theo raines
mechanik w małym i niekoniecznie legalnym warsztacie samochodowym na Brooklynie, gdzie nie przyjmuje się płatności kartą, a każdy nowy klient pojawia się jedynie z polecenia. do piętnastego roku życia wychowywał się w bidulu poza granicami miasta, a kiedy dostał swoją szansę na normalne życie, nauczył swoją rodzinę adopcyjną, że nawet miłość może budzić strach i pomógł im z niego zrezygnować po ośmiu miesiącach. nie im pierwszym i nie ostatnim. przy całym swoim cynizmie i tysiącach wypalanych papierosów już dawno przestał być człowiekiem, który nie chce - on nie potrafi, nawet jeśli by chciał. zimne ręce, ochrypły głos, spojrzenie kogoś, kto zamiast liczyć czas w godzinach i latach, liczy go w oddechach między błędami.
Precz.
Czego tu szukasz?
Niektórzy ludzie zostawiają po sobie ślady. On zostawia tylko ciszę. Nieznośne uczucie zawieszenia pomiędzy własnymi domysłami, a przekonaniem, że te domysły nie mają swojego odbicia w rzeczywistości. Po trzydziestu sześciu latach życia uczynił z tej ciszy jedyny stały element swojego świata, bo tylko ona jest tak naprawdę jego; wszystko inne pojawia się wokół niego i znika szybciej, niż pozwoli temu siebie dotknąć, bo wie, że ten dotyk rozwaliłby go na tysiące kawałków i pochłonąłby za sobą tego, kto odważył się wyciągnąć ku niemu rękę.
Jest coś niepokojącego w sposobie, w jaki się porusza, w jaki patrzy, w jaki dobiera słowa, ale ten niepokój w twojej głowie jest dla niego sygnałem, że może odrobinę przesunąć twoje granice, tak samo z resztą, jak przesuwa granice wszystkiego, co jest przekonane o swojej stałości i nienaruszalności. On kontra reszta świata, w którym znalazł się przez pomyłkę, a wszystko dookoła zdaje się mu o tym przypominać na każdym kroku.
Nie walczy z tym i tak naprawdę nigdy z tym nie walczył, a ten rodzaj spokoju, z jakim wytrzymuje twoje spojrzenie jest tak naprawdę zużyciem, zmęczeniem człowieka, który widział już wszystko, a i tak nie może znaleźć drogi do domu. Może to i lepiej; wracanie to dla niego zbyt osobista forma przemocy w stosunku do siebie samego, dlatego kiedy postanawiają się od niego odsunąć, on im na to pozwala.
Nie jest kimś, kto po prostu nie pasuje do ludzi; potrafi do nich pasować, ale to dopasowanie jest wyrazem potrzeby kontroli i przewidywalności w świecie rządzonym prawami chaosu, których nie rozumie, tak jak nie rozumie słowa „przepraszam” bez kary, czy czułości bez intencji. Czasem mówi rzeczy, które powinny były zostać w jego głowie, a czasami milczy wtedy, kiedy jego słowa byłyby najbardziej potrzebne.
Wszystko ma swój początek i zarazem koniec w punkcie, w którym ktoś zaczyna mu się przyglądać zbyt długo i dostrzega w nim rzeczy, których on w sobie nienawidzi, a nienawiść jest jedynym uczuciem, którego istotę zrozumiał i które oswajał w sobie przez całe swoje życie. Sposób, w jaki wypacza miłość i przywiązanie przypomina mu o zniszczeniu, jakie sieje wokół siebie przy każdej próbie powrotu do człowieczeństwa, a każda taka próba to wyraz tęsknoty za dotykiem, którego nie znosi, ale który jest dla niego czymś, co mu się kiedyś należało.
Samotność jest jego wyborem z konieczności, bo tylko ta samotność przyzwyczaiła się do jego rytmu i gniewu, i wrosła w niego tak głęboko, że jako jedyna nie musi schodzić mu z drogi, kiedy przyspiesza kroku. Nie jest brutalny, tylko czasami coś w nim pęka i to jedyny moment, w którym traci nad sobą panowanie; w tę lub w tamtą stronę. Pierwotny, organiczny defekt pozwolił mu zrozumieć, że tych pęknięć było już za dużo, aby mówić o przypadku i były za głębokie, aby udało się z niego odtworzyć spójną całość. Znika bez pożegnania i bez dźwięku zamykanych za sobą drzwi, jakby nie odchodził, tylko rozmywał się w powietrzu, wyłączał się, gasł.
Zostawia po sobie to palące uczucie, że powinno tutaj wydarzyć się coś więcej, a on jeszcze pojawi się w progu, żeby dać temu czemuś wyraz i znaczenie. Ale nie wraca, a każde jego milczenie ma kształt słowa, którego nikt nigdy nie zdążył usłyszeć.
Jest coś niepokojącego w sposobie, w jaki się porusza, w jaki patrzy, w jaki dobiera słowa, ale ten niepokój w twojej głowie jest dla niego sygnałem, że może odrobinę przesunąć twoje granice, tak samo z resztą, jak przesuwa granice wszystkiego, co jest przekonane o swojej stałości i nienaruszalności. On kontra reszta świata, w którym znalazł się przez pomyłkę, a wszystko dookoła zdaje się mu o tym przypominać na każdym kroku.
Nie walczy z tym i tak naprawdę nigdy z tym nie walczył, a ten rodzaj spokoju, z jakim wytrzymuje twoje spojrzenie jest tak naprawdę zużyciem, zmęczeniem człowieka, który widział już wszystko, a i tak nie może znaleźć drogi do domu. Może to i lepiej; wracanie to dla niego zbyt osobista forma przemocy w stosunku do siebie samego, dlatego kiedy postanawiają się od niego odsunąć, on im na to pozwala.
Nie jest kimś, kto po prostu nie pasuje do ludzi; potrafi do nich pasować, ale to dopasowanie jest wyrazem potrzeby kontroli i przewidywalności w świecie rządzonym prawami chaosu, których nie rozumie, tak jak nie rozumie słowa „przepraszam” bez kary, czy czułości bez intencji. Czasem mówi rzeczy, które powinny były zostać w jego głowie, a czasami milczy wtedy, kiedy jego słowa byłyby najbardziej potrzebne.
Wszystko ma swój początek i zarazem koniec w punkcie, w którym ktoś zaczyna mu się przyglądać zbyt długo i dostrzega w nim rzeczy, których on w sobie nienawidzi, a nienawiść jest jedynym uczuciem, którego istotę zrozumiał i które oswajał w sobie przez całe swoje życie. Sposób, w jaki wypacza miłość i przywiązanie przypomina mu o zniszczeniu, jakie sieje wokół siebie przy każdej próbie powrotu do człowieczeństwa, a każda taka próba to wyraz tęsknoty za dotykiem, którego nie znosi, ale który jest dla niego czymś, co mu się kiedyś należało.
Samotność jest jego wyborem z konieczności, bo tylko ta samotność przyzwyczaiła się do jego rytmu i gniewu, i wrosła w niego tak głęboko, że jako jedyna nie musi schodzić mu z drogi, kiedy przyspiesza kroku. Nie jest brutalny, tylko czasami coś w nim pęka i to jedyny moment, w którym traci nad sobą panowanie; w tę lub w tamtą stronę. Pierwotny, organiczny defekt pozwolił mu zrozumieć, że tych pęknięć było już za dużo, aby mówić o przypadku i były za głębokie, aby udało się z niego odtworzyć spójną całość. Znika bez pożegnania i bez dźwięku zamykanych za sobą drzwi, jakby nie odchodził, tylko rozmywał się w powietrzu, wyłączał się, gasł.
Zostawia po sobie to palące uczucie, że powinno tutaj wydarzyć się coś więcej, a on jeszcze pojawi się w progu, żeby dać temu czemuś wyraz i znaczenie. Ale nie wraca, a każde jego milczenie ma kształt słowa, którego nikt nigdy nie zdążył usłyszeć.
@ soundslikeawoo@gmail.com | igo00873
Fc.: Philippe Leblond
Fc.: Philippe Leblond