Bianca Vellani
ur. 14 lutego 1997 roku w Neapolu; do Nowego Jorku przeprowadziła się w wieku szesnastu lat — córka włoskiego kucharza, Enzo Vellani, oraz amerykańskiej fotografki, Isabelli Anderson — wraz z ojcem prowadzi włoską trattorię Casa Vellani — płynnie posługuje się językiem włoskim i angielskim — zawsze zaczyna dzień od espresso bez cukru, zapominając o śniadaniu — od czasu do czasu organizuje w trattori nieodpłatne warsztaty kulinarne, żeby podzielić się swoją pasją do gotowania — kolekcjonuje stare pocztówki i magnesy na lodówkę — opiekuje się bezdomnymi kotami mieszkającymi w zaułku na tyłach trattori — do zamówień na wynos zawsze dodaje poskładane z serwetek maleńkie origami
Włoska połowa jej serca biła głośno, z rytmem morza, które wciąż szumiało w jej pamięci. Amerykańska część — ta po matce — uczyła ją, że każdy nowy początek ma smak odważnego marzenia. Połączenie tych dwóch światów sprawiło, że było w niej coś wyjątkowego: lekkość, której nie można było podrobić, i ciepło, które roztapiało nawet najbardziej nieufne serca.
Śmiała się często. Tak prawdziwie, że chciało się śmiać razem z nią, nawet jeśli nie znało się powodu. Jej głos miał w sobie dźwięk filiżanki stawianej na porcelanowym spodeczku, a jej gesty — tę miękkość, z jaką dotyka się ludzi, którzy wiele przeszli. Pachniała bazylią, cytryną i czymś, co można by nazwać spokojem.
W Casa Vellani, trattorii, którą prowadziła z ojcem, ciepło zaczynało się od progu. Na ścianach wisiały stare zdjęcia matki, a w powietrzu unosił się zapach świeżego chleba i rozmów. Bianca potrafiła zapamiętywać ludzi nie po imionach, lecz po tym, jak się uśmiechali, gdy próbowali ich gnocchi. Nie miała w sobie nic z właścicielki restauracji — raczej z przyjaciółki, która zasiada do stołu obok przyjaciela, by posłuchać, jak minął mu dzień.
Mówiono o niej, że nosi w oczach promienie południa i że nikt, kto wszedł do Casa Vellani, nie wychodził już taki sam. Może dlatego, że miała dar przypominania ludziom o prostych rzeczach — że świat nie jest aż tak zły, dopóki pachnie czosnkiem i oliwą, a ktoś jeszcze pamięta, jak ważne jest, by się przytulić.
Wieczorami, gdy miasto milkło, a za oknami pulsowały światła ulic, można ją zobaczyć siedzącą przy barze — pochyloną nad starym aparatem matki. Przeglądała zdjęcia zrobione klientom, znajomym, przypadkowym przechodniom i uśmiechała się do nich tak, jakby wszyscy byli częścią jej historii.
Bo ona nie znała innego sposobu na życie — tylko kochać wszystko, co jeszcze zostało.
wizerunek: Simone Tabasco; e-mail: pistachiocupcake698@gmail.com
Hej! ^^ Ależ ostatnio się tych Włochów zjeżdża do Nowego Jorku; aż żal, że mój Marco robi wszystko, żeby się od swojego pochodzenia odciąć, w przeciwnym razie byłby zapewne częstym gościem trattorii.
OdpowiedzUsuńWitajcie z Biancą na blogu, życzę Wam samych porywających historii i niekończącej się weny, co by jesienne wieczory się nie dłużyły . :D
MARCUS LOCKHART
[Nasza Mała Italia się rozrasta! Jak cudownie, że my autorzy tworzymy tutaj tak różnorodną społeczność. Bianca jest przepiękna, a po przeczytaniu karty zrobiłam się głodna. Może, jeśli tylko zwolni mi się odrobina miejsca, któraś z moich dziewcząt wpadnie na przepyszną pastę. ♥
OdpowiedzUsuńBaw się u nas dobrze i zostań z Biancą jak najdłużej.]
Andrea Wilson, Debbie Grayson & Olivia Fitzgerald
[Faktycznie robi się tutaj Little Italy powoli! Zaraz Włosi przejmą kontrolę nad naszym małym Nowym Jorkiem, ale wydaje mi się, że nikt nie miałby nic przeciwko temu. ;)
OdpowiedzUsuńHej, cześć! Bianca wydaje się być bardzo przyjemną i rodzinną dziewczyną. Sama chętnie do gościłabym się w trattorii, najlepiej codziennie. Jeśli od czegoś przytyć to tylko od włoskiego jedzenia, prawa? ^^ Mam nadzieję, że będziecie się tutaj świetnie bawić i zabawicie na długo. Nie wiem czy coś od siebie mogę zaproponować, ale w razie chęci zapraszam!:)]
Sloane Fletcher, Sophia Moreira & Zane Maddox