Bianca Vellani
ur. 14 lutego 1997 roku w Neapolu; do Nowego Jorku przeprowadziła się w wieku szesnastu lat — córka włoskiego kucharza, Enzo Vellani, oraz amerykańskiej fotografki, Isabelli Anderson — wraz z ojcem prowadzi włoską trattorię Casa Vellani — płynnie posługuje się językiem włoskim i angielskim — zawsze zaczyna dzień od espresso bez cukru, zapominając o śniadaniu — od czasu do czasu organizuje w trattori nieodpłatne warsztaty kulinarne, żeby podzielić się swoją pasją do gotowania — kolekcjonuje stare pocztówki i magnesy na lodówkę — opiekuje się bezdomnymi kotami mieszkającymi w zaułku na tyłach trattori — do zamówień na wynos zawsze dodaje poskładane z serwetek maleńkie origami
Włoska połowa jej serca biła głośno, z rytmem morza, które wciąż szumiało w jej pamięci. Amerykańska część — ta po matce — uczyła ją, że każdy nowy początek ma smak odważnego marzenia. Połączenie tych dwóch światów sprawiło, że było w niej coś wyjątkowego: lekkość, której nie można było podrobić, i ciepło, które roztapiało nawet najbardziej nieufne serca.
Śmiała się często. Tak prawdziwie, że chciało się śmiać razem z nią, nawet jeśli nie znało się powodu. Jej głos miał w sobie dźwięk filiżanki stawianej na porcelanowym spodeczku, a jej gesty — tę miękkość, z jaką dotyka się ludzi, którzy wiele przeszli. Pachniała bazylią, cytryną i czymś, co można by nazwać spokojem.
W Casa Vellani, trattorii, którą prowadziła z ojcem, ciepło zaczynało się od progu. Na ścianach wisiały stare zdjęcia matki, a w powietrzu unosił się zapach świeżego chleba i rozmów. Bianca potrafiła zapamiętywać ludzi nie po imionach, lecz po tym, jak się uśmiechali, gdy próbowali ich gnocchi. Nie miała w sobie nic z właścicielki restauracji — raczej z przyjaciółki, która zasiada do stołu obok przyjaciela, by posłuchać, jak minął mu dzień.
Mówiono o niej, że nosi w oczach promienie południa i że nikt, kto wszedł do Casa Vellani, nie wychodził już taki sam. Może dlatego, że miała dar przypominania ludziom o prostych rzeczach — że świat nie jest aż tak zły, dopóki pachnie czosnkiem i oliwą, a ktoś jeszcze pamięta, jak ważne jest, by się przytulić.
Wieczorami, gdy miasto milkło, a za oknami pulsowały światła ulic, można ją zobaczyć siedzącą przy barze — pochyloną nad starym aparatem matki. Przeglądała zdjęcia zrobione klientom, znajomym, przypadkowym przechodniom i uśmiechała się do nich tak, jakby wszyscy byli częścią jej historii.
Bo ona nie znała innego sposobu na życie — tylko kochać wszystko, co jeszcze zostało.
wizerunek: Simone Tabasco; e-mail: pistachiocupcake698@gmail.com
Hej! ^^ Ależ ostatnio się tych Włochów zjeżdża do Nowego Jorku; aż żal, że mój Marco robi wszystko, żeby się od swojego pochodzenia odciąć, w przeciwnym razie byłby zapewne częstym gościem trattorii.
OdpowiedzUsuńWitajcie z Biancą na blogu, życzę Wam samych porywających historii i niekończącej się weny, co by jesienne wieczory się nie dłużyły . :D
MARCUS LOCKHART
[Nasza Mała Italia się rozrasta! Jak cudownie, że my autorzy tworzymy tutaj tak różnorodną społeczność. Bianca jest przepiękna, a po przeczytaniu karty zrobiłam się głodna. Może, jeśli tylko zwolni mi się odrobina miejsca, któraś z moich dziewcząt wpadnie na przepyszną pastę. ♥
OdpowiedzUsuńBaw się u nas dobrze i zostań z Biancą jak najdłużej.]
Andrea Wilson, Debbie Grayson & Olivia Fitzgerald
[Faktycznie robi się tutaj Little Italy powoli! Zaraz Włosi przejmą kontrolę nad naszym małym Nowym Jorkiem, ale wydaje mi się, że nikt nie miałby nic przeciwko temu. ;)
OdpowiedzUsuńHej, cześć! Bianca wydaje się być bardzo przyjemną i rodzinną dziewczyną. Sama chętnie do gościłabym się w trattorii, najlepiej codziennie. Jeśli od czegoś przytyć to tylko od włoskiego jedzenia, prawa? ^^ Mam nadzieję, że będziecie się tutaj świetnie bawić i zabawicie na długo. Nie wiem czy coś od siebie mogę zaproponować, ale w razie chęci zapraszam!:)]
Sloane Fletcher, Sophia Moreira & Zane Maddox
( Espresso z rana , to podstawa! Włosi powoli przejmują Nowy Jork 🤣 Wraz z Gabrielem witamy życząc ogromu weny i ciekawych wątków;)
OdpowiedzUsuńG
[Oj, aż chciałoby się zawitać do takiej restauracji prowadzonej z pasją państwa Vellani! Ślinka cieknie na samą myśl. Bardzo ciekawa kobietka, mam nadzieję, że zadomowisz się z nią na długo w naszych nowojorskich progach i życzę mnóstwa dobrej zabawy na blogu :)]
OdpowiedzUsuńTanner Morgan
& Chayton Kravis
[Bianca jest super, naprawdę, a do restauracji to chyba bardziej chciałoby się wpaść ze względu na ciepło i klimat niż jedzenie, choć potrawy też pewnie pierwsza klasa.
OdpowiedzUsuńAle serio - wierzę, że jedną z najbardziej rewolucyjnych rzeczy jest robienie dobra, hojne rozdawanie nawet najdrobniejszych czułych, bezinteresownych gestów, więc pod tym kątem Bianca absolutnie wydaje się rewolucjonistką z barykady. Bo żeby codziennie, dzień po dniu, mimo wszystkich doświadczeń, słabości i wiedzy, jak świat wygląda – decydować się, by „kochać wszystko”, to trzeba mieć rdzeń buntowniczki. Łatwo się urzec.
Cześć!]
Leif Zweig
[Dzień dobry! Bianca kojarzy mi się z takim niesamowicie gorącym, wakacyjnym dniem. Niczym promyk słońca, który powoduje, że dzień, chcąc nie chcąc, musi stać się piękny.
OdpowiedzUsuńMam ochotę wykończyć mojego Alexandra i zmusić go do tego, by miał jakiś promyk słońca w swoim życiu.
Mam dwa pomysły, oba związane z restauracją Bianci (jeśli źle odmieniłam jej imię - popraw mnie proszę!). Pierwszy taki, że Dort po prostu znalazłby się w jej knajpie, a ich znajomość dopiero by się zaczęła - moglibyśmy tutaj coś pokombinować z zafascynowaniem Alexandra, który sterczałby jak badyl pod drzwiami i czekał na koniec pracy Bianci). Drugą moją propozycją jest, że już wcześniej się znali, może przelotnie, a może nie oraz to, że Bianca znała jego najlepszego przyjaciela. Pytania o niego mogłyby spowodować mieszankę uczuć u Alexandra - od smutku aż po furię.
Co myślisz? A może masz inny pomysł jak ich połączyć? :)]
Dort
[Zastanawiam się, co takiego ma w sobie Nowy Jork, czego nie mają Włochy? Ponieważ ja - a przynajmniej tak mi się wydaje - na co dzień wolałabym mieszkać we Włoszech ^^ Ciepło, ładnie i mnóstwo pysznego jedzenia!
OdpowiedzUsuńDzień dobry, witam Cię serdecznie w naszym gronie i mam nadzieję, że zostaniesz z nami na długo 💙 Nie ma takiej rzeczy w postaci Bianci, która by mi się nie podobała. Przez trattorię, kolekcjonowanie magnesów i opiekowanie się kotami. Gdybym miała taką znajomą, jak Bianca, nie wychodziłabym z tej jej restauracji, wiesz? Jadłabym pastę na przemian z deserkami i głaskałabym koty 💙
Bez wątpienia będziesz dobrze bawić się z Biancą, a ja życzę Ci, żeby była to zabawa z mnóstwem wątków, które nie dają spać po nocach ^^]
MAXINE RILEY & IAN HUNT & CHRISTIAN RIGGS
[Kwestia z wiekiem nie powinna być problematyczna – Alexander jako najemnik wojenny ze swoim przyjacielem jeździli na szkolenia i na front na kilka miesięcy, maksymalnie na rok. Po powrocie bywali w Nowym Yorku przez, znowu, parę-paręnaście miesięcy. Pozwolę sobie w takim razie zacząć, natomiast, jeśli będziesz miała ochotę, to znajomość z Davidem możemy wprowadzić po którejś z rozmów :)]
OdpowiedzUsuńPowrót do rzeczywistości zawsze powodował u Alexandra ogromny stres i natłok myśli. Pierwsze dni były najgorszymi – tymi, które niemal zawsze zatapiał w alkoholu.
Każdy krzyk sąsiada wyprowadzał go z równowagi. Nieświadom tego, co robił, za każdym razem rozglądał się po niewielkim mieszkaniu w poszukiwaniu karabinu. Kiedy nie był w stanie go dostrzec, wpadał w panikę, która niemal zawsze kończyła się hiperwentylacją, a jego organizm odmawiał posłuszeństwa.
Każdy dźwięk, który przypominał wybuch sprawiał, że Alexander zeskakiwał z łóżka, kucał i chował głowę między nogi licząc do siedmiu. Tak, jak kazał mu porucznik Carl. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem. Podnosił głowę, rozglądając się wokół i dopiero wtedy uświadamiał sobie, że już jest bezpieczny.
Poprawa zawsze nadchodziła między ósmym, a dziesiątym dniem po powrocie. Wtedy nie chował się po usłyszeniu głośniejszych dźwięków, nie sprawdzał co piętnaście minut, czy bronie, które trzymał w sejfie są odpowiednio zabezpieczone, a amunicja jest na swoim miejscu. Powoli rozpakowywał swój plecak pełen brudnej odzieży, wyrzucał resztki niedojedzonego prowiantu, który dostawali na drogę i nieporadnie wracał do rzeczywistości.
Rzeczywistość tym razem jednak była zupełnie inna niż ta, do której przywykł. Po raz pierwszy nie otrzymał od Davida wiadomości, że w końcu mu przechodzi. Telefon nie wibrował, aby poinformować, że następny zjazd najemników odbędzie się dopiero za kilka miesięcy.
Tak, jakby to on, Alexander, a nie David umarł. Jakby wyrzucili go z pamięci.
Alexander westchnął przeciągle i otworzył oczy. Kolejna drzemka tego dnia nie dawała mu wyczekiwanego spokoju, a obrazy kłębiące się w jego podświadomości sprawiały, że był jeszcze bardziej wyczerpany niż kiedykolwiek wcześniej.
Wstał z łóżka i podszedł do lodówki. Po raz pierwszy od półtorej tygodnia poczuł ssący głód, którego nie byłby w stanie zaspokoić samym piwem i papierosami. Musiał coś zjeść, a płonna nadzieja, że znajdzie cokolwiek w lodówce, zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Świadomość, że będzie musiał wyjść na zatłoczone ulice powodowała, że ukłucie żalu dodatkowo się pogłębiło.
Spojrzał na telefon i ponownie westchnął. Wziął go do ręki i odblokował z myślą, że zaraz zadzwoni do Davida i umówi się z nim na wypad na miasto. Zjedzą coś, napiją się, a potem pójdą na jakąś imprezę, która pozwoli im wrócić na właściwe tory.
- Kurwa – mruknął pod nosem. Świadomość, że jego przyjaciel już nie żyje, była dla niego tak bardzo nierealistyczna, że wciąż o tym nie pamiętał.
Przecież jeszcze trzynaście dni temu, gdy siedzieli w okopach zaśmiewali się do łez widząc, jak porucznik Carl związał jednemu z rekrutów sznurówki podczas snu. Wymyślali setki różnych scenariuszy co będzie, gdy ten się wybudzi i będzie musiał wyjść w szeregu.
Usuń- Kurwa! – wrzasnął i cisnął telefonem w ścianę.
Chwycił skórzaną kurtkę wiszącą w korytarzu, założył zielone adidasy na bose stopy i wyszedł z mieszkania zatrzaskując drzwi z impetem.
Błądził po Nowym Jorku niczym w amoku, nie mając żadnego celu. Przemierzał ulicę za ulicą ciągle szturchany przez innych przechodniów, na których nie zwracał uwagi. Gdyby skupił się na kimś, prawdopodobnie nie skończyłoby to się dobrze. Wiedział, że nie może zadzierać z swoją przestępczą naturą – jako najemnik wojenny był wyszydzany, a jeden głupi wyskok mógłby sprawić, że na policyjnym dołku spędzi więcej niż dwadzieścia cztery godziny.
Kiedy przeszedł obok Casa Vellani uniósł wzrok i zawrócił. Stanął przed szklanymi drzwiami ochoczo zapraszając do środka.
Wyciągnął papierosa z kieszeni kurtki i odpaliwszy go, mocno zaciągnął się dymem. Musi coś zjeść, choć w tym momencie miał wrażenie, że tytoń w zupełności mu wystarczy. Był przytłoczony myślą, że będzie musiał skonfrontować się z taką prozaiczną rzeczą jaką jest zamówienie czegoś do jedzenia, a następnie skonsumowanie tego wśród obcych mu ludzi.
Zdeptał niedopałek i, zostawiając go na kostce brukowej przed wejściem, pchnął drzwi z impetem. Wciąż nie przywykł, że normalne drzwi, w normalnym świecie, wystarczy delikatnie pociągnąć lub pchnąć, by ustąpiły.
Wszedłszy do środka rozejrzał się po zajętych stolikach. Przy każdym siedziały co najmniej dwie osoby pochłonięte rozmową. Alexander zmuszony będzie do rozmowy z samym sobą.
Usiadł przy wolnym stoliku, a gdy nie dostrzegł karty wstał i podszedł do lady.
- Jakąś pizzę i piwo – rzucił do kobiety stojącej naprzeciw niego, nie zwracając uwagi na jej zdziwioną minę, wrócił do stolika, od którego przed kilkoma sekundami wstał.
Dort
[Mam nadzieję, że nie przestraszyłam długością :D]
Złapał piwo do ręki i przytknął sobie butelkę do ust. Wziął dwa duże łyki, przy których przymknął oczy. Walczył z samym sobą, choć wiedział, że walka ta nie będzie łatwa.
OdpowiedzUsuńNigdy nie była.
Wcześniejsze słowa kobiety całkowicie zignorował. Nie przyszedł do knajpy po to, aby plotkować o pogodzie, religii czy polityce. Miał jeden cel – zaspokoić podstawową potrzebę życia jaką było zjedzenie czegokolwiek, co nie spowoduje u niego wymiotów, które tak dobrze pamiętał z poprzednich dni.
Kolejnych słów nie mógł już jednak zignorować. Wsłuchiwał się w jej melodyjny głos, choć nie był pewien, czy rozpoznaje słowa. Brzmiały amerykańsko, z delikatną nutą zagranicznego akcentu.
Nigdy nie był nauczony słuchać, a ostatnie lata, kiedy wydzierano się na niego sprawiły, że normalnie brzmiący głos był dla niego nienaturalny. Mieszał się z gwarem innych gości siedzących niedaleko.
Podniósł głowę i spojrzał na kobietę z nadzieją, że choć część jej słów trafi tam, gdzie powinna i zrozumie, czego od niego chce.
- Zrób coś, czego nie będziesz się wstydziła – odpowiedział, wzdychając rozdrażniony – Byle szybko.
Przyjrzał się szatynce. Jej twarz zdobił szeroki, niewymuszony uśmiech, jakby pragnęła zarazić cały świat radością. Brązowe, duże oczy były wypełnione dokładnie tym samym szczęściem. Szczęściem, które pragnęło przysiąść się do każdego, kto nim nie emanował. Szczęściem, które tak dawno opuściło Alexandra.
- Możesz od razu przynieść drugie piwo – mruknął, ponownie przystawiając sobie szkło do dolnej wargi.
Nie chciał być nieuprzejmy. Pragnął tylko zjeść coś, co posiedzi w jego żołądku dłużej aniżeli piętnaście minut, a potem będzie mógł z powrotem zamknąć się w swoim mieszkaniu i odsypiać dni pełne presji i walki. Walki o życie swoje i swoich przyjaciół.
Jako najemnik wojenny miał trochę więcej możliwości aniżeli żołnierz oddany swojemu krajowi. Walczył tam, gdzie sam uważał za słuszne, a nie tam, gdzie jego ojczyzna tego wymagała. I choć przelewał krew czyichś ojców i synów miał wrażenie, że walczy w słusznej sprawie. W sprawie pokoju, którego tak bardzo mu teraz brakowało.
Kolejny raz podniósł butelkę do ust i przełknął cierpki smak piwa. Jego gorzkawy smak przynosił ulgę, której tak niesamowicie łaknął.
Wzrok Alexandra powędrował na jego dłonie. Nie wyglądały jak u typowego trzydziestopięcioletniego mężczyzny. Opuszki były twarde, a między liniami papilarnymi znajdowały się resztki wżartej ziemi, której nie był w stanie domyć; skórki przy paznokciach były wysuszone do tego stopnia, że nieestetycznie odklejały się od paznokci. Serdeczny i mały palec lewej ręki były bez paznokci. Wzdrygnął się na samo wspomnienie ich wyrywania.
Po odstawieniu piwa, schował twarz w swoich dłoniach. Pragnął zniknąć, choć nikt go nie atakował. Potrzebował izolacji, azylu, który za każdym razem przynosił mu David.
Jego przyjaciel znosił powroty zdecydowanie lepiej, aniżeli on sam. Tak samo jak Alexander, znikał na pierwszych kilka dni z radaru, jednakże każdy kolejny dzień powodował, że jego życie powracało do normalności. Robił im obojgu zakupy, planował każdy dzień z wyprzedzeniem, a potem zmuszał Dorta do zajęć, których ten nie znosił.
UsuńNigdy nie rozmawiali o tym, co przeżyli. W momentach, gdy David poruszał ten temat, Alexander dusił go w zarodku. Zbywał temat mówiąc, że znowu wyswobodzili się z objęć śmierci, która tak bardzo pragnęła ich dopaść. Zmieniał temat, próbując wyciągnąć z przyjaciela plany na następny dzień tak, aby móc przygotować się psychicznie. Im dłużej byli w Nowym Jorku, tym ochota Davida na zadawanie pytań malała, aż w końcu przestawał to robić. Ich życie wracało na stare tory, jakby ponownie mieli po dwadzieścia lat. Bawili się, jakby jutra miało nie być i, Alexander był tego pewien, oboje obawiali się następnego wezwania na służbę.
Choć i Alexander i David mieli możliwość decydowania, na którą misję pojadą, a z której zrezygnują, oboje decydowali się na każdą. Obawiali się rozłąki i tego, że jeden z nich nigdy więcej nie zapuka drugiemu do drzwi.
Byli nierozłączni. Mieli tylko siebie. Aż siebie.
Teraz Alexander nie miał nikogo.
Dort
[Pójdźmy w to! Choć to może skończyć się małą demolką, ale postaram się utrzymać Dorta w ryzach. Posprząta po sobie, obiecuję!]
Mimowolny uśmiech pojawił się na twarzy Alexandra, kiedy kobieta stojąca przed nim przyjęła jego zamówienie. Jego oczy jednakże zostały bez żadnej zmiany – wciąż tak samo puste i smutne jak 10 minut wcześniej, wczoraj czy tydzień temu.
OdpowiedzUsuńBył więc promyk nadziei na to, by Dort w końcu pogodził się ze swoją stratą.
Przeciętny człowiek trawił żałobę od kilku miesięcy aż do kilku lat. Najintensywniejsza faza trwa od sześciu do dwunastu miesięcy, a później organizm zaczyna się przyzwyczajać. Alexander jednak wiedział, że nie ma aż tyle czasu. Pamiętaj, aby nie nosić czyichś duchów na ramieniu, to cię zabije. Musi sobie te słowa wytatuować.
Carl miał rację. Zawsze ją miał, choć Dort nigdy tego nie przyznawał przed porucznikiem. Musiał za każdym razem wtrącić trzy grosze tak, aby doprowadzić go do furii.
- Pierdolenie – odpowiedział wtedy porucznikowi. Jego ciało przeszywały dreszcze, a, po raz pierwszy, stanie na baczność sprawiało mu fizyczną trudność. – Każdy duch potrzebuje swojego miejsca. Nigdy nie powinniśmy zostawiać swoich przyjaciół bez ramienia.
- Szeregowy, albo ty będziesz gwałcił czyjeś matki, albo inni będą gwałcić twoją – rzekł porucznik, odwracając się plecami. – A teraz odmaszerować.
- Tak jest, sir.
Zamyślony, podążał wzrokiem za kobietą, aż ta zniknęła w kuchni. Alexander zaczął żałować, że zostawił swój telefon w mieszkaniu. Sprawdzanie pogody i godziny co trzy sekundy byłoby dla niego lepszym rozwiązaniem aniżeli rozpamiętywanie.
Odsunął dłonie od twarzy i rozejrzał się po knajpie, gdzie nogi bezwiednie go przyprowadziły. Miejsce miało swój klimat i, gdyby jeszcze mógł, zaproponowałby Davidowi przyjście tutaj jeszcze raz. Razem.
Spojrzał na lewe ramię, jakby spodziewał się, że duch jego przyjaciela mógł tam stać; jakby słowa Carla faktycznie coś znaczyły. Zmrużył oczy, powodując, że na jego twarzy pojawiły się dodatkowe zmarszczki.
- Zabawne – mruknął do siebie.
Kiedy kobieta podeszła do niego z talerzem ciepłego jedzenia i położyła go przed nim, wbił wzrok w ryż. Chwycił za widelec, mrucząc pod nosem niezrozumiałe podziękowanie. Wbił widelec w danie.
- Nie trzeba, zapłacę za siebie.
Słowa kobiety zmroziły go. Na koszt firmy… Brzmiało tak, jakby potraktowała go jako biedaka, jako kogoś, kto potrzebuje czyjejś pomocy.
Jego oczy się zaszkliły w momencie, gdy pierwszy kęs trafił do jego ust. Nie wiedział czy kobieta to dostrzegła – jeśli tak, to miał nadzieję, że powiąże to z gorącą potrawą, a nie tym, że się wzruszył.
Oddech Alexandra przyspieszał, a dłonie zaczęły mu się trząść. Nie mógł teraz wybuchnąć, nie miał prawa odstawiać szopek w miejscach publicznych. Musiał utrzymać emocje na wodzy. Rozpadać się miał prawo w swoim mieszkaniu, ale nie w tutaj, nie w restauracji.
Jadł powoli obserwując ruchy kobiety, pełen rozgoryczenia, wzruszenia i czegoś, czego nie potrafił nazwać. Wdzięczności? Ale z jakiego powodu? Bo chciała się nad nim zlitować? Prychnął cicho, kręcąc głową. To niedorzeczne.
Myśli wirowały w jego głowie i z każdą sekundą były coraz bardziej nie do zniesienia. Marines nigdy się nie rozkleja, ty kupo łajna. Weź się w garść. Dobrze, że z Korpusem Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych nie miał niczego wspólnego. Zamknął oczy i zaczął liczyć, próbując w ten sposób odeprzeć od siebie złe myśli.
Zjadłszy, dopił piwo i wstał. Wyciągnął z portfela dwa banknoty dwudziestodolarowe i położył je obok talerza.
UsuńKierując się ku wyjściu, wzrok Alexandra powędrował na ścianę, gdzie znajdowały się zdjęcia. Stanął, jakby wyrosła przed nim ściana i skierował się w ich stronę.
To nie był sen. David tu był. Stał rozpromieniony, obejmując ramieniem kobietę, która przed chwilą podawała mu risotto. Jego uśmiech promieniował na całą twarz, na całe jego ciało. Był szczęśliwy.
Zdjęcie nie mogło być stare. Jego ciemne włosy odrosły i opadały na twarz bez ładu. Oczy ponownie mu błyszczały, a postawa, którą przyjął wskazywała na pełne zrelaksowanie. Musiało to być po którymś ich powrocie, kiedy twarz jaśniała, a serce zaczynało szybciej bić.
- Co to jest? – zapytał cicho i był pewien, że nikt poza nim nie usłyszał jego pytania.
Zerwał zdjęcie ze ściany i odwrócił się w stronę lady.
- CO TO JEST?! – wrzasnął, a jego ciało zadrżało.
Oczy Alexandra wypełnione były wściekłością, która powodowała, że zaczynało mu się robić gorąco. Raz, dwa, trzy, a pierdolcie się! myślał gorączkowo wyczekując odpowiedzi.
Choć jego ciało trzęsło się z wściekłości, po policzku spłynęła łza.
Dort
Zauważywszy mężczyznę wychylającego się z kuchni, Alexandrowi przemknęła przez głowę myśl, że powinien się czym prędzej ewakuować z knajpy, w której stał. Nogi mu się trzęsły i był prawie pewien, że odmówią mu posłuszeństwa, jednakże powinien spróbować. Nie dla swojego dobra, a dla dobra kobiety, która nie wiedziała jak powinna się zachować; powinien wyjść nie dlatego, że ból przeszywał go od czubka głowy aż po najmniejsze palce u stóp, ale z powodu, że w takich emocjach był niepoczytalny. W takim stanie robił rzeczy, które, po pierwsze, nigdy nie były sensowne, a po drugie – powodowały niesamowicie wielkie straty.
OdpowiedzUsuń- W dupie mam, czym się zajmujesz. – Jego głos drżał, był wypełniony furią, która dawno nie zawładnęła jego ciałem.
Oddychał nierówno, co chwile krztusił się własną śliną, jakby organizm chciał pokazać mu, że tym razem walki nie wygra. Jest na straconej pozycji. Jedyna słuszna decyzja, którą chciał jeszcze przed sekundą podjąć, stawała się coraz trudniejsza. Już był pewien, że trattorii nie opuści, nie byłby w stanie.
Kiedy szatynka wspomniała o warsztatach kulinarnych, na twarzy Alexandra pojawił się grymas. Uśmiech pomieszany z dawką bólu, której dotychczas nigdy nie doświadczył.
David wspominał mu coś kiedyś, jakby przelotem.
- Jest taka knajpa, stary. Włoska, wspaniała – mówił rozmarzonym głosem – Serio stary, powinieneś tam ze mną pójść, może w końcu nauczyłbyś się czegoś lepszego niż smażenie jajecznicy.
- Chyba zwariowałeś – parsknął Alexander, wypluwając piwo. – Zbłaźnię się na całej linii.
- Robisz to codziennie trzymając karabin, dupku.
Obrazy wspomnień przewijały się w głowie Dorta tak, jakby wykreowały się kilkanaście sekund, a nie osiem miesięcy temu, kiedy spędzali z Davidem ostatni dzień w Nowym Jorku. Dla Alexandra był to okres przejściowy, chwilowa zmiana otoczenia, jednak dla jego przyjaciela powrót stał się niemożliwy. Nawet jego ciało nie mogło wrócić do ojczyzny. Został pochowany tysiące kilometrów od domu, wśród innych walczących dla dobra ogółu tylko po to, by już na zawsze jego ciało pozostało anonimowe.
Usłyszenie od obcej osoby słów na temat Davida, jeszcze w formie przeszłej sprawiły, że Dort stracił nad sobą kontrolę. Kilkukrotnie zaklął na pełen regulator, przerażając nie tylko siebie, lecz również drobną kobietę stawiającą powoli kroki, jakby w obawie, że Alexander może jej coś zrobić.
- ZNAŁEM?! BYŁ?! TO NAJWAŻNIEJSZY CZŁOWIEK NA CAŁEJ PLANECIE!
Wypluwając sobie płuca, Alexander zamachnął się z całej siły i uderzył pięścią w ścianę. Wiszący zegar zadrżał niebezpiecznie, a knykcie zapiekły boleśnie.
Odwrócił się z powrotem do zdjęć, desperacko wyszukując twarzy swojego przyjaciela. Dopiero teraz zauważył, że nie był on tylko na jednym z nich. Pojawiał się kilkukrotnie, czasem w towarzystwie innych osób, a czasem po prostu w tle.
Alexander zawył z bólu i jednym ruchem prawej ręki zerwał wszystkie zdjęcia wiszące na ścianie. Nie potrafił znieść myśli, że pozostało mu już tylko to – wspomnienia wdzierające się w niewłaściwym momencie i kawałki papieru pokryte tuszem.
Cały czas miał nadzieję, że któregoś dnia dostanie SMS’a albo telefon od Davida; że zamiast przywitania usłyszy jego głośny, często irytujący śmiech; że usłyszy, iż to najlepiej ułożony żart na jaki mógł wpaść. Wiedział jednak, że żaden z nich nie odważyłby się kpić ze śmierci. Śmierć to jedyna pewna, której każdy z nich się obawiał.
Kolejne słowa szatynki były dla niego jak kula przecinająca tętnicę.
Usuń- Nie masz prawa – doskoczył do niej. Na jego twarzy pojawiły się krople potu – nie ma prawa być ci przykro!
Powinien być twardy. Jego serce powinno być otoczone skórą tak, aby nie żałował martwych. Oni już nic nie wskórają, nie pomogą. Powinien był przejść obok śmierci Davida, tylko na chwilę składając karabin, a następnie wrócić do wojny, która nie przestała się toczyć.
-Stary, to najlepsza śmierć jaka mogła przytrafić się takiemu jak ja. Wśród swoich. – Głos Davida wybrzmiewał w jego uszach, a oczy kolejny raz zaszły mu mgłą.
Alexander odwrócił głowę. David?
- Powinieneś był się słuchać porucznika, a nie wpierdalać swojego dupska tam, gdzie nas nie powinno być! – wrzasnął, a furia, która owładnęła jego ciało stała się nie do powstrzymania.
Podszedł do stolika, który jeszcze przed chwilą zajmował i jednym zamachem przedramienia zrzucił talerz oraz pustą butelkę po piwie. Porcelana roztrzaskała się o podłogę, a butelka z głośnym dźwiękiem przetoczyła się w stronę okna.
Dort
Alexander nie skończył. W jego głowie nadal szalała furia spowodowana rozpaczą, z którą naprawdę sobie nie radził. Powinien zasięgnąć pomocy, a nie próbować uporać się z tym wszystkim, co w nim buzowało, samemu. Ta myśl jednak powodowała zupełnie odwrotny skutek – zamiast próbować opanować swoje emocje, pozwolił, aby całkowicie nim zawładnęły.
OdpowiedzUsuńPrzepadł.
Doskoczył do lady, na której leżało wypolerowane szkło. Chciał zrzucić wszystkie porcelanowe filiżanki, lampki przeznaczone na wino i ozdobne talerze, które swoimi kolorami przyprawiały go o zawroty głowy. Pragnął zmieść to miejsce.
Zamarł jednak, gdy głos kobiety dotarł do jego uszu. Był wypełniony pewnością siebie, jakby nie pierwszy raz stawiała się komuś, kto mógłby ją jednym ruchem spacyfikować. Postawiła się Alexandrowi, a to go totalnie skołowało.
Wyprostował się i błędnym wzrokiem omiótł pomieszczenie. Szkło walało się po całym lokalu; zdjęcia, teraz pogniecione leżały w nieładzie na podłodze, natomiast ściany dodatkowo były ozdobione resztkami ryżu, którego nie zjadł.
Dort zaplótł dłonie na tyle swojej głowy, niegdyś pełnej rudych włosów, a teraz z kilkumilimetrowym zarostem. Oczami wodził od miejsc, które jeszcze przed chwilą wyglądały jak z pocztówki, a teraz zniszczone były przez jego napad furii. Oddychał głęboko czując, jak jego serce chce wyskoczyć z klatki piersiowej.
Nie spodziewał się tego. Był święcie przekonany, że dziesiąty dzień po powrocie będzie tym samym biletem do powrotu do rzeczywistości jak za każdym razem. Dziesiąty dzień zawsze był furtką pozwalającą odciąć się od tego, co bolało najbardziej – od tęsknoty za domem, za prawdziwym życiem. Nie tym razem.
Wrócił do kobiety i spojrzał na nią z góry.
Poczucie wściekłości ponownie wracało. Zacisnął pięści, wbijając sobie paznokcie w skórę. Knykcie mu pobielały, a wzrok stał się nieprzenikniony. Brakowało mu tchu, którego tak łapczywie pragnął. Musiał się uspokoić, tym razem nie mógł pozwolić sobie na kolejny wybuch. Zamknął oczy.
Ile by oddał, by móc mieć Davida przy swoim boku. Tym razem na pewno zgodziłby się na wieczór kulinarny w trattorii, którą właśnie zdemolował. Piliby wino, piwo i zajadali się tym, co przed chwilą upichcili. Wspólnie, razem. We dwoje. Tak, jak powinno to być za każdym razem.
Wypuścił głośno powietrze z ust, kiedy usłyszał kroki. Otworzył oczy usłyszawszy męski głos.
- Tak jest, sir – odpowiedział mężczyźnie, który położył szatynce dłonie na ramiona. Alexander zauważył, że oczy obojga biegały po jego twarzy, analizując każdy jej cal. Żadne z nich jednak nie było zawładnięte złością czy wściekłością, której można by oczekiwać.
Melodyjny głos kobiety wwiercał się w umyśle Alexandra, drążył dziurę w żołądku i sercu powodując, że jego oddech robił się coraz płytszy i miarowy. Ponownie przymknął oczy, próbując nie zwymiotować. W końcu nie minęło jeszcze piętnaście minut od posiłku, miał na to czas.
- Bywał tu często? – zapytał, a jego głos drżał. Był na tyle cichy, że nikł wśród ulicznego gwaru.
UsuńWzrok Alexandra wodził za kobietą, gdy ta schyliła się po fotografię, którą przed chwilą zerwał ze ściany. Czy to możliwe, że David tutaj często przebywał? Przecież byli niemalże nierozłączni, a on wspomniał o tym miejscu raz, może dwa.
Delikatny uśmiech pojawił się na twarzy Dorta. No tak, cały Dave, pomyślał. Jeśli raz mu się odmówiło, próbował kogoś przekonać do swojego pomysłu drugi, ostatni raz. Potem już nigdy więcej o tym nie wspominał.
Chwycił zdjęcie do ręki i spojrzał na nie ponownie. David był na nim szczęśliwy, a to szczęście wręcz emanowało poza wydruk fotografii.
- Przepraszam – bąknął pod nosem. Nie wiedział jednak, czy mówi to do swojego przyjaciela, do kobiety stojącej przed nim z zmartwioną miną, czy do nich obu. Kolejna łza spłynęła mu po poliku.
Dort
Alexander wsłuchiwał się w słowa właścicieli lokalu z namaszczeniem. Były dla niego jak miód na serce; jak gorąca herbata w zimowy wieczór; jak zapach czekolady drażniący nozdrza za każdym razem, kiedy otwierano opakowanie. Odkąd wrócił, jeszcze z nikim nie rozmawiał o swoim przyjacielu.
OdpowiedzUsuńDavid taki był. Pełen sprzeczności, dobroci i miłości do całego świata. Zupełne przeciwieństwo Alexandra, który żył dniem i nie przejmował się, że zrani kogoś sobie bliskiego. Jego zachowanie jednak zmieniało się za każdym razem kiedy wracał do Nowego Jorku. Zaczął doceniać wypraną pościel, świeże bułki i gorącą, aromatyczną kawę. Pragnął poznawać każdego człowieka, który bezinteresownie uśmiechał się w jego stronę, zanosił śmiechem lub decydował się odepchnąć rozmówcę. Chciał dowiedzieć się czym zajmują się na co dzień, gdzie spędzają wolny czas i w którym supermarkecie uwielbiają robić zakupy. Zaczął zachowywać się tak, jakby jutra nie było, a dzisiaj jest najważniejszym dniem w życiu.
Tego nauczył się od swojego przyjaciela. Że warto poświęcić kilkanaście sekund swojego życia, by poprawić komuś humor. Że nie warto oceniać książki po okładce, bo wnętrze zawsze jest piękniejsze. Że może uratować człowiekowi życie tylko dlatego, że na jego twarzy pojawi się delikatny uśmiech, pochłaniający cały smutek.
W momencie, gdy mężczyzna wraz z kobietą zaczęli sprzątać to, co wyrządził, Alexander zrozumiał, że od dnia jego samotnego powrotu nie przypomina samego siebie. Jest wrakiem, którego nikt nie jest w stanie poskładać.
- Nie chcę tych zdjęć, David powinien zostać tutaj. – Jego głos się łamał, a oczy ponownie napełniły się łzami.
Jestem żołnierzem, muszę się wziąć w garść, przemknęło mu przez myśl. Wyprostował palec wskazujący i środkowy z prawej ręki, przytknął je do ust, a następnie wyrzucił dłoń w powietrze.
- Ja to zrobię, proszę to zostawić.
Podszedł do roztrzaskanej porcelany, i zaczął ją powoli zbierać. Kawałki szkła chował do lewej kieszeni skórzanej kurtki.
- David był… - zaczął, a jego głos trząsł się coraz bardziej. – Zdecydowanie zbyt dobrym człowiekiem. To taki typ, który nigdy, przenigdy nie pokazałby innemu środkowego palca. Jego uśmiech zarażał, zaś śmiech elektryzował całe pomieszczenie. Gdy gdzieś wchodził pewnym było, że znajdzie sobie kilka nowych znajomości. Nawet tych, którymi nigdy by się nie pochwalił. – Zaśmiał się.
Mówił, choć bardziej do siebie niż do kogoś innego znajdującego się w pomieszczeniu. Każde wypowiedziane słowo powodowało szybsze bicie serca, a krew wrzała mu w głowie.
- Chyba nie skłamię jak powiem, że był najodważniejszym i najbystrzejszym człowiekiem na ziemi. Powodował, że wszystko, co skazane było na niepowodzenie, w magiczny sposób się naprawiało. Tak, jakby miał nad sobą dodatkowego Anioła Stróża, który podpowiadał mu za każdym razem, kiedy inni coś partaczyli. I choć każdy z nas dziękował za kolejny skradziony dzień, on zachowywał się tak, jakby wiedział, że czeka go jeszcze długa, świetlana przyszłość.
- Tak się jednak nie stało – kontynuował, wciąż zbierając porcelanę. Cholera, ile jej tu może być? – Ale on się z tym pogodził. Codziennie, jak tylko mogliśmy, rzucaliśmy trzema kostkami. Czasem zdarzało mi się wylosować czwórkę, albo piątkę. Nigdy nie miałem samych jedynek, trójki. On wtedy miał.
Przy ostatnim zdaniu głos totalnie mu się załamał. Usiadł, podciągając nogi ku brodzie. Wdychał powietrze ustami walcząc, aby jego organizm nie popadł w hiperwentylację. To już za nim, minęło tyle czasu.
- Wziął się jednak w garść, zabierając ze sobą tylko karabin. Po co martwemu prowiant? pytał nas, jakby żartował o wczorajszej pogodzie. Jakby nic dla niego to nie znaczyło. A wiedział, znał już przecież tylu martwych, którzy wylosowali trójkę. Jakby sami to na siebie ściągnęli.
UsuńNie powinien o tym mówić. Znał na pamięć swój kontrakt, który zabraniał mówienia o tym, co działo się na froncie. Pierwszym i najważniejszym, będącym jedynym wypisanym pogrubioną czcionką, punktem był całkowity zakaz rozmowy z innymi o tym, gdzie znikał na kilka miesięcy i co wtedy robił. A on, siedząc z podkulonymi nogami mówił jak najęty, jakby spowiadał się po raz ostatni ze swojego życia.
Dort
Skinął delikatnie głową i przyjął od kobiety szklankę wypełnioną wodą niegazowaną i owocami. Westchnął cicho, a delikatny uśmiech zagościł na jego twarzy. I choć wdzięczny był szatynce, że nie pogoniła go ze swojej restauracji, swojego azylu, w jego głowie pobrzmiewało również zaskoczenie. On już dawno zadzwoniłby po służby albo zdecydowałby się sam usunąć intruza, którym w końcu był. Wkroczył do miejsca, w którym nigdy nie był, a następnie próbował zostawić po sobie pobojowisko. Prawie jak na wojnie.
OdpowiedzUsuń- Myślę, że próbował wykrzyczeć wszystko to, co było mu zakazane. Każdy z nas tego pragnął – zaczął, powoli się podnosząc. Czuł się niekomfortowo, kiedy jego rozmówczyni spoglądała na niego z góry.
Rozejrzał się po pomieszczeniu i podszedł do przewróconego krzesła. Chwycił je i sprawnie obrócił w ręce. Zostawiając spory odstęp od kobiety, postawił je i na nim usiadł. Przeszło mu przez myśl, że jeśli usiądzie zbyt blisko, niepotrzebnie spowoduje napięcie, które ponownie może przerodzić się w furię.
- Są pewne rzeczy – przełknął ślinę – o których nikt z nas nie może mówić. Nie myśl sobie jednak, że oboje byliśmy w jakiejś sekcie.
Zaśmiał się cicho, choć wcale nie było mu do śmiechu. Zaczęła boleć go głowa od emocji, które przeżywał. Było ich za dużo, a każda z nich walczyła o to, by być tą najbardziej dominującą. Żal, smutek, rozgoryczenie i wściekłość, która, choć w jakimś stopniu ujarzmiona, ponownie próbowała wydostać się na powierzchnię.
Zamyślił się na chwilę. Po jaką cholerę mówi tej kobiecie o rzeczach, które powinien zamknąć w szafie przed wyjściem ze swojego mieszkania? Przecież była mu całkowicie obca. Nigdy wcześniej nie słyszał jej głosu, który w tym momencie go uspokajał; śmiechu, zapewne będącego równie zaraźliwym jak spokój bijący z jej oczu. Nawet nie zna jej imienia!
Jej głos wyrwał go z letargu.
- To nie wina Davida. To…
Głos mu się załamał. Jak mógł dzielić się z obcym człowiekiem czymś, co trzymał w sobie od ponad dwunastu lat? Fakt, że David nie żyje nie powinien nic zmieniać. Wokół niego śmierć codziennie zbierała swoje żniwa, a jedna statystyka w jedną czy drugą stronę nie miała prawa niczego zmienić. Nikt w jego kontrakcie nie dopisał wzmianki, że jeśli straci się swoją bratnią duszę, to wszystkie pozostałe punkty mogą zostać wykreślone. Nikt nie mógł zapomnieć o najważniejszym – to co w wojsku, zostaje w wojsku.
Delikatny dotyk kobiety zaskoczył Alexandra. Jego ciało przeszedł przyjemny dreszcz, kojarzący się z tym, kiedy człowiek wypija szklankę gorącej czekolady po długim spacerze w zimę. Mrugnął kilkukrotnie, próbując pozbyć się napływających łez i wziął dwa łyki napoju.
Odstawił szklankę na pobliskim stoliku i wstał. Walczył ze sobą i nie wiedział, czy powinien wyjść przez niezamknięte drzwi trattorii i zniknąć tak, by nikt nigdy go już w tym miejscu nie zobaczył, a dzisiejsza sytuacja była jedną z tych, o których kobieta będzie opowiadać na wieczorach kulinarnych, czy zacząć ponownie sprzątać szkło, które gdzieniegdzie świeciło swym blaskiem.
Jego oddech już był spokojny, a serce przestało walczyć z ciałem o dodatkową przestrzeń. Krew w jego żyłach przestała buzować, a ból, którym przed chwilą emanowało całe jego ciało, dostrzegalny był już tylko w oczach, wciąż pełnych łez. Nie potrafił się ich pozbyć.
Przeciął odległość dzielącą go od kobiety jednym krokiem. Spojrzawszy jej w oczy postanowił, że musi szatynce wynagrodzić swój wybuch agresji. Szarpnął ją w swoją stronę tak, by zmuszona była do stanięcia przed nim, a następnie zamknął ją w mocnym uścisku.
Miał wrażenie, że jego świat, ten zewnętrzny, właśnie zamknięty jest w jego objęciach, choć prawda była taka, że kompletnie nic nie wiedział o tej kobiecie.
Dort
Alexander trwał nieruchomo. Sam był zaskoczony gestem, który wykonał, a co dopiero kobieta, która zobaczyła już u niego pełną gamę emocji, które kotłowały się w jego ciele od lat, a znała go równie długo co ekspedientka ze sklepu spożywczego, w którym zwykł robić zakupy.
OdpowiedzUsuńNie poczuł jednak odepchnięcia, z którym się liczył. Był święcie przekonany, że nie dość, że jego gest będzie negatywnie odebrany, to przy okazji zarobi liścia w twarz. Zamiast tego wszystkiego, szatynka odwzajemniła uścisk. Zupełnie skołowany, Alexander nabrał głęboko powietrza i wstrzymał oddech.
Drobny gest, a leczy. Leczy złamane serce po rozstaniu, obojętnie jakim. W przypadku Dorta strata przyjaciela, z którym żył od małego, równała się niemalże z utratą bratniej duszy. Właściwie, David był jego bratnią duszą i nigdy, przenigdy nie chciał, aby coś lub ktoś ich rozdzielili. Niestety, życie postanowiło inaczej i spowodowało, że to właśnie on stał w objęciach kobiety, a nie David; to on będzie musiał zmierzyć się z tą parszywą pustką, która otaczała go z każdej strony i napierała na niego bez opamiętania.
Wzdrygnął się, gdy kobieta go dotknęła i otarła łzy płynące po jego twarzy. Po chwili jednak uśmiechnął się lekko, jakby bojąc się, że nie powinien; jakby pytał Davida czy jego ciało może jeszcze pozwalać sobie na te pozytywne gesty.
- Nie powinienem za nim tęsknić, nie mogę za nim płakać i wyobrażać sobie setek scenariuszy, gdzie okazuje się, że jednak on nadal istnieje. Choć nawet nie wiesz ile bym dał, żeby tak faktycznie było.
Skierował wzrok na ścianę, na której jeszcze przed godziną wisiała twarz człowieka, którego tak bardzo potrzebował; człowieka, za którego był w stanie oddać swoje życie. Nie udało mu się jednak – on przeżył, a David stracił to co najcenniejsze.
Zaśmiał się cicho.
- Alexander – powiedział, po czym wyswobodził kobietę ze swoich objęć. – Trochę nie po kolei nam to wychodzi.
Omiótł wzrokiem całe pomieszczenie, a kiedy spojrzał na starszego mężczyznę, skinął nieznacznie głową. Był wdzięczny za to, że ani jedno, ani drugie nie zareagowało agresywnie na jego wybuch. Wtedy mogłoby to się potoczyć zupełnie inaczej. Przeleciało mu przez myśl, że przynajmniej wtedy nie musiałby nigdy więcej akceptować kolejnej służby, bo najprawdopodobniej nigdy więcej by jej nie było.
- Posprzątam po sobie.
Odszedł na kilka kroków i zaczął ponownie zbierać szkło. Nie było go zbyt wiele, jednak powodowało, że jego obecność w trattorii wciąż okraszona była agresją i zgubnym marzeniem, że jeszcze wszystko będzie w porządku.
Gdy zebrane szkło nie mieściło się już na jego dłoni, wstał i podszedł do lady. Położył je na blacie z taką delikatnością jakby bał się, że następny głośniejszy odgłos zmiecie ciszę, która nastała w jego głowie. Ciszę, o której marzył od dziesięciu dni.
- Zazwyczaj nie jestem aż taki… ekspresyjny. Raczej panuję nad swoimi emocjami.
Odłożywszy szkło otrzepał dłonie o jeansowe spodnie.
To David w ich duecie był tym, którego twarz zdradzała więcej aniżeli słowa. Jego oczy idealnie ukazywały czy jest szczęśliwy, czy zmaga się z jakimś problemem. Ton głosu zmieniał się niczym w kalejdoskopie, a Alexander czytał go jak otwartą księgę. David nie skrywał w sobie żadnych zagadek.
- W kuchni nie jestem idealnym partnerem, chociaż ludzie z kompanii zawsze chcą dokładkę. Może będę w stanie wam jakoś pomóc?
Dort