Don't look for normality to men
who are willing to kill themselves driving in circles

Scott Andretti
1987 | Dyrektor Generalny Andretti Autosport
|
Życie Scotta zawsze pędziło zbyt szybko. Dorastał w hałasie silników, wśród zapachu benzyny, w świecie, gdzie prędkość była walutą, a zwycięstwo jedyną miarą wartości. Od dziecka uczono go, że liczy się tylko pierwsze miejsce – i on w to wierzył.
Ścigał się, bo nie znał innej drogi. W wieku osiemnastu lat wyjechał do Europy, gotów podbić wyścigowy świat. Nie zwolnił nawet wtedy, kiedy na torze zginął jego breat. Scott mógł się zatrzymać, ale zamiast tego zaczął uciekać – przed bólem, przed wspomnieniami, przed sobą samym. Im szybciej jechał, tym mniej czuł. Aż pewnego dnia zrozumiał, że żadne zwycięstwo nie przywróci przeszłości.
Zostawił za sobą świat wielkich wyścigów i wrócił tam, skąd uciekł. Dziś nie ściga się już o tytuły – ściga się z czasem, próbując poskładać życie, które przez lata wymykało mu się z rąk. Zarządza rodzinnym imperium, ale wciąż szuka czegoś, czego nie udało mu się znaleźć na podium. Może odkupienia. Może spokoju. Może siebie.
|
[podglądałam! 💙 bawcie się dobrze]
OdpowiedzUsuńAhhhh! Long time no see <3
OdpowiedzUsuńNina westchnęła ciężko, opierając się biodrem o plastikowe krzesło. Znała Scotta ponad pół życia i znała „ten” wyraz jego twarzy. Napięta szczęka, spojrzenie wbite w podłogę, ramiona twarde jak pancerz. Tyle razy to widziała.
Tyle razy próbowała przebić się przez mur, który sam przed sobą budował, jakby był jedynym obrońcą we własnym wojennym okopie.
Zacisnęła usta. Wiedziała, dokąd zmierza ta rozmowa. A może raczej – gdzie nie chciała, żeby zmierzała.
– Wiesz, że wchodząc tutaj, stawiałam sobie za cel, żeby nie przewrócić oczami? – rzuciła z wyraźnym znużeniem. Pochyliła się lekko w jego stronę, mierząc go spojrzeniem jak pacjenta, którego diagnozę zna, zanim jeszcze zobaczy wyniki badań. – Ale ty, Scott, naprawdę robisz wszystko, żeby mi to utrudnić.
Nie czekała, aż się odezwie. Zbyt dobrze wiedziała, jak działają jego mechanizmy obronne. Milczenie. Cierpka mina. Sztywna postawa.
Wyciągnęła gumkę z kieszeni fartucha i nonszalancko spięła włosy w niedbały, ale perfekcyjny kok – jeden z tych, które wyglądały na przypadkowe, a były efektem lat praktyki.
– Serio? – zaczęła znów, przechodząc przed nim z rękami na biodrach. – Bijesz własnego brata w MOIM szpitalu i mówisz, że cię pouczam? Ile razy będziemy to przerabiać?
Zatrzymała się przed nim, opierając jedną dłoń o biodro, drugą zaciskając lekko na materiale fartucha.
Patrzyła na niego jak na kogoś, kogo kochała bardzo dawno temu. Ale tak naprawdę znała i rozumiała go dopiero teraz.
Wiedziała, że czasem, kiedy mówiła, on słuchał tylko tonu i wyłapywał kluczowe dla niego słowa.
Więc zmieniła go.
Jej głos złagodniał, ale oczy wciąż błyszczały czujnością.
Nina nigdy nie spuszczała gardy. Nawet kiedy zniżała ton. Patrząc jednak na złamaną postawę Scott’a i nieprzytomnego Mario, nie chciała ciągnąć tej rozmowy. Nie tutaj i nie teraz.
– Dziś piątek – powiedziała, jakby to było coś między przypadkiem a przyznaniem się do słabości. – Mamy z Tonym chiński wieczór.
Uśmiechnęła się pod nosem.
– Wybrał już wszystko. Miskę ryżu na parze, warzywa gotowane bez grama tłuszczu, gdzie „mają najniższą zawartość sodu w mieście”, bo przecież, cytuję, „sól to największy wróg mięśni”.
Przesunęła spojrzeniem po jego twarzy, a potem – nieświadomie, zupełnie odruchowo – zrobiła to, co robiła zawsze, kiedy starała się nie okazywać emocji: zacisnęła palce na materiale fartucha.
– Powiedział mi dziś rano, że chce wyglądać jak tata – dodała po chwili, spokojnie, bez uśmiechu. – Z taką pewnością siebie, jakby to była najważniejsza deklaracja w jego życiu… Dasz wiarę, że ma tylko 12 lat?
Zamilkła na moment.
– Spędziłam dziewięć miesięcy czując się jak chodzący eksperyment biologiczny, potem przez miesiące nie spałam, nie piłam kawy, nie mogłam się napić wina, a potem…
Zrobiła krok w tył.
– Patrzy na mnie, z tym swoim zachwytem, i mówi: „Chcę być jak tata.”
Uśmiechnęła się. Ale w tym uśmiechu było coś kruchego.
Nie żal.
Nie złość.
Tylko zmęczone pogodzenie się z tym, że niektóre rzeczy po prostu należą do nich dwóch.
W tej samej chwili jej pager zabrzęczał drugi raz.
Nina spojrzała na ekran, westchnęła i odgarnęła pasmo włosów za ucho.
– Naprawdę muszę już iść – powiedziała cicho, tonem, który przeczył pośpiechowi. – Ale jeśli masz wolny wieczór i nie aresztują cię do tego czasu za wszczynanie awantur...
Zawiesiła głos.
– To wpadnij. Tony się ucieszy.
Wzruszyła ramionami, jakby to było nic. Jakby nie było w tych słowach zaproszenia. Ani wyrzutu. Ani oczekiwania. Bo nie było i nie chciała by czuł się zobowiązany.
Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.
I dopiero tuż przed nimi, nie patrząc za siebie, rzuciła jeszcze jedno, cichsze:
– A my... – dodała spokojnie, z ironicznym błyskiem w oku – pogadamy o skomplikowanych relacjach z rodzeństwem.
Nina powiedziała to celowo, bo miała nadzieję, że Scott dobrze pamiętał, gdy ta próbowała odzyskać brata spod stołu pokerowego i wyciągnąć go z ośrodka odwykowego, zanim media i reszta rodziny zdążyły go rozszarpać.
***
OdpowiedzUsuńStała przy łóżku Mario z rękami splecionymi przed sobą – spokojna jak zawsze.
Ale tylko z pozoru.
Dziś coś w niej drżało, gdzieś pod skórą, gdzie nie sięgały rutyna, fachowość, kontrola.
Dłoń przesuwała się po ekranie, odczytując dane, które znała na pamięć. Saturacja, ciśnienie, rytm serca – stabilne. Klinicznie bez zarzutu.
I kompletnie nieistotne.
– Dzięki, Lucia.
Nie spojrzała.
Ale jego głos…
Wbił się w nią jak igła. Cienka. Precyzyjna. Znajoma.
Zbyt znajoma.
Zrobiła krok do drzwi. Ale tylko jeden.
I wtedy wszystko wróciło.
***
[Monako, 2015 rok]
Smród palonego oleju, krzyki, chaos, szalejąca dookoła burza.
Lucia biegła przez padok z rozwianymi włosami, w za dużej kurtce z logo zespołu Bellini. Kolana miała brudne od asfaltu – przewróciła się gdzieś po drodze, ale nawet tego nie zauważyła. Nie czuła bólu. Nie czuła niczego, prócz przerażenia, które paliło ją od środka jak napalm.
Wokół wszystko było za głośne.
Za szybkie.
Za realne.
– Proszę się cofnąć! – ktoś krzyknął, przepychając tłum w stronę pit stopu. – Proszę się odsunąć!
Ale ona biegła dalej.
Wszyscy mówili coś jednocześnie.
Technicy. Inżynierowie. Medycy.
Wszędzie światła. Syreny. Mrugające czerwone kontrolki.
Ale Lucia szukała tylko jednej twarzy.
Nie znalazła jej.
Dostrzegła jedynie towarzysza ojca z drużyny.
Stał obok techników, z dłonią zaciśniętą na daszku czapki, pochylony jakby właśnie stracił grunt pod nogami.
Oddychał ciężko. Jakby miał się zaraz udławić powietrzem.
Nie widział jej.
– GDZIE JEST MÓJ TATA?! – wrzasnęła, zdzierając sobie gardło.
Jego głowa drgnęła.
Ale nie podniósł wzroku.
A ona zrobiła jeszcze kilka kroków, zanim jej nogi się ugięły.
Wtedy ktoś ją złapał.
Silne ręce. Obce.
Mężczyzna z zespołu, mechanik albo ratownik – nie widziała, bo wszystko było rozmyte.
Zaczął mówić do niej, jego głos był jak przez szybę samochodu w ulewnym deszczu.
– Lucia... usiądź. Nie, nie tak. Spokojnie, złapię cię…
I wtedy coś w niej pękło.
Zaczęła się szarpać.
Bić na oślep. Pięściami, łokciami.
– ZOSTAW MNIE! GDZIE JEST MÓJ OJCIEC?! GDZIE ON JEST?!
Przez łzy zobaczyła, że ten drugi kierowca w końcu się poruszył.
Ale było za późno.
Ktoś ją trzymał zbyt mocno. Inni ją otaczali.
Poczuła, jak jej serce wali jak oszalałe, jak z głowy spływa jej pot, jak kolana stają się watą.
Ktoś mówił jej imię. Ktoś próbował być łagodny.
Ale wszystko znikało.
Zanim odpłynęła, ostatnie, co usłyszała, to nie był krzyk.
Nie był lament.
To był ten nienaturalny dźwięk, który wydają ludzie, kiedy już wiedzą, co się stało i to ona była jego źródłem.
Lucia otrząsnęła się jakby z transu, odwracając się w kierunku Scott’a.
OdpowiedzUsuńNie patrzyła mu jedno prosto w oczy. Jeszcze nie.
Ale wystarczająco, żeby wiedział, że nie przyszła tu tylko z raportem medycznym.
– Co robisz wieczorem?
Głos miała cichy, spokojny. Ale nie był w nim chłód – raczej ta specyficzna nuta: ciepła, o które nikt nie prosił, ale które zostaje w pamięci.
Nie było w niej wahania.
Ale nie było też pewności.
To nie była słabość.
To była siła kogoś, kto już raz spadł z wysokości – i teraz sam wybiera, kiedy skoczyć.
– Mam dwie opcje – powiedziała, z lekkim uniesieniem kącika ust, które równie dobrze mogło być uśmiechem, jak kpiną. – Jedna to bar z fatalną muzyką i dobrym ginem. Ludzie tam nie wiedzą, kim jesteś.
Ja też… udaję, że nie wiem.
Przekrzywiła głowę odrobinę.
Zbliżyła się o jeden krok. Nie więcej.
Ale wystarczająco, by w powietrzu zrobiło się mniej tlenu.
– Druga… to tor za miastem. Dziki. Nielegalny. Nieoświetlony.
Mój ojciec tam jeździł, gdy nie mógł znieść kamer.
Albo... siebie – uśmiechnęła się zakłopotana. – Pewnie znasz to uczucie, Scott?
Kiedy wszystko w środku drży, i jedyne, co pomaga, to prędkość?
Wzruszyła lekko ramionami.
Jakby mówiła o pogodzie.
Wycofała się, otwierając drzwi od sali Mario.
Nie chciała być zbyt obecna jak na kogoś, kto tylko „przyszedł przekazać informację.”
– Pogadamy... albo pościgamy się.
Zobaczymy, w czym jesteś lepszy. – Uśmiechnęła się.
Zadziornie. – Choć patrząc na twoje ręce chyba wiem – wskazała palcem na opuchniętą dłoń.
I wtedy dopiero wyszła, zostawiając po sobie tylko zapach delikatnych perfum.
[No to teraz został mu już wybór Zofii :D ]
Nina&Lucia (albo na odwrót)
[Wybacz, coś dziwnie mi przerzuciło linijki z worda w dwóch komentarzach, mam nadzieję, że nie będzie się tego aż tak źle przez to czytać]
Usuń[ Ouuuu hello! A wiesz, że cię nie skojarzyłam po nicku w pierwszym momencie! Hahaha chyba daaawne czasy pamiętam xDDD Ale miło widzieć jakaś znajoma twarz tutaj!
OdpowiedzUsuńMasz ochotę nakręcić jakiś wątek? ;) ]
Charlotte
„Brzmi jak wyzwanie.”
OdpowiedzUsuńTen jego ton.
Ten charakterystyczny błysk w oku, który u jednych kobiet działał jak magnes, a u niej jak dźwięk skalpela upadającego na podłogę podczas operacji.
Nina nie odwróciła się od razu.
Pozwoliła, by cisza między nimi wypełniła się brzęczeniem aparatury, stukotem obcasów pielęgniarek za ścianą i tym, co tak bardzo znała – jego obecnością. Cisza z nim miała smak i rzadko był słodki.
Obróciła się powoli, z dłońmi w kieszeniach fartucha, jakby wyłącznie przypadek sprawił, że nadal tam była.
– Ty wiesz, że zawsze miałam słabość do wyzwań – powiedziała cicho, z tą fałszywą grzecznością, którą rezerwowała dla lekarzy próbujących ją zagiąć na naradach. – Ale też wiem, kiedy nie warto się bawić zapalniczką… przy beczce benzyny.
Spojrzała na niego bez uśmiechu, bez czułości. Ale z tym czymś, co mówiło: „Znam cię. Znam każdy kawałek, który próbujesz schować przed światem. I nie muszę ci tego przypominać. Ty to też wiesz.”
– Po prostu… bądź punktualny – dodała, wyciągając pager z kieszeni, który właśnie po raz kolejny zawibrował. – Tony nie lubi, jak ktoś rozwala mu plan wieczoru.
I tyle. Nie zostawiła miejsca na odpowiedź, bo Nina nie zostawiała drzwi uchylonych. Otwierała je albo zamykała z hukiem.
***
Na chwilę przed przyjściem Scott’a, Nina stała w garderobie i patrzyła na swoje ubrania tak, jakby wszystkie ją właśnie zawiodły. Na półkach miała dziesiątki bluzek, marynarek, sukienek „do pracy” i „na eventy”. Wszystko perfekcyjnie dobrane, neutralne, eleganckie, bezpieczne. A ona akurat dziś czuła się w nich jak w zbroi, która była za ciężka.
Chiński wieczór z Tonym i Scottem - nie żadna randka, ani nie sytuacja specjalna. Po prostu… kolacja. Z dzieckiem i jego ojcem.
Więc dlaczego czuła się, jakby szła na przesłuchanie?
W końcu sięgnęła po sukienkę. Tę jedną. Krótka, ciemnozielona, z głębokim dekoltem i talią, która robiła cuda, o jakich chirurdzy estetyczni mogą tylko marzyć. Założyła ją niby od niechcenia – jakby to było jedno z tych dni, kiedy nie ma już nic czystego, a ta akurat leżała na wierzchu. Wyszła z sypialni z miną osoby, która kompletnie nie dba o to, jak wygląda. I z tą samą miną… poprawiła materiał ubrania i przetarła usta błyszczykiem, „bo i tak były suche”.
W kuchni Tony już czekał.
Siedział przy wyspie jak mały dyrektor operacyjny, z powagą godną człowieka, który ma na głowie budżet roczny firmy, a nie porcję gyozy i miseczkę ryżu z warzywami.
– Czytałaś skład tej gyozy? – zapytał, unosząc brwi. – Bo jeśli zawiera syrop glukozowo-fruktozowy, to łamiesz moje zasady żywieniowe.
– Tony, masz dwanaście lat i siedzisz w kuchni swojej matki. Zjesz tę gyozę, albo wyrzucę ją przez balkon i tyle z niej będzie – zagroziła z beznamiętnym spokojem chirurga.
Tony przewrócił oczami, ale zanim zdążył wypalić coś w swoim stylu, drzwi do mieszkania otworzyły się kodem. Oczywiście, że miał kod. Tony przypadkiem mu go podał. A ona przypadkiem nigdy go nie zmieniła.
Klasyk.
Tony zerwał się z miejsca jak piesek, który właśnie zobaczył ulubioną zabawkę.
– Tato, wchodź! Jest ryż! I mama się wystroiła. W sensie… chyba.
Nina zamarła. Akurat w momencie, gdy wzięła łyk wody, który natychmiast wpadł „nie tą dziurą”. Zakrztusiła się spektakularnie, próbując ratować resztki godności. Jeśli istniał w tym mieszkaniu moment idealny na teleportację, właśnie nadszedł.
W głowie miała przy tym jedyną myśl - zabić go. Po prostu zabić. Bez świadków. Na zimno.
Scott wszedł do kuchni bez skruchy. Z tą swoją nonszalancką pewnością siebie, która działała jak dezaktywator wszelkiego zdrowego rozsądku. Uśmiech numer 4. Ten, który mówił: „przypadkiem się spóźniłem, ale wiem, że i tak się cieszycie”.
Nina, z miną godną królowej lodu, zaczęła rozkładać jedzenie. Z absolutną precyzją. Sosy w równe rzędy. Pałeczki idealnie przy serwetkach. Jakby jedzenie z dostawy też musiało pasować do jej sterylnego, perfekcyjnie zaprojektowanego wnętrza.
– Tato, wiesz, że w klubie mają już nowy model gokarta na przyszły sezon? – rzucił Tony, jakby całkowicie zapomniał, że jego matka wciąż jest obecna. – Szybszy, lżejszy, karbonowy kadłub. Jakby, dosłownie dla mnie… Upgrade mojej przyszłości.
UsuńNina uniosła brew, nie odrywając wzroku od nakładanego ryżu z warzywami.
– Masz dwanaście lat, nie jesteś jeszcze przyszłością Formuły 1.
– Jeszcze. – poprawił ją natychmiast, z tym uroczym tupetem, który odziedziczył po ojcu. – Ale jestem w top 5 w mojej kategorii.
– To lokalne zawody.
– W Jersey! Jersey to brzmi prawie jak Monte Carlo, tylko bez yachtów… Jezu, tato, weź jej coś powiedz.
– I z tego co wiem – wtrąciła z jedwabistym spokojem, nie dając żadnemu dojść do głosu – kosztuje tyle, co...
– To inwestycja – przerwał Tony, wzruszając ramionami jak typowy bankier z Wall Street. – W moją karierę… Poza tym – dodał z niewinną miną – jeździsz najnowszą G-Klasą, więc ten argument już nie działa. Zresztą tata mówi, że G-Klasa jest strasznie przereklamowana i odradzał ci ją, ale jesteś strasznie uparta.
Nina zamarła. Oddychała głęboko. Liczyła do dziesięciu. Zrobiła to, co każda dojrzała, emocjonalnie stabilna kobieta zrobiłaby w tej sytuacji. Zerknęła na Scotta i dostrzegła, że patrzył na nią miną. Tą miną. Cholerną miną, która mówiła: „wiem, że cię to bawi bardziej, niż chcesz przyznać.”
I miał rację. Oczywiście, że ją to bawiło. Niechętnie. I tylko trochę. Ale wystarczająco, żeby jej usta zadrżały w kącikach, zanim zdążyła je zaciągnąć z powrotem pod kontrolę.
– Mówiłeś, że to był dobry wybór – rzuciła z udawaną pretensją, zerkając na Scotta spod rzęs. – Sam poleciłeś mi tę przeklętą trumnę na kołach.
Tony już coś mruczał o „złotym hamulcu hydraulicznym nowej generacji”, ale ona nie słuchała.
Bo przez chwilę, krótką, nikomu niepotrzebną… poczuła, że to jest właśnie to, czego jej brakowało.
Nie wyścigi.
Nie luksus.
Nie perfekcyjny ład.
Tylko ta cholera codzienność.
Patrzyła na nich z emocją, która dawno nie pojawiła się na jej twarzy i nie interesowało jej to, że któreś z nich może to dostrzec.
[No nic - to ja wrócę z kartą Niny ASAP :D]
Nina&Lucia
Całą trójka siedziała na ogromnej kanapie w salonie. Na ekranie leciała powtórka starego Grand Prix, w którym startował Scott. Na stole chińszczyzna, poduszki porozrzucane, a Tony – wciśnięty między rodziców – opadał powoli z emocji.
OdpowiedzUsuńNina siedziała z nogą podkuloną pod siebie. Jej włosy, które wieczorem upięła w staranny kok, teraz wymykały się z objęć gumki i opadały na ramiona. Po domu roznosił się zapach przypraw i ciepła. Taki zapach, którego się nie projektuje. Po prostu się dzieje.
Tony był już po drugiej misce ryżu, lekko przymkniętymi oczami śledził ruch samochodów na ekranie, ale Nina wiedziała, że jego głowa nadal pracuje.
– Wiesz, że jeśli jeszcze raz powiesz „karbonowy kadłub”, to zabiorę ci telefon i każę czytać książkę dziadka. Pięćset stron o etyce lekarskiej. Z przypisami – odparła, patrząc na niego z powagą.
Tony uśmiechnął się półgębkiem.
– Nie musisz być zazdrosna, mamo. Ten gokart wygląda jak spełnienie marzeń. I wystarczy, że mój tata to rozumie.
Nina odwróciła głowę i spojrzała na niego uważnie.
– Nie jestem zazdrosna. – Jej głos był miękki, ale pod tą miękkością krył się pazur. – Jestem tylko zdumiona, że nikt w tym domu nie uważa za stosowne informować mnie, kiedy kupuje się dziecku pojazd za równowartość Porsche.
Tony zamrugał.
– Ale… przecież… to była niespodzianka, prawda tato?
Nina uniosła brew.
Chłopak zamilkł, próbując złożyć w głowie jakiś bezpieczny ciąg słów, który nie zakończy się kazaniem. W końcu tylko wzruszył ramionami, przeciągnął się i... ziewnął.
– Nie jestem zmęczony – skłamał, wtulając się w poduszkę przy boku ojca. – Tylko… daję oczom odpocząć.
Nina delikatnie przesunęła dłonią po jego włosach. Ten gest był automatyczny. Zbyt dobrze znała ten stan – poekscytacyjna cisza, kiedy ciało już nie nadążało za emocjami.
A jednak jej myśli nie chciały dać się uciszyć.
Z każdą minutą czuła coraz większy ciężar tej decyzji. Nowy gokart. Nowy sezon. Nowe prędkości. Nowe niebezpieczeństwa.
Wzrok Niny mimowolnie powędrował na ekran telewizora, gdzie właśnie pokazywano powtórkę dawnych mistrzostw i wtedy przypomniała sobie o Anthonym, który zbyt wcześnie pożegnał się z tym światem.
***
Tony spał w najlepsze – rozłożony jak książę świata, z nogą wystającą spod koca i ręką owiniętą wokół pilota, jakby to był miecz świetlny. Na ekranie telewizora przewijały się obrazy z toru, wyciszone do poziomu szeptu, a światło rzucało ciepłe refleksy na jego spokojną, dziecięcą, choć nabierającą poważniejszych rysów twarz.
OdpowiedzUsuńNina siedziała przy wyspie kuchennej, z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni i brwiami lekko uniesionymi. Spojrzała na Tony’ego, potem na siedzącego obok mężczyznę, który wyglądał, jakby rozgościł się na nowo w przestrzeni, w której kiedyś bywał znacznie częściej.
– Wychowujemy bananowe dziecko – oznajmiła poważnie, z tą charakterystyczną nutą dramatyzmu, która u niej zawsze pachniała trochę prawdą, a trochę sarkazmem.
Wiedziała, że Scott uzna, że dramatyzuje i zacznie przypominać jej, że oni sami wychowywali się w takim świecie.
– Ma własną dietę. Kask z personalizowanym logo. Trenuje częściej niż ja sypiam, a teraz jeszcze ten bolid… oczywiście kupiony bez słowa, bo przecież po co rozmawiać z matką dziecka, skoro można po prostu rozpieścić go jak dziedzica dynastii.
Zawiesiła spojrzenie na kieliszku.
Zakręciła winem.
Nie dlatego, że chciała.
Po prostu musiała się czymś zająć, żeby nie powiedzieć za dużo.
– I nie zrozum mnie źle. On jest wspaniały. Jest moim wszechświatem. Ale czasem... czasem myślę, że hodujemy małego potwora z perfekcyjnie ułożoną fryzurą.
Wzruszyła ramionami, z udawaną nonszalancją.
– A potem patrzę, jak zasypia. I wszystko mi mija. Nawet wściekłość.
Zerknęła kątem oka, nie ruszając głową.
Uśmiechnęła się krzywo.
– Wiesz, kiedy był mały, zawsze bał się burzy. Wskakiwał do mojego łóżka z kocykiem i mówił, że jak się przytuli, to pioruny go nie widzą… Teraz mówi, że sen jest dla słabych, a jego najlepsze tętno spoczynkowe to 54.
Zamilkła na chwilę, nie patrząc już ani na Tony’ego, ani na niego.
– Może to ja jestem problemem. Może powinnam bardziej odpuścić.
Ale wiedziała, że nie potrafi. Bo gdzieś w niej wciąż siedziało to wspomnienie – tego jednego zakrętu, którego nie przeżył brat Scotta. Tego jednego momentu, w którym świat się kończy, mimo że wszyscy wokół mówią, że przecież „robił to, co kochał”.
Uniosła kieliszek.
Upiła łyk.
I dodała cicho:
– A może po prostu przeraża mnie, że jeśli go nie zatrzymamy, to pewnego dnia nie wróci z toru. A ja zostanę tu... z pustym pokojem i winą, że nie byłam dość stanowcza.
Oparła głowę na dłoni, przesuwając palcem po zimnym szkle.
– I tak, wiem, że dramatyzuję. I tak, wiem, że mnie uspokoisz. Ale przez dwie minuty jeszcze pozwól mi być tą złą od zakazów. Bo potem... potem znowu będę musiała być jego dyrektorką PR, dietetykiem, trenerką mentalną i jedynym człowiekiem, który powie „nie” wtedy, kiedy wszyscy inni będą klaskać.
Nina spojrzała w stronę salonu.
Tony poruszył się lekko i mruknął coś przez sen.
Coś o wyprzedzaniu na ostatnim okrążeniu.
– Bananowy chłopiec – mruknęła z czułością, jakby to było najczulsze z możliwych przekleństw.
Zerknęła z ukosa.
–Jesteśmy rodzicami przyszłego mistrza świata i potencjalnego koszmaru wychowawczego.
Uśmiechnęła się.
Cicho.
Ale prawdziwie.
Nina&Tony
Nina słuchała w ciszy.
OdpowiedzUsuńNie było w niej złości. Nie tym razem. Może tylko odrobina tej matczynej, nieco przesadnej ostrożności, która przychodzi wraz z wiekiem dziecka i pierwszym zgrzytem hamulców na zakręcie.
Ale kiedy Scott zniknął z Tonym na rękach, kiedy znów została sama w salonie z niedopitym winem i miękko rozlanym światłem lampy… uśmiechnęła się. Cicho. Do siebie. Do tej myśli, która nie chciała jej opuścić.
On się naprawdę stara.
Nie musiał. A jednak tu był.
I to było coś.
Kiedy wrócił, jakby nieśmiało – bo tak właśnie się wraca do miejsc, które kiedyś się w pewien zawiodło – Nina tylko uniosła wzrok znad kieliszka. Nie miała mu już nic do wygłaszania. Bo wszystko, co ważne, zostało powiedziane wcześniej.
A potem jego dłonie wylądowały na jej ramionach.
Nina nie odpowiedziała od razu.
Zacisnęła palce na kieliszku, przesunęła stopę po aksamicie kanapy i spojrzała w punkt. Ten punkt — wiecznie obecny gdzieś poza ramą rozmowy, poza słowami, które mówił Scott. Ten sam punkt, w który wpatrywała się, gdy czekała na oczywisty, wymuszony przez Scott’a wynik jego pierwszego testu na ojcostwo. Gdy Tony pierwszy raz się przeziębił i nie wiedziała, czy podać paracetamol, czy zadzwonić do pediatry o drugiej w nocy. Gdy pierwszy raz ona i Scott się rozstali.
Milczenie — to jej broń. Ale też jej zbroja.
W końcu odchyliła głowę i pozwoliła jego dłoniom dalej masować kark.
– Wiesz, że jak tak robisz, to trudniej mi się z tobą spierać? – rzuciła cicho, półżartem. Ale i z odrobiną prawdy.
Bo to była prawda. Ta cała złość, ta masa niepokoju, którą w sobie nosiła – o Tony’ego, o Scotta, o całą tę pokręconą dynamikę między nimi – jakby nagle przysiadła, rozleniwiła się pod naciskiem jego dłoni. Bo znała te dłonie i tak jak ona potrafiła rozbroić jego, on potrafił zrobić to samo w drugą stronę.
Przymknęła oczy, a potem westchnęła, odkładając kieliszek na niski stolik.
– Nie chodzi o to, że chcę, żeby bawił się w piaskownicy z dziećmi z sąsiedztwa, Scott. – odparła cicho. – Chodzi o to, że wiem, jak to się kończy. Znam to od środka. Od szwów.
Zawahała się.
– Widziałam ludzi łamiących się po jednym złym sezonie. Widziałam dzieciaki, które nie dostawały się do akademii i nie wiedziały, kim są bez hełmu na głowie.
Przesunęła dłonią w górę i położyła ją na jego – wciąż opartą na jej ramieniu. Miękko. Ciepło. Bez napięcia, ale bardzo świadomie.
– Ty dajesz mu to, czego ja nie potrafię. To marzenie, ten tor, prędkość, błysk w oczach. Ja daję mu badania kontrolne co trzy miesiące i dietetyka z Midtown. – uśmiechnęła się słabo. – Jesteśmy jak dwie wersje życia. I to od pewnego czasu działa naprawdę dobrze, wiesz? Tylko… czasem zapominasz, że ja też tu jestem.
Jej kciuk delikatnie przesunął się po jego dłoni.
– I że ja też chcę wiedzieć o tym cholernym, nowym gokarcie, zanim on się w nim znajdzie.
Zamilkła na moment, wciągnęła powietrze.
– Ale naprawdę, Scott… doceniam to, co robisz dla niego i wiem, że go kochasz – zaczęła powoli. – I widzę, jak bardzo się starasz. Nawet jeśli nie mówisz tego na głos. Nawet jeśli czasem zachowujesz się jak chłopiec, który właśnie wrócił z toru i zapomniał, że ktoś na niego czeka.
Pokręciła głową z tym półuśmiechem, który znał od zawsze. Trochę kpiącym, trochę ciepłym.
– Napijesz się ze mną wina? – spytała, przesuwając się lekko na sofie w jego stronę, wskazując mu miejsce, a potem, zanim zdążył wyciągnąć wymówkę, pokręciła głową.
– I nie zaczynaj z gadką o prowadzeniu. Wiem, że możesz zostać i wiem, że wiesz, że możesz zostać.
Popatrzyła mu w oczy z tą mieszanką spokoju i napięcia, która zwiastowała, że jeśli się nie odezwie, albo zdecyduje się wrócić do siebie – też będzie okej.
Nina
[ Hyyym, tylko spotkanie po latach dawnych, dobrych ziomków! hahaha Chodź może na burzę mózgów na maila: iwoyii@gmail.com]
OdpowiedzUsuńNina nie powiedziała nic przez dłuższą chwilę, tylko patrzyła, jak Scott siada obok niej z tym kieliszkiem w dłoni i swoim klasycznym „udaję, że mam kontrolę nad sytuacją” półuśmiechem. Spojrzała na niego kątem oka, z rozbawieniem, którego nawet nie próbowała ukryć. Znała ten uśmiech. Nosił go jak zbroję – lekki, nonszalancki, idealnie wyważony, żeby nikt nie widział, co naprawdę się w nim kotłuje. Zresztą… przez lata i ona go znała tak dobrze, że sama nie była pewna, czy czasem go nie lubiła bardziej od wszystkich jego wielkich deklaracji.
OdpowiedzUsuń– Jedna lampka – powtórzyła cicho. – Jedna lampka, dwie rundy wspomnień, trzy niepotrzebne spojrzenia i powody, żeby jutro udawać, że nic się nie stało.
Zerknęła na niego znad kieliszka, a kącik jej ust uniósł się jeszcze wyżej, prawie drapieżnie. Było w niej coś z kobiety, która doskonale znała reguły tej gry – i z dziewczyny, która raz jeszcze w nią weszła, choć dobrze wiedziała, jak to się skończy.
– Żartuję – dodała miękko, może zbyt miękko. – Dzisiejszy wieczór otwiera nowy rozdział i nic się nie stanie. Po prostu… będzie miło.
Zrobiła łyk, spokojny, pewny siebie, i odchyliła się lekko na poduszce. Z tej perspektywy widziała go z boku – dobrze zbudowany, rozluźniony, prawie normalny. Jak wtedy, kiedy jeszcze wszystko było proste. Albo chociaż wydawało się, że będzie. Kiedy byli młodsi, głupsi i pełni planów, które nie zakładały samotnych wieczorów z jedzeniem na wynos i opieką naprzemienną.
– Pamiętasz, jak mówiliśmy, że nigdy nie skończymy jak nasi rodzice? – zapytała cicho, z uśmiechem, który był bardziej refleksją niż rozbawieniem. Miała ochotę ugryźć się w język, bo tak zaczynały się… ich wieczory. Te, które miały być zwykłe, a kończyły się… czymś więcej.
Ich kolana zetknęły się mimochodem, ale Nina się nie cofnęła. Nie w tej chwili. Nie w tym stanie – pół kieliszka od nostalgii i dwa od niepotrzebnych pytań.
– Pamiętasz tamten wieczór w Mediolanie? – zapytała niespodziewanie, zerkając na niego spod rzęs. – Po wyścigu. Byliśmy okropnie zmęczeni, a i tak zamiast spać, siedzieliśmy do czwartej rano na dachu hotelu z tą taniochą w plastikowych kieliszkach i pizzą na wynos, bo wszystko już było pozamykane.
Uśmiechnęła się szerzej, trochę rozmarzona. W jej głowie wciąż był ten obraz – Scott w rozciągniętej koszulce, z rozwichrzonymi włosami i iskrami w oczach, które wtedy wydawały się jej absolutnie nie do poskromienia.
– I to ty wtedy powiedziałeś, że jeśli kiedykolwiek będziesz mieć dzieci, to będziesz dla nich „cool tatą z tatuażami i szybkim samochodem.”
Odwróciła głowę, spojrzała na niego, lekko przechylając się w bok.
– I proszę. Masz tatuaże, masz szybki samochód… Nawet kilka. – Westchnęła miękko. – A Tony myśli, że jesteś bogiem.
To nie był wyrzut. Nie zazdrość. Raczej... wdzięczność. Za to, że Scott – pomimo wszystko – był dla ich syna kimś wyjątkowym. Nawet jeśli dla niej nie zawsze umiał być obecny.
UsuńCisza zawisła między nimi, ale nie była ciężka. Była jak jedwabny szal, który można zsunąć jednym ruchem dłoni. Lekka, podatna... niepokojąca.
– Scott – zaczęła ostrożnie i już wiedziała, że przemawia przez nią rozchodzące się po jej ciele wino. Nina poprawiła się na kanapie, przesuwając lekko poduszkę, jakby chciała zająć pozycję, z której trudniej będzie jej się wycofać z własnych słów. Kieliszek wina wciąż trzymała w dłoni i czuła się... bezpiecznie. Niepokojąco bezpiecznie.
– Wiesz – powiedziała z nieco słabszym głosem, nie patrząc na niego od razu – czasem myślę, że oboje powinniśmy już mieć swoje życie. Prawdziwe życie. Czy to nie dziwne, że go nie mamy?
Zacisnęła palce na kieliszku. Przez moment wydawało jej się, że słyszy, jak szklany brzeg skrzypi pod naciskiem jej kciuka.
– Z kimś, kto nie zna każdego naszego błędu. Kto nie patrzy przez pryzmat tego wszystkiego, co było – mówiła dalej, a jej głos stawał się coraz bardziej miękki, prawie nieobecny. – Nie sądzisz, że to byłoby... zdrowsze?
Wreszcie na niego spojrzała. Nie z wyrzutem, nie z oskarżeniem. Raczej z cichym pytaniem, które sama zadawała sobie od lat. I wciąż nie znała na nie odpowiedzi.
– Myślę o tym, wiesz? Że za kilka lat Tony będzie dorosły, a my… Co z nami?
Zrobiła krótką pauzę. Wzięła łyk wina, jakby potrzebowała czasu na wyważenie kolejnych słów. Jakby każde z nich mogło coś zmienić – albo nic.
– Nie chciałbyś... jeszcze raz spróbować? Ale tak naprawdę. Z kimś, kogo pokochasz? Kto będzie patrzył na ciebie nie przez pryzmat przeszłości, tylko przez to, kim jesteś teraz? Może... mieć jeszcze jedno dziecko?
Sama się zaskoczyła. Że to powiedziała. Że przestała się bać, jak zabrzmi.
Jej głos nie drżał, ale spojrzenie już tak. Próbowała być chłodna. Próbowała udawać, że to tylko rozmowa między dwojgiem dorosłych ludzi, którzy znają się zbyt długo, by nie mówić sobie prawdy. Ale gdzieś pod tą warstwą lodu kryło się coś więcej.
– Po prostu... czasem zastanawiam się, czy jeszcze w ogóle chcemy czegokolwiek poza tym, co mamy – zawahała się, czy wypowiedzieć to, co chciała, na głos, ale uznała, że jeżeli nie teraz, to nigdy tego nie powie. – Bo może to nam wystarcza. Ale może nie powinno?
Cisza, która zapadła po tych słowach, nie była już znajoma. Była napięta, jak lina zawieszona nad przepaścią. Wystarczyło jedno zdanie, jeden krok – i mogło się okazać, że jedno z nich spadnie.
Nina wyprostowała się i podniosła wzrok.
– I nie mów mi, że „nie teraz” albo że „to skomplikowane”. Wiem, że jest. Ale jesteśmy dorośli, Scott. Mamy dziecko. Mamy wspólną historię. To wszystko nie znika, tylko dlatego, że milczymy.
Oparła łokieć o oparcie kanapy i spojrzała na niego uważniej. Może pierwszy raz tego wieczoru naprawdę uważnie. Jakby chciała go naprawdę zobaczyć. Nie jego rolę, nie przeszłość. Tylko jego – tu i teraz.
I może pierwszy raz w życiu nie wiedziała, czy chce, żeby odpowiedział. Czy wolałaby, żeby po prostu... został.
Ninka <3
Nina opierała się bokiem o sofę, a jej wzrok – trochę nieobecny, trochę skupiony – ślizgał się po cieniu kieliszka na stole. Czuła ciepło w ramionach od wina i palców Scotta, które jeszcze przed chwilą dotykały jej skóry. Czuła też coś innego – to dziwne, znajome napięcie, które pojawiało się między nimi zawsze wtedy, kiedy jedno z nich mówiło coś zbyt prawdziwego.
OdpowiedzUsuńA powiedział sporo.
– Mhm – mruknęła tylko, kiwając głową. – Wygoda to przecież podstawa relacji. Kanapa, Netflix, dobrze ułożony syn i brak nowych traum.
Odwróciła się do niego bokiem, opierając ramię na oparciu sofy. Zmarszczyła lekko nos i podparła podbródek na dłoni, patrząc na niego z tym półuśmiechem, który był trochę wyzwaniem, a trochę… wyrozumiałością. Jej klasyczne „wiem więcej, niż powinnam”.
– Ale nie mów, że jesteś tchórzem – dodała cicho, już bez kpiny. – Jesteś tylko… cholernie wybiórczy, jeśli chodzi o to, z czym warto się zmierzyć.
To nie był zarzut. Raczej konstatacja faktu. W końcu znała go na tyle dobrze, że nie potrzebowała etykiet.
– A jeśli chodzi o nasze życie... – wzruszyła ramionami, jakby to wcale nie było wielkie pytanie, a coś zupełnie przyziemnego. – To może my po prostu żyjemy tym. Tym, co mamy. Tym domem, tą kuchnią, tymi wieczorami z chińszczyzną i dzieckiem, które zna lepiej skład batonika proteinowego niż ja tablicę Mendelejewa… a powinnam bo jestem lekarzem.
Uśmiechnęła się i spojrzała na niego z boku, lekko rozmarzona, jakby jej myśli na chwilę odpłynęły gdzieś poza ten salon.
– Ale wiesz... czasem myślałam o tym, żeby mieć jeszcze jedno dziecko. Dziewczynkę. Taką, co by mnie zrujnowała emocjonalnie już w przedszkolu, a potem została przywódcą świata albo mordercą.
Zaśmiała się cicho i pokręciła głową.
– Próbowałam, wiesz? Z Danem. – Wypowiedzenie jego imienia zajęło jej zaskakująco mało czasu. Ale zaraz potem, z pełnym teatralizmem, dodała: – Znaczy… z doktorkiem. – Przeciągnęła ton, zerkając na Scotta, jakby to on miał podać jej punktację za tę imitację. – Próbowaliśmy. Nie wyszło. I w sumie może to i dobrze – wzruszyła ramionami i wzięła kolejny łyk wina.
Nina zachichotała, ten jej cichy, trochę szorstki śmiech, który zawsze pojawiał się w momentach, kiedy coś ją autentycznie rozbawiło — albo kiedy czuła, że tylko humor trzyma ją jeszcze w pionie.
– W sumie… pewnie masz rację – rzuciła, kręcąc głową i opierając brodę na dłoni. – Ja jestem jak mój stary.
Zamilkła na sekundę, pozwalając, by to zdanie wybrzmiało, a ona wzruszyła ramionami, jakby mówiła o czymś tak zwyczajnym, jak deszcz za oknem.
– Dwa rozwody. – Przewróciła oczami teatralnie. – A na koniec i tak zostaję z rachunkami i znajomym prawnikiem, który przy drugim rozwodzie wysłał mi mema z napisem „Witamy z powrotem”.
W odpowiedzi Nina uniosła kieliszek jak do toastu, a potem odchyliła się wygodnie, z tym swoim „zaraz ci opowiem coś, co cię rozłoży” spojrzeniem.
– Zresztą wiesz, że ojciec ożenił się z moją mamą dwa razy – zaczęła spokojnie. – Najpierw młodo, namiętnie, z hukiem. Potem się rozwiedli, nienawidzili przez dwa lata, i… wrócili do siebie. Na nowo. Lepsza wersja, drugi sezon, więcej dialogów, mniej kłótni o zmywanie… Wtedy zresztą urodził się mój brat.
Uśmiechnęła się do siebie, z rozczuleniem, ale też pewną ironią. Jakby to wszystko było śmieszne dopiero teraz, z perspektywy lat.
– A potem... mama zmarła.
Zawiesiła głos, teatralnie, dla efektu.
– I ożenił się jeszcze dwa razy.
Nina pokręciła głową.
– Raz powiedział mi: „kocham każdą z nich inaczej. Ale twoją matkę kochałem tak, że chciałem ją kochać jeszcze raz”
UsuńZamilkła, na moment, jakby sama się wzruszyła, mimo prób trzymania tego w tonie żartu.
– Więc jakbyś kiedyś miał wątpliwości, skąd u mnie ta skłonność do wpadania z powrotem w znajome układy… Geny z odzysku.
Spojrzała na Scotta z uśmiechem – ciepłym, trochę zadziornym. I wtedy jej wzrok przesunął się niżej, na jego dłoń.
Nie zrobiła wielkiego gestu. Po prostu położyła swoją na jego. Lekko. Ale intencjonalnie.
– I wiesz co? – powiedziała cicho, bardziej do kieliszka niż do niego, ale wiedziała, że usłyszy. – Ze wszystkich błędów w moim życiu... cieszę się, że największe popełniałam z tobą.
Ich dłonie stykały się tylko powierzchniowo, ale między nimi znów zawisło to napięcie – znajome, ciche, trochę niebezpieczne.
– I może to nie jest idealny układ – dodała, zerkając na ich splecione dłonie – ale dzięki niemu w pewien sposób czuje spokój.
Nina :)
Nina uniosła brew, ale tym razem nie odpowiedziała od razu. Patrzyła na niego przez chwilę w ciszy, z kieliszkiem opartym o kolano, jakby ważyła coś znacznie cięższego niż jego słowa. Bo wiedziała, co robi. Znała ten ton. Ten błysk w oku. Te uśmieszki, które rzucał jak karty w pokera, żeby nie pokazać, że coś w nim naprawdę drgnęło.
OdpowiedzUsuńOwszem, był „żartobliwy Scott”. Luzacki Scott. Ten, który nigdy nie mówił wprost, kiedy zaczynało być zbyt blisko.
Ale Nina znała go wystarczająco długo, by wiedzieć, że właśnie wtedy należało słuchać najuważniej.
Delikatnie zakręciła winem w kieliszku, obserwując, jak ciecz zatacza ciche kręgi – dokładnie tak, jak zataczały je ich rozmowy. Wciąż wracające do tego samego miejsca, wciąż orbitujące wokół tematów, których bali się dotknąć bez maski ironii.
– Scott – Ton jej głosu był jak cichy błyskawiczny trzask. Powolny obrót głowy w jego stronę, jakby właśnie zaserwował jej teorię, że Ziemia jest płaska i ma przy tym dyplom MIT-u.
Podniosła brew, bardzo powoli, bardzo wymownie. Wino ewidentnie przestało ją trzymać w granicach konwencjonalnej delikatności. Uniosła kieliszek do ust, ale zanim się napiła, dodała.
– Drugi raz mnie nie zapłodnisz – usta jej drgnęły w uśmiechu, ale spojrzenie nadal było utkwione w nim – ciekawe, ciepłe, ale czujne. Widziała w jego oczach ten nieudolnie maskowany ciężar. Znów próbował wszystko obrócić w żart, a potem, jak to Scott, zsunąć w refleksję. Miał swoje schematy. I o dziwo – już jej nie denerwowały.
– Poza tym – dodała, odchylając się na oparcie i unosząc lekko kieliszek w geście rezygnacji – ja i dzieci… temat trochę zamknięty. Odkąd ojciec poszedł na emeryturę, a ja zostałam dyrektorem – Nina westchnęła i przypominając sobie o pracy nie chciała nawet rozwijać tego tematu. – Mam Tony’ego. I to jest okej.
Zawiesiła głos, obracając kieliszek w palcach. Przez chwilę wyglądała, jakby miała zakończyć temat, ale coś w niej się poruszyło. Może to był ten wieczór, może wino, może jego obecność. Westchnęła.
– Ciąża to był koszmar. Naprawdę. – Wymamrotała z miną, jakby na samo wspomnienie zaczynało ją mdlić. – Pierwszy trymestr? Nie mogłam wstać z łóżka. Dosłownie. Czułam się, jakby ktoś mnie codziennie przejeżdżał walcem i zostawiał tylko na tyle życia, żebym mogła liczyć, ile razy zwymiotowałam.
Parsknęła śmiechem, ale to był śmiech, który gdzieś tam miał w sobie czułość. I echo zmęczenia.
– A potem… – urwała nagle. Wzrok jej uciekł, lekko, bezwiednie, prosto na jego twarz.
Zobaczyła to.
To jedno krótkie drgnięcie mięśni na jego szczęce. Zaciśnięte usta. To spojrzenie, które nie próbowało się obronić, tylko… wchłonąć to, co właśnie usłyszał.
I wtedy zrozumiała. Nigdy mu o tym nie mówiła.
Nigdy nie opowiadała mu, jak to wyglądało. Jak było naprawdę. A Scott… on też nigdy nie zapytał. Bo nie wiedział. Bo nie miał szansy wiedzieć. Bo przez pierwsze lata nawet nie miał pojęcia, że istnieje jakiś on.
UsuńTo nie był wyrzut. Nie w jego oczach. To było coś gorszego – smutek, delikatny i wbijający się pod skórę, jak drzazga.
Poczuła, jak jej własne gardło lekko się zaciska. Zmieniła pozycję. Przesunęła się odrobinę, jakby od niechcenia, jakby poprawiała poduszkę. I zmieniła temat.
– No ale – rzuciła szybko, może za szybko – przynajmniej wtedy odkryłam, że krakersy solone to cud medycyny niekonwencjonalnej.
Nina wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, zupełnie jakby słuchała czegoś, co wcale nie padło z jego ust. Cichego monologu pod spodem. Tego, czego nie powiedział, ale co i tak wybrzmiewało w jego głosie.
I choć przez chwilę chciała coś dodać – coś w stylu „nie musisz mi tego tłumaczyć” albo „wiem, że się starasz” – nie zrobiła tego. Bo Scott nie szukał rozgrzeszenia. On po prostu potrzebował wypowiedzieć to na głos.
Odłożyła kieliszek na stolik i podciągnęła nogi pod siebie, patrząc na niego z boku, z tej pozycji, którą znała aż za dobrze. Przez lata oglądała go w różnych stanach – w euforii, w złości, w poczuciu triumfu i klęski. Ale teraz, kiedy mówił to wszystko, był może najbardziej ludzki, jaki kiedykolwiek jej się wydawał.
– Nie musisz mu niczego rekompensować, Scott – powiedziała cicho. – On cię kocha. Na serio. Nie za wszystko, co mu dajesz. Nie za gokarty, nie za tor, nie za te wszystkie „supermoce”, które mu fundujesz.
Spojrzała mu w oczy, bez uciekania, bez tej swojej zwykłej zbroi z ironii.
– On cię kocha, bo jesteś jego tatą. Bo przychodzisz na zawody, nawet jak nie musisz. Bo odbierasz telefon, jak do ciebie dzwoni. Bo nie uciekasz, nawet kiedy nie wiesz, co powiedzieć, a wiem że potrafi zadawać naprawdę pokręcone pytania.
Przygryzła dolną wargę, jakby sama siebie powstrzymywała przed czymś więcej. W końcu jednak westchnęła i opadła plecami na poduszkę.
– Poza tym… jeśli chodzi o różnice między tobą a twoim ojcem, to jest ich milion. Ty się boisz zawieść. On nigdy się nawet nad tym nie zastanawiał… Może Max’owi byłoby łatwiej, gdyby to wiedział?
Nina wypowiedziała te słowa spokojnie, z jakąś niemal kojącą pewnością, która rzadko gościła w jej głosie, kiedy rozmawiali o przeszłości. Ale w tej chwili nie było w niej żalu. Nie było też oskarżenia. Tylko prawda.
Ich spojrzenia skrzyżowały się – i coś w nich drgnęło. To nie był wielki wybuch, nie jakaś dramatyczna fala emocji. Raczej cichy, bolesny przebłysk zrozumienia. Taki, który nie potrzebował głośnych słów, bo wszystko i tak już zostało powiedziane między wierszami.
Nina wzięła oddech, przesuwając dłonią po udzie, jakby chciała coś z siebie strzepnąć. Myśl. Ciężar. Winę.
– I to nie twoja wina – dodała ciszej, znów patrząc na niego – że cię nie było.
Wiedziała, że nigdy do końca jej nie wybaczył i to bolało ją najbardziej.
Ninka <3
Nina nie odpowiedziała od razu.
OdpowiedzUsuńPrzesunęła palcem po krawędzi kieliszka, wodząc wzrokiem za ruchem szkła, jakby tam szukała właściwych słów. Albo odwagi. A może jednego i drugiego. Czuła, jak wino ciepło rozlewa się po jej ciele, jak rozmiękcza krawędzie wieczoru, ale też myśli – te, które od dawna odkładała „na potem”. Bo „potem” zawsze było wygodniejsze. Bezpieczniejsze.
Spojrzała na niego kątem oka, kiedy mówił. Ten jego spokojny, zbyt racjonalny ton. To przekonanie, że coś po prostu nie wchodzi w grę. Tak, jakby życie miało z góry rozpisane ramy i wystarczyło tylko ich nie przekraczać, żeby wszystko się udało.
I poczuła… coś dziwnego. Nie bunt, nie sprzeciw. Raczej to znajome ukłucie w piersi – takie, które pojawia się, gdy wiesz, że wypowiadasz słowa, w które sama do końca nie wierzysz.
Bo przecież mówiła, że nie chce więcej dzieci. Że to temat zamknięty. Że Tony jej wystarczy, że praca wypełnia każdy jej dzień po brzegi, że nie ma miejsca na nic więcej.
Ale była w niej jakaś część – cicha, skrzętnie zakopana głęboko – która wiedziała, że nie mówi prawdy. Że wcale nie chodzi o brak potrzeby, tylko o strach. Przed zawodem. Przed stratą. Przed powtórzeniem tej samej historii z kimś innym.
– Czasami mówimy "nie chcę", żeby nikt nie zapytał "dlaczego nie mogę".
A ona naprawdę nie wiedziała, czy nie chciała, czy nie mogła – mieć jeszcze jedno dziecko, jeszcze raz kochać, jeszcze raz spróbować. Ale wiedziała jedno – jeśli kiedykolwiek był na świecie ktoś, z kim mogła się łudzić, że to się uda, to właśnie siedział obok. I mówił, że to nie wchodzi w grę.
Nina westchnęła cicho, przesuwając palcem po krawędzi kieliszka. Wiedziała, że ten moment nadejdzie — że jeśli powiedzą Max, jeśli choćby na sekundę pozwolą temu tematowi wybrzmieć, coś się w nim poruszy. I poruszyło się. Wystarczyło jedno spojrzenie, które uciekło jej, a nie wino. Wystarczyło, że milczał za długo.
– Nie musisz nic mówić – odezwała się cicho, spokojnie, nie patrząc jeszcze w jego stronę. – Naprawdę, Scott. Wiem, co myślisz. Znam cię. Znam ten grymas na twarzy, kiedy próbujesz przekonać sam siebie, że cię to już nie rusza.
Zamilkła na moment, pozwalając tym słowom wybrzmieć. Przez chwilę obracała kieliszek w dłoniach, a potem dodała:
– Ale rusza. I ma prawo ruszać.
Dopiero wtedy odwróciła się do niego, lekko, bez żadnej teatralności. Jej głos nie był oskarżycielski, nie był też zbyt miękki. Był… prawdziwy. Po prostu.
– Max nie zniknie tylko dlatego, że nie rozmawiacie. Nie zniknie z twojej głowy. I niezależnie od tego, czy ci się to podoba, czy nie… to, co między wami się wydarzyło, nie przestaje istnieć tylko dlatego, że unikasz rozmowy.
Wyciągnęła rękę i położyła ją lekko na jego przedramieniu. Nie jako gest pocieszenia. Raczej jako zakotwiczenie – jakby chciała, by na chwilę się zatrzymał, zanim znowu odjedzie gdzieś daleko w głowę.
– Nie musisz go przepraszać. Nie musisz go rozumieć. Ale musisz sobie odpowiedzieć na jedno pytanie: czy chcesz, żeby Tony dorastał z tą samą wersją rodzinnych ciszy, z jaką ty dorastałeś?
Zacisnęła usta i dopiero wtedy opuściła wzrok.
– To nie twoja wina, że tak to się wszystko spieprzyło. I nie chodzi mi o Maxa. – Jej głos stwardniał. – Tylko o nas. To ja uciekłam, pamiętasz? To ja zbudowałam mur i nie dałam ci wejść do środka, kiedy byłeś potrzebny. Więc nie patrz na mnie tak, jakbyś był jedynym, który coś zawalił.
– Ale jesteśmy tu. Ty i ja. I mamy szansę nie powtórzyć wszystkich błędów naszych rodziców. A Tony… on zasługuje, żeby widzieć, jak się naprawia, a nie tylko, jak się ucina.
Zerknęła na niego z boku. Nie z presją. Z czułością.
– Nie mówię ci: „pogódź się z Maxem”. Mówię: przestań się go karać milczeniem. Bo może nie chodzi już nawet o ciebie. Może chodzi o to, żeby Tony miał inny punkt odniesienia niż ty miałeś całe życie.
Wzięła głęboki wdech, odsunęła się lekko na oparcie kanapy i spojrzała przed siebie. Czuła, jak w środku coś się zaciska – ten znajomy lęk, że może za bardzo nacisnęła. Ale wiedziała też, że jeśli nie powie mu tego teraz, nie zrobi tego nigdy.
Zanim cisza zdążyła opaść na dobre, Nina pokręciła głową i westchnęła cicho, jakby rozładowując własne napięcie. Zmrużyła oczy i wbiła spojrzenie w kieliszek.
Usuń– Dobra – rzuciła nagle, z tą swoją znajomą nutą zmęczonej stanowczości. – Koniec psychoterapii. Wracamy na ziemię.
Oparła się łokciem o kolano i spojrzała na niego z boku.
– Tony od tygodnia jęczy mi o wakacje. W sensie: prawdziwe wakacje, nie trzy dni w warsztacie pod pretekstem „poznawania kultury motoryzacyjnej”. – Uniosła brew w jego kierunku, wyraźnie oskarżycielsko. – Więc pomyślałam, że skoro przyszły miesiąc będzie trochę luźniejszy… to zabiorę go do Meksyku?
Zerknęła niepewnie na jego twarz.
– Bez paniki – dodała szybko, unosząc rękę. – Tylko na pięć dni. Plaża, tacos, żadnych gokartów. No i, niestety – tu posłała mu lekko kpiące spojrzenie – musisz wyrazić na to zgodę, panie współwładzo rodzicielska. Meksyk, jakby nie patrzeć, to zagranica. Potrzebuję twojego podpisu. Wiesz, tego magicznego papierka, który mówi, że nie porywam dziecka, tylko zabieram je do raju żeby było szczęśliwe.
Uśmiechnęła się pod nosem i pociągnęła łyk wina. Od razu zrobiło się luźniej. Lżej.
– Tony nawet nie wie, że już to planuję. Ale... myślę, że byłby zachwycony. – Zawahała się na ułamek sekundy. – I może dobrze mu zrobi oderwać się na chwilę od toru. I od nas.
Spojrzała mu w oczy. I chociaż żartowała, było w tym coś więcej. Jakaś ledwo uchwytna myśl, że ten wyjazd może być czymś więcej niż tylko wakacjami – może krótkim wytchnieniem. Przerwą w tej nieustannej plątaninie zależności, która ich trzymała razem, choć nikt nie był pewien, czy jeszcze powinna.
– Więc? – zapytała po chwili, opierając brodę na dłoni. – Dasz się przekupić zdjęciem Tony’ego w sombrero?
Nie dodała: albo moim. Ale on dobrze znał ten ton. I ten uśmiech. I tę kobietę, która z rozbrajającą łatwością potrafiła zamieniać najcięższe rozmowy w coś, co brzmiało jak śmiech, ale zostawało pod skórą na długo.
Nina
Nina nie od razu się odezwała. Patrzyła na niego uważnie, może nawet dłużej, niż powinna, ale tym razem nie szukała riposty, nie wbijała pazurów, nie podważała jego wersji. Po prostu… słuchała. A to, w przypadku Niny Coleman, znaczyło więcej niż cały szereg słów.
OdpowiedzUsuńW końcu westchnęła cicho, odchyliła się na oparcie sofy i uniosła kieliszek, nie po to, żeby się napić – tylko żeby mieć coś w dłoni. Coś, za co można się schować.
– Wiesz, że Mario nigdy nie robi niczego na pół gwizdka – powiedziała spokojnie. – Zwłaszcza jeśli chodzi o rodzinę. Albo się na coś rzuca całym sobą… albo odcina do kości… Tak działają Andretti, tak działasz ty.
Zamilkła, jakby przez sekundę nie była pewna, czy powinna ciągnąć dalej. Ale w końcu podjęła temat.
– I jeśli Mario to prawie wykończyło… to tylko dlatego, że naprawdę chciał, żeby to się udało. Nie znam drugiego człowieka, któremu tak zależy na rodzinie.
Jej spojrzenie było miękkie, ale nie pobłażliwe. W tej chwili nie była po niczyjej stronie – była gdzieś pomiędzy. Jak zawsze.
– A sam Max cię kocha, Scott. Wiesz o tym, nawet jeśli to najgorszy możliwy sposób, w jaki można to okazywać. – Uniosła brew, lekko, z tym charakterystycznym grymasem, który mówił: „tak, wiem, że masz ochotę się z tym nie zgodzić, ale nie próbuj”.
– A ty… ty się boisz, że jak powiesz „przepraszam”, to przyznasz, że coś w tobie pękło. A przecież pękło już dawno. Po wszystkim. – Jej głos był niższy, spokojniejszy, jakby słowa same z niej wypływały. – Tylko udajesz, że nadal trzymasz to w całości.
Milczała chwilę, obracając kieliszek w dłoniach.
– Ale to już nie o was chodzi. Nie o ciebie, nie o niego. – Spojrzała mu w oczy. – Tony wie, że Max jest twoim bratem. I pewnie, że nie rozumie, co między wami jest, ale dzieci mają ten cholernie wkurzający instynkt… Czują, gdzie jest napięcie. Cisza. Niewypowiedziane.
Nachyliła się lekko w jego stronę i uśmiechnęła się z przekorną miękkością.
– Więc tak, jeśli masz ochotę dalej go unikać – okej. Ale nie rób z tego cichej wojny, w której Tony będzie musiał wybierać, po której stronie chce stać. Bo jeśli się na to zdecydujesz, to Max nawet nie będzie musiał wygrać. Ty przegrasz sam.
Odchyliła się z powrotem i sięgnęła po telefon, przelotnie zerkając na ekran, choć tak naprawdę nie miała tam nic ważnego.
Nina spojrzała na niego z uniesioną brwią, a kącik jej ust drgnął lekko – ten półuśmiech, który znał aż za dobrze. Nie odpowiedziała od razu. Wzięła łyk wina, powoli, z namysłem, jakby jeszcze coś sobie ważyła w głowie.
A w głowie... wrzało.
Pieprzyć tego twojego jeta. Pieprzyć Rubie, jej tabletki na migrenę i tę waszą perfekcyjnie naoliwioną machinę decyzji, gdzie wszystko załatwiane jest przez kogoś, żebyś ty nie musiał nawet podnosić słuchawki. Nie potrzebuję waszego prywatnego lotu, złotych pilotów ani sygnowanych kieliszków do szampana. Chcę tylko pięciu dni z moim synem. Pięciu dni spokoju, słońca i oddechu. I żadnej, kurwa, zgody na eksport dziecka nie powinno być do tego potrzebne.
Ale powiedziała tylko jedno słowo:
— Pewnie.
Powiedziała to cicho, rzeczowo, z tym swoim zawodowym opanowaniem. Jakby naprawdę było jej wszystko jedno. Jakby naprawdę przyjęła do wiadomości, że jego świat kręci się na innych zasadach.
Po czym odchyliła się na oparcie kanapy, skrzyżowała nogi i spojrzała na niego tak, jakby właśnie omawiali pogodę albo grafik szczepień w klinice. Ułożyła dłoń na oparciu, zaraz obok jego ramienia – blisko, ale nie za blisko. Tyle, żeby pamiętał, że nadal tu jest.
— Dam ci znać, jeśli Mario się obudzi. Od rana jestem w klinice. – Jej głos był spokojny, niemal suchy. – I spokojnie, wiem, że pewnie też masz jutro spotkania. W razie czego zadzwonię do twojej mamy.
Wzruszyła ramionami lekko, z tym wymuszonym luzem, którego używała, kiedy robiło się zbyt blisko granicy, której nie chciała przekraczać.
W tej chwili wyglądała niemal beztrosko – jak kobieta, która ma wszystko pod kontrolą.
Zamilkła na moment, pozwalając, by jej głos wybrzmiał w powietrzu, zanim opadnie jak kurz po zbyt cichym pożegnaniu.
– Uważaj na siebie.
To nie była prośba. To nie była troska.
UsuńTo był zwyczaj. Jedno z tych zdań, które rzucasz komuś, kto odchodzi. I które oznacza wszystko, choć brzmi, jakby nie znaczyło nic.
Jej wzrok spoczął na pustym kieliszku wina. I dopiero kiedy za nim zamknęły się drzwi, pozwoliła sobie na krótkie, bezgłośne westchnienie. Potem podciągnęła nogi pod siebie, wróciła do tej samej pozycji, w której siedziała, zanim przyszedł – jakby próbowała zresetować wieczór. Wrócić do punktu wyjścia.
Tyle że punktu wyjścia już dawno nie było.
***
Lucia siedziała przy barze w sukience, która ledwo dotykała jej kolan i odsłaniała plecy w sposób zbyt świadomy, by można było mówić o przypadku. Jedwab w kolorze ciemnego szampana opinał jej ciało jak druga skóra, a włosy – lekko potargane, rozpuszczone – spływały na ramiona, przesłaniając profil w świetle ciepłych lamp zawieszonych nad ladą. Śmiała się, opierając łokciem o bar, z kieliszkiem tequili w dłoni, a głos miała niższy, trochę zachrypnięty od śmiechu, trochę od piątkowego klimatu.
– I wyobraźcie sobie – rzuciła, mrużąc oczy z udawaną powagą – że facet jedzie Ferrari. Naprawdę piękne, 458 Italia, wolnossące V8, dźwięk silnika jak aria z opery – no, przynajmniej dla tych, którzy mają uszy. Zatrzymuje się, mówi, że coś mu się dzieje z autem. Że „coś stuka”. A ja, grzecznie, pytam: „a sprawdziłeś rozdzielacz zapłonu?”. A on patrzy na mnie, jakbym zapytała, czy wie, gdzie w tym aucie siedzi kucyk.
Lucia zaśmiała się, ale jej ton był aż nazbyt świadomy. Przesunęła palcem po krawędzi kieliszka, a potem dodała:
– Gość nie wiedział, że w tym modelu nawet najmniejsze przesunięcie w synchronizacji może dać efekt, jakby silnik miał zaraz wyskoczyć z maski. I jeszcze pyta: „to jest ten zapłon… elektryczny, prawda?”. Jakby miał porównać Ferrari do zmywarki.
Śmiech mężczyzn był głośny, jeden z nich – przystojny, ale zbyt zachwycony sobą – pochylił się bliżej.
– I ty naprawdę znasz się na takich rzeczach, skarbie? - Odezwał się jeden z nich, wyciągając rękę w kierunku jej ramienia, jednak ta uderzyła ją tylko swoją dłonią dając mu do zrozumienia, że przekracza jej przestrzeń osobistą.
Lucia uniosła brew, odpijając łyk z kieliszka.
– Jestem Włoszką. Znałam się na Ferrari zanim ty zacząłeś chodzić. – I dodała z uśmiechem: – I jeszcze zanim ja nauczyłam się nie ufać facetom, którzy nie odróżniają świecy zapłonowej od świeczki na torcie.
Zerknęła wtedy na telefon, by upewnić się, ile minęło od ostatniej odpowiedzi Scott’a. Już miała zacząć pisać wiadomość, gdy dostrzegła spojrzenia jej towarzyszy zbierające się w jednym punkcie. Jeszcze zanim spojrzała. Coś się zmieniło w powietrzu. Jakby nagle świat lekko się przechylił.
Obróciła się przez ramię – i zobaczyła go. Stał przy wejściu. Trochę poza światłem, z rozpiętym kołnierzem koszuli, ręką w kieszeni i tym spojrzeniem, które znała aż za dobrze. Było zmęczone. Trochę puste. I, cholera, nadal piekielnie przystojne.
UsuńLucia przeciągnęła dłonią po włosach, odsuwając je z ramienia w sposób zbyt świadomy, żeby był przypadkiem. Potem uniosła kieliszek i spojrzała na niego z ukosa, jakby pytała, co go tu naprawdę sprowadza.
– Podobała ci się historia? – rzuciła zaczepnie, unosząc brwi.
Zawiesiła wzrok na jego oczach, po czym, nie czekając na odpowiedź, dodała:
– Czy wolisz posłuchać, jak opowiadam kolejną? - przygryzła delikatnie wargę zerkając na niego prowokacyjnie. - A mam ich trochę w zanadrzu.
Jej uśmiech był łagodny, ale kpiący. Zupełnie jakby to ona trzymała wszystkie karty. I może faktycznie tak było.
Zlustrowała go od góry do dołu, powoli, bezwstydnie, aż w końcu pokręciła lekko głową.
– Wyglądasz na zmarnowanego – mruknęła z udawaną troską. – Coś nie poszło po twojej myśli? Wieczór nieudany?
Odstawiła kieliszek i przesunęła się na krześle tak, by zrobić mu miejsce obok. Nie powiedziała „usiądź”. W ogóle nic więcej nie powiedziała. Ale on doskonale wiedział, że właśnie została otwarta nowa runda tej gry.
I że to ona ustalała reguły.
Nina (i ta druga) <3
Lucia uniosła kieliszek do ust, ale nie napiła się od razu. Wzrok zawiesiła na Scottcie, przesuwając po nim spojrzeniem tak bezczelnie, jakby właśnie miała go rozebrać z każdej pozornej pewności siebie. A potem, jakby kontynuowała opowieść, którą przerwali tylko po to, żeby się trochę poprzyglądać sobie nawzajem, odezwała się tonem niedbale prowokującym:
OdpowiedzUsuń– Prawdziwa historia? - westchnęła i uniosła oczy ku górze jakby szukała teraz jednej lepszej, z miliona które miała do opowiedzenia. - Miałam… piętnaście lat, przyjaciółka rzuciła wyzwanie. Zakład o to, która pierwsza zjedzie z górnej drogi w Monako… przez stary tunel, nocą. Problem był tylko jeden – żadna z nas nie miała prawa jazdy. Ani samochodu. – Uśmiechnęła się kącikiem ust, jakby wciąż odczuwała smak tamtej adrenaliny. – Więc ukradłam ojcu kluczyki do jego Ferrari 288 GTO… To była prawdziwa perełka.
Odchyliła się lekko, zerkając na Scotta spod półprzymkniętych powiek.
– I nie, nie miałam żadnego planu B. Ale wygrałam… A ojciec się dowiedział – Jej głos był spokojny, ale w oczach pojawił się błysk. – Skapnął się, bo nie złożyłam tylnej lotki.
Zamrugała, patrząc na Scotta, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. Jakby każdy powinien wiedzieć, że jeśli wyjeżdżasz 288 GTO z garażu, to lotka jest sprawą świętą.
– Wróciłam, wstawiam auto z powrotem do boksu, czuję się jak królowa świata… a on na drugi dzień podczas obiadu zerknął z tym swoim cholernie spokojnym spojrzeniem, które mówi wszystko. I rzucił: „Lucia, straszny z ciebie amator. Zawsze składam lotkę po jeździe. Po to, żeby widzieć, że ktoś grzebał.” – Tu zaśmiała się cicho, bardziej do siebie. – Mój własny ojciec miał system bezpieczeństwa oparty na aerodynamice.
Uniosła kieliszek, w końcu się napiła, po czym dodała z rozbawieniem:
– Nie ukarał mnie. Powiedział tylko, że skoro już ukradłam mu Ferrari, to przynajmniej mogłam sprawdzić ciśnienie w oponach i podrasować mieszankę. A potem… – wzruszyła ramionami – zapisał mnie na kurs jazdy wyścigowej. Powiedział, że skoro nie mam instynktu samozachowawczego, to chociaż mam mieć technikę.
Lucia spojrzała na Scotta przez ramię, przekrzywiając głowę z szelmowskim błyskiem w oku.
– I wiesz co? Dziwnie mi z tym, ale… to chyba jedyny raz, kiedy coś spieprzyłam i nie poniosłam za to konsekwencji.
UsuńA potem znów się uśmiechnęła – lekko, ale z cieniem czegoś głębszego. W tym uśmiechu było więcej niż żart. Więcej niż wspomnienie. Może echo tamtej dziewczyny, która chciała tylko, żeby ktoś powiedział „nie szkodzi”.
Lucia odchyliła się lekko na barowym stołku, powoli kręcąc kieliszkiem w palcach, jakby szukała w spirali bursztynowej tequili odpowiedzi na pytania, których nawet nie wypowiedziała. Jej spojrzenie — chwilowo pozbawione zadziorności — osiadło gdzieś między ścianą a profilem Scotta, który wyglądał tak, jakby z każdą kolejną sekundą coraz bardziej próbował zapanować nad sobą. Nad nimi. Nad tą energią, która wyraźnie wisiała w powietrzu.
Zastanawiała się, co właściwie poszło nie tak.
Nie z nim.
Z nią.
Bo przecież nie powinna tu siedzieć, z tym kieliszkiem i tą sukienką, próbując czytać między jego półsłówkami, jakby to było coś więcej niż nocny flirt. Przecież miała być kobietą, która nie potrzebuje odpowiedzi. Która zna reguły i sama rozdaje karty. A jednak coś w jego obecności sprawiało, że chciało jej się pytać.
Choćby w myślach.
Dlaczego nie jesteś dziś z rodziną, Scott?
Bo przecież powód, dla którego tu był, musiał być istotny. Miał być gdzie indziej i dosadnie jej to oznajmił — w domu, z Niną, z Tonym. A był tutaj. Z nią. Z Lucią Bellini-Ray, jak mawiała sama do siebie, kiedy potrzebowała przypomnieć sobie, kim jest, zanim zacznie znów czuć za dużo.
Pociągnęła łyk tequili. Spokojnie. Bez pośpiechu.
„Ciekawe, jak to się stało, że był z Niną” — przemknęło jej przez głowę. Ta kobieta miała wszystko, czego Lucia się bała — ciepło, stateczność, jakąś miękkość, która przyciągała. A Scott… Nie była pewna czy pasował do takiego świata. Do tego typu więzi. Do tego rodzaju kobiety.
Więc dlaczego patrzył na nią w taki sposób, jakby właśnie od niej nie potrafił odejść?
Lucia nie lubiła analizować. Ale teraz nie mogła się powstrzymać. Co w nim było takiego, że nie odwróciła się wtedy przy barze, kiedy tylko pojawił się w drzwiach? Przecież znała takich jak on. Przystojny. Odpowiedzialny. Trochę zbyt racjonalny. Z przeszłością, z dzieckiem, z historią, której powinna się trzymać z daleka.
A mimo to… jego obecność nie była dla niej ciężarem. Była wyzwaniem. I może właśnie to było najgorsze.
Odwróciła się do niego z tym swoim klasycznym półuśmiechem, który równie dobrze mógł być zaproszeniem, co ostrzeżeniem.
– Nie wyglądasz na kogoś, kto planował ten wieczór spędzić z kobietą w cekinach i z trzema kieliszkami tequili przewagi – powiedziała cicho, tonem, który tylko udawał żart. – Więc co się stało?
Zamrugała, zanim dodała spokojniej:
– Nie jestem dobra w kompromisach, Scott. Ale potrafię wyczuć, kiedy ktoś siedzi obok, a myślami wraca do tego, czego nie dokończył.
Nie odsunęła się. Nie próbowała rozładować napięcia. Zamiast tego znów spojrzała mu w oczy.
– Więc… Teraz ty coś opowiedz - zaczęła powoli. - Coś czego nikt nie słyszał.
Lucie
Lucia uniosła brew, słysząc jego słowa, a potem odchyliła się lekko do tyłu, jakby chciała stworzyć między nimi trochę przestrzeni – nie fizycznej, ale emocjonalnej. Przestrzeni potrzebnej do tego, żeby nie zareagować impulsem. Bo to, co powiedział, było czułe. A czułość działała na nią jak zapalnik.
OdpowiedzUsuń– Jasne – mruknęła, z tym swoim klasycznym półuśmiechem. – Bo każdy rodzic marzy o tym, żeby jego piętnastoletnia córka kradła mu kluczyki do samochodu wartego fortunę i odpalała V12 z taką gracją, jakby robiła to co tydzień.
Zamilkła na chwilę. Przesunęła palcem po rancie kieliszka.
– Ale tak. Był dumny. Zawsze był. Nawet kiedy nie powinnam była usiąść za kółkiem, nawet kiedy nie powinnam była odpowiadać nauczycielom, nawet kiedy nie powinnam była otworzyć ust podczas wielkich wydarzeń w których uczestniczył… On był dla mnie zawsze, w przeciwieństwie do mojej matki.
Ton jej głosu zmienił się nieznacznie – wciąż żartobliwy, ale w tej żartobliwości czaiło się coś więcej. Ironia? Gorycz? A może po prostu zmęczenie wspomnieniami.
– Ona tego nie rozumiała – dodała cicho, już bez gry, bez stylizacji. – Moja matka. Dla niej to był… hałas. Ryzyko. Brud pod paznokciami. Niewybaczalna strata kontroli.
Zawiesiła głos, spojrzała w bok. Gdzieś w głąb siebie.
– Gdy po śmierci taty wyszła za Lorenzo… – Powiedziała to bez emocji, jakby podawała informację o pogodzie. – Tłumaczyła, że to było „dla stabilności”. Dla mnie. Dla rodziny. Ale wiesz… czasem myślę, że ona po prostu nie chciała patrzeć na mnie, bo zbyt bardzo przypominałam jej ojca. Zwłaszcza kiedy mówiłam „nie”. Zwłaszcza kiedy wsiadałam do auta.
Spojrzała znowu na Scotta, ale już bez tego szelmowskiego błysku w oku. Tym razem spojrzała głębiej.
– Więc tak. On był dumny. A ona? Ona była rozczarowana od momentu, w którym przestałam tańczyć na rodzinnych przyjęciach w sukienkach od Diora.
Wzruszyła ramionami, jakby chciała zbyć to wszystko jednym gestem – ale Scott wiedział, że takich rzeczy nie da się zbyć. Nie tak naprawdę.
Lucia przez moment tylko patrzyła. Nie komentowała, nie uśmiechała się, nawet nie próbowała rozładować ciężaru tej wypowiedzi jakimś lekkim słowem, jak to miała w zwyczaju. Nie. Tym razem słuchała naprawdę. I choć oczy miała wciąż błyszczące, a usta nadal pociągały się w kącikach, nie było już w niej tej samej kokieterii, którą serwowała chwilę wcześniej przy barze.
Teraz była tylko ona. Ta prawdziwa wersja Lucii – z tą cienką, napiętą linią między kontrolą a odruchem dotknięcia jego dłoni.
UsuńWsunęła się odrobinę bliżej. Niezauważalnie, ale wystarczająco, żeby ich ramiona niemal się musnęły.
– No to już wiem, czemu przyszedłeś do baru, a nie do kościoła – rzuciła cicho, z nutą gorzkiego żartu, który w jej ustach zabrzmiał jak współczucie przebrane za sarkazm. – Tu nikt nie pyta, czy przebaczyłeś bliźniemu.
Zamilkła na chwilę, wpatrując się w niego jak w obraz, który znała na pamięć, ale nagle odkryła nowy szczegół. Potem uniosła brwi, nachyliła się jeszcze odrobinę i zapytała półgłosem:
– A co, jeśli ci powiem, że czasem nie trzeba znać całej historii, żeby chcieć zostać?
Odwróciła wzrok, znów sięgnęła po swój kieliszek. Ale zamiast się napić, tylko obracała go w palcach.
– Wiesz… powiedziałeś, że nie muszę ci niczego udowadniać. – Spojrzała na niego spod półprzymkniętych powiek. – Ale ja mam taką przypadłość, że i tak próbuję. Nie żeby cię przekonać. Bardziej… siebie.
Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. Trochę smutny, trochę świadomy.
– Bo czasem, kiedy całe życie coś udajesz, trudno już rozpoznać, co jest prawdziwe. Nawet jeśli ktoś siedzi obok i patrzy tak, jakby wiedział dokładnie, kiedy zaczęło się twoje kłamstwo.
Spojrzała na niego jeszcze raz, tym razem bardziej miękko. I dodała, z tą samą szczerością, z jaką on chwilę wcześniej wyłożył przed nią swoją historię:
– Nie wiem, Scott, czego chcesz od tego wieczoru. Ale wiem, czego ja nie chcę. Nie chcę, żebyś myślał, że przyszłam tu grać w jakieś pieprzone emocjonalne szachy.
Pociągnęła łyk tequili, jakby to miało dodać jej odwagi, i znów spojrzała mu prosto w oczy.
– Chcę tylko… być. Przez chwilę. Z kimś, kto nie musi się zastanawiać, czy wypada.
Jej głos był miękki, ale stanowczy.
Lucia odstawiła kieliszek na blat z cichym stuknięciem i przeciągnęła dłonią po włosach, odrzucając je na jedno ramię. Na chwilę zapadła cisza, taka, która nie była niezręczna – raczej nasycona czymś zawieszonym w powietrzu. Niedopowiedzeniem. Oczekiwaniem.
Potem uniosła wzrok na Scotta.
– Wiesz… – zaczęła, przeciągając słowo z lekkością, jakby dopiero szukała właściwego tonu – …w moim przypadku zawsze chodziło o to, żeby być szybszą, głośniejszą, bardziej nieprzewidywalną niż wszystko, co mogło mnie zatrzymać.
Uśmiechnęła się krzywo.
– A ty wyglądasz, jakbyś całe życie robił dokładnie odwrotnie.
Zmierzyła go wzrokiem – z rozmysłem, z tym swoim znakiem rozpoznawczym: spojrzeniem, które zdawało się wiedzieć więcej, niż powinna.
– Prędkość cię kręci, ale masz w sobie coś… zachowawczego. Jakbyś cały czas trzymał się jednej, bezpiecznej linii wyścigowej.
Nachyliła się bliżej, opierając łokcie o kontuar i zniżając głos tak, by dotarł tylko do niego.
– A może się mylę? Może tylko dobrze to udajesz?
Zawiesiła głos, a potem dodała cicho, prawie szeptem:
– Może jesteś szybszy, niż chcesz, żeby świat wiedział.
Sięgnęła znów po kieliszek, nie spuszczając z niego wzroku.
– Więc, Scott… pytanie brzmi: jesteś tu, bo chcesz zwolnić… czy przyspieszyć?
Luce
Lucia nie od razu się odezwała. Pozwoliła tym słowom opaść – jak kurz na wypolerowane drewno, jak pył, którego nie da się wytrzeć jedną decyzją. W jej oczach przez moment nie było tego charakterystycznego błysku ani kąśliwego komentarza na końcu języka. Tylko coś surowego. Prawdziwego.
OdpowiedzUsuńOdchyliła się lekko, odwracając wzrok, jakby potrzebowała kilku sekund, by złożyć własne emocje z powrotem w jedną, funkcjonującą całość. Przejechała dłonią po udzie, wygładzając materiał sukienki – zupełnie bez potrzeby, ale z jakąś cichą nerwowością, która rzadko się jej zdarzała. Bo jego słowa trafiły tam, gdzie rzadko ktoś miał dostęp.
– Mój ojciec… – zaczęła powoli, niemal szeptem – nie wierzył w symetrię. W nic, co było gładkie i poukładane. Zawsze mówił, że jeśli coś wygląda zbyt idealnie, to znaczy, że ktoś się mocno postarał, żeby ukryć rysy.
Zerknęła na niego, unosząc nieznacznie kącik ust.
– I tak, pewnie powiedziałby właśnie to. Że nie jestem tu po to, żeby się tłumaczyć. Ale dodałby jeszcze coś – odwróciła się do niego nieco bardziej, jej głos nabrał ciepła. – Że to dobrze, że nie pasuję. Bo pasować do świata, który sam jest zepsuty, to żaden komplement.
Zawiesiła głos, lekko przechyliła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Nie było w tym flirtu. Nie było gry. Tylko ona – ta część, którą trzymała za stalowym szkłem przez lata. Tą, którą może widywała tylko sama w lustrze, gdy wracała do pustego mieszkania po dyżurze.
– I nie wiem, Scott – powiedziała w końcu cicho, a jej głos miał w sobie coś kruchego, ale nie słabego – czy to był kiepsko skrojony świat. Czy po prostu ja byłam źle uszyta na jego miarę.
Uśmiechnęła się lekko, ledwie zauważalnie. Ten uśmiech nie sięgał oczu. I może dlatego był prawdziwy.
– Ale wiem jedno – dodała po chwili, nachylając się minimalnie, tak że ich ramiona znów prawie się stykały. – Już nie próbuję się zmieścić. Nie prostuję się do cudzych ram. Jeśli coś trzeszczy, to trudno. Może w końcu coś się rozwali na dobre. I wreszcie będzie cisza.
Zamilkła. I wtedy dopiero, z tym samym niemal niezauważalnym ruchem, sięgnęła po swoją szklankę i uniosła ją lekko w jego stronę – bez toastu, bez słów. Jakby mówiła: Ty też to znasz, prawda?
UsuńA potem upiła łyk. I znów na nią wróciła – ta Lucia. Uśmiechnięta. Cwana. Lśniąca jak chromowana maska, ale już z małą rysą, przez którą można było zajrzeć do środka.
– Mój ojciec zawsze powtarzał, że jeśli nie boisz się zakrętu, to znaczy, że jedziesz za wolno – powiedziała cicho, opierając brodę na dłoni.
Uśmiechnęła się lekko, ale ten uśmiech był krzywy. Bardziej z rezygnacji niż z ironii. Sięgnęła po kieliszek i upiła łyk, trzymając szkło długo przy ustach, jakby potrzebowała chwili, żeby połknąć coś więcej niż alkohol.
– Nigdy nie próbowałam się tłumaczyć. Nie z tego, kim jestem. Ale czasami mam wrażenie, że całe życie tłumaczę się z tego, czego nie jestem. Nie jestem cicha. Nie jestem łagodna. Nie jestem łatwa do zniesienia. – Jej głos nie był gorzki, raczej stwierdzający. Jakby cytowała samą siebie sprzed lat.
Spojrzała mu w oczy, bez lęku, ale też bez żadnych masek.
– Więc jeśli pytasz, co próbuję udowodnić… Może tylko to, że wciąż umiem być kobietą, a nie tylko przypomnieniem po kimś. – Przeniosła wzrok gdzieś w bok, jakby na sekundę straciła równowagę, ale zaraz wróciła. – Córką legendy. Dziewczyną, którą porzuciła matka. Lekarką, której wszyscy patrzą na ręce… Szczególnie jej szefowa.
Pokręciła głową lekko, jakby chciała odgonić te myśli. A potem znów spojrzała na niego i uniosła brew, tym razem z tą dobrze znaną Luciową bezczelnością.
– Ale może masz rację. Może to, że w ogóle tu siedzisz, znaczy więcej niż wszystko, co próbujemy ukryć.
Nachyliła się nieznacznie, aż ich ramiona się zetknęły – ledwie, ale wystarczająco, by poczuć ciepło.
– Więc skoro już tu jesteśmy… – rzuciła miękko, z wyraźnym błyskiem w oku – …co powiesz na kolejną historię, której jeszcze nie opowiedzieliśmy?
Uśmiechnęła się szerzej, bez cienia smutku, bez zbroi. Tym razem naprawdę – jakby pierwszy raz od dawna nie musiała już niczego udowadniać.
Lucia nie odpowiedziała od razu. Jej usta, jeszcze chwilę temu gotowe do ciętej riposty, zadrżały ledwie widocznie – jakby jego słowa, ten nienachalny ton i cicha intensywność, rozbroiły ją skuteczniej niż jakakolwiek prowokacja.
Przyglądała mu się uważnie. Bez uśmiechu, bez tej swojej rozbrajającej pewności siebie, która zazwyczaj rozgrywała każdą sytuację pod siebie. Patrzyła, jakby nie na faceta siedzącego przy barze, ale na coś głębiej – na decyzję, której nie umiała się spodziewać. Albo może na odwagę, której wcale się po nim nie spodziewała.
– Wiesz, co jest najgorsze w popieprzonych trasach? – zapytała cicho, przysuwając się o milimetr, ale wystarczająco, żeby granice zniknęły. Jej głos był miękki, głęboki, jak aksamit przesuwany po skórze. – Że czasem ci się wydaje, że jedziesz z kimś… a tak naprawdę to ty trzymasz kierownicę, a oni tylko patrzą, jak się rozwalasz.
Zawiesiła wzrok na jego dłoniach, na tym, jak spokojnie trzyma szklankę. Jakby naprawdę miał wszystko pod kontrolą. Jakby to nie on przed chwilą mówił o tym, że rzucił się na własnego brata w szpitalu.
– Ale ty… – dodała, nieco ciszej, patrząc mu w oczy – ty nie uciekasz w zakrętach, co? Ani wtedy, kiedy robi się głośno, ani kiedy trzęsie kabiną. To trochę niepokojące.
Uśmiechnęła się delikatnie, ale był w tym cień czegoś znacznie głębszego niż flirt. Przesunęła palcami po swojej szklance, potem spojrzała na niego z ukosa, łapiąc jego spojrzenie.
– A wiesz, co jeszcze? – zapytała już bardziej luźno, jakby wracała do tej ich bezpiecznej gry, ale nie całkiem. – Ja nie potrzebuję pasażera. Nigdy nie potrzebowałam.
Przesunęła się tak, że ich ramiona znów się otarły. I wtedy, zamiast znów zaatakować jakimś zaczepnym tekstem, nachyliła się lekko i dodała szeptem:
– Ale może pierwszy raz od bardzo dawna… chcę kogoś, kto nie będzie się bał usiąść obok. I nie wypadnie przy pierwszym poślizgu.
UsuńOdchyliła się, odłożyła szklankę, spojrzała prosto na niego. Jej twarz była teraz spokojna, ale w oczach tliło się coś nowego. Nie tylko pragnienie. Nie tylko ciekawość. Coś, co mogłoby mieć przyszłość – gdyby tylko oboje przestali oglądać się na to, co zostawili za sobą. Nie mówiła tu nawet o romantycznym związku, a po prostu o czymś… więzi, dzięki której ktoś ją zrozumiesz
– Więc, Scott… pytanie brzmi – zakończyła, przechylając głowę i lekko unosząc brew – czy ty naprawdę chcesz jechać… czy po prostu boisz się zostać na poboczu?
Luce
Lucia słuchała go bez słów. Bez maski. Bez tej swojej wyćwiczonej miny, która zazwyczaj mówiła więcej niż ona sama. Tym razem nie uciekała spojrzeniem. Nie żartowała. Nie wykręcała się słowem. Po prostu była — obecna, skupiona, otwarta na wszystko, co mówił, i… trochę zaskoczona, że ktoś jeszcze potrafi tak mówić. Tak patrzeć.
OdpowiedzUsuńJej palce zacisnęły się mocniej na szklance, jakby potrzebowała zakotwiczenia. A może po prostu dlatego, że jego słowa uderzyły w coś, co zwykle trzymała pod skórą — głęboko, poza zasięgiem innych. Bo nikt jej tak nie widział. Nikt nie próbował zrozumieć, nie próbując jej najpierw ujarzmić.
Zerknęła na niego, a w jej oczach przez sekundę mignęło coś niebezpiecznie miękkiego. Uczucie. A może wdzięczność. Niewypowiedziana, ale prawdziwa.
– To zabawne – powiedziała w końcu, cicho, z tym lekkim zachrypnięciem w głosie, które zawsze pojawiało się, kiedy mówiła coś naprawdę od siebie. – Bo całe życie słyszałam, że jestem „za bardzo”. Za głośna. Za uparta. Za dumna. Za pewna siebie. Za emocjonalna. Za impulsywna. Za szybka.
Zawiesiła głos i upiła łyk, zanim dokończyła.
– Ale nikt nigdy nie powiedział, że to… prawdziwe. – Spojrzała mu prosto w oczy, a jej usta uniosły się w półuśmiechu, który był nie tylko kobiecy, ale też wdzięczny. – Dziękuję.
To słowo wyszło z niej miękko, bez obrony, bez zbroi. Było krótkie, ale ważyło więcej niż cokolwiek, co powiedziała tej nocy. Może nawet od miesięcy.
– A co do zakrętów – dodała po chwili, unosząc brew, jakby wracała powoli do tej wersji siebie, którą znała najlepiej – może i je znam. Ale to nie znaczy, że nie chcę czasem po prostu… puścić gazu. Sprawdzić, co się stanie, kiedy nie planuję każdego manewru z wyprzedzeniem.
Przesunęła dłonią po swojej szyi, jakby zrzucała z siebie napięcie. W tej prostocie była jakaś dzika elegancja. Taka, której się nie da nauczyć. Z którą się po prostu rodzi.
– Wiesz… – zaczęła znów, tym razem spokojniej. – Może i jadę za szybko. Może to sposób na to, żeby nie musieć za długo oglądać w lusterku tych, którzy zostali. Ale przy tobie... – urwała, na sekundę zerkając mu w oczy, tak bezczelnie blisko – ...przynajmniej mam wrażenie, że ktoś mógłby nadążyć.
Jej dłoń przesunęła się po kontuarze i zatrzymała kilka centymetrów od jego. Nie dotknęła go. Ale mogła.
– Nie obiecuję, że będzie lekko – dodała cicho. – Ale jeśli naprawdę nie przyszedłeś tu uciekać… to może czas sprawdzić, ile da się wyciągnąć z tej trasy.
I wtedy znów się uśmiechnęła. Tym razem już po swojemu – jakby właśnie rzuciła wyzwanie. Ale takie, które przyjęłaby tylko jedna osoba na świecie.
Scott.
Lucia nie odsunęła się, gdy się nachylił. Nie odsunęła spojrzenia, kiedy padły te słowa. Wpatrywała się w niego bez uciekania, jakby próbowała zakodować w sobie to jedno zdanie. „Może być tym, który się pamięta.”
Uśmiechnęła się lekko. Ale tym razem nie było w tym uśmiechu zgryźliwości, ani chęci prowokacji. Było coś delikatniejszego. Ciepłego. Może nawet melancholijnego.
– Jutro może być czymkolwiek – powtórzyła za nim cicho, jak echo, które nie zamarło, tylko zmieniło kierunek.
Przesunęła opuszkiem palca po rancie swojej szklanki. Wciąż jeszcze czuła na skórze ciepło jego obecności. Bliskość, która nie była narzucająca się, ale konsekwentna. Bezpieczna. I właśnie to było w tym najniebezpieczniejsze.
– Wiesz, co jest najgorsze w takich wieczorach? – zapytała nagle, nieco lżej, ale z czymś pod spodem, co nie było żartem. – Że przez chwilę czuje się… wolna.
UsuńSpojrzała na niego uważniej.
– A ty? – dodała już ciszej. – Próbujesz przekonać siebie, że nie przegapiłeś tego, co najlepsze. Że to wszystko jeszcze gdzieś przed tobą. Ale czasem, Scott… czasem nawet ten najdroższy bolid nie ruszy z miejsca, jeśli nie masz już toru.
Zamilkła, bo czuła, że mówi nie tylko do niego. Mówiła do siebie. Mówiła, bo bała się, że jeśli nie wypowie tego teraz, zacznie znów udawać, że nic nie czuje. A tego właśnie miała dość.
– Ale może – podjęła znowu, opierając łokieć o kontuar i zbliżając się do niego nieznacznie – Może to nie jest historia, która się kończy. Może to dopiero start.
Po tych słowach nie zrobiła nic więcej. Nie dotknęła go. Nie rzuciła się na szyję. Nie pocałowała.
Tylko patrzyła. I w tym spojrzeniu było wszystko.
Zaproszenie. Ryzyko. Odwaga.
Lucia Bellini-Ray nie była kobietą, która stawiała znaki zapytania. Była tą, która stawiała kropkę. Ale dzisiaj – tylko dzisiaj – pozwoliła, by decyzja należała do niego.
Lucia nie odrywała wzroku od jego oczu. Czuła, jak między nimi zagęszcza się powietrze – nie z napięcia, ale z czegoś bardziej pierwotnego, bardziej cichego, jakby cały świat właśnie wyhamował i czekał, co zrobią dalej.
Nie potrzebowała wielkich gestów. Nie była kobietą, która zapowiadała intencje – po prostu je wykonywała. Ale tym razem… tym razem chciała, żeby on też coś zrobił. Żeby to nie była tylko jej decyzja. Ich wieczór należał do nich obojga – nie do maski Lucii, nie do jego powściągliwości. Do tego, co działo się pomiędzy.
Przesunęła się odrobinę bliżej. Na tyle, by poczuł ciepło jej ciała. Na tyle, by jej usta były już niemal przy jego. Nie dotknęła go – nie jeszcze. Ale nie było między nimi nic, co powstrzymywałoby ją przed tym ruchem. Tylko oddech. Tylko ten jeden centymetr niepewności.
Nachyliła się jeszcze bardziej. Tak, że czuł już jej szept nie w uszach, ale na wargach.
– Scott… – zaczęła, cicho, z taką precyzją, jakby każde słowo miało moc zapłonu. – Jesteś gotowy… żeby wyjść z tego baru?
Słowa padły miękko, ale w ich środku była stal. Nie rzucała propozycji. Składała ofertę, która miała tylko dwa możliwe zakończenia – teraz albo nigdy.
Jej spojrzenie, ciemne i skupione, nie uciekło ani na chwilę. I wtedy, kiedy mogła odsunąć się, pozwolić, by to on przejął inicjatywę – zrobiła coś zupełnie innego.
Przechyliła głowę odrobinę w bok, zatrzymując się dosłownie na oddech od jego ust. Zawiesiła na nich wzrok i... lekko się uśmiechnęła. Nie zmysłowo. Zwyczajnie.
– Jestem głodna – odchyliła się powoli, z gracją, z tym drapieżnym wdziękiem, który zostawiał po sobie ślad.
Luce
Lucia nie ruszyła się od razu.
OdpowiedzUsuńZostała jeszcze chwilę przy barze, z dłonią wciąż opartą o blat, z tym samym uśmiechem na ustach — lekko przekrzywionym, jakby dopiero układała sobie w głowie, co powie dalej. Ale w oczach miała już odpowiedź. Przesunęła wzrokiem po sylwetce Scotta, który czekał przy drzwiach z tą swoją pozorną nonszalancją. Jakby zupełnie nie robiło na nim wrażenia, że właśnie wywrócił wieczór do góry nogami. Ale ona znała ten jego uśmiech. Wiedziała, że w środku iskrzy mu tak samo.
Wstała powoli, jakby to była decyzja, a nie ruch. Szpilki stuknęły o podłogę z wyczuciem, z tą samą pewnością, z którą je nosiła.
– Scott – powiedziała jego imię, przeciągając je z odrobiną prowokacji. – Jeśli to ma być ten wieczór, który się pamięta… to mam nadzieję, że się postarasz.
Ruszyła w jego stronę z tempem, które przypominało bardziej grę niż spacer. Zatrzymała się przed nim blisko – tak blisko, że mogłaby mu odgarnąć włosy z czoła i sprawdzić puls. Ale nie zrobiła tego. Zamiast tego pochyliła się i wyszeptała mu do ucha:
– I nie myśl sobie, że to jakiś romantyczny rozdział. To po prostu... nowa konfiguracja toru. Nieznane warunki, brak kontroli trakcji. I jeden wspólny samochód.
Na zewnątrz ulica błyszczała od deszczu. Asfalt odbijał ciepłe światła baru. Powietrze było gęste, pachniało kwietniem i napięciem. Lucia zatrzymała się, jeszcze zanim zeszli na chodnik. Przekrzywiła głowę, patrząc na niego z boku.
– Jest taka knajpa – powiedziała, jakby to była tajemnica, którą dzieli się tylko raz w życiu. – Otwarta całą noc. Podają gnocchi z tym rozpuszczającym się parmezanem i z masłem, które smakuje jak wakacje w Toskanii. Chodzę tam, kiedy potrzebuję przypomnieć sobie, że świat to nie tylko sale operacyjne, korki i ludzie, którzy za często pytają, czy „wszystko u mnie okej”.
– A kelner. Ten cholerny kelner. Zawsze pyta, czemu nie mam faceta – Uśmiechnęła się bez złości, ale z tym błyskiem, który mówił, że zna ten scenariusz aż za dobrze. – Dziś mogę mu pokazać, że po prostu mam swój typ.
Zbliżyli się do samochodu Scotta, a Lucia, z tym swoim charakterystycznym luzem i nonszalancją, otworzyła drzwi i wsiadła zgrabnie do środka. Wiosenny deszcz zostawił na jej ramionach błyszczące ślady, a pojedyncze krople osunęły się po obojczykach, zanim zniknęły gdzieś pod materiałem sukienki. Przesunęła dłonią po włosach, odgarniając je na bok, jakby przy okazji chciała dać mu pełen widok swojej twarzy – tej z lekko przekrzywionym uśmiechem i błyskiem czegoś niepokornego w oczach.
Zanim zapięła pas, odwróciła się w jego stronę, opierając łokieć o podłokietnik. Jej spojrzenie było czyste, bezpośrednie, aż nieznośnie świadome.
– Czy ty zawsze tak patrzysz na kobiety, z którymi nie powinieneś być? – zapytała.
Głos miała spokojny, ale w słowach tliło się coś ostrzejszego. Nie rzucała tego pytania, żeby go rozbawić. Ona testowała. Ważyła. Obserwowała, czy zmruży oczy, czy uniesie brew, czy spróbuje to obrócić w żart. Bo Lucia nie pytała bez powodu. Ona mierzyła dystans.
Jej spojrzenie nie drgnęło ani na sekundę.
– Wiesz, tak się zastanawiam… – zaczęła, zerkając na krople deszczu osiadające na szybie – Po co mamy siedzieć w jakiejś knajpie? – Uniosła brew. – Może weźmiemy jedzenie na wynos i gdzieś pojedziemy.
Zrobiła krótką pauzę, ledwie zauważalnie przesuwając palcem po skórzanej tapicerce.
– U mnie będzie wygodniej. – Dodała ciszej, z tym tonem, który był bliżej stwierdzenia niż pytania. – I ciszej.
Nie potrzebowała jego zgody, by wiedzieć, że już zdecydował. Ale czekała. Na to jedno spojrzenie. Na ten drobny gest dłoni, na który odpowie instynktem.
Bo Lucia nie lubiła tracić czasu. Zwłaszcza, gdy wiedziała, że oboje są już daleko poza pierwszą decyzją.
Luce
Lucia odchyliła głowę lekko w bok, słuchając jego słów z tym charakterystycznym półuśmiechem, który u niej nie znaczył jednoznacznego „tak” ani „nie”. To był uśmiech kobiety, która wie, co mówi — i równie dobrze wie, co zostawia między wierszami. Nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego, spojrzała przez szybę na mokre ulice Nowego Jorku, jakby szukała tam resztek rozsądku, które już dawno z niej wyparowały. I wtedy, jakby między kolejnymi kroplami deszczu, które spływały po szkle, przemknęła jej twarz ojca. Tak, wiedziała, że Scott znał go dobrze. Może nawet za dobrze. Byli rywalami, byli partnerami. Czasem jednocześnie. Jej ojciec miał ten dar — przyciągał ludzi, nawet tych, którzy nie powinni mu ufać. Ale nie byłby zachwycony. O nie. Nawet nie dlatego, że Scott był od niej starszy, ani dlatego, że był ojcem dziecka kobiety, z którą Lucia przez jakiś czas dzieliła codzienność, kawę i wrażliwą bliskość, jaką było utrzymywanie ludzi przy życiu. Nie. Chodziło o to, że Scott znał jej ojca od środka. Widział, co potrafił zniszczyć. Wiedział, ile razy zdradził samego siebie w imię zwycięstwa. A teraz Lucia, jego jedyna córka, siedziała obok mężczyzny, który miał w sobie ten sam rodzaj niebezpiecznego głodu. Ale może właśnie dlatego... Lucia odwróciła się do niego powoli, jakby ten moment wymagał czegoś więcej niż zwykłego ruchu. Jakby potrzebował decyzji.
OdpowiedzUsuń– Wiem, kim jesteś, Scott. Wiem, co możesz mi dać. I wiem też, czego możesz mnie pozbawić. Po chwili dodała, ciszej, jakby mówiła to bardziej do siebie niż do niego: – Ale może właśnie tego teraz potrzebuję. Nie bezpieczeństwa. Nie planów. Nie kogoś, kto będzie trzymał mnie na półce z etykietą „nietykalna córka legendy”. Tylko kogoś… Prawdziwego. Z wadami. Z historią. Zamilkła, pozwalając ciszy rozciągnąć się między nimi jak nici między dłońmi. Potem dodała z lekkim, kpiącym uśmieszkiem, ale bez ucieczki w ironię:
– A jeśli gnocchi to dopiero początek… to lepiej miej coś więcej niż apetyt.
Spojrzała mu w oczy. Już nie wahała się. W tej sekundzie, pod tymi światłami, na tle ulic, które znała od dziecka, Lucia Bellini-Ray przestała być tylko córką kierowcy. I nie była też tylko kobietą z listy jego błędów. Była wyborem. Własnym. Nieodwracalnym. – Ruszaj – powiedziała. – Ale bez mapy.
Nie jechali daleko. Wystarczyło kilka przecznic – ciężko było jej siedzieć obok, mając go zbyt blisko, gdy nie była jeszcze pewna, jak bardzo chce go poczuć. Za wcześnie na milimetry. Jeszcze chwilę potrzebowała tej gry.
Kiedy dotarli do restauracji, wieczór był już całkowicie zanurzony w granacie, rozświetlany tylko przez ciepłe światła witryn. Knajpa wyglądała tak, jak wszystkie modne miejsca w Nowym Jorku – surowa cegła, czarne stalowe ramy, zapach masła i rozmarynu unoszący się już od progu. Znała to miejsce dobrze. Wpadła na pomysł zamówienia tu jedzenia nie dlatego, że była głodna — ale dlatego, że chciała, by wieczór trwał. Jeszcze trochę. Jeszcze kilka nie-wypowiedzianych zdań. Jeszcze kilka spojrzeń. Zawinęli jedzenie w minimalistyczne papierowe torby, zbyt estetyczne, by były zwyczajne. Lucia uśmiechała się uprzejmie, ale jednym okiem kontrolowała każde spojrzenie, które padało w ich stronę. Miała wrażenie, że mężczyźni wyglądający tak jak Scott nie powinni wchodzić do takich miejsc bez ostrzeżenia.
On nie pasował do betonu i szkła. Był za intensywny. Za... realny. Kiedy tylko wyszli, wilgoć wieczoru uderzyła w nich jak delikatny szok termiczny. Miasto pachniało rozgrzaną cegłą i deszczem, a ona uwielbiała ten zapach. Czuła się wtedy jak postać z książki, która zaraz zrobi coś nieodwracalnego. Skręciła w prawo, nie oglądając się za siebie. On szedł tuż za nią, cicho, ale obecnie – jak echo decyzji, którą już podjęła. Dotarli do wejścia jej kamienicy, starego budynku z ornamentami, których nikt już nie robi. Podeszła do domofonu i wystukała kod. Palce miała chłodne, ale dłoń pewną. To było jej miejsce. Jej terytorium. Jej reguły. Odwróciła się w jego stronę, z jedną torbą jedzenia w dłoni, i spojrzała na niego spod półprzymkniętych powiek. Usta wykrzywił ten charakterystyczny uśmiech – nie drwiący, nie zalotny. Po prostu… Lucia w wersji niebezpiecznej.
Usuń– Serio, myślałeś, że tracę czas na zabieranie jedzenia tylko dlatego, że jestem głodna? Zrobiła krok w jego stronę, skracając dystans, ale nie na tyle, by go dotknąć. Jeszcze nie. Jej głos był cichy, prawie leniwy, ale niósł w sobie tę specyficzną jakość, jaką mają kobiety, które wiedzą, że wygrały już w pierwszym akcie.
– Kochany... gdybym nie miała pięćdziesiąt metrów do łóżka… znaczy do mieszkania – poprawiła się z udawaną niewinnością, ale nie próbowała nawet zatuszować znaczenia tych słów – to nie marnowałabym wieczoru na jedzenie.
Mrugnęła do niego powoli, teatralnie, i sięgnęła po klamkę drzwi, otwierając je z miękkim skrzypnięciem. Weszła pierwsza, zostawiając za sobą ślad zapachu swoich perfum i pewności, której nie musiała udowadniać.
– Chodź – rzuciła przez ramię. – Toskania stygnie. Nie musiała się upewniać, że za nią pójdzie. To było jasne. Tak jak to, że to nie gnocchi będzie najważniejszym daniem tej nocy.
Luce
Drzwi zamknęły się za nimi z miękkim stuknięciem, które odbiło się echem w klatce jej żeber. Przez krótką chwilę w mieszkaniu było słychać tylko ich oddechy i ciche kapanie wody z rynny za oknem — jakby miasto, nawet w swoim chaosie, potrafiło się wyciszyć dla tej jednej chwili.
OdpowiedzUsuńNie zapaliła głównego światła. Wystarczyła lampka przy kredensie, ta o bursztynowym abażurze, który rzucał ciepły cień na ściany. Lubiła to światło — miękkie, intymne, rozmywające granice między tym, co realne, a tym, co tylko możliwe.
Nie spojrzała w jego stronę. Jeszcze nie. Zamiast tego, teatralnie, może zbyt teatralnie, przeszła do kuchni i położyła torby z jedzeniem na blacie. Z precyzją, która w niej była zawsze — nawet wtedy, gdy serce waliło jak oszalałe.
Rozpakowywanie jedzenia. To był jej sposób na oddychanie. Na odzyskanie rytmu. Wyjęła pudełko po pudełku, jakby każdy element był częścią większej kompozycji. Gnocchi, jeszcze ciepłe. Chlebek czosnkowy, wciąż pachnący piecem. Maleńkie pojemniki z oliwą i masłem cytrynowym.
Układała wszystko w jednej linii, skupiona na detalach — etykietkach, zaparowanych pokrywkach, tłustych śladach palców na folii. To była cisza, którą w sobie rozciągała, jakby mogła ją przeciągnąć jeszcze o minutę, jeszcze o jeden oddech, zanim wszystko się przewróci.
Czuła go za sobą. Nie musiała się obracać. Powietrze wokół niej zmieniło się, zgęstniało. Miał w sobie obecność, która nie wymagała dotyku, by była odczuwalna. Skóra na karku zaczęła mrowić jeszcze zanim się zbliżył.
Ukroiła kawałek chleba, przełamała go powoli. Ułożyła na talerzyku. Podała drugi talerz. Bez słowa.
Ale jej ręka drgnęła lekko, gdy ich palce się zetknęły.
Nie powiedziała nic. Przełknęła ślinę z trudem — nie z nerwów, ale z napięcia. Czuła, że każdy jej ruch to teraz preludium. Każde westchnienie staje się komunikatem.
Zamknęła na moment oczy, jakby chciała skupić się na jednym zmyśle — dotyku. Tego, który jeszcze nie nadszedł, ale już był obecny. Czekał. Wisiał w powietrzu jak ciężka zasłona, którą zaraz ktoś odsłoni.
Przesunęła palcami po blacie, powoli, bez celu. Albo właśnie z celem.
I wtedy to poczuła. Jego ciepło. Tuż za sobą.
Nie poruszyła się. Nie chciała być tą, która pierwsza złamie ciszę.
Ale już nie oddychała swobodnie. Oddech stawał się cieńszy. Głębszy. Ciaśniejszy.
Pochyliła się lekko nad stołem, udając, że czegoś szuka w torbie. W rzeczywistości — chciała dać mu miejsce. Chciała go poczuć bliżej. Bardziej. Prawdziwiej.
I kiedy jego dłoń w końcu dotknęła jej pleców — nie zareagowała gwałtownie.
Pozwoliła sobie zamarznąć.
Na moment.
Na oddech.
Na decyzję.
Nie odwracała się. Ale jej ciało już mówiło: tak.
Niepewność przestała mieć znaczenie.
Rozsądek był gdzieś na zewnątrz, zostawiony w butach przy wejściu.
Tu była tylko ona.
I to jedno pytanie, zadane przez skórę.
Czy pozwolisz?
Odpowiedź już była.
W drżeniu dłoni.
W milczącej zgodzie, która nie potrzebowała słów.
Nie odpowiedziała od razu.
Słowa uderzyły w nią miękko, ale trafiły celnie — jak coś, czego się nie spodziewasz, mimo że przeczuwałaś to od dawna. Nie ruszyła się. Nie cofnęła. Pozwoliła mu mówić, pozwoliła sobie słuchać.
UsuńJej plecy napierały teraz na jego tors, a ona czuła każde napięcie jego ciała — jakby jego wyznanie było nie tylko słowem, ale walką toczoną w środku, z samym sobą.
Nie musiała go widzieć. Czuła go. Tak intensywnie, że miała wrażenie, jakby cały świat istniał teraz tylko na tej jednej linii — tam, gdzie jego dłoń dotykała jej skóry pod materiałem sukienki.
Jej oddech znów się zmienił. Był płytszy, bardziej urywany. Ale nie z lęku. Z przyzwolenia.
Powoli, bardzo powoli, rozluźniła palce zaciśnięte na torbie z jedzeniem i pozwoliła jej opaść na blat z miękkim szelestem. Przestała udawać, że to jeszcze o to chodzi. Że to o kolację. Że są tylko głodni.
Byli. Ale inaczej.
Pochyliła głowę lekko w bok, odsłaniając szyję — gest tak cichy, że niemal niezauważalny. Ale dla niego musiał być jak odpowiedź. Jak klucz.
A potem — powiedziała. Cicho. Bez emocji w głosie, ale z ich nadmiarem pod skórą:
– Myślisz, że tylko ty?
Zamknęła oczy, czując jego usta na swojej skórze. Czułe. Uparte. Znajome, choć jeszcze nowe.
– Widziałam cię w tylu miejscach, w których cię nie było. W głowie. W łazience, kiedy wiązałam włosy. W samochodzie, gdy wracałam z pracy i zbyt długo patrzyłam w lusterko.
Westchnęła. Głęboko.
– Powstrzymywałam się... bo chciałam być rozsądna. Bo twoje życie nie było dla mnie. Bo moje życie miało nie zawierać takich decyzji.
Wsunęła swoją dłoń na jego, tę na jej talii, i splotła z nią palce. Delikatnie. Nie jak kobieta, która oddaje władzę. Jak kobieta, która wybiera.
Odwróciła głowę lekko, tylko tyle, by jej usta znalazły się tuż przy jego policzku.
– Ale już nie chcę być rozsądna.
Jej głos zadrżał — pierwszy raz od dawna nie z gniewu, nie z emocji, ale z ulgi.
– Już nie umiem udawać, że cię nie czuję.
Pozwoliła tej chwili opaść. Nie popychała jej dalej. Nie przyspieszała.
Bo już wiedziała.
To nie był sen.
To był wybór.
I nie zamierzała go cofnąć.
Wciąż czuła jego dłoń na swojej skórze, ciepłą, ciężką od znaczeń. I nagle zrozumiała, że już nie potrzebuje ciszy, że już wszystko zostało wypowiedziane — w jego spojrzeniach, w jej oddechach, w dotyku, który był bardziej rozmową niż jakiekolwiek zdanie.
Powoli, z tą swoją charakterystyczną miękkością ruchów, jakby każdy gest był częścią tańca, odwróciła się do niego. Jej ciało zetknęło się z jego w pełni, bez przestrzeni między nimi, bez pretekstu do cofnięcia się. Dłonie ułożyła na jego klatce piersiowej — nie po to, by go odepchnąć, ale żeby go poczuć. Tak naprawdę.
Spojrzała mu w oczy. Blisko. Tak blisko, że widziała w nich cień wszystkiego, co próbował przez lata ukryć. Nie przestraszyła się tego. Nie odsunęła się. Była kobietą, która nie tylko znała swoje lęki, ale potrafiła zatańczyć z cudzymi.
Uśmiechnęła się. Krótko. Smutno i pięknie jednocześnie.
A potem — wspięła się na palce i go pocałowała.
Nie gwałtownie. Nie zachłannie.
Świadomie.
Luce
Nie wiedziała, kiedy ostatni raz naprawdę kogoś poczuła. Nie powierzchownie. Nie z obowiązku, nie z potrzeby zagłuszenia ciszy. Tylko tak — głęboko, całym ciałem. Jakby każdy centymetr jej skóry dopiero teraz przypomniał sobie, że ma prawo istnieć nie tylko w pracy, nie tylko w rutynie, ale w dotyku. W przyjęciu. W oddaniu. Kiedy jego ręce wsunęły się pod sukienkę, nie napięła się. Nie próbowała zapanować nad reakcją. Przeciwnie — otworzyła się. Cicho. Cielesnie. Bez żadnego „ale”. Czuła, jak linia jego dłoni przesuwa się po jej udzie, jakby znaczył trasę, którą znał z pamięci, mimo że dotykał jej tak po raz pierwszy. A może właśnie dlatego — bo znał ją z domysłów, z marzeń, z pragnień, których nie wolno było mu wypowiadać. A teraz mógł. Nie protestowała, gdy uniósł ją i posadził na blacie. Jego siła nie była brutalna, była pewna. Czuła się w niej nie jak trofeum — ale jak decyzja. Jak coś, czego nie chce zgubić, nie chce puścić. Jej palce znalazły materiał jego koszuli. Zacisnęła na nim dłonie z intensywnością, która ją samą zaskoczyła. Nie jak kobieta, która chce go rozebrać. Jak kobieta, która chce go zatrzymać. Zatrzymać w sobie. W tej sekundzie. W tej przestrzeni. Usłyszała swoje imię. Jego głos. Ten szept. „Luce…” To jedno słowo uderzyło w nią mocniej niż jakiekolwiek wyznanie. Nie dlatego, że było czułe. Ale dlatego, że było bezbronne. – Wiem – odpowiedziała cicho, nie pozwalając mu dokończyć. – Ja też… Nie musiała rozwijać zdania. Nie w tym stanie, w tym drżeniu, w tej chwili, która należała tylko do nich. Jej usta odnalazły jego szyję, a potem szczękę. Powoli, dokładnie. Jakby każdy fragment jego ciała był miejscem, którego nie można przegapić, nie można potraktować pobieżnie. Smakował jak sól, jak skóra, jak napięcie, którego nie chciała już łagodzić. On drżał. Czuła to. Ale nie ze słabości. Z tego, co razem właśnie rozrywali. Jej biodra przesunęły się bliżej, nogi objęły go instynktownie, z tym kobiecym, pierwotnym gestem, którego nie da się wyćwiczyć. Jego dłonie były wszędzie. Na jej plecach, na żebrach, w jej włosach. I wtedy Lucia zrozumiała — że nie chodziło już o czy. Nie chodziło o kiedy. Chodziło o to, że to się już dzieje. I że nie ma w niej ani jednej cząstki, która chciałaby to zatrzymać. Zamknęła oczy. I w końcu pozwoliła się w tym wszystkim rozpuścić. Bez oporu. Bez chronienia się. Bez udawania, że można jeszcze wrócić do wersji siebie sprzed tego pocałunku. Bo ta wersja już nie istniała. Lucia nie przerwała pocałunku — pogłębiła go, prowadząc go tam, gdzie sama chciała być dotykana. Każdy jej gest był jak nuta w pieczołowicie skomponowanej melodii — nie było w niej przypadków. Tylko wybór. Wciągnęła powietrze zbyt szybko. Nie dlatego, że się przestraszyła. Ale dlatego, że wszystko, co do tej pory tłumiła, właśnie rozlało się po jej wnętrzu jak ciepło, które nie szuka pozwolenia. Kiedy jego dłonie objęły jej biodra i palce zatoczyły krąg na skórze, nie była już w stanie udawać, że to ją zaskakuje. Bo przecież czekała na ten dotyk. Nie dzisiaj. Od dawna. Może od pierwszego momentu, gdy pozwoliła sobie spojrzeć na niego dłużej niż powinna. Jej ciało drgnęło, napięcie rozbiegło się od kręgosłupa aż po kark, a skóra zapłonęła dokładnie tam, gdzie dotknął. Pochyliła głowę, gdy jego usta znalazły się przy uchu, a ten głos — niski, zachrypnięty, intymny — wszedł w nią jak obietnica, której nie miała już siły, ani ochoty, podważać. „Oddychasz. I nie mogę wyrzucić cię z myśli.”
OdpowiedzUsuń
UsuńZacisnęła palce na materiale jego koszuli, jakby ten jeden gest miał ją utrzymać w pionie. Ale i tak się poddała. Bo kiedy przyciągnął ją mocniej, pozwoliła. Przylgnęła do niego całym sobą, bez lęku, bez granic. Jej ciało znało rytm tej bliskości lepiej niż jej rozum. Czuła jego usta na szyi, język, który przeciągnął się po najbardziej wrażliwej linii, i ten gest, zęby na skórze — miękko, potem ostrzej. Zadrżała. Cicho. Ale autentycznie. Jej biodra poruszyły się instynktownie, jakby chciały zetrzeć się z tym ogniem, zamiast przed nim uciec. Potem jego dłoń w jej włosach. Pociągnięcie. Ostry impuls. Jej głowa poleciała w tył, kark wygiął się łagodnie. Spojrzała na niego. Wprost. Bez oporu. Z rozszerzonymi źrenicami i oddechem tak ciężkim, że niemal drżała z napięcia. I wtedy padły jego słowa. „Dzisiaj nie skończę, dopóki nie usłyszę, jak wymawiasz moje imię tak, jakby to był jedyny dźwięk, jaki znasz.” Lucia uśmiechnęła się. Wolno. Niewinnie. Nie było w tym śladu strachu. Tylko błysk wyzwania. Kobiety, która zna swoje ciało, zna swoje granice — i właśnie zdecydowała, że dzisiaj żadna z nich nie obowiązuje. Jej dłoń przesunęła się po jego klatce piersiowej, paznokcie delikatnie zarysowały przez materiał. – Więc lepiej się postaraj – szepnęła, tonem tak cichym, że brzmiał jak modlitwa i prowokacja w jednym. – Bo kiedy to zrobię… chcę być pewna, że nie zapomnę jak się oddycha. Jej usta znów znalazły jego. Mocniej. Głębiej. I tym razem to ona prowadziła. Bez litości. Bez mapy. Wsunęła dłoń we włosy przy jego karku i przyciągnęła go jeszcze bliżej, aż poczuła, jak jego ciało napina się pod jej dotykiem. Wtedy, bez ostrzeżenia, przesunęła usta na jego policzek, potem szczękę, szyję… i z cichym śmiechem odsunęła się o pół kroku. Złapała go za przód koszuli i delikatnie, niemal niewinnie, poprowadziła jego dłoń w dół — na wysokość, która jasno komunikowała, co ma na myśli. Ale zrobiła to z tą swoją precyzją, powolnością, która była bardziej rozbrajająca niż każde gwałtowne pchnięcie. Kiedy znalazł się tam, gdzie chciała, przechyliła głowę, spojrzała na niego z góry i uśmiechnęła się miękko, słodko… prawie z zakłopotaniem. – Ups – westchnęła teatralnie. – Chyba… zapomniałam włożyć bieliznę. Zatrzepotała rzęsami. Zupełnie tak, jakby naprawdę było jej przykro. Jakby była zdziwiona. Zaskoczona własnym zapomnieniem. Ale w jej oczach paliła się prawda. Nic nie zapomniała. To była decyzja. A on właśnie stał na granicy — tej, której już nie zamierzała mu pomóc kontrolować.
Luce