Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

[KP] vanitas vanitatum et omnia vanitas



Caleb Crowe
15/11/1998 — tanatopraktor — syn właścicieli domu pogrzebowego — starszy brat — od dziecka obcujący ze śmiercią — papierosy najlepszym przyjacielem — biseksualny — lekki uśmiech pojawiący się na kamiennej twarzy — ciasna, własna kawalerka — relacje
Śmierć była z nim od zawsze. Nie jak gość, co przychodzi i odchodzi, była jak cień, od którego nie ma drogi ucieczki. Jej lodowaty oddech szeptał mu do ucha, a w ciemnych kątach tańczył cichy stukot kościstych palców. Nikt nie odważył się jej wypędzić, bo była tu u siebie. Tu gdzie powinna być; w krwi, w domu, w każdym drgnieniu serca. Caleb znał ją zbyt dobrze, zbyt blisko. Od najmłodszych lat uczył się jej języka, obserwując matkę. Patrzył, jak z czułością i precyzją dba o nieruchome ciała, jakby troska o ich ostatni spoczynek była najwyższą formą szacunku do drugiego człowieka. Teraz to jego dłonie znają sekret przejścia, zszywają pęknięcia między światami.
Caleb zawsze był nocą; budzącą lęk i niepokój, jednocześnie tak spokojną, cichą i delikatną. Jak ciemny, gęsty, sosnowy las, wokół którego narosło sporo mitów i niepewności. Samotny jak bury wilk, który błąka się po oświetlonych księżycem pustkowiach. Niepojęty dla tych, którzy żyją w świetle. W sercu skrywa pustkę, która pozostaje niewidzialna i niepojęta dla tych, którzy jeszcze oddychają. I może właśnie dlatego woli ciszę, gdzie jedynym towarzyszem jest cień.
Hej! Znajdzie się ktoś chętny, by zrozumieć tego pana?
iwoyii@gmail.com
szukamy wszystkeigo, im bardziej skomplikowane wątki, tym lepiej!