Babcia Eunhee zawsze dawała mu smak koreańskiego świata, opowiadając historie z dzieciństwa, gdy jeszcze mieszkała w Seulu, gdzie pachniało świeżym kimchi, a w powietrzu czuć było zapach ryżu gotującego się w tradycyjnym garnku. To ona w każdy weekend przygotowywała mu galbitang, a on, niecierpliwie czekając na smak tej pysznej zupy, biegał po domu, prosząc o kolejną grę w jegihagi. Dbała o to, by w ich rodzinnym domu nigdy nie zabrakło jego ulubionego kimchi jjigae ani żadnych innych koreańskich potraw, bo każdy posiłek to nie tylko jedzenie, ale i rytuał – podawanie potraw na stół, by móc dzielić się nimi w gronie rodziny. Zawsze zwracała uwagę, by posiłki były pełne tradycji, a każdy kęs – przypomnieniem ich korzeni. To właśnie ona nauczyła Jamesa koreańskiego gotowania, nawet jeśli jego rodzice tak usilnie starali się zasymilować go z amerykańskim społeczeństwem. Ona wiedziała, że kultura, której od lat nie było widać w jej synu, mogła żyć w sercach jej wnuków, pod warunkiem, że nie pozwoli jej się zgasnąć. Eunhee dbała więc, by w domu mówiono po koreańsku, dzięki czemu nigdy nie zapomnieliby o swoich korzeniach. Gdy przychodził czas na Seollal czy Chuseok, organizowała w domu jesę, oddając cześć przodkom razem z rodziną. Ich dom wypełniał się zapachem kadzideł, a stół obfitował w tradycyjne potrawy. Jej gesty, pełne miłości do tradycji, były mostem między pokoleniami, nawet jeśli jego ojciec powtarzał, że są w Ameryce, a nie w Korei. Ale Eunhee kochała swoją tradycję zbyt mocno, by nie przekazywać jej swoim wnukom. Dla Jamesa była to nie tylko nauka o kuchni, języku i tradycjach, ale i o miłości, która miała przetrwać nie tylko pokolenia, ale nawet kontynenty.
Jego ojciec nigdy więc nie rozumiał, dlaczego James tak bardzo kochał przebywać w Chinatown. Nie potrafił spojrzeć na ten świat oczami chłopca, który szukał przyjaciół – czegoś, co da mu poczucie przynależności. Nie dostrzegał, że przebywanie w Koreatown przysparzało mu rozczarowania, bo mimo nauki babci, prób mówienia po koreańsku czy starania się zrozumienia i trzymania tradycji, był dla nich wszystkich zbyt amerykański. W Chinatown nie znalazł wiele... Ale znalazł swoje wszystko.
Dziś, przebywając pośród nowojorskich elit, uśmiecha się na żarty, które wcale go nie bawią, i udaje, że interesują go czcze rozmowy o niczym. Kroczy pośród wpływowych osobistości z kobietą u boku, której z pewnością zazdrości mu wielu. Słyszy, jak bardzo przypomina swojego ojca, na co przytakuje na zgodę, choć dobrze wie, jak daleko spadło jabłko od jabłoni. Szczyci się dobrą opinią, odnosząc zawodowe sukcesy. Gdy dociera do niego opinia, że bez bogatych rodziców nie osiągnąłby niczego, nie spiera się. Przecież dobrze wie, jaka jest prawda – wie, jak wiele zawdzięcza swoim rodzicom, choć nigdy o to nie prosił. Rozumie, w jakich barwach maluje się jego przyszłość, nawet jeśli wśród elit nie czuje się sobą, a Upper East Side nie przypomina upragnionego domu. Być może dlatego zawsze marzył o rodzinie, swojej własnej, gdzie przekazywałby to, co jemu przekazała babcia. Twierdzi, że nareszcie znalazł kobietę, która pragnie tego samego – budować wspólne życie wokół ciepła ogniska domowego.
Nie potrafi więc zrozumieć, dlaczego wciąż trzyma tamten pierścionek zaręczynowy w pudełeczku schowanym w szufladzie biurka. Nie rozumie też, dlaczego tak usilnie próbuje znaleźć swoje miejsce w nowojorskiej śmietance towarzyskiej, choć dobrze wie, że nigdy nie znajdzie tam przyjaciół, nie znajdzie tej prawdziwej, szczerej relacji, jaką zna z opowieści babci – nie, gdy jego serce bije dla tego koreańskiego płomienia, tlącego się w jego duszy. Nie wie też, dlaczego ucieka do pracy, gdy ponoć kocha swój dom, ani dlaczego zdaje się stać w miejscu, gdy przecież osiągnął już tak wiele.
Gdy więc świat staje się zbyt ciężki do zniesienia, wraca do tamtych chwil w Chinatown, gdy wszystko było o wiele prostsze. To tam czuł się, choć na chwilę, jak w domu.
[ Annyeong! ♥♥♥ ]
OdpowiedzUsuńPoniedziałki nigdy nie były łaskawe dla Astrid. Wierzyła, że tego dnia zło czaiło się za rogiem i tylko czekało na odpowiedni moment aby zaatakować ją z całą swoją mocą. Szczególnie w takie poniedziałki jak ten – serwowane pobudką o piątej rano, bo linia metra, które zatrzymuje się na stacji Prospect Park jest zawsze przepełniona ludźmi, a ona nienawidzi poniedziałkowego tłoku w obskurnym, niemytym wagonie kolejki wiozącej ją prosto na Bleecker Street, gdzie przeskakuje do linii 4 lub 5 i przez kolejne cztery przystanki modli się, aby żadnemu idiocie nie zechciało się zepsuć jej dnia i w jakiś sposób zatrzymać ruch w podziemnym systemie komunikacji miejskiej – a w Nowym Jorku zdarzało się to nagminnie. Nie miała na to ani czasu, ani ochoty w poniedziałki, które wymagały od niej podwyższonego skupienia i stoickiego spokoju. To właśnie w pierwszym dniu tygodnia zarząd Ashford Capital zbierał się na posiedzeniach, a jej szef często wymagał obecności Astrid na każdym z nich. Oczekiwał, że była w stanie pełnej gotowości by odpowiadać na każde zadane pytanie. Nawykła do tego, bo od kilku lat była wystawiana na pierwszy ogień notorycznie kilka razy w tygodniu – była przecież cudownym dzieckiem, musiała sprostać wyprzedzającej ją w firmie reputacji i idącymi za tym oczekiwaniom udziałowców.
Wychodząc z podziemnego przystanku na Fulton Street od razu kieruje się do Starbucksa, w którym kupuje kubek wielkiej czarnej kawy. W oczekiwaniu na zamówienie sprawdza notowania na giełdzie w Hongkongu i Londynie, przewidując, co może wydarzyć się za kilka godzin na tej, która znajdowała się kilka przecznic od jej biura. Od roku inwestuje część zarobionych pieniędzy na Wall Street i obsesyjnie wyszukuje coraz to nowych spółek na których można zarobić. Życie przecież zawsze kręciło się dookoła pieniędzy, jednak dzisiaj skupiała się tylko i wyłącznie na ich pomnażaniu.
- Czarna kawa dla Astrid – głos baristy w znanej sieciówce wyrywa ją z zamyślenia nad tym, czy warto dzisiaj kupić kilka akcji, czy wstrzymać się jeszcze parę dni. Chowa telefon do kieszeni płaszcza i podnosi ze stolika aktówkę wypełnioną laptopem i dokumentami, nad którymi ślęczała pół niedzieli. Odbiera kawę i rusza w stronę do biura.
Budynek, w którym pracuje na czterdziestym siódmym piętrze, znajduje się nieopodal miejsca, które wstrząsnęło całym światem ponad dwie dekady temu. Miała wtedy zaledwie siedem lat i nie do końca rozumiała, co dzieje się w sąsiedztwie jej domu. World Trade Center od Chinatown dzieliło tylko kilka ulic, a wspomnienia siedmioletniej Astrid z tego dnia, wciąż były żywe. Z należytą nabożnością kłania się w stronę dwóch ogromnych basenów-pomników, a po chwili wyciąga z wewnętrznej kieszeni kartę z jej zdjęciem, którą przykłada do czytnika na recepcji. Ten w odpowiedzi mruga na zielono i przepuszcza ją w głąb holu. Wchodzi do windy, wciska guzik z numerem 47 i upija kilka łyków świeżej kawy. Wychodzi na piętro, na którym znajduje się pomieszczenie, na którego drzwiach widnieje napis Astrid Chen - konsultantka do spraw fuzji i przejęć - uśmiecha się na jego widok, zapominając już, że aby znaleźć się na tym miejscu musiała poświęcić o wiele więcej niż poniedziałkowe poranki, czy niedzielne popołudnia. Z miejsca, w którym stoi już prawie widzi szczyt, a tylko to zawsze miało znaczenie.
Płaszcz wiesza przy drzwiach, laptopa i stos papierów kładzie na biurku, do którego po chwili dosiada się w pełni skupiona na wydarzeniach dzisiejszego dnia.
Usuń- Raport z przejęcia spółki Paxos, zrobiony; sprawozdanie finansowe za zeszły rok, czekam na wyniki z działu księgowości; analiza oraz monitorowanie kowenantów umownych, zaraz się tym zajmę – przeczytała na głos zadania przesłane jej o północy przez Alexa, który był jej szefem i od razu przeszła do pracy, nie zwracając uwagi na gwar, który powodowali przychodzący do pracy współpracownicy. Na szczęście przeszklone drzwi, które oddzielały ją od korytarza były całkiem dobrze dźwiękoszczelne, więc nie skupiała się na rozmowach przechodzących ludzi, a wyłącznie na cyferkach w excelu i dokumentach spółek, w które wczytała się, jak w dobrą książkę fantasy podczytywaną przed snem… Każdy miał jakieś hobby.
Po dwóch godzinach i wypitej kawie, w końcu wyłoniła się ze swojego biura, korzystając z ostatnich wolnych minut przed spotkaniem zarządu, na które tego dnia nie została zaproszona – co przyjęła z niepokojem, bo zazwyczaj po takich posiedzeniach spadają na nią dodatkowe obowiązki. Ruszyła do pokoju socjalnego z porcelanowym kubkiem Starbucks z serii Been there, na którym widniał napis Taipei oraz obrazki z typowymi miejscami lub rzeczami dla tajwańskiej stolicy – jej pamiątka z ostatniej podróży w rodzinne strony.
- James Kang do Pana Archibalda – usłyszała tak dobrze znany jej głos, gdy przechodziła koło głównej recepcji wpatrzona w swojego iPhona. Podniosła głowę znad smartfona i ze ściągniętymi brwiami spojrzała w kierunku Amy, recepcjonistki u której awizował się nowo przybyły gość.
UsuńNie zarejestrowała, kiedy ukochany kubek wyleciał jej z dłoni na beżowy dywan, który na szczęście zamortyzował upadek i pamiątka została w stanie nienaruszonym, a ona sama stała tam z rozdziawioną buzią i przerażonym spojrzeniem.
- A jednak zło jebło znienacka – mruknęła pod nosem, nie wiedząc, czy ma się ruszyć i schować za drzwiami toalety póki mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi, czy podejść do niego i przywitać się jak gdyby nigdy nic. Oby dwie opcje były tak samo kiepskie. Ignorowała ukłucie w sercu, które uporczywie się powiększało z każdą sekundą podczas których wzrok miała utkwiony w wysokiego bruneta stojącego zaledwie kilka metrów od niej. – Co to za Erasmus? Jakaś wymiana kulturowa pomiędzy Ashfordami a Kangami? – mruknęła do przechodzącego obok Toma, który zaciekawiony przystanął obok i przysunął kubek z kawą do ust, lustrując Jamesa w idealnie skrojonym garniturze.
- Znasz go? – zapytał nieświadomy przeszłości, którą Astrid zostawiła już dawno za sobą.
- Już nie – odparła zwięźle wzruszając ramionami, po czym przeniosła wzrok na mężczyznę, który z zaciekawieniem wpatrywał się w przybyłego gościa. – Idź poprawić raport o Audiocity, bo pan Ashford wyskoczy z pantofli jak zobaczy te błędy w statystykach – przegoniła go nie chcąc zbędnej widowni, gdy przed nią stanie ktoś, kto przez wiele lat był dla niej całym światem.
It's been two years and you're still not gone. Doesn't make sense that I can't move on. ♥
[Cześć! Miło Cię widzieć z kolejną postacią. Zazdroszczę talentu, jeśli chodzi o zgrabne, estetyczne i dobrze napisane karty! Tutaj już Cię wątkiem męczyć nie będę, ale życzę Jamesowi owocnego pobytu! Bawcie się dobrze. ♥]
OdpowiedzUsuńOlivia Fitzgerald
[Oessuuuu, tu będzie kolejna wyjątkowa i porywająca historia! *_*
OdpowiedzUsuńPodziwiam Twoje karty, zawsze opowiadające tyle, że zdradzają wystarczająco, aby pozostawić niedosyt! <3 To niesamowite, jak każda postać jest dopracowana i inna, to naprawdę talent tworzyć indywidualności, które się nie powtarzają! zazdroszczę... :)
Ten pan z nienagannym wizerunkiem pasuje doskonale do twarzy nieskalanej emocją. Cóż mogę rzec... będę podglądać, haha!
Udanej zabawy i ja czekam na nasze show! :D]
Lily & Emka