Andrea Wilson
urodzona 13 kwietnia 2002 roku w Nowym Jorku, USA // od 23 lat w LA // wymiana studencka na Columbia University School of the Arts // ostatni rok programu magisterskiego; reżyseria i produkcja // jedna z wielu - adoptowana // córka najwspanialszej Helen Wilson i niezastąpionego Georga Wilsona // metr sześćdziesiąt // na youtubowym kanale "Andrea Singcelli" wrzuca covery popularnych piosenek, do których kręci i montuje teledyski, nie ujawniając przy tym swojego wizerunku.
Och, Andy...
Wie tylko tyle, że urodziła się w Nowym Jorku. Nigdy nie poznała swoich biologicznych rodziców i nigdy nawet nie chciała o nich słyszeć. Jako kilkudniowe niemowlę została oddana pod opiekę rodziny zastępczej, w której została aż do teraz. Uważa się za prawowite dziecko swoich rodziców. Szcześcioro rodzeństwa, z którym się wychowała, uważa za jedyne słuszne rodzeństwo. Zna ich wszystkich na pamięć. Ich oczy, nosy, usta, twarze, a nawet płatki uszu czy kolor skóry i widoczne pieprzyki. Każde z nich jest inne i każde z ich siódemki jest na swój sposób wyjątkowe. Jednak Andy nie może oprzeć się wrażeniu, które towarzyszy jej całe życie, że czegoś jej brakuje. Że w całej wieloelementowej układance brakuje tego jednego, małego puzzelka, którego nie ma ani pod dywanem, ani w pysku niesfornego psa.Andrea od dziecka chwytała kadry. Goniła za nimi ze starym aparatem, w którym nieustannie trzeba było wymieniać rolki z taśmą. A kiedy pomyślała o zostaniu aktorką, bardzo szybko okazało się, że nawet rola drzewa w szkolnym przedstawieniu wiąże się dla niej ze zbyt wielką tremą. Andy, jeśli tylko może, unika publicznych wystąpień, świetnie za to czuję za kamerą lub w studio, gdzie może całą produkcję złożyć w jedno, epickie dzieło, a warunki pracy znacząco różnią się od domowego chaosu.
Bawi się obrazami, kreuje wizje swiata idealnego, a jednocześnie nie zapomina o tym, że ci, którym zawdzięcza wszystko, czekają na jej pierwszy sukces. Z trudnym do wyjaśnienia uczuciem pustki, wszystko robi z myślą o rodzicach, chcąc im się odwdzięczyć za szansę na naprawdę dobre życie.
Oh, Andy, you're worth the wait! 🩵
OdpowiedzUsuńOd mniej więcej dwóch tygodni Maxine dostawała od swoich znajomych i przyjaciół dziwne sygnały. Że widzieli ją tu i tam, podczas gdy ona w tym czasie siedziała w domu, zamknięta w swoim pokoju i pracowała nad scenariuszem. Wciąż nie miała tego cholernego, pierwszego zdania. Tego, które wszystko rozpoczynało. Które było przyczółkiem do opowiedzenia historii, która rysowała się coraz wyraźniej w głowie Max, ale która wciąż musiała mieć jakieś rozpoczęcie i to nie byle jakie, jeśli w tę właśnie historię chciała ubrać swój projekt dyplomowy. To był jej ostatni rok studiów. Rok inny od wszystkich, bo po brzegi wypełniony zajęciami praktycznymi i to nie takimi, podczas których wykładowcy i ćwiczeniowy prowadzili ich za ręce, a takimi, podczas których młodzi adepci sztuki filmowej mieli radzić sobie sami. Może nie do końca sami, ponieważ zawsze mogli poprosić o pomoc i o radę, ale nikt nie miał stworzyć za nich projektu dyplomowego, który był potężnym przedsięwzięciem, ponieważ wymagał współpracy wielu osób.
OdpowiedzUsuńA Maxine wciąż nie miała tego cholernego, pierwszego zdania. Stąd od dwóch tygodni nie włóczyła się po mieście, odmawiała większości spotkań ze znajomymi i nie brała udziału w studenckich imprezach, ponieważ zaczynał zjadać ją stres. I to, że nie miała tego pierwszego zdania, nie było niczym nowym. Nie przejmowałaby się tym tak bardzo, gdyby nie to, że od tego konkretnego pierwszego zdania miało zależeć wszystko. A żeby tak tego było mało, zaczęła dostawać wiadomości dziwnej treści.
Max, widziałam cię dziś. Czemu nie odmachałaś?
Max, trzeba było powiedzieć, że będziesz na kampusie. Obgadałybyśmy przy okazji grafik na najbliższy tydzień.
Obraziłaś się?
Maxine rzuciła telefon na łóżko, na którym siedziała, złapała za poduszkę i docisnąwszy ją do twarzy, krzyknęła krótko i wcale nie tak głośno, jak mogłoby się wydawać. W tym samym czasie odchyliła się i opadła na plecy. Poszwa solidnie wypchana pierzem stłumiła ten wyrzut frustracji i bezradności, po którym Max podniosła się szybko i równie szybko zrobiła kilka rzeczy. Zamknęła notebooka i zatrzasnęła notes. Odszukała telefon i odpisała przyjaciółce, że przyjdzie na imprezę integracyjną na kampusie i żeby ta wreszcie przestała zawracać jej głowę. A że impreza rozpoczynała się za dwie godziny, to Maxine zaczęła szykować się do wyjścia.
Nigdy nie lubiła się stroić, więc ubrała się zupełnie zwyczajnie. Do luźnych, szerokich jeansów dobrała równie luźny, kremowy t-shirt. Włosy spięła w niski kucyk na karku i pomalowała się lekko, używając do tego tylko podstawowych kosmetyków. Potrafiła blendować kolory na papierze czy w programie graficznym, ale nie potrafiła blendować cieni i nigdy nie miała parcia, żeby się tego nauczyć.
— Wychodzisz? — zagadnęła krzątająca się po kuchni Lucy, kiedy Max zbiegła po schodach na dół.
— Tak — potwierdziła. Przyniosła sobie z korytarza trampki i przysiadłszy na krześle przy kuchennej wyspie, zaczęła je ubierać. — Na tę imprezę integracyjną z projektu. Mówiłam ci o niej, pamiętasz?
Lucy potwierdziła skinieniem głowy i oparła się łokciami o blat, patrząc na siedzącą po drugiej stronie Maxine. Uśmiechnęła się do siebie pod nosem. Nigdy nie udało jej się zarazić córki swoim umiłowaniem do eleganckich strojów.
— Może tata cię zawiezie? Potem mógłby cię odebrać.
— Mamo… — Max jęknęła i zmieniła nogi, podciągając pod siebie lewą, by wsunąć trampek na stopę. — Nie trzeba, pojadę metrem. Wrócę taksówką — poinformowała i poderwawszy głowę, popatrzyła na matkę i odezwała się, uprzedziwszy jej kolejne pytanie: — Tak, mam pieniądze. Lecę, bo się spóźnię! Pa!
Zeskoczyła z krzesła, potruchtała do przedpokoju, porwała z wieszaka nieduży, skórzany plecaczek i wyszła.
Do Lion's Head Tavern, baru mieszczącego się w pobliżu kampusu, dotarła czterdzieści minut później. Przystanęła przed wejściem, odetchnęła głębiej i dopiero kiedy wypuściła z płuc powietrze, pociągnęła za drzwi. Jej sylwetkę zalało ciepłe, żółte światło padające z wnętrza baru, a do uszu doleciał gwar rozmów i nie zagłuszająca go muzyka. Max uśmiechnęła się lekko, mając poczucie, jakby wypełzła z jaskini do świata i weszła do środka. Puściła klamkę, a ciężkie drzwi domknęły się za nią same.
Usuń— Maxine! Już myślałem, że cię nie będzie! — Wysoki chłopak wyłowił ją z tłumu. Podszedł bliżej, przyciągnął do siebie i przytulił na powitanie. Max pozwoliła na to, by Cody wcisnął jej twarz w swój mostek, a kiedy ją od siebie odsunął, upewniła się, że za pomocą podkładu nie zrobiła z jego koszulki Całunu Turyńskiego.
— Gdzie Angela? — zapytała, zadzierając głowę. Była niska, nawet bardzo niska i podejrzewała, że od tego zadzierania głowy, by w ogóle móc spoglądać innym w twarz, na starość nabawi się jakiegoś zwyrodnienia w odcinku szyjnym kręgosłupa.
— Przy barze.
Skoro Angela była przy barze, to Max ruszyła właśnie w tamtą stronę. Cody pewnie miał dołączyć do nich później, jak tylko skończy witać się z każdym, kogo widział chociaż raz w życiu, bo to wystarczyło, żeby Cody traktował tego kogoś jak swojego dobrego znajomego.
MAXINE RILEY 🩵
[RAZEM Z MAMĄ MUMINKA WBIŁYŚCIE MNIE W FOTEL! Takiego obrotu sprawy się nie spodziewałam, ale tak patrzę na zdjęcie Andrei i wysunęłam wniosek, że jest bardzo podobna do Maxine. Aż za bardzo, jakbym widziała dwie te same osoby. Nagle kolejnym zaskoczeniem była identyczna data urodzin, a zwróciłam mocno na nią uwagę, bo pisałam Mumince prywatnie, że lubię w Max jej datę urodzenia ze względu na to, że 13/04 urodził się też mój mąż.
OdpowiedzUsuńPiękna jest ta relacja z rodzicami i każdym z rodzeństwa. Ciekawe jaką relację zbuduje Andrea, gdy odkryje, co łączy ją z Maxine. ZAJEBISTY POMYSŁ! Jak w filmie "Oszukane". Teraz w końcu w całej układance będą wszystkie puzzle. Sukcesów ;*]
NATALIE HARLOW i VANESSA KERR
— Już miałam po ciebie pojechać, wiesz? — rzuciła Angela na widok Maxine, która w końcu przecisnęła się pomiędzy zgromadzonymi w lokalu ludźmi i dotarła do baru. Uśmiechnęła się na widok przyjaciółki, a ta poklepała siedzisko wolnego, barowego stołka.
OdpowiedzUsuń— Nie możesz tak robić, Max — kontynuowała, podczas gdy Riley wdrapywała się na stołek. Dosłownie się wdrapywała, ponieważ przy jej wzroście to nie było proste zadanie. Oparła stopę na poprzecznej rurce zamontowanej pomiędzy nogami stołka, dłonie położyła płasko na klejącym się kontuarze i dopiero, kiedy zsynchronizowała wyprostowanie nogi z delikatnym podciągnięciem się na rękach, jej tyłek wylądował bezpiecznie na siedzisku.
— Jak? — sapnęła Maxine, wyrównując oddech i palcami odgarnęła z twarzy krótsze kosmyki uciekające z niskiego kucyka, które następnie zaczesała za uszy.
— Zamykać się w domu jak jakiś dzikus. Tym bardziej teraz, kiedy musimy ogarnąć projekt dyplomowy. Zdajesz sobie sprawę z tego, ile to roboty?
— Zdaję — jęknęła w odpowiedzi. Właśnie w tym tkwił problem. Maxine dobrze zdawała sobie sprawę z tego, ile pracy czeka nie tylko ją, ale też całą grupę, a ona nadal nie miała tego cholernego, pierwszego zdania. Powinna mieć je już dawno. Więcej, powinna mieć już gotowy cały scenariusz, by do końca września zdążyć z ostatnimi poprawkami i przedstawić grupie gotową wersję. Tak, by z pomocą innych móc tchnąć w ten stos kartek życie. Tym bardziej, że do tych innych zaliczali się także ludzie z wymiany. Najlepsi ze swojego rocznika, ze swojej uczelni. Z Los Angeles, które było przecież kolebką sztuki filmowej. Czy w związku z tym Maxine czuła jeszcze większą presję? Oczywiście, że tak. Ona też była najlepsza na roku, najbardziej chwalona, z najlepszymi stopniami. W związku z tym wiele od niej oczekiwano, a ona zawsze potrafiła tym oczekiwaniom sprostać i tylko teraz martwiła się, że tak nie będzie. Trochę tego nie rozumiała – nie przypominała sobie, by kiedykolwiek wcześniej tak się czuła. Tymczasem mniej więcej od zakończenia poprzedniego roku akademickiego miała nie tyle nawet wrażenie, co przeczucie, że coś nadciąga. Że nieubłaganie zbliża się do niej coś, czego nie udźwignie. I to uczucie było coraz bardziej przytłaczające.
— Nie słuchasz mnie, prawda? — Angela szturchnęła Maxine w ramię i ta zamrugała kilkukrotnie. Naprawdę aż tak bardzo odpłynęła myślami? — Oczywiście, że mnie nie słuchasz — podsumowała Angela i pokręciła głową na widok zaskoczonej miny Max. — Idę do łazienki, a po drodze zgarnę Cody’ego. Zamów sobie coś i rozluźnij się, bo nie wytrzymam z tobą i własnoręcznie cię upiję — zastrzegła, zgrabnie zsunęła się z barowego stołka, bo była o głowę wyższa od Max i oddaliła się.
Riley odprowadziła przyjaciółkę wzrokiem, westchnęła ciężko, a potem po prostu jej posłuchała. Odwróciła się przodem do baru i grzecznie poczekała, aż serwujący alkohol młody mężczyzna złapie z nią kontakt wzrokowy. Podszedł do niej, kiedy tylko obsłużył pozostałych klientów. Max zamówiła piwo, a także kolejkę szotów dla ich trójki. Skoro miała się rozluźnić…
Tymczasem Angela zmierzała do toalety. Co miało zająć jej trochę czasu, ponieważ po drodze wpadała na znajomych z uczelni, stęsknionych po wakacyjnej przerwie. Ze wszystkimi się witała, z większością zamieniała choć kilka słów. Właśnie na odchodne krzyczała do Kate, że się zdzwonią, bo naprawdę już bardzo chciało jej się siku. Idąc tyłem i machając do znajomej, już zaczynała się obracać, by jednak patrzeć w tym samym kierunku, w którym szła, kiedy z kimś się zderzyła. Dość mocno. Nie na tyle jednak, by ona i ten ktoś się wywrócili, co też przy tej ilości osób byłoby trudne – ktoś na pewno złapałby i ją, i tego kogoś. Odzyskawszy równowagę i rezon, Angela poprawiła okulary, które pod wpływem zderzenia zsunęły się nisko na jej nos i złapawszy ostrość, zamarła.
— Max? — tchnęła, bo przecież stała przed nią Maxine. Inaczej ubrana i inaczej uczesana, inaczej nawet pomalowana, ale to wciąż była Max, z którą poznały się na pierwszym roku i trzymały się razem aż po dziś dzień. — Co… Przecież ty… Ale jak… — zaczęła dukać, celując palcem raz w Max, raz w stronę baru. Finalnie nawet ściągnęła okulary, wytarła szkła krawędzią bluzki i wsunęła je z powrotem na nos, ale to w niczym nie pomogło. — Przecież wypiłam dopiero jedno piwo… — wymamrotała i to właśnie po tym jednym piwie tak bardzo chciało jej się siku, o czym na chwilę zapomniała, ale w tym momencie zdążyła sobie o tym przypomnieć. Coś bardzo jej się tutaj nie zgadzało, ale potrzeba fizjologiczna była na tyle silna, że bezceremonialnie złapała Maxine za nadgarstek i pociągnęła za sobą do kibelka. Czas na wyjaśniania i dalszą konsternację przyjdzie za chwilę.
UsuńMAXINE RILEY & ANGELA
Hej, dziękuję pięknie za tyle miłych słów. ^^ I za ekspresowe sprawdzenie karty oczywiście też. Namawiać mnie długo nie trzeba było dlatego, że Marcusa z tyłu głowy miałam już od dłuższego czasu, z tym że pierwotnie miał powstać na Mariesville, bo wydawało mi się, że klimat małego miasteczka lepiej pasowałby do prób chronienia Claudii przed medialnym światem... No ale jak mogłam przepuścić okazję, żeby napisać coś z Waszymi dziewczynami, kiedy wszystko tak pięknie się tu składa w spójną całość? :D Z wątku wymigiwać się zatem nie zamierzam, spokojna głowa, ale na czat zajrzę trochę później, bo ledwo widzę na oczy po tych nocnych wojażach haha.
OdpowiedzUsuńJeszcze raz dzięki za powitanie! Co do tego, że będzie mi tu dobrze, nie mam wątpliwości, a jeśli chodzi o wenę... Zamierzam korzystać, póki jest. :>
MARCUS LOCKHART
Angela miała niezdrową tendencję do udawania się do toalety na ostatni moment. Wynikało to najprawdopodobniej z tego, że zawsze miała do zrobienia coś ważniejszego bądź ciekawszego, niż pójście za potrzebą. Stąd, kiedy chciało jej się siku, to naprawdę chciało jej się siku. Nie za pół godziny. Nie za pięć minut. Teraz, zaraz. To dlatego Angela złapała tę dziewczynę, która wyglądała jak Maxine, ale nie mogła być Maxine, za nadgarstek i pociągnęła za sobą do toalety, bo nie chciała ani, żeby ta osobliwa dziewczyna jej uciekła, ani żeby jej pęcherz, rozciągnięty do granic możliwości, w końcu się zbuntował i pękł.
OdpowiedzUsuń— Wytłumaczę — obiecała więc, kiedy ona i Max, która nie była Max, wpadły do damskiej toalety. — Tylko za chwilę — zastrzegła i nie oglądając się na swoją towarzyszkę, zniknęła w środkowej kabinie. Angela trzasnęła drzwiami, a potem zaklęła. Raz, kiedy lichy zamek ledwo trzymający się drzwiczek zaczął stawiać opór i drugi, kiedy przypomniała sobie, że dziś ubrała spodnie zapinane nie na rozporek, a na guziczki.
— Proszę, nie uciekaj mi! — zawołała, gdy już mogła w spokoju oddać się fizjologicznej potrzebie i widmo nadciągającej katastrofy ograniczyło się do jednego – nie do pękającego pęcherza, a do tego, że po tym świecie jakimś cudem chodziły dwie Maxine Riley. — Naprawdę wszystko wytłumaczę! Tylko nie chcę krzyczeć przez te drzwi. I wolę jeszcze raz upewnić się, czy dobrze widzę, bo to, kurwa, niemożliwe — kontynuowała, a im dłużej mówiła, tym ciszej to robiła, przez co pomimo tego, że w toalecie było względnie cicho, a kabiny nie były całkowicie zabudowane ani od dołu, ani od góry, nie można było mieć pewności, że oparta o umywalki dziewczyna słyszy ostatnie, mamrotane przez Angelę słowa.
Po kilku minutach Angela wyszła ze środkowej kabiny. Ruszyła do środkowej umywalki, ale przystanęła w pół kroku, kiedy jej wzrok znowu napotkał na Maxine. Tę samą Maxine, którą zostawiła przy barze i która, z tego co wiedziała Angela, nie potrafiła przebywać w dwóch miejscach na raz. Max była biegła w wielu rzeczach, ale nie w bilokacji. Nikt nie był.
Angela potrząsnęła głową, a finalnie także całym ciałem, jakby to mogło w czymś pomóc – jak otrząsający się po deszczu pies, który w ten sposób suszył sierść, ale nie. To w niczym nie pomogło. Druga Max nie zniknęła i wciąż oczekiwała na wyjaśnienia, więc Angela podeszła do umywalki i zaczęła myć ręce. Nie przerywając tej czynności, raz po raz zerkała na widoczne w lustrze odbicie dziewczyny. W końcu zakręciła wodę, wyjęła z podajnika trzy papierowe ręczniki i stanęła przodem do… Do kogo, tak właściwie? A bokiem do umywalek.
— Jestem Angela — zaczęła mówić, osuszając ręce. — Max to moja przyjaciółka. Poznałyśmy się na pierwszym roku. Ty nie możesz być Max, bo Max czeka na mnie przy barze. Jest dziś inaczej ubrana i uczesana. A jednak, gdyby ubrać cię i uczesać tak samo, jak Max, wyglądałabyś kropka w kropkę jak ona. W takim razie, kim jesteś ty? — zapytała, zwinęła mokre ręczniki w kulkę i wyrzuciła ją do stojącego pod umywalkami kosza, a potem utkwiła wzrok w nie-Max, bo co do tego była przekonana, tak na dziewięćdziesiąt osiem procent.
ANGELA
Noah wpadł na oddział szybciej, niż planował, z bukietem polnych kwiatów, który wystawał mu z ręki jak coś kompletnie niepasującego do sterylnych ścian i zapachu środków dezynfekujących. Nie miał wątpliwości, to była ona, jego przyjaciółka. Nawet jeśli wyglądała jakby świat zdążył ją solidnie obić, blada, z rozciętą skórą przy skroni, trochę zdezorientowana.
OdpowiedzUsuń- Serio? - uniósł brew, stając przed nią tak, jakby właśnie przyłapał ją na czymś głupim - Powiedziałaś, że tylko szybka sprawa, a tu proszę… dramaty rodem z Grey’s Anatomy – podał jej kwiaty, jakby to miało być lekarstwo na wszystko, co działo się dookoła - Nie wiem, czy bardziej martwi mnie ta krew, czy to, że nie odebrałaś trzech moich wiadomości - dodał tonem, w którym troska mieszała się z próbą rozładowania napięcia - Ale spokojnie, masz szczęście, że wyglądasz wystarczająco źle, żeby ci wybaczyć - popatrzył na nią z tym charakterystycznym dla siebie ciepłem, przekonany, że trzyma przed sobą dokładnie tę osobę, której szukał. Nawet przez chwilę nie przyszło mu do głowy, że mógł się pomylić.
- Wiesz, jak to jest, człowiek się stara. W pracy dyżury, zero snu, a ja i tak znajduję czas, żeby ci kwiaty przynieść, a ty w zamian robisz mi… - wskazał palcem na jej skroń - …to - uśmiechnął się, ale w oczach miał cień zmartwienia - Dobra, żarty żartami. Co się stało? - zapytał ciszej, już bez ironii - Ktoś ci pomógł, czy jak zwykle stwierdziłaś, że „ogarniasz” i przywlokłaś się tu sama? - usiadł na wolnym krześle obok, kwiaty odłożył na jej kolana, jakby musiała je przyjąć, nieważne, co powie - I nie udawaj, że to drobiazg. Znam cię lepiej niż kogokolwiek. Jak mówisz, że „nic się nie stało”, to zwykle kończy się tomografem i wykładem od lekarza prowadzącego - zerknął na nią uważnie, szukając w jej twarzy tego, co znał na pamięć, jakby każde drgnięcie mięśni, każdy gest miał potwierdzić, że naprawdę to ona. I właśnie to przekonanie sprawiało, że nie zauważał najmniejszych różnic, które mogłyby mu podpowiedzieć prawdę. Oparł łokieć o poręcz krzesła i pochylił się ku niej, z tym swoim półuśmiechem, który zwykle miał rozbroić każdy opór.
- Słuchaj, możesz mnie zbywać, ale i tak nie odpuszczę - machnął ręką, jakby odhaczał kolejną pozycję z listy obowiązków - Punkt pierwszy: dowiedzieć się, kto albo co zrobiło ci krzywdę. Punkt drugi: dopilnować, żeby nie udawała, że nic się nie dzieje. Punkt trzeci: dopilnować, żeby zjadła coś ciepłego, a nie tylko kawę i batonik z automatu - podniósł kwiaty, które chwilę wcześniej położył jej na kolanach, i machnął nimi teatralnie w powietrzu - A punkt czwarty: nie marnować tak pięknych kwiatów na osobę, która udaje, że nie docenia romantycznych gestów - uśmiechnął się - No więc? - spytał łagodniej, przechylając głowę - Co mi powiesz? I proszę, żadnych bajek – pogroził palcem, badawczo jej się przyglądając.
Noah
Noah zamarł w pół zdania, jakby ktoś nagle wyłączył mu głos. Jeszcze przed chwilą był pewien, że rozgryzł sytuację, że to tylko klasyczna „ona udaje, że nic się nie stało, a ja muszę dopilnować, żeby się nie rozleciała. A tu nagle dostał prosto w twarz pytaniem, które kompletnie nie pasowało do układanki.
OdpowiedzUsuń- Co? - mruknął, bardziej do siebie niż do niej, jakby jego mózg odmówił współpracy. Bukiet, który podała mu z powrotem, zawisł niezręcznie między nimi. Wziął go mechanicznie, żeby nie upuściła na podłogę, i zerknął na nią z niedowierzaniem - No dobra, to jest jakiś żart, tak? - spróbował się zaśmiać, ale zabrzmiało to sucho - Przestań, serio. To ja. Noah - patrzył na nią z coraz większym niepokojem, jakby próbował znaleźć w jej twarzy cokolwiek znajomego, co uratuje całą sytuację. Znał każdy grymas, każde spojrzenie swojej przyjaciółki, ale tu, przed nim, siedziała dziewczyna, która patrzyła na niego jak na intruza.
- Nie wygłupiaj się, proszę - przysunął się trochę bliżej, ale odsunął zaraz krzesło, jakby bał się, że faktycznie ją przestraszy - Mówię serio, co się dzieje? - wskazał na kroplówkę, na jej opatrzoną skroń, jakby to miało wytłumaczyć wszystko - Uderzyłaś się w głowę, więc… może to przez to. Ale ja cię znam - powiedział ciszej, z uporem, który graniczył z desperacją. Przetarł dłonią twarz i parsknął krótkim, nerwowym śmiechem - Okej, jeśli to ukryta kamera, to gratulacje, macie materiał - westchnął ciężko. Wbił wzrok w jej opatrzoną skroń, w ten pulsujący ślad po wazonie i nagle to, co wydawało się absurdalne, zaczęło mieć sens. W końcu znalazł nitkę, która mogła połączyć wszystko w całość.
- Jasna cholera… - mruknął, bardziej do siebie. Oparł łokcie na kolanach i potarł twarz dłońmi, jakby próbował uspokoić gonitwę myśli - To dlatego mnie nie poznajesz. To nie jest żaden teatrzyk, żadna ściema. Ty… ty po prostu nie pamiętasz - pochylił się do niej z powagą, która nie pasowała do wcześniejszej paplaniny - Okej…- powiedział miękko, bardziej do siebie niż do niej - To nie twoja wina. Uderzenie było mocne, mogło dojść do wstrząśnienia. To by tłumaczyło, czemu mnie nie poznajesz - sięgnął po kartę przy jej łóżku, rzucił okiem na notatki, ale szybko odłożył ją z powrotem, jakby nie miały znaczenia wobec tego, co czuł - Posłuchaj… jestem Noah - jego głos nie brzmiał już tak pewnie, jak zwykle na obchodzie czy w trakcie dyżuru. Miał w sobie miękkość, której nie dało się podrobić - Znasz mnie. My się znamy. Tylko teraz twoja głowa robi ci psikusa - uniósł bukiet i położył go obok jej łóżka, na stoliku z plastikowym kubkiem i sterylnym opakowaniem chusteczek -Przyniosłem ci je, bo zawsze mówiłaś, że kwiaty są lepsze niż morfina - uśmiechnął się blado, z tym ciepłem, które w jego spojrzeniu kontrastowało z kliniczną bielą sali - Może nie pamiętasz tego teraz, ale ja pamiętam. I będę ci przypominał tak długo, aż wróci - usiadł znów na krześle, pochylając się do przodu - I nie martw się, nigdzie nie idę. Jeśli trzeba, zostanę tu całą noc - dodał ciszej, prawie szeptem.
Noah
[Cześć, dziękuję! 🩷 W sumie Leif tak naprawdę aż takim ponuraczkiem nie jest, potrafi i być całkiem zabawny. Przynajmniej w swoim mniemaniu.
OdpowiedzUsuńWszystkie Twoje postacie są cudne, ale rzeczywiście z Andy najnaturalniej będzie coś fajnego powymyślać, więęęc... zaczepię na mailu!]
Leif Zweig
Z pomysłami bywało różnie, przeróżnie, najróżniaściej – jak to w życiu.
OdpowiedzUsuńCzasem trzeba było spędzać długie godziny pracy na grzebologii. Przerzucać stosy myśli i inspiracji, uczesywać je i na powrót rozstrząsać. Rozmawiać z losowymi ludźmi i tymi mniej losowymi też. Wychodzić sobie idee na długich spacerach, dzielić włos na czworo, obracać w paluchach wszystkie ulotne przebłyski, czepiać się najdurniejszych nawet obserwacji i na końcu wracać do początku…
A innym razem coś wpadało do głowy ot, tak – bez specjalnego zaproszenia.
Pieseczki były tym drugim przypadkiem. Wydarzyło się to szesnastego czerwca, na nowojorskich ulicach. Pomysł przyniosło czterech Pedro Pascali, minionych przez Leifa w biegu. I ten jeden jamnik, który zaczął szczekać.
Leif przez chwilę myślał, że coś mu się na łeb rzuciło, skoro w oczach mu się dwoi, troi, poczwarza nawet. Na szczęście wszystko było w porządku: Pedro Pascalowie pędzili na konkurs sobowtórów oryginalnego Pedra Pascala. Jamnik w nim nie uczestniczył, on nie przypominał tego aktora. Przypominał – jak to zwykle w przypadku psów bywa – swojego właściciela.
Zaraz. Stop. Synapsy zaczęły wariować. Konkurs sobowtórów. Pies wyglądający jak jego właściciel. Właściciel wyglądający jak pies. Kto się do kogo upodobnił? Sobowtóry. Konkurs sobowtórów.
– Darla, robimy kampanię – Leif zaczął nagrywać głosówkę do swojej copywriterki. – Dla schroniska. Znajdź swojego psiego sobowtóra i go zaadoptuj.
Praca zajęła kilka godzin. Już nazajutrz byli gotowi, by z małą prezentacją pójść do NGO’sa, z którym agencja współpracowała. Projekt przybrał nazwę Psobowtór. Doggelgänger.
Pomysł był prosty: trzeba było postawić apkę, w którą wgrają zdjęcia wszystkich psów ze schroniska. Gdy użytkownik wgra swoją fotkę, facial-recognition dokładnie ją przeanalizuje – i dobierze psiego sobowtóra, który czeka na adopcję.
I jeszcze spot, żeby rozkręcić kampanię. Jego akcja miała kręcić się wokół fikcyjnego konkursu na sobowtóra Timothee’ego Chalameta, który ze wszystkich ludzi wygrywa pies z charakterystycznym loczkiem i marzycielskim wspomnieniem.
Leif najchętniej zatrudniłby do reklamy samego Chalameta, który miałby przegrać zawody na samego siebie z psem, ale budżet tego nie przewidywał. Zresztą mało co przewidywał – jak to w przypadku takich akcji. Apkę postawili wewnętrznie, niemal wolontaryjnie. Znikomy budżet pochłonęły koszty produkcji spotu, a przecież i tak obniżone, bo zaprzyjaźnione studio obniżyło stawki. Skoro to charytatywne, to można.
Gorzej, że na zatrudnienie reżysera prawie już nic nie było. Rozesłali brief do dwóch trzecioligowych i jeszcze paru studentów reżyserii, ale Leif kręcił nosem. Większość bardziej przypominała średniodobrych operatorów niż reżyserów. Już myślał, że któryś z fejkowych Chalametów lepiej by to skręcił, aż tu nagle trafił na całkiem przyzwoite opracowanie ich pomysłu, sprawne przełożenie go na język filmu.
Już chcieli zacząć umawiać konkrety, ale szlag wszystko to strzelił, bo wtedy Leif zakochał się w wyjątkowej wizji Andrei Wilson.
Zaufanie jej było dobrą decyzję – i nawet najmniej przekonani musieli przyznać rację, gdy oglądali efekt. A jeśli znalazły się jeszcze jakieś niedowiarki, to wyniki reklamy zamknęły im mordy.
Większe marki zaczęły się dołączać. Wiadomo, dopisać się do inicjatywy, żeby pracowała na ich wizerunek – ale skoro były nie takie najgorsze i sypnęły hajsem oraz rozgłosem, to schronisko zaczęło korzystać.
I nawet zorganizowali we współpracy galę dla snobów. Z celem na pieski oczywiście. Ha, może sam Chalamet wpadnie, tym razem nie fejkowy, ponoć w końcu zaszerował spot gdzieś u siebie.
***
UsuńZapomniał.
Winą zamierzał obarczyć nie swój rozproszony umysł, ale życiowy rozgardiasz, w którym ostatnio się znalazł. Musiał na szybko zmienić mieszkanie – konflikt z landlordem, groźby eksmisji, NIE PYTAJCIE – ale nie wynajął żadnego nowego, więc żył na kartonach, śpiąc tu tam, to tam, z rzeczami rozrzuconymi po znajomych.
Drzemał akurat w biurze DDB, gdy zbudziła go wiadomość od Darli, rozbijającej się gdzieś na rajskich wyspach. Wysłała wakacyjny widoczek i zapytała, jak tam na gali. Pewnie zapomniałeś, dorzuciła.
Na gali.
Kurwa mać. Gala. Obiecał, że tam będzie, że ktoś z dwójki agencyjnych pomysłodawców się pojawi.
Nie miał pod ręką garnituru, ale czasu, żeby go zdobyć, też nie. Spodnie mogły uchodzić za niewymuszenie eleganckie, no, akceptowalnie. Na grzbiet wciągnął koszulę z jedwabnej satyny, którą dorwał kiedyś w lumpie i customizował, żeby zaczęła jakoś wyglądać: oryginalnie miała obrzydliwy krój. Skrócił, porozcinał rękawy i materiał na barkach, żeby ponownie je zszyć grubym, czarny ozdobnym szwem – ale tak, by pomiędzy krawędziami materiału zostawić małą szczelinę. Tak dla dekoracji.
No. Ujdzie.
Pędził jak na złamanie karku, zwolnił dosłownie parę kroków przed gmachem teatru, żeby nonszalancki wejść do środka. I wszystko by się udało, gdyby nie ten wścibski ochroniarz, który żądał jakiegoś bileciku na galę, który Leif oczywiście miał, ale akurat nie przy sobie.
Próbował zaczarować go swoim urokiem osobistym, ale szło marnie. Już gotów był pomyśleć, że czas na ostateczne metody – pobicie typa albo rozpłakanie się (nie zrobiłby żadnej z tych rzeczy), gdy nagle ujrzał swoją wybawicielkę.
Cóż, potencjalną wybawicielkę.
– Andrea! – zawołał, by zwrócić jej uwagę. – Z nią przyszedłem – zwrócił się już cicho do biletera, z taką pewnością w głosie, że gość chyba w końcu zaczął mu wierzyć.
[i]Leif Zweig[/i]
Z zadowoleniem wyminął biletera, na odchodne poklepując go leciutko po ramieniu, i sprężystym krokiem podleciał do Andrei.
OdpowiedzUsuń– Nie lubię – odparł, pochylając się w przelocie, by objąć ją na powitanie. – Ale muszę, bo jestem masochistą.
To nawet nie było kłamstwo, chociaż prawda też nie. Przynajmniej ta druga część. Tak to już świat został urządzony, że ktoś musiał się spóźniać, żeby inny ktoś mógł być punktualny – i Leif brał na siebie brzemię nieprzychodzenia na czas. Z jakiegoś jednak powodu nikt nie chciał uwierzyć, że w ten sposób tylko dba o równowagę wszechświata.
A tak naprawdę miewał malutkie problemy z poczuciem czasu. Trudno trafić w punkt. Zawsze było albo za wcześnie, by wychodzić, albo już zdecydowanie na to za późno, dlatego zwykle mijał się gdzieś po drodze z punktualnością.
O tym, że zdarzało się czasem o czymś zapomnieć, lepiej głośno było nie mówić. Na szczęście na podorędziu zawsze stało (bzdurne) wytłumaczenie: człowiek kreatywny prawo ma
– Dzięki – rzucił lekko, niemal od niechcenia, jakby codziennie zbierał pięćset komplementów, w rzeczywistości jednak, jak to u wielu mężczyzn bywa, pieczołowicie zapisał ten w pamięci – ale nikt inny tego nie zauważy, jeśli dalej będę stał obok ciebie.
Długo nie zostawał w jednym miejscu, więc już-już leciał w przód, resztką tylko woli nie pozwalając sobie na bieg. Odwracał się jednak w ruchu, by spojrzeć na Andreę, i posłał jej szczery uśmiech. Bez względu na to, jak bardzo nie chciał w tym momencie tutaj być, ze spotkania z nią ucieszył się szczerze. Nie tylko dlatego że stała się jego przepustką do wejścia do środka. I nie tylko dlatego że na czas urlopu Darli stracił swoją typową towarzyszkę takich eventów.
Zastanowił się przez chwilę, czy przegapił coś istotnego. Jak znał życie i takie gale – pewnie nie. Najwyżej jakieś nudne przemówienie. Planował trochę pokręcić się wśród ludzi, na pewno przywitać się z klientami zarówno ze schroniska i fundacji, jak i innymi szychami, które kojarzył stąd i owąd. Na pewno też sięgnąć po finger foods, zrobić kilka fotek, żeby udowodnić Darli, że o niczym nie zapomniał… i może coś jeszcze nadarzy się po drodze.
A potem – zawinąć do domu. Czymkolwiek w obecnej sytuacji życiowej dom miałby być.
– Chodź, najemy się sera – zaproponował.
Leif Zweig
Nowy Jork miał to do siebie, że wchłaniał ludzi i nawet jeśli ich potem oddawał, to zostawiał po sobie wyrwę niemożliwą do wypełnienia. Marcus wierzył w to między innymi dlatego, że sam nigdy nie przekonał się do tego miasta, uważając je za pozbawione własnego charakteru. Im dłużej w nim przebywał, tym dotkliwiej przytłaczał go wszechobecny chaos, ta abstrakcyjna mieszanina wszystkiego i niczego, kulturowy kolaż z amerykańskim filtrem, bo nic co włoskie nie było tu do końca włoskie, nic co japońskie nie było tak naprawdę japońskie – można by tak wymieniać w nieskończoność. Był tu oczywiście Broadway, w którym Lockhart zakochał się jeszcze jako mały chłopiec i na którego deskach chciał zawsze wystąpić, co do tej pory stanowiło siłę napędową w jego karierze. Była również Statua Wolności zachwycająca swoją monumentalnością, wspaniały Most Brooklyński, ale gdyby obedrzeć Wielkie Jabłko z tego wszystkiego, co zostawało tak naprawdę?
OdpowiedzUsuńZwiedził przecież kawałek świata i nawet jeśli udało mu się odłożyć na bok swój europejski sentymentalizm, wciąż uważał, że na mapie Ameryki Północnej napotkać można ciekawsze miejsca – choćby Los Angeles, będące kolebką amerykańskiego filmu, tropikalne Miami, czy też dowolną metropolię rozciągającą się wzdłuż kalifornijskiego wybrzeża.
One miały swój klimat, a Nowy Jork był surową, betonową dżunglą, której brzydotę częściowo maskowała noc. Nie bez powodu mawiało się, że to miasto nigdy nie śpi, ale znów: czy nie było tak wszędzie, gdzie liczbę mieszkańców zamykała pewna liczba zer?
Marcus nie lubił Nowego Jorku. Mimo to nie wrócił do Włoch, kiedy mógł to zrobić, nie zapuścił korzeni w Los Angeles, San Francisco czy innym Miami. To tutaj budował swoje życie, budował je również Claudii i mógł wmawiać sobie, że trzymała go tutaj praca, kręgi znajomości lub babcia Lydia… Ale prawda była taka, że po prostu pasował do niejednorodnej tożsamości tego miejsca, mieszaniny wszystkiego i niczego, bo sam był po trochu wszystkim i niczym.
Gdyby tak jego obedrzeć z dorobku filmowego, roli starszego brata, naręcza sfabrykowanych osobowości oraz płócien wiernie oddających przebłyski dawnego życia, co zostawało tak naprawdę?
Może to był urok Wielkiego Jabłka. Może dom tutaj znajdowali Ci, którzy nie pasowali nigdzie indziej. Czy on znalazł tu swój dom? Poniekąd, jeśli założy się, że musi on przyjąć materialną postać. Domem Marcusa byli bliscy, a bliskich miał właśnie tutaj i dopóki to się nie zmieni, to tutaj będzie zawsze wracał.
Marcus nie lubił Nowego Jorku, ale przyjął, że jest bardziej znośny przykryty oceanem neonowych świateł.
W pulsie nocy łatwo było się zatracić, zdawał sobie z tego sprawę. Nie przeszkadzało mu to jednak balansować na granicy tego zatracenia, bo kiedy nie był bratem, wnukiem, niespełnionym byle artystą ani twarzą na sprzedaż, to był…
No właśnie, kim?
Nie lubił się nad tym zastanawiać, a najprościej uciekało mu się od takich myśli, gdy otaczali go ludzie. Lepsi, gorsi – bez znaczenia. Wystarczało, że byli, żeby mógł się w nich odbijać, ciągnąc swój mały teatrzyk. W końcu to właśnie robił najlepiej: grał.
Z reguły wybierał kameralne lokale, bo te mniejsze knajpki miały jego zdaniem duszę; coś, co przyciągało i nie było jednocześnie sprawką pozycjonowania w wyszukiwarce czy skuteczności kampanii reklamowej.
Bar Melody & Munchies optował za prostotą, oferując dokładnie to, czego można było spodziewać się po jego nazwie, czyli jedzenie oraz muzykę – a że zarówno kuchnia, jak i brzmienia były tu dobre, stoliki w zasadzie nigdy nie pustoszały. Jeden z tych stolików okupował Marcus, wraz z małą grupką znajomych, zajmując wygodne miejsce z tyłu sali. Przychodzili tu w zasadzie co piątek, czasem co sobotę, on natomiast dołączał do nich, jeśli miał taką możliwość, bo mimo że lubił tutejsze jedzenie, odwiedzał to miejsce głównie ze względu na wieczory karaoke.
Muzykę można było dziś zabrać ze sobą wszędzie, ale występy na żywo to coś, co do niego przemawiało, bo było zwyczajnie autentyczne, a z autentycznością stykał się rzadko. Sam jej w zasadzie nie przejawiał, ale za to chętnie się nią otaczał – jak to rasowy hipokryta.
UsuńI może dlatego łatwo było mu zawiesić oko na Andrei Wilson, bo tego, że łatwo było jej słuchać nie trzeba było tłumaczyć.
W pierwszej chwili jej nie poznał, choć bardziej słusznie było powiedzieć, że nie poznał w niej Maxine, z którą w ostatnim czasie odzyskał kontakt. Zmylił go ten wytrenowany wokal oraz rysy zniekształcone przez sztuczne, słabe oświetlenie, sprawiające, że cienie tańczyły na skórze, oszukując zmęczony wzrok.
Zmęczenie odchodziło jednak na drugi plan, kiedy w głośnikach grała Madonna, dlatego cała sala, włącznie Marcusem, świetnie bawiła się na swoich miejscach. Część widowni wstała z krzeseł, a w szczególności wciągnął się ten facet, któremu kilka prostych, scenicznych sztuczek odebrało rozum. Wywnioskował to po tym, że nawet po skończonym występie typ snuł się za Andreą, nie dając jej spokoju. Wiedział, bo obserwował sytuację kątem oka.
O Lockharcie można było powiedzieć sporo złego, ale na pewno nie to, że w ciszy przyglądał się napastowaniu. Miał jakby nie patrzeć młodszą siostrę, dlatego gdy oblech przestał być tylko natrętny, wymówił się od stolika, kierując się w stronę lady. Złapał się na tym, że już od dłuższej chwili nie dojrzał nigdzie różowowłosej koleżanki, tej co chyba przyszła z Wilson, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie, gdy ta była jeszcze na scenie.
Złapał też natręta, za rękę, nim ten zdążył sięgnąć nią po wyraźnie zmęczoną jego nagabywaniem dziewczynę i bez ogródek szarpnął nim w tył, zajmując miejsce u boku Andrei, ramię owijając protekcjonalnie wokół jej talii. Zawodowo wszedł w buty niezadowolonego, zazdrosnego faceta.
– Wszystko w porządku? – Upewnił się, najpierw spoglądając w twarz Andrei, dopiero teraz rozpoznając w niej Max, a potem przekierował uwagę na mężczyznę, któremu najwyraźniej nie w smak było, że ktoś mu przeszkodził.
– Jakiś problem? – Nacisnął Marcus.
Choć zapytał spokojnie, jego ton podszyty był czymś brzydkim. Czymś, co iskrzyło na krawędziach tęczówek, oziębiając jego spojrzenie i tylko czekało na wyładowanie.
MARCUS LOCKHART
Nigdy specjalnie nie przepadał za mediami społecznościowymi. Owszem, posiadał konta na większości z nich, zdarzało mu się wieczorem bezmyślnie przewijać filmiki na Tiktoku, jeśli nie mógł zasnąć, a czasami nawet coś udostępniał na swoich profilach, jednak finalnie istniało przynajmniej milion innych rzeczy, które wolałby robić w tym czasie. Jedną z rzeczy, które skutecznie go zniechęciły, było niepowodzenie profili na Instagramie i Facebooku, które założył dla swojego kina i według pierwotnego planu miały one przyciągnąć nowych klientów. Skończyło się jednak na tym, że na każdym z nich obserwuje go raptem kilkadziesiąt osób, z czego połowa to potencjalnie boty, a on sam ogranicza się obecnie do wrzucania cotygodniowego repertuaru – wszelkie plany autoreklamy porzucił.
OdpowiedzUsuńOgólnie rzecz biorąc, Kino Cudów, na które wydał oszczędności swojego życia, najzwyczajniej w świecie okazało się klapą i Gilbert dość szybko zrozumiał, dlaczego pierwotny właściciel wystawił je na sprzedaż i w międzyczasie pozwolił, żeby popadło w ruinę. Były momenty, kiedy na poważnie rozważał porzucenie tego wszystkiego i wyjazd z Nowego Jorku, na przykład do Europy, zaczęcie życia od nowa. Potem jednak uświadamiał sobie, że mimo wszystko kocha chyba jednak to miejsce za bardzo, żeby tak po prostu uciekać. Gdzieś w głębi duszy jakaś część jego wierzyła w to, że kiedyś jeszcze los się odwróci, a biznes zacznie na siebie zarabiać. Do tego czasu pozostawało mu jedynie pogodzenie się z tym, że jest jak jest, a on może co najwyżej raz na jakiś czas wpadać na proste, niezbyt wymagające rozwiązania, mogące chociaż na chwilę przyciągnąć gości.
Tego wieczoru siedział przy laptopie, przeglądając IMDB i próbując przygotować repertuar na nadchodzący tydzień, kiedy rozproszył go dźwięk wibracji telefonu. Powiadomienie z Facebooka, z lokalnej grupy dla miłośników filmów. Od razu sięgnął po urządzenie, jako że była to chyba jedyna grupa w całym Internecie, która sprawiała mu radość. Pospiesznie przebiegł wzorkiem po tekście, za pierwszym razem nie rozumiejąc dokładnie na co właściwie patrzy, bo post różnił się od innych. Dopiero przy drugim podejściu udało mu się skupić.
Niejaka Andrea Wilson, studentka Columbii, rozpisywała się na temat jakiegoś festiwalu filmowego dla absolwentów tej samej uczelni, który chciałaby zorganizować. Według tego, co napisała, poza zwykłymi projekcjami miała obyć się też gala wręczenia nagród. Nie miał pojęcia za co miałyby one być przyznawane, ale też niezbyt go to obchodziło. Liczyło się tylko to, że uczennica prestiżowej szkoły szukała właśnie kina, aby móc zrealizować swoje plany, a dla niego oznaczało to jedno – potencjalną darmową reklamę i przyciągnięcie gości, którzy (w odróżnieniu od jego stałego grona klientów) nie są zjaranymi nastolatkami ani pretensjonalnymi hipsterami. Gdyby uprzątnął zaplecze i otworzył prowadzące na nie przesuwne drzwi, mogliby nawet pomieścić więcej osób, gdyż sala główna nie imponowała rozmiarem.
Nie zastanawiając się już dłużej, szybko przelogował się z prywatnego konta na facebookowy profil kina i zostawił krótki, ale zwięzły komentarz pod postem Andrei:
Kino Cudów zaprasza. Adres: 106-03 Metropolitan Avenue. Jesteśmy czynni całodobowo.
GILBERT MINX
Miał jeden – bardzo ogólny – plan na życie, a tak to nie zwykł przygotowywać czegokolwiek z wyprzedzeniem. Raczej pozwalał rzece płynąć własnym nurtem, więc nawet przez myśl mu nie przemknęło, aby coś ustalać.
OdpowiedzUsuńZresztą nie uważał, żeby sytuacja tego wymagała. W jego oczach Andrea wcale nie wyglądała niepewnie, a on sam przyzwyczaił się do różnych wydarzeń. Może na aż tak strojnych galach nie bywał za często, ale względnie łatwo dało się dostosować. Przywykł do ściśle branżowych eventów, które rządziły się jednak swoimi prawami: też pełne bogaczy, ale raczej trochę innego typu.
Skoro nawet na najbardziej prestiżowym rozdaniu nagród dla reklamiarzy, tym w Cannes, ludzie nosili się casualowo… No, było zgoła inaczej niż teraz, w pomieszczeniu zatłumionym przez wyfiokowanych snobów. Których w końcu zaczął dostrzegać, wchodząc do głównej sali.
– Tak – odpowiedział lakonicznie Andrei, gdy go dogoniła.
Pędzenie przed siebie na połamanie karku było jednym z problemów, które generował. Nigdy nie nauczył się lepiej kontrolować własnego tempa. Najgorzej, gdy się zamyśliwał – nie dość, że potrafił wtedy pogubić swoich towarzyszów, to jeszcze wleźć prosto pod koła auta, a potem dojść na Syberię, mimo że zamierzał powędrować tylko przecznicę dalej.
– Nie pamiętam agendy, ale tam – Leif szybkim gestem wskazał na przejście do kolejnej salki – będą straszne nudy. Przemówienia, laudacje, panel z wolontariuszami… to akurat fajne… i rozdanie rzeczy z aukcji, które licytują tam.
Aukcja była cicha: w drugiej części pomieszczenia były rozstawione stoły z przedmiotami i kartami do wrzucania, na których każdy mógł wpisać deklarowaną kwotę. Parę osób już kręciło się wokół.
– Poza tym możesz się networkingować, ale…
Nie skończył zdania, nagle rozproszony jakąś myślą. Chciał chyba powiedzieć, że nie warto, ale po szybkim zastanowieniu doszedł do wniosku, że to głupia rada. Może Andrei nie zaszkodziłoby pokręcenie się wokół prezesików różnych brandów; kto wie, istnieje szansa, że któryś z nich zapamiętałby i przy okazji większej kampanii zasugerowałby wysłanie briefu do młodej reżyserki.
Gdy poczuł dłoń na ramieniu, zwolnił, ale dopiero w drugim kroku, bo w pierwszym wyprostował się – zwykł chadzać na lekkim przygarbieniu, w niepozowanej nonszalancji.
– Oczywiście – posyłając spojrzenie pełne rozbawionych ogników, odpowiedział na ostatnie pytanie. – Ze mną możesz zatańczyć w każdej chwili. Jestem mistrzem fokstrota.
Nigdy nie tańczył fokstrota. Nie dałby sobie ręki uciąć, że to naprawdę jest taniec, a nie nazwa jakiegoś dziwnego dania – albo słowo, które niechcący zmyślił. Zwyczajowo błaznował, nawet jeśli wydarzenia go do tego w żadnym stopniu nie zmuszały. Zwłaszcza, jeśli wydarzenia do tego nie zmuszały!
– Ale najpierw musimy zrobić zdjęcie – dodał, a z kieszeni wyciągnął telefon. – Darla nie chce mi uwierzyć, że nie zapomniałem o tej gali. Pani pozwoli? – zapytał i uniósł iPhone’a, żeby złapać dobry kadr.
Leif Zweig
Suche dłonie Angela wsparła na biodrach. Blond włosy miała zaczesane w gładki kucyk. Okulary w ciemnych oprawkach zsunęły się niżej na jej nos, więc spoglądała teraz na nie-Maxine znad szkieł. Z tego powodu cała sylwetka, a w szczególności twarz nie-Maxine lekko się rozmazywały i gdyby nie to, że Angela miała świadomość tego, z kim rozmawia, wzięłaby nieznajomą za swoją przyjaciółkę ze studiów. Lekko poirytowana, szybkim gestem poprawiła okulary, ale to wrażenie, że rozmawia z kimś, kto nie powinien istnieć, nie zniknęło. Angela zachowywała jednak zimną krew. Była typem chłodnego zadaniowca, który w obliczu problemów podejmował natychmiastowe działanie. Nic więc dziwnego, że kiedy natknęła się na klona Maxine, zamiast spanikować, pociągnęła go za sobą do toalety, a teraz, kiedy już opróżniła pęcherz, żądała wyjaśnień. Nie dosłownie żądała, ponieważ mimo wszystko starała się być uprzejma i uważała, że całkiem nieźle jej to wychodziło.
OdpowiedzUsuńTymczasem nie-Maxine zaczęła mówić. Angela słuchała jej uważnie. Lekko zmarszczyła ładnie wyregulowane brwi i mocniej zacisnęła palce na biodrach, jakby to miało pomóc jej się skupić.
Wszyscy wokół wkręcali tę nie-Maxine? Mogła odnieść takie wrażenie, jeżeli Angela nie była pierwszą osobą, która pomyliła ją z Max. Zresztą czy Max ostatnio nie skarżyła się na to, że dostaje jakieś dziwne wiadomości od znajomych? Że ktoś widział ją gdzieś, gdzie nie była? Że nie przywitała się, kiedy widziała kogoś znajomego? To by się zgadzało.
Zatem Andrea. Andrea Wilson. Tak nazywała się dziewczyna, która stała przed Angelą i zdecydowanie nie była Maxine Riley. A jednak wyglądała, jak ona. I teraz to Angela poczuła się tak, jakby ktoś ją wkręcał. Stąd z ochotą i niecierpliwie sięgnęła po podsunięty jej kawałek plastiku. Złapała go w obie dłonie, między palce i podsunęła niemal pod sam nos, a potem mocno pochyliła głowę, tak że patrzyła na zdjęcie i dane osobowe ponad okularami. Cholerna krótkowzroczność.
Angela się nie znała. Nie potrafiła odróżnić prawdziwego prawa jazdy od podrobionego. Ale po co Andrea miałaby podrabiać prawo jazdy? Westchnęła i oddała je dziewczynie.
— Naprawdę jest ktoś, kto wygląda jak ty. Chodź ze mną, to zobaczysz na własne oczy — powiedziała, popatrzyła na Andreę i już bez łapania jej za rękę, ruszyła w stronę drzwi. Chwyciła za klamkę, pociągnęła skrzydło i obejrzała się przez ramię, sprawdzając, czy brunetka za nią poszła.
Poszła.
Angela poprowadziła ją przez gęstniejący tłumek studentów wprost do baru, przy którym siedziała Maxine. Wypatrzyła przyjaciółkę w tym samym miejscu, w którym ją zostawiła. Widziała tył jej głowy i plecy, spięte nisko na karku włosy, kremowy t-shirt. Maxine z nikim nie rozmawiała. Popijała piwo, po jej lewej stały trzy pełne kieliszki. Angela czuła, że ma duszę na ramieniu. Prowadziła do Max kogoś, kto miał wywrócić jej życie do góry nogami.
Kiedy znalazły się zupełnie blisko, obejrzała się za siebie. Na Andreę, która może już wiedziała pierwsze oznaki tego uderzającego podobieństwa. Angela podeszła bliżej, oparła się biodrem o wysoki stołek, który zajmowała wcześniej i skrzyżowała ramiona pod biustem. Max, zainteresowana poruszeniem obok siebie, obróciła głowę.
— Rany, długo cię nie było! Znalazłaś Cody’ego? — spytała lekko, wsparła dłonie na kontuarze i przekręciła cały tułów, od baru w stronę sali, bo spodziewała się, że tą drugą osobą, której obecność wyczuwała i która stała przy Angeli, a trochę za jej plecami, był Cody.
Z tym że to nie był Cody.
Maxine, która przytrzymywała się lewą dłonią kontuaru, zachłysnęła się powietrzem. Prawą dłoń przycisnęła do ust, które chwilę wcześniej rozwarła szeroko. Wystraszyła się. Wystraszyła się, bo patrzyła na samą siebie, ale trochę inną. Serce zagalopowało w jej piersi, w głowie lekko się zakręciło. Gdyby nie siedziała, nogi by się pod nią ugięły. Nie odezwała się. Zamarła w bezruchu i tylko spojrzenie wlepiała w aż za bardzo znajomą nieznajomą. Nie myślała. Nie analizowała. Bała się. Bała się tego, co widzi i ten strach ją sparaliżował, a ona mu na to pozwoliła, bo nie miała lepszego pomysłu na to, jak powinna zareagować na to… Na to… Na to co?! Co tu się, do cholery, działo?!
UsuńANGELA & MAXINE RILEY
[Wpadłam serdecznie podziękować za powitanie Natale. Faktycznie, dołożyłam mu masę problemów, które na pewno stale będą go prześladować, ale czyż nie takimi postaciami pisze się później najciekawsze wątki ?
OdpowiedzUsuńPS. Odezwę się jeszcze na maila, bo chodzą mi po głowie pewne pomysły.]
[Bardzo dziekuję za powitanie!
OdpowiedzUsuńLevi to w mojej głowie typ skłonny do fiksacji, czy to w tematach pracy, czy każdym innym, jak na przykład bycie fanem, który za wszelką cenę próbuje odkryć kim jest ten anioł z YouTube a. :)
Idk, ale myślę, że mogłaby się w jego przypadku pojawić nawet opcja śledzenia, czy pisania po obcych ludziach, żeby tylko uciszyć ciekawość. JESZCZE NIE WIEM JAK TO SENSOWNIE ROZWINĄĆ, ALE MYŚLĘ NAD CZYMŚ TAKIM MOCNO.Wilson jest cudowna, uwielbiam to jak świadomie tworzysz postacie, ach no. Naprawdę, jestem zachwycona i nie chcę stracić okazji na powiazanie ich ze soba :)
Gdyby coś w tym klimacie Cię interesowało, tj iscie wattpadowa wariacja na temat starszego faceta wkręconego w studentkę, wiesz gdzie mnie szukać lol.]
Levi
To się zdarzało – bywało, że ludzie nie nadążali za tokiem myślowym Leifa. Czasem powód był prosty: przetwarzał szybciej, ale też zapędzał w takie rejony, do których inni niekoniecznie zaglądali, a do tego rozpoczynał mnóstwo wątków w jednym potoku słów.
OdpowiedzUsuńCzasem powód był jeszcze prostszy: ludzie nie nadążali za myślami Leifa, bo Leif po prostu nie myślał, tylko robił, kombinował i działał instynktownie. Do tego jednak wolał się nie przyznawać, no, przynajmniej nie tak często. Mogło być też prozaiczniej: po prostu gadał bez większego składu albo na bardzo szybkim tempie. Tak jak w tym przypadku.
Pośpiech, a może raczej: dynamizm, towarzyszył mu zresztą bardzo często, choć nie zawsze. Potrafił złapać hyperfocus i wtedy tracił głowę dla zadań wymagających cierpliwości, precyzji i ciągłego cyzelowania. W innych sytuacjach leciał raczej przez świat z ciągłą gonitwą myśli, szukając sobie przeróżnych zadań, byleby się za bardzo czymś nie zanudzić.
Jedną z takich zajawek z przeszłości, częściowo porzuconej, ale co jakiś czas odnawianej, była fotografia. Na pewno umiejętności i techniczna wiedza, które zdobył w tamtym okresie, bardzo przydawały się w pracy. Do robienia selfiaczków już mniej, choć wciąż: potrafił od niechcenia złapać ładny kadr i to taki, żeby wyszło się korzystnie.
Akurat w przypadku Andrei nawet nie musiał się specjalnie starać, aby złapać pod dobrym kątem. Z zadowoleniem spojrzał na efekt. No, upozowane perfekcyjnie: wyglądało na autentyczne, naturalne, swobodne.
– Niee, jest ślicznie! – zdecydował, wysyłając fotkę Darli.
Posłał Andrei rozbrajająco uśmiech, gdy dziewczyna się z niego zaśmiała, i rozłożył odrobinę ramiona, jakby chciał powiedzieć „cóż mogę na to poradzić?”. W głębi ducha wierzył, że gdyby musiał, to i drugi raz udałoby się ominąć biletera; nie miał jednak takiej potrzeby. Budynek był zwalisty i nie przypadł mu do gustu, a Leif miał ogromną słabość do rzeczy ładnych.
Z którą wolał się nie zdradzać, bo zbyt łatwo to wykorzystać, ale… Nie bardzo to wychodziło. Miewał wrażenie, że ktoś mu to na twarzy wypisał.
– Nie mógłbym – zaprzeczył. – I nie zapomniałem, tylko wyleciała mi z głowy – dodał z absurdalną pewnością siebie, jakby wcale nie widział sprzeczności w swoich słowach. – Ale! O sprawach naprawdę ważnych pamiętam. Cicha aukcja.
Tak naprawdę spotkanie z wolontariuszami byłoby dużo bardziej wartościowe, ale po całym dniu nie był pewien, czy zdołałby się odpowiednio skupić na prelekcji. Nęciła go bardziej cicha aukcja, choć wątpił, że coś zalicytuje – raczej i tak nie przebiłby bogaczy. Ale specyficzny przedmiot, który z daleka wyglądał jak spotkanie haute couture z awangardowym rzeźbiarstwem, bardzo go przyciągał.
Zrobił długi sus, by ruszyć w kierunku aukcji, ale zatrzymał się gwałtownie, przypominając sobie o sytuacji sprzed chwili. Odwrócił się do Andrei, żeby na nią zaczekać, i wyciągnął rękę w jej kierunku.
– Chcesz ze mną zatańczyć bachatę? – Leif spojrzał na nią z tak wystudiowaną niewinnością, że aż wyglądało to prowokująco. Bachata nie brzmiała jak taniec dla osób nieśmiałych. – I jak ci szło?
Sam, oczywiście, nie miał z bachatą nic wspólnego. Z fokstrotem tym bardziej. Ani w ogóle jakąkolwiek profesjonalną nauką tańca: chociaż tańczył wcale nie najgorzej, jak na warunki totalnie amatorskie, mając zarówno poczucie rytmu, jak i luz w ciele… no i nie blokował go strach przed zbłaźnieniem się, bo w końcu co w tym takiego złego.
Leif Zweig
Schodził ostrożnie po schodach: cztery stopnie, krótka pauza, potem trzy. Liczby porządkowały ciało szybciej niż słowa. W korytarzu było jaśniej niż pamiętał. Pachniało środkiem do czyszczenia i czymś słodkim, jak guma do żucia, ta różowa. Przeciągnął knykciami po ścianie – gładka, nowa. Zanotował: zmiana. Zmian nie lubił, ale dawały się oswoić, jeśli je nazwać.
OdpowiedzUsuńZszedł od razu do baru. Sala była niemal pusta: mężczyzna przy ladzie mówił trochę zbyt głośno, para w loży siedziała blisko, lecz każde patrzyło w inną stronę. Oparł dłonie o blat i spojrzał w lustro za butelkami. Odbicie lekko rozciągnięte, jak w szybie po deszczu, ale dość klarowne, by skontrolować detale. Włosy zaczesane równo, bez teatralności. Gładki t-shirt i czarna marynarka – luźna i idealnie wyprasowana, cienki pasek bez krzykliwej klamry. Typowy architekt. Nie szukał siebie; sprawdzał, czy nic nie odstaje, czy krawędzie są spokojne. Palec krótko pstryknął przy szwie spodni – znak gotowości.
– Espresso martini, proszę. Bez syropu, jeśli można – powiedział cicho, nie trzymając kontaktu wzrokowego dłużej niż trzeba.
Cofnął się pół kroku, żeby nie stać w niczyim oddechu. Wdech na cztery, wydech na sześć. Kiedy drink stanął przed nim, zawiesił wzrok na powierzchni – gładkiej jak ciemne jezioro z cienką obwódką piany. Upijając łyk, poczuł, jak kawa i alkohol układają się w prostej kolejności. Odłożył banknot, krótkie „dziękuję”. Wziął szklankę w lewą dłoń, notes wsunął pod prawą rękę.
Dopiero wtedy zajął swój dawny stołek na końcu. Ten sam, tylko odrobinę inny. Podklejono go. Na szczęście wystarczyło przesunąć stopy, znaleźć nowy kąt – ciało się uspokoiło. Wyjął notes. Zawsze zaczynał od dwóch kresek: pierwsza sprawdzała dłoń, druga włączała wyobraźnię.
Muzyka w tle wypłynęła i zgasła. Została krótka cisza, którą znał – cisza przed. Ktoś stanął na małej scenie. Nie podniósł wzroku. Czekał na dźwięk.
Głos wszedł cicho, potem pewniej. Piosenkę rozpoznał po pierwszych obrazach: brązowe liście, szare niebo, zimowy dzień i tamto ciche „powinienem być w LA”, które znał na pamięć. Po karku przebiegł mu drobny dreszcz. Palec raz, drugi, trzeci stuknął w spód blatu – i stop. Wdech na cztery, wydech na sześć. Serce przyspieszyło, ale równo. Dźwięk ustawił wszystko na swoich miejscach, jak rama wiecznie przechylonego obrazu, którą w końcu ktoś naprostował.
Pomyślał o nocach, kiedy słuchał jej nagrań tak cicho, że ledwo sam je słyszał. O porankach, gdy kawa stygła, bo nie chciał przerywać w połowie frazy. O tym, jak ten głos wchodził między nerwy a skórę i robił tam porządek bez zbędnego uprzedzenia. Teraz był tutaj. W tym powietrzu. Blisko. W środku zrobiło się gęsto jak wtedy, gdy dociera do ciebie, że zostałeś przyłapany na gorącym uczynku. Emocja przyszła nagle, ale nie wybuchła; rozlała się równo, jak ciepło po kręgosłupie. Dłonie chciały pstryknąć – pozwolił jednej, bardzo cicho, przy szwie spodni. Ramiona opadły, barki się rozluźniły. Ułożył oddech. Nie chciał zepsuć chwili nadmiarem czegokolwiek.
To mógł być błąd rozpoznania – wiedział o tym. Lubił sprawdzać hipotezy. Ale ciało było już po swojej stronie: skronie ciepłe, opuszki palców lekko mrowiły, w mostku miękki ucisk, któremu ufał. Z tyłu głowy prosta lista: rozpoznałem → podziękuj → potwierdź → nie naciskaj. Tylko on tak bardzo chciał naciskać. Nie patrzył na scenę; obraz miesza. Trzymał się dźwięku, bo dźwięk jest prosty..
Kiedy piosenka się skończyła, wrócił cichy jazz, szum klimatyzacji, szuranie butów. Ona zeszła ze sceny i usiadła przy stoliku najbliżej podestu. Wyjęła notes i zaczęła pisać krótkimi seriami. Lubił ten obraz – porządek po dźwięku.
Wstał. Ruszył miękkim łukiem między stolikami; proste podejście często wywołuje reakcję, a on wolał odpowiedzi. Zatrzymał się w bezpiecznej odległości – półtora metra. Odczekał ułamek sekundy, zrobił krok bliżej i dopiero wtedy postawił drink na skraju stołu, a notes położył obok – tak, by nie zahaczyć jej rzeczy. Opuścił wzrok na trzy sekundy – wystarczyło, by złapać najważniejsze: smukłą linię szyi, włosy poruszające się miękko, cienkie kolczyki łapiące światło, pewne dłonie, krótkie paznokcie. Reszta mogła zostać w półmroku.
UsuńNa górze strony widniał niedokończony wyraz, urwany w połowie litery. Nie próbował go czytać. Siostra kiedyś powiedziała: „pytaj, zanim wejdziesz”. Zapisał to w sobie jak regułę. Palce drgnęły – chciały pstryknąć. Powstrzymał je, stukając opuszkiem w tekturę okładki: raz, dwa, trzy. Zapach cytryny z baru, mięty z czyjegoś drinka i coś ciepłego, jak świeżo wyprasowana koszula, ułożyły mu tło. Spotkał jej spojrzenie. Spokojne. Początkowo nie uciekł wzrokiem, zanurzając się w głębi koloru jej oczu, ale też nie wytrzymał zbyt długo. Trzy sekundy są dobre, cztery to już zbyt wiele.
Miał w głowie prosty skrypt: stwierdzenie faktu → krótki kontekst → pytanie zamknięte. Fakty są bezpieczne. Pytania zamknięte dają ludziom łatwą drogę.
Przechylił głowę – sygnał uprzejmości, bez uśmiechu. Wybrał słowa, które nie oceniają i nie dotykają. Ułożyły się równo, jak monety odliczone na ladzie. Otworzył usta, czując drżenie w gardle:
– Słucham kanału „Andrea Singcelli” na YouTube. Jestem fanem. Czy to ty?
LEVI.
Noah milczał przez dłuższą chwilę, trzymając w dłoni jej prawo jazdy, jakby zaraz miało samo się przyznać do żartu. Przesunął kciukiem po krawędzi plastiku, spojrzał na zdjęcie, potem na nią i coś w nim drgnęło.
OdpowiedzUsuń- Naprawdę? - zapytał cicho, z tym spokojem, który był już tylko cienką warstwą nad rosnącym napięciem - Andrea Wilson z Kalifornii? I ja mam uwierzyć, że przypadkiem trafiłem dziś na kogoś, kto wygląda identycznie jak Maxine? - oddał jej dokument, może odrobinę zbyt gwałtownie - Świetnie to przygotowałaś - mruknął, półgłosem, bardziej do siebie niż do niej - Naprawdę, nawet zdjęcie masz inne. Rekwizyty, historia, cały teatrzyk. To już przestaje być śmieszne - przeszedł kilka kroków wzdłuż łóżka, jakby próbował rozchodzić frustrację. Potem znów spojrzał na nią, tym razem już nie z troską, a z czymś pomiędzy rozczarowaniem a zmęczeniem - Myślałem, że po tym wszystkim jesteśmy ponad takie rzeczy - skrzyżował ramiona - A ja jeszcze, jak idiota, naprawdę się przejąłem. Wybiegłem z dyżuru z kwiatami, bo słyszałem, że ktoś z twoim nazwiskiem trafił na ostry dyżur - zaśmiał się krótko, bez cienia humoru - Wiesz co? Gratuluję pomysłu. Udało ci się. Ale następnym razem może powiedz reszcie, że nie muszą udawać pacjenta, okej? Bo ludzie tu naprawdę mają problemy - chwycił leżący na stoliku długopis, odruchowo, jakby miał coś zanotować, ale zaraz go odłożył. Wsunął ręce do kieszeni fartucha, odwrócił się na pięcie i odszedł w stronę drzwi, bez słowa pożegnania. Na chwilę zatrzymał się jeszcze w progu, jakby coś chciał dodać, ale tylko wypuścił powietrze przez nos i potrząsnął głową.
- Świetny występ, naprawdę – warknął stanowczo, tym razem głos miał już chłodny, zawodowo odcięty - Następnym razem znajdź lepszy scenariusz – dodał i wyszedł, zostawiając za sobą zapach szpitalnego płynu do dezynfekcji i zgnieciony bukiet na stoliku.
Noah nie miał pojęcia, co dokładnie kazało mu wsiąść w samochód i pojechać na kampus. Może wyrzuty sumienia, może to dziwne uczucie, które siedziało w nim od tamtej nocy i fakt, że spieprzył coś więcej niż tylko rozmowę z pacjentką. Zatrzymał się przed budynkiem akademika, ściskając w dłoni papierową torbę z cynamonkami. W środku jeszcze ciepłe, pachnące tak intensywnie, że sam miał ochotę zjeść połowę, zanim dojdzie na miejsce, ale nie o to chodziło. Cynamonki miały być czymś w rodzaju ofiary, słodkiej rekompensaty za bycie kompletnym idiotą. Kiedy w końcu stanął przed drzwiami z numerem, który udało mu się ustalić po długim, nieco wstydliwym śledztwie (czyt. z pomocą recepcjonistki, dwóch telefonów i jednego kłamstwa o „sprawie administracyjnej”), przez chwilę wahał się, zanim zapukał. Trzy krótkie uderzenia, nic, potem drugie. Drzwi się otworzyły, a śledztwo okazało się dość skuteczne, bo stała tam Andrea.
Usuń- Hej - wydusił w końcu, choć stres nieco ściskał mu gardło - Wiem, że to… dziwne. I że najmniej, czego byś teraz chciała, to widzieć moją twarz, ale…- uniósł torbę - przyniosłem cynamonki – dodał z delikatnym uśmiechem na ustach - Nie przyszedłem z kwiatami, bo uznałem, że to mogłoby zabrzmieć… źle - dodał, po czym wypuścił powietrze z ust i potarł kark - I tak, wiem, jak to brzmi. Lekarz, który śledzi pacjentkę po tym, jak pomylił ją z kimś innym, ale chciałem… po prostu przeprosić. W normalny sposób, nie przez system medyczny i raport incydentu - zamilkł na chwilę, bo słowa zaczynały mu się plątać. Nie miał doświadczenia w takich sytuacjach, nie uczyli go na studiach, jak naprawiać własne pomyłki emocjonalne.
- Wtedy w szpitalu byłem przekonany, że to żart. Że ty… że ona po prostu gra ze mną w jakąś cholerną grę, a potem okazało się, że naprawdę istniejecie obie - uniósł wzrok, w końcu odważając się na kontakt z jej spojrzeniem - Więc jestem tu, bo… chciałem naprawić pierwsze wrażenie. Jeśli to w ogóle jeszcze możliwe – dodał nieśmiało. Cynamonowy zapach unosił się między nimi, słodki i ciepły, kompletnie niepasujący do jego nerwowości - Możesz mnie wyrzucić, ale może najpierw zjesz? - dodał cicho, z tym niepewnym uśmiechem, który wyglądał trochę jak próba rozbrojenia miny.
Noah
Maxine siedziała na barowym stołku, z luźno opuszczonymi nogami, bo jej stopy – po tym, jak już usiadła głęboko – nie sięgały poprzecznego szczebelka między nogami stołka. Lewą dłonią nadal przytrzymywała się krawędzi kontuaru. Prawą nadal przyciskała do ust. Brązowe oczy miała szeroko rozwarte, białka błyszczały w przytłumionym, ciepłym barowym świetle. Praktycznie nie mrugała, choć może powinna. Może jedno mrugnięcie wystarczyło by do tego, żeby stojąca przed nią dziewczyna przestała wyglądać tak samo, jak ona. Może tylko jej się wydawało, może to przez to słabe światło, może te kilka łyków piwa, które zdążyła wypić, uderzyło jej do głowy. Maxine wiedziała, że nie mogła upić się tak szybko, nie tak małą ilością tak słabego alkoholu, ale niczego w tym momencie bardziej nie chciała, niż to, by być kompletnie pijaną, bo tylko tak mogła wytłumaczyć to, co widziała. Pijackie zwidy. Stojąca przed nią na wyciągnięcie ręki dziewczyna musiała być pijackim zwidem, bo czym więcej? Kim więcej?
OdpowiedzUsuńMocniej zacisnęła palce na kontuarze, kiedy lekko zakręciło jej się w głowie. Wtedy też zdała sobie sprawę z tego, że odkąd się obróciła, wstrzymuje w płucach powietrze, przez co czuła dudnienie własnego serca w uszach. Odjęła prawą dłoń od ust, przez które odetchnęła, nim finalnie je zacisnęła. Drgnęła, jakby chciała zejść z barowego stołka, ale zamiast tego obie dłonie zacisnęła na siedzisku, przy swoich udach. Czuła, że musi czegokolwiek się trzymać, bo świat wokół niej nie tylko metaforycznie chwiał się w posadach, ale też falował całkiem realnie pod wpływem tego, że krew raz odpływała jej z głowy, a raz uderzała do niej z impetem.
Widząc, co się dzieje, Angela przysunęła się bliżej przyjaciółki ze studiów. Zetknęła się z nią ramieniem, by dać Maxine oparcie, bo nigdy jeszcze nie widziała jej tak niezdrowo bladej, co było widać wyraźnie nawet teraz, kiedy na jej twarz padały głębokie cienie od słabego oświetlenia.
Riley strzeliła oczami w bok, kiedy poczuła na ciele ciepło Angeli. Oparła się o nią delikatnie, bynajmniej nie puszczając stołka i ostrożnie wróciła spojrzeniem do nieznajomej, która wyglądała na równie przestraszoną, co ona. Czuła, że robi jej się sucho w ustach. Czuła, że się poci, że jej luźny t-shirt wilgotnieje pod pachami. Zrobiło jej się nieznośnie gorąco, chwilę potem zimno – na jej ręce wystąpiła gęsia skórka. Max nie myślała – pozwalała, by jej ciało reagowało, poddając się przewalającym się przez nie emocjom. Nie myślała, ponieważ nie wiedziała, co myśleć i bała się, dokąd to myślenie może ją zaprowadzić. Na pewno istniało realne wytłumaczenie na to, że miała przed sobą swojego klona, ale nie chciała teraz tego wytłumaczenia szukać. Nie tutaj, nie w studenckim barze pełnym jej znajomych, ale też obcych twarzy. Już teraz siedzące i stojące najbliżej osoby zaczynały szemrać, choć ten szmer zdawał się nie docierać do uszu Maxine.
Odkleiła język od podniebienia, spróbowała przełknąć ślinę, której nie było. Rozchyliła wargi. Chciała się odezwać, powiedzieć cokolwiek, ale z jej ust nie wydobył się żaden dźwięk. Bo co takiego miała powiedzieć? W głowie miała pustkę.
— To jest Andrea. — To Angela w końcu się odezwała, litując się zarówno nad jedną, jak i nad drugą. Sama nic z tego nie rozumiała, ale że to nie ona została sklonowana, to myślała względnie trzeźwo i czuła się całkiem dobrze. — Andrea Wilson — kontynuowała, nachylona lekko ku Max. Mówiąc, patrzyła wprost na Andreę. — Wpadłam na nią, kiedy szłam do kibelka. Pokazała mi prawo jazdy. Andrea twierdzi, że ludzie robili sobie z niej jaja.
Blondynka odsunęła się od Max i z rękoma założonymi na piersi stanęła z boku. Kiedy oceniła, że Riley wystarczająco mocno trzyma się stołka i z niego nie zleci, przeniosła wzrok na Andreę i mówiła dalej.
— Maxine zaczęła dostawać dziwne smsy, ludzie zaczepiali ją też zupełnie otwarcie. Że ktoś ją gdzieś widział. Że z kimś się nie przywitała. Że zachowuje się dziwnie. To musiałaś być ty — zawyrokowała i zlustrowała wzrokiem sylwetkę Wilson, od jej twarzy do stóp i z powrotem, powoli i z namysłem. — Nie jesteś stąd, prawda? — zapytała, wbijając w nią przenikliwe spojrzenie, podczas gdy Max tylko siedziała na tym cholernym stołku, ale tylko na tyle było ją w tym momencie stać. Ucieszyła się w duchu, że Angela zdecydowała się wziąć na siebie rolę bufora pomiędzy nimi. Pomiędzy nią, Max, a pomiędzy tą… Andreą.
UsuńMAXINE RILEY
Noah stał jeszcze chwilę w progu, z paczką ciepłych cynamonek w dłoniach, wpatrzony w zamknięte przed chwilą drzwi. Czuł się jak idiota i to w pełnym znaczeniu tego słowa. Przez kilka dni jego głowa była jedną wielką plątaniną myśli: szpital, Maxine, dziewczyna, która wyglądała jak ona, własna wściekłość, wstyd, świadomość, że przesadził. Teraz wreszcie miał przed sobą tę właściwą Andreę Wilson i nie potrafił wydusić z siebie nic mądrego. Wiedział tylko, że musi to naprawić. Oparł się ramieniem o framugę, próbując zebrać myśli, kiedy usłyszał, jak zamek zaskakuje ponownie. Gdy Andrea wyszła, już ubrana, ze spojrzeniem spokojnym, ale nie pozbawionym chłodu, Noah tylko skinął głową, czując, jak coś w środku mu się rozluźnia. Nie kazała mu się wynosić, to już było coś.
OdpowiedzUsuń- Jasne - odpowiedział cicho, niemal z ulgą, gdy zaproponowała spacer. Ruszył obok niej, trzymając paczkę z cynamonkami tak, jakby to była jakaś ofiara zadośćuczynienia. Nie próbował się tłumaczyć od razu, bo każde słowo, jakie przychodziło mu do głowy, brzmiało żałośnie. Dopiero, gdy zeszli po schodach i wyszli na zewnątrz, gdzie powietrze pachniało jesienią i dymem z pobliskich kawiarni, odezwał się w końcu.
- Wiem - przyznał po chwili milczenia, zerkając na nią z boku - Zachowałem się jak dupek. I jak kompletny kretyn. Nie próbuję się usprawiedliwiać, ale... - urwał, przeczesał dłonią włosy, jakby chciał zetrzeć z siebie resztki tamtego dnia - Myślałem, że to jakaś cholerna wkrętka, że Maxine z moimi kolegami... że znowu mnie robią w balona. A potem... potem już nie wiedziałem, jak to odkręcić - uśmiechnął się blado, bez cienia pewności siebie, którą zwykle miał w pracy, gdy wkładał biały fartuch - Kupiłem cynamonki, bo podobno to zawsze działa. Na gniew, na żal, na wszystko - uniósł papierowe opakowanie w jej stronę - Ale jakbyś chciała rzucić mi nimi w twarz, to też zasłużyłem - zaśmiał się cicho. Szli dalej wzdłuż chodnika zasypanego liśćmi. Noah przez chwilę milczał, słuchając szelestu kroków i cichego, przytłumionego hałasu miasta - Wiesz, co jest najdziwniejsze? - odezwał się po chwili, z lekkim uśmiechem, już spokojniejszym tonem - Gdyby nie ten cholerny wypadek, pewnie nigdy byśmy się nie spotkali. A szkoda byłoby nie spotkać kogoś, kto mówi mi prosto w twarz, że jestem dupkiem. Takich ludzi za mało w moim życiu - spojrzał na nią z tym nieśmiałym, trochę przepraszającym uśmiechem, który trudno było mu wytrenować, ale którym zwykle rozbrajał najbardziej spiętych pacjentów - Studiujesz tu, tak? - zapytał, żeby rozbić napięcie - Co dokładnie? Bo obstawiam, że coś wymagającego. Wyglądasz na kogoś, kto się nie boi ciężkiej roboty - uśmiechnął się lekko, trochę nieśmiało - Albo kogoś, kto uczy się trzech rzeczy naraz i jeszcze znajduje czas na pomoc wszystkim dookoła – dodał, przyglądając się jej badawczo.
Noah
Podczas gdy zdecydowana większość ludzi dobiegając trzydziestki powoli chwytała wiatr w żagle i stabilizowała swoje losy, Natale nadal w głębi duszy pozostawał tym samym wiecznie roztrzepanym trochę zbyt szybko wrzuconym w dorosłość dzieciakiem. Zawód streetphotographera należał do niewielu zajęć zarobkowych, które pozwalały swoim wykonawcom na niemal całkowite zapomnienie o czymś takim jak upływający czas. Odkąd zmarła jego ukochana Alix nikt nie przypominał mu już co rusz o ustalonych wieki temu terminach spotkań, a artystyczna dusza w połączeniu z portugalskimi genami powodowała, że dość często zwyczajnie o nich zapominał. Kolorowe karteczki porozwieszane w różnych kątach apartamentu też na dłuższą metę nie przyniosły efektu, bo zwyczajnie na drugi dzień nie potrafił sobie przypomnieć gdzie dokładnie też je przylepił. Pomijając już fakt, że w mieszkaniu wypełnionym od rana do nocy chaosem powodowanym przez dzieła wielu niebieskich ptaków owe karteczki zwyczajnie praktycznie nie rzucały się w oczy.
OdpowiedzUsuńO gościnnym wykładzie na Columbia University zaplanowanym na dwunastą przypomniał sobie wyłącznie pod wpływem natrętnej reklamy studenckich promocji na naukę języków obcych, która wyskoczyła mu już chyba milionowy podczas przeglądania strony sklepu internetowego z profesjonalnym sprzętem fotograficznym. Zakup nowego obiektywu do wykonywania jeszcze lepszej jakości zdjęć nocnych musiał stanowczo zaczekać, bo i tak nie miał już najmniejszych szans, by w porę zdążyć przejechać przez wiecznie zakorkowane miasto. Nie chcąc ryzykować dodatkowego przymusowego postoju w samym sercu Nowego Jorku zostawił swego nastoletniego jeepa na parkingu pod najbliższą stacją metra, przesiadając się na komunikację miejską. Nawet to nie mogło jednak sprawić, by w odpowiedniej sali pojawił się o wyznaczonym czasie, zwłaszcza że na domiar złego zabłądził również w wielkim gmachu. Pewnie błąkałby się tak aż do świtu, gdyby w pewnym momencie o mało co nie wpadł na przechodzącą akurat korytarzem sekretarkę. Dopiero z jej pomocą dotarł wreszcie pod odpowiednie drzwi. Zostawszy sam stał jeszcze przed nimi przez parę sekund, starając się choć trochę uspokoić nienaturalnie szybko bijące serce. Rzadko miał okazję występować przed tak dobrze wykształconą publicznością, toteż nie za bardzo wiedział, czego powinien spodziewać się po tych wszystkich młodych ludziach. Najchętniej zwyczajnie by stąd uciekł, lecz poczucie obowiązku było na całe szczęście silniejsze.
- Serdecznie przepraszam za spóźnienie. Okropne korki. – Uśmiechnął się lekko, wkraczając do środka.
Usuń- Pan Natale Morais, jak sądzę ? – Zwrócił się do niego średniego wzrostu około pięćdziesięcioletni szatyn, do niedawna zajmujący krzesło za wykładowczym blatem. – Miło mi Pana wreszcie poznać osobiście. – Dodał, wyciągając do Portugalczyka dłoń w geście powitania.
- Zgadza się. – Potwierdził, ściskając ją lekko. – A teraz, jeśli pan pozwoli, chciałbym przejść do meritum.
- Oczywiście. Życzę powodzenia. – Odparł mężczyzna, opuszczając pomieszczenie.
Po jego wyjściu wszystkie oczy skupiły się na wciąż nieco zestresowanym Nattym. Pragnąc choć trochę opanować emocje na dobry początek wypił kilka łyków ze stojącej na biurku szklanki, po czym odchrząknął lekko i powiódł spojrzeniem po przyszłych filmowcach. Jeszcze przez krótki moment walczył sam ze sobą, po czym oświadczył:
- Jak zapewne już wam wiadomo, nie jestem etatowym wykładowcą. Zarabiam głównie jako streetphotographer, ale od czasu do czasu zdarza mi się współpracować między innymi z branżą filmową. Nie chciałbym też, by te zajęcia stanowiły dla was jedynie synonim smutnego obowiązku. Pozwolę więc sobie zacząć od podstawowych zasad naszej współpracy. Po pierwsze: postarajcie się zapomnieć o wszystkim, co o mnie do tej pory słyszeliście i zacznijcie myśleć o mnie jako o kimś równym sobie. Sławny Pan Morais odpoczywa teraz gdzieś w porcie, dla was jestem po prostu Natty lub ewentualnie Natale. Po drugie: zdaję sobie sprawę, że zwykłych nudnych wykładów macie i bez mojego nudzenia pewnie całkiem sporo, toteż liczę na żywą dyskusję. Ok ? – Spytał, jak gdyby nigdy nic znajdując sobie wolne miejsce pomiędzy swoimi słuchaczami.
Natty
Jeszcze przez kilka godzin po dodaniu komentarza pod postem niejakiej Andrei Wilson Gilbert zastanawiał się, czy dobrze postąpił wystawiając się na celownik, i czy w ogóle chciało mu się użerać z tymi cholernymi studentami, szczególnie z dość prestiżowej uczelni. To jednak nie tak, że ich nie lubił – nie poznał w swoim życiu na tyle wielu przedstawicieli tej grupy społecznej, żeby móc wydawać jakiekolwiek osoby. Po prostu nie darzył zbyt ciepłymi uczuciami tych, którzy raz na jakiś czas odwiedzali jego kino, wykorzystywali na maksa zniżki, a potem zostawiali po sobie taki bałagan, że mężczyzna miał ochotę załamać ręce i najzwyczajniej w świecie rozpłakać się jak dziecko. Z drugiej strony, plusem potencjalnego zorganizowania takiego wydarzenia jak to, które nieznajoma opisała w swoim poście, byłoby bez wątpienia to, że miałby dodatkową parę rąk do pomocy w przypadku katastrofy – na co dzień nie mógł sobie pozwolić na załatwienie kogoś do pomocy. Raczej nikt nie podjąłby się czegoś takiego za darmo, a jemu ledwo starczało na życie, więc nawet nie miałby jak takiej osobie zapłacić.
OdpowiedzUsuńFinalnie wystąpił jednak przed szereg, zostawił komentarz z adresem i pozostawało jedynie czekać na odpowiedź, ale nie spodziewał się zbyt wiele. Kino cudów było raczej ostatnim miejscem, gdzie ktoś chciałby coś zorganizować. Mimo to, nikt nie mógł zabronić mu marzyć.
Przez najbliższe dni regularnie sprawdzał powiadomienia na Facebooku, co do tej pory mu się nie zdarzało, w głębi duszy niecierpliwie czekając na jakikolwiek odzew od autorki ogłoszenia. Jednak im dłużej w eterze panowała cisza, tym szybciej jego nadzieja umierała, aż ostatecznie postanowił wymazać sprawę z pamięci i znowu w stu procentach skupić się na swoich codziennych zadaniach.
We wtorkowy wieczór postanowił zakończyć seanse odrobinę wcześniej, bo już o godzinie dziewiętnastej, jako że na następny dzień w repertuar wpisany był maraton horrorów, a on chciał się przed nim porządnie wyspać. Oczywiście pozostało mu jeszcze posprzątanie sali i niewielkiego baru kinowego, czego szczerze nienawidził, ale nie chciał ryzykować pojawienia się karaluchów – wystarczyło, że alejkę zlokalizowaną za tylnym wejściem kina upatrzyły sobie szczury. Dopóki jednak trzymały się z dala od wnętrza, Gilbert udawał po prostu, że ich nie widzi.
Zamiatał właśnie podłogę między siedzeniami, kiedy usłyszał skrzypnięcie drzwi wejściowych – a przynajmniej coś, co je przypominało. W absolutnej ciszy panującej w środku wszystkie dźwięki mogły być w rzeczywistości czymś innym. Nie spodziewał się jednak nikogo, więc postanowił to zignorować. A przynajmniej dopóki nie dotarł do niego kobiecy głos. Zmarszczył brwi. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś przekroczył próg kina po zakończeniu ostatniego seansu. Odłożył miotłę, palcami przygładził wąs i udał się w stronę głównego holu, po drodze poprawiając jeszcze krawat.
— Słucham? — rzucił na widok kobiety, nieświadomie dość ostro, ale zmęczenie robiło swoje. — Zostawiła coś pani?
Jako że zupełnie zdążył już zapomnieć o poście na facebooku, jedynym sensownym powodem pojawienia się gościa wydawało mu się to, że była to jakaś uczestniczka wcześniejszego seansu, której coś upadło na podłogę w ciemnej sali i ta dopiero teraz sobie o tym przypomniała. Zazwyczaj pamiętał jednak twarze klientów, w końcu nie było ich wielu, a ta wydawała się nowa.
GILBERT MINX
[Dziękuję za powitanie na blogu, jest mi bardzo miło :) Twoje postaci są tak świetne, że z chęcią porwałabym każdą na wątek, ale żeby Cię nie nadwyrężać, przychodzę z pomysłem do Andy, choć na Olivię też tli mi się coś w głowie. Jeśli chodzi o Andy, pomyślałam, że może ojciec Rowana jest fundatorem jakiś stypendiów dla artystów na jej uczelni, Rowan będzie musiał go zastąpić na jakiejś przemowie i zaraz po tym, kiedy ją skończy, dostanie pod drzwiami jakiegoś ataku paniki i Andy udzieli mu pomocy? Bije od niej dobre serduszko, więc wierzę, że by tak postąpiła :) Jeśli chodzi o Olivię, myślałam o tym, że ich rodziny mogłoby się znać od lat, oni za dzieciaka także, a ona była takim jego głosem rozsądku, taką trochę starszą siostrą. Takie dwie sprawy Ci podrzucam do przemyślenia, jestem też otwarta na wszystko inne, chętnie coś razem stworzę :)]
OdpowiedzUsuńRowan
Nie był dobry w organizacji – nawet organizowanie własnego życia nie zawsze mu wychodziło – i nie zamierzał udawać, że jest inaczej. Nie przeszkadzało mu, gdy ktoś się z tego nabijał.
OdpowiedzUsuńIstniało multum bardziej drażliwych tematów, z których żart mógłby zaboleć. Jeszcze więcej, z których nie. W końcu sam Leif mnóstwo rzeczy lekko prześmiewał, więc naturalnie pozwalał i innym naigrawać się z niego. Nie miał tyle czasu w życiu, aby poświęcać go na obrażanie się. Choć gdyby oczywiście chciał, to by go znalazł – ale nie chciał i to było najważniejsze.
Nie miał też chęci do brania na siebie odpowiedzialności. Jedyną osobą, za którą powinien był odpowiadać i przed którą powinien był odpowiadać, był on sam. A to czasami było wyjątkowo męczące.
Prawie tak męczące, jak powolne chodzenie. Czasem wydawało się, że większą torturą dla Leifa byłaby konieczność chodzenie tiptopami niż waterboarding, szczęśliwie nie miał okazji jeszcze się przekonać. Wolnochodzący go wykańczali. Za czasów high schoolu żartował czasem, że te strzelaniny to pewnie tylko dlatego że ktoś w końcu wkurzył się na ślimaczących się na korytarzach uczniów.
Z jakiegoś powodu nauczycielka, która to usłyszała, wcale się nie śmiała. Twierdziła, że to niestosowne, że z takich rzeczy nie wypada. Leif twierdził, że nie miała poczucia humoru. Żart niejednemu mógł pomóc.
Z drugiej strony: zaszkodzić też.
Teraz jednak kroczył spokojnie, dostojnie wręcz, i tylko rekompensował to sobie, skacząc spojrzeniem po różnych punktach pomieszczenia. Za wiele ciekawego się nie działo. Nuda. I nawet smacznych przekąsek na horyzoncie nie dostrzegł. Mimo pozornego rozproszenia, uważnie słuchał Andrei – ale słowa o kiju i tak wzięły go z zaskoczenia, co wyraził cichym parsknięciem śmiechem. Tego się nie spodziewał.
Już chciał rzucić coś o własnej hipermobilności, zaproponować, że pokaże coś obrzydliwego – i pokazać, jak mocno potrafi wygiąć palce – ale zerknął Andreę akurat w momencie, gdy dalej mówiła o tańcu. Wiedział, że go okłamywała: teraz twierdziła, że zatańczy z nim wszystko, a chwilę wcześniej odmawiała fokstrota.
Nie szkodzi. I tak nie znał ani jednego kroku.
– Dobrze – odparł, przymrużając oczy. Rumieniec nie umknął uwadze. – Przetestujemy to za chwilę.
Już-już miał wejść do środka, wkroczyć na cichą aukcję, gdy Andrea go zatrzymała. Posłusznie przystanął, ale tylko na sekundę i w mig przeszedł – półświadomie – ponownie do ruchu, obracając się (i Andreę przy okazji) w ruchu, więc w efekcie do sali wmaszerował tyłem, delikatnie pociągając za sobą dziewczynę.
Klub? Myśli poszły w ruch. Od razu szukał w pamięci, czy w okolicy są jakieś fajne kluby – czy poszukać będzie trzeba dalej. Do samego pomysłu nie trzeba było go przekonywać długo.
– Pewnie – odparł entuzjastycznie. – Potem za dwie godziny? Potem za godzinę? Potem za kwadrans czy…? – zapytał ją pytaniami i wreszcie znów się obrócił, aby omieść salę wzrokiem.
Rzeźba, która zainteresowała go z oddali, w bliższej odległości traciła na urodzie. Poza tym: przedmioty były dość nudziarskie, przynajmniej na pierwszy rzut. Wystawna psia miska, ozdobiona absurdalnymi diamentami, ściągała wzrok. Swoim kretynizmem.
Przynajmniej stały tu małe bufetowe stoliczki. Z serem na talerzykach.
– …czy potem za pięć minut? – dokończył. – Ej, a widziałaś gdzieś Briana? – zapytał o klienta z Fundacji, jakby nagle przypomniał sobie o jego istnieniu. Pomyślał, że dobrze byłoby go znaleźć, przywitać się (tym samym zyskując oficjalne potwierdzenie, że się było na miejscu). – Czy go tu nie ma?
Leif Zweig
Światła w sali konferencyjnej były zbyt jasne. Takie, które nie pozwalają się ukryć. Rowan stał przed rzędem młodych ludzi, ubranych w szarości, biele i ciche ambicje. Na ekranie za nim świeciło się nazwisko jego rodziny - Ardent Foundation for the Arts - w tej samej typografii, która przez lata zdobiła marmurowe gmachy i srebrne koperty zaproszeń. Mówił to, co mu napisano. O pasji, o odwadze tworzenia, o potrzebie wspierania talentu. Słowa płynęły gładko, tak jak miały, głosem, który był dobrze wyuczony, lecz zupełnie obcy. Nie słuchał siebie. Każde zdanie brzmiało jak echo czyjegoś innego życia. Gdy skończył, rozległy się brawa, uprzejme, precyzyjnie odmierzane. Uśmiechnął się. Wyszedł. Korytarz był chłodny i zbyt cichy. Szyby drżały od oddechu klimatyzacji. Oparł się o ścianę, czując, jak powietrze nagle robi się gęste, jakby próbowało wejść do płuc, a nie mogło. Dźwięk kroków odbijał się od marmuru, zamieniając się w szum. Palce drżały. Krawat ciążył jak sznur. Oddychał płytko. Zbyt szybko. Zbyt głośno. Świat wirował. Nie sala, nie ludzie, tylko on sam, zamknięty w sobie, jak w celi, która nie miała krat. Nikt nie zauważył, że Rowan Ardent, nazwisko z marmuru i błyszczących nagłówków, właśnie próbował nauczyć się znowu oddychać. Drżały mu dłonie. Drobne, niewidoczne drżenie, które zaczyna się gdzieś w środku i wędruje do skóry, jakby ciało próbowało przypomnieć sobie, że wciąż istnieje. Zsunął krawat, rozpiął guzik przy szyi. Zimne powietrze uderzyło w gardło. Przez sekundę było lepiej. Oparł się o ścianę, czując pod palcami chłód kamienia. Czysty, gładki, obojętny. Takiego chłodu brakowało mu w domu, tam wszystko było miękkie, wypolerowane, ciepłe od pieniędzy. Tu przynajmniej coś było prawdziwe. Oddech przyspieszył znowu. Zgubił rytm. W uszach zaczęło dzwonić. Serce waliło jak pięść w drzwi, których nikt nie otworzy. Zamknął oczy i widział tamten dzień - migające światła, krzyk, który nie zdążył się narodzić, szum silnika, który pękł razem z nim. Czasem myślał, że zostawił tamten krzyk za sobą, gdzieś między wyrokiem, a pierwszą nocą w celi. Ale on wracał, zawsze wracał. Szedł powoli wzdłuż korytarza. Każdy krok dudnił jak echo własnych myśli. Na ścianach wisiały fotografie absolwentów - twarze pełne światła, ambicji, życia, zatrzymał się przy jednej. Dziewczyna z rozwianymi włosami, śmiejąca się prosto w obiektyw. Na dole podpis: Class of 2019. Dotknął zdjęcia opuszkami palców. Zazdrościł jej. Tego, że nie zna ciężaru winy, który zostaje pod skórą nawet wtedy, gdy już dawno odbyłeś karę. Z zewnątrz dobiegł dźwięk miasta, klakson, głosy studentów, szum ulicy. Zamknął oczy i przez moment chciał po prostu wtopić się w ten dźwięk, być kimś z tłumu. Nie nazwiskiem. Nie przeszłością, ale jego nazwisko było jak tatuaż. Nie dało się go zmyć, choć próbował. Usiadł na ławce naprzeciwko okna. Spojrzał na swoje odbicie, ten sam kształt twarzy, ale oczy inne. Zgaszone, jakby ktoś zgasił światło i nigdy nie zapalił ponownie. Wciągnął powietrze, ale ono nie chciało wejść. Klatka piersiowa uniosła się tylko do połowy, a potem cofnęła, jakby ciało bało się oddechu. Palce zacisnęły się na krawędzi ławki. Metal był zimny, prawdziwy. To go trzymało, ale głowa już odpływała. Zamknął oczy. Znowu asfalt. Znowu światła. Znowu tamten błysk, ten moment, który zawsze wracał, kiedy próbował się uspokoić. Krzyk opony, trzask, cisza. Cisza, która nigdy się nie kończy. Otworzył oczy gwałtownie. Powietrze wdarło się do płuc jak szkło. Zgiął się w pół, dłonie przy twarzy. Czuł, jak ciało walczy, jak wszystko w nim próbuje uciec, choć nie ma dokąd.
OdpowiedzUsuńRowan i jego atak paniki w pakiecie