wł. Michał Adrian Nowakowski — ur. 5.10.1989 we Wrocławiu — emigrował do Nowego Jorku w wieku dwudziestu pięciu lat — syn Ryszarda, geodety oraz Krystyny, przedszkolanki — jedynak — ukończony Uniwersytet Ekonomiczny we Wrocławiu, kierunek ekonomia biznesu i finanse — właściciel firmy Five Boroughs Accounting pomagającej w rozliczeniach podatkowych oraz zdobywaniu Zielonej Karty — współwłaściciel firmy budowlanej, która zatrudnia Polaków bez pozwolenia na pobyt — mieszkanie na East Village — oprócz polskiego i angielskiego, płynnie mówi po Niemiecku — pomaga Polakom, którzy mają trudności z uzyskaniem stałego pozwolenia na pobyt w USA — wielki fan sportu, a szczególnie NBA i New York Knicks, stały bywalec meczy rozgrywanych w Madison Square Garden — smakosz chocolate chip cookies z Levain Bakery — zawsze wybiera gyros z foodtrucka The Halal Guys, ponad najlepsze restauracje w Midtown — turystom z Polski odradza stania w kolejce do Katz's Delicatessen, lepiej wybrać się do Stage Door, nieopodal One World — powiązania
Nowy Jork był snem wypowiedzianym półgłosem, obietnicą, którą sam sobie złożył jeszcze jako chłopiec, patrząc na zachodzące słońce nad Odrą. Przyleciał z jedną walizką i kieszeniami pełnymi nadziei, które szybko zaczęły sypać się jak piach między palcami. Miasto nie miało dla niego litości. Rzucało go między neonami a ciemnymi zaułkami, pierwsze tygodnie były jak błądzenie we mgle. Ludzie mijali go w pośpiechu, ściany metra wibrowały od pociągów, a ulice wydawały się nieskończonym labiryntem, w którym każdy miał swoje miejsce – oprócz niego. Pracował tam, gdzie przyjęli bez pytań. Budowy, magazyny, nocne zmiany w restauracjach, gdzie tłuste powietrze wgryzało się w skórę i zostawało na dłużej niż zmęczenie.
Miasto nauczyło go milczenia. Tu nikt nie pytał o przeszłość. Tu liczyło się tylko to, co potrafisz zrobić i jak szybko. Michał nie miał nic oprócz woli przetrwania – więc przetrwał. Przyzwyczaił się do hałasu, który nigdy nie cichł. Do samotnych nocy, do kawy wypitej w biegu, do dźwięku własnych kroków odbijających się echem od ścian pustych mieszkań, które wynajmował na krótkie chwile. Nauczył się oddychać tym miastem, choć czasem wydawało mu się, że tonie. Nauczył się też przewidywać ruchy ludzi, ich spojrzenia, ich potrzeby. W dzień pracował, w nocy studiował finanse, aż w końcu trafił tam, gdzie chciał – do świata liczb, inwestycji i pieniędzy, które nie mają paszportów.
Jest Polakiem w Ameryce, obcym wszędzie i nigdzie. Zna doskonale samotność w tłumie. Zbyt amerykański by wrócić, zbyt polski by zostać. Czas mija. Przestał liczyć miesiące, potem lata. Jest jak kamień wrzucony do rzeki – oszlifowany przez nurt, dopasowany do prądu. Kiedy po raz pierwszy usiadł za biurkiem w swoim własnym biurze księgowym, patrzył przez okno na miasto, które go stworzyło. Teraz zna je inaczej. Doskonale zna dźwięki świtu na pustych ulicach, kiedy tylko śmieciarki przypominają, że świat wciąż się porusza. Zna cichy oddech wieżowców, które nigdy nie zasypiają, i samotność neonów, które gasną tuż przed świtem.
Pracuje. Bo praca jest jedyną rzeczą, która ma sens. Kolejne zera na koncie, kolejne podpisane kontrakty, kolejne rozmowy, które kończą się uściskiem dłoni i spojrzeniem, w którym nikt nie szuka drugiego człowieka – tylko transakcji.
Wieczorami wraca do mieszkania, które wygląda jak hotelowy pokój. Żadnych zdjęć, żadnych śladów, że ktoś tu mieszka dłużej niż kilka nocy. Tylko światła miasta odbijające się w szybach i butelka whisky, którą czasem otwiera, choć rzadko ją kończy. Nie tęskni. Nie ma czasu na tęsknotę. Ale czasem, kiedy przechodzi obok kawiarni, gdzie ktoś śmieje się w jego ojczystym języku, czuje dziwny ucisk w piersi – jakby coś w nim błagało by wrócił. Nie wróci. Nie do Wrocławia, nie do tamtego chłopaka sprzed lat, który wierzył, że można mieć wszystko i jednocześnie nie stracić nic.
Nowy Jork go wchłonął. Oddał mu swoje dni, swoje noce, swoje myśli.
Dziś ma 36 lat. Od jedenastu nie był w Polsce, zapomniał o Wrocławiu. Otworzył biuro na Dolnym Manhattanie. Ma garnitury szyte na miarę, buty, które stukają pewnie o chodnik. Liczby w tabelach, klientów, którzy ściskają mu dłoń. Jest częścią tej machiny, którą kiedyś obserwował z dołu – i choć osiągnął wszystko, co zamierzał, czasem czuje, że zgubił coś po drodze.
Czasem śni mu się Wrocław – brukowane ulice, zapach deszczu na Rynku, głosy, które rozumie bez wysiłku. Ale kiedy budzi się nad ranem, otacza go tylko chłodne powietrze klimatyzacji i dźwięk klaksonów gdzieś w oddali.
Nie wróci.
Bo Nowy Jork wciąga ludzi jak przypływ. Bo nie umie już żyć nigdzie indziej. Bo już nie jest Michałem a Mike’m Nowakowskim – człowiekiem, który odszedł i nigdy się nie obejrzał za siebie.
Jak poklikacie trochę, to znajdziecie więcej Jensena