Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

[KP] Scott Andretti


Don't look for normality to men
who are willing to kill themselves driving in circles


Scott Andretti
1987 | Dyrektor Generalny Andretti Autosport
Życie Scotta zawsze pędziło zbyt szybko. Dorastał w hałasie silników, wśród zapachu benzyny, w świecie, gdzie prędkość była walutą, a zwycięstwo jedyną miarą wartości. Od dziecka uczono go, że liczy się tylko pierwsze miejsce – i on w to wierzył. Ścigał się, bo nie znał innej drogi. W wieku osiemnastu lat wyjechał do Europy, gotów podbić wyścigowy świat. Nie zwolnił nawet wtedy, kiedy na torze zginął jego breat. Scott mógł się zatrzymać, ale zamiast tego zaczął uciekać – przed bólem, przed wspomnieniami, przed sobą samym. Im szybciej jechał, tym mniej czuł. Aż pewnego dnia zrozumiał, że żadne zwycięstwo nie przywróci przeszłości. Zostawił za sobą świat wielkich wyścigów i wrócił tam, skąd uciekł. Dziś nie ściga się już o tytuły – ściga się z czasem, próbując poskładać życie, które przez lata wymykało mu się z rąk. Zarządza rodzinnym imperium, ale wciąż szuka czegoś, czego nie udało mu się znaleźć na podium. Może odkupienia. Może spokoju. Może siebie.

104 komentarze

  1. [podglądałam! 💙 bawcie się dobrze]

    OdpowiedzUsuń
  2. Ahhhh! Long time no see <3

    Nina westchnęła ciężko, opierając się biodrem o plastikowe krzesło. Znała Scotta ponad pół życia i znała „ten” wyraz jego twarzy. Napięta szczęka, spojrzenie wbite w podłogę, ramiona twarde jak pancerz. Tyle razy to widziała.
    Tyle razy próbowała przebić się przez mur, który sam przed sobą budował, jakby był jedynym obrońcą we własnym wojennym okopie.
    Zacisnęła usta. Wiedziała, dokąd zmierza ta rozmowa. A może raczej – gdzie nie chciała, żeby zmierzała.
    – Wiesz, że wchodząc tutaj, stawiałam sobie za cel, żeby nie przewrócić oczami? – rzuciła z wyraźnym znużeniem. Pochyliła się lekko w jego stronę, mierząc go spojrzeniem jak pacjenta, którego diagnozę zna, zanim jeszcze zobaczy wyniki badań. – Ale ty, Scott, naprawdę robisz wszystko, żeby mi to utrudnić.
    Nie czekała, aż się odezwie. Zbyt dobrze wiedziała, jak działają jego mechanizmy obronne. Milczenie. Cierpka mina. Sztywna postawa.
    Wyciągnęła gumkę z kieszeni fartucha i nonszalancko spięła włosy w niedbały, ale perfekcyjny kok – jeden z tych, które wyglądały na przypadkowe, a były efektem lat praktyki.
    – Serio? – zaczęła znów, przechodząc przed nim z rękami na biodrach. – Bijesz własnego brata w MOIM szpitalu i mówisz, że cię pouczam? Ile razy będziemy to przerabiać?
    Zatrzymała się przed nim, opierając jedną dłoń o biodro, drugą zaciskając lekko na materiale fartucha.
    Patrzyła na niego jak na kogoś, kogo kochała bardzo dawno temu. Ale tak naprawdę znała i rozumiała go dopiero teraz.
    Wiedziała, że czasem, kiedy mówiła, on słuchał tylko tonu i wyłapywał kluczowe dla niego słowa.
    Więc zmieniła go.
    Jej głos złagodniał, ale oczy wciąż błyszczały czujnością.
    Nina nigdy nie spuszczała gardy. Nawet kiedy zniżała ton. Patrząc jednak na złamaną postawę Scott’a i nieprzytomnego Mario, nie chciała ciągnąć tej rozmowy. Nie tutaj i nie teraz.
    – Dziś piątek – powiedziała, jakby to było coś między przypadkiem a przyznaniem się do słabości. – Mamy z Tonym chiński wieczór.
    Uśmiechnęła się pod nosem.
    – Wybrał już wszystko. Miskę ryżu na parze, warzywa gotowane bez grama tłuszczu, gdzie „mają najniższą zawartość sodu w mieście”, bo przecież, cytuję, „sól to największy wróg mięśni”.
    Przesunęła spojrzeniem po jego twarzy, a potem – nieświadomie, zupełnie odruchowo – zrobiła to, co robiła zawsze, kiedy starała się nie okazywać emocji: zacisnęła palce na materiale fartucha.
    – Powiedział mi dziś rano, że chce wyglądać jak tata – dodała po chwili, spokojnie, bez uśmiechu. – Z taką pewnością siebie, jakby to była najważniejsza deklaracja w jego życiu… Dasz wiarę, że ma tylko 12 lat?
    Zamilkła na moment.
    – Spędziłam dziewięć miesięcy czując się jak chodzący eksperyment biologiczny, potem przez miesiące nie spałam, nie piłam kawy, nie mogłam się napić wina, a potem…
    Zrobiła krok w tył.
    – Patrzy na mnie, z tym swoim zachwytem, i mówi: „Chcę być jak tata.”
    Uśmiechnęła się. Ale w tym uśmiechu było coś kruchego.
    Nie żal.
    Nie złość.
    Tylko zmęczone pogodzenie się z tym, że niektóre rzeczy po prostu należą do nich dwóch.
    W tej samej chwili jej pager zabrzęczał drugi raz.
    Nina spojrzała na ekran, westchnęła i odgarnęła pasmo włosów za ucho.
    – Naprawdę muszę już iść – powiedziała cicho, tonem, który przeczył pośpiechowi. – Ale jeśli masz wolny wieczór i nie aresztują cię do tego czasu za wszczynanie awantur...
    Zawiesiła głos.
    – To wpadnij. Tony się ucieszy.
    Wzruszyła ramionami, jakby to było nic. Jakby nie było w tych słowach zaproszenia. Ani wyrzutu. Ani oczekiwania. Bo nie było i nie chciała by czuł się zobowiązany.
    Odwróciła się i ruszyła w stronę drzwi.
    I dopiero tuż przed nimi, nie patrząc za siebie, rzuciła jeszcze jedno, cichsze:
    – A my... – dodała spokojnie, z ironicznym błyskiem w oku – pogadamy o skomplikowanych relacjach z rodzeństwem.
    Nina powiedziała to celowo, bo miała nadzieję, że Scott dobrze pamiętał, gdy ta próbowała odzyskać brata spod stołu pokerowego i wyciągnąć go z ośrodka odwykowego, zanim media i reszta rodziny zdążyły go rozszarpać.

    OdpowiedzUsuń
  3. ***
    Stała przy łóżku Mario z rękami splecionymi przed sobą – spokojna jak zawsze.
    Ale tylko z pozoru.
    Dziś coś w niej drżało, gdzieś pod skórą, gdzie nie sięgały rutyna, fachowość, kontrola.
    Dłoń przesuwała się po ekranie, odczytując dane, które znała na pamięć. Saturacja, ciśnienie, rytm serca – stabilne. Klinicznie bez zarzutu.
    I kompletnie nieistotne.
    – Dzięki, Lucia.
    Nie spojrzała.
    Ale jego głos…
    Wbił się w nią jak igła. Cienka. Precyzyjna. Znajoma.
    Zbyt znajoma.
    Zrobiła krok do drzwi. Ale tylko jeden.
    I wtedy wszystko wróciło.

    ***
    [Monako, 2015 rok]

    Smród palonego oleju, krzyki, chaos, szalejąca dookoła burza.
    Lucia biegła przez padok z rozwianymi włosami, w za dużej kurtce z logo zespołu Bellini. Kolana miała brudne od asfaltu – przewróciła się gdzieś po drodze, ale nawet tego nie zauważyła. Nie czuła bólu. Nie czuła niczego, prócz przerażenia, które paliło ją od środka jak napalm.
    Wokół wszystko było za głośne.
    Za szybkie.
    Za realne.
    – Proszę się cofnąć! – ktoś krzyknął, przepychając tłum w stronę pit stopu. – Proszę się odsunąć!
    Ale ona biegła dalej.
    Wszyscy mówili coś jednocześnie.
    Technicy. Inżynierowie. Medycy.
    Wszędzie światła. Syreny. Mrugające czerwone kontrolki.
    Ale Lucia szukała tylko jednej twarzy.
    Nie znalazła jej.
    Dostrzegła jedynie towarzysza ojca z drużyny.
    Stał obok techników, z dłonią zaciśniętą na daszku czapki, pochylony jakby właśnie stracił grunt pod nogami.
    Oddychał ciężko. Jakby miał się zaraz udławić powietrzem.
    Nie widział jej.
    – GDZIE JEST MÓJ TATA?! – wrzasnęła, zdzierając sobie gardło.
    Jego głowa drgnęła.
    Ale nie podniósł wzroku.
    A ona zrobiła jeszcze kilka kroków, zanim jej nogi się ugięły.
    Wtedy ktoś ją złapał.
    Silne ręce. Obce.
    Mężczyzna z zespołu, mechanik albo ratownik – nie widziała, bo wszystko było rozmyte.
    Zaczął mówić do niej, jego głos był jak przez szybę samochodu w ulewnym deszczu.
    – Lucia... usiądź. Nie, nie tak. Spokojnie, złapię cię…
    I wtedy coś w niej pękło.
    Zaczęła się szarpać.
    Bić na oślep. Pięściami, łokciami.
    – ZOSTAW MNIE! GDZIE JEST MÓJ OJCIEC?! GDZIE ON JEST?!
    Przez łzy zobaczyła, że ten drugi kierowca w końcu się poruszył.
    Ale było za późno.
    Ktoś ją trzymał zbyt mocno. Inni ją otaczali.
    Poczuła, jak jej serce wali jak oszalałe, jak z głowy spływa jej pot, jak kolana stają się watą.
    Ktoś mówił jej imię. Ktoś próbował być łagodny.
    Ale wszystko znikało.
    Zanim odpłynęła, ostatnie, co usłyszała, to nie był krzyk.
    Nie był lament.
    To był ten nienaturalny dźwięk, który wydają ludzie, kiedy już wiedzą, co się stało i to ona była jego źródłem.

    OdpowiedzUsuń
  4. Lucia otrząsnęła się jakby z transu, odwracając się w kierunku Scott’a.
    Nie patrzyła mu jedno prosto w oczy. Jeszcze nie.
    Ale wystarczająco, żeby wiedział, że nie przyszła tu tylko z raportem medycznym.
    – Co robisz wieczorem?
    Głos miała cichy, spokojny. Ale nie był w nim chłód – raczej ta specyficzna nuta: ciepła, o które nikt nie prosił, ale które zostaje w pamięci.
    Nie było w niej wahania.
    Ale nie było też pewności.
    To nie była słabość.
    To była siła kogoś, kto już raz spadł z wysokości – i teraz sam wybiera, kiedy skoczyć.
    – Mam dwie opcje – powiedziała, z lekkim uniesieniem kącika ust, które równie dobrze mogło być uśmiechem, jak kpiną. – Jedna to bar z fatalną muzyką i dobrym ginem. Ludzie tam nie wiedzą, kim jesteś.
    Ja też… udaję, że nie wiem.
    Przekrzywiła głowę odrobinę.
    Zbliżyła się o jeden krok. Nie więcej.
    Ale wystarczająco, by w powietrzu zrobiło się mniej tlenu.
    – Druga… to tor za miastem. Dziki. Nielegalny. Nieoświetlony.
    Mój ojciec tam jeździł, gdy nie mógł znieść kamer.
    Albo... siebie – uśmiechnęła się zakłopotana. – Pewnie znasz to uczucie, Scott?
    Kiedy wszystko w środku drży, i jedyne, co pomaga, to prędkość?
    Wzruszyła lekko ramionami.
    Jakby mówiła o pogodzie.
    Wycofała się, otwierając drzwi od sali Mario.
    Nie chciała być zbyt obecna jak na kogoś, kto tylko „przyszedł przekazać informację.”
    – Pogadamy... albo pościgamy się.
    Zobaczymy, w czym jesteś lepszy. – Uśmiechnęła się.
    Zadziornie. – Choć patrząc na twoje ręce chyba wiem – wskazała palcem na opuchniętą dłoń.
    I wtedy dopiero wyszła, zostawiając po sobie tylko zapach delikatnych perfum.

    [No to teraz został mu już wybór Zofii :D ]

    Nina&Lucia (albo na odwrót)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. [Wybacz, coś dziwnie mi przerzuciło linijki z worda w dwóch komentarzach, mam nadzieję, że nie będzie się tego aż tak źle przez to czytać]

      Usuń
  5. [ Ouuuu hello! A wiesz, że cię nie skojarzyłam po nicku w pierwszym momencie! Hahaha chyba daaawne czasy pamiętam xDDD Ale miło widzieć jakaś znajoma twarz tutaj!
    Masz ochotę nakręcić jakiś wątek? ;) ]

    Charlotte

    OdpowiedzUsuń
  6. „Brzmi jak wyzwanie.”
    Ten jego ton.
    Ten charakterystyczny błysk w oku, który u jednych kobiet działał jak magnes, a u niej jak dźwięk skalpela upadającego na podłogę podczas operacji.
    Nina nie odwróciła się od razu.
    Pozwoliła, by cisza między nimi wypełniła się brzęczeniem aparatury, stukotem obcasów pielęgniarek za ścianą i tym, co tak bardzo znała – jego obecnością. Cisza z nim miała smak i rzadko był słodki.
    Obróciła się powoli, z dłońmi w kieszeniach fartucha, jakby wyłącznie przypadek sprawił, że nadal tam była.
    – Ty wiesz, że zawsze miałam słabość do wyzwań – powiedziała cicho, z tą fałszywą grzecznością, którą rezerwowała dla lekarzy próbujących ją zagiąć na naradach. – Ale też wiem, kiedy nie warto się bawić zapalniczką… przy beczce benzyny.
    Spojrzała na niego bez uśmiechu, bez czułości. Ale z tym czymś, co mówiło: „Znam cię. Znam każdy kawałek, który próbujesz schować przed światem. I nie muszę ci tego przypominać. Ty to też wiesz.”
    – Po prostu… bądź punktualny – dodała, wyciągając pager z kieszeni, który właśnie po raz kolejny zawibrował. – Tony nie lubi, jak ktoś rozwala mu plan wieczoru.
    I tyle. Nie zostawiła miejsca na odpowiedź, bo Nina nie zostawiała drzwi uchylonych. Otwierała je albo zamykała z hukiem.

    ***

    Na chwilę przed przyjściem Scott’a, Nina stała w garderobie i patrzyła na swoje ubrania tak, jakby wszystkie ją właśnie zawiodły. Na półkach miała dziesiątki bluzek, marynarek, sukienek „do pracy” i „na eventy”. Wszystko perfekcyjnie dobrane, neutralne, eleganckie, bezpieczne. A ona akurat dziś czuła się w nich jak w zbroi, która była za ciężka.
    Chiński wieczór z Tonym i Scottem - nie żadna randka, ani nie sytuacja specjalna. Po prostu… kolacja. Z dzieckiem i jego ojcem.
    Więc dlaczego czuła się, jakby szła na przesłuchanie?
    W końcu sięgnęła po sukienkę. Tę jedną. Krótka, ciemnozielona, z głębokim dekoltem i talią, która robiła cuda, o jakich chirurdzy estetyczni mogą tylko marzyć. Założyła ją niby od niechcenia – jakby to było jedno z tych dni, kiedy nie ma już nic czystego, a ta akurat leżała na wierzchu. Wyszła z sypialni z miną osoby, która kompletnie nie dba o to, jak wygląda. I z tą samą miną… poprawiła materiał ubrania i przetarła usta błyszczykiem, „bo i tak były suche”.
    W kuchni Tony już czekał.
    Siedział przy wyspie jak mały dyrektor operacyjny, z powagą godną człowieka, który ma na głowie budżet roczny firmy, a nie porcję gyozy i miseczkę ryżu z warzywami.
    – Czytałaś skład tej gyozy? – zapytał, unosząc brwi. – Bo jeśli zawiera syrop glukozowo-fruktozowy, to łamiesz moje zasady żywieniowe.
    – Tony, masz dwanaście lat i siedzisz w kuchni swojej matki. Zjesz tę gyozę, albo wyrzucę ją przez balkon i tyle z niej będzie – zagroziła z beznamiętnym spokojem chirurga.
    Tony przewrócił oczami, ale zanim zdążył wypalić coś w swoim stylu, drzwi do mieszkania otworzyły się kodem. Oczywiście, że miał kod. Tony przypadkiem mu go podał. A ona przypadkiem nigdy go nie zmieniła.
    Klasyk.
    Tony zerwał się z miejsca jak piesek, który właśnie zobaczył ulubioną zabawkę.
    – Tato, wchodź! Jest ryż! I mama się wystroiła. W sensie… chyba.
    Nina zamarła. Akurat w momencie, gdy wzięła łyk wody, który natychmiast wpadł „nie tą dziurą”. Zakrztusiła się spektakularnie, próbując ratować resztki godności. Jeśli istniał w tym mieszkaniu moment idealny na teleportację, właśnie nadszedł.
    W głowie miała przy tym jedyną myśl - zabić go. Po prostu zabić. Bez świadków. Na zimno.
    Scott wszedł do kuchni bez skruchy. Z tą swoją nonszalancką pewnością siebie, która działała jak dezaktywator wszelkiego zdrowego rozsądku. Uśmiech numer 4. Ten, który mówił: „przypadkiem się spóźniłem, ale wiem, że i tak się cieszycie”.
    Nina, z miną godną królowej lodu, zaczęła rozkładać jedzenie. Z absolutną precyzją. Sosy w równe rzędy. Pałeczki idealnie przy serwetkach. Jakby jedzenie z dostawy też musiało pasować do jej sterylnego, perfekcyjnie zaprojektowanego wnętrza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Tato, wiesz, że w klubie mają już nowy model gokarta na przyszły sezon? – rzucił Tony, jakby całkowicie zapomniał, że jego matka wciąż jest obecna. – Szybszy, lżejszy, karbonowy kadłub. Jakby, dosłownie dla mnie… Upgrade mojej przyszłości.
      Nina uniosła brew, nie odrywając wzroku od nakładanego ryżu z warzywami.
      – Masz dwanaście lat, nie jesteś jeszcze przyszłością Formuły 1.
      – Jeszcze. – poprawił ją natychmiast, z tym uroczym tupetem, który odziedziczył po ojcu. – Ale jestem w top 5 w mojej kategorii.
      – To lokalne zawody.
      – W Jersey! Jersey to brzmi prawie jak Monte Carlo, tylko bez yachtów… Jezu, tato, weź jej coś powiedz.
      – I z tego co wiem – wtrąciła z jedwabistym spokojem, nie dając żadnemu dojść do głosu – kosztuje tyle, co...
      – To inwestycja – przerwał Tony, wzruszając ramionami jak typowy bankier z Wall Street. – W moją karierę… Poza tym – dodał z niewinną miną – jeździsz najnowszą G-Klasą, więc ten argument już nie działa. Zresztą tata mówi, że G-Klasa jest strasznie przereklamowana i odradzał ci ją, ale jesteś strasznie uparta.
      Nina zamarła. Oddychała głęboko. Liczyła do dziesięciu. Zrobiła to, co każda dojrzała, emocjonalnie stabilna kobieta zrobiłaby w tej sytuacji. Zerknęła na Scotta i dostrzegła, że patrzył na nią miną. Tą miną. Cholerną miną, która mówiła: „wiem, że cię to bawi bardziej, niż chcesz przyznać.”
      I miał rację. Oczywiście, że ją to bawiło. Niechętnie. I tylko trochę. Ale wystarczająco, żeby jej usta zadrżały w kącikach, zanim zdążyła je zaciągnąć z powrotem pod kontrolę.
      – Mówiłeś, że to był dobry wybór – rzuciła z udawaną pretensją, zerkając na Scotta spod rzęs. – Sam poleciłeś mi tę przeklętą trumnę na kołach.
      Tony już coś mruczał o „złotym hamulcu hydraulicznym nowej generacji”, ale ona nie słuchała.
      Bo przez chwilę, krótką, nikomu niepotrzebną… poczuła, że to jest właśnie to, czego jej brakowało.
      Nie wyścigi.
      Nie luksus.
      Nie perfekcyjny ład.
      Tylko ta cholera codzienność.
      Patrzyła na nich z emocją, która dawno nie pojawiła się na jej twarzy i nie interesowało jej to, że któreś z nich może to dostrzec.

      [No nic - to ja wrócę z kartą Niny ASAP :D]

      Nina&Lucia

      Usuń
  7. Całą trójka siedziała na ogromnej kanapie w salonie. Na ekranie leciała powtórka starego Grand Prix, w którym startował Scott. Na stole chińszczyzna, poduszki porozrzucane, a Tony – wciśnięty między rodziców – opadał powoli z emocji.
    Nina siedziała z nogą podkuloną pod siebie. Jej włosy, które wieczorem upięła w staranny kok, teraz wymykały się z objęć gumki i opadały na ramiona. Po domu roznosił się zapach przypraw i ciepła. Taki zapach, którego się nie projektuje. Po prostu się dzieje.
    Tony był już po drugiej misce ryżu, lekko przymkniętymi oczami śledził ruch samochodów na ekranie, ale Nina wiedziała, że jego głowa nadal pracuje.
    – Wiesz, że jeśli jeszcze raz powiesz „karbonowy kadłub”, to zabiorę ci telefon i każę czytać książkę dziadka. Pięćset stron o etyce lekarskiej. Z przypisami – odparła, patrząc na niego z powagą.
    Tony uśmiechnął się półgębkiem.
    – Nie musisz być zazdrosna, mamo. Ten gokart wygląda jak spełnienie marzeń. I wystarczy, że mój tata to rozumie.
    Nina odwróciła głowę i spojrzała na niego uważnie.
    – Nie jestem zazdrosna. – Jej głos był miękki, ale pod tą miękkością krył się pazur. – Jestem tylko zdumiona, że nikt w tym domu nie uważa za stosowne informować mnie, kiedy kupuje się dziecku pojazd za równowartość Porsche.
    Tony zamrugał.
    – Ale… przecież… to była niespodzianka, prawda tato?
    Nina uniosła brew.
    Chłopak zamilkł, próbując złożyć w głowie jakiś bezpieczny ciąg słów, który nie zakończy się kazaniem. W końcu tylko wzruszył ramionami, przeciągnął się i... ziewnął.
    – Nie jestem zmęczony – skłamał, wtulając się w poduszkę przy boku ojca. – Tylko… daję oczom odpocząć.
    Nina delikatnie przesunęła dłonią po jego włosach. Ten gest był automatyczny. Zbyt dobrze znała ten stan – poekscytacyjna cisza, kiedy ciało już nie nadążało za emocjami.
    A jednak jej myśli nie chciały dać się uciszyć.
    Z każdą minutą czuła coraz większy ciężar tej decyzji. Nowy gokart. Nowy sezon. Nowe prędkości. Nowe niebezpieczeństwa.
    Wzrok Niny mimowolnie powędrował na ekran telewizora, gdzie właśnie pokazywano powtórkę dawnych mistrzostw i wtedy przypomniała sobie o Anthonym, który zbyt wcześnie pożegnał się z tym światem.
    ***

    OdpowiedzUsuń
  8. Tony spał w najlepsze – rozłożony jak książę świata, z nogą wystającą spod koca i ręką owiniętą wokół pilota, jakby to był miecz świetlny. Na ekranie telewizora przewijały się obrazy z toru, wyciszone do poziomu szeptu, a światło rzucało ciepłe refleksy na jego spokojną, dziecięcą, choć nabierającą poważniejszych rysów twarz.
    Nina siedziała przy wyspie kuchennej, z kieliszkiem czerwonego wina w dłoni i brwiami lekko uniesionymi. Spojrzała na Tony’ego, potem na siedzącego obok mężczyznę, który wyglądał, jakby rozgościł się na nowo w przestrzeni, w której kiedyś bywał znacznie częściej.
    – Wychowujemy bananowe dziecko – oznajmiła poważnie, z tą charakterystyczną nutą dramatyzmu, która u niej zawsze pachniała trochę prawdą, a trochę sarkazmem.
    Wiedziała, że Scott uzna, że dramatyzuje i zacznie przypominać jej, że oni sami wychowywali się w takim świecie.
    – Ma własną dietę. Kask z personalizowanym logo. Trenuje częściej niż ja sypiam, a teraz jeszcze ten bolid… oczywiście kupiony bez słowa, bo przecież po co rozmawiać z matką dziecka, skoro można po prostu rozpieścić go jak dziedzica dynastii.
    Zawiesiła spojrzenie na kieliszku.
    Zakręciła winem.
    Nie dlatego, że chciała.
    Po prostu musiała się czymś zająć, żeby nie powiedzieć za dużo.
    – I nie zrozum mnie źle. On jest wspaniały. Jest moim wszechświatem. Ale czasem... czasem myślę, że hodujemy małego potwora z perfekcyjnie ułożoną fryzurą.
    Wzruszyła ramionami, z udawaną nonszalancją.
    – A potem patrzę, jak zasypia. I wszystko mi mija. Nawet wściekłość.
    Zerknęła kątem oka, nie ruszając głową.
    Uśmiechnęła się krzywo.
    – Wiesz, kiedy był mały, zawsze bał się burzy. Wskakiwał do mojego łóżka z kocykiem i mówił, że jak się przytuli, to pioruny go nie widzą… Teraz mówi, że sen jest dla słabych, a jego najlepsze tętno spoczynkowe to 54.
    Zamilkła na chwilę, nie patrząc już ani na Tony’ego, ani na niego.
    – Może to ja jestem problemem. Może powinnam bardziej odpuścić.
    Ale wiedziała, że nie potrafi. Bo gdzieś w niej wciąż siedziało to wspomnienie – tego jednego zakrętu, którego nie przeżył brat Scotta. Tego jednego momentu, w którym świat się kończy, mimo że wszyscy wokół mówią, że przecież „robił to, co kochał”.
    Uniosła kieliszek.
    Upiła łyk.
    I dodała cicho:
    – A może po prostu przeraża mnie, że jeśli go nie zatrzymamy, to pewnego dnia nie wróci z toru. A ja zostanę tu... z pustym pokojem i winą, że nie byłam dość stanowcza.
    Oparła głowę na dłoni, przesuwając palcem po zimnym szkle.
    – I tak, wiem, że dramatyzuję. I tak, wiem, że mnie uspokoisz. Ale przez dwie minuty jeszcze pozwól mi być tą złą od zakazów. Bo potem... potem znowu będę musiała być jego dyrektorką PR, dietetykiem, trenerką mentalną i jedynym człowiekiem, który powie „nie” wtedy, kiedy wszyscy inni będą klaskać.
    Nina spojrzała w stronę salonu.
    Tony poruszył się lekko i mruknął coś przez sen.
    Coś o wyprzedzaniu na ostatnim okrążeniu.
    – Bananowy chłopiec – mruknęła z czułością, jakby to było najczulsze z możliwych przekleństw.
    Zerknęła z ukosa.
    –Jesteśmy rodzicami przyszłego mistrza świata i potencjalnego koszmaru wychowawczego.
    Uśmiechnęła się.
    Cicho.
    Ale prawdziwie.

    Nina&Tony

    OdpowiedzUsuń
  9. Nina słuchała w ciszy.
    Nie było w niej złości. Nie tym razem. Może tylko odrobina tej matczynej, nieco przesadnej ostrożności, która przychodzi wraz z wiekiem dziecka i pierwszym zgrzytem hamulców na zakręcie.
    Ale kiedy Scott zniknął z Tonym na rękach, kiedy znów została sama w salonie z niedopitym winem i miękko rozlanym światłem lampy… uśmiechnęła się. Cicho. Do siebie. Do tej myśli, która nie chciała jej opuścić.
    On się naprawdę stara.
    Nie musiał. A jednak tu był.
    I to było coś.
    Kiedy wrócił, jakby nieśmiało – bo tak właśnie się wraca do miejsc, które kiedyś się w pewien zawiodło – Nina tylko uniosła wzrok znad kieliszka. Nie miała mu już nic do wygłaszania. Bo wszystko, co ważne, zostało powiedziane wcześniej.
    A potem jego dłonie wylądowały na jej ramionach.
    Nina nie odpowiedziała od razu.
    Zacisnęła palce na kieliszku, przesunęła stopę po aksamicie kanapy i spojrzała w punkt. Ten punkt — wiecznie obecny gdzieś poza ramą rozmowy, poza słowami, które mówił Scott. Ten sam punkt, w który wpatrywała się, gdy czekała na oczywisty, wymuszony przez Scott’a wynik jego pierwszego testu na ojcostwo. Gdy Tony pierwszy raz się przeziębił i nie wiedziała, czy podać paracetamol, czy zadzwonić do pediatry o drugiej w nocy. Gdy pierwszy raz ona i Scott się rozstali.
    Milczenie — to jej broń. Ale też jej zbroja.
    W końcu odchyliła głowę i pozwoliła jego dłoniom dalej masować kark.
    – Wiesz, że jak tak robisz, to trudniej mi się z tobą spierać? – rzuciła cicho, półżartem. Ale i z odrobiną prawdy.
    Bo to była prawda. Ta cała złość, ta masa niepokoju, którą w sobie nosiła – o Tony’ego, o Scotta, o całą tę pokręconą dynamikę między nimi – jakby nagle przysiadła, rozleniwiła się pod naciskiem jego dłoni. Bo znała te dłonie i tak jak ona potrafiła rozbroić jego, on potrafił zrobić to samo w drugą stronę.
    Przymknęła oczy, a potem westchnęła, odkładając kieliszek na niski stolik.
    – Nie chodzi o to, że chcę, żeby bawił się w piaskownicy z dziećmi z sąsiedztwa, Scott. – odparła cicho. – Chodzi o to, że wiem, jak to się kończy. Znam to od środka. Od szwów.
    Zawahała się.
    – Widziałam ludzi łamiących się po jednym złym sezonie. Widziałam dzieciaki, które nie dostawały się do akademii i nie wiedziały, kim są bez hełmu na głowie.
    Przesunęła dłonią w górę i położyła ją na jego – wciąż opartą na jej ramieniu. Miękko. Ciepło. Bez napięcia, ale bardzo świadomie.
    – Ty dajesz mu to, czego ja nie potrafię. To marzenie, ten tor, prędkość, błysk w oczach. Ja daję mu badania kontrolne co trzy miesiące i dietetyka z Midtown. – uśmiechnęła się słabo. – Jesteśmy jak dwie wersje życia. I to od pewnego czasu działa naprawdę dobrze, wiesz? Tylko… czasem zapominasz, że ja też tu jestem.
    Jej kciuk delikatnie przesunął się po jego dłoni.
    – I że ja też chcę wiedzieć o tym cholernym, nowym gokarcie, zanim on się w nim znajdzie.
    Zamilkła na moment, wciągnęła powietrze.
    – Ale naprawdę, Scott… doceniam to, co robisz dla niego i wiem, że go kochasz – zaczęła powoli. – I widzę, jak bardzo się starasz. Nawet jeśli nie mówisz tego na głos. Nawet jeśli czasem zachowujesz się jak chłopiec, który właśnie wrócił z toru i zapomniał, że ktoś na niego czeka.
    Pokręciła głową z tym półuśmiechem, który znał od zawsze. Trochę kpiącym, trochę ciepłym.
    – Napijesz się ze mną wina? – spytała, przesuwając się lekko na sofie w jego stronę, wskazując mu miejsce, a potem, zanim zdążył wyciągnąć wymówkę, pokręciła głową.
    – I nie zaczynaj z gadką o prowadzeniu. Wiem, że możesz zostać i wiem, że wiesz, że możesz zostać.
    Popatrzyła mu w oczy z tą mieszanką spokoju i napięcia, która zwiastowała, że jeśli się nie odezwie, albo zdecyduje się wrócić do siebie – też będzie okej.

    Nina

    OdpowiedzUsuń
  10. [ Hyyym, tylko spotkanie po latach dawnych, dobrych ziomków! hahaha Chodź może na burzę mózgów na maila: iwoyii@gmail.com]

    OdpowiedzUsuń
  11. Nina nie powiedziała nic przez dłuższą chwilę, tylko patrzyła, jak Scott siada obok niej z tym kieliszkiem w dłoni i swoim klasycznym „udaję, że mam kontrolę nad sytuacją” półuśmiechem. Spojrzała na niego kątem oka, z rozbawieniem, którego nawet nie próbowała ukryć. Znała ten uśmiech. Nosił go jak zbroję – lekki, nonszalancki, idealnie wyważony, żeby nikt nie widział, co naprawdę się w nim kotłuje. Zresztą… przez lata i ona go znała tak dobrze, że sama nie była pewna, czy czasem go nie lubiła bardziej od wszystkich jego wielkich deklaracji.
    – Jedna lampka – powtórzyła cicho. – Jedna lampka, dwie rundy wspomnień, trzy niepotrzebne spojrzenia i powody, żeby jutro udawać, że nic się nie stało.
    Zerknęła na niego znad kieliszka, a kącik jej ust uniósł się jeszcze wyżej, prawie drapieżnie. Było w niej coś z kobiety, która doskonale znała reguły tej gry – i z dziewczyny, która raz jeszcze w nią weszła, choć dobrze wiedziała, jak to się skończy.
    – Żartuję – dodała miękko, może zbyt miękko. – Dzisiejszy wieczór otwiera nowy rozdział i nic się nie stanie. Po prostu… będzie miło.
    Zrobiła łyk, spokojny, pewny siebie, i odchyliła się lekko na poduszce. Z tej perspektywy widziała go z boku – dobrze zbudowany, rozluźniony, prawie normalny. Jak wtedy, kiedy jeszcze wszystko było proste. Albo chociaż wydawało się, że będzie. Kiedy byli młodsi, głupsi i pełni planów, które nie zakładały samotnych wieczorów z jedzeniem na wynos i opieką naprzemienną.
    – Pamiętasz, jak mówiliśmy, że nigdy nie skończymy jak nasi rodzice? – zapytała cicho, z uśmiechem, który był bardziej refleksją niż rozbawieniem. Miała ochotę ugryźć się w język, bo tak zaczynały się… ich wieczory. Te, które miały być zwykłe, a kończyły się… czymś więcej.
    Ich kolana zetknęły się mimochodem, ale Nina się nie cofnęła. Nie w tej chwili. Nie w tym stanie – pół kieliszka od nostalgii i dwa od niepotrzebnych pytań.
    – Pamiętasz tamten wieczór w Mediolanie? – zapytała niespodziewanie, zerkając na niego spod rzęs. – Po wyścigu. Byliśmy okropnie zmęczeni, a i tak zamiast spać, siedzieliśmy do czwartej rano na dachu hotelu z tą taniochą w plastikowych kieliszkach i pizzą na wynos, bo wszystko już było pozamykane.
    Uśmiechnęła się szerzej, trochę rozmarzona. W jej głowie wciąż był ten obraz – Scott w rozciągniętej koszulce, z rozwichrzonymi włosami i iskrami w oczach, które wtedy wydawały się jej absolutnie nie do poskromienia.
    – I to ty wtedy powiedziałeś, że jeśli kiedykolwiek będziesz mieć dzieci, to będziesz dla nich „cool tatą z tatuażami i szybkim samochodem.”
    Odwróciła głowę, spojrzała na niego, lekko przechylając się w bok.
    – I proszę. Masz tatuaże, masz szybki samochód… Nawet kilka. – Westchnęła miękko. – A Tony myśli, że jesteś bogiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie był wyrzut. Nie zazdrość. Raczej... wdzięczność. Za to, że Scott – pomimo wszystko – był dla ich syna kimś wyjątkowym. Nawet jeśli dla niej nie zawsze umiał być obecny.
      Cisza zawisła między nimi, ale nie była ciężka. Była jak jedwabny szal, który można zsunąć jednym ruchem dłoni. Lekka, podatna... niepokojąca.
      – Scott – zaczęła ostrożnie i już wiedziała, że przemawia przez nią rozchodzące się po jej ciele wino. Nina poprawiła się na kanapie, przesuwając lekko poduszkę, jakby chciała zająć pozycję, z której trudniej będzie jej się wycofać z własnych słów. Kieliszek wina wciąż trzymała w dłoni i czuła się... bezpiecznie. Niepokojąco bezpiecznie.
      – Wiesz – powiedziała z nieco słabszym głosem, nie patrząc na niego od razu – czasem myślę, że oboje powinniśmy już mieć swoje życie. Prawdziwe życie. Czy to nie dziwne, że go nie mamy?
      Zacisnęła palce na kieliszku. Przez moment wydawało jej się, że słyszy, jak szklany brzeg skrzypi pod naciskiem jej kciuka.
      – Z kimś, kto nie zna każdego naszego błędu. Kto nie patrzy przez pryzmat tego wszystkiego, co było – mówiła dalej, a jej głos stawał się coraz bardziej miękki, prawie nieobecny. – Nie sądzisz, że to byłoby... zdrowsze?
      Wreszcie na niego spojrzała. Nie z wyrzutem, nie z oskarżeniem. Raczej z cichym pytaniem, które sama zadawała sobie od lat. I wciąż nie znała na nie odpowiedzi.
      – Myślę o tym, wiesz? Że za kilka lat Tony będzie dorosły, a my… Co z nami?
      Zrobiła krótką pauzę. Wzięła łyk wina, jakby potrzebowała czasu na wyważenie kolejnych słów. Jakby każde z nich mogło coś zmienić – albo nic.
      – Nie chciałbyś... jeszcze raz spróbować? Ale tak naprawdę. Z kimś, kogo pokochasz? Kto będzie patrzył na ciebie nie przez pryzmat przeszłości, tylko przez to, kim jesteś teraz? Może... mieć jeszcze jedno dziecko?
      Sama się zaskoczyła. Że to powiedziała. Że przestała się bać, jak zabrzmi.
      Jej głos nie drżał, ale spojrzenie już tak. Próbowała być chłodna. Próbowała udawać, że to tylko rozmowa między dwojgiem dorosłych ludzi, którzy znają się zbyt długo, by nie mówić sobie prawdy. Ale gdzieś pod tą warstwą lodu kryło się coś więcej.
      – Po prostu... czasem zastanawiam się, czy jeszcze w ogóle chcemy czegokolwiek poza tym, co mamy – zawahała się, czy wypowiedzieć to, co chciała, na głos, ale uznała, że jeżeli nie teraz, to nigdy tego nie powie. – Bo może to nam wystarcza. Ale może nie powinno?
      Cisza, która zapadła po tych słowach, nie była już znajoma. Była napięta, jak lina zawieszona nad przepaścią. Wystarczyło jedno zdanie, jeden krok – i mogło się okazać, że jedno z nich spadnie.
      Nina wyprostowała się i podniosła wzrok.
      – I nie mów mi, że „nie teraz” albo że „to skomplikowane”. Wiem, że jest. Ale jesteśmy dorośli, Scott. Mamy dziecko. Mamy wspólną historię. To wszystko nie znika, tylko dlatego, że milczymy.
      Oparła łokieć o oparcie kanapy i spojrzała na niego uważniej. Może pierwszy raz tego wieczoru naprawdę uważnie. Jakby chciała go naprawdę zobaczyć. Nie jego rolę, nie przeszłość. Tylko jego – tu i teraz.
      I może pierwszy raz w życiu nie wiedziała, czy chce, żeby odpowiedział. Czy wolałaby, żeby po prostu... został.

      Ninka <3

      Usuń
  12. Nina opierała się bokiem o sofę, a jej wzrok – trochę nieobecny, trochę skupiony – ślizgał się po cieniu kieliszka na stole. Czuła ciepło w ramionach od wina i palców Scotta, które jeszcze przed chwilą dotykały jej skóry. Czuła też coś innego – to dziwne, znajome napięcie, które pojawiało się między nimi zawsze wtedy, kiedy jedno z nich mówiło coś zbyt prawdziwego.
    A powiedział sporo.
    – Mhm – mruknęła tylko, kiwając głową. – Wygoda to przecież podstawa relacji. Kanapa, Netflix, dobrze ułożony syn i brak nowych traum.
    Odwróciła się do niego bokiem, opierając ramię na oparciu sofy. Zmarszczyła lekko nos i podparła podbródek na dłoni, patrząc na niego z tym półuśmiechem, który był trochę wyzwaniem, a trochę… wyrozumiałością. Jej klasyczne „wiem więcej, niż powinnam”.
    – Ale nie mów, że jesteś tchórzem – dodała cicho, już bez kpiny. – Jesteś tylko… cholernie wybiórczy, jeśli chodzi o to, z czym warto się zmierzyć.
    To nie był zarzut. Raczej konstatacja faktu. W końcu znała go na tyle dobrze, że nie potrzebowała etykiet.
    – A jeśli chodzi o nasze życie... – wzruszyła ramionami, jakby to wcale nie było wielkie pytanie, a coś zupełnie przyziemnego. – To może my po prostu żyjemy tym. Tym, co mamy. Tym domem, tą kuchnią, tymi wieczorami z chińszczyzną i dzieckiem, które zna lepiej skład batonika proteinowego niż ja tablicę Mendelejewa… a powinnam bo jestem lekarzem.
    Uśmiechnęła się i spojrzała na niego z boku, lekko rozmarzona, jakby jej myśli na chwilę odpłynęły gdzieś poza ten salon.
    – Ale wiesz... czasem myślałam o tym, żeby mieć jeszcze jedno dziecko. Dziewczynkę. Taką, co by mnie zrujnowała emocjonalnie już w przedszkolu, a potem została przywódcą świata albo mordercą.
    Zaśmiała się cicho i pokręciła głową.
    – Próbowałam, wiesz? Z Danem. – Wypowiedzenie jego imienia zajęło jej zaskakująco mało czasu. Ale zaraz potem, z pełnym teatralizmem, dodała: – Znaczy… z doktorkiem. – Przeciągnęła ton, zerkając na Scotta, jakby to on miał podać jej punktację za tę imitację. – Próbowaliśmy. Nie wyszło. I w sumie może to i dobrze – wzruszyła ramionami i wzięła kolejny łyk wina.
    Nina zachichotała, ten jej cichy, trochę szorstki śmiech, który zawsze pojawiał się w momentach, kiedy coś ją autentycznie rozbawiło — albo kiedy czuła, że tylko humor trzyma ją jeszcze w pionie.
    – W sumie… pewnie masz rację – rzuciła, kręcąc głową i opierając brodę na dłoni. – Ja jestem jak mój stary.
    Zamilkła na sekundę, pozwalając, by to zdanie wybrzmiało, a ona wzruszyła ramionami, jakby mówiła o czymś tak zwyczajnym, jak deszcz za oknem.
    – Dwa rozwody. – Przewróciła oczami teatralnie. – A na koniec i tak zostaję z rachunkami i znajomym prawnikiem, który przy drugim rozwodzie wysłał mi mema z napisem „Witamy z powrotem”.
    W odpowiedzi Nina uniosła kieliszek jak do toastu, a potem odchyliła się wygodnie, z tym swoim „zaraz ci opowiem coś, co cię rozłoży” spojrzeniem.
    – Zresztą wiesz, że ojciec ożenił się z moją mamą dwa razy – zaczęła spokojnie. – Najpierw młodo, namiętnie, z hukiem. Potem się rozwiedli, nienawidzili przez dwa lata, i… wrócili do siebie. Na nowo. Lepsza wersja, drugi sezon, więcej dialogów, mniej kłótni o zmywanie… Wtedy zresztą urodził się mój brat.
    Uśmiechnęła się do siebie, z rozczuleniem, ale też pewną ironią. Jakby to wszystko było śmieszne dopiero teraz, z perspektywy lat.
    – A potem... mama zmarła.
    Zawiesiła głos, teatralnie, dla efektu.
    – I ożenił się jeszcze dwa razy.
    Nina pokręciła głową.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Raz powiedział mi: „kocham każdą z nich inaczej. Ale twoją matkę kochałem tak, że chciałem ją kochać jeszcze raz”
      Zamilkła, na moment, jakby sama się wzruszyła, mimo prób trzymania tego w tonie żartu.
      – Więc jakbyś kiedyś miał wątpliwości, skąd u mnie ta skłonność do wpadania z powrotem w znajome układy… Geny z odzysku.
      Spojrzała na Scotta z uśmiechem – ciepłym, trochę zadziornym. I wtedy jej wzrok przesunął się niżej, na jego dłoń.
      Nie zrobiła wielkiego gestu. Po prostu położyła swoją na jego. Lekko. Ale intencjonalnie.
      – I wiesz co? – powiedziała cicho, bardziej do kieliszka niż do niego, ale wiedziała, że usłyszy. – Ze wszystkich błędów w moim życiu... cieszę się, że największe popełniałam z tobą.
      Ich dłonie stykały się tylko powierzchniowo, ale między nimi znów zawisło to napięcie – znajome, ciche, trochę niebezpieczne.
      – I może to nie jest idealny układ – dodała, zerkając na ich splecione dłonie – ale dzięki niemu w pewien sposób czuje spokój.

      Nina :)

      Usuń
  13. Nina uniosła brew, ale tym razem nie odpowiedziała od razu. Patrzyła na niego przez chwilę w ciszy, z kieliszkiem opartym o kolano, jakby ważyła coś znacznie cięższego niż jego słowa. Bo wiedziała, co robi. Znała ten ton. Ten błysk w oku. Te uśmieszki, które rzucał jak karty w pokera, żeby nie pokazać, że coś w nim naprawdę drgnęło.
    Owszem, był „żartobliwy Scott”. Luzacki Scott. Ten, który nigdy nie mówił wprost, kiedy zaczynało być zbyt blisko.
    Ale Nina znała go wystarczająco długo, by wiedzieć, że właśnie wtedy należało słuchać najuważniej.
    Delikatnie zakręciła winem w kieliszku, obserwując, jak ciecz zatacza ciche kręgi – dokładnie tak, jak zataczały je ich rozmowy. Wciąż wracające do tego samego miejsca, wciąż orbitujące wokół tematów, których bali się dotknąć bez maski ironii.
    – Scott – Ton jej głosu był jak cichy błyskawiczny trzask. Powolny obrót głowy w jego stronę, jakby właśnie zaserwował jej teorię, że Ziemia jest płaska i ma przy tym dyplom MIT-u.
    Podniosła brew, bardzo powoli, bardzo wymownie. Wino ewidentnie przestało ją trzymać w granicach konwencjonalnej delikatności. Uniosła kieliszek do ust, ale zanim się napiła, dodała.
    – Drugi raz mnie nie zapłodnisz – usta jej drgnęły w uśmiechu, ale spojrzenie nadal było utkwione w nim – ciekawe, ciepłe, ale czujne. Widziała w jego oczach ten nieudolnie maskowany ciężar. Znów próbował wszystko obrócić w żart, a potem, jak to Scott, zsunąć w refleksję. Miał swoje schematy. I o dziwo – już jej nie denerwowały.
    – Poza tym – dodała, odchylając się na oparcie i unosząc lekko kieliszek w geście rezygnacji – ja i dzieci… temat trochę zamknięty. Odkąd ojciec poszedł na emeryturę, a ja zostałam dyrektorem – Nina westchnęła i przypominając sobie o pracy nie chciała nawet rozwijać tego tematu. – Mam Tony’ego. I to jest okej.
    Zawiesiła głos, obracając kieliszek w palcach. Przez chwilę wyglądała, jakby miała zakończyć temat, ale coś w niej się poruszyło. Może to był ten wieczór, może wino, może jego obecność. Westchnęła.
    – Ciąża to był koszmar. Naprawdę. – Wymamrotała z miną, jakby na samo wspomnienie zaczynało ją mdlić. – Pierwszy trymestr? Nie mogłam wstać z łóżka. Dosłownie. Czułam się, jakby ktoś mnie codziennie przejeżdżał walcem i zostawiał tylko na tyle życia, żebym mogła liczyć, ile razy zwymiotowałam.
    Parsknęła śmiechem, ale to był śmiech, który gdzieś tam miał w sobie czułość. I echo zmęczenia.
    – A potem… – urwała nagle. Wzrok jej uciekł, lekko, bezwiednie, prosto na jego twarz.
    Zobaczyła to.
    To jedno krótkie drgnięcie mięśni na jego szczęce. Zaciśnięte usta. To spojrzenie, które nie próbowało się obronić, tylko… wchłonąć to, co właśnie usłyszał.
    I wtedy zrozumiała. Nigdy mu o tym nie mówiła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nigdy nie opowiadała mu, jak to wyglądało. Jak było naprawdę. A Scott… on też nigdy nie zapytał. Bo nie wiedział. Bo nie miał szansy wiedzieć. Bo przez pierwsze lata nawet nie miał pojęcia, że istnieje jakiś on.
      To nie był wyrzut. Nie w jego oczach. To było coś gorszego – smutek, delikatny i wbijający się pod skórę, jak drzazga.
      Poczuła, jak jej własne gardło lekko się zaciska. Zmieniła pozycję. Przesunęła się odrobinę, jakby od niechcenia, jakby poprawiała poduszkę. I zmieniła temat.
      – No ale – rzuciła szybko, może za szybko – przynajmniej wtedy odkryłam, że krakersy solone to cud medycyny niekonwencjonalnej.
      Nina wpatrywała się w niego przez dłuższą chwilę, zupełnie jakby słuchała czegoś, co wcale nie padło z jego ust. Cichego monologu pod spodem. Tego, czego nie powiedział, ale co i tak wybrzmiewało w jego głosie.
      I choć przez chwilę chciała coś dodać – coś w stylu „nie musisz mi tego tłumaczyć” albo „wiem, że się starasz” – nie zrobiła tego. Bo Scott nie szukał rozgrzeszenia. On po prostu potrzebował wypowiedzieć to na głos.
      Odłożyła kieliszek na stolik i podciągnęła nogi pod siebie, patrząc na niego z boku, z tej pozycji, którą znała aż za dobrze. Przez lata oglądała go w różnych stanach – w euforii, w złości, w poczuciu triumfu i klęski. Ale teraz, kiedy mówił to wszystko, był może najbardziej ludzki, jaki kiedykolwiek jej się wydawał.
      – Nie musisz mu niczego rekompensować, Scott – powiedziała cicho. – On cię kocha. Na serio. Nie za wszystko, co mu dajesz. Nie za gokarty, nie za tor, nie za te wszystkie „supermoce”, które mu fundujesz.
      Spojrzała mu w oczy, bez uciekania, bez tej swojej zwykłej zbroi z ironii.
      – On cię kocha, bo jesteś jego tatą. Bo przychodzisz na zawody, nawet jak nie musisz. Bo odbierasz telefon, jak do ciebie dzwoni. Bo nie uciekasz, nawet kiedy nie wiesz, co powiedzieć, a wiem że potrafi zadawać naprawdę pokręcone pytania.
      Przygryzła dolną wargę, jakby sama siebie powstrzymywała przed czymś więcej. W końcu jednak westchnęła i opadła plecami na poduszkę.
      – Poza tym… jeśli chodzi o różnice między tobą a twoim ojcem, to jest ich milion. Ty się boisz zawieść. On nigdy się nawet nad tym nie zastanawiał… Może Max’owi byłoby łatwiej, gdyby to wiedział?
      Nina wypowiedziała te słowa spokojnie, z jakąś niemal kojącą pewnością, która rzadko gościła w jej głosie, kiedy rozmawiali o przeszłości. Ale w tej chwili nie było w niej żalu. Nie było też oskarżenia. Tylko prawda.
      Ich spojrzenia skrzyżowały się – i coś w nich drgnęło. To nie był wielki wybuch, nie jakaś dramatyczna fala emocji. Raczej cichy, bolesny przebłysk zrozumienia. Taki, który nie potrzebował głośnych słów, bo wszystko i tak już zostało powiedziane między wierszami.
      Nina wzięła oddech, przesuwając dłonią po udzie, jakby chciała coś z siebie strzepnąć. Myśl. Ciężar. Winę.
      – I to nie twoja wina – dodała ciszej, znów patrząc na niego – że cię nie było.
      Wiedziała, że nigdy do końca jej nie wybaczył i to bolało ją najbardziej.

      Ninka <3

      Usuń
  14. Nina nie odpowiedziała od razu.
    Przesunęła palcem po krawędzi kieliszka, wodząc wzrokiem za ruchem szkła, jakby tam szukała właściwych słów. Albo odwagi. A może jednego i drugiego. Czuła, jak wino ciepło rozlewa się po jej ciele, jak rozmiękcza krawędzie wieczoru, ale też myśli – te, które od dawna odkładała „na potem”. Bo „potem” zawsze było wygodniejsze. Bezpieczniejsze.
    Spojrzała na niego kątem oka, kiedy mówił. Ten jego spokojny, zbyt racjonalny ton. To przekonanie, że coś po prostu nie wchodzi w grę. Tak, jakby życie miało z góry rozpisane ramy i wystarczyło tylko ich nie przekraczać, żeby wszystko się udało.
    I poczuła… coś dziwnego. Nie bunt, nie sprzeciw. Raczej to znajome ukłucie w piersi – takie, które pojawia się, gdy wiesz, że wypowiadasz słowa, w które sama do końca nie wierzysz.
    Bo przecież mówiła, że nie chce więcej dzieci. Że to temat zamknięty. Że Tony jej wystarczy, że praca wypełnia każdy jej dzień po brzegi, że nie ma miejsca na nic więcej.
    Ale była w niej jakaś część – cicha, skrzętnie zakopana głęboko – która wiedziała, że nie mówi prawdy. Że wcale nie chodzi o brak potrzeby, tylko o strach. Przed zawodem. Przed stratą. Przed powtórzeniem tej samej historii z kimś innym.
    – Czasami mówimy "nie chcę", żeby nikt nie zapytał "dlaczego nie mogę".
    A ona naprawdę nie wiedziała, czy nie chciała, czy nie mogła – mieć jeszcze jedno dziecko, jeszcze raz kochać, jeszcze raz spróbować. Ale wiedziała jedno – jeśli kiedykolwiek był na świecie ktoś, z kim mogła się łudzić, że to się uda, to właśnie siedział obok. I mówił, że to nie wchodzi w grę.
    Nina westchnęła cicho, przesuwając palcem po krawędzi kieliszka. Wiedziała, że ten moment nadejdzie — że jeśli powiedzą Max, jeśli choćby na sekundę pozwolą temu tematowi wybrzmieć, coś się w nim poruszy. I poruszyło się. Wystarczyło jedno spojrzenie, które uciekło jej, a nie wino. Wystarczyło, że milczał za długo.
    – Nie musisz nic mówić – odezwała się cicho, spokojnie, nie patrząc jeszcze w jego stronę. – Naprawdę, Scott. Wiem, co myślisz. Znam cię. Znam ten grymas na twarzy, kiedy próbujesz przekonać sam siebie, że cię to już nie rusza.
    Zamilkła na moment, pozwalając tym słowom wybrzmieć. Przez chwilę obracała kieliszek w dłoniach, a potem dodała:
    – Ale rusza. I ma prawo ruszać.
    Dopiero wtedy odwróciła się do niego, lekko, bez żadnej teatralności. Jej głos nie był oskarżycielski, nie był też zbyt miękki. Był… prawdziwy. Po prostu.
    – Max nie zniknie tylko dlatego, że nie rozmawiacie. Nie zniknie z twojej głowy. I niezależnie od tego, czy ci się to podoba, czy nie… to, co między wami się wydarzyło, nie przestaje istnieć tylko dlatego, że unikasz rozmowy.
    Wyciągnęła rękę i położyła ją lekko na jego przedramieniu. Nie jako gest pocieszenia. Raczej jako zakotwiczenie – jakby chciała, by na chwilę się zatrzymał, zanim znowu odjedzie gdzieś daleko w głowę.
    – Nie musisz go przepraszać. Nie musisz go rozumieć. Ale musisz sobie odpowiedzieć na jedno pytanie: czy chcesz, żeby Tony dorastał z tą samą wersją rodzinnych ciszy, z jaką ty dorastałeś?
    Zacisnęła usta i dopiero wtedy opuściła wzrok.
    – To nie twoja wina, że tak to się wszystko spieprzyło. I nie chodzi mi o Maxa. – Jej głos stwardniał. – Tylko o nas. To ja uciekłam, pamiętasz? To ja zbudowałam mur i nie dałam ci wejść do środka, kiedy byłeś potrzebny. Więc nie patrz na mnie tak, jakbyś był jedynym, który coś zawalił.
    – Ale jesteśmy tu. Ty i ja. I mamy szansę nie powtórzyć wszystkich błędów naszych rodziców. A Tony… on zasługuje, żeby widzieć, jak się naprawia, a nie tylko, jak się ucina.
    Zerknęła na niego z boku. Nie z presją. Z czułością.
    – Nie mówię ci: „pogódź się z Maxem”. Mówię: przestań się go karać milczeniem. Bo może nie chodzi już nawet o ciebie. Może chodzi o to, żeby Tony miał inny punkt odniesienia niż ty miałeś całe życie.
    Wzięła głęboki wdech, odsunęła się lekko na oparcie kanapy i spojrzała przed siebie. Czuła, jak w środku coś się zaciska – ten znajomy lęk, że może za bardzo nacisnęła. Ale wiedziała też, że jeśli nie powie mu tego teraz, nie zrobi tego nigdy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zanim cisza zdążyła opaść na dobre, Nina pokręciła głową i westchnęła cicho, jakby rozładowując własne napięcie. Zmrużyła oczy i wbiła spojrzenie w kieliszek.
      – Dobra – rzuciła nagle, z tą swoją znajomą nutą zmęczonej stanowczości. – Koniec psychoterapii. Wracamy na ziemię.
      Oparła się łokciem o kolano i spojrzała na niego z boku.
      – Tony od tygodnia jęczy mi o wakacje. W sensie: prawdziwe wakacje, nie trzy dni w warsztacie pod pretekstem „poznawania kultury motoryzacyjnej”. – Uniosła brew w jego kierunku, wyraźnie oskarżycielsko. – Więc pomyślałam, że skoro przyszły miesiąc będzie trochę luźniejszy… to zabiorę go do Meksyku?
      Zerknęła niepewnie na jego twarz.
      – Bez paniki – dodała szybko, unosząc rękę. – Tylko na pięć dni. Plaża, tacos, żadnych gokartów. No i, niestety – tu posłała mu lekko kpiące spojrzenie – musisz wyrazić na to zgodę, panie współwładzo rodzicielska. Meksyk, jakby nie patrzeć, to zagranica. Potrzebuję twojego podpisu. Wiesz, tego magicznego papierka, który mówi, że nie porywam dziecka, tylko zabieram je do raju żeby było szczęśliwe.
      Uśmiechnęła się pod nosem i pociągnęła łyk wina. Od razu zrobiło się luźniej. Lżej.
      – Tony nawet nie wie, że już to planuję. Ale... myślę, że byłby zachwycony. – Zawahała się na ułamek sekundy. – I może dobrze mu zrobi oderwać się na chwilę od toru. I od nas.
      Spojrzała mu w oczy. I chociaż żartowała, było w tym coś więcej. Jakaś ledwo uchwytna myśl, że ten wyjazd może być czymś więcej niż tylko wakacjami – może krótkim wytchnieniem. Przerwą w tej nieustannej plątaninie zależności, która ich trzymała razem, choć nikt nie był pewien, czy jeszcze powinna.
      – Więc? – zapytała po chwili, opierając brodę na dłoni. – Dasz się przekupić zdjęciem Tony’ego w sombrero?
      Nie dodała: albo moim. Ale on dobrze znał ten ton. I ten uśmiech. I tę kobietę, która z rozbrajającą łatwością potrafiła zamieniać najcięższe rozmowy w coś, co brzmiało jak śmiech, ale zostawało pod skórą na długo.

      Nina

      Usuń
  15. Nina nie od razu się odezwała. Patrzyła na niego uważnie, może nawet dłużej, niż powinna, ale tym razem nie szukała riposty, nie wbijała pazurów, nie podważała jego wersji. Po prostu… słuchała. A to, w przypadku Niny Coleman, znaczyło więcej niż cały szereg słów.
    W końcu westchnęła cicho, odchyliła się na oparcie sofy i uniosła kieliszek, nie po to, żeby się napić – tylko żeby mieć coś w dłoni. Coś, za co można się schować.
    – Wiesz, że Mario nigdy nie robi niczego na pół gwizdka – powiedziała spokojnie. – Zwłaszcza jeśli chodzi o rodzinę. Albo się na coś rzuca całym sobą… albo odcina do kości… Tak działają Andretti, tak działasz ty.
    Zamilkła, jakby przez sekundę nie była pewna, czy powinna ciągnąć dalej. Ale w końcu podjęła temat.
    – I jeśli Mario to prawie wykończyło… to tylko dlatego, że naprawdę chciał, żeby to się udało. Nie znam drugiego człowieka, któremu tak zależy na rodzinie.
    Jej spojrzenie było miękkie, ale nie pobłażliwe. W tej chwili nie była po niczyjej stronie – była gdzieś pomiędzy. Jak zawsze.
    – A sam Max cię kocha, Scott. Wiesz o tym, nawet jeśli to najgorszy możliwy sposób, w jaki można to okazywać. – Uniosła brew, lekko, z tym charakterystycznym grymasem, który mówił: „tak, wiem, że masz ochotę się z tym nie zgodzić, ale nie próbuj”.
    – A ty… ty się boisz, że jak powiesz „przepraszam”, to przyznasz, że coś w tobie pękło. A przecież pękło już dawno. Po wszystkim. – Jej głos był niższy, spokojniejszy, jakby słowa same z niej wypływały. – Tylko udajesz, że nadal trzymasz to w całości.
    Milczała chwilę, obracając kieliszek w dłoniach.
    – Ale to już nie o was chodzi. Nie o ciebie, nie o niego. – Spojrzała mu w oczy. – Tony wie, że Max jest twoim bratem. I pewnie, że nie rozumie, co między wami jest, ale dzieci mają ten cholernie wkurzający instynkt… Czują, gdzie jest napięcie. Cisza. Niewypowiedziane.
    Nachyliła się lekko w jego stronę i uśmiechnęła się z przekorną miękkością.
    – Więc tak, jeśli masz ochotę dalej go unikać – okej. Ale nie rób z tego cichej wojny, w której Tony będzie musiał wybierać, po której stronie chce stać. Bo jeśli się na to zdecydujesz, to Max nawet nie będzie musiał wygrać. Ty przegrasz sam.
    Odchyliła się z powrotem i sięgnęła po telefon, przelotnie zerkając na ekran, choć tak naprawdę nie miała tam nic ważnego.
    Nina spojrzała na niego z uniesioną brwią, a kącik jej ust drgnął lekko – ten półuśmiech, który znał aż za dobrze. Nie odpowiedziała od razu. Wzięła łyk wina, powoli, z namysłem, jakby jeszcze coś sobie ważyła w głowie.
    A w głowie... wrzało.
    Pieprzyć tego twojego jeta. Pieprzyć Rubie, jej tabletki na migrenę i tę waszą perfekcyjnie naoliwioną machinę decyzji, gdzie wszystko załatwiane jest przez kogoś, żebyś ty nie musiał nawet podnosić słuchawki. Nie potrzebuję waszego prywatnego lotu, złotych pilotów ani sygnowanych kieliszków do szampana. Chcę tylko pięciu dni z moim synem. Pięciu dni spokoju, słońca i oddechu. I żadnej, kurwa, zgody na eksport dziecka nie powinno być do tego potrzebne.
    Ale powiedziała tylko jedno słowo:
    — Pewnie.
    Powiedziała to cicho, rzeczowo, z tym swoim zawodowym opanowaniem. Jakby naprawdę było jej wszystko jedno. Jakby naprawdę przyjęła do wiadomości, że jego świat kręci się na innych zasadach.
    Po czym odchyliła się na oparcie kanapy, skrzyżowała nogi i spojrzała na niego tak, jakby właśnie omawiali pogodę albo grafik szczepień w klinice. Ułożyła dłoń na oparciu, zaraz obok jego ramienia – blisko, ale nie za blisko. Tyle, żeby pamiętał, że nadal tu jest.
    — Dam ci znać, jeśli Mario się obudzi. Od rana jestem w klinice. – Jej głos był spokojny, niemal suchy. – I spokojnie, wiem, że pewnie też masz jutro spotkania. W razie czego zadzwonię do twojej mamy.
    Wzruszyła ramionami lekko, z tym wymuszonym luzem, którego używała, kiedy robiło się zbyt blisko granicy, której nie chciała przekraczać.
    W tej chwili wyglądała niemal beztrosko – jak kobieta, która ma wszystko pod kontrolą.
    Zamilkła na moment, pozwalając, by jej głos wybrzmiał w powietrzu, zanim opadnie jak kurz po zbyt cichym pożegnaniu.
    – Uważaj na siebie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie była prośba. To nie była troska.
      To był zwyczaj. Jedno z tych zdań, które rzucasz komuś, kto odchodzi. I które oznacza wszystko, choć brzmi, jakby nie znaczyło nic.
      Jej wzrok spoczął na pustym kieliszku wina. I dopiero kiedy za nim zamknęły się drzwi, pozwoliła sobie na krótkie, bezgłośne westchnienie. Potem podciągnęła nogi pod siebie, wróciła do tej samej pozycji, w której siedziała, zanim przyszedł – jakby próbowała zresetować wieczór. Wrócić do punktu wyjścia.
      Tyle że punktu wyjścia już dawno nie było.
      ***
      Lucia siedziała przy barze w sukience, która ledwo dotykała jej kolan i odsłaniała plecy w sposób zbyt świadomy, by można było mówić o przypadku. Jedwab w kolorze ciemnego szampana opinał jej ciało jak druga skóra, a włosy – lekko potargane, rozpuszczone – spływały na ramiona, przesłaniając profil w świetle ciepłych lamp zawieszonych nad ladą. Śmiała się, opierając łokciem o bar, z kieliszkiem tequili w dłoni, a głos miała niższy, trochę zachrypnięty od śmiechu, trochę od piątkowego klimatu.
      – I wyobraźcie sobie – rzuciła, mrużąc oczy z udawaną powagą – że facet jedzie Ferrari. Naprawdę piękne, 458 Italia, wolnossące V8, dźwięk silnika jak aria z opery – no, przynajmniej dla tych, którzy mają uszy. Zatrzymuje się, mówi, że coś mu się dzieje z autem. Że „coś stuka”. A ja, grzecznie, pytam: „a sprawdziłeś rozdzielacz zapłonu?”. A on patrzy na mnie, jakbym zapytała, czy wie, gdzie w tym aucie siedzi kucyk.
      Lucia zaśmiała się, ale jej ton był aż nazbyt świadomy. Przesunęła palcem po krawędzi kieliszka, a potem dodała:
      – Gość nie wiedział, że w tym modelu nawet najmniejsze przesunięcie w synchronizacji może dać efekt, jakby silnik miał zaraz wyskoczyć z maski. I jeszcze pyta: „to jest ten zapłon… elektryczny, prawda?”. Jakby miał porównać Ferrari do zmywarki.
      Śmiech mężczyzn był głośny, jeden z nich – przystojny, ale zbyt zachwycony sobą – pochylił się bliżej.
      – I ty naprawdę znasz się na takich rzeczach, skarbie? - Odezwał się jeden z nich, wyciągając rękę w kierunku jej ramienia, jednak ta uderzyła ją tylko swoją dłonią dając mu do zrozumienia, że przekracza jej przestrzeń osobistą.
      Lucia uniosła brew, odpijając łyk z kieliszka.
      – Jestem Włoszką. Znałam się na Ferrari zanim ty zacząłeś chodzić. – I dodała z uśmiechem: – I jeszcze zanim ja nauczyłam się nie ufać facetom, którzy nie odróżniają świecy zapłonowej od świeczki na torcie.
      Zerknęła wtedy na telefon, by upewnić się, ile minęło od ostatniej odpowiedzi Scott’a. Już miała zacząć pisać wiadomość, gdy dostrzegła spojrzenia jej towarzyszy zbierające się w jednym punkcie. Jeszcze zanim spojrzała. Coś się zmieniło w powietrzu. Jakby nagle świat lekko się przechylił.

      Usuń
    2. Obróciła się przez ramię – i zobaczyła go. Stał przy wejściu. Trochę poza światłem, z rozpiętym kołnierzem koszuli, ręką w kieszeni i tym spojrzeniem, które znała aż za dobrze. Było zmęczone. Trochę puste. I, cholera, nadal piekielnie przystojne.
      Lucia przeciągnęła dłonią po włosach, odsuwając je z ramienia w sposób zbyt świadomy, żeby był przypadkiem. Potem uniosła kieliszek i spojrzała na niego z ukosa, jakby pytała, co go tu naprawdę sprowadza.
      – Podobała ci się historia? – rzuciła zaczepnie, unosząc brwi.
      Zawiesiła wzrok na jego oczach, po czym, nie czekając na odpowiedź, dodała:
      – Czy wolisz posłuchać, jak opowiadam kolejną? - przygryzła delikatnie wargę zerkając na niego prowokacyjnie. - A mam ich trochę w zanadrzu.
      Jej uśmiech był łagodny, ale kpiący. Zupełnie jakby to ona trzymała wszystkie karty. I może faktycznie tak było.
      Zlustrowała go od góry do dołu, powoli, bezwstydnie, aż w końcu pokręciła lekko głową.
      – Wyglądasz na zmarnowanego – mruknęła z udawaną troską. – Coś nie poszło po twojej myśli? Wieczór nieudany?
      Odstawiła kieliszek i przesunęła się na krześle tak, by zrobić mu miejsce obok. Nie powiedziała „usiądź”. W ogóle nic więcej nie powiedziała. Ale on doskonale wiedział, że właśnie została otwarta nowa runda tej gry.
      I że to ona ustalała reguły.

      Nina (i ta druga) <3

      Usuń
  16. Lucia uniosła kieliszek do ust, ale nie napiła się od razu. Wzrok zawiesiła na Scottcie, przesuwając po nim spojrzeniem tak bezczelnie, jakby właśnie miała go rozebrać z każdej pozornej pewności siebie. A potem, jakby kontynuowała opowieść, którą przerwali tylko po to, żeby się trochę poprzyglądać sobie nawzajem, odezwała się tonem niedbale prowokującym:
    – Prawdziwa historia? - westchnęła i uniosła oczy ku górze jakby szukała teraz jednej lepszej, z miliona które miała do opowiedzenia. - Miałam… piętnaście lat, przyjaciółka rzuciła wyzwanie. Zakład o to, która pierwsza zjedzie z górnej drogi w Monako… przez stary tunel, nocą. Problem był tylko jeden – żadna z nas nie miała prawa jazdy. Ani samochodu. – Uśmiechnęła się kącikiem ust, jakby wciąż odczuwała smak tamtej adrenaliny. – Więc ukradłam ojcu kluczyki do jego Ferrari 288 GTO… To była prawdziwa perełka.
    Odchyliła się lekko, zerkając na Scotta spod półprzymkniętych powiek.
    – I nie, nie miałam żadnego planu B. Ale wygrałam… A ojciec się dowiedział – Jej głos był spokojny, ale w oczach pojawił się błysk. – Skapnął się, bo nie złożyłam tylnej lotki.
    Zamrugała, patrząc na Scotta, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie. Jakby każdy powinien wiedzieć, że jeśli wyjeżdżasz 288 GTO z garażu, to lotka jest sprawą świętą.
    – Wróciłam, wstawiam auto z powrotem do boksu, czuję się jak królowa świata… a on na drugi dzień podczas obiadu zerknął z tym swoim cholernie spokojnym spojrzeniem, które mówi wszystko. I rzucił: „Lucia, straszny z ciebie amator. Zawsze składam lotkę po jeździe. Po to, żeby widzieć, że ktoś grzebał.” – Tu zaśmiała się cicho, bardziej do siebie. – Mój własny ojciec miał system bezpieczeństwa oparty na aerodynamice.
    Uniosła kieliszek, w końcu się napiła, po czym dodała z rozbawieniem:
    – Nie ukarał mnie. Powiedział tylko, że skoro już ukradłam mu Ferrari, to przynajmniej mogłam sprawdzić ciśnienie w oponach i podrasować mieszankę. A potem… – wzruszyła ramionami – zapisał mnie na kurs jazdy wyścigowej. Powiedział, że skoro nie mam instynktu samozachowawczego, to chociaż mam mieć technikę.
    Lucia spojrzała na Scotta przez ramię, przekrzywiając głowę z szelmowskim błyskiem w oku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – I wiesz co? Dziwnie mi z tym, ale… to chyba jedyny raz, kiedy coś spieprzyłam i nie poniosłam za to konsekwencji.
      A potem znów się uśmiechnęła – lekko, ale z cieniem czegoś głębszego. W tym uśmiechu było więcej niż żart. Więcej niż wspomnienie. Może echo tamtej dziewczyny, która chciała tylko, żeby ktoś powiedział „nie szkodzi”.
      Lucia odchyliła się lekko na barowym stołku, powoli kręcąc kieliszkiem w palcach, jakby szukała w spirali bursztynowej tequili odpowiedzi na pytania, których nawet nie wypowiedziała. Jej spojrzenie — chwilowo pozbawione zadziorności — osiadło gdzieś między ścianą a profilem Scotta, który wyglądał tak, jakby z każdą kolejną sekundą coraz bardziej próbował zapanować nad sobą. Nad nimi. Nad tą energią, która wyraźnie wisiała w powietrzu.
      Zastanawiała się, co właściwie poszło nie tak.
      Nie z nim.
      Z nią.
      Bo przecież nie powinna tu siedzieć, z tym kieliszkiem i tą sukienką, próbując czytać między jego półsłówkami, jakby to było coś więcej niż nocny flirt. Przecież miała być kobietą, która nie potrzebuje odpowiedzi. Która zna reguły i sama rozdaje karty. A jednak coś w jego obecności sprawiało, że chciało jej się pytać.
      Choćby w myślach.
      Dlaczego nie jesteś dziś z rodziną, Scott?
      Bo przecież powód, dla którego tu był, musiał być istotny. Miał być gdzie indziej i dosadnie jej to oznajmił — w domu, z Niną, z Tonym. A był tutaj. Z nią. Z Lucią Bellini-Ray, jak mawiała sama do siebie, kiedy potrzebowała przypomnieć sobie, kim jest, zanim zacznie znów czuć za dużo.
      Pociągnęła łyk tequili. Spokojnie. Bez pośpiechu.
      „Ciekawe, jak to się stało, że był z Niną” — przemknęło jej przez głowę. Ta kobieta miała wszystko, czego Lucia się bała — ciepło, stateczność, jakąś miękkość, która przyciągała. A Scott… Nie była pewna czy pasował do takiego świata. Do tego typu więzi. Do tego rodzaju kobiety.
      Więc dlaczego patrzył na nią w taki sposób, jakby właśnie od niej nie potrafił odejść?
      Lucia nie lubiła analizować. Ale teraz nie mogła się powstrzymać. Co w nim było takiego, że nie odwróciła się wtedy przy barze, kiedy tylko pojawił się w drzwiach? Przecież znała takich jak on. Przystojny. Odpowiedzialny. Trochę zbyt racjonalny. Z przeszłością, z dzieckiem, z historią, której powinna się trzymać z daleka.
      A mimo to… jego obecność nie była dla niej ciężarem. Była wyzwaniem. I może właśnie to było najgorsze.
      Odwróciła się do niego z tym swoim klasycznym półuśmiechem, który równie dobrze mógł być zaproszeniem, co ostrzeżeniem.
      – Nie wyglądasz na kogoś, kto planował ten wieczór spędzić z kobietą w cekinach i z trzema kieliszkami tequili przewagi – powiedziała cicho, tonem, który tylko udawał żart. – Więc co się stało?
      Zamrugała, zanim dodała spokojniej:
      – Nie jestem dobra w kompromisach, Scott. Ale potrafię wyczuć, kiedy ktoś siedzi obok, a myślami wraca do tego, czego nie dokończył.
      Nie odsunęła się. Nie próbowała rozładować napięcia. Zamiast tego znów spojrzała mu w oczy.
      – Więc… Teraz ty coś opowiedz - zaczęła powoli. - Coś czego nikt nie słyszał.

      Lucie

      Usuń
  17. Lucia uniosła brew, słysząc jego słowa, a potem odchyliła się lekko do tyłu, jakby chciała stworzyć między nimi trochę przestrzeni – nie fizycznej, ale emocjonalnej. Przestrzeni potrzebnej do tego, żeby nie zareagować impulsem. Bo to, co powiedział, było czułe. A czułość działała na nią jak zapalnik.
    – Jasne – mruknęła, z tym swoim klasycznym półuśmiechem. – Bo każdy rodzic marzy o tym, żeby jego piętnastoletnia córka kradła mu kluczyki do samochodu wartego fortunę i odpalała V12 z taką gracją, jakby robiła to co tydzień.
    Zamilkła na chwilę. Przesunęła palcem po rancie kieliszka.
    – Ale tak. Był dumny. Zawsze był. Nawet kiedy nie powinnam była usiąść za kółkiem, nawet kiedy nie powinnam była odpowiadać nauczycielom, nawet kiedy nie powinnam była otworzyć ust podczas wielkich wydarzeń w których uczestniczył… On był dla mnie zawsze, w przeciwieństwie do mojej matki.
    Ton jej głosu zmienił się nieznacznie – wciąż żartobliwy, ale w tej żartobliwości czaiło się coś więcej. Ironia? Gorycz? A może po prostu zmęczenie wspomnieniami.
    – Ona tego nie rozumiała – dodała cicho, już bez gry, bez stylizacji. – Moja matka. Dla niej to był… hałas. Ryzyko. Brud pod paznokciami. Niewybaczalna strata kontroli.
    Zawiesiła głos, spojrzała w bok. Gdzieś w głąb siebie.
    – Gdy po śmierci taty wyszła za Lorenzo… – Powiedziała to bez emocji, jakby podawała informację o pogodzie. – Tłumaczyła, że to było „dla stabilności”. Dla mnie. Dla rodziny. Ale wiesz… czasem myślę, że ona po prostu nie chciała patrzeć na mnie, bo zbyt bardzo przypominałam jej ojca. Zwłaszcza kiedy mówiłam „nie”. Zwłaszcza kiedy wsiadałam do auta.
    Spojrzała znowu na Scotta, ale już bez tego szelmowskiego błysku w oku. Tym razem spojrzała głębiej.
    – Więc tak. On był dumny. A ona? Ona była rozczarowana od momentu, w którym przestałam tańczyć na rodzinnych przyjęciach w sukienkach od Diora.
    Wzruszyła ramionami, jakby chciała zbyć to wszystko jednym gestem – ale Scott wiedział, że takich rzeczy nie da się zbyć. Nie tak naprawdę.
    Lucia przez moment tylko patrzyła. Nie komentowała, nie uśmiechała się, nawet nie próbowała rozładować ciężaru tej wypowiedzi jakimś lekkim słowem, jak to miała w zwyczaju. Nie. Tym razem słuchała naprawdę. I choć oczy miała wciąż błyszczące, a usta nadal pociągały się w kącikach, nie było już w niej tej samej kokieterii, którą serwowała chwilę wcześniej przy barze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz była tylko ona. Ta prawdziwa wersja Lucii – z tą cienką, napiętą linią między kontrolą a odruchem dotknięcia jego dłoni.
      Wsunęła się odrobinę bliżej. Niezauważalnie, ale wystarczająco, żeby ich ramiona niemal się musnęły.
      – No to już wiem, czemu przyszedłeś do baru, a nie do kościoła – rzuciła cicho, z nutą gorzkiego żartu, który w jej ustach zabrzmiał jak współczucie przebrane za sarkazm. – Tu nikt nie pyta, czy przebaczyłeś bliźniemu.
      Zamilkła na chwilę, wpatrując się w niego jak w obraz, który znała na pamięć, ale nagle odkryła nowy szczegół. Potem uniosła brwi, nachyliła się jeszcze odrobinę i zapytała półgłosem:
      – A co, jeśli ci powiem, że czasem nie trzeba znać całej historii, żeby chcieć zostać?
      Odwróciła wzrok, znów sięgnęła po swój kieliszek. Ale zamiast się napić, tylko obracała go w palcach.
      – Wiesz… powiedziałeś, że nie muszę ci niczego udowadniać. – Spojrzała na niego spod półprzymkniętych powiek. – Ale ja mam taką przypadłość, że i tak próbuję. Nie żeby cię przekonać. Bardziej… siebie.
      Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. Trochę smutny, trochę świadomy.
      – Bo czasem, kiedy całe życie coś udajesz, trudno już rozpoznać, co jest prawdziwe. Nawet jeśli ktoś siedzi obok i patrzy tak, jakby wiedział dokładnie, kiedy zaczęło się twoje kłamstwo.
      Spojrzała na niego jeszcze raz, tym razem bardziej miękko. I dodała, z tą samą szczerością, z jaką on chwilę wcześniej wyłożył przed nią swoją historię:
      – Nie wiem, Scott, czego chcesz od tego wieczoru. Ale wiem, czego ja nie chcę. Nie chcę, żebyś myślał, że przyszłam tu grać w jakieś pieprzone emocjonalne szachy.
      Pociągnęła łyk tequili, jakby to miało dodać jej odwagi, i znów spojrzała mu prosto w oczy.
      – Chcę tylko… być. Przez chwilę. Z kimś, kto nie musi się zastanawiać, czy wypada.
      Jej głos był miękki, ale stanowczy.
      Lucia odstawiła kieliszek na blat z cichym stuknięciem i przeciągnęła dłonią po włosach, odrzucając je na jedno ramię. Na chwilę zapadła cisza, taka, która nie była niezręczna – raczej nasycona czymś zawieszonym w powietrzu. Niedopowiedzeniem. Oczekiwaniem.
      Potem uniosła wzrok na Scotta.
      – Wiesz… – zaczęła, przeciągając słowo z lekkością, jakby dopiero szukała właściwego tonu – …w moim przypadku zawsze chodziło o to, żeby być szybszą, głośniejszą, bardziej nieprzewidywalną niż wszystko, co mogło mnie zatrzymać.
      Uśmiechnęła się krzywo.
      – A ty wyglądasz, jakbyś całe życie robił dokładnie odwrotnie.
      Zmierzyła go wzrokiem – z rozmysłem, z tym swoim znakiem rozpoznawczym: spojrzeniem, które zdawało się wiedzieć więcej, niż powinna.
      – Prędkość cię kręci, ale masz w sobie coś… zachowawczego. Jakbyś cały czas trzymał się jednej, bezpiecznej linii wyścigowej.
      Nachyliła się bliżej, opierając łokcie o kontuar i zniżając głos tak, by dotarł tylko do niego.
      – A może się mylę? Może tylko dobrze to udajesz?
      Zawiesiła głos, a potem dodała cicho, prawie szeptem:
      – Może jesteś szybszy, niż chcesz, żeby świat wiedział.
      Sięgnęła znów po kieliszek, nie spuszczając z niego wzroku.
      – Więc, Scott… pytanie brzmi: jesteś tu, bo chcesz zwolnić… czy przyspieszyć?

      Luce

      Usuń
  18. Lucia nie od razu się odezwała. Pozwoliła tym słowom opaść – jak kurz na wypolerowane drewno, jak pył, którego nie da się wytrzeć jedną decyzją. W jej oczach przez moment nie było tego charakterystycznego błysku ani kąśliwego komentarza na końcu języka. Tylko coś surowego. Prawdziwego.
    Odchyliła się lekko, odwracając wzrok, jakby potrzebowała kilku sekund, by złożyć własne emocje z powrotem w jedną, funkcjonującą całość. Przejechała dłonią po udzie, wygładzając materiał sukienki – zupełnie bez potrzeby, ale z jakąś cichą nerwowością, która rzadko się jej zdarzała. Bo jego słowa trafiły tam, gdzie rzadko ktoś miał dostęp.
    – Mój ojciec… – zaczęła powoli, niemal szeptem – nie wierzył w symetrię. W nic, co było gładkie i poukładane. Zawsze mówił, że jeśli coś wygląda zbyt idealnie, to znaczy, że ktoś się mocno postarał, żeby ukryć rysy.
    Zerknęła na niego, unosząc nieznacznie kącik ust.
    – I tak, pewnie powiedziałby właśnie to. Że nie jestem tu po to, żeby się tłumaczyć. Ale dodałby jeszcze coś – odwróciła się do niego nieco bardziej, jej głos nabrał ciepła. – Że to dobrze, że nie pasuję. Bo pasować do świata, który sam jest zepsuty, to żaden komplement.
    Zawiesiła głos, lekko przechyliła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Nie było w tym flirtu. Nie było gry. Tylko ona – ta część, którą trzymała za stalowym szkłem przez lata. Tą, którą może widywała tylko sama w lustrze, gdy wracała do pustego mieszkania po dyżurze.
    – I nie wiem, Scott – powiedziała w końcu cicho, a jej głos miał w sobie coś kruchego, ale nie słabego – czy to był kiepsko skrojony świat. Czy po prostu ja byłam źle uszyta na jego miarę.
    Uśmiechnęła się lekko, ledwie zauważalnie. Ten uśmiech nie sięgał oczu. I może dlatego był prawdziwy.
    – Ale wiem jedno – dodała po chwili, nachylając się minimalnie, tak że ich ramiona znów prawie się stykały. – Już nie próbuję się zmieścić. Nie prostuję się do cudzych ram. Jeśli coś trzeszczy, to trudno. Może w końcu coś się rozwali na dobre. I wreszcie będzie cisza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zamilkła. I wtedy dopiero, z tym samym niemal niezauważalnym ruchem, sięgnęła po swoją szklankę i uniosła ją lekko w jego stronę – bez toastu, bez słów. Jakby mówiła: Ty też to znasz, prawda?
      A potem upiła łyk. I znów na nią wróciła – ta Lucia. Uśmiechnięta. Cwana. Lśniąca jak chromowana maska, ale już z małą rysą, przez którą można było zajrzeć do środka.
      – Mój ojciec zawsze powtarzał, że jeśli nie boisz się zakrętu, to znaczy, że jedziesz za wolno – powiedziała cicho, opierając brodę na dłoni.
      Uśmiechnęła się lekko, ale ten uśmiech był krzywy. Bardziej z rezygnacji niż z ironii. Sięgnęła po kieliszek i upiła łyk, trzymając szkło długo przy ustach, jakby potrzebowała chwili, żeby połknąć coś więcej niż alkohol.
      – Nigdy nie próbowałam się tłumaczyć. Nie z tego, kim jestem. Ale czasami mam wrażenie, że całe życie tłumaczę się z tego, czego nie jestem. Nie jestem cicha. Nie jestem łagodna. Nie jestem łatwa do zniesienia. – Jej głos nie był gorzki, raczej stwierdzający. Jakby cytowała samą siebie sprzed lat.
      Spojrzała mu w oczy, bez lęku, ale też bez żadnych masek.
      – Więc jeśli pytasz, co próbuję udowodnić… Może tylko to, że wciąż umiem być kobietą, a nie tylko przypomnieniem po kimś. – Przeniosła wzrok gdzieś w bok, jakby na sekundę straciła równowagę, ale zaraz wróciła. – Córką legendy. Dziewczyną, którą porzuciła matka. Lekarką, której wszyscy patrzą na ręce… Szczególnie jej szefowa.
      Pokręciła głową lekko, jakby chciała odgonić te myśli. A potem znów spojrzała na niego i uniosła brew, tym razem z tą dobrze znaną Luciową bezczelnością.
      – Ale może masz rację. Może to, że w ogóle tu siedzisz, znaczy więcej niż wszystko, co próbujemy ukryć.
      Nachyliła się nieznacznie, aż ich ramiona się zetknęły – ledwie, ale wystarczająco, by poczuć ciepło.
      – Więc skoro już tu jesteśmy… – rzuciła miękko, z wyraźnym błyskiem w oku – …co powiesz na kolejną historię, której jeszcze nie opowiedzieliśmy?
      Uśmiechnęła się szerzej, bez cienia smutku, bez zbroi. Tym razem naprawdę – jakby pierwszy raz od dawna nie musiała już niczego udowadniać.
      Lucia nie odpowiedziała od razu. Jej usta, jeszcze chwilę temu gotowe do ciętej riposty, zadrżały ledwie widocznie – jakby jego słowa, ten nienachalny ton i cicha intensywność, rozbroiły ją skuteczniej niż jakakolwiek prowokacja.
      Przyglądała mu się uważnie. Bez uśmiechu, bez tej swojej rozbrajającej pewności siebie, która zazwyczaj rozgrywała każdą sytuację pod siebie. Patrzyła, jakby nie na faceta siedzącego przy barze, ale na coś głębiej – na decyzję, której nie umiała się spodziewać. Albo może na odwagę, której wcale się po nim nie spodziewała.
      – Wiesz, co jest najgorsze w popieprzonych trasach? – zapytała cicho, przysuwając się o milimetr, ale wystarczająco, żeby granice zniknęły. Jej głos był miękki, głęboki, jak aksamit przesuwany po skórze. – Że czasem ci się wydaje, że jedziesz z kimś… a tak naprawdę to ty trzymasz kierownicę, a oni tylko patrzą, jak się rozwalasz.
      Zawiesiła wzrok na jego dłoniach, na tym, jak spokojnie trzyma szklankę. Jakby naprawdę miał wszystko pod kontrolą. Jakby to nie on przed chwilą mówił o tym, że rzucił się na własnego brata w szpitalu.
      – Ale ty… – dodała, nieco ciszej, patrząc mu w oczy – ty nie uciekasz w zakrętach, co? Ani wtedy, kiedy robi się głośno, ani kiedy trzęsie kabiną. To trochę niepokojące.
      Uśmiechnęła się delikatnie, ale był w tym cień czegoś znacznie głębszego niż flirt. Przesunęła palcami po swojej szklance, potem spojrzała na niego z ukosa, łapiąc jego spojrzenie.
      – A wiesz, co jeszcze? – zapytała już bardziej luźno, jakby wracała do tej ich bezpiecznej gry, ale nie całkiem. – Ja nie potrzebuję pasażera. Nigdy nie potrzebowałam.
      Przesunęła się tak, że ich ramiona znów się otarły. I wtedy, zamiast znów zaatakować jakimś zaczepnym tekstem, nachyliła się lekko i dodała szeptem:

      Usuń
    2. – Ale może pierwszy raz od bardzo dawna… chcę kogoś, kto nie będzie się bał usiąść obok. I nie wypadnie przy pierwszym poślizgu.
      Odchyliła się, odłożyła szklankę, spojrzała prosto na niego. Jej twarz była teraz spokojna, ale w oczach tliło się coś nowego. Nie tylko pragnienie. Nie tylko ciekawość. Coś, co mogłoby mieć przyszłość – gdyby tylko oboje przestali oglądać się na to, co zostawili za sobą. Nie mówiła tu nawet o romantycznym związku, a po prostu o czymś… więzi, dzięki której ktoś ją zrozumiesz
      – Więc, Scott… pytanie brzmi – zakończyła, przechylając głowę i lekko unosząc brew – czy ty naprawdę chcesz jechać… czy po prostu boisz się zostać na poboczu?

      Luce

      Usuń
  19. Lucia słuchała go bez słów. Bez maski. Bez tej swojej wyćwiczonej miny, która zazwyczaj mówiła więcej niż ona sama. Tym razem nie uciekała spojrzeniem. Nie żartowała. Nie wykręcała się słowem. Po prostu była — obecna, skupiona, otwarta na wszystko, co mówił, i… trochę zaskoczona, że ktoś jeszcze potrafi tak mówić. Tak patrzeć.
    Jej palce zacisnęły się mocniej na szklance, jakby potrzebowała zakotwiczenia. A może po prostu dlatego, że jego słowa uderzyły w coś, co zwykle trzymała pod skórą — głęboko, poza zasięgiem innych. Bo nikt jej tak nie widział. Nikt nie próbował zrozumieć, nie próbując jej najpierw ujarzmić.
    Zerknęła na niego, a w jej oczach przez sekundę mignęło coś niebezpiecznie miękkiego. Uczucie. A może wdzięczność. Niewypowiedziana, ale prawdziwa.
    – To zabawne – powiedziała w końcu, cicho, z tym lekkim zachrypnięciem w głosie, które zawsze pojawiało się, kiedy mówiła coś naprawdę od siebie. – Bo całe życie słyszałam, że jestem „za bardzo”. Za głośna. Za uparta. Za dumna. Za pewna siebie. Za emocjonalna. Za impulsywna. Za szybka.
    Zawiesiła głos i upiła łyk, zanim dokończyła.
    – Ale nikt nigdy nie powiedział, że to… prawdziwe. – Spojrzała mu prosto w oczy, a jej usta uniosły się w półuśmiechu, który był nie tylko kobiecy, ale też wdzięczny. – Dziękuję.
    To słowo wyszło z niej miękko, bez obrony, bez zbroi. Było krótkie, ale ważyło więcej niż cokolwiek, co powiedziała tej nocy. Może nawet od miesięcy.
    – A co do zakrętów – dodała po chwili, unosząc brew, jakby wracała powoli do tej wersji siebie, którą znała najlepiej – może i je znam. Ale to nie znaczy, że nie chcę czasem po prostu… puścić gazu. Sprawdzić, co się stanie, kiedy nie planuję każdego manewru z wyprzedzeniem.
    Przesunęła dłonią po swojej szyi, jakby zrzucała z siebie napięcie. W tej prostocie była jakaś dzika elegancja. Taka, której się nie da nauczyć. Z którą się po prostu rodzi.
    – Wiesz… – zaczęła znów, tym razem spokojniej. – Może i jadę za szybko. Może to sposób na to, żeby nie musieć za długo oglądać w lusterku tych, którzy zostali. Ale przy tobie... – urwała, na sekundę zerkając mu w oczy, tak bezczelnie blisko – ...przynajmniej mam wrażenie, że ktoś mógłby nadążyć.
    Jej dłoń przesunęła się po kontuarze i zatrzymała kilka centymetrów od jego. Nie dotknęła go. Ale mogła.
    – Nie obiecuję, że będzie lekko – dodała cicho. – Ale jeśli naprawdę nie przyszedłeś tu uciekać… to może czas sprawdzić, ile da się wyciągnąć z tej trasy.
    I wtedy znów się uśmiechnęła. Tym razem już po swojemu – jakby właśnie rzuciła wyzwanie. Ale takie, które przyjęłaby tylko jedna osoba na świecie.
    Scott.
    Lucia nie odsunęła się, gdy się nachylił. Nie odsunęła spojrzenia, kiedy padły te słowa. Wpatrywała się w niego bez uciekania, jakby próbowała zakodować w sobie to jedno zdanie. „Może być tym, który się pamięta.”
    Uśmiechnęła się lekko. Ale tym razem nie było w tym uśmiechu zgryźliwości, ani chęci prowokacji. Było coś delikatniejszego. Ciepłego. Może nawet melancholijnego.
    – Jutro może być czymkolwiek – powtórzyła za nim cicho, jak echo, które nie zamarło, tylko zmieniło kierunek.
    Przesunęła opuszkiem palca po rancie swojej szklanki. Wciąż jeszcze czuła na skórze ciepło jego obecności. Bliskość, która nie była narzucająca się, ale konsekwentna. Bezpieczna. I właśnie to było w tym najniebezpieczniejsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Wiesz, co jest najgorsze w takich wieczorach? – zapytała nagle, nieco lżej, ale z czymś pod spodem, co nie było żartem. – Że przez chwilę czuje się… wolna.
      Spojrzała na niego uważniej.
      – A ty? – dodała już ciszej. – Próbujesz przekonać siebie, że nie przegapiłeś tego, co najlepsze. Że to wszystko jeszcze gdzieś przed tobą. Ale czasem, Scott… czasem nawet ten najdroższy bolid nie ruszy z miejsca, jeśli nie masz już toru.
      Zamilkła, bo czuła, że mówi nie tylko do niego. Mówiła do siebie. Mówiła, bo bała się, że jeśli nie wypowie tego teraz, zacznie znów udawać, że nic nie czuje. A tego właśnie miała dość.
      – Ale może – podjęła znowu, opierając łokieć o kontuar i zbliżając się do niego nieznacznie – Może to nie jest historia, która się kończy. Może to dopiero start.
      Po tych słowach nie zrobiła nic więcej. Nie dotknęła go. Nie rzuciła się na szyję. Nie pocałowała.
      Tylko patrzyła. I w tym spojrzeniu było wszystko.
      Zaproszenie. Ryzyko. Odwaga.
      Lucia Bellini-Ray nie była kobietą, która stawiała znaki zapytania. Była tą, która stawiała kropkę. Ale dzisiaj – tylko dzisiaj – pozwoliła, by decyzja należała do niego.
      Lucia nie odrywała wzroku od jego oczu. Czuła, jak między nimi zagęszcza się powietrze – nie z napięcia, ale z czegoś bardziej pierwotnego, bardziej cichego, jakby cały świat właśnie wyhamował i czekał, co zrobią dalej.
      Nie potrzebowała wielkich gestów. Nie była kobietą, która zapowiadała intencje – po prostu je wykonywała. Ale tym razem… tym razem chciała, żeby on też coś zrobił. Żeby to nie była tylko jej decyzja. Ich wieczór należał do nich obojga – nie do maski Lucii, nie do jego powściągliwości. Do tego, co działo się pomiędzy.
      Przesunęła się odrobinę bliżej. Na tyle, by poczuł ciepło jej ciała. Na tyle, by jej usta były już niemal przy jego. Nie dotknęła go – nie jeszcze. Ale nie było między nimi nic, co powstrzymywałoby ją przed tym ruchem. Tylko oddech. Tylko ten jeden centymetr niepewności.
      Nachyliła się jeszcze bardziej. Tak, że czuł już jej szept nie w uszach, ale na wargach.
      – Scott… – zaczęła, cicho, z taką precyzją, jakby każde słowo miało moc zapłonu. – Jesteś gotowy… żeby wyjść z tego baru?
      Słowa padły miękko, ale w ich środku była stal. Nie rzucała propozycji. Składała ofertę, która miała tylko dwa możliwe zakończenia – teraz albo nigdy.
      Jej spojrzenie, ciemne i skupione, nie uciekło ani na chwilę. I wtedy, kiedy mogła odsunąć się, pozwolić, by to on przejął inicjatywę – zrobiła coś zupełnie innego.
      Przechyliła głowę odrobinę w bok, zatrzymując się dosłownie na oddech od jego ust. Zawiesiła na nich wzrok i... lekko się uśmiechnęła. Nie zmysłowo. Zwyczajnie.
      – Jestem głodna – odchyliła się powoli, z gracją, z tym drapieżnym wdziękiem, który zostawiał po sobie ślad.

      Luce

      Usuń
  20. Lucia nie ruszyła się od razu.
    Została jeszcze chwilę przy barze, z dłonią wciąż opartą o blat, z tym samym uśmiechem na ustach — lekko przekrzywionym, jakby dopiero układała sobie w głowie, co powie dalej. Ale w oczach miała już odpowiedź. Przesunęła wzrokiem po sylwetce Scotta, który czekał przy drzwiach z tą swoją pozorną nonszalancją. Jakby zupełnie nie robiło na nim wrażenia, że właśnie wywrócił wieczór do góry nogami. Ale ona znała ten jego uśmiech. Wiedziała, że w środku iskrzy mu tak samo.
    Wstała powoli, jakby to była decyzja, a nie ruch. Szpilki stuknęły o podłogę z wyczuciem, z tą samą pewnością, z którą je nosiła.
    – Scott – powiedziała jego imię, przeciągając je z odrobiną prowokacji. – Jeśli to ma być ten wieczór, który się pamięta… to mam nadzieję, że się postarasz.
    Ruszyła w jego stronę z tempem, które przypominało bardziej grę niż spacer. Zatrzymała się przed nim blisko – tak blisko, że mogłaby mu odgarnąć włosy z czoła i sprawdzić puls. Ale nie zrobiła tego. Zamiast tego pochyliła się i wyszeptała mu do ucha:
    – I nie myśl sobie, że to jakiś romantyczny rozdział. To po prostu... nowa konfiguracja toru. Nieznane warunki, brak kontroli trakcji. I jeden wspólny samochód.
    Na zewnątrz ulica błyszczała od deszczu. Asfalt odbijał ciepłe światła baru. Powietrze było gęste, pachniało kwietniem i napięciem. Lucia zatrzymała się, jeszcze zanim zeszli na chodnik. Przekrzywiła głowę, patrząc na niego z boku.
    – Jest taka knajpa – powiedziała, jakby to była tajemnica, którą dzieli się tylko raz w życiu. – Otwarta całą noc. Podają gnocchi z tym rozpuszczającym się parmezanem i z masłem, które smakuje jak wakacje w Toskanii. Chodzę tam, kiedy potrzebuję przypomnieć sobie, że świat to nie tylko sale operacyjne, korki i ludzie, którzy za często pytają, czy „wszystko u mnie okej”.
    – A kelner. Ten cholerny kelner. Zawsze pyta, czemu nie mam faceta – Uśmiechnęła się bez złości, ale z tym błyskiem, który mówił, że zna ten scenariusz aż za dobrze. – Dziś mogę mu pokazać, że po prostu mam swój typ.
    Zbliżyli się do samochodu Scotta, a Lucia, z tym swoim charakterystycznym luzem i nonszalancją, otworzyła drzwi i wsiadła zgrabnie do środka. Wiosenny deszcz zostawił na jej ramionach błyszczące ślady, a pojedyncze krople osunęły się po obojczykach, zanim zniknęły gdzieś pod materiałem sukienki. Przesunęła dłonią po włosach, odgarniając je na bok, jakby przy okazji chciała dać mu pełen widok swojej twarzy – tej z lekko przekrzywionym uśmiechem i błyskiem czegoś niepokornego w oczach.
    Zanim zapięła pas, odwróciła się w jego stronę, opierając łokieć o podłokietnik. Jej spojrzenie było czyste, bezpośrednie, aż nieznośnie świadome.
    – Czy ty zawsze tak patrzysz na kobiety, z którymi nie powinieneś być? – zapytała.
    Głos miała spokojny, ale w słowach tliło się coś ostrzejszego. Nie rzucała tego pytania, żeby go rozbawić. Ona testowała. Ważyła. Obserwowała, czy zmruży oczy, czy uniesie brew, czy spróbuje to obrócić w żart. Bo Lucia nie pytała bez powodu. Ona mierzyła dystans.
    Jej spojrzenie nie drgnęło ani na sekundę.
    – Wiesz, tak się zastanawiam… – zaczęła, zerkając na krople deszczu osiadające na szybie – Po co mamy siedzieć w jakiejś knajpie? – Uniosła brew. – Może weźmiemy jedzenie na wynos i gdzieś pojedziemy.
    Zrobiła krótką pauzę, ledwie zauważalnie przesuwając palcem po skórzanej tapicerce.
    – U mnie będzie wygodniej. – Dodała ciszej, z tym tonem, który był bliżej stwierdzenia niż pytania. – I ciszej.
    Nie potrzebowała jego zgody, by wiedzieć, że już zdecydował. Ale czekała. Na to jedno spojrzenie. Na ten drobny gest dłoni, na który odpowie instynktem.
    Bo Lucia nie lubiła tracić czasu. Zwłaszcza, gdy wiedziała, że oboje są już daleko poza pierwszą decyzją.

    Luce

    OdpowiedzUsuń
  21. Lucia odchyliła głowę lekko w bok, słuchając jego słów z tym charakterystycznym półuśmiechem, który u niej nie znaczył jednoznacznego „tak” ani „nie”. To był uśmiech kobiety, która wie, co mówi — i równie dobrze wie, co zostawia między wierszami. Nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego, spojrzała przez szybę na mokre ulice Nowego Jorku, jakby szukała tam resztek rozsądku, które już dawno z niej wyparowały. I wtedy, jakby między kolejnymi kroplami deszczu, które spływały po szkle, przemknęła jej twarz ojca. Tak, wiedziała, że Scott znał go dobrze. Może nawet za dobrze. Byli rywalami, byli partnerami. Czasem jednocześnie. Jej ojciec miał ten dar — przyciągał ludzi, nawet tych, którzy nie powinni mu ufać. Ale nie byłby zachwycony. O nie. Nawet nie dlatego, że Scott był od niej starszy, ani dlatego, że był ojcem dziecka kobiety, z którą Lucia przez jakiś czas dzieliła codzienność, kawę i wrażliwą bliskość, jaką było utrzymywanie ludzi przy życiu. Nie. Chodziło o to, że Scott znał jej ojca od środka. Widział, co potrafił zniszczyć. Wiedział, ile razy zdradził samego siebie w imię zwycięstwa. A teraz Lucia, jego jedyna córka, siedziała obok mężczyzny, który miał w sobie ten sam rodzaj niebezpiecznego głodu. Ale może właśnie dlatego... Lucia odwróciła się do niego powoli, jakby ten moment wymagał czegoś więcej niż zwykłego ruchu. Jakby potrzebował decyzji.
    – Wiem, kim jesteś, Scott. Wiem, co możesz mi dać. I wiem też, czego możesz mnie pozbawić. Po chwili dodała, ciszej, jakby mówiła to bardziej do siebie niż do niego: – Ale może właśnie tego teraz potrzebuję. Nie bezpieczeństwa. Nie planów. Nie kogoś, kto będzie trzymał mnie na półce z etykietą „nietykalna córka legendy”. Tylko kogoś… Prawdziwego. Z wadami. Z historią. Zamilkła, pozwalając ciszy rozciągnąć się między nimi jak nici między dłońmi. Potem dodała z lekkim, kpiącym uśmieszkiem, ale bez ucieczki w ironię:
    – A jeśli gnocchi to dopiero początek… to lepiej miej coś więcej niż apetyt.
    Spojrzała mu w oczy. Już nie wahała się. W tej sekundzie, pod tymi światłami, na tle ulic, które znała od dziecka, Lucia Bellini-Ray przestała być tylko córką kierowcy. I nie była też tylko kobietą z listy jego błędów. Była wyborem. Własnym. Nieodwracalnym. – Ruszaj – powiedziała. – Ale bez mapy.
    Nie jechali daleko. Wystarczyło kilka przecznic – ciężko było jej siedzieć obok, mając go zbyt blisko, gdy nie była jeszcze pewna, jak bardzo chce go poczuć. Za wcześnie na milimetry. Jeszcze chwilę potrzebowała tej gry.
    Kiedy dotarli do restauracji, wieczór był już całkowicie zanurzony w granacie, rozświetlany tylko przez ciepłe światła witryn. Knajpa wyglądała tak, jak wszystkie modne miejsca w Nowym Jorku – surowa cegła, czarne stalowe ramy, zapach masła i rozmarynu unoszący się już od progu. Znała to miejsce dobrze. Wpadła na pomysł zamówienia tu jedzenia nie dlatego, że była głodna — ale dlatego, że chciała, by wieczór trwał. Jeszcze trochę. Jeszcze kilka nie-wypowiedzianych zdań. Jeszcze kilka spojrzeń. Zawinęli jedzenie w minimalistyczne papierowe torby, zbyt estetyczne, by były zwyczajne. Lucia uśmiechała się uprzejmie, ale jednym okiem kontrolowała każde spojrzenie, które padało w ich stronę. Miała wrażenie, że mężczyźni wyglądający tak jak Scott nie powinni wchodzić do takich miejsc bez ostrzeżenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. On nie pasował do betonu i szkła. Był za intensywny. Za... realny. Kiedy tylko wyszli, wilgoć wieczoru uderzyła w nich jak delikatny szok termiczny. Miasto pachniało rozgrzaną cegłą i deszczem, a ona uwielbiała ten zapach. Czuła się wtedy jak postać z książki, która zaraz zrobi coś nieodwracalnego. Skręciła w prawo, nie oglądając się za siebie. On szedł tuż za nią, cicho, ale obecnie – jak echo decyzji, którą już podjęła. Dotarli do wejścia jej kamienicy, starego budynku z ornamentami, których nikt już nie robi. Podeszła do domofonu i wystukała kod. Palce miała chłodne, ale dłoń pewną. To było jej miejsce. Jej terytorium. Jej reguły. Odwróciła się w jego stronę, z jedną torbą jedzenia w dłoni, i spojrzała na niego spod półprzymkniętych powiek. Usta wykrzywił ten charakterystyczny uśmiech – nie drwiący, nie zalotny. Po prostu… Lucia w wersji niebezpiecznej.

      – Serio, myślałeś, że tracę czas na zabieranie jedzenia tylko dlatego, że jestem głodna? Zrobiła krok w jego stronę, skracając dystans, ale nie na tyle, by go dotknąć. Jeszcze nie. Jej głos był cichy, prawie leniwy, ale niósł w sobie tę specyficzną jakość, jaką mają kobiety, które wiedzą, że wygrały już w pierwszym akcie.
      – Kochany... gdybym nie miała pięćdziesiąt metrów do łóżka… znaczy do mieszkania – poprawiła się z udawaną niewinnością, ale nie próbowała nawet zatuszować znaczenia tych słów – to nie marnowałabym wieczoru na jedzenie.
      Mrugnęła do niego powoli, teatralnie, i sięgnęła po klamkę drzwi, otwierając je z miękkim skrzypnięciem. Weszła pierwsza, zostawiając za sobą ślad zapachu swoich perfum i pewności, której nie musiała udowadniać.
      – Chodź – rzuciła przez ramię. – Toskania stygnie. Nie musiała się upewniać, że za nią pójdzie. To było jasne. Tak jak to, że to nie gnocchi będzie najważniejszym daniem tej nocy.

      Luce

      Usuń
  22. Drzwi zamknęły się za nimi z miękkim stuknięciem, które odbiło się echem w klatce jej żeber. Przez krótką chwilę w mieszkaniu było słychać tylko ich oddechy i ciche kapanie wody z rynny za oknem — jakby miasto, nawet w swoim chaosie, potrafiło się wyciszyć dla tej jednej chwili.
    Nie zapaliła głównego światła. Wystarczyła lampka przy kredensie, ta o bursztynowym abażurze, który rzucał ciepły cień na ściany. Lubiła to światło — miękkie, intymne, rozmywające granice między tym, co realne, a tym, co tylko możliwe.
    Nie spojrzała w jego stronę. Jeszcze nie. Zamiast tego, teatralnie, może zbyt teatralnie, przeszła do kuchni i położyła torby z jedzeniem na blacie. Z precyzją, która w niej była zawsze — nawet wtedy, gdy serce waliło jak oszalałe.
    Rozpakowywanie jedzenia. To był jej sposób na oddychanie. Na odzyskanie rytmu. Wyjęła pudełko po pudełku, jakby każdy element był częścią większej kompozycji. Gnocchi, jeszcze ciepłe. Chlebek czosnkowy, wciąż pachnący piecem. Maleńkie pojemniki z oliwą i masłem cytrynowym.
    Układała wszystko w jednej linii, skupiona na detalach — etykietkach, zaparowanych pokrywkach, tłustych śladach palców na folii. To była cisza, którą w sobie rozciągała, jakby mogła ją przeciągnąć jeszcze o minutę, jeszcze o jeden oddech, zanim wszystko się przewróci.
    Czuła go za sobą. Nie musiała się obracać. Powietrze wokół niej zmieniło się, zgęstniało. Miał w sobie obecność, która nie wymagała dotyku, by była odczuwalna. Skóra na karku zaczęła mrowić jeszcze zanim się zbliżył.
    Ukroiła kawałek chleba, przełamała go powoli. Ułożyła na talerzyku. Podała drugi talerz. Bez słowa.
    Ale jej ręka drgnęła lekko, gdy ich palce się zetknęły.
    Nie powiedziała nic. Przełknęła ślinę z trudem — nie z nerwów, ale z napięcia. Czuła, że każdy jej ruch to teraz preludium. Każde westchnienie staje się komunikatem.
    Zamknęła na moment oczy, jakby chciała skupić się na jednym zmyśle — dotyku. Tego, który jeszcze nie nadszedł, ale już był obecny. Czekał. Wisiał w powietrzu jak ciężka zasłona, którą zaraz ktoś odsłoni.
    Przesunęła palcami po blacie, powoli, bez celu. Albo właśnie z celem.
    I wtedy to poczuła. Jego ciepło. Tuż za sobą.
    Nie poruszyła się. Nie chciała być tą, która pierwsza złamie ciszę.
    Ale już nie oddychała swobodnie. Oddech stawał się cieńszy. Głębszy. Ciaśniejszy.
    Pochyliła się lekko nad stołem, udając, że czegoś szuka w torbie. W rzeczywistości — chciała dać mu miejsce. Chciała go poczuć bliżej. Bardziej. Prawdziwiej.
    I kiedy jego dłoń w końcu dotknęła jej pleców — nie zareagowała gwałtownie.
    Pozwoliła sobie zamarznąć.
    Na moment.
    Na oddech.
    Na decyzję.
    Nie odwracała się. Ale jej ciało już mówiło: tak.
    Niepewność przestała mieć znaczenie.
    Rozsądek był gdzieś na zewnątrz, zostawiony w butach przy wejściu.
    Tu była tylko ona.
    I to jedno pytanie, zadane przez skórę.
    Czy pozwolisz?
    Odpowiedź już była.
    W drżeniu dłoni.
    W milczącej zgodzie, która nie potrzebowała słów.
    Nie odpowiedziała od razu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Słowa uderzyły w nią miękko, ale trafiły celnie — jak coś, czego się nie spodziewasz, mimo że przeczuwałaś to od dawna. Nie ruszyła się. Nie cofnęła. Pozwoliła mu mówić, pozwoliła sobie słuchać.
      Jej plecy napierały teraz na jego tors, a ona czuła każde napięcie jego ciała — jakby jego wyznanie było nie tylko słowem, ale walką toczoną w środku, z samym sobą.
      Nie musiała go widzieć. Czuła go. Tak intensywnie, że miała wrażenie, jakby cały świat istniał teraz tylko na tej jednej linii — tam, gdzie jego dłoń dotykała jej skóry pod materiałem sukienki.
      Jej oddech znów się zmienił. Był płytszy, bardziej urywany. Ale nie z lęku. Z przyzwolenia.
      Powoli, bardzo powoli, rozluźniła palce zaciśnięte na torbie z jedzeniem i pozwoliła jej opaść na blat z miękkim szelestem. Przestała udawać, że to jeszcze o to chodzi. Że to o kolację. Że są tylko głodni.
      Byli. Ale inaczej.
      Pochyliła głowę lekko w bok, odsłaniając szyję — gest tak cichy, że niemal niezauważalny. Ale dla niego musiał być jak odpowiedź. Jak klucz.
      A potem — powiedziała. Cicho. Bez emocji w głosie, ale z ich nadmiarem pod skórą:
      – Myślisz, że tylko ty?
      Zamknęła oczy, czując jego usta na swojej skórze. Czułe. Uparte. Znajome, choć jeszcze nowe.
      – Widziałam cię w tylu miejscach, w których cię nie było. W głowie. W łazience, kiedy wiązałam włosy. W samochodzie, gdy wracałam z pracy i zbyt długo patrzyłam w lusterko.
      Westchnęła. Głęboko.
      – Powstrzymywałam się... bo chciałam być rozsądna. Bo twoje życie nie było dla mnie. Bo moje życie miało nie zawierać takich decyzji.
      Wsunęła swoją dłoń na jego, tę na jej talii, i splotła z nią palce. Delikatnie. Nie jak kobieta, która oddaje władzę. Jak kobieta, która wybiera.
      Odwróciła głowę lekko, tylko tyle, by jej usta znalazły się tuż przy jego policzku.
      – Ale już nie chcę być rozsądna.
      Jej głos zadrżał — pierwszy raz od dawna nie z gniewu, nie z emocji, ale z ulgi.
      – Już nie umiem udawać, że cię nie czuję.
      Pozwoliła tej chwili opaść. Nie popychała jej dalej. Nie przyspieszała.
      Bo już wiedziała.
      To nie był sen.
      To był wybór.
      I nie zamierzała go cofnąć.
      Wciąż czuła jego dłoń na swojej skórze, ciepłą, ciężką od znaczeń. I nagle zrozumiała, że już nie potrzebuje ciszy, że już wszystko zostało wypowiedziane — w jego spojrzeniach, w jej oddechach, w dotyku, który był bardziej rozmową niż jakiekolwiek zdanie.
      Powoli, z tą swoją charakterystyczną miękkością ruchów, jakby każdy gest był częścią tańca, odwróciła się do niego. Jej ciało zetknęło się z jego w pełni, bez przestrzeni między nimi, bez pretekstu do cofnięcia się. Dłonie ułożyła na jego klatce piersiowej — nie po to, by go odepchnąć, ale żeby go poczuć. Tak naprawdę.
      Spojrzała mu w oczy. Blisko. Tak blisko, że widziała w nich cień wszystkiego, co próbował przez lata ukryć. Nie przestraszyła się tego. Nie odsunęła się. Była kobietą, która nie tylko znała swoje lęki, ale potrafiła zatańczyć z cudzymi.
      Uśmiechnęła się. Krótko. Smutno i pięknie jednocześnie.
      A potem — wspięła się na palce i go pocałowała.
      Nie gwałtownie. Nie zachłannie.
      Świadomie.

      Luce

      Usuń
  23. Nie wiedziała, kiedy ostatni raz naprawdę kogoś poczuła. Nie powierzchownie. Nie z obowiązku, nie z potrzeby zagłuszenia ciszy. Tylko tak — głęboko, całym ciałem. Jakby każdy centymetr jej skóry dopiero teraz przypomniał sobie, że ma prawo istnieć nie tylko w pracy, nie tylko w rutynie, ale w dotyku. W przyjęciu. W oddaniu. Kiedy jego ręce wsunęły się pod sukienkę, nie napięła się. Nie próbowała zapanować nad reakcją. Przeciwnie — otworzyła się. Cicho. Cielesnie. Bez żadnego „ale”. Czuła, jak linia jego dłoni przesuwa się po jej udzie, jakby znaczył trasę, którą znał z pamięci, mimo że dotykał jej tak po raz pierwszy. A może właśnie dlatego — bo znał ją z domysłów, z marzeń, z pragnień, których nie wolno było mu wypowiadać. A teraz mógł. Nie protestowała, gdy uniósł ją i posadził na blacie. Jego siła nie była brutalna, była pewna. Czuła się w niej nie jak trofeum — ale jak decyzja. Jak coś, czego nie chce zgubić, nie chce puścić. Jej palce znalazły materiał jego koszuli. Zacisnęła na nim dłonie z intensywnością, która ją samą zaskoczyła. Nie jak kobieta, która chce go rozebrać. Jak kobieta, która chce go zatrzymać. Zatrzymać w sobie. W tej sekundzie. W tej przestrzeni. Usłyszała swoje imię. Jego głos. Ten szept. „Luce…” To jedno słowo uderzyło w nią mocniej niż jakiekolwiek wyznanie. Nie dlatego, że było czułe. Ale dlatego, że było bezbronne. – Wiem – odpowiedziała cicho, nie pozwalając mu dokończyć. – Ja też… Nie musiała rozwijać zdania. Nie w tym stanie, w tym drżeniu, w tej chwili, która należała tylko do nich. Jej usta odnalazły jego szyję, a potem szczękę. Powoli, dokładnie. Jakby każdy fragment jego ciała był miejscem, którego nie można przegapić, nie można potraktować pobieżnie. Smakował jak sól, jak skóra, jak napięcie, którego nie chciała już łagodzić. On drżał. Czuła to. Ale nie ze słabości. Z tego, co razem właśnie rozrywali. Jej biodra przesunęły się bliżej, nogi objęły go instynktownie, z tym kobiecym, pierwotnym gestem, którego nie da się wyćwiczyć. Jego dłonie były wszędzie. Na jej plecach, na żebrach, w jej włosach. I wtedy Lucia zrozumiała — że nie chodziło już o czy. Nie chodziło o kiedy. Chodziło o to, że to się już dzieje. I że nie ma w niej ani jednej cząstki, która chciałaby to zatrzymać. Zamknęła oczy. I w końcu pozwoliła się w tym wszystkim rozpuścić. Bez oporu. Bez chronienia się. Bez udawania, że można jeszcze wrócić do wersji siebie sprzed tego pocałunku. Bo ta wersja już nie istniała. Lucia nie przerwała pocałunku — pogłębiła go, prowadząc go tam, gdzie sama chciała być dotykana. Każdy jej gest był jak nuta w pieczołowicie skomponowanej melodii — nie było w niej przypadków. Tylko wybór. Wciągnęła powietrze zbyt szybko. Nie dlatego, że się przestraszyła. Ale dlatego, że wszystko, co do tej pory tłumiła, właśnie rozlało się po jej wnętrzu jak ciepło, które nie szuka pozwolenia. Kiedy jego dłonie objęły jej biodra i palce zatoczyły krąg na skórze, nie była już w stanie udawać, że to ją zaskakuje. Bo przecież czekała na ten dotyk. Nie dzisiaj. Od dawna. Może od pierwszego momentu, gdy pozwoliła sobie spojrzeć na niego dłużej niż powinna. Jej ciało drgnęło, napięcie rozbiegło się od kręgosłupa aż po kark, a skóra zapłonęła dokładnie tam, gdzie dotknął. Pochyliła głowę, gdy jego usta znalazły się przy uchu, a ten głos — niski, zachrypnięty, intymny — wszedł w nią jak obietnica, której nie miała już siły, ani ochoty, podważać. „Oddychasz. I nie mogę wyrzucić cię z myśli.”

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Zacisnęła palce na materiale jego koszuli, jakby ten jeden gest miał ją utrzymać w pionie. Ale i tak się poddała. Bo kiedy przyciągnął ją mocniej, pozwoliła. Przylgnęła do niego całym sobą, bez lęku, bez granic. Jej ciało znało rytm tej bliskości lepiej niż jej rozum. Czuła jego usta na szyi, język, który przeciągnął się po najbardziej wrażliwej linii, i ten gest, zęby na skórze — miękko, potem ostrzej. Zadrżała. Cicho. Ale autentycznie. Jej biodra poruszyły się instynktownie, jakby chciały zetrzeć się z tym ogniem, zamiast przed nim uciec. Potem jego dłoń w jej włosach. Pociągnięcie. Ostry impuls. Jej głowa poleciała w tył, kark wygiął się łagodnie. Spojrzała na niego. Wprost. Bez oporu. Z rozszerzonymi źrenicami i oddechem tak ciężkim, że niemal drżała z napięcia. I wtedy padły jego słowa. „Dzisiaj nie skończę, dopóki nie usłyszę, jak wymawiasz moje imię tak, jakby to był jedyny dźwięk, jaki znasz.” Lucia uśmiechnęła się. Wolno. Niewinnie. Nie było w tym śladu strachu. Tylko błysk wyzwania. Kobiety, która zna swoje ciało, zna swoje granice — i właśnie zdecydowała, że dzisiaj żadna z nich nie obowiązuje. Jej dłoń przesunęła się po jego klatce piersiowej, paznokcie delikatnie zarysowały przez materiał. – Więc lepiej się postaraj – szepnęła, tonem tak cichym, że brzmiał jak modlitwa i prowokacja w jednym. – Bo kiedy to zrobię… chcę być pewna, że nie zapomnę jak się oddycha. Jej usta znów znalazły jego. Mocniej. Głębiej. I tym razem to ona prowadziła. Bez litości. Bez mapy. Wsunęła dłoń we włosy przy jego karku i przyciągnęła go jeszcze bliżej, aż poczuła, jak jego ciało napina się pod jej dotykiem. Wtedy, bez ostrzeżenia, przesunęła usta na jego policzek, potem szczękę, szyję… i z cichym śmiechem odsunęła się o pół kroku. Złapała go za przód koszuli i delikatnie, niemal niewinnie, poprowadziła jego dłoń w dół — na wysokość, która jasno komunikowała, co ma na myśli. Ale zrobiła to z tą swoją precyzją, powolnością, która była bardziej rozbrajająca niż każde gwałtowne pchnięcie. Kiedy znalazł się tam, gdzie chciała, przechyliła głowę, spojrzała na niego z góry i uśmiechnęła się miękko, słodko… prawie z zakłopotaniem. – Ups – westchnęła teatralnie. – Chyba… zapomniałam włożyć bieliznę. Zatrzepotała rzęsami. Zupełnie tak, jakby naprawdę było jej przykro. Jakby była zdziwiona. Zaskoczona własnym zapomnieniem. Ale w jej oczach paliła się prawda. Nic nie zapomniała. To była decyzja. A on właśnie stał na granicy — tej, której już nie zamierzała mu pomóc kontrolować.
      Luce

      Usuń
  24. Nowy Jork. Z pozoru znajome miejsce, ale Charlotte czuła się w nim jak turystka z walizką pełną wspomnień, których nie była pewna, czy chce rozpakować. Miasto nie zmieniło się ani trochę, jednak ona sama była zupełnie inną osobą. Wtedy, gdy wyjeżdżała, wszystko ją przytłaczało – oczekiwania, porażki, zawiedzeni ludzie. Najbardziej jednak zawiodła siebie. I nie miała odwagi spojrzeć sobie w oczy.
    Teraz, po długiej nieobecności, nie wracała, by naprawiać wszystko, co zostało stracone. Nie wierzyła już w łatwe rozwiązania. Czasem nie da się odbudować tego, co się rozpadło. Czasem trzeba zacząć na nowo. Charlotte poczuła, że to właśnie jej zadanie. I to zrobiła. Otwarcie Velvet Bean – kawiarni, która stała się dla niej czymś więcej niż tylko biznesem. Była to przestrzeń, w której mogła odnaleźć siebie, spokój, poczucie, że coś w jej życiu wreszcie ma sens. Cynamon, świeżo parzona kawa, rozmowy z przypadkowymi gośćmi – wszystko to sprawiało, że czuła się w końcu, jakby była u siebie. Niezależna. Dumna z tego, co stworzyła, choć były dni, kiedy sama musiała radzić sobie z usterkami ekspresów, zalanym stołem czy zbyt mocno przypieczonymi muffinami. Ale to było jej. I to jej wystarczało.
    Wracając do Nowego Jorku, wiedziała, że nie wszystko będzie łatwe. Czasami nie wystarczy po prostu powiedzieć „hej, wróciłam”. Relacje nie resetują się jednym słowem. Ludzie pamiętają. I ona również pamiętała. Wszystkie te rozmowy, które nigdy się nie odbyły. Przeprosiny, które utkwiły jej w gardle. Wspomnienia, które ciągnęły się za nią jak cień. A wśród tych wspomnień jedno imię powracało częściej niż inne. Jason.
    Czy jeszcze kiedyś spojrzałby na nią tak samo? A może to wcale nie miało już znaczenia. Może chodziło tylko o to, by w końcu spojrzeć sobie w oczy – bez ucieczki, bez zakładania zbroi, bez udawania, że wszystko jest w porządku. Po prostu – być. Charlotte nie wróciła po to, by naprawić to, co straciła. Wracała, by zacząć mówić. I spróbować poskładać, choćby nieśmiało, relacje, które przez tak długi czas były w zawieszeniu. Może nie tak jak dawniej. Ale inaczej. Prawdziwiej.
    Spotkanie z Scottem Andrettim było jednym z tych kroków, które miały pomóc jej odbudować poczucie, że może znowu poczuć się częścią tego świata. Scott był jednym z tych, którzy w jej życiu byli obecni w najcięższych chwilach, choć z początku kompletnie się na to nie zapowiadało. A jednak okazał się tym, który pomógł rozliczyć się z tyranem z przeszłości, odnaleźć się w rzeczywistości, gdy przestała być sierotą Nayą Brown, a okazało się, że jest zaginioną dziedziczką rodu Ulliel. Byli swoimi chwilami słabości, jednak pozostali dobrymi znajomymi. I Charlotte była za to wdzięczna. Wiedziała, że ich drogi znowu się skrzyżowały, choć po tylu latach, z zupełnie innych powodów. Była ciekawa, co u niego. Co zmieniło się w jego życiu, co stało się z nim, gdy ona była tak daleko.
    Zdecydowała się napisać do niego, umówić na spotkanie. Potrzebowała porozmawiać. O życiu, o drobnych rzeczach, które znowu zaczęły nabierać znaczenia. Chciała posłuchać, jak on patrzy na świat po tym wszystkim, co razem przeżyli. Czuła, że może to być jakieś zamknięcie pewnego etapu. Może nie były to wielkie sprawy, może nie była to kwestia dawnej miłości. Ale poczuła, że te rozmowy mogą pomóc jej poskładać się na nowo.
    Wzięła ze sobą dobrą kawę, kilka muffinek, butelkę wina. Kiedy dojechała na miejsce, upewniła się, że ma wszystko, o czym pomyślała. Zapukała do drzwi. I choć serce biło jej szybciej, nie czuła już strachu. To było to, czego potrzebowała – spotkać się, porozmawiać, odpocząć. Być na chwilę w towarzystwie kogoś, kto nie oceniał jej za przeszłość. Kto znał ją od innej strony, tej, która nie miała nic wspólnego z błędami, które popełniła.

    Charlotte

    OdpowiedzUsuń
  25. Zastanawiała się, czy Scott jest w domu. Przez moment poczuła delikatne ukłucie niepewności. Nie chciała być nachalna – może był zajęty? W końcu nie widzieli się od dawna i nie wiedziała, jak na nią zareaguje. Miał pełne prawo być zły, nie chcieć mieć z nią już kontaktu. Mógł przecież poukładać sobie życie na nowo. Nawet przed jej wyjazdem widywali się rzadko – każde z nich pochłonięte było własnymi sprawami. A ona… musiała przyznać, że niemal każdą wolną chwilę spędzała wtedy z Jasonem.
    Mimo wszystko – zatęskniła. Zatęskniła za Scottem Andrettim, za ich głupimi żartami, niewybrednymi rozmowami, za tą swobodą, jaką dzielili. Miała nadzieję, że może, choć cień tej relacji wciąż w nim został.
    Kiedy otworzył drzwi, serce na moment jej stanęło. Czuła się jak uczennica wywołana do odpowiedzi. Przełknęła ślinę, widząc na jego twarzy mieszankę zdziwienia i zaskoczenia. Mimo to posłała mu ciepły, choć nieco niepewny uśmiech, licząc, że jej nie wygoni.
    Była też ciekawa jego relacji z jej bratem. Czy nadal byli dobrymi kompanami, czy może już niekoniecznie? Ona sama postanowiła dla własnego zdrowia psychicznego odciąć się od Blaise’a. Z rodzicami rozmawiała czasem, ale trzymała ich na dystans – nie chciała, by znów próbowali decydować o jej życiu. Nie da się wymazać tej części przeszłości, kiedy była Nayą: wychowanką domu dziecka, bezdomną, potem partnerką chorego psychicznie tyrana, by w końcu zostać kobietą pracującą w kawiarni. Charlotte czuła, że tym razem udało jej się połączyć te dwie dziewczyny – i wreszcie być całą sobą.
    Gdy Scott zaprosił ją do środka, poczuła ogromną ulgę. Całe ciało się rozluźniło, a ona, znacznie pewniejsza siebie, przekroczyła próg jego mieszkania. Kiedy ją objął, odwzajemniła uścisk mocno i bez zawahania. Jak dziecko odnajdujące swojego ulubionego, puchatego przyjaciela. Nie zamierzała tego ukrywać ani się wstydzić – cieszyła się, że przywitał ją z otwartymi ramionami. Kamień spadł jej z serca.
    – Ja w sumie też – przyznała z uśmiechem, odsuwając się lekko. Przyjrzała mu się uważnie, a na jej ustach pojawił się szeroki, zadowolony uśmiech. – Ach, nic a nic się nie zmieniłeś! – stwierdziła z uznaniem, kiwając głową na potwierdzenie swoich słów.
    Dobrze, może gdyby się uprzeć, znalazłaby tę jedną dodatkową zmarszczkę – ale przecież i ona nie była już nastolatką. Nieubłaganie zbliżała się do magicznej trzydziestki, niezależnie od tego, czy jej się to podobało, czy nie.
    – Ciebie też dobrze widzieć. Naprawdę się stęskniłam, nie masz pojęcia! – powiedziała, wręczając mu niewielki pakunek. – I nie przychodzę z pustymi rękami! Mam nadzieję, że nie przeszkodziłam ci w niczym ważnym? – zapytała z uniesioną brwią, jednocześnie zdejmując lekki, wiosenny płaszcz i odkładając go na bok.
    Poprawiła luźne spodnie, które nieco się odgniotły, a potem włosy, zerkając uważnie na swojego gospodarza. Nie chciała się na niego zwalać ani przeszkadzać. I naprawdę – nie obraziłaby się, gdyby musiała przełożyć to spotkanie.

    Charlotte

    OdpowiedzUsuń
  26. Charlotte nie miała nic przeciwko samotności. Właściwie – podczas podróży nawet się z nią zaprzyjaźniła. Jeszcze wcześniej taka wyprawa tylko we własnym towarzystwie wydawała się jej czymś abstrakcyjnym. Nie czuła się na tyle pewna siebie. Ale wtedy sytuacja zaczęła ją przytłaczać, a podróż wydawała się jedynym wyjściem. Zaryzykowała – i to okazało się jedną z najlepszych decyzji w jej życiu.
    Na początku czuła się niekomfortowo, wręcz obco. Z czasem jednak – ku własnemu zaskoczeniu – zaczęła czuć się dobrze sama ze sobą. Oczywiście nie zamykała się w czterech ścianach. Spotykała na swojej drodze różnych ludzi – jednych na dłużej, innych na moment. I właśnie te spotkania pozwoliły jej zrozumieć siebie lepiej. Nauczyły ją, że samotność nie musi być ciężarem – może być przestrzenią do wzrostu.
    Poznała wielu, którzy od lat podróżowali sami – i dzięki nim zyskała nową perspektywę. Teraz jednak znów zatęskniła za bliskością, za znajomymi twarzami. Chciała odnowić dawne znajomości, mieć wokół siebie ludzi, którzy obdarzali ją ciepłem i wsparciem. I właśnie to chciała też im dawać od siebie.
    – O proszę, wspominałeś mnie o trzeciej nad ranem? – rzuciła zaczepnie, śmiejąc się cicho. – Jak nie we własnej osobie, to chociaż jako nawiedzające wspomnienie! – dodała z udawaną dumą.
    Weszła za nim w głąb mieszkania, mimowolnie rozglądając się po wnętrzu.
    – A może jedno i drugie? – uniosła brwi z figlarnym uśmiechem. – Pomyślałam, że przekupię cię, na wypadek gdybyś chciał mi zamknąć drzwi przed nosem.
    W jej tonie krył się żart, ale i odrobina niepewności. Naprawdę nie wiedziała, jak Scott zareaguje, czy coś się w nim zmieniło. Czy on również – jak ona – nie chciał wyrzucać wspólnych wspomnień do kosza. Ku jej radości, wyglądało na to, że oboje zostali po tej samej stronie.
    – Nawet bez krzesła dałoby się jakoś przeżyć – zaśmiała się lekko. – Randka z samotnością? Będziesz musiał ją przełożyć. Ale playlistę możesz zostawić – dodała z uśmiechem, puszczając mu oczko.
    Kiedy wręczył jej kieliszek, podziękowała skinięciem głowy, poprawiając niesforny kosmyk włosów i przeciągając się leniwie.
    – Prawda? Też mam wrażenie, że aż tak dużo czasu nie minęło – przyznała, unosząc kieliszek. – To za spotkanie! – powiedziała radośnie, stukając szkłem o szkło. Upiła łyk, delektując się chwilą.
    Ale jego pytanie… sprawiło, że jej uśmiech lekko przygasł. Zmarszczyła delikatnie brwi, jakby szukała słów. Nie chciała od razu zrzucać na niego całego bagażu. Przecież byli dopiero na początku rozmowy.
    – Nawet nie wiesz, ile tych niewygodności się nazbierało – przyznała cicho. – Ale żeby się za to zabrać, to potrzebuję przynajmniej jeszcze dwóch kieliszków – zażartowała, odzyskując nieco lekkości. Uśmiechnęła się do niego, ale na moment zawiesiła wzrok, układając w myślach to, co chciała powiedzieć.
    – Z najświeższych nowości – rodzina dała mi względny spokój. A Blaise’a nie widziałam… chyba od pięciu lat – mruknęła, z lekką ulgą w głosie. Próbowała. Wiele razy. Ale chyba on nigdy nie widział w niej siostry.
    – A ty? Masz z nim jeszcze kontakt? – zapytała ostrożnie. Nie chciała mieszać Scotta w swoje rodzinne sprawy. Ale ciekawiło ją to – i miała nadzieję, że pytanie nie zabrzmi zbyt obcesowo.

    Charlotte

    OdpowiedzUsuń
  27. Była pierwsza. Zawsze była pierwsza.
    Otworzyła oczy powoli, jakby z obawą, że wszystko, co się wydarzyło w nocy, okaże się snem — albo co gorsza: rzeczywistością, która nie powinna się wydarzyć. Ale już po kilku sekundach czuła to całym sobą. Materac pachniał nim. Powietrze było gęste od nocy, której nie dało się cofnąć. Jej skóra jeszcze pulsowała ciepłem — jakby jego dłonie wciąż były na niej, rozciągnięte na plecach, na biodrach, we włosach. Nie poruszyła się od razu. Z jednej strony, nie chciała go obudzić. A z drugiej… bała się zobaczyć jego twarz. Tę poranną. Nie tą z nocy, rozpaloną, skupioną, bezbronnie pewną. Tę drugą — z refleksją. A może z chłodem.
    Obróciła się ostrożnie na bok i spojrzała na niego.
    Leżał nieruchomo, z ramieniem rzuconym za głowę, włosy w nieładzie, z tą linią żuchwy, która zawsze wyglądała, jakby świat nie miał na niego wpływu. Ale spał spokojnie. Bez zbroi. Bez tej wiecznej pozy. I wtedy, zanim zdążyła się rozkleić — zanim przyszły myśli o „co teraz?”, o „czy to był błąd?” — westchnęła teatralnie, przeciągnęła się z przesadą i rzuciła:
    — Jeśli to było śniadanie przed podaniem kawy, to jestem pod wrażeniem.
    Jej głos był zaspany, ale uśmiech, który dołączył do słów, był szczery. Ciepły.
    I trochę drżący. Bo pod żartem było więcej. Lucia przysunęła się nieznacznie, palcami muskając prześcieradło. Nie dotykała go, ale już była blisko.
    — Chociaż... — dodała, unosząc brew. — Jeśli zapomnisz o tej kawie, to będę musiała uznać całą noc za niepełną realizację kontraktu.
    W środku nadal była spięta. Nadal czuła, że każdy ruch może zmienić kierunek tej relacji. Że jedno słowo może ich cofnąć do punktu wyjścia. Ale ciało miało inne plany. Ciało pamiętało każdą sekundę. Każdy jego szept.
    Każde przyspieszenie oddechu.
    To, jak ją uniósł. Jak wszedł w nią z tą intensywnością, której nie dało się wyprzeć. Ale rano... rano zawsze trzeba było grać inną grę. Tę spokojniejszą. Bezpieczniejszą. A może… może nie?
    Spojrzała na niego już poważniej. W oczach miała cień — nie niepewności. Raczej świadomości, że coś się właśnie przesunęło. I że nie da się już udawać, że to było tylko „dla zabawy”.
    — Nie pytam, czy tego żałujesz — powiedziała nagle, cicho. — Ale jeśli tak… to nie kłam. Jestem za stara na gry.
    Zamknęła oczy na chwilę. Zacisnęła usta. A potem, żeby złagodzić własną szczerość, rzuciła:
    — I tak, wiem, co powiedziałam o kawie. Ale mam na myśli też śniadanie. Ciepłe. Bez ciebie w środku.
    Uśmiechnęła się. Z tym swoim błyskiem.
    Ale już wiedziała, że coś się zmieniło. Że to nie była tylko noc.
    To była decyzja. I teraz trzeba było z tą decyzją usiąść przy stole. Z kawą. Z ciszą.
    I z kimś, kto przez jedną noc nie zostawił w niej ani centymetra nienaznaczonego.

    Lucia

    OdpowiedzUsuń
  28. Lucia przeciągnęła się w pościeli jak kotka, świadomie, z premedytacją.
    Przyglądała mu się z uśmiechem, który balansował na granicy rozbawienia i czystego flirtu.
    — Wiesz… — mruknęła, przesuwając palcem po krawędzi kołdry, ledwie dotykając tkaniny. — Jeśli tak wygląda Twoja wersja śniadania w łóżku, to nie wiem, czy kiedykolwiek dam Ci dojść do etapu podawania kawy.
    W jej głosie było coś miękkiego, ale i zadziornego. Iskra, której nie próbowała nawet ukrywać.
    Obserwowała go bez wstydu. Spokojnie. Jak ktoś, kto wie, że już wygrał tę rundę, ale nadal lubi patrzeć, jak przeciwnik się poddaje.
    Przechyliła głowę, zaczepnie, łapiąc jego spojrzenie.
    — Możesz się jeszcze zastanowić... czy wolisz śniadanie na stole, czy może drugą rundę tutaj — dodała z udawaną powagą, z tym lekkim przeciągnięciem sylab, które brzmiało jak zaproszenie.
    I właśnie wtedy rozległ się dźwięk telefonu.

    Lucia westchnęła teatralnie, sięgając po aparat leżący na szafce. Nie patrzyła od razu, kto dzwoni — nie chciała puszczać tej atmosfery za szybko.
    Ale gdy spojrzała na ekran, uniosła brew. A potem zerknęła na Scotta z tym samym wyrazem twarzy, z jakim podaje się komuś bilet na diabelski młyn.
    — Nie zgadniesz, kto dzwoni — powiedziała słodko, przeciągając każde słowo, jakby naprawdę dobrze się przy tym bawiła.
    Nie czekając na jego odpowiedź, odwróciła ekran w jego stronę.
    Duże, wyraźne litery.
    Imię.
    Nina.
    Lucia uśmiechnęła się szeroko — ten uśmiech był lekki, przewrotny, ale w oczach pojawiła się iskra czegoś głębszego. Czegoś, co wcale nie było takie niewinne.
    — Chyba śniadanie będzie musiało poczekać, co? — rzuciła miękko, obserwując go spod rzęs.
    Nie pytała, czy odbierze.
    Nie musiała.
    W tym spojrzeniu było już wszystko — wyzwanie, ciekawość… i ta ukryta, ledwie wyczuwalna nuta:
    „Zobaczymy, Scott, ile jesteś w stanie dzisiaj udźwignąć.”

    Lucia

    OdpowiedzUsuń
  29. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  30. Tony leżał pod kocem, skulony, z miną człowieka, który najchętniej zniknąłby w poduszkach.
Nina przykucnęła przy kanapie, marszcząc brwi, przyglądając się mu z tą mieszaniną troski i profesjonalnej czujności, która u niej zawsze mieszała się z matczyną czułością.
    — Boli cię coś jeszcze, kochanie? — zapytała cicho, przesuwając palcami po jego włosach.
— Brzuch... trochę... — wymamrotał, kręcąc się niespokojnie pod kocem.
    Nina westchnęła i zerknęła na zegarek. Czasu miała coraz mniej.
    — Mam nadzieję, że to nic poważnego... — mruknęła bardziej do siebie niż do niego, przygryzając dolną wargę. — Jeśli jutro nie będzie lepiej, zabiorę cię na badania.
    Tony tylko kiwnął głową, patrząc na nią spod rzęs z niewinną miną.
Ale w środku...
    W środku Tony Andretti był na najlepszej drodze, żeby wprowadzić w życie plan doskonały. Plan: Zjednoczyć Rodziców.
    Ból brzucha? Idealny pretekst. Potrzeba opieki? Wiadomo, że mama zadzwoni po tatę. A potem? Potem trzeba ich tylko zostawić na chwilę samych. Albo zrobić coś, co przypomni im, że dobrze było właśnie wtedy — kiedy byli razem, choć on tego przecież nigdy nie doświadczył. Tony uśmiechnął się w duchu, czując się jak tajny agent, którego misja właśnie nabierała rozpędu.
    W tym momencie usłyszeli piknięcie domofonu. Nina wyprostowała się szybko, jeszcze raz poprawiając koc na Tonym.
    — Tata już tu jest — powiedziała, próbując ukryć napięcie w głosie. Ale nie do końca jej się udało. Tony, patrząc na matkę, dostrzegł cień w jej oczach. Tę samą troskę, którą widział, kiedy była naprawdę przestraszona. Ale tym razem była też tam inna nuta. Coś, czego jeszcze nie rozumiał do końca. Coś, co wyglądało bardziej smutkiem niż złością. Zanim zdążył o to zapytać, drzwi otworzyły się płynnie.
    Wszedł do środka — pewnym krokiem, z tą nonszalancją człowieka, który zna ten dom od podszewki.
    I zobaczyła go — cały wczorajszy Scott, jeszcze w tej samej koszulce, w tych samych spranych dżinsach, z rozczochranymi włosami i cieniem zarostu, który lubiła, kiedyś.
Kiedyś, zanim nauczyła się, że nie można wierzyć w takie rzeczy jak wspomnienia.
    Scott przeszedł obok niej witając się tradycyjnie, zostawiając kurtkę na komodzie z tą swoją nonszalancką pewnością, jakby jego miejsce tutaj było tak naturalne jak kiedyś. Nina przytrzymała kubek kawy mocniej w dłoniach. Nie pozwoliła sobie na więcej niż jedno uniesienie brwi. Jedno przeciągłe, znaczące spojrzenie, które i tak było niczym w porównaniu z tym, co naprawdę w niej wzbierało.
    Oparła się biodrem o blat kuchenny, splatając ręce na piersi, obserwując ich obu z tej odległości, która jeszcze pozwalała jej zachować resztki dystansu.
Bo nie mogła sobie pozwolić na więcej.
Nie dzisiaj. Nie kiedy jego obecność w jej domu znaczyła aż tak wiele... a jednocześnie miała znaczyć tylko tyle, ile musiała. Patrzyła na Scotta, jak przykuca przy Tony’m. Na miękkość jego ruchów. Na sposób, w jaki odgarnął włosy chłopca z czoła — odruchowo, pewnie, z tą naturalną czułością, której nikt nie byłby w stanie mu odebrać, bez względu na wszystko, co między nimi się wydarzyło. Poczuła znajomy ucisk w żołądku. Nie chodziło o wściekłość. Nie chodziło nawet o zazdrość. To było coś bardziej pierwotnego, głębszego. Żal. Że wszystko między nimi było zawsze tak cholernie skomplikowane. Że nigdy nie wystarczyło samego faktu, że przy sobie byli tacy... naturalni. Oddychała spokojnie, nie pozwalając sobie na więcej. Na zbyt długie patrzenie. Na zbyt czułe myśli. Kiedy Scott podniósł się i zatrzymał obok niej, na pół kroku, poczuła w powietrzu jego zapach… Zmieszany z zapachem kogoś innego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zacisnęła palce mocniej na ramionach, nie dając po sobie nic poznać. Ich spojrzenia spotkały się tylko na sekundę. Ale wystarczyło. W jego oczach było coś, co znała aż za dobrze. Cichy, niewypowiedziany rodzaj wstydu, który za nic nie przepraszał, a mimo to był aż nazbyt czytelny. Zanim zdążyła cokolwiek pomyśleć, zobaczyła, jak Scott sięga po jej kubek z kawą. Bez pytania. Bez zawahania. Jak zawsze. Uniósł go do ust, upił łyk, patrząc na nią z tym błyskiem w oku, który kiedyś rozbrajał ją jednym spojrzeniem, a teraz... teraz tylko bolał. Nina uniosła brew, ledwie zauważalnie. Nie odebrała mu kubka. Nie zareagowała impulsywnie. Po prostu patrzyła na niego, przez sekundę dłużej, niż powinna. Przechyliła głowę nieco w bok, jakby naprawdę próbowała go zrozumieć.
      — Zabrakło ci kawy w twoim własnym domu? — rzuciła spokojnie, z przeciągłą lekkością w głosie, która bolała bardziej niż jakiekolwiek oskarżenie.
      Westchnęła cicho i sięgnęła po dzbanek z resztką kawy, by nalać sobie osobną filiżankę.
      Nina wypuściła powietrze powoli, z kontrolą, która była dla niej teraz jedynym bezpiecznym miejscem. Przeciągnęła spojrzeniem po jego sylwetce — zbyt dobrze znanej, zbyt boleśnie innej.
      I wtedy się uśmiechnęła.
      Nina przesunęła dłonią po marynarce czarnego garnituru, jakby musiała czymś zająć ręce, zanim znów na niego spojrzy.
Wzięła głębszy oddech, nieco cięższy niż zwykle.
      Podniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie — to znajome, które przez lata uczyło ją wszystkiego o sobie, czego sama nie chciała wiedzieć.
      — Słuchaj... — zaczęła, głosem miękkim, ale konkretnym — przepraszam, że cię tak wciągnęłam w ostatniej chwili.
Nie planowałam dzisiaj ucieczki. Szczególnie… że miałeś swoje plany.
      Kącik jej ust drgnął w czymś, co mogło być półuśmiechem, gdyby nie to zmęczenie, które przeciekało przez każde jej słowo.
      — Przywieźli do kliniki piłkarza — dodała cicho, niemal z rezygnacją. — Duże nazwisko. Zerwane więzadło, albo coś gorszego. Mamy dziennikarzy na parkingu, szpitalne PR się gotuje i muszę wydać oficjalne oświadczenie, zanim zrobią to za mnie.
      Wzruszyła lekko ramionami, jakby to wszystko było tylko kolejną przeszkodą na torze przeszkód, który nazywała swoim życiem. Przysunęła się krok bliżej, na tyle, że czuła ciepło jego ciała. Nie po to, żeby się do niego zbliżać. Po prostu — nie chciała, żeby jej słowa zawisły w pustce.
      — Dziękuję — powiedziała ciszej, patrząc mu w oczy. — Odbiorę go wieczorem.

      Nina i Tony <3

      Usuń

  31. Tony wcisnął nos w kołnierz bluzy, kiedy wysiadali z samochodu. Nie dlatego, że było mu zimno. Po prostu lubił się tak chować. Czuł się wtedy trochę mniej na widoku. Trochę mniej rozgryziony.
    Spojrzał na ojca, który zatrzasnął za nimi drzwi samochodu i przeciągnął dłonią po karku — ten gest Tony znał na pamięć. Scott robił tak zawsze, kiedy był zmęczony albo kiedy próbował udawać, że wszystko ma pod kontrolą. Dom taty pachniał... inaczej. Trochę jak skóra kurtki, którą zawsze rzucał na fotel. Trochę jak kawa, której pił za dużo. Trochę jak samotność. Ale Tony lubił ten zapach. Był prosty. Prawdziwy. Nie tak sterylny jak w mieszkaniu mamy.
    Zrzucił buty przy wejściu, zostawiając je krzywo, choć wiedział, że mama zaraz by na niego fuknęła. Scott nic nie mówił nic. Tylko rzucił kurtkę na wieszak i ruszył w głąb domu. Tony wcisnął dłonie w kieszenie i powlókł się za nim. Było coś fajnego w tym, że są tylko we dwóch. Jak mała tajemnica.
    Usiadł na kanapie w salonie, zapadając się głębiej w poduszki, i patrzył, jak tata krząta się w kuchni — udając, że wcale nie jest zmęczony, że wcale nie wygląda na kogoś, kto zarwał noc. Tony wyciągnął nogi przed siebie i zaczął wymachiwać nimi lekko w powietrzu. Niby od niechcenia. Niby bez celu. Ale w głowie miał już plan.
    Plan numer jeden: zatrzymać tatę przy sobie na jak najdłużej.
Plan numer dwa: przekonać go do czegoś... większego.
    Zmrużył oczy, czując jak w nim rośnie ta znajoma iskra kombinowania. 
Myślał o gokarcie. O tym nowym. Tym, który miał być jego. Wiedział o nim od wczoraj.
    I teraz... teraz siedział tu, udając niewiniątko, z głową pełną planów. Zerknął na tatę, który coś tam jeszcze kombinował przy kuchennym blacie, i odchrząknął cicho.
    — Tato... — zaczął znowu, przeciągając słowo tak, jakby nie był pewny, czy powinien mówić dalej. — A może... skoro już jesteśmy razem... i skoro nie jestem aż tak chory jak się wydawało... — Zrobił niewinną pauzę, wzdychając teatralnie. — to może byśmy pojechali na tor?
    Podniósł wzrok znad kanapy. Patrzył na tatę tak, jak tylko dzieci potrafią patrzeć, kiedy wiedzą, że mają przewagę.
    — Wiesz, tak tylko... zobaczyć, jak tam teraz jest. Nie mówię, że od razu jeździć — dodał szybko, zanim tata zdążył go zgasić. — Tylko, no... obejrzeć. Poczuć atmosferę. Zobaczyć tego nowego gokarta...
    Zrobił wielkie oczy, jakby nie miał pojęcia, że ten nowy gokart w ogóle istnieje dzięki Scottowi. Jakby to była czysta ciekawość. Ale w środku aż go nosiło. Wiedział, że to nie jest byle jaki gokart. Wiedział, że tata kupił go specjalnie z myślą o nim. I teraz wystarczyło tylko troszeczkę popchnąć sytuację we właściwym kierunku. Tony położył brodę na ramieniu koca i dodał jeszcze:
    — No weeeź, tato. Przecież i tak muszę się trochę przewietrzyć. Mama mówił, że świeże powietrze jest dobre na... na wszystko! A sam wiesz, że mama wie wszystko… Prawie.
    I zamrugał do niego niewinnie, czekając na werdykt, choć w środku już niemal czuł zapach asfaltu i dźwięk silników.

    Tony

    OdpowiedzUsuń
  32. Nina zobaczyła ich, zanim oni zobaczyli ją.
Stała chwilę za filarem, przyglądając się tej dwójce — Tony’emu podskakującemu wokół Scotta i jemu samemu, z tą półuśmiechniętą miną, która zawsze pojawiała się wtedy, gdy był naprawdę sobą. Nie tym Scottem z nagłówków gazet. Nie tym Scottem, który potrafił budować mury z obojętności.
Tylko tym, którego ona znała od zawsze.
Tym, którego czasem bolało patrzeć.
    Pozwoliła sobie na te kilka sekund.
Na to jedno westchnięcie, które zgubiła gdzieś w pośpiechu dnia.
A potem wyszła zza filaru.
    Ich śmiech zamierał w powietrzu jak nuty po przerwanym akordzie.
Tony pierwszy ją zauważył i zatrzymał się w pół kroku, jeszcze z tą całą dziecięcą energią, którą próbował teraz upchnąć gdzieś w kąt, jakby udawanie przed nią miało jeszcze jakikolwiek sens.
    Scott spojrzał na nią szybko, niemal odruchowo — i choć natychmiast przybrał bardziej neutralny wyraz twarzy, Nina widziała, że też się spiął.
Że oboje od razu poczuli ciężar tych słów, które jeszcze nie padły. Zatrzymała się przed nimi, krzyżując ramiona na piersi.
Wyglądała na spokojną. Opanowaną.
Może nawet trochę chłodną. Ale w środku...
W środku aż ją ściskało od tej dziwnej, rozbrajającej czułości. Tony pierwszy odezwał się, nie wytrzymując napięcia:
— Mamo, ja... ja tylko chwilę...
    Scott tylko patrzył, nie przerywał. Nina uniosła brew, przyglądając się synowi z tą matczyną stanowczością, którą wypracowała przez lata. Ale kiedy odezwała się, jej głos był miękki, ciepły, choć starannie wyważony.
    — Anthony, kochanie — powiedziała, przesuwając dłonią po jego czapce, poprawiając ją odruchowo — jeśli chcesz spędzać czas z tatą, nie musisz mnie okłamywać. Powinnam się była domyślić, bo na myśl o korepetycjach z matematyki najchętniej podpaliłbyś zeszyt. Zatrzymała dłoń na jego ramieniu, ściskając je delikatnie.
    - Myślałam, że jesteśmy przyjaciółmi. Że możemy mówić sobie wszystko.
    Patrzyła mu w oczy, z tą całą łagodną stanowczością, która nie raniła, ale i nie dawała się zbyć byle uśmiechem.
    Tony spuścił głowę, lekko zawstydzony. Nina westchnęła, bardziej do siebie niż do nich, i przeniosła wzrok na Scotta. Zatrzymała go tym spojrzeniem w miejscu.
Cisza między nimi trwała może sekundę, może dwie — ale gęstość tego momentu była niemal namacalna.
    — A z tobą — powiedziała cicho, ale bez cienia wahania — porozmawiam na osobności.
    Nie był to ani rozkaz, ani prośba.
To była zapowiedź. Taka, której Scott dobrze znał ton. Tony tylko zerknął na nich oboje, potem zajął się kopaniem niewidzialnego kamyka na ziemi, próbując udawać, że nie słyszy, choć każde jego drgnięcie ciała mówiło jasno: Oj, będzie rozmowa.
    Chłopiec spojrzał jeszcze raz na Scotta spod zmarszczonych brwi i mruknął półgłosem, ledwie słyszalnie:
— Tato, masz przewalone.

    ***

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nina usiadła na kanapie, zakładając nogę na nogę, i przez moment tylko przyglądała się Scottowi z miną pozornie chłodną i poważną. Nie patrzył jej w oczy, znała ten jego sposób na to, żeby uniknąć jej wzroku — na tyle dobrze, by wiedzieć, że czuje się niezręcznie. I przez chwilę naprawdę czerpała z tego drobną, dziecięcą satysfakcję. W końcu westchnęła teatralnie, głośno, niemal karcąco.
      — Wiesz, Scott — zaczęła, krzyżując ręce na piersi z udawaną surowością — naprawdę nie wiem… Uczyć syna spiskowania przeciwko własnej matce? Żeby uniknąć sobotnich korepetycji z matmy? Naprawdę?
      Spojrzała na niego z tym swoim półuśmiechem, widząc jego minę, którą próbował ukryć pod fasadą niewinności, ale i tak oboje wiedzieli, że jest winny jak diabli. Nina uniosła brew, kręcąc lekko głową, jakby z rozczarowaniem, choć jej oczy błyszczały rozbawieniem.
      — Jestem głęboko rozczarowana — ciągnęła dalej. — Wiesz, że rozmowa i szczerość w relacji z naszym synem to dla mnie podstawa.
      Przez sekundę pozwoliła, by cisza zawisła między nimi ciężko i prowokująco, zanim dodała, już nieco inaczej, ciszej, lekko, z tonem, który pozornie niczego nie sugerował, choć oboje wiedzieli, jak bardzo to kłamstwo.
      — Chociaż w sumie... nie powinnam się dziwić. W końcu w kwestii podejmowania spontanicznych decyzji jesteś prawdziwym ekspertem — rzuciła swobodnie, po czym już niemalże szeptem dodała drugą część — Szczególnie po nocach.
      Powiedziała to tak lekko, że niemal zabrzmiało jak zwykły żart, choć w jej głosie kryło się coś więcej. Coś, czego nawet sama nie chciała nazywać po imieniu, ale co pulsowało gdzieś głęboko, uparcie. Odwróciła wzrok, poprawiając marynarkę, jakby ten gest mógł ukryć fakt, że jej serce na chwilę przyspieszyło rytm.
      Nie chciała tego ciągnąć. Nie teraz. Nie tutaj.
      Zamiast tego nagle się wyprostowała, teatralnie przechylając głowę na bok i wyraźnie nasłuchując odgłosów dobiegających z pokoju Tony’ego. Gdy upewniła się, że odgłos gry jest nieprzerwany wychyliła się jeszcze bardziej, z wyraźnym błyskiem w oku, i nagle zmieniła ton na lżejszy.
      — No dobra — zapytała z uśmiechem, który pojawiał się u niej tylko wtedy, gdy chodziło o Tony’ego. — Jak mu się podobał gokart?
      Teraz patrzyła na niego z czystym z delikatną ekscytacją, którą znali dobrze oboje – emocją, którą dzielili kiedyś naturalnie i bez wysiłku. I choć przed chwilą pozwoliła sobie na drobną aluzję o nocy, której żadne z nich nie powinno poruszać, teraz była już tylko matką ich wspólnego dziecka. Kobietą, która chciała po prostu zobaczyć uśmiech własnego syna — niezależnie od wszystkiego, co działo się poza tą jedną, małą bańką ich dziwnej, ale wciąż wyjątkowej relacji.
      Przez moment milczeli, aż Nina westchnęła cicho, patrząc gdzieś w bok, jakby na chwilę odpłynęła myślami. Wreszcie odezwała się, już nieco bardziej refleksyjnie:
      — Wiesz, czasem naprawdę myślę, że macie z Tonym swój własny świat. Taki, do którego nie mam wstępu. I nie będę udawać, że mnie to nie drażni — zerknęła na niego kątem oka z łagodnym wyrzutem, choć nie było w tym prawdziwego gniewu. — Ale potem patrzę na niego, kiedy wraca po waszych "sekretnych" wyprawach, z tym jego uśmiechem, którym próbuje coś przede mną ukryć, i zdaję sobie sprawę, że w pewnym sensie o to właśnie chodzi. O to, żebyście mieli swoje tajemnice, których nie muszę znać, nawet jeśli czasem trudno mi to przyznać.
      Spojrzała mu prosto w oczy, tym razem już bez udawanej surowości, a za to z pełnym zrozumieniem i akceptacją tego, że ich relacja nie kończyła się na wzajemnych pretensjach i ukrytych aluzjach. Bo oboje doskonale wiedzieli, że choć ich wspólny świat już dawno się rozsypał, to jednak Tony wciąż był mostem między nimi — jednym, jedynym, który nigdy nie runął.

      Nina

      Usuń
  33. Nina patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, w ciszy, pozwalając sobie na ten rzadki moment, kiedy naprawdę go słuchała, nie filtrując słów przez pryzmat dawnych pretensji czy niezałatwionych spraw. Siedziała wyprostowana, z dłońmi splecionymi na kolanach, a w jej spojrzeniu było coś, co Scott doskonale pamiętał z dawnych czasów — cicha czułość, której nigdy nie musiała nazywać. W końcu odetchnęła głęboko i pokiwała powoli głową.
    - Wiem, że to kocha. Wiem, że żyje tym tak, jak ty kiedyś żyłeś. — Uśmiechnęła się lekko, niemal czule. Umilkła na moment, zastanawiając się nad czymś, co przyszło jej do głowy, i w końcu dodała ciszej, bardziej refleksyjnie:
    — Zawsze patrzę na niego, kiedy wraca po tych waszych wyprawach, po treningac, i widzę chłopca, który czuje się kochany, bezpieczny… Który wie, że ktoś w niego wierzy.
    Spojrzała mu prosto w oczy, a jej spojrzenie mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa mogłyby wyrazić.
    — Jesteś dla niego świetnym ojcem, Scott. — To zdanie wypowiedziała z taką ciepłą, prostą szczerością, że nie dało się w nie zwątpić. — Nawet jeśli czasem nie możemy porozumieć się w kwestii rodzicielstwa.
    Jej twarz złagodniała, a uśmiech, który pojawił się na jej ustach, był tym samym uśmiechem, którym kiedyś witała go, gdy jeszcze byli razem. Tym, który zostawiał go bezbronnie wystawionego na wspomnienia.
    Nina uniosła wzrok, zaskoczona, że Scott o tym wspomniał. Zawsze ją tym rozbrajał. Tym nagłym, zupełnie niespodziewanym przebłyskiem troski, który sprawiał, że trudno było utrzymać dystans. Westchnęła lekko, opierając głowę o oparcie kanapy, a jej spojrzenie na chwilę uciekło gdzieś w bok, jakby sama próbowała zrozumieć, co właściwie czuje.
    — Wiesz co? — rzuciła sucho, z wyraźnym rozdrażnieniem, przekładając nogę na nogę i splatając ramiona na piersi. — Tak naprawdę to był pieprzony dupek. Typ, który od wejścia próbował mi udowodnić, że zna się na mojej robocie lepiej niż ja.
    Poczuła znajome napięcie w barkach, takie, które zwykle pojawiało się po zbyt długim dniu. Tak naprawdę nie chciała teraz o tym mówić, ale jednocześnie… może właśnie musiała to wyrzucić z siebie.
    — Cały czas gadał tylko o tym, ile to jego drużyna płaci za opiekę naszej kliniki — kontynuowała, coraz bardziej poirytowana, a jej głos nabrał intensywności. — Możesz to sobie wyobrazić?
    Przerwała na moment, obserwując kątem oka reakcję Scott’a. Nie przerywał jej. Nie oceniał. Po prostu... był.
    — Najlepsze było jednak to, jak prosto w oczy powiedział mi, że jego kolana są warte więcej niż moje ręce — wyrzuciła z siebie Nina, niemalże cedząc te słowa, jakby do tej pory nie mogła uwierzyć, że naprawdę je usłyszała. — Naprawdę, Scott, wiesz jak się wtedy poczułam? Facet, który ledwo się wysławia, mówi mi, że jestem niczym więcej niż dobrze opłaconą niańką do jego nóg.
    — Więc tak, operacja się udała — podsumowała, opierając się o kanapę i przez chwilę wpatrując się w sufit, jakby próbowała odzyskać resztki spokoju. — Ale przysięgam, jak ten facet przyjdzie na kontrolę, to przepiszę mu leki na rozwolnienie i powiem, że to przeciwbólowe. I nie żartuję.
    W tej chwili naprawdę się roześmiała — krótko i szczerze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Dziękuję, że pytasz — powiedziała cicho, niemal szeptem, z delikatnym uśmiechem, który choć zmęczony, miał w sobie tę niezwykłą, ujmującą szczerość. Jej oczy na moment znowu uciekły w bok, jakby bała się pokazać zbyt dużo. Kiedy znów spojrzała na niego, była już bardziej opanowana, choć w jej spojrzeniu czaiło się coś miękkiego, pełnego nostalgii. Zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek więcej, drzwi pokoju otworzyły się z hukiem i Tony — cały jeszcze rozgrzany emocjami — wpadł do salonu jak mały huragan.
      — Wygrałem! — krzyknął, zanim w ogóle dobiegł do nich. — To tylko Grand Tourismo, no ale… Nawet kierowcy formuły w to grają!
      Scott i Nina odwrócili się w jego stronę niemal równocześnie, a na ich twarzach pojawiły się identyczne, miękkie uśmiechy — takie, które rezerwuje się tylko dla własnego dziecka.
      — Serio? — zapytała Nina, prostując się na kanapie, a w jej głosie zabrzmiało żywe zainteresowanie. — To świetnie, Tony.
      Tony pokiwał głową z taką energią, że aż jego kosmyki podskoczyły.
      — Mamo, tato, to było niesamowite! — wyrzucał z siebie słowa, niemal bez oddechu. — Ostatni zakręt, myślałem, że wylecę, ale utrzymałem tor jazdy i przegoniłem ich wszystkich!
      Tony wyszczerzył się szeroko, napompowany adrenaliną i szczęściem, po czym niemal niedbale, jakby mówił o czymś zupełnie oczywistym, zeskoczył z kanapy i poszedł do kuchni. Sięgnął po szklankę, nalał sobie soku pomarańczowego i przysiadł na wysokim krześle przy blacie, skąd miał doskonały widok na salon.
      Z ukrycia — z szelmowską miną, jakby rozgrywał właśnie najbardziej strategiczną partię szachów w swoim życiu — uważnie lustrował rodziców. Scott i Nina siedzieli obok siebie, rozmawiając spokojnie, a Tony z satysfakcją zauważył, że żadne z nich nie wyglądało na gotowe do ucieczki.
      Nie było napięcia. Nie było tej cichej rezerwy, którą czasem wyczuwał, gdy spotykali się przy okazji szkolnych zebrań czy zawodów. Byli... normalni. Byli jego rodzicami. Razem.
      Plan "Rodzice Wracają Do Siebie" — Część 2: Meksykańska Pułapka działał perfekcyjnie. Po sukcesie porannej Operacji "O Boże, chyba mam gorączkę" — skutecznie wymusił wizytę taty — Tony wiedział, że teraz musi iść za ciosem. Wiedział, że drugiej takiej szansy szybko nie będzie.
      — Ej, tato... — zaczął, drapiąc się po karku, bo już dawno zauważył, że ten gest rozbraja dorosłych — tak jakby coś, co mówi, naprawdę było wynikiem poważnych przemyśleń. — Za dwa tygodnie przypada mój weekend z tobą, prawda?
      Nina, czujnie obserwując syna, odruchowo napięła ramiona, jakby przeczuwała, że coś się święci.
      — No bo... — Tony zawahał się teatralnie, unosząc szklankę do ust i patrząc na nich spod rzęs — wtedy właśnie lecę z mamą na parę dni do Meksyku. – I tak sobie pomyślałem...
      Przerwał, robiąc niewinną minę, która u niego oznaczała tylko jedno: mam genialny, nieodparty plan.
      — Żebyśmy nie tracili naszego czasu razem... może poleciałbyś z nami?
      Nina spojrzała na niego, unosząc brew w niemym pytaniu: „Serio? Bez żadnych konsultacji?” Ale patrząc na tę jego rozświetloną twarz, na ten błysk czystej nadziei w oczach, trudno było się na niego złościć. Za dobrze znała ten jego upór. Za dobrze znała ten mechanizm — jak z pozornie niewinnej prośby robiło się coś, przed czym nie sposób było się obronić.

      Usuń
    2. — Bo wiesz — dodał Tony, rozkładając ramiona szeroko w geście totalnej logiki, jakby właśnie przedstawiał niepodważalny argument — wtedy nie musielibyśmy nic przekładać. Ty byś tam był, ja bym tam był... Mama też...
      — Tony... — zaczęła spokojnie, z nutką udawanego rozbawienia w głosie — Meksyk to nie jest tak za rogiem, wiesz? To trochę większa wyprawa niż pojechanie na gokarty za miasto... Tata ma swoje zobowiązania, pracę...
      Tony wzruszył ramionami jak stary wyga. Z tym swoim dziecięcym, bezczelnym przekonaniem, że wszystko da się załatwić, jeśli tylko naprawdę się chce.
      — No i co z tego? — odpowiedział bez wahania. — Przecież jest szefem.
      To było tak niewinnie proste. Tak absolutnie logiczne w jego świecie, gdzie ludzie, którzy się kochają, zawsze znajdują czas, żeby być razem. Na chwilę w salonie zapadła cisza. Nie ta niezręczna — tylko ta gęsta, miękka, pełna rzeczy niewypowiedzianych. Tych, których się nie mówiło przy dziecku. Tych, które wisiały między Niną i Scottem od lat i które, mimo upływu czasu, wciąż nie wyblakły. Nina patrzyła na syna, czując, jak coś ściska ją za gardło.
      Chciała powiedzieć: "To nie takie proste".
      Chciała wytłumaczyć mu cały ten skomplikowany, poplątany świat dorosłych. Ale jak miała mu to zrobić, skoro sama czasami marzyła o tym, żeby było tak prosto, jak on to widział? A Tony... Tony sączył sobie sok pomarańczowy przez słomkę, udając, że jest zupełnie pochłonięty szumem rozmowy.

      Nina&Tony

      Usuń
  34. Nina przez chwilę tylko patrzyła na niego. Na ten jego półuśmiech, który znała tak dobrze. Czuła, jak coś w niej mięknie. Jak wszystkie warstwy, które codziennie budowała, by nie czuć zbyt dużo, nagle przestają mieć znaczenie. Nie przy nim. Nie teraz.
    Oparła się nieco wygodniej o kanapę, złożyła dłonie na kolanach, jakby potrzebowała fizycznego punktu zaczepienia. I pozwoliła sobie — po raz pierwszy od dawna — po prostu być. Bez planu. Bez udawanej obojętności.
    Kiedy usłyszała jego słowa — spokojne, szczere, niespieszne — poczuła, jak gardło lekko jej się zaciska. Przełknęła ślinę i zmusiła się do uśmiechu. Tego prawdziwego, delikatnego, trochę nieśmiałego.
    — Dziękuję — powiedziała cicho, niemal szeptem.
    To jedno słowo niosło w sobie więcej, niż była gotowa wypowiedzieć na głos. Dziękowała mu nie tylko za te słowa. Za pamięć. Za czułość. Za to, że wciąż patrzył na nią tak, jakby widział coś więcej niż tylko zmęczoną kobietę w kolejnej marynarce. Jakby widział ją. Tę, którą była wtedy. Tę, którą gdzieś w środku wciąż była. Uśmiechnęła się szerzej, trochę pewniej, chcąc przywrócić rozmowie lekkość, zanim zatoną w czymś, czego nie będą w stanie kontrolować.
    — Wiesz… — zaczęła powoli— czasami przypominam sobie, dlaczego cię...
    Słowo ugrzęzło jej w gardle. Nina poczuła, jak serce przyspiesza, jak świat wokół zwalnia, koncentrując się tylko na tej jednej chwili. Na tym, że nie wiedziała co tak właściwie chce powiedzieć i dlaczego to wyszło z jej ust. Poczuła, jak żołądek jej się ściska, jakby ktoś wcisnął przycisk alarmowy.
    Boże, Nina, naprawdę? Naprawdę? Krzyknęła na siebie w głowie.
    Wiedziała, że jeśli się zawaha jeszcze sekundę dłużej, jeśli pozwoli ciszy się rozciągnąć, to on odczyta wszystko. Każdą emocję. Każdą myśl. Każdą niechcianą prawdę, której nie była gotowa wypuścić na światło dzienne. Zebrała się w sobie i, udając lekką, bezczelną pewność siebie, zmieniła bieg zdania z prędkością, która była wręcz godna podziwu:
    — ...dlaczego cię tak długo znoszę — rzuciła szybko, z udawanym rozbawieniem, wzruszając ramionami.
    Uśmiechnęła się szeroko, za szeroko, za bardzo — typowy uśmiech kogoś, kto właśnie o milimetr uniknął upadku z wysokości własnych emocji. Sięgnęła automatycznie po róg poduszki i zaczęła go niewinnie gładzić, jakby była śmiertelnie zafascynowana fakturą materiału. I choć udało jej się wyjść z tej opresji z pozornym luzem, gdzieś głęboko, bardzo głęboko w niej, tliła się świadomość, że pewnych rzeczy nie da się już cofnąć.
    Gdy w powietrzu zawisła kolejna bomba, w postaci pytania Tony’ego o wspólne wakacje, Nina nie wiedziała, jak ubrać odmowę w słowa. Nie chciała sprawić Scottowi przykrości. A tym bardziej Tony'emu, który patrzył na nich oboje z takim czystym, dziecięcym oczekiwaniem, że aż ściskało ją w środku. Ale mogła wymienić tysiąc powodów, dla których to był najgorszy pomysł świata. Tysiąc malutkich, paskudnych argumentów, które podpowiadały jej, że wspólny wyjazd byłby jak otwieranie drzwi, których zamknięcie kosztowało ich zbyt wiele bólu, a teraz nie ranili już tylko siebie – Tony zawsze obrywał rykoszetem. Czuła, jak serce uderza jej mocniej w piersi, a wszystkie możliwe odpowiedzi plączą się w głowie, jak uciekające w panice słowa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już otwierała usta, już miała powiedzieć coś mądrego, coś bezpiecznego — kiedy Scott odezwał się pierwszy. Spokojnie. Naturalnie. Jakby wyczuł jej myśli zanim ona sama zdołała je poskładać. Nina wciągnęła głęboko powietrze i spojrzała na Scotta — szybko, odruchowo. Ich spojrzenia się spotkały. I w tym jednym krótkim spojrzeniu powiedziała mu więcej niż byłaby w stanie ubrać w słowa: Dziękuję.
      Chwilę później, jakby chcąc całkowicie rozładować napięcie, Scott podniósł się z kanapy, zabierając Tony’ego ze sobą do kuchni. Nina roześmiała się cicho pod nosem, wciąż czując echo tej emocjonalnej burzy, która przed chwilą przeszła przez pokój.
      Obserwowała ich przez chwilę, udając, że wcale nie zamierza się wtrącać. Ale patrzenie, jak Scott walczy z mąką na ciasto jak z bronią białą, było zbyt kuszące. Westchnęła teatralnie, jakby godziła się na coś wielce wymagającego, i zaczęła rozpinać guziki marynarki. Zsunęła ją z ramion, zwinęła niedbale i rzuciła na oparcie kanapy jednym, płynnym ruchem.
      — Dobra, chłopaki — powiedziała, podchodząc do nich i zakasując rękawy koszuli. — Za co mam się wziąć, zanim to ciasto skończy na suficie?
      Tony uniósł głowę znad kuchennego blatu, udając głęboko zatroskanego menedżera kuchni.
      — Zgłaszam brak kontroli nad pomocnikiem numer jeden — oznajmił poważnym tonem, wskazując na Scott’a.
      — Tak — mruknęła Nina, chwytając za drugą porcję ciasta. — Tak czasem z nim jest.
      Tony zachichotał, dumny z efektu zamieszania, a Nina z wprawą zaczęła ugniatać ciasto, czując przyjemne odprężenie w palcach. Było coś dziwnie kojącego w tym powtarzalnym ruchu, w zapachu świeżo rozgrzanej mąki i w śmiechu rozbrzmiewającym wokół.
      — Tylko pamiętajcie — rzuciła, nie podnosząc wzroku — kuchnia to strefa wysokiego ryzyka. A ja mam skalpel w rękach częściej niż wy widzicie widelec.
      Tony zaśmiał się jeszcze głośniej, dźgając Ninę delikatnie łokciem w bok.
      — To co dajemy na wierzch? – Spytał z radością Tony.
      — Bylebyś nie wrzucił na pizzę ananasa, bo dziadek Mario załatwi ci zakaz wjazdu na teren Włoch — zagroziła z groźną miną.
      — Ej! — wtrącił Tony, śmiejąc się w głos. — Ja lubię ananasa na pizzy!
      Nina spojrzała na niego z teatralnym rozczarowaniem.
      — Scott, może to dobry moment żeby powiedzieć mu, że jest adoptowany? — rzuciła sucho, przy czym Tony spojrzał na nią z udawaną urazą.
      Przez chwilę byli tylko oni — śmiech, mąka unosząca się w powietrzu, ciepło ich wspólnego, całkiem zwyczajnego wieczoru. Tak prostego, że aż bolało od tego, jak bardzo tego brakowało. Nina spojrzała na Scotta ukradkiem, widząc, jak poważnie traktuje swoje zadanie, i z uśmiechem, którego nie umiała już powstrzymać, pomyślała, że bardzo lubiła ich wspólne wieczory.

      Nina

      Usuń
  35. Siedzieli przy kuchennym blacie, rozdzielając między siebie kolejne kawałki gorącej pizzy. W powietrzu unosił się zapach pieczonych ziół i oliwy, a śmiech Tony’ego odbijał się echem od ścian, jakby cały świat skurczył się do tej jednej kuchni i tej jednej chwili. Nina przełknęła kęs, upiła łyk wina i przez moment po prostu patrzyła na nich obu — na Tony’ego, z całą jego dziecięcą ekscytacją, i na Scotta, który wciąż miał w oczach ten cichy błysk dumy.
    Odłożyła kieliszek na blat, przesunęła się nieco bliżej i rzuciła, niby od niechcenia, ale z wyraźną miękkością w głosie:
    — Wiesz, Scott… — powiedziała, zerkając na niego z lekkim uśmiechem — powinieneś kiedyś zabrać Tony'ego do Włoch.
    Nina nie uciekła wzrokiem. Pozwoliła sobie na ten moment. Na te kilka sekund, kiedy nie musiała udawać, że to nie ma znaczenia.
    — Żeby zobaczył twoje miejsca — dodała ciszej, bardziej ciepło. — Żeby wiedział, skąd pochodzisz i żeby to było w pewien sposób też jego.
    Tony, zajęty walką z ciągnącym się serem na pizzy, nawet nie zarejestrował ciężaru tej wymiany spojrzeń.
    - No i zawsze moglibyście pojechać do Monzy - puściła oczko Tony’emu, który zrobił minę w stylu „Naprawdę?”
    Nina uśmiechnęła się krótko, cicho. Znowu sięgnęła po swój kawałek pizzy, wracając do rozmowy o niczym. Ale gdzieś w głębi serca wiedziała, że tamto jedno zdanie —
to nie było "nic". To było wszystko.
    Nina przez chwilę milczała, obracając kieliszek w dłoni, jakby szukając jakiejś wygodnej wymówki. Czuła na sobie spojrzenie Tony'ego, wyczekujące, pełne nadziei, i spojrzenie Scotta — cichsze, ale może nawet bardziej znaczące.
    — Jeżeli tata się zgadza — zaczęła spokojnie, przesuwając wzrokiem na Scotta, który kiwnął głową w niemym potwierdzeniu — to ja też nie widzę problemu, żebyś został na noc.
    Tony rozpromienił się natychmiast, jakby właśnie dostał przepustkę do najlepszego dnia życia.
    — Ale — dodała Nina, podnosząc palec ostrzegawczo — pod pewnymi warunkami.
    Tony natychmiast zamarł w miejscu, wpatrując się w nią z uwagą.
    — Po pierwsze: mycie zębów. Bez przypominania. Po drugie: zero słodyczy przed snem. I po trzecie — zawiesiła głos dramatycznie — żadnego grania do drugiej w nocy.
    Tony przewrócił oczami, ale kiwnął głową z udawaną rezygnacją. Nina nie chciała dodawać nic więcej, jednak propozycja Tony’ego o wyjeździe do winnicy zupełnie zbiła ją z tropu. Ten mały nigdy się nie poddawał.
    — Wiesz, Tony… właściwie to jutro mam już plany. Dziadek poprosił mnie, żebym podlała mu kwiaty. Wyjechał z Nowego Jorku.
    Zerknęła na niego, starając się brzmieć zupełnie poważnie. Tony spojrzał na nią jak na wariatkę.
    — Mamo... — powiedział z całą powagą dziecka, które wie lepiej — przecież dziadek ma obsługę, która zajmuje się jego mieszkaniem.
    Nina wzruszyła ramionami, udając kompletną niewinność.
    — Może jego kwiaty potrzebują bardziej osobistego podejścia? — odparła z miną świętej.
    Tony przewrócił oczami tak mocno, że prawie zobaczył własne czoło.
    — Mamo... będzie fajnie! — powiedział, rozpromieniając się znowu. — No proszę!
— Będziemy jeść ciasto, gadać z babcią, a ty możesz nawet zabrać książkę i siedzieć w cieniu winorośli jak jakaś… — zamyślił się na chwilę — jak jakaś... emerytka!
    Nina spojrzała na niego z udawanym oburzeniem.
    — Jeszcze jedno słowo i to ty będziesz podlewał dziadkowi kwiaty — zagroziła mu teatralnie.
    Tony połknął kolejny kęs pizzy, wyciągnął ręce nad głowę, przeciągając się rozkosznie, i rzucił:
    - O nie, nie dziadek ma takie wielkie mieszkanie, że zawsze się tam gubię.
    Spojrzał na nią śmiertelnie poważnie, jakby naprawdę była to sprawa życia i śmierci.
    — Serio! — dodał, gestykulując szeroko. — A wszędzie tylko jacyś ludzie w garniturach, którzy pytają, czy chcę coś do picia albo czy jestem głodny!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nina parsknęła śmiechem, niemal rozlewając wino na blat. Spojrzała na Tony’ego, który wyglądał teraz na wyjątkowo pokrzywdzonego przez los.
      — Ty biedny, zagubiony książę — powiedziała z udawaną litością, wycierając usta serwetką. — Następnym razem powinnam ci założyć lokalizator na kostkę.
      Tony zrobił dramatyczną minę, jakby właśnie rozważał, czy nie podać jej do sądu za znęcanie się nad nieletnim.
      — I ty się dziwisz, że wolę jeść pizzę i grać na konsoli niż pić herbatę z panami w smokingach? — rzucił, wywracając oczami.
      Nina roześmiała się, nie mogąc już tego powstrzymać.
Przez sekundę poczuła się tak, jak wtedy, kiedy Tony był mały i cały świat sprowadzał się do prostych rzeczy: śmiechu, jedzenia, bycia razem. Pogłaskała go odruchowo po głowie, zostawiając mu na włosach jeszcze więcej mąki.
      — Mamo - wywrócił jedynie oczami, przetarł usta serwetką i spojrzał na nią ponownie. — Skoro już skończyłem pizzę… mogę pograć jeszcze chwilę na konsoli?
      Nina udawała, że się zastanawia, marszcząc brwi z namysłem, a potem machnęła ręką z udawaną rezygnacją:
      — No dobrze… Ale tylko chwilę!
      Tony podskoczył w miejscu, wykrzykując coś w stylu „jesteś najlepsza!”, i pobiegł do swojego pokoju, zostawiając ich samych w kuchni. Nina oparła się o blat, wciąż z kieliszkiem w dłoni, i spojrzała za nim z rozbawieniem. Nina odłożyła kieliszek na blat, przeciągnęła palcami po włosach i spojrzała na pobojowisko, które zostawili po rodzinnym obiedzie. Westchnęła cicho, bardziej do siebie niż do Scotta, i odruchowo zaczęła zbierać talerze.
      — Ty wycierasz — rzuciła przez ramię, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie.
      Nina stała przy zlewie, odkręcając wodę i wkładając kolejne naczynia do środka.
Ruchy miała szybkie, sprawne — jak zawsze, kiedy próbowała czymś zająć ręce, zanim myśli zaczną zbyt mocno przybierać na sile.
      — Wiesz — odezwała się nagle, sięgając po kolejny talerz — ten nasz Tony… Do szesnastego roku życia albo nas wykończy — rzuciła z uśmiechem — albo zostanie milionerem.
      Nina przez chwilę myła talerze w milczeniu, a potem, bez ostrzeżenia, westchnęła głęboko i oparła się dłońmi o blat zlewu.
      Czuła, że powinna to powiedzieć.
Że nie może udawać, że wszystko jest tak proste.
      — Scott... — zaczęła ciszej, patrząc gdzieś w przestrzeń — może ten pomysł, żebyśmy wszyscy razem jechali do twojej mamy…
— Może to jednak nie jest najlepszy pomysł.
      Odwróciła się powoli w jego stronę, wycierając dłonie w ręcznik.
      — Mam z nią kontakt głównie przez Tony’ego — dodała, spokojnie, bez żalu, ale z nutą czegoś, co trudno było nazwać. — I tylko wtedy, kiedy naprawdę muszę.
      Przesunęła ręką po włosach, jakby próbowała zetrzeć z siebie ciężar tej niewypowiedzianej niewygody. Nie wynikało to z faktu, że nie lubiła mamy Scott’a, wręcz przeciwnie. Miała do niej bardzo dużo szacunku i uważała ją za dobrą kobietę. Jednak stosunki między nią a jej synem były zbyt zagmatwane, by móc tworzyć w pełni normalne relacji na takim szczeblu.
      — Nie wiem… — powiedziała cicho. — Po prostu… nie chcę, żeby Tony miał nadzieję na cokolwiek.
      Jej głos nie był oskarżycielski. Nie było w nim goryczy. Była tylko ta prosta, ludzka obawa, że pewnych rzeczy nie da się już naprawić samą dobrą wolą.

      Nina

      Usuń
  36. Nina uniosła wzrok na Scotta, słysząc jego słowa. W tym, jak to powiedział — cicho, bez pośpiechu, bez presji — było coś, co ścisnęło ją lekko w środku. Uśmiechnęła się półgębkiem, opierając brodę na dłoni.
    — Dla Tonego — powtórzyła cicho, z nutą ciepła w głosie, którego nie próbowała nawet ukrywać. Przez chwilę po prostu patrzyła na niego, jakby chciała sobie zapisać w pamięci ten moment — jego rozluźnioną postawę, lekki cień uśmiechu na twarzy, tę rzadką, szczerą miękkość w oczach.
    — Może to właśnie on nas tego uczy — dodała po chwili, z westchnieniem bardziej rozbawienia niż zmęczenia. — Jak obcować razem, nie komplikując wszystkiego, co się da.
    Przesunęła palcami po krawędzi blatu, patrząc na niego spod przymrużonych powiek.
    — Lepiej późno niż wcale, hm? — rzuciła z lekkim uśmiechem. Była w tym nuta żartu, tak, ale też coś więcej. Małe przyznanie się do tego, że może oboje — tak jak stali tu teraz, po przeciwnych stronach kuchennego blatu — wcale nie byli tacy źli w funkcjonowaniu razem. O ile tylko przestawali próbować wszystko naprawiać na siłę. Nina uśmiechnęła się lekko, podnosząc wzrok na Scotta.
Przez chwilę tylko siedziała w ciszy, pozwalając, by jego słowa wybrzmiały gdzieś między nimi — miękko, cicho, jak oddech. Oparła łokcie o blat, splatając dłonie i przysuwając się nieco do przodu, jakby to, co miała zaraz powiedzieć, wcale nie było takie oczywiste.
    — Wiesz... — zaczęła, przeciągając słowa z zamyśleniem, ale bez napięcia — dawno nie byłam w Winnicy.
    Uśmiechnęła się krótko, z tym ledwo widocznym błyskiem w oku, który zawsze pojawiał się, gdy mówiła o miejscach z przeszłości. Tych dobrych. Tych, które pachniały bezpiecznie.
    — Może rzeczywiście dobrze mi zrobi mała wycieczka — dodała, wzruszając ramionami jakby od niechcenia, choć w środku czuła, że to znaczyło trochę więcej. Przez sekundę patrzyła na niego w milczeniu, jakby chciała coś jeszcze dodać — coś, co wisiało jej na końcu języka — ale zamiast tego pozwoliła sobie na miękki uśmiech.
    — Ale... — zaczęła z tym starym, znajomym tonem, którym zawsze wbijała mu drobne szpilki — błagam cię, Scott... postarajcie się rano nie spóźnić. Uniosła brew i przechyliła głowę na bok, udając powagę.
    — Jeśli przyjedziecie pięć minut za późno, to dobrze wiesz, że całą drogę będziesz słuchał o tym, że przez ciebie zaczęłam dzień od kawy i frustracji.
    Nina przez moment tylko wodziła palcem po krawędzi kieliszka, czując ciężar jego pytania bardziej, niż chciała to przyznać. Szczególnie, że wiedziała, o co tak naprawdę pytał Scott.
    Max.
Wystarczyło jedno imię, by w jej klatce piersiowej znowu zrobiło się ciasno.
    Pokiwała lekko głową, nie patrząc na Scotta od razu.
    — Byłam — powiedziała cicho, tonem spokojnym, choć w środku wszystko w niej się spięło. Zebrała resztki rozmowy, spojrzenia, gesty, które tam dziś padły, i ułożyła z nich coś, co dało się wypowiedzieć bez rozpadania się na kawałki.
    — Mario… — zaczęła cicho — coraz lepiej.
Zaczyna się powoli wybudzać.
    Pozwoliła, by te słowa na chwilę wybrzmiały w powietrzu, zanim dodała:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi


    1. — Jego funkcje życiowe są stabilniejsze niż były jeszcze kilka dni temu, ale serce jest wciąż bardzo obciążone. Zawał był rozległy — dodała ciszej, bardziej rzeczowo. — Lewa komora ucierpiała najbardziej.
      Mówiła to spokojnie, niemal automatycznie — tak, jak mówi się o każdym pacjencie.
Ale wiedziała, że Scott wyłapuje te wszystkie drobne zmiany w jej głosie, których nie dało się już ukryć.
      — Lekarze jeszcze nie podjęli decyzji o ewentualnej operacji — kontynuowała. — Na tym etapie byłoby to zbyt ryzykowne. Na razie skupiają się na farmakologii i rehabilitacji. Trzeba poczekać, aż organizm sam się trochę odbuduje.
      Zamilkła na moment, zerkając na Scotta z ukosa.
      — Jest na to po prostu za słaby — powiedziała miękko. — I Scott… — odezwała się z tym spokojem, który czasami miała tylko dla pacjentów i najbliższych — nie martw się aż tak.
      Podniosła wzrok, pozwalając, by spojrzał jej w oczy i zobaczył w nich coś więcej niż tylko medyczne fakty.
      — Naprawdę jest pod najlepszą opieką — powiedziała spokojnie, z taką pewnością, że nie zostawiała miejsca na wątpliwości. —
Zajmują się nim świetni specjaliści, a ja… Nie pozwolę na to by coś mu się stało. 
Uśmiechnęła się lekko, niemal nieświadomie — ten sam ciepły, pełen zrozumienia uśmiech, którym od lat obdarzała tylko jego.
      Przesunęła dłonią po drewnie, zanim podniosła wzrok na Scotta. Teraz musiała przejść do tej drugiej części pytania, jakie jej zadał.
      — Mario chciał rozmawiać tylko z jedną osobą… Więc Max też był — powiedziała spokojnie, bez żadnych dramatycznych nut. - Sama do niego napisałam. 
Po prostu fakt. Tak, jak było. Nie miała zamiaru niczego przed nim ukrywać. Nigdy więcej. Przez chwilę mierzyła się z własnymi myślami, zanim dodała:
      — Został na chwilę. — Potem… — wzruszyła ramionami, jakby chciała strzepnąć z siebie ciężar tego spotkania — poszliśmy na kawę.
      Poczuła, jak powietrze wokół niej gęstnieje, choć Scott nic nie powiedział. Nie musiał.
Znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, co się w nim budzi, kiedy słyszy imię Maxa i ją w jednym zdaniu. Podniosła się z krzesła i oparła biodro o blat, splatając ręce na piersi tak, że stała teraz blisko niego.
      — Wiesz... — zaczęła cicho, starannie dobierając słowa — Max czuje się winny.
— Naprawdę winny.
      Przesunęła wzrokiem po kuchennym blacie.
      — I nie bardzo ma jak zrzucić to poczucie winy — dodała spokojnie. — Bo jego najbliżsi traktują go teraz jak wroga.
      Głos jej nie drżał, ale pod skórą czuła ten znajomy niepokój.
To uczucie, że balansuje na cienkiej linie — między wtrącaniem się w nie swoje sprawy a robieniem tego, co uważała za słuszne.
      Podniosła wzrok na Scotta, nie uciekając już spojrzeniem.





      Usuń
  37. Nina słuchała go w ciszy, nie przerywając ani na moment. Pozwoliła, żeby wyrzucił z siebie wszystko — te drobne zawahania, te ciężary, które od dawna nosił w sobie i których nigdy nie umiał nazwać inaczej niż prostym westchnieniem albo ruchem ramienia. I kiedy zamilkł, przez chwilę nic nie mówiła. Tylko patrzyła na niego — na tego samego Scotta, którego znała od lat.
Twardego na pokaz. Łagodniejszego, niż chciał kiedykolwiek być. Zmęczonego tym, że musi wciąż trzymać świat w jednym kawałku. Cicho odłożyła kieliszek na blat, nie odrywając od niego wzroku. I kiedy w końcu się odezwała, jej głos był ciepły, spokojny, miękki jak tamten wieczór.
    — Wiem — powiedziała po prostu. W tym jednym słowach było więcej niż mogłaby powiedzieć godzinami. Że go rozumiała. Że go znała. Że nikt nie oczekuje od niego cudów, których sam nie umie już od siebie wymagać. Przesunęła dłonią po blacie, jakby od niechcenia, a potem, równie spokojnie, dodała:
    — Ale też wiem — spojrzała mu prosto w oczy, bez najmniejszego zawahania — że nie chodzi tylko o Maxa.
    Zawiesiła głos, pozwalając, by każde jej słowo miało swoją wagę.
    — Chodzi przede wszystkim o ciebie.
    Jej głos był miękki, ale pewny. Bez oskarżenia. Bez presji.
    — O to, czy ty będziesz mógł kiedyś spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć, że zrobiłeś wszystko, co mogłeś.
    Uśmiechnęła się lekko, jakby chciała zdjąć z niego trochę tego ciężaru, który sam na siebie nakładał.
    — Bo wiesz, Scott... — dodała ciszej, z tą samą cichą czułością, którą zawsze umiała w nim obudzić — Rodzina to faktycznie nie tylko więzy krwi. To wybory, które robisz codziennie. To nie gdzie masz, ale gdzie chcesz stać, kiedy przychodzi trudny moment.
    Oparła się wygodniej, opierając łokcie o blat, ale w jej spojrzeniu wciąż była miękka, nieustępliwa siła.
    — A Max... — wzruszyła ramionami lekko — zasługuje na to, by móc samemu zdecydować.
    Nie mówiła tego po to, żeby go zranić. Nie mówiła, żeby go naciskać. Mówiła, bo wiedziała, że czasem jedno takie zdanie zostaje w człowieku dłużej niż wszystko inne. I bo wiedziała, że jeśli ktokolwiek był w stanie zrobić ten krok — nawet mały, nieporadny — to właśnie Scott.
    Nina przez chwilę jeszcze milczała, pozwalając, by jej słowa opadły spokojnie między nimi, jak kurz po burzy.
Scott nie odpowiedział od razu — i nie musiał. W ich świecie cisza nie była pustką.
Była odpowiedzią sama w sobie.
    Przez następne minuty rozmawiali już tylko o drobiazgach — o tym, że Tony powinien dostać zakaz kupowania kolejnych gier, o pogodzie, o tym, że pizza wyszła zaskakująco dobra jak na ich wspólne siły.
Śmiali się krótko, przekomarzali się z tą łatwością, której kiedyś oboje tak bardzo potrzebowali. Ta zwyczajność, ta prosta lekkość chwili — była bardziej uzdrawiająca niż cokolwiek, co mogliby zaplanować.
    W końcu Nina odsunęła się od blatu, zbierając swoje rzeczy.
    — No to… do jutra, Scott — rzuciła przez ramię, z lekkim uśmiechem, w którym było więcej czułości, niż zamierzała pokazać.
    Nina wyszła, zamykając za sobą drzwi cicho. A cisza, która po niej została, wcale nie była ciężka. Była pełna czegoś innego. Czegoś, co — może pierwszy raz od dawna — nie bolało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nina spojrzała na Tony’ego, który z dumą wcisnął jej śniadanie w ręce, jakby właśnie podarował jej największy skarb świata.
Uśmiechnęła się krótko, nie próbując nawet udawać, że nie jest tym rozczulona.
      — Ratujesz życie — rzuciła półżartem, unosząc kubek kawy w geście toastu. — Bez tego nie ruszam się nigdzie.
      Wzięła łyk gorącej kawy, zamykając na sekundę oczy, jakby właśnie dostała najlepszy prezent tego dnia. Dopiero wtedy przeniosła spojrzenie na Scotta, który stał oparty o framugę, patrząc na nią tym swoim półuśmiechem, którego Nina kiedyś nienawidziła tylko dlatego, że za każdym razem robił jej coś z sercem. Odstawiła kubek na stolik, szybkim gestem poprawiła włosy i wzruszyła ramionami z udawaną nonszalancją.
      — Gotowa — powiedziała, sięgając po kurtkę. — W końcu kto mógłby się oprzeć wycieczce w takim towarzystwie?
      Tony, nie dając się wcale zawstydzić, uśmiechnął się jeszcze szerzej i chwycił Ninę za rękę, ciągnąc ją w stronę drzwi.
      — No to jazda! — zarządził z entuzjazmem.
      Nina zerknęła na Scotta przez ramię, unosząc brew w geście, który mówił jasno:
I jak ja mam z nimi wytrzymać cały dzień?
      Ale pod tym całym droczeniem się i pozorną rezygnacją, było coś jeszcze — coś, co w niej samej zaskakiwało ją najmocniej.
Autentyczna radość, że jedzie właśnie z nimi. Że ten dzień zaczął się tak zwyczajnie.
Tak dobrze.
      Droga do Winnicy minęła im szybciej, niż się spodziewali. Tony przez większość czasu trajkotał bez opamiętania — o gokartach, o planach na wakacje, o nowym dodatku do swojej ulubionej gry.
Nina i Scott rzucali mu drobne odpowiedzi, śmiali się cicho, wymieniali spojrzenia nad jego głową — te krótkie, niemal niewidoczne gesty, które świadczyły o tym, jak dobrze rozumieli siebie i jego. W aucie było ciepło i zwyczajnie dobrze. Jakby te kilka godzin razem w drodze pozwalało na moment zapomnieć o wszystkim innym. O tym, co niedopowiedziane. O tym, co trudne. Byli tylko oni. I to wystarczało. Scott prowadził spokojnie, z jedną ręką na kierownicy, drugą od czasu do czasu zmieniając stację radiową, kiedy Tony narzekał, że "to staruszkowa muzyka". Nina siedziała obok, z nogą podciągniętą pod siebie, z kubkiem kawy w rękach, patrząc przez szybę na zmieniający się za oknem krajobraz — coraz więcej zieleni, coraz mniej szarości miasta.
      Gdy w końcu skręcili w znajomą, lekko wyboistą drogę prowadzącą do Winnicy, Tony niemal przykleił się do szyby, wypatrując znajomych miejsc. Scott zwolnił, zjeżdżając na długi podjazd prowadzący do posiadłości. Zanim jeszcze dobrze zatrzymali samochód, drzwi posiadłości otworzyły się, a na werandę wyszła mama Scotta. Tony, jak tylko wyskoczył z auta, nawet nie spojrzał na resztę. Pędził prosto do mamy Scotta z taką energią, jakby widział ją po raz pierwszy po latach.
      — Babciu! — zawołał z entuzjazmem, wpadając niemal w jej ramiona. —
Słyszałaś o nowym gokarcie?
— Mówię ci, jest absolutnie szalony! — wyrzucał z siebie słowa z prędkością karabinu maszynowego, gestykulując żywo rękami.

      Usuń
  38. Kiedy Scott usiadł obok niej, zostawiając między nimi dokładnie tyle przestrzeni, ile trzeba było, Nina uśmiechnęła się sama do siebie — cicho, prawie niezauważalnie. Patrzyła przed siebie, na kołyszące się delikatnie rzędy winorośli, na miękkie wzgórza w oddali, i pozwoliła, żeby ta chwila osiadła w niej cała.
    — Teraz wiem — odezwała się spokojnie, z lekkim rozbawieniem w głosie — czemu kupiłeś tę posiadłość.
    Spojrzała na niego kątem oka, z uśmiechem, który miał w sobie więcej czułości, niż kiedykolwiek wcześniej zamierzała pokazywać. Nie było w tym kpiny. Była tylko czysta, prosta akceptacja. Tego miejsca. Tego wyboru. Tego, kim on naprawdę był pod wszystkim, co przez lata próbował udawać.
    Przesunęła palcami po krawędzi schodka, a potem, jakby mimochodem, zerwała źdźbło trawy, które rosło pomiędzy deskami. Zaczęła delikatnie rozdrabniać je w palcach, pozwalając, by te małe fragmenty zieleni spadały jej na kolana.
    — Wiesz… — zaczęła ciszej, bardziej do siebie niż do niego — od pewnego czasu sama zaczęłam rozglądać się za nowym domem. — Gdzieś dalej od miasta. Ciszej. Normalniej.
    Zmarszczyła lekko brwi, patrząc na resztki trawy w swoich dłoniach, jakby szukała tam odpowiedzi, której nie umiała jeszcze nazwać.
    — Nigdy nie lubiłam Upper East Side — powiedziała cicho. — A jednak… całe swoje życie tam zostałam. W tych zimnych kamienicach, gdzie wszystko jest na pokaz.
    Jej głos zadrżał lekko, ale zaraz wrócił do swojego spokojnego tonu. Podniosła wzrok na Scotta, z cieniem uśmiechu, choć w jej oczach widać było więcej.
    — Mój ojciec zawsze uważał, że dom to nie miejsce, tylko nazwisko na skrzynce na listy. Że liczy się to, kto widzi, że tam jesteś. Nie kto naprawdę na ciebie czeka.
    Wzruszyła ramionami, jakby chciała zrzucić z siebie ciężar tych wspomnień, które nadal czasami uwierały w najgorszych momentach.
    — Mam dosyć życia jak w muzeum, Scott — dodała półgłosem. — Dosyć wchodzenia do mieszkania, gdzie wszystko jest perfekcyjne... i absolutnie martwe.
    Przez chwilę pozwoliła, by wiatr poruszył jej włosy, żeby oddech tej przestrzeni zrobił w niej miejsce na coś nowego. Potem, lżejszym tonem, jakby przywołując ich z powrotem do teraźniejszości, zerknęła na niego i uśmiechnęła się cieplej.
    Kiedy Scott wspomniał o zabraniu Tony’ego do Włoch, Nina zawahała się na moment. Nie dlatego, że nie wierzyła w ten pomysł — ale dlatego, że nagle, bardzo wyraźnie, zobaczyła w głowie ten obraz: ich syna, spacerującego uliczkami małego włoskiego miasteczka, z oczami szeroko otwartymi z zachwytu.
    — Powinieneś to zrobić — powiedziała spokojnie, pewnie. — Pokazać mu miejsca, w których... — urwała na sekundę, szukając odpowiedniego słowa — w których człowiek pamięta, jak się cieszyć z małych rzeczy.
    Oparła się plecami o schodek za sobą, wciągając głębiej zapach powietrza, w którym czuć było zieleń, słońce i gdzieś w oddali zapach kwitnących roślin.
    — On to zapamięta na całe życie — dodała miękko. — Takie wspomnienia zostają wtedy, kiedy wszystko inne się rozmywa.
    Zsunęła wzrok na jego dłonie, luźno splecione na kolanach, i przez sekundę pozwoliła sobie pomyśleć, że może nie wszystko w ich życiu jest nieodwracalne. Że może jeszcze potrafią budować, a nie tylko wracać do ruin. Przesunęła źdźbło trawy między palcami, a potem, półżartem, półserio, rzuciła:
    — Ale uprzedzam... Jeśli wrócicie stamtąd i zacznie mówić z włoskim akcentem albo domagać się espresso o ósmej rano, to radzisz sobie sam.
    Uśmiechnęła się szerzej, tak jak wtedy, gdy jeszcze wszystko między nimi było prostsze.

    Nina

    OdpowiedzUsuń
  39. Nina przez chwilę milczała. Czuła na sobie jego spojrzenie — miękkie, cierpliwe, bez pośpiechu. Takie, które zawsze potrafiło z niej wydobyć więcej, niż zamierzała pokazać. W końcu uniosła głowę i spojrzała mu w oczy, z lekkim półuśmiechem, jakby przyznawała się do czegoś, czego sama przed sobą długo nie chciała nazwać.
    — W zasadzie... — zaczęła spokojnie, a w jej głosie pobrzmiewała nuta cichej rezygnacji, zmieszanej z nieśmiałą nadzieją — mam już od jakiegoś czasu na oku jeden dom.
    Spojrzała gdzieś ponad jego ramieniem, jakby widziała tamten budynek oczami wyobraźni. Biały, prosty, z dużym ogrodem z tyłu i starym dębem przy wejściu. Nie był spektakularny. Nie był snobistyczny, jak apartamenty na Upper East Side, które zawsze bardziej ją przytłaczały niż cieszyły. Ale był... spokojny. Prawdziwy.
    — Brooklyn — dodała cicho. — Jest trochę na uboczu, ale wystarczająco blisko miasta, żeby Tony nie czuł się odcięty od świata… I ty również nie będziesz mieć do nas aż tak daleko.
    Uśmiechnęła się krótko, bardziej do siebie niż do niego.
    — I ma kuchnię, w której można naprawdę gotować — rzuciła z rozbawieniem, puszczając mu krótkie, zaczepne spojrzenie. — Nie tylko podgrzewać zamówione jedzenie.
    Cień słońca tańczył w jej włosach, wiatr poruszał cienkie kosmyki przy policzkach. A w oczach miała tę mieszankę czułości i niepewności, którą Scott znał aż za dobrze — tę, która mówiła: "Chcę spróbować, ale boję się". Nina przez chwilę bawiła się źdźbłem trawy, kręcąc je między palcami.
    — Od dawna chciałam coś zmienić — powiedziała ciszej. — Ale zawsze było coś... albo ktoś... kto mnie zatrzymywał. Spojrzała znowu na niego, tym razem już bez uciekania wzrokiem. — Może teraz... po prostu czas przestać czekać, albo uciekać. Wybierz jedno.
    Jej głos był spokojny. Decyzja dojrzewała w niej od dawna, tylko teraz — tutaj, przy nim — potrafiła ją wreszcie wypowiedzieć na głos. Nina przez chwilę siedziała w milczeniu, wpatrując się gdzieś w przestrzeń przed sobą, jakby chciała zamaskować burzę myśli, która nagle przetoczyła się przez jej głowę. Ciepły zapach winorośli, słońca i ziemi unosił się wokół nich jak kojąca kołdra. Gdzieś w oddali, za wzgórzami, odzywało się leniwe cykanie świerszczy, a w koronach drzew szumiał lekki wiatr, przesuwając liście jak miękkie westchnienia.
    — Scott... — zaczęła powoli, cicho, z tym dobrze znanym tonem, w którym zawsze brzmiała jej uparta niezależność. — Wiesz, że nie muszę... nie potrzebuję pomocy.
    Westchnęła cicho, niemal niezauważalnie, i zsunęła wzrok z jego twarzy na przestrzeń przed nimi, na rzędy winorośli, które falowały w rytmie wiatru, jakby oddychały własnym spokojnym życiem. Na chwilę pozwoliła sobie odpuścić — tę dumę, to wieczne poczucie, że wszystko musi udźwignąć sama. Przez długą chwilę nic nie mówiła. Po prostu siedziała w tej miękkiej ciszy, czując, że czasem największą odwagą jest pozwolić komuś zostać blisko. W końcu, prawie od niechcenia, jakby rzucając słowa w przestrzeń bez większego znaczenia, odezwała się z lekkością, której sama się po sobie nie spodziewała:
    — W przyszłym tygodniu... mam umówioną wizytę, żeby go obejrzeć. – Jej głos zabrzmiał miękko, prawie niesłyszalnie na tle cichego szumu przyrody. Podniosła na niego spojrzenie — trochę zuchwałe, trochę zaczepne, jakby wyzywała go na pojedynek, a trochę nieśmiałe, jak ktoś, kto prosi o więcej, niż chce przyznać. Słońce wplotło złote refleksy w jej włosy, a w oczach lśniło coś trudnego do uchwycenia — nadzieja zmieszana z ostrożnością.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Może... Może pojedziesz tam ze mną? — zapytała w końcu, z lekkim ruchem ramion, jakby chciała zbagatelizować znaczenie tej prośby, a jednocześnie nie mogąc ukryć, jak bardzo naprawdę jej na tym zależało. Nie śmiała spojrzeć mu w oczy od razu. Pozwoliła, by pytanie zawisło między nimi — lekkie jak pyłek kurzu w świetle popołudniowego słońca. Delikatne jak wszystko to, czego bali się dotknąć zbyt gwałtownie, żeby się nie rozpadło.
      Nina przyjęła od niego szklankę wina, musnęła jej rant opuszkami palców, ale jeszcze nie upiła łyka. Najpierw patrzyła przed siebie — na delikatne fale zieleni, na wzgórza, które wydawały się miękko zapadać w słońcu — potem przeniosła spojrzenie na Scotta. Jej usta wygięły się w lekki, rozbawiony uśmiech.
      — Wiesz, szczerze mówiąc... — zaczęła, przysuwając szklankę do ust, ale jeszcze zanim się napiła, rzuciła mu spojrzenie spod rzęs — nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
      Wzruszyła ramionami, jakby to było coś zupełnie nieistotnego, choć sama czuła, jak ciężkie było to "niezastanawianie się" w jej własnych myślach.
      — Ale biorąc pod uwagę twoje geny i jego obsesję na punkcie motosportu… — tu zaśmiała się cicho, ciepło, odchylając lekko głowę — powinnam chyba zacząć się przygotowywać psychicznie.
      Uniosła szklankę i w końcu upiła mały łyk wina, pozwalając, by smak rozlał się jej na języku.
      — Wyobrażasz to sobie? — rzuciła nagle, z rozbawioną miną, kręcąc głową. — Ja, zamieszkująca wśród stada rozgadanych makaroniarzy.
      Jej śmiech, miękki i szczery, potoczył się niskim tonem między nimi.
      — Ale wiesz co... — powiedziała po chwili, zaskakująco poważniejąc, choć w jej głosie wciąż tliła się łagodność. — Dla Tonego zrobiłabym wszystko. Gdziekolwiek miałby być szczęśliwy — tam ja też się odnajdę.
      Przesunęła palcem po krawędzi szklanki, jakby chciała nadać tej chwili trochę więcej lekkości, zanim rzuciła mu zadziorne spojrzenie i dodała półgłosem, z udawanym namysłem:
      — Mam taki zawód, że mogę pracować wszędzie.— dodała z lekkim westchnieniem, a na jej ustach pojawił się cień rozbawienia — A ty... — przeciągnęła słowa, udając powagę — ty i tak masz więcej pieniędzy niż zdrowy rozsądek, więc najwyżej zostanę twoją utrzymanką.
      Uśmiechnęła się niewinnie, przechylając głowę na bok, jakby właśnie zaproponowała mu coś absolutnie oczywistego. Parsknęła cicho pod nosem, udając, że to tylko niewinny żart — choć oboje wiedzieli, że pod tym śmiechem było coś więcej. Coś ciepłego, znajomego. Coś, co kiedyś wydawało się tak łatwe. A teraz — tu, na tych schodkach, z winem w dłoniach i słońcem muskającym ich skórę — na chwilę znów było. Po prostu… normalnie. W końcu odetchnęła cicho i rzuciła lekko, niby mimochodem:
      — Cóż... — powiedziała, pozwalając, by jej głos był miękki, niebezpiecznie miękki — mam nadzieję, że twój pakiet benefitów przeszedł solidną aktualizację.
      Unosząc powoli wzrok, spojrzała na niego spod wachlarza rzęs, z tą mieszaniną rozbawienia i wyzwania, którą tylko ona potrafiła tak bezwstydnie połączyć. Oparła łokieć o kolano i podparła brodę na dłoni, przyglądając się mu uważnie, jakby naprawdę rozważała wszystkie "za" i "przeciw".

      Nina

      Usuń

  40. Nina zaśmiała się, nie mogąc się powstrzymać — to był ten jej prawdziwy, szczery śmiech, taki, który wydobywał się gdzieś głęboko, zanim jeszcze zdążyła go zatrzymać.
    — Czy ty właśnie nazwałeś "gratami" auta, które kosztują więcej niż przeciętny dom w Nowym Jorku? — dodała, unosząc brew.
    Potem, kiedy Scott zaczął z udawaną powagą wyliczać, jak będzie wyglądać jej „nowa rola”, Nina parsknęła śmiechem jeszcze raz i potrząsnęła głową.
    — Ah, czyli mam robić dokładnie to, co robię przez całą znajomość z tobą — rzuciła z lekką ironią, opierając podbródek na dłoni i patrząc na niego z tym całym ciepłem, które próbowała czasem ukrywać za sarkazmem. — Noted.
    Jej śmiech znowu rozbrzmiał miękko, niosąc się lekko nad winoroślami. Przez chwilę siedzieli tam razem, w tym idealnym, drobnym kawałku świata, w którym nie musieli udawać niczego.
    — Ale pamiętaj — dodała jeszcze z błyskiem w oku, pochylając się w jego stronę na tyle, że dzieliły ich ledwie centymetry — jak wyciągniesz kiedyś spod garażu jedenastu identycznych ferrari i będziesz próbował mi wmówić, że „ten inaczej brzmi”, to będziemy musieli zrobić aneks do naszego kontraktu.
    Puściła mu oko, odchylając się znów wygodnie i sięgając po szklankę wina, zostawiając go z tą myślą — i z tym rozbrajającym, całkowicie jej własnym uśmiechem, w którym była cała Nina: lojalność, czułość, upór... i nutka wyzwania.
    Nina uniosła brew, walcząc z uśmiechem, który mimowolnie wpełzł jej na twarz. Patrzyła na niego przez chwilę, z tym charakterystycznym dla niej błyskiem w oku, który oznaczał tylko jedno: zaraz coś mu odwinie.
    — Tematy dorosłych ludzi, powiadasz... — mruknęła przeciągle, przeciągając końcówkę, jakby naprawdę rozważała tę propozycję.
    Przechyliła głowę lekko w bok, łapiąc jego spojrzenie, i westchnęła teatralnie.
    — No dobra, możemy być dorośli. — Uśmiechnęła się szeroko, niemal niewinnie, ale ton głosu zdradzał, że niewinność tu nie ma najmniejszych szans.
    — Chcesz rozmawiać o tym, kto pierwszy zacznie mieć kryzys wieku średniego? — rzuciła rozbawiona, opierając się wygodniej o schody. — Na bank ty… Bo wiesz, ty już masz sportowy samochód, obsesję na punkcie młodzieńczych pasji, młodych kobiet i... — zatrzymała się, przyglądając mu się celowo od góry do dołu. — Scott Andretti. Kandydat na kryzysującego nr 1.
    Zaśmiała się cicho, a potem, zanim zdążył się odezwać, szturchnęła go lekko kolanem w jego kolano, niby od niechcenia, ale z wyczuwalnym ciepłem. Nina zaśmiała się cicho, kręcąc głową z rozbawieniem. Poprawiła się na schodku, podciągając jedną nogę bliżej siebie, a drugą lekko szturchnęła Scotta w łydkę.
    — Spryciarz? — powtórzyła z udawaną powagą, unosząc brwi. — Scott, proszę cię... — Nachyliła się trochę bliżej, jakby zdradzała mu wielką tajemnicę. — To twój syn.
    Wskazała na niego oskarżycielskim palcem, choć w jej oczach czaił się śmiech.
    — Jestem absolutnie pewna, że wszystkie niecne plany, kombinacje i drobne manipulacje, jakie z niego wychodzą… to czysta, niepodrabiana pula twoich genów.
    Oparła brodę na dłoni, patrząc na niego spod rzęs z udawaną dezaprobatą, choć trudno jej było ukryć szeroki uśmiech.
    — Ja jestem tylko tą biedną, zmęczoną matką, która próbuje to wszystko ogarnąć i udaje, że ma jakąkolwiek kontrolę.
    Mrugnęła do niego, dając mu jasno do zrozumienia, że żadne z nich nigdy tej kontroli tak naprawdę nie miało — ani nad Toneym, ani nad tym, co działo się między nimi od lat.
    Potem sięgnęła po swoją szklankę z winem, uniosła ją w jego stronę w geście toastu i dodała z lekkością:
    — Więc za twoje geny, Scott. Za wszystkie przyszłe kłopoty, które nam jeszcze przyniosą.

    Ninka <3

    OdpowiedzUsuń
  41. Nina uniosła brew, opierając łokieć o kolano i spoglądając na niego z taką miną, jakby właśnie rozważała, czy powinna go wyśmiać, czy może jednak dać mu jeszcze tę ostatnią szansę.
    — No tak, bo to przecież takie przyziemne — rzuciła z przekąsem — żeby człowiek w dzisiejszych czasach miał przynajmniej jedno Ferrari.
    Przekręciła lekko głowę, patrząc na niego z rozbawieniem wymieszanym z czułością, której nawet nie próbowała już ukrywać.
    — Minimum socjalne, wiadomo — dodała, unosząc lekko szklankę, jakby wznosiła toast za tę absurdalną rzeczywistość, w której oboje jakoś się odnaleźli.
    Uśmiechnęła się pod nosem, a potem, z miną kogoś, kto właśnie wspomina coś naprawdę uroczego — i absolutnie niegrzecznego — rzuciła niewinnie:
    — Wiesz... — zaczęła, patrząc w dal, jakby mówiła tylko do siebie — pamiętam niektóre nasze przejażdżki.
    Zerknęła na niego ukradkiem, z błyskiem w oku.
    — I pamiętam też, jak często twoje wykłady o różnicach w momentach obrotowych kończyły się... no, powiedzmy, dość szybko skróconym kursem praktycznym.
    Zaśmiała się cicho, nisko, odchylając głowę do tyłu, a słońce zamigotało w jej włosach.
    — Szczerze? — dodała, zerkając na niego przez ramię z taką pewną siebie swobodą, że Scott mógł tylko parsknąć śmiechem. — To były jedyne lekcje motoryzacji, co do których nie miałam nic przeciwko.
    Uśmiechnęła się szeroko, lekko, pozwalając sobie na odrobinę tej beztroski, której kiedyś było między nimi tak dużo. Wzięła mały łyk wina, czując, jak ciepło rozlewa się po niej nie tylko od trunku, ale i od tej całej rozmowy, tej miękkiej, bezpiecznej przestrzeni, którą dzielili — tak naturalnie, jakby nigdy jej naprawdę nie stracili. Oparła szklankę na kolanie i spojrzała mu w oczy, teraz już poważniej, choć wciąż z cieniem uśmiechu na ustach.
    — Ah no i najważniejsze... — dodała, pochylając się odrobinę bliżej, z konspiratorskim szeptem — jeśli naprawdę kupisz jeszcze jedno Ferrari, to mam pierwszeństwo w wyborze koloru lakieru. Przymrużyła oczy z rozbawieniem, a kącik jej ust drgnął w tym złośliwie czułym uśmiechu, który znał tak dobrze. – I nie chcę słuchać kolejny raz o tym, że czerwony jest święty.
    Pozwoliła, żeby jej kolano lekko musnęło jego, niby przypadkiem, a jednak wystarczająco wyraźnie, by zostawić po sobie ten drobny ślad bliskości. Nie za dużo. Nie za mało. Tyle, ile trzeba, żeby jedno i drugie wiedziało, że ta rozmowa — i to, co niewypowiedziane — jeszcze się nie skończyły.
    Nina uniosła brew w udawanym zamyśleniu, bawiąc się delikatnie nóżką swojego kieliszka, który powoli obracała w palcach.
    — Hm... — zamruczała z tym swoim charakterystycznym rozbawieniem. — Flota ferrari, niekończące się wykłady o silnikach i sabotaż każdej poważnej rozmowy? Zerknęła na niego spod rzęs, z tym miękkim, zaczepnym błyskiem w oczach, który rezerwowała tylko dla niego. — Cóż, nie wiem, Scott… — przeciągnęła z udawaną powagą. — To brzmi jak całkiem uczciwy układ.— dodała z krótkim śmiechem, który zabrzmiał miękko w ciepłym powietrzu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odchyliła się lekko do tyłu, opierając się wygodniej o schodek, i dopiero wtedy, z niemal niewinną miną, dorzuciła:
      — Akurat tak się składa... — zaczęła tonem absolutnie beztroskim, ale nie kryjąc dumy — że w moim samochodzie też jest V8.
      Przeciągnęła te słowa celowo, jakby obserwowała jego reakcję z ukrytą satysfakcją. Uśmiechnęła się szelmowsko, tym swoim najbardziej rozbrajającym uśmiechem, który przez lata miał nad nim większą władzę, niż pewnie chciałby przyznać.
      — Hm... — mruknęła, przeciągając sylaby z udawaną powagą. — Smok na ramieniu, tygrys na łydce i obowiązkowo Carpe Diem na klacie.
      Uniosła brew, jakby naprawdę kalkulowała w myślach.
      — Świetny plan, Scott. — Pokiwała głową teatralnie, a jej kącik ust drgnął lekko w rozbawieniu. — Nic tu nie mówi: „mam kryzys wieku średniego” tak skutecznie, jak skóra, sportowe fury i... dziary w miejscach, które opadną pod wpływem grawitacji.
      Zerknęła na niego kątem oka, uśmiechając się szeroko, a potem, udając zupełną powagę, dodała:
      — Ale jeśli naprawdę pójdziesz w ten klimat... — nachyliła się odrobinę bliżej, zmniejszając dystans między nimi do kilku oddechów — …to masz moje błogosławieństwo.
      Nina oparła brodę na dłoni, patrząc na niego spod półprzymkniętych powiek z takim wyrazem, jakby naprawdę rozważała wszystkie te dramatyczne możliwości, które właśnie z rozbrajającą szczerością jej przedstawił.
      — Pod jednym warunkiem. – Przesunęła palcem po jego ramieniu, jakby już wybierała miejsce pod domniemanego smoka, i uśmiechnęła się tym swoim łobuzerskim, rozbrajającym uśmiechem:
      — Pozwolisz mi wybrać wzór. – Zrobiła pauzę, patrząc na jego minę z udawaną powagą, a potem zaśmiała się cicho, miękko, jak kiedyś, gdy jeszcze śmiali się z rzeczy, które naprawdę tylko oni mogli zrozumieć. – A cokolwiek wybierzemy... — zawiesiła głos, patrząc mu prosto w oczy — …będziesz potem twierdził przed wszystkimi, że to była twoja własna, genialna decyzja.

      Nina

      Usuń
  42. Nina przesunęła palcami po krawędzi swojego kieliszka, a jej uśmiech zrobił się nieco szerszy, bardziej zaczepny.
    — Jednorożec na łopatce... — powtórzyła, kręcąc głową z udawaną powagą. — Biorąc pod uwagę twoje niektóre techniki podrywu, to może by ci to nawet pomogło.
    Uniosła brew, nie mogąc powstrzymać się od krótkiego, cichego śmiechu.
    — Mógłbyś mówić, że jesteś wrażliwym facetem — dodała, biorąc jeszcze łyk wina i opierając się wygodniej o schodki. — Kobiety kochają wrażliwych facetów… Nawet jak nie mają ferrari.
    Pozwoliła sobie na chwilę ciszy, patrząc na niego z rozbawieniem, ale gdzieś pod tym uśmiechem czaiła się świadomość, że balansują na cienkiej linie. Że łatwo byłoby pozwolić sobie na więcej. Za łatwo. Odchrząknęła cicho, prostując się nieco, i przeniosła wzrok na rozciągające się przed nimi wzgórza.
    — Zgadzam się — zaczęła spokojniej, jakby nagle przypomniała sobie, po co tu naprawdę są — ty i Tony powinniście tu częściej przyjeżdżać.
    Mówiła już całkiem innym tonem: miękkim, cichym, z tą nutą szczerego ciepła, której nie dało się udawać.
    — On uwielbia twoją mamę. I... — zawahała się na ułamek sekundy, zanim dodała lekko, z krótkim, nerwowym uśmiechem — żebyśmy się dobrze rozumieli... ja też myślę, że to ważne.
    Zawiesiła głos na moment, jakby ważyła, czy powinna powiedzieć więcej.
    — Ale… — dodała w końcu, łapiąc jego spojrzenie i zatrzymując je na sobie odrobinę dłużej — nie możemy robić "tego".
    Nie musiała precyzować, co miała na myśli. Oboje wiedzieli. Tego zaplatania się znowu we wspomnienia, w iluzje, w tę wygodną iluzję, że czas stanął w miejscu. Że można byłoby zacząć od nowa tak, jakby nic się nie wydarzyło. Nina uśmiechnęła się cicho, bardziej do siebie niż do niego.
    — Jesteśmy tu dla Tony'ego. — Skinęła lekko głową, jakby sama sobie przypominała to na głos.
    Tony niemal promieniował z ekscytacji, zerkając co chwila na babcię, jakby chciał upewnić się, że naprawdę trzyma stronę jego wielkiego planu. Lawenda otaczała ich miękkim zapachem, słońce łagodnie przygrzewało w plecy — idealna sceneria dla operacji Zatrzymać Ich Tu Na Noc. Tony zamrugał szybko, zbierając w głowie wszystkie pomysły.
    — Musimy coś wymyślić — szepnął gorączkowo, zerkając znowu na schody, gdzie Nina i Scott siedzieli wciąż w tej samej, zaśmiewającej się od nie-wiadomo-czego pozie. — Coś, czego nie będą mogli odrzucić. Babcia uniosła brew w pytającym geście, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo Tony już miał plan. Właściwie genialny plan.
    — Grill! — wypalił nagle, ściszając głos, gdy babcia machinalnie przyłożyła palec do ust na znak ciszy. — Zróbmy wieczornego grilla!
    Oczy mu się zaświeciły.
    — I powiemy, że nie możemy wracać po ciemku, bo... bo żaby wyłażą na drogę! — powiedział z powagą człowieka, który naprawdę wierzył, że to świetny argument. — No i wino! Przecież pili wino, prawda? Nie można prowadzić po winie. To zasady.
    Babcia zachichotała cicho, nie do końca próbując ukryć rozbawienie.
    — Genialne, prawda? — Tony wypiął pierś jak mały bohater.
    Babcia uśmiechnęła się tajemniczo, poprawiając bukiet kwiatów w dłoniach.
    — Zostaw to mnie, skarbie — mruknęła konspiracyjnie.
    Kilka minut później, kiedy wszystko wydawało się wracać do spokojnego rytmu rozmowy i śmiechu, mama Scott’a wraz z Tony’m zatrzymali się przy siedzącej na schodach parze. Tony z trudem powstrzymał się od szerokiego uśmiechu. Babcia wzruszyła ramionami z udawaną niewinnością.
    — Scott, musisz mi pomóc, chyba znowu wysiadł ten cholerny bezpiecznik — rzuciła, kręcąc głową. — Jeżeli nic z tym nie zrobisz, to do rana zostanę bez prądu.
    Spojrzała na Scotta i Ninę, udając, że kompletnie nie ma nad tym kontroli.
    — Ale przecież nie mogę was tu zatrzymywać — westchnęła teatralnie i zerknęła na zegarek — …może jutro rano przyjdzie sąsiad, on się zna.
    Tony przytaknął gorliwie:
    — Babciu, ty sama w nocy na tym odludziu? Bez prądu? — powiedział z przejęciem, jakby właśnie proponował rozwiązanie na skalę światową.

    Nina&Tony i Babcia w akcji :D

    OdpowiedzUsuń
  43. Nina milczała przez chwilę, patrząc na Scotta, na sposób, w jaki w jednej chwili potrafił się rozłożyć na schodku z nonszalancką lekkością, a w następnej zamknąć w sobie jak człowiek, który zgubił drogę. Znała go. Aż za dobrze.
Wiedziała, że w środku wciąż był tym samym chłopakiem, który pewnego dnia podbiegł do niej z rozczochranym włosami i tym łobuzerskim błyskiem w oku, proponując wspólną ucieczkę z nudnej rzeczywistości. Chciał ją wtedy zabrać na drugi koniec świata. Na chwilę, na zawsze, na „zobaczymy”.
I choć od tamtej chwili minęły lata, choć ich życie zostało podzielone na „przed” i „po”, choć Tony stał się najważniejszym, najpiękniejszym kawałkiem ich wspólnej historii — Scott się nie zmienił. Nie tak naprawdę. To był jego największy urok. I jego największa wada.
    Bo Nina wiedziała, że nie można zmienić człowieka, który sam nie chce się zmienić. Wiedziała, że jeśli Scott zostałby z nią na stałe, jeśli zdecydowałby się naprawdę zostać — nie tylko ciałem, ale też sercem — to prędzej czy później zacząłby się dusić. Że patrzyłby na nią i na Tony'ego jak na przystań, której część jego duszy pragnęła... ale druga część nie potrafiła znieść tej stałości. Że w końcu zacząłby tęsknić za tym wszystkim, co było gdzieś tam — za wolnością, za drogą, za czymś, czego nawet on sam nie umiał nazwać.
A wtedy… wtedy znów by odszedł. I zostawiłby po sobie ciszę, którą znów trzeba by było poskładać. Nina zacisnęła dłonie na materiale spodni, próbując wyrzucić z siebie te myśli, ale one kleiły się do niej jak bursztyn do skóry. Wiedziała. Za dobrze wiedziała. Mimo to — patrząc teraz na Scotta, który tak bezbronnie pozwalał sobie mówić o tym, co czuje — czuła coś więcej niż żal. Czuła czułość. Tak głęboką, że niemal ją zabolało.
    — Więc jeśli naprawdę chcesz być blisko tego, czego pragniesz… musisz przestać uciekać, Scott. Nie ode mnie. Od siebie.
    I wcale nie mówiła tu o byciu z nią. Mówiła o ogólnym szczęściu Scott’a, nawet jakby miał ułożyć sobie życie z kimś innym. Bo z każdą inną osobą miałby ten sam problem. Wypuściła powietrze powoli, jakby wyrzucała z siebie cały ten ciężar, i powiedziała cicho:
    — Wiesz, Scott — odezwała się cicho, ale z tym charakterystycznym dla siebie ciepłem — jakbyśmy poszli razem na terapię dla par, to jestem pewna, że nasz terapeuta po pierwszej sesji sam musiałby się zapisać na terapię.
    Pochyliła się lekko w jego stronę, mrużąc oczy, jakby szykowała się do jakiejś wielkiej tyrady, choć ton miała zupełnie lekki.
    — No bo pomyśl — zaczęła, rozkładając ręce teatralnie. — Znamy się… Z dwadzieścia lat?
Zrobiła krótką pauzę, jakby faktycznie musiała się zastanowić.
    — Mamy razem dziecko. Wracaliśmy do siebie tyle razy, że gdybym miała za każdą próbę dostawać dolara, już dawno kupiłabym sobie to cholerne Ferrari.
Uniosła brew, rzucając mu rozbawione spojrzenie.
    — Żadne z nas nie potrafiło sobie ułożyć życia z nikim innym, bo najwyraźniej mamy w mózgu wbudowany przycisk „komplikuj, ale tylko z tym jednym konkretnym idiotą”.
Nina ciągnęła, coraz bardziej rozbawiona własną litanią:
    — I nawet kiedy jesteśmy wkurzeni, zranieni albo święcie przekonani, że nie chcemy się znać i mamy to wszystko za sobą... — Przechyliła głowę, patrząc na niego z lekkim, niemal figlarnym uśmiechem. — Nie jesteśmy nawet w stanie przestać ze sobą sypiać… Choć oczywiście tym razem już naprawdę tego nie zrobimy.
    Wzruszyła ramionami, jakby mówiła o czymś tak oczywistym, jak pogoda.
    — Więc jak wyobrażasz sobie biednego terapeutę? — dodała z rozbrajającą szczerością. — Siedzi sobie, notuje grzecznie nasze dramaty, a po godzinie wali głową w stół i pyta, czemu, do cholery, jeszcze nie utopiliśmy się nawzajem albo nie pobraliśmy, tak na złość zdrowemu rozsądkowi.
    Pomimo tych wszystkich słów Nina w głębi siebie już wiedziała. Wiedziała, że ich droga — jakkolwiek kręta i popękana — jeszcze się nie skończyła.
Ale wiedziała też, że tym razem musi być inna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. 
Że nie mogą po prostu znów się porwać na coś wielkiego bez zbudowania fundamentu.
Bo bez niego wszystko znów się zawali.
      I choć część jej serca chciała po prostu rzucić się w te ramiona, zapomnieć o wszystkim, zacząć jeszcze raz — wiedziała, że prawdziwa miłość czasem polega nie na trzymaniu, ale na nauczeniu się, jak być blisko... nie posiadając drugiej osoby.
      I może — jeśli będą mieli odwagę sięgnąć po tę terapię, rozgrzebać wszystkie swoje rany i nauczyć się je opatrywać razem — może wtedy naprawdę będą mogli być dla Tony'ego taką rodziną, jakiej chłopiec pragnął. Może. Ale na razie — wystarczało to jedno wspólne spojrzenie w ciepłym świetle zachodu.

      ***

      Gdy Scott wyszedł z latarką domu, strzepując kurz z dłoni, z miną człowieka, który stoczył właśnie nierówną walkę z techniką i przegrał Nina zrozumiała, że nie będzie spała dzisiaj we własnym domu.
      Uniosła brew, popijając wino z ostentacyjną obojętnością. Spojrzała na Tony’ego, który robił minę zbitego psa połączonego z aspirującym prawnikiem walczącym o sprawiedliwość.
      — No cóż… — Nina przeciągnęła słowa, zerkając na syna z udawaną powagą. — Skoro sytuacja przedstawia się tak dramatycznie…
      Zsunęła nogi ze schodka, ostrożnie postawiła kieliszek na kamiennej płycie i z westchnieniem, jakby zaraz miała ogłaszać werdykt w bardzo ważnej sprawie, powiedziała:
      — ...to nie mamy innego wyjścia, jak zostać tu na noc.
Rozłożyła ręce teatralnie, jakby składała się na to pod przymusem losu.
      — W trosce o twoje bezpieczeństwo - skinęła głową w stronę mamy Scott’a, która patrzyła na nią spod rzęs z miną "tak, tak, i kto tu kogo zna najlepiej". — Oraz w imię walki z nielegalnym prowadzeniem pojazdu po jednym kieliszku wina, co zresztą — spojrzała wymownie na Scotta — mogłoby zrujnować twoją reputację, bo jeszcze by napisali: "Miejscowy bohater elektryk złapany na podwójnym gazie."
      Tony niemal podskoczył z radości.
      — Czyli zostajemy? Naprawdę?! — upewnił się, jakby bał się, że zaraz ktoś cofnie decyzję.
      Nina spojrzała na niego, na tę jego bezczelnie rozczulającą radość, i wzruszyła ramionami, udając rezygnację.
      — No chyba nie będziemy łamać prawa, Tony — powiedziała całkiem serio. — Musimy ratować tatę przed kryminałem.
      — I babcię przed samotną śmiercią w ciemności! — dodał Tony z dramatycznym patosem, jakby naprawdę walczyli o życie.
      I choć wiedziała, że to nie jest rozwiązanie żadnego z ich wielkich problemów — i że jeden wspólny wieczór nie naprawi lat pogubienia — to przez tę jedną krótką chwilę, Nina pozwoliła sobie uwierzyć, że może czasem warto po prostu być tam, gdzie chce się być. Z tymi, których się kocha. Bez planu. Bez przyszłości zapisanej w kalendarzu. Po prostu — być.
      Westchnęła cicho, spojrzała na Tony’ego, na Scotta, na jego mamę, która wzruszyła ramionami, jakby właśnie wygrała w jakąś niewidzialną grę. A kiedy zostali tylko we dwoje na ganku, Nina, wciąż siedząc wygodnie, skrzyżowała ręce na klatce piersiowej, spojrzała na Scotta spod półprzymkniętych powiek i powiedziała tonem, w którym brzmiała czysta ironia:
      — Wiesz, Scott... albo mam paranoję, albo właśnie zostaliśmy zakładnikami własnego syna.

      Nina

      Usuń
  44. Scott stał przed nią, z tą swoją miną wiecznego chłopca złapanego na czymś głupim, a Nina patrzyła na niego, czując, jak coś w niej się jednocześnie śmieje i delikatnie zapada. Ciepły, wilgotny zapach ogrodu mieszał się z dymem unoszącym się z rozpalonego jeszcze wcześniej grilla. Wieczorne powietrze było ciężkie od lawendy, jaśminu i dźwięków późnej godziny — świerszcze grały koncert, gdzieś dalej słychać było stukot zamykanych okiennic. Było coś nierealnego w tym zmierzchu — jakby świat zatrzymał się na moment dokładnie w tej sekundzie, zanim zapadnie noc. Nina poprawiła kieliszek w dłoni, przesuwając palcem po jego krawędzi. Poczuła chłód szkła i ten znajomy ciężar, który niósł nie tylko wino, ale i wszystkie ich niewypowiedziane rozmowy, nieprzepracowane emocje. Te, które zawsze wisiały między nimi jak cichy, nieodłączny towarzysz. Kiedy Scott zaczął coś mamrotać o odwożeniu jej do Nowego Jorku, musiała powstrzymać śmiech. Naprawdę myślał, że ktokolwiek z nich jest w stanie teraz wracać do cywilizacji? Że po tym wszystkim, po tym ciepłym, rozbitym wieczorze, będzie miała ochotę wsiąść do samochodu i udawać, że nic się nie wydarzyło? Uniosła brew i powoli, bardzo świadomie, spojrzała na niego.
    — Ty chyba faktycznie potrzebujesz terapii — powiedziała miękko, prawie z rozbawieniem.
    Oparła się bokiem o framugę drzwi, czując, jak chłodny kamień przejmuje ciepło jej skóry przez cienki materiał koszulki. Nie odwracając od niego wzroku, wskazała ruchem głowy na ogród, gdzie Tony i babcia majstrowali coś wokół grilla, prawdopodobnie knując dalej w najlepsze.
    — Mamy przed sobą cały wieczór i zamierzam skorzystać z tego, że nie muszę się o nic martwić — Zrobiła krótką pauzę, pozwalając, by każde słowo wybrzmiało jak rozkaz i obietnica jednocześnie. — Więc zamiast kombinować, jak mnie stąd ewakuować, może po prostu...
    Zawiesiła głos, przestąpiła z nogi na nogę, zmieniając ciężar ciała, jakby cała była jedną wielką niewypowiedzianą sugestią.
    — Weź jeszcze jedną butelkę wina. Albo dwie — dodała, uśmiechając się krzywo, z tym specyficznym błyskiem w oku.
    Kieliszek zamieniła na drugą rękę, skrzyżowała ręce na piersi i utkwiła w nim spojrzenie tak spokojne, tak oczywiste, że przez sekundę wydawało się, że wszystko inne: wszystkie ich niepewności, wszystkie lęki i wszystkie niedomówienia — po prostu zniknęły.
    — Bo jeśli mamy być zakładnikami naszego własnego dziecka, to przynajmniej zróbmy z tego zakład niewinny: kto pierwszy się upije, ten ścieli łóżka.
    Za jej plecami niebo było już prawie fioletowe, zasypane pierwszymi rozproszonymi gwiazdami. Ogród pachniał intensywniej z każdą minutą, noc obiecywała chłód i ciszę, której dawno oboje nie mieli okazji poczuć. Nina patrzyła na Scotta jeszcze chwilę — tego samego faceta, który zawsze umiał rozbawić ją do łez, a potem złamać jej serce jednym spojrzeniem. I mimo wszystko — mimo rozsądku, mimo świadomości wszystkich pułapek — czuła, jak gdzieś pod skórą budzi się w niej coś bardzo prostego, bardzo starego: tęsknota za chwilą, która nie musi niczego udowadniać. Za byciem tu i teraz.
    — No, rusz się — rzuciła jeszcze przez ramię z udawanym zniecierpliwieniem. — Musimy jeszcze obmyślić plan zemsty na naszym własnym dziecku.
    W końcu, pierwszy raz od dawna, nie musiała niczego naprawiać. Nie musiała się spieszyć, nie musiała być dla wszystkich wszystkim. Wystarczyło, że była tu. I że gdzieś między serem, winem i spaloną instalacją planowali coś tak absurdalnego jak zemstę na własnym synu — w noc bez prądu, ale z pełnym światłem w sercach.

    Ninka

    OdpowiedzUsuń
  45. Nina siedziała na brzegu łóżka, z jeszcze wilgotnymi od kąpieli włosami, które spływały jej na ramiona w ciemnych, nieregularnych falach. Piżama, która miała na sobie należała do mamy Scott’a — teraz pachniała świeżym praniem i trochę… domem. Tego wieczoru potrzebowała właśnie tego: nie perfekcji, nie odpowiedzi, tylko odrobiny zwykłego, codziennego bezpieczeństwa.
    Na dźwięk skrzypnięcia drzwi podniosła wzrok. Kiedy zobaczyła Scotta, jak wsuwa głowę do środka z tym swoim niewinnym „hej”, przez chwilę tylko na niego patrzyła — cicho, bez ironii. Jakby chłonęła jego obecność dokładnie taką, jaka była: niespodziewaną, znajomą, niemal absurdalnie naturalną.
    Nina oparła się o poduszki, ze stopami owiniętymi kocem i tą cudowną bezczelnością, która pojawiała się u niej zawsze po trzecim kieliszku wina.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Patrzyła na Scotta, jak siedział na skraju fotela z tym swoim nieudolnie poważnym wyrazem twarzy, trzymając triumfalnie bezpiecznik w dłoni, jakby właśnie uratował świat. W innej wersji życia pewnie by się z niego za to nabijała bez końca. Ale dziś… dziś miała ochotę jedynie się śmiać. I być. Po prostu — być.
      — Serio? — powiedziała w końcu, unosząc brwi. — Przynosisz mi bezpiecznik jak jakiś romantyczny artefakt? To ma być symbol naszej relacji? Część zamienna?
      Obróciła go w palcach, po czym odstawiła na nocny stolik z takim namaszczeniem, jakby właśnie składała przysięgę przed Świętym Światłem z piwnicy. Potrzebowała dokładnie tego, co było tego wieczoru: półmroku, ciepłego powietrza z ogrodu, zapachu jaśminu i tej dziwnej, niedopowiedzianej obecności, która kiedyś była dla niej codziennością, a teraz była czymś w rodzaju delikatnego, niewypowiedzianego „prawie”.
      — A "ciasto pojednania" twojej mamy— mruknęła Nina, przeciągając słowa — to brzmi jak próba manipulacji emocjonalnej w wersji cukierniczej. Nie zdziwię się, jeśli rano odkryję, że do ciasta dołączony jest formularz zgłoszeniowy do terapii rodzinnej i lista wolnych terminów.
      Przeciągnęła się leniwie, krzywiąc się teatralnie z przeciążenia dnia, choć tak naprawdę było w tym coś prawdziwego: dzisiaj w końcu, po raz pierwszy od dłuższego czasu, jej ciało pozwalało sobie się rozluźnić. Ramiona, kark, szczęki — wszystko to, co zwykle w niej spięte, powoli miękło. A może to wino. A może ten głupi, czuły plan dziecka i jego babci, którzy prawdopodobnie mogliby prowadzić nielegalną agencję od naprawy ludzkich relacji.
      — Wiesz co? — odezwała się znowu, już ciszej, z zamyśleniem. — Dobrze, że dziś wszystko się posypało. Bo dzięki temu coś innego mogło się poukładać. Trochę krzywo, trochę z przymrużeniem oka… ale jednak.
      Spojrzała na niego, dłużej, niż planowała. Był inny niż dawniej. Może bardziej zmęczony. Może mniej pewny siebie. Ale nadal miał w sobie ten błysk, który potrafił rozśmieszyć ją w najmniej odpowiednim momencie. Nadal potrafił siedzieć w pokoju i nic nie mówić tak, że czuła się przy nim… wystarczająco.
      Uśmiechnęła się pod nosem, a potem rzuciła mu spojrzenie znad kołdry:
      — Ale żeby była jasność — jutro wstajesz pierwszy. Idziesz z Tonym na spacer. I przynosisz mi kawę. Do łózka. Bez rozmów przed ósmą. Żadnych egzystencjalnych pytań o życie ślimaków.
      Zamknęła oczy, opadając głową na poduszkę. Nina owinęła się kocem, przyciągając go ciasno pod brodę, jakby próbowała ukryć nie tylko chłód, ale i wszystko, co dziś rozmiękło pod skórą. Kiedy odchyliła się do tyłu, opierając plecy o wysoki zagłówek łóżka, wydało jej się, że pierwszy raz od tygodni siedzi tak… zwyczajnie. Jej ciało przypomniało sobie, jak to jest po prostu być. Spojrzała w stronę fotela, gdzie nadal siedział Scott. Niby zrelaksowany, niby spokojny, ale coś w nim było spięte. Zamrugała, przechyliła głowę w bok i parsknęła cicho.
      — Naprawdę będziesz tak siedział? — zapytała, z udawaną powagą.
      Podciągnęła kolana i lekko poklepała miejsce obok siebie na łóżku. Gest był prosty, ale bardzo świadomy. Jej głos brzmiał lekko, ale nie bez tonu ostrzeżenia:
      — Bez dotykania.
      Nie patrzyła mu w oczy, tylko gdzieś w bok — jakby to, co właśnie zaproponowała, nie miało żadnego znaczenia. Jakby nie widziała w tym nic dwuznacznego. Ale znała go. I znała siebie. To oczywiście było dwuznaczne. Ale właśnie dlatego się uśmiechnęła — nieznacznie, złośliwie.
      — Serio, Scott. Ten fotel wygląda, jakby cię karał za wszystkie życiowe błędy.
      Pokiwała głową, niby z troską.
      — I mów co chcesz, ale ja wiem, że twoje kolana nie są już takie, jak kiedyś.
      Owinęła się mocniej kocem, zostawiając mu dokładnie tyle miejsca, ile trzeba — nie mniej, nie więcej. W sam raz, by usiąść blisko, ale bez złudzeń. Bez dotyku. Bez tego, co mogłoby się z tego zrobić.

      Nina

      Usuń
  46. Nina patrzyła na niego w milczeniu przez dłuższą chwilę. Nie dlatego, że nie miała nic do powiedzenia — bo przecież zawsze miała. Ale dlatego, że po raz pierwszy od dawna nie czuła się zmuszona, żeby zapełniać ciszę. Ta konkretna była inna. Gęsta, ciepła, trochę niezręczna… ale w najlepszy możliwy sposób.
    — Dowód w sprawie, hm? — mruknęła z lekkim uśmiechem. — No nie wiem. Wciąż wygląda jak coś, co można połknąć i mieć dwa dni paniki, zanim się pójdzie na rentgen.
    Wzięła do ręki ten cholerny bezpiecznik, który zostawił na szafce nocnej, i obróciła go między palcami, jakby naprawdę próbowała zrozumieć jego wagę.
    — Nie wiem, co będzie jutro. I nie chcę tego wiedzieć. Ale jeśli dziś mamy udawać, że jesteśmy dorośli i odpowiedzialni, to chyba tylko po to, żeby to jakoś przetrwać. — Jej palce przesunęły się po kołdrze, niespiesznie, jakby badała przestrzeń między nimi. — Ale przysięgam, Scott… jeśli jeszcze raz spojrzysz na mnie tak, jak teraz, a potem spróbujesz powiedzieć „dziękuję i dobranoc”, to naprawdę cię znienawidzę. Tak trochę. Po kobiecemu.
    Uśmiechnęła się — powoli, szeroko, z tym błyskiem w oczach, który zawsze mówił więcej niż jakiekolwiek zdanie. Nina nie odwróciła wzroku, gdy Scott wypowiedział jej imię. Czuła, że coś się zmienia. Powietrze stawało się gęstsze, cichsze, jakby pokój zaczął nagle oddychać razem z nimi. Jakby świat, który do tej pory pukał do ich drzwi przez role matki, ojca, byłego, przyszłego, wreszcie odszedł o krok — zostawiając ich tylko ze sobą. Uśmiechnęła się leniwie, patrząc mu prosto w oczy, i odchyliła się wygodnie o zagłówek łóżka. Jej koc zsunął się nieco, odsłaniając nagą linię ramienia. Nie poprawiła go.
    — Oczywiście, że to się nie wydarzy — powiedziała, przeciągając sylaby, jakby naprawdę była zaskoczona jego pytaniem. — Przecież jesteśmy dorośli. Rozsądni. Odpowiedzialni… W jaki inny sposób mielibyśmy razem dziecko?
    Zatrzymała wzrok na jego ustach tylko na sekundę, ale z premedytacją.
    — Nie moglibyśmy sobie pozwolić na coś tak… impulsywnego.
    Jej palce zaczęły błądzić po materiale piżamowej koszuli — tej jasnoniebieskiej, luźnej, miękkiej od wielokrotnego prania. Paznokciem musnęła jeden z guzików, jakby poprawiała mankiet. Ale nie miała mankietu. Bez pośpiechu. Bez słowa. Rozpięła jeden guzik. Nie spuszczała z niego wzroku. Jej palce były niespieszne, wręcz leniwe, jakby nie miały żadnych planów, tylko tak sobie, przypadkiem, musnęły skórę pod materiałem.
    — Ups — rzuciła z absolutną niewinnością.
    Głos miała cichy, wręcz miękki. Ale błysk w oczach — czysty ogień.
    — To się chyba… samo rozpięło.
    Pochyliła się lekko, jakby chciała coś poprawić, przyciągając koc nieco wyżej, a koszulę nieco niżej. Otwarty guzik układał się dokładnie tak, by nic nie odsłaniać… ale wszystko sugerować. Spojrzała na Scotta z ukosa, jakby właśnie zadała pytanie bez słów. I przez moment — zaledwie ułamek sekundy — wyglądała tak, jak wtedy, kiedy doprowadzała go do szału siedząc na kuchennym blacie, w krótkim t-shircie i z lodem w dłoni, udając, że nie robi tego specjalnie. Z tą różnicą, że teraz to on był na jej terytorium. W jej przestrzeni.
    I teraz to ona mówiła, kiedy kończy się gra w rozsądek.
    — Ale nie przejmuj się — dodała, pochylając się jeszcze odrobinę bliżej. Jej głos był już tylko szeptem.
    — Przecież to nic nie znaczy. W końcu... jesteśmy odpowiedzialni.
    Nie drgnęła. Nie dotknęła go. Ale jej ciało mówiło wszystko, czego usta nie musiały już wypowiadać. I jeśli on miałby teraz coś zrobić — to musiałby to być jego wybór.

    Ninka

    OdpowiedzUsuń
  47. Nina patrzyła na niego przez chwilę bez uśmiechu. Bez kpiny. Bez maski. Bo nie potrzebowała żadnej z nich.
    To, co właśnie powiedział, uderzyło w nią dziwnie mocno — nie jak coś, co miało ją rozbroić, ale jak coś, co w końcu sięgnęło tej części w niej, która najczęściej była pomijana. Tej, która nie potrzebowała komplementów ani zapewnień, tylko... świadomości, że ktoś widzi ją tak, jak ona się naprawdę czuje.
    "Jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego..."
    To zdanie nie miało ostrzeżenia. Miało zaproszenie.Pochyliła się lekko, układając dłonie na kolanach, jej ciało pod cienką koszulą napięło się, ale nie w spięciu. W oczekiwaniu. Przypomniała sobie wszystkie razy, kiedy kończyli w łóżku przez złość, przez niedopowiedzenie, przez tę całą niezdrową intensywność. Ale to nie był tamten wieczór. Nie było krzyku. Nie było walki o przewagę. Było tylko to — noc, światło świec, jego głos i jej oddech.
    Przesunęła dłonią po udzie, powoli, jakby gładziła materiał, ale wiedziała, że on patrzy. Wiedziała, że to widzi. I właśnie dlatego to zrobiła.
    Zatrzymała rękę przy krawędzi koszuli. Jeden guzik już był rozpięty. Drugi odsłaniał kawałek obojczyka. Jej palec zawisł nad trzecim. Zerknęła na niego spod rzęs, nie podnosząc głowy, jakby przymierzała się do czegoś znacznie większego niż rozpięcie guzika. Do otwarcia. Do kapitulacji, której bała się od miesięcy. Ale w tej chwili… nie bała się wcale.
    — Nie wiem, czy zauważyłeś — powiedziała cicho, głosem tak spokojnym, że aż niepokojącym — ale przestałam się przejmować, co się powinno.
    Jej palce zsunęły się na guzik. Jeden klik, jedno pociągnięcie. Trzeci puścił.
    — I może właśnie dlatego to jest ten wieczór, którego nie chcę zmywać z siebie rankiem jak złej decyzji.
    Przesunęła się bliżej. Nie gwałtownie. Nie demonstracyjnie. Ale tak, że kiedy usiadła naprzeciw niego, na granicy łóżka, dzielił ich tylko jeden wdech.
    — Wiesz, co jest w tobie najgorsze? — zapytała szeptem, pochylając się jeszcze odrobinę. — Że ty potrafisz siedzieć z tym swoim głupim półuśmiechem, mówić, że jesteś odpowiedzialny… a całym sobą zapraszasz do zrobienia czegoś kompletnie nieodpowiedzialnego. Jej usta znalazły się przy jego uchu. Czuła, jak wstrzymał oddech. Nie dlatego, że się bał. Dlatego, że wiedział. Że to już nie była gra.
    — I masz rację — dodała. — Jeszcze jeden guzik. Jedno „coś takiego”. I ta linia między nami znika.
    Odchyliła się, spojrzała mu w oczy. Długo. Cicho.
    I rozpięła czwarty. Nie śpieszyła się. Nie szukała reakcji. Po prostu… rozpięła go, a potem wyprostowała się powoli i odsunęła włosy z twarzy z takim spokojem, jakby właśnie powiedziała mu „chodź”. Ale nie powiedziała. Bo już nie musiała.

    Ninka

    OdpowiedzUsuń
  48. Nina poczuła, jak serce bije jej głębiej — nie szybciej, nie mocniej, ale niżej. Jakby zsunęło się gdzieś między żebra, jakby próbowało znaleźć nowy rytm dla tego, co właśnie się działo. Bo to już się działo. Nie była kobietą, która potrzebowała deklaracji.
 Nie na tym etapie życia. Nie była też kobietą, którą można było złamać jednym spojrzeniem. Ale kiedy Scott dotknął jej skóry z tą niespieszną, cichą czułością — z tą pewnością, która nie potrzebowała pozwolenia, bo była pamięcią — poczuła, że przez te wszystkie lata nie tęskniła za nim. Tęskniła za tym w nim. Za tą wersją Scotta, która znała każdy milimetr jej ciała i nigdy nie musiała się spieszyć. Nie odpowiedziała od razu, kiedy zapytał. Nie musiała. Odpowiedź już była w sposobie, w jaki nie cofnęła się ani o centymetr. W tym, jak zamknęła oczy, kiedy jego usta dotknęły jej szyi. W tym, jak jej dłoń, jakby odruchowo, przesunęła się na jego kark — nie pchając, nie przyciągając. Tylko tam, gdzie chciała być. A potem się uśmiechnęła. Cicho. Ledwo. Jakby cała historia ich wspólnych upadków właśnie się skuliła w jeden, prosty moment, w którym było tylko to: Ona. On.
I ich własna, stara historia, która – zamiast się skończyć – przeszła w nowy rozdział bez jednego słowa. Zamknęła oczy, przechyliła głowę lekko, pozwalając mu na wszystko. Na wspomnienia. Na teraźniejszość.
    — I pamiętam, jak bardzo mnie to przerażało — dodała ciszej. — Że mogłam cię tak mieć. Że pozwalałeś się złamać tylko mnie.
    Jej palce zsunęły się z jego karku na jego klatkę piersiową. Rozchyliła materiał jego koszulki, bez pośpiechu, jednym ruchem, znajomym jak echo. I kiedy palce przesunęły się po jego żebrach, nie drżały.
    Bo teraz już się nie bała.
    — A dziś… — uniosła wzrok, zatrzymując się na jego ustach — …już się nie boję.
    Jej usta znalazły jego. I to nie był pocałunek. To był powrót. Nie miała w sobie nic z dziewczyny sprzed lat. Ale była dokładnie tą kobietą, którą zawsze chciała się stać: cichą siłą. Oddechem, który nie pyta. Skórą, która zna jego dłonie. Pod jej dotykiem zadrżały jego mięśnie. A kiedy jego ręka znów zsunęła się po jej biodrze — tym razem mocniej, pewniej — Nina już nie myślała. Nie kalkulowała. Po prostu przesunęła się pod nim. Pozwoliła, by przyjął ciężar tej decyzji — tej, której nikt z nich już nie cofnął. I kiedy jego ciało ułożyło się nad jej, miękko, niecierpliwie, cicho... zamknęła oczy. I wreszcie — po tylu latach rozstań, powrotów, niedokończonych rozmów — pozwoliła sobie nie myśleć o niczym więcej. Bo to była ich noc. Bez "jutro". Bez warunków. Bez światła.
    Ale z tą jedną prawdą: że niektóre dłonie pamiętają cię lepiej, niż ty sam.
    Nina poczuła, jak świat pod nią przestaje istnieć w znanym wymiarze. Nie było już materaca, nie było lęku o to, co będzie rano.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Była tylko jego dłoń, która znała jej ciało lepiej, niż ktokolwiek inny. Były jego usta, które mówiły więcej niż jakiekolwiek przeprosiny czy wyznania. A ona... nie miała już w sobie nic do ukrycia. Jego ciało było ciężkie, ciepłe, znajome. Tak znajome, że aż nierealne. Przesuwał się po niej jak ktoś, kto nie tylko pamięta mapę, ale zna każde skrzyżowanie w niej ukryte — miejsca, gdzie wstrzymuje się oddech, gdzie palce przywierają, gdzie napięcie wyprzedza myśl. Jej dłonie błądziły po jego plecach, po barkach, po żebrach, jakby próbowała przypomnieć sobie wszystko naraz — jak pachnie, jak reaguje, jak znów być w jego ramionach bez obowiązku i bez wstydu. Oddychała nierówno, a jej ciało, na każde jego przesunięcie, odpowiadało szybciej niż zdążyłaby pomyśleć „tak”. Kiedy rozsunął jej uda, robiąc miejsce dla siebie, poczuła, że to nie jest tylko fizyczność. To nie był głód. To było wiedzenie. To było: „ja wiem, co ci zabrałem”. I: „teraz ci to oddaję”. Zacisnęła dłonie na jego ramionach, unosząc biodra lekko, bez wstydu, bez zawahania. Jej ciało mówiło „tak” już od dawna. Jej głos tylko dodał:
      — To nie jest to, co lubię — wyszeptała, ledwie słyszalnie. — To jesteś ty.
      Jej usta odnalazły jego. Głębiej niż wcześniej. Już bez wahania. Już nie prosząc. To był pocałunek kobiety, która wie, że właśnie odzyskuje coś, co od dawna uważała za stracone. Jej nogi oplecione wokół jego talii. Jej palce we włosach. Jej oddech przy jego uchu, drżący, z każdym ruchem ciała wyrywający się z gardła. A kiedy w niej się zanurzył — powoli, pewnie, z takim spokojem, jakby to było modlitwą, nie aktem — westchnęła głęboko. Nie z ulgi. Z uznania. Bo właśnie tego chciała. Nie przygody. Nie impulsu. Tego powrotu.Nie odwróciła wzroku. Trzymała go w spojrzeniu, aż do końca. Na razie pozwoliła, by wszystko, co kiedyś było pomiędzy nimi, znów przepłynęło przez nią — jego dłońmi, jego biodrami, jego ustami, jego głosem, który z każdym kolejnym ruchem stawał się niższy, cięższy, bardziej przy niej niż kiedykolwiek. I wtedy, gdy znów zatracili się całkowicie w sobie, Nina poczuła coś, czego nie spodziewała się tej nocy: Nie tylko bliskość. Nie tylko pożądanie. Prawdziwe ciepło. Takie, które zostaje na skórze długo po tym, jak znika światło.
      Po wszystkim nie odsunęli się od siebie. Ani trochę. Jego ramię pod jej głową było ciepłe, nieruchome, pewne. Jego oddech — powoli wracający do rytmu — rytmicznie unosił jej ramię. Miała zamknięte oczy, ale nie spała. Leżała. Trzymając go za rękę, nie jak kochanka, ale jak kobieta, która przez długi czas musiała trzymać się sama i właśnie zdała sobie sprawę, jak bardzo była tym zmęczona.
      Nina westchnęła. Ale nie ciężko. Raczej... cicho. Jakby wypuszczała coś, co nosiła w sobie zbyt długo.
      — Nie mów mi, że to był błąd — dodała, już poważniej. — Wiem, że to nie było „rozsądne”. I że jutro rano znowu świat wróci. Ale dziś... — zawiesiła głos i przejechała palcem po jego żuchwie — dziś to było prawdziwe. I nie chcę tego kwestionować tylko dlatego, że jesteśmy w jakiejś pojebanej relacji.
      Przytuliła się do niego mocniej, układając głowę na jego klatce piersiowej. Wsunęła dłoń pod jego bok, szukając ciepła, którego nie chciała stracić zbyt szybko.
      — Jeśli Tony jutro rano wejdzie do pokoju i zobaczy nas tak... — mruknęła jeszcze, półprzytomnie — to będzie potrzebował więcej terapii niż wszyscy razem wzięci.

      Ninka

      Usuń

  49. Jeszcze spała, z twarzą wtuloną w poduszkę, ciepłem ciała Scotta wciąż obecnym po jej lewej stronie. Powietrze było nieruchome, leniwe, nasączone resztką nocy — tej nocy. Ale cisza pękła. Zabrzęczał telefon. Raz. Cisza. Drugi raz. Zbyt wyraźnie. Nina uniosła powieki. Przeciągnęła się powoli, z odruchem, który miał być leniwy… ale coś ją już uwierało. Jeszcze nie wiedziała co. Jeszcze nie chciała tego wiedzieć. Spojrzała na bok. Scotta już nie było. Pościel była pusta, zmięta. Na komodzie – jego telefon.
Ekran rozświetlał się raz po raz. Przymknęła oczy, ale nie potrafiła już zasnąć. Brzęczenie wciąż dźwięczało w niej jak jakieś złe przeczucie. Odwróciła głowę. Zawahała się. To nie była zazdrość. To nie była nawet ciekawość. To był czysty, instynktowny odruch ochronny. Co jeśli coś się stało? Może szpital? Może Mario? Może coś, co wymaga natychmiastowej reakcji? Ale to nie było to. To było to cholerne imię. I słowa, których nie dało się odczytać bez ścisku w gardle. Nie przeczytała do końca. Nie musiała.
Bo znała wystarczająco dobrze, co oznacza taka wiadomość. I kiedy się ją wysyła.
    Zamarła. Nie dlatego, że była zaskoczona. Dlatego, że przez kilka godzin naprawdę wierzyła, że może być inaczej. Cisza znów wypełniła pokój, ale tym razem już nie była cicha. Była pustką. Wstała bez słowa. Weszła do łazienki. Przekręciła kurek prysznica. Ciepła woda obmyła ciało, które jeszcze przed chwilą znało dotyk jego dłoni. Ale teraz było jej tylko zimno. Kiedy wyszła, Scott już był. Stał z tacą — kawa, śniadanie. Z tą miną, która powinna ją rozbroić. Jeszcze kilka godzin temu by rozbroiła. Teraz była tylko... obojętna.
    Usiadła na brzegu łóżka. Upiła łyk kawy. Uśmiechnęła się lekko, bez cienia emocji. I kiedy spojrzał na nią, próbując coś powiedzieć — z tą niewinną nadzieją w oczach, która jeszcze nie wiedziała, że wszystko już się rozsypało — ona już była daleko. Tam, gdzie żadne jego słowo nie mogło jej sięgnąć. Była gorąca, mocna, bez cukru — tak jak lubiła, kiedyś. Przez sekundę pomyślała, że to prawie wzruszające, że zapamiętał. A potem przypomniała sobie treść wiadomości.
„Jeśli nadal pachniesz mną…” Odłożyła filiżankę. Cicho. Precyzyjnie. Scott siedział obok, ale jej ciało już nie czuło jego obecności. Nie była oburzona. Nie wściekła. Była… pusta. I właśnie w tej pustce czuła się najbezpieczniej.
    — Scott — powiedziała spokojnie, jakby zapowiadała początek narady. — To co stało się w nocy… To nie powinno się wydarzyć.
    Nie patrzyła na niego. Nie musiała. Widziała go wystarczająco dobrze. Wiedziała, że szuka jej wzroku, że próbuje złapać jakiś trop. Ale nie dała mu żadnego.
    — To była chwila. Impuls. Może tęsknota. Ale to nie jest coś, na czym da się zbudować cokolwiek więcej.
    Jej głos był czysty, chłodny, równy.
Trenowany przez lata, żeby brzmieć właśnie tak — kiedy serce próbowało się wyrwać, a rozum mówił: nie teraz. Poprawiła rękaw. Westchnęła cicho, nie jak ktoś rozbity, ale jak kobieta, która wiedziała, że musi się zebrać do kupy i pójść dalej.
    — Powinniśmy wrócić do rzeczywistości. Jesteśmy rodzicami. I to się nam udaje. Lepiej niż wszystko inne.
    Kiedy wypowiedziała te słowa, brzmiały jak decyzja sądu. Spokojna, oparta na faktach, niepodważalna. A przecież to nie była decyzja. To była jej jedyna możliwa reakcja na coś, co złamało jej ostatnią iluzję.
    Nie odwracała wzroku, ale nie patrzyła też na niego. Trzymała się tej pustej przestrzeni między nimi, jakby była jej jedynym schronieniem.
    Jedyne, co przyszło jej do głowy to cholerne „to nic nie znaczyło". Ale przecież znaczyło. I to więcej, niż którekolwiek z nich było gotowe przyznać tylko wtedy wtedy musiałaby zapytać: dlaczego Lucia pisze do ciebie takie rzeczy o poranku?.

    Nina </3

    OdpowiedzUsuń
  50. Nina została sama w pokoju. Drzwi zamknęły się za nim cicho — nie tak, jak powinna zamykać się scena po czymś, co miało być punktem zwrotnym. Raczej jakby ktoś tylko uchylił skrzydło, by wypuścić powietrze z pomieszczenia. Powoli. Bezgłośnie. Jakby to był dom pogrążony w żałobie po czymś, co zmarło po cichu.
    Wciąż siedziała na brzegu łóżka. Plecy proste. Palce splecione na kolanach. Filiżanka stała nieruszona na tacy. A ona nie ruszyła się ani o centymetr. Nie dlatego, że nie chciała. Dlatego, że bała się, że jak się poruszy, coś pęknie. Nie w niej — to już się wydarzyło — ale w tej cienkiej, ledwo trzymającej się warstwie samokontroli, którą udało jej się założyć jak świeżo wyprasowaną koszulę. Zamknęła oczy.
    Nie spodziewała się, że odejdzie bez pytania. Że nie powie „czekaj”, nie zapyta „dlaczego?”, nie wyciągnie dłoni. I może właśnie to bolało najbardziej. Nie bronił się. Nie walczył. Nie zaprzeczył. Nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia. Ale dlatego, że nie wiedział, że już przegrał. I to było gorsze niż wina. Nina powoli wstała. Przeszła przez pokój, jakby testowała, czy jej ciało jeszcze ją słucha. Jakby potrzebowała sprawdzić, czy ciągle jest w stanie się podnieść, nawet jeśli w środku coś osunęło się w pustkę. Zatrzymała się przed lustrem. Spojrzała na swoje odbicie — nie po to, by się poprawić. Ale po to, by odnaleźć coś znajomego w kobiecie, która jeszcze kilka godzin temu oddychała w cudzych ramionach z poczuciem, że może to jeszcze nie koniec. Nie uroniła łzy. Nie zadrżała. Ale coś w niej było martwe. Nie Lucia ją złamała. Nie te słowa na ekranie.
    Złamało ją to, że on się nie domyślił. Że nie poczuł. Że odszedł. Tak po prostu.
    A ona? Ona zrobiła to, co zawsze. Zamknęła się. Wyprostowała ramiona. Przełknęła ciszę jak gorzką kawę. I zaczęła składać siebie z powrotem. Ale coś w niej już nie wróciło na miejsce.
    Zbliżało się południe. Słońce było już wysoko, ogrzewając trawę i winorośla miękkim blaskiem. Ogród pachniał lawendą, świeżo przekopaną ziemią i dżemem, który mama Scott’a zostawiła na werandzie do ostygnięcia. Tony dreptał obok Niny z lekkim fartuchem ogrodniczym przewieszonym przez ramię. W kieszeni miał zgniecioną karteczkę z listą roślin, które planowali posadzić. Mówił dużo. O liściach. O żabie, którą prawie złapał. O tym, jak cieszy się ze spędzania czasu z babcią. Nina uśmiechała się, przytakiwała, czasem coś dopowiadała. Ale Tony był bystry. Zbyt bystry. Zamilkł nagle, zatrzymał się w połowie ścieżki i spojrzał na nią z ukosa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi


    1. — Mamo?
      — Hm?
      — Coś się stało?
      Zamarła tylko na sekundę, ale to wystarczyło.
      — Nie — odpowiedziała spokojnie. — Wszystko w porządku, kochanie.
      Tony nie ruszył się z miejsca. Zmarszczył brwi.
— Bo wy z tatą... rano jeszcze się uśmiechaliście. A teraz... jesteście jak roboty.
      Nina przyklęknęła przy doniczce z lawendą, zaczęła grzebać palcami w ziemi. Spokojnie. Kontrolowanie.
      — Czasem dorośli się różnią. Nie oznacza to nic złego, po prostu...
      — Znowu się pokłóciliście, prawda?
      Zamarła. Palce znieruchomiały w ziemi. Spojrzała na syna powoli, z oddechem zatrzymanym gdzieś w przełyku. Ale on patrzył na nią twardo. Bardziej jak młody mężczyzna niż dziecko.
      — Tony, to nie tak…
      — Właśnie tak! — przerwał jej, a jego głos zadrżał — nie z krzyku, ale z emocji, których jeszcze nie potrafił nazwać. — Zawsze tak jest. Kiedy zaczyna być dobrze, kiedy zaczynam się cieszyć… I to twoja wina! Bo nie chcesz spróbować!
      Nina wstała powoli, ale nie podeszła do niego. Stała z łopatką w dłoni, jakby nie wiedziała, co teraz z nią zrobić. Co miała powiedzieć Tony’emu? Że choć Scott jest genialnym tatą, to jest równie beznadziejnym partnerem, szczególnie w zakresie wierności?
      — Kochanie, to sprawa pomiędzy dorosłymi…
      — To jest moja sprawa! — wybuchł. — Bo ja chciałem mieć rodzinę. Nie weekendy. Nie „system zmianowy”. Chciałem, żebyście po prostu… byli. I przez chwilę myślałem, że się udało. Ale nie. Ty znowu musisz być niemiła dla taty.
      Jego głos się załamał. W oczach pojawiły się łzy, których się wstydził, więc odwrócił się gwałtownie i pobiegł w stronę domu, zanim zdążyła go zatrzymać.
      Nina została sama, z tą łopatką w dłoni, z winoroślą u stóp i sercem, które właśnie usłyszało prawdę z ust własnego dziecka — bardziej boleśnie niż od kogokolwiek dorosłego. Nie pobiegła za nim. Nie dlatego, że nie chciała. Dlatego, że wiedziała, że ma rację. I że nie miała nic na swoją obronę.

      Nina

      Usuń
  51. Nina stała w półcieniu tarasu, z dłonią opartą na poręczy, i słyszała każde słowo. Nie planowała tego. Nie podsłuchiwała. Po prostu wyszła za Tonym, żeby się upewnić, że… nie wiedziała sama co. Że oddycha? Że nie płacze sam? Ale kiedy zobaczyła, jak wpada prosto w ramiona Scotta, coś w niej się zatrzymało. Cofnęła się o krok — odruchowo, prawie niezauważalnie. Tylko tyle, żeby zniknąć z pola widzenia. Tyle, żeby mieć chwilę, by się nie rozpaść. Bo tam, na tych kilku metrach kamiennego tarasu, wydarzyło się więcej niż przez całą poprzednią noc. Scott nie musiał się bronić. Nie musiał tłumaczyć. Zrobił dokładnie to, czego ona nie umiała zrobić rano. Zatrzymał ich syna. Przyjął jego gniew. Wytłumaczył świat, który był zbyt duży dla jego małego serca. Nie perfekcyjnie. Ale z czułością. Nina słuchała i czuła, jak powoli pęka w niej to, co tak skrupulatnie zbudowała przez poranek. I kiedy Tony powiedział „po prostu chcę mieć całą rodzinę”, poczuła to fizycznie — jakby ktoś ją kopnął w żołądek. Bo on nie prosił o bajkę. Nie o cud. Nie o nowy początek. Tylko o to, by nie musiał znowu wybierać. Nie musiał znowu tłumaczyć w szkole, dlaczego mama i tata nie jedzą razem obiadu. Dlaczego raz mieszka tu, raz tam. Dlaczego nie może po prostu być jak inne dzieci, które rano witają się z jednym rodzicem, a wieczorem zasypiają przy drugim. I nie mogła mu tego dać. Bo była dorosła. Bo była odpowiedzialna. Tylko że teraz, patrząc na Scotta, klęczącego przed ich synem, mówiącego to wszystko z oczami pełnymi czułości i żalu, pomyślała, że może to nie ona miała rację. Może była po prostu zbyt szybka w ucieczce. Scott spojrzał na nią. Tylko na ułamek sekundy. Nie był to wyrzut. Ani pytanie. Ani nawet prośba. To było: „Widzisz? Dla niego. Zróbmy to dla niego.” Nina skinęła głową prawie niezauważalnie, bardziej do siebie niż do niego. I kiedy ruszyli razem w stronę domu — Tony jeszcze z pogniecioną koszulką i wypiekami na twarzy, Scott z tym zmęczonym, ale miękkim uśmiechem — poczuła, że nie wszystko musi być naprawione od razu. Ale czasem... warto jeszcze raz usiąść do stołu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. ***

      Nowy Jork był taki jak zawsze — zbyt głośny, zbyt szybki, zbyt głośny. Samochód zatrzymał się pod znajomym apartamentowcem. Tony rozpiął pas, otworzył drzwi i wyskoczył z auta z torbą przewieszoną przez ramię.
      — Dzięki, tato — rzucił przez okno. — Widzimy się w środę, tak?
      Tony pomachał jeszcze raz ojcu i pobiegł w stronę drzwi wejściowych, które otworzył mu konsjerż. Uśmiechnął się do niego z grzecznością wyuczoną przez matkę i zniknął za rogiem. W samochodzie została cisza. Z tej kategorii, której nie trzeba wypełniać. Ale Nina wciąż siedziała na miejscu pasażera. Dłonie na kolanach. Wzrok utkwiony w bocznym lusterku, jakby jeszcze nie była gotowa wysiąść. Jakby coś zostało w gardle.
      — Ten weekend… był ważny. Dla Tony’ego. — Jej głos był cichy, równy. — I… dla mnie też, mimo wszystko.
      Zawiesiła głos. Spojrzała w jego stronę, ale nie na niego. Raczej w przestrzeń, w jego stronę, jakby to wystarczało.
      — Myślę, że czasem tak się dzieje. Ludzie… spotykają się w jednym miejscu, na moment. Blisko. I to nie oznacza, że mają tam zostać. — Uśmiechnęła się krótko, ale w tym uśmiechu było coś prawdziwego. — Ale to nie znaczy też, że to spotkanie było bez sensu.
      Ona podniosła dłoń lekko, uspokajająco. Jakby chciała mu powiedzieć: „Nie teraz. Nie próbuj naprawiać.”
      — Nie żałuję tej nocy — dodała cicho. — Ale też… nie zamierzam się jej uczepić.
      Chwyciła klamkę. Zawahała się jeszcze sekundę. Potem, bez spojrzenia, powiedziała coś, co brzmiało prawie jak pożegnanie, ale nie było końcem.
      — Uważaj na siebie, Scott.
      I wysiadła. Zamknęła drzwi lekko. Bez trzaśnięcia. Bez dramaturgii. Przeszła przez chodnik spokojnie, płynnie, z tą swoją charakterystyczną elegancją, jakby każda emocja była starannie zapakowana i zamknięta na zamek błyskawiczny pod wełnianym płaszczem. Scott został sam.
      A Nina czuła się jakby świat właśnie wrócił do punktu wyjścia. Z tą różnicą, że teraz znała cenę powrotu. Nie obejrzała się. Nie dlatego, że była dumna. Tylko dlatego, że nie spodziewała się niczego za sobą. Nie miała już złudzeń. Nie po Lucii. Nie po tylu próbach, kiedy zawsze wracali do punktu, z którego wychodzili: Scott uciekał, a ona zostawała. Wyszła z założenia, że on się po prostu nie zmieni. Nie złośliwie. Nie celowo. On po prostu taki był — niespokojny, rozedrgany, wiecznie rozdarty między tym, co czuje, a tym, czego się boi. A ona… Ona już nie miała siły być kotwicą dla kogoś, kto nie chce zakotwiczyć.

      Nina

      Usuń

  52. Tor był niemal pusty, poza kilkoma mechanikami, którzy kręcili się jak pszczoły wokół ula. W powietrzu unosił się zapach gumy, oleju i adrenaliny — mieszanka, którą Lucia znała od dziecka. Siedziała na masce lekko podrasowanego mustanga, w obcisłym kombinezonie, którego zamek miała rozpięty ciut niżej niż powinien. W dłoni trzymała kask, a w oczach błysk, który mówił, że wie dokładnie, co robi.
    Lucia zmrużyła oczy, patrząc, jak Scott wysiada z samochodu wolniej, niż kiedykolwiek wcześniej. Na torze było cicho, poza świstem wiatru i pojedynczymi głosami z boksu technicznego. Wszystko miało swoje tempo. On – nie miał żadnego. Przeszła kilka kroków w jego stronę i przystanęła, opierając się biodrem o skrzynkę z narzędziami.
    — Okej… nie chcę dramatyzować, ale wyglądasz jak człowiek, który przez ostatnie dwa dni spał pod lodówką i żywił się tylko emocjami.
    Wzięła łyk wody z butelki, nie spuszczając z niego wzroku.
    — Gdzie ty się właściwie zapadłeś, Scott? — zapytała z nutą zadziornej ciekawości, ale nie było w niej złośliwości. — Dzwoniłam i pisałam.
    Zamilkła na moment, marszcząc brwi nieznacznie.
    — Wszystko w porządku z młodym? — dodała już ciszej. — Bo jeśli coś się dzieje, to wiesz, że możesz mi powiedzieć.
    Nie było w tym głosu dziewczyny chcącej się wkręcić w jego życie. To był głos kogoś, kto zna go na tyle, by wiedzieć, że kiedy Scott znika — to nie jest dobre. I choć nie wypowiedziała tego na głos, myśl sączyła się gdzieś w tle:
    Może ich relacja nigdy się nie zakończyła tak naprawdę. Może to, co działo się między nim a Niną, było tylko uśpione. A może… właśnie się obudziło. I to, co wczoraj było żartem, dziś jest cieniem za jego plecami.
    Ale nie powiedziała nic więcej. Zamiast tego podrzuciła kluczyk, który złapała w powietrzu z gracją. Lucia ruszyła z kocim wdziękiem w stronę garażu, zostawiając za sobą woń świeżego asfaltu i tej swojej miękkiej, drapieżnej obecności.
    — No chodź, święty męczenniku — rzuciła przez ramię z uśmiechem, który miał rozbroić, ale nie głaskać. — Zobaczysz, co zrobiłam ze swoim dzieckiem… No w zasadzie nie ja, ale byłam inicjatorem tych zmian.
    Wnętrze boksu tętniło cichym życiem. Mechanicy coś jeszcze dopinali przy komputerze, ktoś rozmawiał półgłosem przy konsoli z danymi telemetrycznymi. Ale najważniejsze stało pośrodku — auto, które znała jak własne dłonie. Tylko teraz... coś w nim się zmieniło.
    — Układ kierowniczy — zaczęła Lucia, przechadzając się powoli wokół pojazdu, jakby prezentowała dzieło sztuki. - Przekalibrowany. Lżejszy, ale bardziej czuły. Wiesz, jak lubisz, kiedy zakręt się dzieje, zanim o nim pomyślisz? Voilà.
    Przysunęła się do tylnego koła.
    — Zawieszenie — ciut twardsze, ale daje większą elastyczność przy wyjściu z szybkich łuków. I dodano jeden diabelnie niewinny szczegół: czujniki nacisku w pedałach. — Mrugnęła. — Żeby wiedzieć, ile jeszcze w tobie zostało instynktu, zanim zacznie się statystyka.
    Uśmiechnęła się patrząc na jego zbyt zmęczoną twarz, licząc że w końcu powie jej coś, co chciała usłyszeć.
    - To co? - uniosła brew. - przejdziemy się?

    Lucia

    OdpowiedzUsuń
  53. Lucia uniosła brew. Tylko jedną — perfekcyjnie. Jakby właśnie ktoś rzucił jej rękawicę, a ona zamierzała ją podnieść w najseksowniejszy możliwy sposób.
    — Dobra robota? — powtórzyła, powoli, przeciągając każde słowo jak jedwab między palcami. — Scott, proszę cię. To nie robota. To wyznanie.
    Zrobiła krok w jego stronę, a potem jeszcze jeden — nie spieszyła się. Czas wokół nich zwolnił o pół sekundy. Stanęła tuż przy nim, zatrzymując się na granicy jego przestrzeni. Kask nadal był w jego dłoni, ale jej palce wsunęły się między jego a jego brzuch — powoli, pewnie — i zsunęły kask z jego ręki. Trzymała go teraz ona.
    — Po tym, co powiedziałeś o mojej kalibracji i czujnikach… — przysunęła się jeszcze bliżej, jej głos był teraz niższy, bardziej miękki, jakby tylko dla niego — …czuję się, jakbym powinna cię pocałować albo wystawić rachunek.
    Jej spojrzenie zsunęło się na jego usta, ale tylko na sekundę. Nie była głupia. Wiedziała, kiedy mężczyzna próbuje uciec w kontrolę, bo czuje, że grunt pod nim mięknie. I może właśnie dlatego zrobiła krok w tył. Nie żeby się cofnąć. Żeby nadać kierunek.
    — Ale wiesz co? — rzuciła przez ramię, idąc w stronę auta. — Zobaczymy, czy czujniki powiedzą mi, kiedy znowu zaczniesz się cofać.
    Otworzyła drzwi samochodu, rzuciła mu kask bez ostrzeżenia — pewna, że złapie, bo przecież to Scott.
    Uśmiechnęła się kącikiem ust, z tą mieszaniną kokieterii i wyzwania, której nikt oprócz niej nie potrafił utrzymać tak bez wysiłku. Scott wsiadł obok niej bez słowa. Kask już miał zapięty, ale i tak spojrzał na nią jeszcze raz, jakby chciał się upewnić, że wie, na co się pisze. Lucia już siedziała za kierownicą — jakby ten fotel był jej tronem. Zapięła pas z kliknięciem, które zabrzmiało jak werdykt. Potem przesunęła dłonią po kierownicy z takim namaszczeniem, jakby dotykała kochanka.
    — Gotowy? — rzuciła, odpalając silnik. Dźwięk wypełnił kabinę jak uderzenie serca. — Bo ja nie zamierzam być delikatna. Nie dzisiaj.
    Spojrzała na niego kątem oka i uśmiechnęła się półgębkiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — I nie próbuj mi mówić, jak jechać. W tym samochodzie ja jestem instynktem.
      Potem ruszyli. Samochód zaryczał i wyrwał się z miejsca jak drapieżnik z klatki. Pierwszy zakręt wzięła późno, ostro, jakby wycinała go ostrzem. Zawieszenie zareagowało błyskawicznie, a ona tylko lekko przygryzła wargę i spojrzała w lusterko boczne.
      — Czułeś to? — rzuciła przez ramię. - On się prawie prosi, żeby go ujechać do granicy.
      Silnik ryknął jeszcze głośniej, a ona przyspieszyła na prostej jakby celowo. Jakby chciała pokazać mu, że nie musi od nikogo niczego udowadniać. Miała talent. I miała coś jeszcze — instynkt. Zakręt lewy, potem szybki prawy. Kiedy przelatywali przez apex, nadwozie zadrżało, ale nie tracili ani milimetra trakcji. Lucia śmiała się — nie głośno, tylko krótko, jakby nie mogła się powstrzymać.
      — Wiesz co? — rzuciła, nie patrząc na niego, ale czując jego obecność aż za dobrze. — Czasem mam wrażenie, że nie ma lepszego miejsca na odsłanianie ludzi niż tor.
      Zamilkła na sekundę, wrzuciła wyższy bieg, zakręt. Jej głos był teraz niższy, miękki, ale wyraźny przez mikrofon w kasku.
      — Bo tu nie ma gdzie się schować. Ani za słowami, ani za gestami. Albo jesteś w środku, albo wypadniesz.
      To nie było tylko o jeździe. Oboje to wiedzieli. Lucia skręciła ostro w lewy, wyczuła każdą nierówność pod oponami, a potem puściła kierownicę na ułamek sekundy — tylko po to, by złapać ją z powrotem z takim impetem, że auto zatańczyło, ale nie straciło linii.
      — Mów, że nie jesteś pod wrażeniem — rzuciła, patrząc mu prosto w oczy przez chwilę, w najgorszym możliwym momencie — i właśnie dlatego to było takie bezczelne. I takie skuteczne.
      I wtedy Lucia zwolniła — nie nagle, nie ostentacyjnie. Po prostu pozwoliła samochodowi uspokoić się, tak jak uspokaja się ciało po skoku adrenaliny.
      — No dobra — powiedziała, zniżając głos do tonu, który był niemal konspiracyjny. — A teraz twoja kolej. Ale nie za kierownicą. — Zerknęła na niego z ukosa. — Opowiedz mi. Cokolwiek. Żebyśmy nie musieli udawać, że nic się nie wydarzyło. I wyłączyła silnik. W kabinie zapanowała cisza. Ale nie była pusta. Była gęsta.

      Lucia

      Usuń


  54. Lucia wpatrywała się w niego przez kilka sekund, bez ruchu, bez jednego drgnięcia twarzy. Jakby właśnie analizowała każdy jego oddech, każde zawahanie między słowami.I choć na zewnątrz wyglądała na całkowicie opanowaną, w środku coś się przesunęło. Nie dramatycznie — bardziej jak fragment puzzla, który nie pasował, aż nagle... znalazł miejsce.
    — Wiesz, Scott… — zaczęła, głosem miękkim, spokojnym, ale podszytym ironią, która była jej ochroną. — Gdybyś jeszcze dwa miesiące temu powiedział mi takie rzeczy, pomyślałabym, że próbujesz mnie rozkochać. Albo że coś odwaliłeś i szukasz alibi, zanim się dowiem.
    Uniósła brwi, z tym charakterystycznym półuśmiechem, który mógł równie dobrze rozbawić, co zdezorientować.
    — Ale teraz? — przesunęła się lekko, nieco bliżej, podpierając się łokciem o kierownicę. — Teraz wiem, że mówisz serio. I może właśnie to mnie najbardziej niepokoi.
    Zerknęła na jego rękę, tę, którą opierał o drzwi. Tak silną, pewną. Ale dziś… coś w niej było zmęczone.
    — Jesteś naprawdę. Jasne. Ale jesteś też w kawałkach. I nie mówię, że to źle. Po prostu wiem, jak wyglądasz, kiedy wszystko masz pod kontrolą. A dziś... nie jesteś tym facetem.
    Zamilkła, patrząc mu prosto w oczy. Bez oskarżenia. Bez słabości. Po prostu z czymś głębokim — z ciekawością. I ostrożnością.
    — Nie wiem, czy jestem gotowa na „coś prawdziwego”. Nie wiem, czy chcę. Bo prawda z tobą... zawsze przychodzi z hukiem.
    Odwróciła na chwilę wzrok, spojrzała przez przednią szybę. Na pusty tor. Na zakręty, które znała jak własne myśli.
    — Ale wiem jedno.
    Znów spojrzała na niego — tym razem miękko, szczerze.
    — Kiedy jesteś tu, ze mną, to… cholera, Scott, nie chcę, żebyś był gdzie indziej.
    Uśmiechnęła się nieznacznie i dodała:
    — I jeśli znowu rzucisz mi wyzwanie na tym torze… to tylko dlatego, że masz coś do udowodnienia. Sobie. Nie mnie.
    Zbliżyła się jeszcze, na odległość kilku centymetrów, jej głos niemal szeptem:
    — Ale jeśli chcesz być naprawdę — to nie musisz wygrywać. Wystarczy, że nie będziesz uciekał.
    Ich twarze były blisko. Nie dotykali się. Ale napięcie między nimi było gęste jak dym po palonych oponach. I Lucia nie odsuwała się. Nie prowokowała. Po prostu… była.
    Bo tego właśnie od niego chciała.
    Obecności. Nie deklaracji.
    — A tak w ogóle… — dodała cicho, nieco niższym tonem, z tą miękką końcówką głosu, którą rezerwowała tylko dla rozmów, które coś znaczyły — ...jeśli miałabym być z facetem, który nie stawia swojego dziecka na pierwszym miejscu?
    Uniosła brew i pozwoliła sobie na mały, kpiący półuśmiech.
    — To dopiero bym uciekła. I to bez kasku.
    Popatrzyła na niego jeszcze moment — nie dłużej, niż trzeba było — i zapięła znów pas. Kliknięcie zatrzeszczało w ciszy jak wyrok. Ale jej oczy… były ciepłe.
    — Ale zanim zaczniesz filozofować, Scott… — westchnęła teatralnie. — Skoro tak bardzo się czepiasz mojej linii w drugim sektorze, to siadaj za kółko i pokaż mi, co potrafisz.
    Zbliżyła się jeszcze o centymetr, oddech jej ustał tuż przy jego.
    — O ile… — zawiesiła głos na sekundę, spojrzenie zsunęło się niżej, potem znowu uniosła je, celując prosto w jego źrenice — …jeszcze pamiętasz.
    Zamilkła, pozwalając, by napięcie zawisło między nimi jak przed startem. W jej oczach nie było kpiny. Było wyzwanie. Czyste. Bez litości. Bez flirtu. Po prostu: masz doświadczenie? To prowadź.
    — Tor jest czysty. Temperatura idealna. — Cofnęła się powoli, rozpinając pas jednym, szybkim ruchem. — Masz wszystko, czego ci trzeba.
    Zatrzymała się z dłonią na klamce drzwi i rzuciła przez ramię, jakby to było najoczywistsze pytanie świata:
    — Tylko pytanie brzmi… czy ty wciąż masz jaja, żeby w to wejść?
    Drzwi otworzyły się z cichym kliknięciem. Wysiadła, zamknęła je i stuknęła w dach auta dwoma palcami — twój ruch, chłopaku.

    Lucia

    OdpowiedzUsuń
  55. Było późne popołudnie, to konkretne światło, które przesączało się przez rolety i sprawiało, że wszystko wydawało się trochę bardziej nierzeczywiste, trochę bardziej wyciszone. Nina siedziała w gabinecie, lekko pochylona nad dokumentacją — niby skupiona, ale co chwila przecierała czoło dłonią. Była rozbita, choć nie umiała do końca powiedzieć dlaczego. Od kilku dni towarzyszyło jej to dziwne zmęczenie — jakby jej ciało działało na opóźnieniu.
    Zsunęła okulary na czubek nosa, napiła się wody i westchnęła. Może coś przywiozłam z Meksyku. Tony też nie czuł się ostatnio za dobrze. Sięgnęła po płaszcz, próbując się zmobilizować. Miała umówioną kolację z jednym z lekarzy z rady — sprawa czysto zawodowa, coś o nowym programie edukacyjnym dla rezydentów, ale i tak nie mogła się pozbyć uczucia, że najchętniej wróciłaby po prostu do łóżka. Sama. W ciszy. I właśnie wtedy — kiedy już miała wychodzić — drzwi otworzyły się z cichym trzaskiem. Zamarła. Nie dlatego, że się przestraszyła. Tylko dlatego, że znała ten sposób wchodzenia. Jakby nie do końca pewny siebie, ale z tym wyuczonym luzem, który miał maskować każde zawahanie.
    Scott. Zatrzymał się tuż przy drzwiach z lekko uniesionymi brwiami i tym uśmiechem, który kiedyś sprawiał, że wszystko w niej miękło. Dziś tylko ją zaskoczył.Zaczął mówić o Mario, o jego kabriolecie. Tyle razy słyszała już te anegdoty, że znała je lepiej niż własne. A jednak coś w jego głosie sprawiło, że spojrzała na niego inaczej. Trochę uważniej. Trochę z tym rodzajem miękkości, który był jej zmorą, kiedy próbowała od niego odejść.
    — Mario i jego wieczne plany... — zaśmiała się cicho. — Wyniki badań są naprawdę dobre, ale sama jazda kabrioletem… Myślę, że powinien jeszcze trochę zaczekać.
    Ale wiedziała. On nie przyszedł tu mówić o Mario. Ani o Winnicy. Ani o Tonym. I kiedy rzucił to „może coś zjemy?”, spojrzała na niego uważnie. Usta miała zaciśnięte w delikatnym półuśmiechu, ale oczy już nie były takie pewne. Czuła, jak coś w niej drgnęło — nie z tęsknoty, nie z nadziei. Z bezsilności. Bo jeśli z czymś nie potrafiła się pogodzić, to z tym, jak bardzo się rozminęli. Jak bardzo się mijali. Zawsze.
    — Szkoda, że nie uprzedziłeś. Może… nie byłabym już umówiona — powiedziała powoli. Nie z wyrzutem. Z faktem.
    I wtedy pojawił się on. Ten z rady. Kolega, znajomy, nic więcej. Ale to nie miało znaczenia. Bo Scott spojrzał na niego, potem na nią — i wszystko w nim zgasło.
    Nie tłumaczyła. Nie zdążyła. I nawet gdyby zdążyła, czy naprawdę by chciał usłyszeć? On nigdy nie pytał. Zawsze sam dopowiadał sobie resztę.
    — Scott… — odezwała się cicho, ale on już się cofał. Już był przy drzwiach. Już robił to, co zawsze. Zniknął. Została sama w swoim gabinecie, z płaszczem w dłoniach i dziwnym, tępym ściskiem pod mostkiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sukienka opinała jej ciało jak druga skóra. Czarna, satynowa, długa do ziemi, z głębokim rozcięciem z boku i delikatnym połyskiem, który łapał światło jak precyzyjnie ustawiony reflektor. Nina wiedziała, że wygląda dobrze — tak miało być. Każdy detal miał wysyłać sygnał: profesjonalizm, kontrola, sukces.
      Stała przy wejściu sali konferencyjnej, gdzie od pół godziny trwało przyjęcie dla partnerów biznesowych kliniki. Żyrandole rozświetlały pokój ciepłym światłem, w tle sączył się jazz, kelnerzy krążyli z tacami, a goście w garniturach i wieczorowych sukniach poruszali się jak w choreografii.
      James z rady, ten od prezentacji dla fundacji badawczej, pochylił się do niej z lekko rozbawionym spojrzeniem.
      — Burmistrz już jest. I chyba liczy, że pogratulujesz mu nowego stadionu. Albo nowej fryzury.
      Nina uśmiechnęła się z grzecznym dystansem, a potem… serce zamarło jej na sekundę. Scott. Wchodzący przez przeszklone drzwi z tym swoim nonszalanckim spokojem, jakby nigdy nie miał wątpliwości, że będzie tu pasował. Garnitur idealnie leżał, lekko rozpięta koszula nadawała mu ten niepokorny luz, a spojrzenie, które rzucił na nią — krótkie, mocne — sprawiło, że całe jej ciało drgnęło. Uświadomiła sobie, że od kilku sekund nie oddychała. James zorientował się szybko. Kiwnął głową Scottowi, rzucił coś w stylu „Miłego wieczoru” i ulotnił się z taktem godnym chirurga ze stypendium w Szwajcarii. Nina zsunęła dłoń z biodra i uśmiechnęła się.
      — Cieszę się, że przyszedłeś… Choć mogłeś potwierdzić swoją obecność — powiedziała miękko, z tą odrobiną zdziwienia, które świadczyło, że jednak nie była pewna. — Dobrze wyglądasz…
      Scott jeszcze nie zdążył odpowiedzieć, gdy do ich rozmowy wkroczył ojciec Niny. Dosłownie. Wkroczył z kieliszkiem whisky, lekko zarumieniony, nonszalancki jak zawsze wtedy, gdy w jego krwi krążył sentyment i 40-procentowa nostalgia.
      — No proszę, no proszę! — ryknął z szerokim uśmiechem. — Przyjechał ojciec mojego ulubionego wnuka! — rzucił z dumą.
      Nina zmrużyła oczy.
      — Jedynego wnuka, tato.
      — A tam — machnął ręką. — Ale za to jaki! A wy co? Znowu razem czy tylko udajecie, że nie?
      Nina zamarła, czując jakby ktoś rozpiął jej zamek przy sukience publicznie.
      — Tato… — powiedziała przez zęby, ale ojciec już był w innej rzeczywistości.
      — A wiesz co ci powiem, Scott? Kupiłem stare porsche! 911, rocznik '89! Biała. Jeździ jak osiemnastka po kawie i papierosach. Sam bym się jeździł więcej, ale… krzyż już nie ten! — zaśmiał się z siebie.
      Nina spojrzała na Scotta z niemym błaganiem o wyrozumiałość.
      — Tato, nie pij więcej. Proszę cię. — Jej głos był cichy, ale stanowczy.
      Ojciec machnął ręką i poszedł dalej, klepiąc jednego z lekarzy po ramieniu, jakby był starym kumplem z lotnictwa. Zapanowała krótka cisza. Nina westchnęła, przymknęła oczy i potrząsnęła głową.
      — Przepraszam. Czasem naprawdę mam wrażenie, że powinien mieć opiekuna, a nie emeryturę… Nie wiem co się z nim stało — Spojrzała na Scotta z lekkim uśmiechem, który był już bardziej gorzką rezygnacją niż rozbawieniem. — I nie pytaj mnie, co to znaczy „jeździ jak osiemnastka po kawie”. Nie wiem. I nie chcę wiedzieć. Spojrzała na niego z ukosa, znów poważniej.
      — Ale naprawdę… dobrze, że przyszedłeś - zawahała się patrząc na niego już z większą pewnością. - Muszę wygłosić przemówienie i chyba zwymiotuję ze stresu.

      Ninka

      Usuń
  56. Nina nie od razu odpowiedziała. Spojrzała na niego — długo, uważnie — i przez ułamek sekundy miała wrażenie, że czas się cofa. Nie do jakiegoś konkretnego momentu, tylko do tego cichego „między”: kiedy jeszcze nie było po wszystkim, ale już nie było łatwo. Przypomniała sobie, jak mówił kiedyś o niej, że ma „twarz kobiety, która zna swoją wartość, ale nie potrzebuje nikomu jej udowadniać”. To był jeden z tych momentów, kiedy poczuła się naprawdę… widziana. I teraz patrzył na nią dokładnie tak samo. Mimo wszystkiego.
    — Na ciebie zawsze można liczyć… — powiedziała cicho, z cieniem półuśmiechu, który bardziej ukrywał zmęczenie niż flirtował — ale jeśli już, to proszę cię, nie rzucaj się na parkiet w dramatycznym geście ratunku. To byłoby… za dużo.
    Spojrzała na scenę, która czekała, potem na salę, gdzie krążyli ludzie z nazwiskami, które trzeba było znać. I poczuła to znajome ukłucie pod żebrami. Nie tylko mdłości. Coś innego. Coś, czego nie chciała jeszcze nazwać.
    — Nie musisz zostawać — dodała po chwili. Ale w jej głosie nie było chłodu. Było tylko zmęczenie. — Ale jeśli zostaniesz, nie bądź tylko tym „idiotą, co odwraca uwagę”. Po prostu... bądź.
    To była prośba, ale nie potrzeba. To było jak zostawienie otwartych drzwi — nie zaproszenie, tylko zgoda na to, że jeśli kiedyś będzie chciał przejść przez nie znowu, nie znajdzie ich zamkniętych. Odwróciła wzrok, jakby znów musiała wrócić do swojej roli. Do uśmiechu. Do przemówienia. Do satynowej perfekcji.
    Ale kiedy zrobiła krok w stronę sceny, przystanęła jeszcze na ułamek sekundy i rzuciła przez ramię, ledwie słyszalnie:
    — A jeśli ojciec spróbuje opowiedzieć historię o tym, jak amputował komuś palec kuchennym nożem w latach siedemdziesiątych, ratuj mnie. Bez względu na koszty.
    I wtedy odeszła. Prosto. Stabilnie. Ale wiedziała, że on patrzy. Że czuje dokładnie to, czego nie powiedzieli. Przemówienie poszło jej lepiej, niż się spodziewała. Głos nie zadrżał ani razu, a dłonie, choć lekko wilgotne, nie zdradziły napięcia. Kiedy zeszła ze sceny, wróciła już nie jako lekarka, nie jako córka byłego dyrektora, nie jako ktoś, kto musiał coś udowodnić. Była sobą. I przez chwilę — zaskakująco długą chwilę — chciała po prostu nim być. Zobaczyła go znowu, oparł się o wysoki stolik przy oknie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Obserwował. Ale nie innych. Ją. Mimo całej sali między nimi, między tymi wszystkimi toastami i śmiechami, ona czuła ten jego wzrok jak oddech na karku. Podeszła powoli, świadomie. Czuła, że satyna sukienki układa się na niej miękko, ale pewnie, jakby jej ciało samo przypomniało sobie, że potrafi być silne bez zbroi. Zatrzymała się przy nim, lekko przechyliła głowę. Uśmiechnęła się, ale ten uśmiech miał w sobie coś rozluźnionego, prywatnego. Już nie reprezentacyjnego.
      — Scott… — zaczęła, cicho, miękko. — Może po tym wszystkim... po prostu wyjdziemy gdzieś? Ty i ja. Na chwilę. Gdziekolwiek, gdzie nie gra ten jazz, nie krążą kelnerzy…
      Zawiesiła głos. I właśnie wtedy ją zobaczyła. Lucia. Wchodząca z drugiego końca sali. W obcisłej złotej sukience, z włosami związanymi niedbale, ale z dokładnością, którą Nina znała aż za dobrze — dokładnością kobiety, która wie, że będzie obserwowana. Jej wzrok skierowany był prosto na nich. W Niny żołądku coś się ścisnęło. Znowu to samo — nie zazdrość, nie gniew. Rozczarowanie. To spokojne, ciche ukłucie, które miało w sobie wszystko, czego nie powiedziała rano, gdy zobaczyła tamtą wiadomość. Nie było czasu na wahanie. Nie chciała dać sobie nawet sekundy, by dać po sobie poznać, że coś czuje.
      — Wiesz co, nieważne — powiedziała, już chłodniej. — Masz pewnie plany…
      Lucia zbliżyła się z kieliszkiem w dłoni i tym spojrzeniem, które mówiło: „przepraszam, że przeszkadzam — ale tak naprawdę nie przepraszam”. Nina uniosła brwi, z uśmiechem, który był już tylko cieniem uprzejmości.
      — Przepraszam, że przeszkadzam — powiedziała słodko, zerkając raz na Scotta, raz na Ninę. — Ale nie mogłam się powstrzymać, żeby nie pogratulować przemówienia, Nina. Rzadko spotyka się taką klasę w tak ciasnym garniturze presji.
      — Miło, że udało ci się oderwać od rozmów z inwestorami. Zdążyłaś już wszystkim powiedzieć, że jesteś specjalistką od telemetrycznych czujników w pedałach gazu? — rzuciła łagodnie. Lucia zaśmiała się krótko.
      — Nie wszystkim. Tylko tym, którzy pytali. Doktor James był bardzo zainteresowany. Rozmawialiśmy chwilę temu przy barze… chyba nawet wspomniał, że wpadnie do pani jutro z jakimiś nowymi papierami. Mówił, że nie chce, żeby coś „umykało w natłoku wieczornych wrażeń”.
      Uśmiech Niny nie zniknął, ale coś w jej oczach stężało. Zmieniło temperaturę.
      — Och, James — powiedziała, biorąc łyk szampana. — On rzeczywiście bardzo dba, by nic mi nie umknęło. Troskliwy facet. Uważny.
      Zawiesiła spojrzenie na Lucii. Nie długo. Dokładnie tyle, by wybrzmiało w tym wszystko, co nie padło wprost.
      — Wybaczcie. Mam jeszcze kilka słów do zamienienia z burmistrzem. I z radą. — Spojrzała na Lucię. — Ty chyba też miałaś dziś reprezentować klinikę?
      I odeszła. Cicho. Z klasą. Z głową uniesioną dokładnie na taką wysokość, na jaką pozwala kobiecie pewność, że nie musi niczego udowadniać ani Scottowi, ani jego aktualnej „rezydentce”.

      Usuń

  57. Lucia przechyliła głowę, patrząc na niego z lekko uniesioną brwią. Jej usta rozciągnęły się w uśmiechu — nie szerokim, ale tym specyficznym, który znaczył więcej niż jakiekolwiek „tak”.
    — Balkon brzmi... kusząco — powiedziała wolno, smakując słowa jak wino. Zwłaszcza, że właśnie widziała, jak Nina wychodzi tam w pośpiechu, a zaraz za nią doktor James. Zastanawiała się czy szukają świeżego powietrza… Czy po prostu lepszego widoku.
    Zrobiła krok bliżej, bez pośpiechu, tak jakby to nie była decyzja — tylko fakt dokonany. Przesunęła palcem po jego ramieniu, lekko, wcale nie przypadkiem.
    — Poza tym… — nachyliła się minimalnie bliżej jego ucha. — Jeśli ktoś tu ma rozbić porządek wieczoru na pół, to ja. Ty tylko będziesz winny przez skojarzenie.
    Odwróciła się w stronę wyjścia, pewnym, płynnym ruchem, nie oglądając się za siebie — ale wiedząc doskonale, że pójdzie za nią.
    — No to co, Scott? Idziemy na balkon… czy jednak boisz się być widziany nie z tą kobietą, co trzeba? — rzuciła przez ramię z zaczepnym błyskiem w oku.
    ***
    Nina wyszła na balkon kilka minut wcześniej, licząc na moment ciszy i chłodniejszego powietrza. Głowa jej pulsowała, jakby światło odbijające się od kieliszków i rozmów było zbyt ostre.
    — Wszystko w porządku? — zapytał James, który pojawił się obok, zanim zdążyła się odsunąć od barierki.
    — Tak, tylko… chwila powietrza. Zaraz wrócę — odparła z lekkim uśmiechem, chociaż wiedziała, że nie brzmi wiarygodnie.
    James spojrzał na nią uważnie, nie za blisko, ale wystarczająco z troską, która w jego wykonaniu była granicą między subtelnością a próbą czegoś więcej. Zdjął swoją marynarkę i bez pytania narzucił jej na ramiona.
    — Przynajmniej nie zmarzniesz — rzucił, miękko. — I może się mylę, ale… wyglądasz, jakbyś niosła na plecach cały ten wieczór. Może czas pozwolić komuś go przez chwilę potrzymać za ciebie.
    Nina zerknęła na niego kątem oka. W tym jednym spojrzeniu było zmęczenie, wdzięczność… i odrobina ostrożności. Poczuła, jak jego dłoń przesuwa się nieśmiało na jej ramię. A potem — ruch. Delikatny. Przechylił się w jej stronę. I wtedy ona się odsunęła. Płynnie, z klasą, ale bez wątpliwości.
    — James… nie.
    Nie była oschła. Była tylko dokładna. I absolutnie pewna, że tego nie chce. Zamilkł na moment, po czym kiwnął głową, nie próbując nic więcej. Ale zanim zdążył się cofnąć o krok, rozległ się znajomy, przesłodzony głos.
    — Oops. Przepraszam, że przeszkadzamy — rzuciła Lucia, stojąc kilka metrów dalej z kieliszkiem w dłoni, Scott tuż za nią. W jej tonie była perfekcyjna mieszanka uprzejmości i satysfakcji. — Nie wiedziałam, że balkon jest już… zajęty.
    Lucia zmierzyła Ninę od stóp do głów. W jej oczach błyszczało coś, czego nie udawała. Tryumf, podsycany tylko tym, że Scott stał tam, milczący. Nina powoli odwróciła głowę. Patrzyła na Lucię długo, bez słowa. Nie z gniewem. Nie z żalem. Z tą spokojną, niebezpieczną ciszą, którą znał tylko ten, kto wie, jak elegancko można zdzielić kogoś jednym spojrzeniem. James opuścił dłoń. Lucia uśmiechnęła się szerzej. A Scott… Scott stał pomiędzy nimi jak aktor, który zapomniał, w której sztuce gra.

    Nina&Lucia

    OdpowiedzUsuń

  58. Nina spojrzała na niego z nieczytelną miną. Stała nieruchomo, z ramionami otulonymi marynarką Jamesa, jakby ta odrobina materiału miała oddzielić ją od całej tej choreografii niedopowiedzeń. Nie spodziewała się, że to właśnie Scottzrobi krok w stronę Jamesa — że uderzy w nutę, która zabrzmi bardziej jak skrucha niż jak obrona. Ale może właśnie dlatego — przez tę tonację — coś w niej zadrżało. I przez chwilę… nie powiedziała nic.
    James, z kolei, nieco się wyprostował. Dłoń Scotta wciąż lekko ciążyła mu w pamięci. Miał świadomość, że bierze udział w rozmowie, która nie była jego — był tu gościem. Ale kiedy Scott wspomniał o Ninie tak, jakby znał ją lepiej niż ktokolwiek inny… James po prostu kiwnął głową. Jak człowiek, który zrozumiał, że walczy o kobietę, która już raz została przez kogoś rozpoznana w całości. I może nadal jest.
    — Ona daje radę lepiej, niż wszyscy wokół sądzą — powiedział w końcu, cicho. — I jestem pewien, że doskonale wie, czego potrzebuje w życiu. A czego… już nie.
    James wiedział kim jest Scott Andretti i co łączyło go z Niną. Lucia parsknęła śmiechem. Cicho, jakby rozbawiła ją własna myśl, a nie ich wymiana. Spojrzała na Scotta, przejęła kieliszek, który jej podał, i lekko obróciła go w palcach.
    — Zabawne — rzuciła, patrząc na Jamesa z przesadnie uprzejmym uśmiechem. — Tyle troski w jednym miejscu. Może powinniśmy ustawić grafik dyżurów. Poranki i po południa w szpitalu — zerknęła na Scotta — …a noce? No cóż, nie narzekam.
    Zapanowała cisza. Nina powoli obróciła głowę w jej stronę, nie zszokowana, nie oburzona. Po prostu… jakby miała dość.
    Nina spojrzała na Lucię dłużej, z tym samym chłodnym spokojem, z jakim analizuje się wynik badań, zanim postawi się diagnozę. Było w tym spojrzeniu wszystko — i żadnej potrzeby, by podnieść głos.
    — Może zanim powiesz coś, czego jeszcze nie zdążyłaś pożałować, zwolnij z tym szampanem, hm? — rzuciła z aksamitną miękkością, która miała w sobie ostrze. — Nie wszystko, co można powiedzieć, warto wypowiedzieć na głos. Zwłaszcza w mojej obecności.
    Lucia uniosła brew. Już miała odpowiedzieć, ale Nina tylko uniosła dłoń — jeden subtelny gest, jakby mówiła: „Nie warto”.
    — I nie chodzi o mnie — dodała jeszcze ciszej. — Chodzi o ciebie. Bo świat, Lucia, ma pamięć słabszą niż ja. Ale nawet on czasem notuje, komu puszczają hamulce… Jesteś dobrym lekarzem i jestem pewna, że lubisz dobrą atmosferę w swoim miejscu pracy. Lucia przygryzła wewnętrzną stronę policzka, a jej uśmiech zbladł, choć nie zniknął. Patrzyła na Ninę z mieszaniną złości i czegoś, co w innym życiu można by nazwać szacunkiem. Lucia nadal obracała kieliszek między palcami, jakby szukała w jego dnie jakiegoś sensu. Scott stał nieruchomo, ze wzrokiem wbitym gdzieś pomiędzy światłem żyrandoli a spojrzeniem, którego Nina nie chciała już mu dać. W powietrzu zawisło coś dusznego — napięcie, którego nikt już nie próbował rozładować. Nina poprawiła się lekko w marynarce Jamesa. Ten jeden drobny gest — niby zwykłe przeciągnięcie tkaniny po ramieniu — był jednocześnie granicą. Ruchem, który mówił: "Dość". Spojrzała na Jamesa. Bez uśmiechu, bez czułości, ale z tym chłodnym opanowaniem, które zawsze miała wtedy, gdy czuła, że musi wyjść z czegoś z podniesioną głową.
    — James — powiedziała spokojnie, niemal z zawodową neutralnością. — Odwieziesz mnie proszę do domu?
    Nie spojrzała ani na Scotta, ani na Lucię. Nie dała im nawet jednego zbędnego słowa więcej.
    — Nie chciałabym… przeszkadzać naszym gościom — dodała, ciszej, z lekkim uniesieniem brwi. W jej głosie nie było sarkazmu. Była za to finezyjna szpilka, wbita z chirurgiczną precyzją. James zareagował zaskakująco szybko. Jakby tylko na to czekał. Skinął głową, wyprostował się.
    — Jasne. Już idziemy.
    Odstawił kieliszek i podał jej ramię, którego Nina — z wyczuciem — nie przyjęła. Ruszyła pierwsza, spokojnym krokiem, zostawiając za sobą światło, rozmowy i ten jeden kieliszek, który wciąż trzymała w dłoni Lucia.

    Nina

    OdpowiedzUsuń
  59. Lucia stała nieruchomo, niemal bez ruchu, jakby każda sylaba jego słów zostawiała na jej skórze ślad, którego nie da się od razu zetrzeć. Trzymała kieliszek w jednej dłoni, drugą zsunęła powoli wzdłuż biodra, jakby próbowała znaleźć stabilność — fizyczną, ale też emocjonalną. W tej ciszy nie było już pola do sarkazmu. Ani nawet do riposty. A jednak... coś w niej jeszcze drgało. Coś, co nie pozwalało jej zamilknąć na dobre.
    — A może po prostu nie lubię przegrywać, Scott — powiedziała cicho, ale nie ostro. W jej głosie był cień zmęczenia, którego sama się po sobie nie spodziewała. — Nawet jeśli stawką nie jestem ja.
    Spojrzała na jego dłoń, tę, która chwilę wcześniej dotykała jej twarzy. Później na jego oczy. Nie odsunęła się, nie zbliżyła. Była w tej samej odległości — fizycznie. Ale coś się przesunęło. Jakby między nimi pojawiła się przezroczysta bariera z faktów, których nie można już zignorować.
    — Nie jestem lekkomyślna — dodała spokojnie. — Wiem, co widziałam. I wiem, że nie chodziło tylko o wyjście z sali. Wiem też, że Nina... to nie jest tylko "ktoś z przeszłości".
    Odwróciła na moment głowę, by odetchnąć głęboko. Kiedy znowu spojrzała na Scotta, oczy miała spokojniejsze. Bardziej ludzkie.
    — Ale jeśli myślisz, że wszystko, co powiedziałeś, mnie złamało — mylisz się. To mnie tylko zatrzymało. I wbrew pozorom… może tego właśnie potrzebowałam. Nie twojej litości. Nie wielkich deklaracji. Tylko tej jednej prawdy, której nikt inny mi nie powie.
    Zrobiła krok w bok, delikatnie omijając go, choć nie z chłodem. Bardziej z godnością.
    — Wiem, co potrafię w szpitalu. I wiem, że nie jestem drugą wersją Niny. Ani nie próbuję nią być. Ale przy niej każdy z nas wypada jak wersja demo. - Uśmiechnęła się — lekko, prawie łagodnie. I tylko odrobinę gorzko.
    — Nie martw się o moją karierę. Dam sobie radę. Po prostu… nie każ mi wybierać między tym, co czuję, a tym, kim jestem.
    Zatrzymała się przy wyjściu na balkon, gdzie jeszcze przed chwilą miała plan wyjść z nim. Teraz tylko spojrzała przez ramię.
    — A Tony... Tony to jedyne, czego nigdy nie dotknę i nie skrzywdzę. Bo jego nie da się udawać. I właśnie dlatego, Scott, uciekłabym od ciebie, gdybyś kiedykolwiek postawił go niżej.
    Czuła jego dłoń przy karku, ciepłą, znajomą — zbyt znajomą. Napięcie w niej drżało jak struna, ale nie od gniewu. Od czegoś znacznie trudniejszego do wyciszenia: od tej dziwnej mieszaniny złości i przywiązania, pragnienia i świadomości, że to, co czują, już dawno przestało być wygodne. Jej spojrzenie nie uciekło. Patrzyła mu prosto w oczy, jakby badała, ile zostało z niego tego mężczyzny, z którym kiedyś żartowała w garażu, zanim wszystko stało się zbyt realne. I widziała — nie tylko zmęczenie, nie tylko odpowiedzialność. Widziała to, co próbował trzymać w ryzach: lęk. Taki, który mają tylko ci, którzy naprawdę kochają - tylko w tej sytuacji nie wiedziała, czy miał na myśli ją. Westchnęła cicho, powoli, jakby musiała wypuścić z siebie coś, co tłumiła od dłuższego czasu.
    — Po tej samej stronie? — powtórzyła. Jej głos nie był ani chłodny, ani miękki. Był ludzki. — Scott, czasem nie chodzi o strony. Czasem chodzi o to, żeby w ogóle móc się spotkać na tym samym boisku.
    Przesunęła dłonią po jego przedramieniu, nie spiesząc się. Nie odrzucając. Nie zapraszając. Po prostu... dotykając. Uznając go. Jego obecność. Jego trud. Jego decyzję.
    — Wiesz, że nie jestem twoim problemem — dodała. — Ale nie chcę być też dodatkiem do układanki, w której wszyscy inni mają swoje miejsce, a ja jestem tylko przestrzenią między nimi.
    Odwróciła wzrok, na sekundę. Potem znowu spojrzała na niego — tym razem z błyskiem czegoś przewrotnego w oczach. Czegoś znajomego. Jakby napięcie, które unosiło się między nimi, właśnie skręcało z powrotem w znaną, mniej skomplikowaną ścieżkę.
    — A skoro już dzisiaj gramy w szczerość… — przesunęła palcem po jego koszuli, prostując kołnierzyk mimo że wcale tego nie potrzebował — …to jedziemy do mnie, czy do ciebie?
    Uśmiechnęła się. Tylko trochę. Ale ten uśmiech był wszystkim — zgodą na noc, na ryzyko, na to, że jeszcze nie muszą mówić „koniec”.

    ***

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pogoda była typowo nowojorska — zimny poranek, z ostrym światłem i powietrzem, które pachniało betonem, gazetami i zbyt wcześnie zaparzoną kawą. Nina wstała dosyć wcześnie i jak co rano poszła pobiegać. Tym razem nie był to jednak szybki jogging, a przerodził się w dłuższą podróż. Stała przed drzwiami Scott’a wciąż wahając się, czy do nich zapukać. Gdy już jednak to zrobiła, wyprostowała się nagle rozumiejąc, że za chwilę będzie musiała się z nim skonfrontować. Włosy miała spięte w niedbały kucyk, policzki zaróżowione od chłodu i biegu. I spojrzenie. Ostre jak brzytwa. Zimne jak poranek.
      — Cześć — rzuciła chłodno, gdy otworzył jej drzwi. — Wybacz, że przeszkadzam — weszła bez zaproszenia, jakby znała ten próg zbyt dobrze, żeby czekać. — Po prostu… myślałam, że skoro mieszkamy w tej samej dzielnicy, to może oszczędzę sobie krążenia po blokach terapeutycznych i po prostu powiem ci w twarz, co myślę. Ja mówię. Ty słuchasz.
      Stanęła na środku jego salonu, między sofą a stołem, jakby miała wygłosić przemówienie dla senatu. Tylko że ton nie był polityczny. Był osobisty. I niebezpiecznie spokojny.
      — Wiesz, przez chwilę naprawdę uwierzyłam, że może… może coś się zmieniło. Może chcesz czegoś więcej niż tylko błysku, adrenaliny i dramatów w wersji podgrzewanej. Ale nie. Oczywiście, że nie. Bo przecież pieprzenie się z moją rezydentką to dokładnie to, czego jeszcze brakowało w tym emocjonalnym śmietniku, który zostawiasz za sobą.
      Nina była na tyle wściekła, że nie zastanawiała się ile kosztować będzie ta rozmowa.
      — Wiesz, że ona pracuje dla mnie? Że odpowiada przede mną? Że w tej sali operacyjnej, kiedy stajemy po dwóch stronach pacjenta, ja muszę jej ufać? A teraz…? — Parsknęła cicho, ale w tym śmiechu nie było nic wesołego. — Teraz każdy jej ruch będzie brzmiał w mojej głowie tobą.
      Zrobiła krok w jego stronę, nie bojąc się konfrontacji.
      — I nawet nie chodzi o to, że to zrobiłeś. Bo nie jesteśmy razem, prawda? Nigdy ze sobą nie jesteśmy — Wypluła to słowo jak coś kwaśnego. — Ale chodzi o to, że zrobiłeś to tak. W taki sposób. Znowu, po cichu. Jakbyś myślał, że nikt się nie dowie. Że nikt nie poczuje. Tylko że ja czuję, Scott. I nie tylko ja.
      Nina odwróciła się gwałtownie, jakby właśnie coś sobie przypomniała. W jej oczach pojawił się nowy błysk — nie tylko złości, ale czegoś głębiej zakorzenionego. Czegoś osobistego. Wzięła oddech. Głębszy. Ale coś w niej się zachwiało. Poczuła, że robi się nieco słaba. Zmarszczyła brwi i położyła drugą dłoń na stole, jakby nagle tlen nie dolatywał tam, gdzie powinien. Usiadła na jednym z krzeseł, ostrożnie, z tą kontrolowaną elegancją, która z niej nie schodziła nawet wtedy, gdy słabła. Zamknęła oczy, na moment. Potem uniosła wzrok. Spokojniejsza, ale chłodna jak lód.
      — A wiesz co jest w tym wszystkim najbardziej popieprzone, Scott? — Jej głos stał się niższy, ostrzejszy, niemal chropowaty od emocji, których nie zamierzała już dusić. — Że ty jeździłeś z jej ojcem w jednej drużynie. Spaliście po tych samych hotelach, piliście razem po wyścigach, kręciliście się po tych samych zapleczach i pit-stopach… A teraz? Śpisz z jego córką.
      — I nie mów mi, że to przypadek. Że „tak wyszło”. Bo ja znam cię lepiej, Scott. Ty dobrze wiesz, co robisz. I jeśli myślisz, że to nie robi różnicy… to powiem ci jedno: robi.
      Westchnęła krótko, jakby próbowała się wyhamować, Spojrzała na niego, wprost, bez cienia łaski. — I jestem wściekła… Bo naprawdę przez pięć minut myślałam, że może w tamtej winnicy coś się zmieniło.

      Nina&Lucia

      Usuń

  60. Nina siedziała nadal przy stole, z dłonią opartą o skroń. Przez chwilę nie mówiła nic. Nie dlatego, że nie miała odpowiedzi. Wprost przeciwnie — miała ich za dużo. A każda z nich była jak ostry odłamek, który musiałaby wyjąć z własnego gardła, zanim wyrzuci go w jego stronę. Uniosła wzrok. Spokojnie. Z tą cholerną gracją, która sprawiała, że nawet kiedy pękała, wyglądała jak kobieta, która kontroluje każdy ruch.
    — Pieprz się, Scott — mruknęła na jego słowa, sarkastycznie, krzywo się uśmiechając. — Ty naprawdę myślisz, że my jesteśmy sobie równi w tym całym pieprzeniu rzeczywistości?
    Podniosła się z krzesła wolno, nie odrywając od niego wzroku. Stała teraz naprzeciwko niego, blisko — zbyt blisko, żeby to było bezpieczne.
    — Ja spałam z twoim bratem, tak. I wiesz co? Masz rację. Nie miałam prawa. Ale zrobiłam to po tym, jak zniknąłeś. Po tym, jak sam powiedziałeś, że nic z tego nie będzie. Po tym, jak dałeś mi do zrozumienia, że jestem kobietą z planem, z synem, z ambicjami — i że ty nie pasujesz do tego obrazka. Zostawiłeś mnie wtedy, Scott. Nie raz. Nie dwa. Więc przestań zachowywać się, jakbyś był ofiarą scenariusza, który sam napisałeś.
    Jej głos był ostry, ale nie krzyczała. To było coś gorszego. Słowa cięte jak skalpel — precyzyjnie, do kości.
    — Lucia? Mloda. Błyskotliwa. Cholernie zdolna. Uwielbia adrenalinę. Ma ojca, z którym dzieliłeś kokpit i wspomnienia, których ja nigdy nie miałam szansy zrozumieć. Ona cię podziwia. Nie zadaje pytań. Nie wymaga. I, co najważniejsze, nie zna cię na tyle, żeby wiedzieć, kiedy kłamiesz. To wygodne, prawda?
    Zrobiła krok bliżej, tak że niemal czuła jego oddech.
    — Ale wiesz, czego ona nie wie? Że potrafisz całymi dniami milczeć, kiedy coś cię gryzie. Że czasem znikasz emocjonalnie, zanim znikniesz fizycznie. Że robisz te wszystkie rzeczy, które ranią nie dlatego, że jesteś złym człowiekiem… tylko dlatego, że jesteś cholernie zagubiony. I że każda kobieta, która naprawdę cię pokocha, będzie się z tym mierzyć codziennie.
    Zatrzymała się. Jej głos zadrżał — nie z gniewu. Z bólu. Autentycznego, surowego bólu.
    — A mimo to… — dodała cicho. — Mimo to, wciąż tu przyszłam.
    Nie było w tym słów o przyszłości. Nie było deklaracji. Tylko pytanie zawieszone w powietrzu. Ciche. Nie zadane. Ale bijące z niej całym ciałem. Czy cokolwiek z nas jeszcze zostało?
    — Jeżeli chodzi o winnicę — powiedziała w końcu, spokojnie, ale bez grama miękkości. — Bo po tej nocy, kiedy naprawdę… po raz pierwszy od dawna poczułam, że może jeszcze jest coś między nami — obudziłam się sama. W twoim łóżku. I zanim zdążyłam pomyśleć cokolwiek więcej, twój telefon się odezwał.
    Zamilkła na moment. Ale tym razem nie po to, by zostawić mu przestrzeń. Raczej po to, żeby sam posłuchał ciszy, którą zostawił za sobą.
    — Więc jeśli teraz chcesz mi powiedzieć, że to „nie miało znaczenia”, to znaczy, że jesteś jeszcze bardziej zagubiony, niż myślałam.
    Uniosła na niego wzrok. Gorzki, pewny, zmęczony.
    — I przestań udawać, że nie wiesz, czemu mnie to rusza. Przestań zachowywać się, jakbyśmy oboje zaczęli to od zera. Bo ja nie udaję. Nie chowam się za półsłówkami. I nie potrzebuję od ciebie niczego… oprócz odrobiny uczciwości.
    Zamilkła. I wtedy, pierwszy raz, spojrzała tak, jakby naprawdę chciała usłyszeć, czy w nim jeszcze coś zostało.
    Była tylko prawda. Prosta. I dlatego najtrudniejsza.
    Spojrzała na niego z czymś łagodniejszym. Z czymś, czego od niej dawno nie dostał.
    — Więc jeśli naprawdę chcesz mnie o coś zapytać… zapytaj teraz. Bo ja nie przyszłam się kłócić. Przyszłam, bo nie umiałam inaczej.

    Nina

    OdpowiedzUsuń

  61. Nina patrzyła na niego przez dłuższą chwilę. Bez oskarżeń, bez obrony. Jakby każde jego słowo musiała jeszcze przepuścić przez filtr własnego serca, zanim cokolwiek odpowie. A potem — zrobiła krok w tył. Nie ucieczkowy. Raczej… potrzebny, by zaczerpnąć oddechu. Żeby nie mówić w gniewie, tylko w prawdzie, która była o wiele bardziej niebezpieczna.
    — Nie powiedziałam, że mnie zdradziłeś — powiedziała cicho. Głos miała inny. Miękki, zmęczony, ale nie zrezygnowany. — I wtedy… kiedy wyszedłeś z tej sypialni, ja już nie byłam w stanie patrzeć ci w oczy. Bo coś we mnie… pękło.
    Zawiesiła głos, jakby sama musiała się upewnić, czy chce to naprawdę powiedzieć. — Taka stara część mnie. Ta, która zawsze pierwsza wstaje i wychodzi. Zanim ktoś zdąży ją zostawić.
    Nie uciekła wzrokiem. Trzymała go. Prosto. Mocno. Ale bez ataku. Jakby mówiła: „Zostań, jeśli chcesz usłyszeć prawdę”.
    — Nie chodziło o Lucię. Ani o wiadomości. Nie tak naprawdę. — Westchnęła cicho. Nie teatralnie. Tylko tak, jak się wypuszcza powietrze noszone zbyt długo pod żebrami.
    Złożyła dłonie, nerwowo, instynktownie, ale zaraz je rozplątała. Już nie chciała walczyć.
    — I tak, powtarzałam, że to nic nie znaczy. Że przeszłość to przeszłość. Ale, Scott… Powtarzałam to, bo łatwiej jest udawać, że coś się skończyło, niż przyznać, że nadal boli. Że nadal mi zależy.
    Zrobiła krok do przodu. Nie gwałtownie. Nie z impetem. Powoli. Jak ktoś, kto sprawdza, czy nie zostanie zraniony po raz kolejny.
    — Wiem, że nie jestem łatwa. Że komplikuję wszystko, czego dotknę. Ale jeśli pytasz, dlaczego mnie to ruszyło… dlaczego to boli… — głos jej zadrżał lekko — …to właśnie dlatego.
    Zamilkła na chwilę. Spuściła wzrok — może pierwszy raz w tej rozmowie — jakby coś w niej na chwilę pękło, ale zaraz podniosła spojrzenie. I to nie była już złość.
    — Bo mi na tobie zależy. Zawsze tak było.
    I wtedy… zbliżyła się.
    Nie była to decyzja. Raczej impuls. Czysty, cichy, niemal niezauważalny. Ich ciała niemal się stykały. Jej dłoń znów była przy jego piersi — nie po to, żeby go odepchnąć. Po to, by wiedzieć, że jest. Że to prawda.
    Jej spojrzenie powędrowało z jego oczu na usta. I wtedy pochyla się — powoli, jakby każdy centymetr był testem odwagi. Przestrzeń między nimi zniknęła niemal całkowicie. Ich oddechy mieszały się, krótkie, niepewne, drżące.
    Zatrzymała się tuż przed jego ustami.
    Zawahała się. Przymknęła oczy, ale ich nie dotknęła. Jeszcze nie. To był moment zawieszony pomiędzy pragnieniem a rozsądkiem. Między latami wspólnej historii a czymś zupełnie nowym.
    — Powinnam już iść — wyszeptała, tak blisko, że jego wargi mogły poczuć to zdanie.
    Ale nie cofnęła się.

    Nina

    OdpowiedzUsuń

  62. Nina nie odsunęła się od razu. Przez kilka długich sekund po prostu wchłaniała jego słowa — jakby każde z nich układało się w niej z osobna, osobno łamało i osobno zostawiało ślad. Jej dłoń nadal spoczywała na jego piersi, ale nie była już miękka. Była napięta. Jakby trzymała się ostatniego punktu zaczepienia, zanim wypuści wszystko. W końcu uniosła wzrok. Cicho. Uważnie.
    — Nie wróciłam, bo cię nie mam — powiedziała powoli. — Nigdy naprawdę cię nie miałam. Bo ty… zawsze byłeś o pół kroku dalej. Zawsze z ręką na klamce..
    Zamilkła, ale nie spuściła wzroku. Już nie.
    — A ja… może właśnie dlatego nigdy nie potrafiłam ci tego dać. Bo nie chciałam być tą, która kocha bardziej. Która czeka. Która zostaje, kiedy druga strona znudzona już sięga po nowy rozdział.
    Powoli cofnęła dłoń. Jakby ten jeden gest zamykał coś, czego nie potrafiła już udźwignąć.
    — I wiesz co? Masz rację. Masz rację we wszystkim, co powiedziałeś. Nie chcę z tobą walczyć. Nie chcę cię odzyskiwać. Nie chcę już mierzyć się z tym wszystkim, co nigdy nie miało odpowiedzi.
    Wzięła głębszy oddech. Jej głos był spokojny, pozbawiony emocjonalnych spięć. Już nie drżał. Ale to była cisza kobiety, która właśnie nauczyła się odcinać.
    — Nie widzę sensu, żebyśmy dalej rozmawiali o tym, co nigdy nie zadziałało.
    Przesunęła się w bok, jakby właśnie przypomniała sobie, że stoi przy drzwiach. Jakby przypomniała sobie, gdzie jest.
    — Wracajmy do tego, co działa. Do systemu zmianowego. Do kalendarza. Do przekazywania sobie dziecka pod szkołą, przy klinice, przed domem.
    Zatrzymała się w progu. Jej profil był idealnie nieruchomy, twarz gładka, oczy puste. Jakby zdążyła już złożyć siebie z powrotem — nie w całość, ale w coś, co można unieść.
    — Bo tylko w tym jesteśmy naprawdę dobrzy, Scott.
    Odwróciła się przez ramię, już nie z bólem, nie z goryczą. Z chłodną, niemal chirurgiczną precyzją, która zawsze przychodziła jej najłatwiej wtedy, gdy serce najbardziej krwawiło.
    — I jeszcze jedno — powiedziała cicho, ale dobitnie. — Tym razem… jeśli coś spieprzysz — a znając ciebie, to tylko kwestia czasu — to nie będzie mnie, żeby cię pozbierać.
    Zamilkła. Spojrzała mu prosto w oczy, jakby chciała się upewnić, że usłyszał. Że zrozumiał.
    — Zrozumiałeś? — zapytała już ciszej, bez triumfu. — Nie będę. Ani jako matka twojego syna, ani jako ta, która zawsze ci wybacza.
    I wtedy już naprawdę wyszła. Bez spojrzenia wstecz.
Z butami stukającymi o posadzkę klatki. Z oddechem, który w końcu mógł być jej własny. Z ciszą za plecami — ciszą, która nie obiecywała nic więcej.

    Nina

    OdpowiedzUsuń

  63. Muzyka płynęła cicho z głośnika na kuchennym blacie. Jazz, lekko swingujący, z kobiecym wokalem, który snuł się po ścianach jak leniwy dym po dobrej kolacji. Lucia tańczyła, raczej rytmicznie niż spektakularnie — w jego białej koszuli, z podwiniętymi rękawami, bose stopy sunęły po kafelkach jakby kuchnia była jej sceną. Obracała się lekko, z patelnią w jednej ręce, a łopatką w drugiej, i śpiewała pod nosem z przesadną manierą, jakby robiła sobie żart z własnego poranka. Zapach wanilii, masła i rozgrzanego ciasta wypełniał przestrzeń, gdy odwróciła się, żeby sięgnąć po syrop — i wtedy go zobaczyła. Scott wszedł do kuchni bez zapowiedzi. Włosy zmierzwione, koszulka na opak, spojrzenie zaspane, ale czujne.
    — O, wstałeś — rzuciła Lucia z tym ciepłym, lekko zadziornym uśmiechem, który miał w sobie coś z dziewczyny, która wie, że właśnie zrobiła ci dzień lepszym, zanim wypiłeś kawę. Odłożyła łopatkę na blat, przeszła przez kuchnię i bez słowa stanęła przed nim. Uniosła dłoń, przeczesała palcami jego włosy i po prostu pocałowała go — lekko, bez ciężaru, który zwykle niosły ich spojrzenia.
    — Robię naleśniki — szepnęła, gdy odsunęła się na centymetr. — Z tymi twoimi idiotycznymi płatkami czekoladowymi, które zawsze dodajesz za późno i robisz z nich breję. Znowu ten uśmiech. Czuły. Odruchowy. Jakby przez chwilę nie było żadnych ról — tylko poranek i zapach masła. Ale zaraz potem ten uśmiech lekko zbladł. Lucia odwróciła wzrok i przez moment szukała czegoś na blacie, zanim znów na niego spojrzała. Już nie z zaczepką. Już… z czymś miększym.
    — Wiem, że wczoraj… — zaczęła, cicho. — Że przesadziłam.
    Spojrzała mu w oczy. Nie broniła się. Nie szukała wymówek.
    — Miałeś rację. To nie był mój moment na pokaz siły. I wiem, że postawiłam cię w okropnej sytuacji. Nie powinnam była robić z naszej historii… sceny publicznej.
    Lucia podeszła znów do blatu, nie jako ucieczka — po prostu potrzebowała czegoś w dłoniach, żeby nie trzymać tylko swoich błędów.
    — Przepraszam. Nie tylko za słowa, ale za to, że ci nie zaufałam. Że myślałam, że muszę coś komuś udowodnić. Ciebie nie trzeba udowadniać. Ty jesteś.
    Lucia zawahała się przez chwilę, zerkając niepewnie na Scott’a.
    — Mam dziś operację z Niną — powiedziała, sięgając po filiżankę z kawą i upijając łyk, który wyraźnie nie był już gorący. Nie patrzyła od razu na Scotta. Zamiast tego odwróciła się do zlewu, odłożyła naczynie, jakby potrzebowała kilku sekund, by ułożyć w sobie pytanie, którego wcale nie chciała zadać.
    — Ty ją znasz. Naprawdę znasz. — Odwróciła się powoli, opierając się biodrem o blat. W końcu spojrzała mu w oczy. — Myślisz, że będzie się mścić?
    Zawahała się. Wypuściła powietrze nosem, nerwowo, cicho się śmiejąc, jakby nagle uznała, że samo wypowiedzenie tego na głos brzmi śmiesznie — a jednocześnie absurdalnie realnie.
    — Albo mnie zwolni? — zapytała ciszej. — Nie wprost, wiadomo. Przerzuci, odsunie od zabiegów, zacznie podważać decyzje, aż wszystko samo się rozsypie. W białych rękawiczkach.
    W jej głosie nie było paniki. Była rzeczowość — i niepokój kogoś, kto po raz pierwszy poczuł, że może naprawdę coś stracić.
    — Nie jestem głupia, Scott. Wiem, jak to wygląda. Wiem, co zrobiłam. Ale... wiem też, że jestem cholernie dobra. I nie chcę, żeby przez nas — przez ten burdel między nami — wszystko się spaliło.
    Spojrzała na niego uważnie.
    — Więc powiedz mi szczerze. Jeśli ona jest w tym trybie, w którym pali ludzi wzrokiem, zanim podniesie głos… mam iść tam jak zawsze? Czy mam się przygotować na lądowanie awaryjne?

    Lucia

    OdpowiedzUsuń

  64. Lucia uśmiechnęła się, najpierw tylko kącikiem ust, jakby jego słowa musiała jeszcze przetrawić — nie dlatego, że były trudne, tylko że trafiły dokładnie tam, gdzie miały. Tam, gdzie dotąd trzymała barierę. Czuła, że właśnie ją z niej rozbroił.
    — To było najbardziej romantyczne kazanie o nie-robieniu scen, jakie w życiu słyszałam — rzuciła, przekręcając głowę lekko na bok i ocierając ramieniem jego tors, gdy sięgnęła za niego po talerzyk. — I pewnie masz rację… — dodała ciszej, już nie z przekąsem. — Co do niej. Co do tego wszystkiego… Na dobrą sprawę, gdyby spuściła trochę z tonu to nie jest taka najgorsza.
    Odłożyła łopatkę na blat, zeskoczyła z kuchennego blatu i podeszła do niego, naga poza jego koszulą, z bosymi stopami, które miękko stąpały po podłodze. Zatrzymała się blisko, na tyle, by dotknąć dłonią jego torsu — nie w geście prowokacji, tylko zakorzenienia. Potrzeby kontaktu. Potrzeby bycia blisko nie po to, żeby coś udowadniać, ale żeby po prostu… być.
    — I za to, że nie uciekasz. Bo naprawdę… wczoraj mogłeś. I kto wie, czy nie miałbyś racji.
    Wsunęła palce za materiał jego koszulki, trzymając go przy biodrze. Potem oparła czoło o jego ramię i na sekundę zamknęła oczy.
    — Ale dziś… dziś nie chcę się już denerwować. Ani analizować. Chcę tylko, żeby ten dzień się dobrze zaczął. A potem… żeby się dobrze skończył.
    Oderwała się od niego, zrobiła kilka kroków w stronę stołu, po drodze sięgając po filiżankę z kawą. Siadła na jednym z krzeseł, nogi podwinęła pod siebie, jakby była u siebie. Jakby to było jej miejsce.
    — Słuchaj, skoro Tony jest w ten weekend z Niną… — zaczęła luźnym tonem, ale z wyraźnie zakorzenioną myślą. — To może… pojedźmy gdzieś. Ty, ja. Bez telefonu. Bez ludzi, którzy wiedzą, co się między nami dzieje albo myślą, że wiedzą.
    Zerknęła na niego ponad krawędzią filiżanki.
    — Co powiesz na weekend tylko dla nas? Jakiś dom w lesie. Albo przy oceanie. Albo, nie wiem… weźmiemy samochód i będziemy jechać przed siebie, aż poczujemy, że czas zwolnił.
    W jej oczach było coś między ekscytacją a niepewnością. Bo Lucia, choć pewna siebie, złośliwa i czasem nieprzewidywalna, właśnie dała mu coś, czego nie dawała nikomu: prawdziwą propozycję bycia razem. Bez zbroi. Bez gry.
    — Nie musimy niczego ustalać — dodała szybko, zerkając na niego raz jeszcze. — Nie chodzi o to, żeby definiować nas. Ale… nie chcę, żeby to wszystko, co się dzieje między nami, zamykało się tylko do kuchni i nocy. Chcę zobaczyć, czy potrafimy być… razem. Na zewnątrz. Bez obrony. Bez publiczności. Po prostu my.
    Uśmiechnęła się półgębkiem i uniosła brew.
    — Chyba że boisz się, że za bardzo ci się spodoba. A wtedy nie będziesz już miał wymówki, żeby uciec z powrotem do świata, gdzie wszystko da się kontrolować.
    Milczała przez chwilę, pozwalając, żeby jej słowa się uleżały. Potem wstała, podeszła z powrotem do patelni i zaczęła nakładać naleśniki na talerz.

    Lucia

    OdpowiedzUsuń

  65. Lucia przez moment nie odpowiedziała. Stała z łopatką w ręce, zapatrzona w naleśniki, które zaczynały lekko rumienić się na patelni, jakby właśnie tam – w tym małym, porannym absurdzie – próbowała znaleźć punkt odniesienia. Ale nie było już odwrotu. Nie po jego słowach. Nie po takim spojrzeniu. Delikatnie, z niemal teatralną przesadą, odłożyła łopatkę na blat i obróciła się do niego, opierając biodrem o stół, jakby miała zaraz wygłosić ostateczny werdykt. Przez ułamek sekundy uśmiechnęła się kątem ust, tym zadziornym ruchem, który zawsze poprzedzał coś nieprzewidywalnego. Ale tym razem… coś było inaczej.
    — Jacht w Miami? — powtórzyła, jakby testowała to na języku. — Wino, brak zasięgu, playlisty tworzone na bieżąco i absolutnie żadnych świadków?
    Zrobiła powolny krok w jego stronę, miękki, pewny, a w jej oczach pojawiła się ta dobrze znana mieszanka zadziorności i otwartości, której do tej pory rzadko przed nim używała. Była kobietą, która znała swoją siłę. Ale teraz, po raz pierwszy, wyglądała tak, jakby była gotowa nie tylko ją pokazać, ale też się jej nie bać.
    — To brzmi jak fantazja z okładki magazynu o zbyt szczęśliwych ludziach — rzuciła z lekkim śmiechem. — Ale… cholera, Scott. To brzmi dobrze.
    Stanęła tuż przed nim. Pochyliła się, opierając dłonie na jego piersi, tak że czuła jego oddech na szyi, jego obecność – bliską, realną. Spojrzała mu prosto w oczy, bardzo spokojnie, bardzo szczerze.
    — Wchodzę w to — powiedziała cicho. — Ale tylko pod jednym warunkiem.
    Zawiesiła głos, a na jej ustach pojawił się cień uśmiechu, który jednocześnie był prowokacją i obietnicą.
    — Że jak wrócimy… i wszystko wróci do chaosu — to nie przestaniesz tak na mnie patrzeć. Nawet jeśli znów przyjdzie dzień, w którym wybuchnę.
    Objęła go za szyję, zsunęła dłonie po jego ramionach i pocałowała – miękko, spokojnie, bez pośpiechu. Tak jakby właśnie w tej chwili nie musiała już udowadniać niczego. Ani sobie, ani jemu. Potem oderwała się lekko i dodała z półszeptem:
    — Ale uprzedzam, że na jachcie nie gotuję. Mam wiele zainteresowań, ale żadne z nich nie obejmuje obsługi piekarnika na wodzie.
    Złapała go za rękę i podała mu talerz z naleśnikami.
    Lucia nie puściła jego dłoni. Patrzyła na niego przez chwilę z tą miękkością, której jeszcze kilka tygodni temu nie umiałby w niej nawet wyobrazić. A potem, bez żadnego ostrzeżenia — bez werbalnej zapowiedzi, bez ucieczki w ironię — po prostu przyciągnęła go do siebie.
    Pocałowała go. Nie szybko. Nie gwałtownie. Z tą spokojną pewnością, która mówiła: „Nie musimy się spieszyć, ale właśnie teraz, tu, chcę być tylko z tobą”. Jej usta były ciepłe, smakowały kawą i czymś więcej — jak oddech, który przez długi czas był wstrzymywany.
    Jedną ręką dotknęła jego karku, palcami wplotła się w jego włosy, drugą wsunęła mu pod koszulę, muskając opaloną skórę jakby chciała sprawdzić, czy naprawdę istnieje. Jej ciało przylgnęło do jego tak, jakby miało zapamiętać każdy fragment tej chwili. I w tej intymnej bliskości, między jednym pocałunkiem a drugim, szeptnęła mu na ucho z tym rozbawionym, cichym westchnieniem:
    — Mam godzinę, zanim muszę być w szpitalu.
    Znowu go pocałowała. Mocniej. Głębiej. Ale z tym samym spokojem, z jakim sięga się po coś, czego się już nie boi. Po chwili oderwała się, spojrzała na niego z bliska — z rumieńcem, który wcale nie był wstydem, a czystym pragnieniem.
    — To wystarczająco dużo czasu, żebyś udowodnił, że Miami to nie jedyna rzecz, którą warto dziś zapamiętać.
    A potem znowu go pocałowała. Bez słów. Już nie dla przyszłości. Dla teraz.

    Lucia

    OdpowiedzUsuń

  66. Słońce wślizgnęło się przez okno kajuty niczym nieproszony, ale mile widziany gość. Światło było miękkie, ciepłe, leniwe — dokładnie takie, jakie powinno być na początku dnia, który nie ma żadnych zobowiązań.
    Lucia przeciągnęła się w pościeli, gubiąc w niej swoje ciało i zapach nocy. Po chwili powoli się podniosła, zarzucając na siebie cienką bawełnianą koszulę Scotta. Jej włosy były lekko potargane, skóra jeszcze ciepła od snu. Wsunęła bose stopy na podłogę z drewna, które skrzypnęło cicho, jakby również budziło się z uśpienia.
    Weszła do kuchni, nalała sobie kawy z kawiarki, która jeszcze parowała, i przeszła na górny pokład. Scott już tam był — siedział przy barierce z kubkiem w dłoni, wpatrzony w linię horyzontu, jakby próbował ją zapamiętać. Z profilu wyglądał spokojnie. Ale to był ten rodzaj spokoju, który mówił więcej niż cisza — taki, który przyszedł po długiej walce z własnymi demonami.
    Lucia podeszła do niego, siadając tuż obok, nogi podciągnęła pod siebie. Oparła się ramieniem o jego ramię.
    — Czy to jest… legalne, żeby było aż tak pięknie? — mruknęła z uśmiechem, zerkając na rozedrganą powierzchnię wody, która lśniła jak płynne złoto. — Bo jeśli nie, to chcę to złamać jeszcze raz.
    Lucia wypiła łyk kawy, przymknęła oczy i westchnęła z rozkoszą.
    — Wiesz, że jeśli umrę dziś wieczorem, to umrę absolutnie spełniona? — rzuciła z uśmiechem, patrząc na linię morza. — Chyba, że przeżyję, to będziesz musiał mnie zabrać jeszcze gdzieś. Może do Apulii… Albo do Peru.
    Lucia zaśmiała się cicho zerkając na niego zalotnie. Przystawiła filiżankę z kawą do ust, jednak nie wzięła z niej łyka. Odstawiła ją gwałtownie, jakby właśnie przypomniała sobie najważniejszą rzecz na świecie.
    — Wiesz co… wczoraj wieczorem tak bardzo chciałam opowiedzieć ci coś śmiesznego i zupełnie zapomniałam.
    Lucia oparła się łokciem o barierkę jachtu, patrząc na niego z udawaną powagą.
    — Bo… nie wiem czy to podpada pod „sukces zawodowy”, „anegdotę na imprezę”, czy „traumę do przepracowania z terapeutą”, ale... chyba oficjalnie miałam mój pierwszy samodzielny zabieg.
    Lucia uniosła dumnie głowę, unosząc filiżankę z kawą w triumfalnym geście jakby to był szampan.
    — Dwa dni temu. Nina zaplanowała cały zabieg - Lucia wywróciła przy tym oczami. - Było wszystko jak trzeba — pacjent przygotowany, zespół gotowy, wszystko dopięte. — Lucia zaśmiała się, cicho i szczerze. — I wtedy otworzyła pacjenta, zobaczyła co tam jest… I wyszła zwymiotować.
    Lucia pokiwała głową z dramatyczną miną.
    — Po tylu latach pracy poszła za szybę i przez cały zabieg instruowała mnie przez interkom. Przez cały cholerny zabieg. — Parsknęła śmiechem. — Ja, skalpel, zespół i ona jak jakaś Bóg Matka w niebiosach: „Teraz nacięcie. Teraz odciągnij. Teraz nie oddychaj.”
    Lucia pokręciła z niedowierzaniem głową, odwracając wzrok od Scotta i przyglądając się z powrotem wodzie.
    — Oczywiście. Pacjent żyje, zespół nie zszedł na zawał, a Nina… wyszła, nie mówiąc ani słowa, dopiero po wszystkim. — Zawiesiła głos, jakby dopiero teraz układała sobie coś w głowie, ale nie wypowiedziała tego na głos. Lucia spojrzała na niego z rozbawieniem.
    — No… więc może powinnam dziś świętować. Przetrwałam. — Wzięła łyk kawy. — I przeżyłam pierwsze „niemów nic, tylko rób” z Niną Coleman. To się chyba liczy jako rytuał przejścia.

    Lucia

    OdpowiedzUsuń

  67. Lucia uniosła brew, a na jej ustach zatańczył powolny, zaczepny uśmiech. Poczuła, jak dotyk palców Scotta przesuwa się po jej udzie, jakby doskonale wiedział, że tą jedną, niewinną linią podpala w niej cały ciąg reakcji, które coraz trudniej było kontrolować. Ale Lucia lubiła balansować na granicy — między drażnieniem a obietnicą, między prowokacją a prawdziwym pragnieniem. Przechyliła lekko głowę na bok, pozwalając, by włosy opadły jej na ramię, i spojrzała mu prosto w oczy. Uniosła brew, przejeżdżając palcem po jego dłoni, która spoczywała na barierce — powoli, niemal leniwie, jakby właśnie tam zaczynała świętowanie, o którym mówił. Uśmiechnęła się, ale nie słodko. W jej spojrzeniu było coś drapieżnego, figlarnego, z tym błyskiem, który mówił: wiesz, co robisz — ale ja wiem jeszcze lepiej.
    — Na dachu, ponad balustradą… brzmi jak wstęp do czegoś, co może się skończyć w rubryce „ostrzegawcze wspomnienia” — powiedziała z tym charakterystycznym dla siebie luzem, który mieszał się z intymnością. — Ale skoro sam sobie ustawiłeś poprzeczkę tak wysoko… no cóż, Scott. Mam nadzieję, że twoje ręce są równie pewne przy winie, co za kierownicą.
    Nachyliła się do niego, muskając lekko jego szczękę ustami, nie całując, ale zostawiając tam napięcie, które już wiedziała, że będzie niósł przez resztę dnia.
    — Tylko uważaj, Scott. Bo dziś wieczorem nie zamierzam być grzechem. Zamierzam być całą pieprzoną herezją.
    Zrobiła krok w tył, jakby właśnie odliczyła ostatnie sekundy przed startem wyścigu. W jej oczach tliło się wyzwanie.

    ***

    Na dachu restauracji w Coconut Grove, wszystko było dokładnie tak, jak obiecał. Stół faktycznie wychodził poza balustradę — zawieszony jakby pomiędzy powietrzem a wodą, z widokiem na ciemniejące niebo i odblaski świateł tańczące na falach. Wiatr był ciepły, niósł ze sobą zapach soli, przypraw i czegoś niewysłowionego, co wisi między dwojgiem ludzi, którzy wiedzą, że coś właśnie się zaczyna — albo kończy. Lucia siedziała naprzeciw niego, w krótkiej, białej satynowej sukience, która przy każdym ruchu łapała światło w sposób niemal nierealny — jakby sama była częścią scenografii tego wieczoru. Nie miała na sobie nic poza tą sukienką i uśmiechem, który raz był zaproszeniem, raz pułapką.
    Pili czerwone wino, powoli, z tą pewnością, że każda minuta tego wieczoru zostanie w nich na długo. Lucia przeciągnęła nogę na nogę, pozwalając, by materiał sukienki nieco się uniósł. Upiła łyk wina i spojrzała mu w oczy.
    — Powiedz mi coś, Scott… — zaczęła cicho, patrząc mu prosto w oczy. Jej głos był nieco rozleniwiony alkoholem, ale spojrzenie całkowicie świadome tego, jak na niego działa. — Jesteś pewien, że potrafisz utrzymać uwagę na rozmowie, kiedy dobrze wiesz, że nie mam na sobie bielizny?
    Widziała, jak napięcie w jego oczach momentalnie się wyostrza, i z satysfakcją upiła łyk wina, dając mu chwilę, by zapanował nad swoją reakcją.
    — A skoro już poruszyłeś temat tego, co przemilczałam… — zawiesiła głos, opierając się łokciami na stole i pochylając się w jego stronę. Wiedziała, że w tym ruchu sukienka jeszcze niebezpieczniej się przesunęła, ale zupełnie się tym nie przejmowała. — Wtedy rano, gdy mówiłeś, jak bardzo lubisz mnie bez filtra, przyszło mi do głowy coś jeszcze. Taki mały żart, bardzo niegrzeczny żart…
    Lucia widziała, że Scott ledwo oddycha, czekając na ciąg dalszy, a ona z rozkoszą przeciągała ten moment.
    — Wtedy na sali operacyjnej pomyślałam… że być może Tony doczeka się rodzeństwa — powiedziała cicho, z wyzywającym uśmiechem na ustach, a potem odchyliła się lekko na krześle, pozwalając mu oswoić się z tym, co właśnie powiedziała. — Ale zaraz potem przypomniałam sobie, że Nina jest przecież za święta, żeby robić takie rzeczy. A ty… — Jej usta wygięły się w uśmiechu jeszcze bardziej prowokacyjnym.

    Lucia

    OdpowiedzUsuń
  68. Lucia przyjęła jego spojrzenie bez drgnięcia. Ani powieka, ani kącik ust — nic nie zdradziło, że jego słowa zrobiły na niej większe wrażenie, niż zamierzała dopuścić. Ale zrobiły. O tak, zrobiły. Coś w jego głosie – ten chropowaty, spokojny ton, jakby mówił o czymś świętym i nieprzyzwoitym jednocześnie – trafiło dokładnie w ten punkt w jej środku, który od miesięcy był jednocześnie głodny i ostrożny. Zacisnęła palce na nóżce kieliszka, choć nieco mocniej, niż chciała. Udając, że kontroluje sytuację, choć dobrze wiedziała, że jeśli jeszcze raz przesunie ten kciuk o milimetr wyżej, to cała ta iluzja wyparuje.
    — Nie potrafisz? — powtórzyła cicho, przekrzywiając głowę, z tym swoim uśmiechem, który był jak ostrze skryte w jedwabiu. — Szczerze mówiąc… dobrze. Lubię, kiedy tracisz kontrolę. Zwłaszcza przeze mnie.
    Odsunęła lekko kolano, ale nie żeby się wycofać. Tylko po to, by potem znów je przesunąć bliżej jego dłoni — z pełną premedytacją, z tym samym stopniem prowokacji, który u niej zawsze był formą czułości.
    Lucia parsknęła śmiechem, lekko zachrypniętym od wina, od wieczoru, od emocji, które coraz trudniej było utrzymać w ryzach.
    — Boże, Scott, nie patrz tak na mnie, jakbyś myślał, że ja naprawdę analizuję życie seksualne twojej ex. — Machnęła ręką z przesadną teatralnością, jakby właśnie odgoniła absurdalną myśl. — To był żart. Głupi, złośliwy, nieco brutalny — ale nadal żart. Wiesz, że mam taką manierę. Jak już się robi zbyt intymnie, to zaczynam rzucać granatami, zanim sama poczuję się zbyt naga.
    Kelner pojawił się z idealnym wyczuciem czasu — jakby wyczuł, że napięcie między nimi osiągnęło punkt, w którym trzeba je albo przerwać, albo doprowadzić do eksplozji. Postawił przed nimi talerz z deserem — coś delikatnego, francuskiego, z kremem waniliowym i karmelem, z odrobiną złotej soli na wierzchu. Coś, co wyglądało jak grzech w wersji haute couture. Lucia rzuciła kelnerowi szybkie „dziękuję” i od razu sięgnęła po łyżeczkę, nawet nie udając, że interesuje ją cokolwiek poza Scottem. Ujęła ją z wdziękiem, nonszalancko, ale każdy jej ruch był dokładnie przemyślany. Wsunęła deser do ust i przez chwilę naprawdę zamknęła oczy — jakby smak miał siłę dotknięcia.
    — Mmm... — wymruczała z lekkim przeciągnięciem, które nie miało nic wspólnego z cukrem, a wszystko z tym, jak na niego działała. — Zdecydowanie... nieprzyzwoicie dobry.
    Sięgnęła po kolejną porcję, ale tym razem, nieco zbyt nieuważnie — a może właśnie wcale nie — odrobina kremu spłynęła z łyżeczki prosto na jej dekolt. Spojrzała w dół, z rozbawionym „ups” na ustach, a potem przeniosła wzrok na Scotta. Unosząc brew, wsunęła palec w miejsce, gdzie odrobina kremu lśniła na satynie przy obojczyku, i z niepokojącą powolnością przesunęła go po skórze, zbierając deser. Potem, bez odrywania od niego wzroku, wsunęła palec do ust, oblizując go z gracją, która była czystą prowokacją podaną na srebrnej tacy.
    — Wiesz, Scott… — dodała cicho, niemal niewinnie, choć w jej oczach nie było już śladu niewinności. — Są rzeczy, których lepiej nie zostawiać na później. Tak jak nie zostawia się deseru, kiedy wiesz, że za chwilę się rozpuści.
    Jej spojrzenie było wyraźne. I nie prosiło o pozwolenie. Po prostu zapowiadało to, co miało się wydarzyć dalej. A może już się działo — między słowami, między dotykiem, między każdym spojrzeniem, które zrzucało kolejne warstwy niedomówień.

    Lucia

    OdpowiedzUsuń