Sophia Antonette Moreira ——— 22 latka; urodzona 21 marca 2003 roku w Nowym Jorku ● Natomiast od drugiego roku życia do dziewiątego mieszkała w São Paulo w Brazylii skąd pochodziła jej mama ● Studentka czwartego roku architektury krajobrazu na Columbia University ● Co roku wolontariuszka w sanktuarium dla zwierząt na Kostaryce ● Córka przedwcześnie zmarłej biolożki i CEO sieci hoteli Veritas Grand Hotels, który uczucia okazuje kolejnymi przelewami, bo inaczej już nie potrafi ● Podłużna blizna ciągnąca się od nadgarstka po łokieć na prawym przedramieniu ● Penthouse przy 111 West 57th Street dzielony z ojcem, macochą, przyrodnią i przybraną siostrą, z którymi ma napięte relacje ● Podwładna Chestera, który ze wszystkich domowników polubił tylko Soph i uroczej Daisy ● Powiązania
Bo wypadek to dziwna rzecz. Nigdy jej nie ma, dopóki się nie wydarzy.
Sophia
Moreira nie jest postacią znaną, choć zdawać by się mogło, że mając popularnego
ojca będzie próbowała wybić się na jego plecach. Nic jednak bardziej mylnego,
bo wcale się nie wychyla i nie korzysta, zbyt często, z popularności ojca. Na
próżno więc szukać jej kont w mediach społecznościowych, bo i tak się ich nie
znajdzie. W przeciwieństwie do swoich sióstr nie jest głodna rozgłosu i
uwagi. W zupełności wystarcza jej bliskie grono przyjaciół, na których wie, że
może polegać i że nie kręcą się przy niej ze względu na majątek, który w
przyszłości odziedziczy. Żyje po cichu, ale nie odmawia sobie luksusów, które
zapewnia jej każdego dnia ojciec. Zamiast wydawać tysiące na nowe ubrania woli
wybrać się w długą podróż, bo poznanie nowych kultur, smaków, ludzi i miejsc nasyci
ją bardziej niż droga sukienka, którą pewnie i tak zapomniałaby włożyć.
Przyszła
na świat w prywatnej klinice na Manhattanie, ale swoje serce zostawiła w
Brazylii w miejscu, gdzie urodziła się i wychowała jej mama. Przy każdej
wizycie odzyskuje małe kawałeczki, lecz te znikają w chwili, w której znajdzie
się na pokładzie samolotu, który z powrotem zabiera ją do Nowego Jorku. Większość
swojego czasu spędza z rodziną od strony mamy w jej rodzinnym kraju lub włócząc
się po świecie, o ile ma czas wolny od zajęć. Apartament na Manhattanie już od dawna
nie ma w sobie rodzinnej atmosfery. Jeszcze parę lat temu przestrzeń wypełniona
była miłością, wzajemnym oddaniem. Dziś, pomimo że mieszkanie jest zapełnione
ludźmi jest w nim ponuro, chłodno i nieprzyjemnie.
Trzyma
się raczej na uboczu i nie zwraca na siebie uwagi. Dalej nie przyzwyczaiła się
do nowej, a w zasadzie obcej codzienności. Nie mówi głośno, że przeszkadza jej
nowa żona ojca i jej córki. Ani o tym, że tęskni za ojcem, który od dnia
wypadku zmienił się nie do poznania, a śladu po tym ciepłym i czułym człowieku
już nie ma.
Sophia żyje po swojemu i stara się nie wchodzić macosze i jej córkom w drogę. Wychodzi wcześnie rano z apartamentu, ale nie wsiada do samochodu z prywatnym kierowcą tylko biegnie na metro. Zawsze wstąpi po ulubionego bajgla i kawę na mleku owsianym z syropem waniliowym. W ciągu dnia pilnie się uczy, a czasami tylko udaje, że zwraca uwagę na to, co dzieje się na wykładach. Zbyt często marzy o niemożliwych rzeczach, a jeszcze częściej marzy o ucieczce z Nowego Jorku. Najbardziej na świecie chciałaby cofnąć czas i nie dopuścić do wypadku, który rozbił jej rodzinę. Wie, że to jest niemożliwe, więc ze smutnym uśmiechem pociera obrączkę mamy, którą nosi na środkowym palcu lewej dłoni i wraca do rzeczywistości. Tej nieco smutnej i szarej, ale mimo to i tak stara się z niej wyciągnąć to, co najlepsze.


Carter milczał przez dłuższą chwilę, pozwalając jej mówić, słuchał uważnie, a w jego spojrzeniu było coś miękkiego, nienachalnego. Nie chciał jej przerywać. Tylko jego palce nie przestawały poruszać się po jej plecach równym, uspokajającym ruchem, jakby chciał, by wszystko, co w niej napięte, powoli odpuszczało. W końcu odsunął głowę lekko, na tyle, żeby mógł na nią spojrzeć.
OdpowiedzUsuń— Tak. — Przytaknął spokojnie. — To zaufany człowiek, Soph. Robił to już wiele razy. Nikomu nic nie mówi, nie pyta, nie komentuje. Po prostu robi swoje i znika. — Głos miał niski, spokojny, ale pewny, jakby chciał jej tym tonem wlać trochę spokoju w żyły. — To… sprawdzony sposób. Od razu postawi cię na nogi.
Sięgnął po telefon leżący na blacie obok sprzętu. Ekran rozświetlił jego twarz na moment, a kciuk bez pośpiechu przesuwał się po ekranie. Napisał krótką wiadomość, po chwili dostał krótkie ok. Odłożył telefon i odchylił się lekko na oparcie. Przez chwilę patrzył przed siebie w pustkę, w coś niewidzialnego, może we wspomnienia. To nie była nowość. Ten dźwięk pękającej ampułki, cichy syk płynu w kroplówce, zapach alkoholu z waty. Najpierw robił to sam, po swoich własnych nocach, żeby szybciej pozbierać się po wszystkim, żeby wyciszyć pulsujący ból głowy, to obrzydliwe drżenie w środku. Potem przyszły noce ze Sloane. Te same prochy, te same kroplówki, ten sam rytuał, szybka regeneracja po występach, po afterach, po wszystkim, co rozsadzało ich od środka.
Teraz robił to znowu.
— Nikt nie widział, Soph. — Odezwał się znowu, miękko, gdy wrócił do niej wzrokiem. — Wszyscy byli na czymś. Albo po prostu pijani. Nikt się nie przyglądał. Ty wyglądałaś… normalnie. — Przesunął kciukiem po jej policzku, odsuwając pasmo włosów. — Wyszliśmy cicho. Nie wzbudziłaś żadnego zainteresowania. — Nachylił się trochę, żeby zobaczyć jej twarz, jakby chciał, żeby usłyszała w jego głosie prawdę. — Naprawdę. Gdybym cię nie znał, nawet bym nie zauważył.
Zamilkł na sekundę, a potem jego kącik ust drgnął lekko, gdy przypomniał sobie wcześniejszą scenę.
— A Selena… — parsknął cicho pod nosem, z tym półuśmiechem, który często poprzedzał sarkastyczny komentarz. — Domyśliła się... — Pokręcił głową, ale tym razem w jego tonie było więcej ciepła niż irytacji. — Jak przyszła pogadać, przez chwilę myślałem, że nie pozwoli mi cię zabrać. — Zaśmiał się cicho, ten dźwięk był chrapliwy, ale szczery. — Miała taki wzrok, jakby za sekundę miała mi przyłożyć.
Ujął jej podbródek i lekko uniósł jej twarz, żeby na niego spojrzała. — Ale dałem jej słowo, że się tobą zajmę i w końcu odpuściła. — Roześmiał się cicho, tym niskim, szorstkim śmiechem, który szybko gasł, ale zostawiał po sobie miękkie echo.
Wbrew temu, jak ostro zabrzmiał jego śmiech, w środku nie czuł do Seleny złości. Czasami potrafiła wejść mu pod skórę jednym spojrzeniem, tym pełnym podejrzeń, jakby czytała w nim wszystkie błędy, które chciał ukryć. A mimo to wiedział, że jej ton, choć ostry, płynął z troski. Nie ufała mu, ale kochała Sophię, bezwarunkowo, po przyjacielsku, jak ktoś, kto włożyłby ręce w ogień, byle tylko ochronić tę dziewczynę przed wszystkim, co mogłoby ją zranić. Carter to widział. Wczoraj, kiedy próbowała mu stanąć na drodze, nie widział w niej histerii, tylko panikę. W jej oczach nie było nienawiści tylko strach. I musiał to szanować, nawet jeśli przez sekundę naprawdę chciał kazać jej się odczepić. Takich ludzi nie dało się nie doceniać, nawet jeśli mieli trudny charakter. Zresztą, Carter wcale nie był łatwiejszy.
Carter
Carter przez chwilę po prostu na nią patrzył, w ciszy, która była dziwnie miękka po całym tym chaosie, jaki przeszli. W tym spojrzeniu nie było ani cienia wyrzutu. Tylko zmęczenie i spokój człowieka, który wreszcie widzi, że ktoś wraca z miejsca, gdzie prawie się zatracił.
OdpowiedzUsuńUcieszył się, gdy usłyszał jej ciche „okej”. Może nie był to szeroki uśmiech, raczej coś na kształt ulgi, która przeszła przez jego twarz, gdy Sophia zgodziła się na to, by pozwolić sobie pomóc. Wiedział, że to nie była łatwa decyzja, nie dla niej, która zawsze chciała wszystko kontrolować, nawet kiedy świat wymykał jej się z rąk. — Będzie tu za jakieś pół godziny. — Powiedział spokojnie, jakby chodziło o coś zupełnie zwyczajnego, o naprawę sprzętu albo dostawę kolacji. Nie chciał, żeby czuła się jak pacjentka. Miała po prostu dojść do siebie, tak jak on kiedyś musiał.
— Przyjedzie, zrobi co trzeba i zaraz zniknie. Nic wielkiego, obiecałem, że nikogo nie będzie.
Mówiąc to, przesunął kciukiem po jej ustach, nie jak ktoś, kto próbuje zatrzymać pocałunek, tylko jakby chciał go zapamiętać. Ten gest był bardziej wdzięcznością niż pragnieniem. Wiedział, że to, co między nimi było teraz, wymagało delikatności. Żadnych gwałtownych ruchów, żadnego nacisku.
Kiedy wypowiedziała to „chyba nigdy nie było mi tak dobrze”, uniósł brew, a w kąciku jego ust pojawił się ledwie zauważalny cień uśmiechu.
— MDMA — rzucił krótko, prawie od niechcenia, ale spojrzał na nią zaraz potem, ciepło, bez oceniania.
— Molly — wyjaśnił spokojnie, jakby mówił o czymś, co znał aż za dobrze. — Dlatego było ci tak dobrze — dodał ciszej, bez goryczy, tylko z tą surową szczerością, na jaką mógł się zdobyć.
Milczał przez moment, pozwalając jej to przetworzyć, po czym wzruszył lekko ramieniem. — Zwykle po tym nie jest aż tak źle dzień później. — mruknął, bardziej do siebie niż do niej. Ale wiedział, że Sophia nie miała w sobie tego pancerza, który on i ludzie tacy jak on przez lata budowali. Miała wrażliwość, która po czymś takim zostawała rozszarpana na strzępy. W myślach wrócił na chwilę do tamtych dawnych nocy. Do Vegas. Do pokoju hotelowego, w którym zasypiali dopiero, gdy zza firan przebijało się słońce. Do stolika zawalonego pustymi szklankami, niedopałkami i cienkimi śladami na szkle. Do rozbitego szkła na podłodze. Do Sloane, która śmiała się wtedy tak głośno, że nawet sąsiedzi przestali protestować, a potem płakała jeszcze głośniej. Tak źle, jak wtedy, nie czuł się nigdy wcześniej ani nigdy później. Po tamtym weekendzie przez dwa dni nie mógł spojrzeć na siebie w lustrze.
Po jednej tabletce nikt nie powinien czuć się aż tak fatalnie. Zazwyczaj po wszystkim palili skręta, pili kawę i „żyli dalej”, jak to zawsze mówiła Sloane. Z tą różnicą, że on, Sloane i Molly, to była mieszanka wybuchowa. Taka, której lepiej już nie dotykać.
Nie wspomniał jej imienia. Przemilczał to, jakby wspomnienie o tamtych dniach miało zostać między nim a jego własnym sumieniem.
— Na początku myślałem, że po prostu… za dużo wypiłaś. Ale pewnie dlatego tak to na ciebie podziałało — odezwał się w końcu, głosem spokojniejszym, jakby chciał przywrócić ją do teraźniejszości. — Organizm nie wie, co się dzieje. Dostaje coś, co rozszerza granice wszystkiego, ciała, głowy, emocji… — mówił cicho, bez wyższości. — A potem wszystko się zamyka. I zostaje… to.
Pogładził ją kciukiem po dłoni, krótkim, czułym gestem. Nie chciał, żeby zapamiętała z tej nocy tylko ten upadek. Ale też wiedział, że pierwszy raz po czymś takim zawsze boli najmocniej, bo jeszcze nie ma w tobie tej twardości, która pozwala się znieczulić. I w jej przypadku, dobrze, że jej nie miała.
Kiedy Sophia się odsunęła, pozwolił jej. Nie zatrzymywał, choć przez moment kusiło go, żeby po prostu przytrzymać ją jeszcze chwilę.
Zamiast tego skinął głową, jakby dawał jej ciche przyzwolenie.
— Idź, mała. — Mruknął. — Zrób, co musisz.
Odprowadził ją spojrzeniem, a potem przez chwilę siedział nieruchomo, oparty o oparcie fotela, z dłonią opartą o kark. W jego głowie szumiało. Nie tylko od zmęczenia, od całej tej mieszaniny emocji, które zebrały się przez ostatnie doby. Ulga, że jest bezpieczna. Złość, że ktoś śmiał jej coś dosypać. I coś jeszcze to uparte uczucie, że to wszystko mogło skończyć się dużo gorzej. Carter odłożył telefon na biurko i oparł się plecami o krzesło, odchylając głowę. Wspomnienia przyszły same, znajomy zapach soli fizjologicznej, cichy syk odkręcanego korka, metaliczny błysk igły. Widział to już zbyt wiele razy. Teraz nienawidził tego wspomnienia. Nienawidził tego, że w ogóle musiał sięgać po coś takiego znowu, tylko że tym razem chodziło o Sophię. Wstał. Przeszedł się po pomieszczeniu, chcąc zrzucić z siebie ten ciężar, to nieproszone déjà vu.
OdpowiedzUsuńDoktor pojawił się dokładnie o tej porze, o której Carter powiedział, punktualnie, bez zbędnego dzwonienia, po prostu wszedł po krótkim potwierdzeniu przez ochronę. Mężczyzna był spokojny, uprzejmy i dyskretny, taki, jakiego Carter potrzebował, żadnych zbędnych pytań, żadnego oceniania, tylko czysta, profesjonalna rutyna. Miał na sobie ciemny golf i lekarską torbę, z której po chwili wyciągnął zestaw: sterylne opakowania, kroplówki, igły, bandaże, kilka fiolek z elektrolitami i witaminami.
Sophia siedziała już na kanapie w salonie, owinięta miękkim kocem, kiedy lekarz podszedł i nachylił się przy niej. Głos miał spokojny, łagodny, ton wyważony, wszystko w nim mówiło, że ma doświadczenie w takich sytuacjach.
— Nie będzie bolało, obiecuję — rzucił krótko, z uśmiechem, który rozładował napięcie. Szybkie badanie pulsu, ciśnienia, kilka prostych pytań: czy coś jadła, piła, czy czuje zawroty głowy. Sophia odpowiadała półgłosem, ale już bez tego wcześniejszego drżenia. Po chwili igła znalazła się w jej przedramieniu, a przezroczysty płyn zaczął spokojnie spływać do jej żył. Miała zamknięte oczy, oparła głowę o oparcie, a Carter siedział obok, z tą swoją nieco zbyt spokojną miną, jakby próbował ukryć, że sam też jest zmęczony.
Lekarz zerknął na niego i uniósł brew.
— A ty? — zapytał półżartem. — Wyglądasz, jakby też ci się coś przydało.
Carter uśmiechnął się lekko, bez zaprzeczeń.
— Skoro już tu jesteś… — odpowiedział.
Nie potrzebował tego tak jak ona, ale prawda była taka, że i jego organizm po nocy w klubie nie był w idealnym stanie. Kroplówka nie zaszkodzi, a skoro miała jej pomóc, chciał, żeby wyglądało to tak samo. Jak coś normalnego. Żadnego litościwego „ratowania jej”. Po czterdziestu minutach Sophia wyglądała lepiej. Skóra nabrała koloru, oddech miała spokojniejszy, a oczy nie błyszczały już tym ciężkim zmęczeniem. Kiedy lekarz spakował sprzęt, Carter odprowadził go do drzwi. Rozmawiali chwilę na korytarzu.
— Dzięki, jak zwykle — rzucił Carter, podając mu kopertę, a lekarz skinął głową z tym samym zrozumiałym półuśmiechem, jaki mają ludzie, którzy już nie muszą o nic pytać.
Zamknął za nim drzwi i przez moment oparł się o framugę, odetchnął głęboko, czując jak to dziwne napięcie powoli zaczyna go opuszczać.
Kiedy wrócił do salonu, Sophia siedziała już prościej, z kocem opartym o ramiona, w dłoniach trzymała szklankę z wodą. W jej twarzy było więcej życia, delikatny rumieniec na policzkach, ten sam, który zawsze wracał, gdy zaczynała czuć się bezpieczniej. Carter przysiadł obok niej, tym razem już spokojniejszy, z tą charakterystyczną dla niego swobodą, jakby cały ten chaos w końcu odszedł.
— I jak? Lepiej? — mruknął cicho, z półuśmiechem, opierając łokcie o kolana.
Carter
Wbrew pozorom i wbrew temu, jak Sophia się czuła, nic wielkiego przecież się nie stało. W końcu Molly była jednym z tych „lżejszych” narkotyków, które przewijały się w klubach, na domówkach, wśród ludzi szukających odrobiny euforii i oderwania od codzienności. Nie była żadnym egzotycznym, śmiertelnie niebezpiecznym środkiem, raczej czymś, co dla wielu stanowiło zwyczajny dodatek do zabawy. Kroplą chemicznego szczęścia, którą młodzi dorzucali do drinka, żeby poczuć, że wszystko jest lepsze, prostsze, bardziej intensywne. Drobna, błyszcząca tabletka, którą ludzie brali, żeby rozluźnić się, zapomnieć, poczuć muzykę głębiej i ciało mocniej. Nie była żadnym ciężkim, niebezpiecznym świństwem, tylko czymś, co w klubowym świecie uchodziło za „dodatkową zabawę” drobiazg, który miał pomóc na chwilę oderwać się od rzeczywistości.
OdpowiedzUsuńTo, że Sophia wzięła, a właściwie, że podano jej Molly bez jej wiedzy, było oczywiście czymś, co nigdy nie powinno się wydarzyć. Została w to wepchnięta bez swojej zgody i to samo w sobie wystarczało, żeby Carter czuł gniew. Ale na koniec dnia… nie była w niebezpieczeństwie. Przeszła przez najgorsze. Organizm reagował osłabieniem, pustką, przygnębieniem, ale to minie. Tyle razy widział już podobne reakcje. Wiedział, że wystarczy parę dni, trochę wody, snu i normalnego jedzenia, żeby Sophia wróciła do siebie. Carter doskonale wiedział, jak wyglądał poranek po, znał ten chłód w ciele, rozkojarzenie, nieuzasadniony smutek. Wiedział, że to przejściowe. A ona… ona była silniejsza, niż myślała. Przetrwała najgorsze. Jeszcze chwila, a wszystko naprawdę miało być w porządku.
Usiadł obok niej, opierając łokcie o kolana, blisko, na tyle, by mogła oprzeć się o jego ramię, jeśli chciała. Cicho westchnął, jakby dopiero teraz pozwolił sobie na ten drobny moment ulgi. Kroplówka i prysznic naprawdę pomogły, widział to po niej. Kolor powoli wracał jej na policzki, spojrzenie znów miało w sobie ciepło, nawet jeśli wciąż było zmęczone.
— Wiem, kochanie... — Powiedział spokojnie, spoglądając na nią z miękkim wyrazem twarzy. — Wiem, że nie wzięłaś niczego sama. Nie musisz mnie do tego przekonywać. — Uniósł dłoń i odgarnął jej kosmyk włosów z czoła, delikatnie, z ostrożnością, jakby bał się, że ten gest może być zbyt ciężki.
Patrzył na nią chwilę dłużej, otuloną kocem i zapachem słodkich kosmetyków. Carter odetchnął cicho i dopiero teraz pozwolił sobie lekko się uśmiechnąć. Na jej pytanie o siebie wzruszył lekko ramieniem, jakby to nie miało znaczenia.
— Ja? — Przez sekundę zawahał się, ale uśmiechnął krzywo. — W porządku. Trochę nie spałem, ale to nic nowego. Kroplówka była bardziej dla… towarzystwa. — Przesunął dłonią po karku, rozmasowując napięcie. Wiedział, że po wczoraj jego organizm poradziłby sobie i bez niej, ale skoro miała jej pomóc, to lepiej było zrobić to razem. Żeby nie czuła się jak pacjentka.
Chciał jeszcze coś dodać, ale zamiast słów po prostu nachylił się i pocałował ją w czoło. Dłonią przesunął po jej włosach, które jeszcze pachniały parą i balsamem.
— Dowiem się, kto to zrobił — powiedział spokojnie, choć w jego tonie słychać było napięcie, które kłuło pod powierzchnią. — Nie zostawię tego tak, Soph. Nie ma szans.
Spojrzał na nią, a w jego oczach wciąż była łagodność, ale gdzieś głębiej kryło się to dobrze znane jej napięcie, to, które zawsze pojawiało się, kiedy coś dotykało jego granic.
— Już kazałem sprawdzić nagrania z klubu. Chcę wiedzieć, kto był wtedy w pobliżu, kto mógł się zbliżyć do twojego drinka. I jak tylko się dowiem… — urwał, ale sposób, w jaki zaciął szczękę, wystarczył, by dokończyć za niego.
W tym spojrzeniu nie było miejsca na litość. — W klubie nie ma miejsca, którego nie obejmuje któryś z obiektywów. — Odchylił głowę, wciągając powoli powietrze, jakby musiał się opanować, zanim powie coś jeszcze.
OdpowiedzUsuń— Znajdę tego, kto to zrobił. — Powiedział spokojnie, ale to spokojne brzmienie tylko potęgowało napięcie. — I uwierz mi, Soph, nie zostawię tego.
Przesunął dłonią po jej włosach, odgarniając pasmo z jej twarzy, tak delikatnie, jakby bał się, że może ją znów zranić.
— Ty już o tym nie myśl, dobrze? To nie jest na twoich barkach. Ja się tym zajmę. Ty masz odpocząć. — Podniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy. Westchnął i przysunął się nieco bliżej, dotykając lekko jej dłoni.
— A jeśli będzie trzeba, postawię przy tobie kogoś z ochrony. — Jego głos był cichy, ale pewny. — Kogoś, kto zawsze będzie obok.
Zrobił krótką pauzę, a jego palce przesunęły się po jej nadgarstku, jakby chciał ją uspokoić.
— Nie będziesz musiała już się martwić, że coś takiego może się powtórzyć. — dodał ciszej.
Patrzył na nią chwilę dłużej, uważnie, z tą mieszaniną troski i gniewu, której nie potrafił już w sobie oddzielić. Dla niego to nie była tylko jedna noc w klubie. To był ktoś, kto tknął to, co należało do niego, kogoś, kogo chciał chronić, nawet przed światem, który sam przecież tworzył. W jego tonie nie było ostrego gniewu, raczej chłodna pewność, która w Carterze pojawiała się tylko wtedy, gdy sprawa była dla niego osobista. A ta była cholernie osobista.
— Teraz odpocznij. Jeszcze trochę, zanim pójdziemy. — Dodał po chwili łagodniej, wyciągając rękę, żeby poprawić koc, który zsunął się z jej ramienia. Spojrzał na nią raz jeszcze, ciepło, z tą mieszaniną ulgi i skupienia, która pojawia się wtedy, gdy chaos zaczyna wreszcie cichnąć. Sophia wyglądała na spokojniejszą. Kroplówka, prysznic, jego obecność, wszystko to działało. I wreszcie mógł pozwolić sobie na myśl, że naprawdę będzie dobrze.
Carter
Carter nie od razu się odezwał. Czuł pod jej dłońmi własne napięcie, którego nie potrafił ukryć, to znajome, chłodne skupienie, które zawsze pojawiało się, gdy coś w nim pękało i musiał działać, zanim przegra z własnymi emocjami. Ale gdy spojrzał na nią, cała ta złość zaczęła się rozmywać. Została tylko troska, surowa, ciężka, nieumiejętna, ale prawdziwa.
OdpowiedzUsuńPrzyjął jej dotyk bez słowa. Zamknął oczy na moment, pozwalając, by jej palce przesunęły się po jego policzku. Kiedy znów je otworzył, patrzył już spokojniej.
— Odpocznę, obiecuję — mruknął w końcu, choć brzmiało to raczej jak półprawda. Nie potrafił odpuścić, nie teraz. Pochylił się lekko, muskając jej czoło ustami, gest niemal nieuchwytny, delikatny. Carter roześmiał się cicho, tak jakby jej słowa wreszcie rozładowały to napięcie, które od rana wisiało w powietrzu. Ten śmiech był krótki, ale prawdziwy, niski, chropowaty, z tym charakterystycznym brzmieniem, które zawsze sprawiało, że Sophia czuła się trochę lżej.
— Spokojnie, nie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę — powiedział z rozbawieniem, przesuwając dłonią po jej udzie, które leżało na jego kolanie. — Nie będziesz miała za sobą ochroniarza w łazience, obiecuję. — Nachylił się lekko, tak żeby mógł spojrzeć jej w oczy.
— Ale kiedy wychodzimy gdzieś razem, do klubu, albo nawet na większe imprezy… wtedy tak. Wtedy chcę mieć pewność, że nikt się do ciebie nie zbliży — dodał poważniej, choć wciąż z tym delikatnym półuśmiechem, który miał w sobie więcej czułości niż złości.
Jego kciuk przesunął się po jej policzku, aż zatrzymał przy kąciku ust.
— Po to, żebyś nie musiała się niczym martwić — wyjaśnił spokojnie. Potem zaśmiał się znów, miękko, bardziej do siebie niż do niej.
— I serio, Soph… nikt nie wytrzymałby przy tobie dwadzieścia cztery godziny. — zażartował cicho, unosząc brew, jakby prowokował ją do drobnej riposty. — Tyle emocji, tyle spojrzeń, tyle twoich „nic mi nie jest”… nawet ja mam granice.
Powiedział to z uśmiechem, ale w jego oczach było to, co zawsze, ta troska, która nie potrzebowała żadnych słów. Jego dłoń przesunęła się po jej włosach, potem po karku, aż zatrzymała się na jej plecach, spokojna, uspokajająca.
— Daj mi parę dni, Soph. — powiedział w końcu. — Sprawdzę, co trzeba. Znajdę tego, kto to zrobił. I wtedy pomyślimy, co dalej.
Ciepło jej ciała, wtulonego w niego tak miękko i ufnie, było jak oddech po długim biegu. Nie musiała nic mówić, sam sposób, w jaki przylgnęła do niego, jak wtuliła twarz w jego szyję, był jak cichy sygnał, że jest między nimi dobrze. Pachniała ciepłą wodą i słodkim karmelem, tym delikatnym zapachem, który już na stałe kojarzył mu się z domem. Czuł go na swojej bluzie, którą miała na sobie, i na włosach, które teraz łaskotały go po brodzie, kiedy się poruszała. Wsunął dłonie pod koc, aż jego palce odnalazły jej plecy, pod cienkim materiałem bluzy, powoli przesuwał nimi po jej skórze, jakby chciał zapamiętać ten moment, cichy, spokojny, bez słów, tylko z jej oddechem, który wyrównywał się przy jego piersi. Czuł, jak jego własne ciało się rozluźnia, jak ramiona przestają być spięte.
W jej obecności wszystko cichło, nawet jego myśli, zwykle zbyt głośne. Zamknął na chwilę oczy i uśmiechnął się lekko, kiedy poczuł, jak jej palce poruszają się pod jego koszulką, jakby odruchowo chciała go jeszcze mocniej do siebie przyciągnąć. Była taka krucha, a jednocześnie tak realna, że czuł, jak całe jego ciało reaguje na to subtelne ciepło. Nie potrzebował teraz niczego więcej. Tylko tego spokoju, tego miękkiego ciężaru jej ciała, tego zapachu, który mówił mu, że jest tu, że oddycha, że wraca. I że mimo całego tego brudu świata, który zawsze próbował ich dosięgnąć, ona wciąż potrafiła sprawić, że wszystko stawało się prostsze.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, że cię kocham, prawda? — powiedział cicho, prawie szeptem, jakby te słowa były zbyt delikatne, żeby wypowiadać je głośno. — Tak, że czuję to w każdej rzeczy, którą robię. W tym, jak oddycham, jak myślę. W tym, jak się denerwuję, gdy coś ci grozi. W tym, jak nie potrafię już spokojnie spać, jeśli nie ma cię obok.
Nachylił się lekko, aż jego czoło dotknęło jej skroni. A potem znów ją objął, pozwalając, by wtuliła się w niego, tak blisko, że wszystko, co działo się wcześniej, wydawało się teraz jak złe, odległe wspomnienie.
Carter
Maxine także miała uprzywilejowaną pozycję, a dobry, a nawet bardzo dobry start w życie zapewnili jej rodzice. Kevin płynnie i pewnie poruszał się po nowojorskiej scenie politycznej, aktualnie piastując stanowisko radnego, a Lucy swego czasu była wziętą prawniczką, jednak zrezygnowała z czynnego uprawiania zawodu po przebytym dwa lata temu ciężkim zawale. Maxine pozostawała jedyną córką swoich rodziców, którzy wiedli dostanie życie i takie samo życie nie tylko chcieli, ale też mogli zapewnić swojej latorośli. Maxine była też dzieckiem wyjątkowo przez nich wyczekanym, ponieważ na świecie pojawiła się dopiero, kiedy zarówno Lucy, jak i Kevin byli dawno po trzydziestce. Z tego względu Maxine było wolno więcej, lecz jednocześnie nie było jej wolno wszystkiego. Państwo Riley nie wychowali jej na stereotypową jedynaczkę, choć Max bez wątpienia posiadała niektóre cechy tejże jedynaczki. Najczęściej jednak, kiedy przyznawała się do tego, że nie posiadała rodzeństwa, ludzie okazywali się miło zaskoczeni i zdziwieni tym, jak Maxine odstawała od ich wyobrażeń o jedynym dziecku dobrze zarabiających rodziców.
OdpowiedzUsuńNa dobrym starcie w życie się nie skończyło. Przez te dwadzieścia trzy lata Riley nie napotkała na tej drodze, którą obrała, większych przeszkód. Chodziła do tych szkół, do których chciała i uczęszczała tylko na te kółka zainteresowań, na które chciała. Posiadała kilkoro przyjaciół jeszcze z dzieciństwa i posiadała grono przyjaciół na studiach. Nie chorowała poważnie i nie chorował nikt z jej rodziny – jeśli z tej wyliczanki wyjąć zawał Lucy, który miał miejsce nie tak dawno temu. Nikt poważnie nie złamał jej serca, bo choć na pierwszym roku studiów Maxine rozstała się z chłopakiem jeszcze z liceum, to zrobili to za obopólną zgodą.
Właściwie to ten zawał, który przeszła Lucy, a który dla wszystkich był ogromnym zaskoczeniem, był pierwszą ścianą, z którą zderzyła się Maxine i niemal rozbiłaby się o tę ścianę kompletnie i nieodwracalnie, gdyby nie to, że byli przy niej bliscy. Był przy niej Noah, który pozbierał ją jeszcze w szpitalu, choć wtedy kompletnie się nie znali. Była przy niej Sophia, a także Rose, z którymi znała się najdłużej. Byli przy niej Angela i Cody, z którymi stała się nierozłączna na studiach. Był oczywiście też jej ojciec, który rzucił wszystko i zajął się tylko tym, by nic więcej oprócz zdrowia Lucy się nie posypało, a finalnie także to zdrowie Lucy udało im się pozbierać.
Sophia była jedną z tych osób, które były przy Maxine, kiedy ta tego potrzebowała, dlatego Maxine nie mogłaby nie przyjść do Sophii po tym, jak dowiedziała się o tym filmiku, który wypłynął. Ponieważ teraz Sophia też kogoś potrzebowała – kogoś, kto po prostu będzie i kto będzie jadł z nią Sour Patch Kids, bo często niewiele więcej było trzeba.
Max zacisnęła usta, kiedy Sophia się z nią zgodziła, zrobiła to jednak bez przekonania. To chyba wybrzmiało w wypowiedzi zarówno jednej, jak i drugiej. Nie mogły mieć pewności, czy faktycznie lepiej było, że Nico zniknął z życia Sophi, niż gdyby w nim został, ale… na ten moment Maxine nie chciała wyobrażać sobie możliwego, gorszego scenariusza i Sophia pewnie też nie. Już i tak dużo się wydarzyło, a nawet dużo za dużo, prawda?
— Zero litości — odparła od razu, mrugnęła porozumiewawczo do przyjaciółki, a później rzuciła w nią drugą żelką i oczywiście, że zrobiła to bez ostrzeżenia. Ten atak jednak nie miał przybrać na sile, a wręcz miał ustać, bo skoro Maxine przemieściła się z łóżka pod ścianę, to nie miała jak rzucać w Moreirę. Była za blisko, kiedy usiadła obok niej i kiedy się do niej przytuliła, czym poniekąd sama była zaskoczona, ale najwidoczniej tego potrzebowała. Potrzebowała poczuć, że przegadały to, co powinny i teraz mogły znowu ramię w ramię zmierzać ku lepszemu. Stąd nie odezwała się już ani słowem na temat tego, czyja to była wina oraz że ludzie często nie wiedzieli, co robili. Zamiast tego zaśmiała się cicho, kiedy brunetka ostrzegła ją przed nalewkami Leonarda.
— Tak, wciąż robi tę zapiekankę — odparła najpierw, a kiedy Max mówiła, Soph bez wątpienia mogła czuć na swoim ramieniu, jak porusza się jej szczęka. — Wpadnij do nas, mama będzie przeszczęśliwa i nie wyjdzie z kuchni, a ciebie nie puści od stołu, póki nie będziesz miała tej zapiekanki dość — zaproponowała i zaśmiała się cicho, a potem na chwilę odjęła rękę od ciała Moreiry, by podrapać się w policzek, w który załaskotał ją kosmyk włosów.
Usuń— Nie wiem, czy na te jego nalewki da się uważać. Wszystko, co jest przyrządzone rękoma Leonarda jest tak dobre, że ja nigdy nie potrafię mu odmówić. Za każdym razem, jak od niego wychodzę, mam wrażenie, że łatwiej byłoby mi się turlać niż iść — przyznała i zachichotała.
MAXINE RILEY
Kolejne dni minęły im spokojniej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać po tamtym weekendzie. W penthousie zapanowała cisza, ale nie ta ciężka, raczej taka, w której można było w końcu odpocząć. Carter wrócił do swojego rytmu, choć sam rytm był teraz trochę inny, łagodniejszy. Mniej telefonów, mniej wieczorów poza domem, więcej chwil, kiedy po prostu był. Z nią. Sophia również powoli wracała do siebie. Rano znów pijała kawę w kuchni, owijając się jego bluzą, a wieczorami siedzieli razem na kanapie, czasem rozmawiając, czasem w milczeniu, ale w tym milczeniu nie było już napięcia. Nie potrzebowali słów, żeby wiedzieć, że między nimi jest dobrze. Carter, mimo że skończył już dawno odpracowywać swoje godziny w schronisku, wciąż tam czasem jeździł. Zdarzało się, że wpadali tam w środku dnia, bez planu, bez celu, po prostu po to, żeby posiedzieć, pomóc, porozmawiać z ludźmi. Carter lubił to miejsce. Miało w sobie coś kojącego, coś, co przypominało o prostocie świata poza ich skomplikowanymi relacjami i obowiązkami.
OdpowiedzUsuńTemat kolacji u jej ojca nie wracał. Ani razu. Nie dlatego, że zapomnieli, ale dlatego, że oboje wiedzieli, iż nie ma sensu go teraz rozgrzebywać. Słowa Gwen i napięcie tamtego wieczoru zniknęły gdzieś w tle, przykryte codziennością, ciepłymi porankami i późnymi wieczorami spędzonymi razem. Tak samo jak temat imprezy. Carter nie wracał do niego ani jednym słowem, choć przez kilka dni miał w sobie to znajome napięcie, które kazało mu wszystko analizować, drążyć, szukać winnych. Nagrania z monitoringu nie pozostawiły wątpliwości, Sophia sama sięgnęła po nie swój drink, gdy odwróciła się na chwilę od baru, śmiejąc się do którejś z dziewczyn. Nikt jej niczego nie podał, nikt nie próbował niczego podrzucić. Zwykły, tragicznie pechowy przypadek. Kiedy Carter zobaczył ten fragment, poczuł, jak napięcie, które ściskało go od środka, w końcu puszcza. Nie musiał już podejrzewać nikogo, nie musiał rozgrywać w głowie teorii o sabotażu. Wiedział, że to nie był żaden plan, żadna prowokacja. Po prostu przypadek, jakich w życiu było wiele.
Tak wyglądały ich dni, zwyczajnie, ale w tej zwyczajności było coś cennego. Coś, czego oboje potrzebowali bardziej niż adrenaliny, klubów czy ciągłego szumu. Była tylko cisza, zapach świeżo parzonej kawy, jego dłonie na jej biodrach i świadomość, że mimo wszystko, wciąż mają siebie.
Problem, który zaczął się wtedy w klubie, nie rozpłynął się w powietrzu, jakby nigdy go nie było. Carter doskonale o tym wiedział, nawet jeśli wtedy postanowił to zignorować, udając, że wszystko ma pod kontrolą. Przez kilka dni po prostu odpuścił, chcąc skupić się wyłącznie na Sophii, ale rzeczywistość szybko o sobie przypomniała. To nie była sprawa, którą dało się uciszyć jednym telefonem. Nikt w jego świecie nie zapominał tak po prostu o problemach, zwłaszcza jeśli dotyczyły klubu, jego ludzi, pieniędzy i prochów. Wiadomości, niedopowiedziane groźby, ktoś, kto chciał się odegrać, ktoś inny, kto chciał coś ugrać. Nie pierwszy raz miał z tym do czynienia, ale tym razem wszystko było trochę bardziej osobiste.
Musiał się tym zająć, z menedżerem, z Kaiem, z całą ekipą,. Każdy coś od niego chciał, każdy czegoś potrzebował, każdy miał własną wersję tego, jak należy to rozwiązać. I choć Carter na zewnątrz wciąż był spokojny i opanowany, w środku czuł, że napięcie powoli go rozsadza.
Nie
mówił o tym Sophii, uważał że niektóre sprawy powinny zostać poza nią, ale jego nerwowość dało się wyczuć. Odbierał telefony o każdej porze, nawet późno w nocy, wychodził by rozmawiać półgłosem. Bywały dni, kiedy znikał na kilka godzin, tłumacząc tylko krótko, że musi coś załatwić, że pracuje nad płytą, nad trasą koncertową. Czasami podczas rozmowy z Sophią nagle milkł, jakby jego myśli odpływały gdzieś daleko. Czasami przestawał słuchać, wpatrzony w ekran telefonu, na którym pojawiały się kolejne wiadomości. Wiedziała, że to nie przez nią, że coś go po prostu dręczyło.
OdpowiedzUsuńTo wisiało nad nim jak cień, jak coś, czego nie dało się odsunąć ani zapomnieć. I choć robił wszystko, by utrzymać pozory spokoju, to napięcie powoli w nim narastało. Nie był człowiekiem, który lubił mieć nad sobą niewiadome, szczególnie w świecie, gdzie niewiadome potrafiły być naprawdę groźne.
Dla Sophii wciąż był obecny. Wciąż się o nią troszczył, wracał do domu, potrafił się uśmiechnąć, przyciągnąć ją do siebie i pocałować tak, jakby nic się nie działo. Ale w jego oczach, w tym, jak czasem przygasły, kiedy myślał, że nikt nie patrzy było coś cięższego. Jakby wiedział, że to, co wydarzyło się w klubie, to dopiero początek, a nie koniec. Pod wieczór, kiedy w mieszkaniu zaczynało już cichnąć i światło z ulicznych latarni odbijało się w oknach salonu, do drzwi zapukał jego manager. Właściwie, nie tyle zapukał, co wszedł bez większego ceremoniału, jak zawsze. Był zbyt wkurzony, żeby tracić czas na uprzejmości.
— Stary, odbierz chociaż raz telefon — rzucił w progu z tym swoim półironicznym tonem, który oznaczał, że próbował dzwonić co najmniej dziesięć razy. Carter stał wtedy w kuchni, oparty o blat, ze szklanką w dłoni. Widział, co Scott ma w oczach, to nie była luźna wizyta. Chciał omówić sprawy, które wisiały w powietrzu. Sprawy, które Carter próbował od siebie odsunąć, spędzając czas z Sophią, w schronisku, w studiu… gdziekolwiek, byle nie tam.
— Nie teraz — mruknął bez przekonania, odkładając szklankę.
— Właśnie teraz. — Głos Scotta był twardy. — To się samo nie załatwi.
Carter wiedział, że ten ton nie wróży niczego dobrego. Przeciągnął dłonią po karku i westchnął ciężko. Nie chciał wychodzić. Chciał po prostu spokoju, kolacji z Sophią, może obejrzenia jakiegoś filmu, czegoś zwyczajnego. Ale nie mógł wiecznie uciekać. Zanim wyszedł, zajrzał do salonu. Sophia siedziała na kanapie, owinięta kocem, z książką w dłoniach. Uniosła na niego wzrok, kiedy usłyszała kroki.
— Muszę wyjść... — Powiedział krótko, z niechęcią w głosie, jakby sam siebie chciał przekonać, że naprawdę musi iść. — Nie czekaj na mnie, dobrze? Nie wiem, o której wrócę.
Nie chciał zostawiać jej samej, ale wiedział, że tym razem nie miał wyjścia. Skinęła głową z lekkim uśmiechem, a on pochylił się, by musnąć jej usta. Krótko, z czułością, ale w jego spojrzeniu było coś cięższego, jakby myślami już był gdzieś indziej. Zniknął za drzwiami razem ze Scottem.
Carter
Zegarek na desce rozdzielczej wskazywał 03:12, kiedy Carter w końcu zaparkował w garażu podziemnym. Z głośników w aucie dawno ucichła muzyka, a on sam czuł już tylko zmęczenie i tę znajomą, nieprzyjemną pustkę, która przychodziła po całym dniu gonitwy. Spotkanie z Kaiem przeciągnęło się znacznie dłużej, niż planował, miało skończyć się po godzinie, a skończyło po czterech. Telefony, kolejne rozmowy, napięcie, które nie chciało z niego zejść. Gdzieś w międzyczasie, zanim jeszcze wsiedli do auta, wziął zwyczajową małą kreskę, nie dla zabawy, tylko żeby wyostrzyć, uspokoić nerwy i dociągnąć wieczór do końca bez tego wrażenia, że zaraz się rozpadnie.
OdpowiedzUsuńPomogło. Na chwilę. Tak jak zawsze.
Teraz, kiedy siedział przez moment w zaparkowanym aucie, czuł, że ten efekt już schodzi. Powieki miał ciężkie, ale myśli wciąż zbyt szybkie, żeby od razu wrócić do domu i po prostu zasnąć. Chciał wziąć prysznic, może spalić małego blunta, który pomógłby mu zasnąć. Myślał, że Sophia już dawno śpi, zwykle o tej porze była wtulona w jego poduszkę, z nogą owiniętą w prześcieradło i tym spokojnym, miarowym oddechem, który zawsze go rozbrajał. Wysiadł z auta z westchnieniem, czując zmęczenie w każdej części ciała. Kurtka, którą miał na sobie, pachniała dymem i chłodnym powietrzem miasta, a jego dłonie lekko drżały od adrenaliny, która wciąż w nim krążyła. W głowie miał szum od nadmiaru wszystkiego. Otworzył drzwi i przeszedł przez korytarz w półmroku. W penthousie panowała cisza, tylko niskie buczenie wentylacji i echo jego własnych kroków. Zsunął z siebie kurtkę i odłożył klucze na konsolę przy drzwiach, mając w głowie jedno, żeby niczym nie obudzić Sophii.
Ale wtedy zauważył blask w kuchni.
Nie lampka, nie światło z ulicy, tylko to małe, ciepłe światełko nad wyspą, które ktoś zostawił włączone. Carter zatrzymał się, a potem spojrzał w tamtą stronę. Sophia siedziała przy blacie, z kubkiem herbaty w dłoniach, w jego szarej bluzie i z rozpuszczonymi włosami, które miękko opadały jej na ramiona. Oczy miała zmęczone, ale czujne. Patrzyła na niego, jakby wcale się nie zdziwiła, że wrócił o tej porze. Zamarł na sekundę, zaskoczony, a potem przetarł twarz dłonią, jakby próbował z siebie zmyć to całe zmęczenie.
— Soph… — odezwał się cicho, głosem niższym niż zwykle, zachrypniętym po długim dniu. Przesunął dłonią po karku, zerkając na nią niepewnie. — Myślałem, że już śpisz.
półmroku jego twarz była spokojna, ale w oczach wciąż miał to napięcie, które nosił w sobie od dni. — Nie chciałem cię budzić — dodał. — Po prostu… trochę mi się to przeciągnęło.
Uśmiechnął się lekko, bez siły, ale szczerze. W głowie miał chaos, ale w momencie, gdy ją zobaczył, poczuł coś miękkiego to znajome ciepło, które zawsze kazało mu się zatrzymać. Cisza między nimi była gęsta, wypełniona wszystkim, czego żadne z nich jeszcze nie powiedziało. Nie wiedział jeszcze, czy Sophia milczy z gniewu, zmartwienia, czy po prostu nie ma już siły. Ale widok jej w kuchni o tej godzinie uderzył go mocniej, niż się spodziewał bo przypomniał mu, że mimo całego tego chaosu ktoś tu wciąż na niego czekał. Kiedy podszedł do niej bliżej, zobaczył dokładniej, te jej lekko rozczochrane włosy, spierzchnięte usta i spojrzenie, które mimo zmęczenia wciąż miało w sobie coś łagodnego. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, pochylił się i pocałował ją w czoło. Ciepło jej skóry, zapach herbaty i ten domowy spokój uderzyły go od razu, przypominając, jak bardzo brakowało mu tego uczucia, że wszystko jest na swoim miejscu.
OdpowiedzUsuń— Hej, mała — mruknął, prawie szeptem. Dłoń wsunął jej na kark i przez chwilę po prostu przytrzymał tam, jakby sam potrzebował tego kontaktu. — Pójdę pod prysznic.
Uśmiechnął się, tak jak zawsze wtedy, kiedy próbował ukryć zmęczenie pod spokojem. Nie chciał, żeby coś wyczuła a tym bardziej, żeby zorientowała się, że coś z nim nie gra. Miała zbyt dobry instynkt. Wiedział, że gdyby usiadł naprzeciwko niej i spojrzała mu w oczy, zobaczyłaby wszystko: wciąż nieco rozszerzone źrenice, lekko napiętą szczękę, nieznaczną już pobudliwość, która zawsze przychodziła po kresce.
— Daj mi pięć minut — rzucił, zanim odsunął się i ruszył w stronę schodów. Czuł na sobie jej wzrok. Serce biło szybciej, niż powinno, a myśli krążyły w głowie jak rozbiegane iskry. Potrzebował wody, by zmyć z siebie to wszystko: zapach klubu, napięcie, echo rozmów z Kaiem i resztą. Potrzebował zmyć z siebie cały ten wieczór, zanim wróci do niej. Bo jeśli miała go dziś przytulić, musiał pachnieć jak jej Carter. Nie jak noc, którą chciał zostawić za sobą.
Carter
Pod prysznicem stał dłużej niż zwykle. Woda była gorąca, niemal parzyła, ale potrzebował tego uczucia jakby mogła zmyć z niego cały wieczór, zmęczenie, napięcie i ślady po kresce, która miała tylko „dodać energii”, a zostawiła w nim niepokój i rozdrażnienie. Opierał dłonie o chłodne kafelki, a para rozmywała jego odbicie w szkle. W głowie kłębiło się za dużo: rozmowy z Kaiem, telefony, obietnice, terminy, które zaczynały go przytłaczać. Nie wiedział, kiedy ostatnio miał naprawdę spokojny dzień.
OdpowiedzUsuńMiał nadzieję, naprawdę miał nadzieję, że Sophia już zasnęła. Że zamknie drzwi do sypialni i usłyszy jej równy oddech, ten dźwięk, który zawsze uspokajał. Chciał po prostu położyć się obok niej, wyciągnąć rękę i poczuć, że świat znowu zwalnia.
Ale kuchnia wciąż nie była pusta.
Zatrzymał się w pół kroku, gdy zobaczył ją w tym samym miejscu, gdzie wcześniej. Siedziała na stołku, w jego bluzie, z kubkiem herbaty, która dawno już przestała parować. W półmroku wyglądała jak ktoś, kto nie potrafił zasnąć nie dlatego, że nie może, ale dlatego, że nie ma spokoju w środku. Przez krótką chwilę po prostu stał, opierając się ramieniem o framugę. Czuł, że nadchodzi rozmowa, której nie uniknie. Westchnął cicho, przetarł dłonią kark, jakby próbował rozładować napięcie. Miał ochotę powiedzieć coś żartem, rozluźnić atmosferę, ale jej spojrzenie skutecznie to zabiło. To nie był ten moment. Podszedł bliżej, czując, jak ciężar wieczoru znowu wraca.
Carter stanął za nią powoli, jakby każdy hałas mógł ją spłoszyć albo wypchnąć z tej chwili, w której jeszcze była gotowa poczekać. Nie mógł znieść myśli, że spojrzy mu w oczy i wyczyta z nich to, czego nie chciał mówić na głos, że jeszcze przed chwilą sięgnął po coś, czego nie powinien. Zamiast więc stawić czoła, zrobił coś prostego i instynktownego: nachylił się i objął jej ramiona, delikatnie przyciągając ją do siebie. Pachniała jego bluzą i herbatą, a ten mieszany, domowy zapach był jak tarcza, miał nadzieję, że zasłoni wszystko inne, co mogłoby ją zaniepokoić Jego usta znalazły miękką skórę na karku. Pocałunek był krótki, czuły, bardziej powitanie niż gest unikania; chłodny w dotyku, bo jeszcze wilgotny od prysznica. Trzymał się przy niej blisko, nie patrząc, nie chciał, żeby spojrzała mu w oczy, nie teraz.
— Dziękuję za herbatę — wyszeptał, a w jego głosie pojawiło się ciepło, którego nie potrafiłby udawać. Stał tak jeszcze chwilę, czując tętno jej ciała przy swoim torsie. Przytrzymał ją, nie odpychał, nie mówił więcej, bo każde dodatkowe słowo mogłoby sprawić, że zajrzy w jego twarz i wyczuje to, czego miał nadzieję ukryć. Szeptał cicho do jej karku, głosem przytłumionym, tak aby jego słowa rozlały się jak ciepły oddech: „Jestem. Nic się nie stało. Powinnaś już spać, Soph. Jest późno..” Nie chciał, żeby czuła żal lub oskarżenie. Nie chciał, żeby zaczęła analizować każdy jego gest, na razie liczyło się tylko to, żeby uspokoić ją i samemu nie dać się porwać wyrzutom.
Jego usta zostawały na jej skórze dłużej, niż wymagane było grzecznościowe powitanie. Palce powoli przesuwały się od jej ramion w dół. Po chwili cofnął się minimalnie, ale nie odsuwał rąk. Głos miał miękki, prawie bezbrzeżny.
— Nie chcę, żebyś się martwiła. Daj mi tylko chwilę, poradzę sobie z tym. — I zanim mogła podnieść wzrok i zobaczyć cokolwiek, pocałował ją jeszcze raz, tym razem w skroń, jakby pieczętując obietnicę, że to on zajmie się resztą. Nie patrzył jej w oczy. Nie chciał, żeby widziała prawdę. Nie teraz, kiedy wciąż miał w sobie resztki napięcia, które próbował zagłuszyć. Zamiast tego trzymał ją jeszcze chwilę blisko, jakby to mogło wystarczyć za wszystkie niewypowiedziane wyjaśnienia.
Carter
Carter milczał przez dłuższą chwilę. W kuchni wciąż paliło się to jedno, ciepłe światło nad wyspą, które bardziej wydobywało z jego twarzy cienie niż detale. W powietrzu unosił się jeszcze zapach jej herbaty, słodki, lekko miodowy, a między nimi, coś cięższego, napiętego, niewypowiedzianego.
OdpowiedzUsuńNie potrafił odpowiedzieć od razu, nie tak, żeby nie zabrzmiało to jak półprawda. Odetchnął powoli, przetarł dłonią twarz, po czym spojrzał na nią, naprawdę spojrzał, pierwszy raz od momentu, kiedy wrócił. Jej oczy były zmęczone, ale czujne, a w ich spojrzeniu było coś, czego nie potrafił zignorować: troska pomieszana ze strachem.
Westchnął i potarł dłonią kark. Wiedział, że i tak nic, co powie, jej nie uspokoi, nie teraz, nie w tym tonie, którym zadawała pytania.
— Soph, już ci to mówiłem, bo tak właśnie jest. — Jego głos był spokojny, choć przebijało się przez niego znużenie. — Nie ma żadnej drugiej historii, serio.
Oparł dłonie o blat po obu stronach jej bioder i nachylił się lekko..
Wziął głębszy oddech, szukając odpowiednich słów. — Po prostu… kilka rzeczy w klubie się posypało. Kai i reszta próbują to wyprostować, ale to jest bałagan, który sam kiedyś zostawiłem. Teraz wrócił, więc muszę to ogarnąć, zanim urośnie do czegoś większego.
Cisza między nimi była długa, ale nie taka jak wcześniej, ta nie miała w sobie niczego miękkiego. Uniósł wzrok na nią, ale tylko na chwilę, wystarczająco, żeby zobaczyć to znajome napięcie w jej twarzy, po czym znów spojrzał w bok.
— Z jakimi ludźmi z biura? — powtórzył po niej, jakby chciał kupić sobie kilka sekund. — To w ogóle nie jest coś, czym powinnaś się przejmować, okej? — Przesunął dłonią po karku, przytłoczony bardziej jej spojrzeniem niż samym tematem. — To po prostu robota, parę spraw, które trzeba załatwić. Nic, co miałoby cokolwiek wspólnego z tobą, z nami. — Zabrzmiało to zbyt spokojnie, może nawet zbyt pewnie, ale za tą pozorną obojętnością kryło się zmęczenie, którego nie potrafił już maskować. Wiedział, że ją to nie uspokoi. Że jej umysł będzie szukał szczelin w jego słowach, bo właśnie to robiła, gdy się martwiła. A mimo to nie potrafił powiedzieć więcej. Nie teraz. Nie w nocy, gdy oboje byli na granicy snu i złości.
Przesunął dłonią po jej policzku, potem po włosach, gest powolny, czuły, bardziej przepraszający niż jakiekolwiek słowa.
— Wiem, że się martwisz. I że nie mogę ci kazać tego wyłączyć. Ale nie chcę, żebyś znów siedziała nocami sama i czekała. Wiem, że to nie fair. — Jego głos na moment przycichł. — Naprawdę to ogarnę.
Po tych słowach zsunął palce na jej kark i przyciągnął ją bliżej, opierając czoło o jej czoło. Pachniała domem, karmelem i szamponem, i czymś, co zawsze ściągało go z powrotem, niezależnie od tego, jak daleko od niej uciekał.
— Wróciłem, Soph. Jestem tu. — wyszeptał prawie bezgłośnie. — I nie zamierzam nigdzie znikać. Możemy zamknąć ten temat?
Oczywiście nie mogło się obyć bez wykładu, wiedział to jeszcze zanim wszedł do kuchni. Sophia była za mądra, żeby nie łączyć faktów i zbyt wrażliwa, żeby odpuścić, kiedy coś zaczynało ją niepokoić. A Carter… Carter nie miał na to siły. Nie tej nocy. Nie po wszystkim, co działo się ostatnio. Chciał tylko odetchnąć. Wrócić do mieszkania, które pachniało nią i spokojem. Wziąć prysznic, może wypalić coś małego, żeby wreszcie uciszyć głowę. Odpocząć, choć przez chwilę. Ale to nigdy nie było takie proste. Stał teraz w półmroku kuchni, z kubkiem herbaty i czuł, że nie ma już siły tłumaczyć. Nie był gotów na pytania o to, co robił i z kim. Nie potrafił przyznać, że znów się w to wpakował, w ciemne interesy, w długi, które nie dotyczyły pieniędzy, a zobowiązań. Że to nie była praca, nie była muzyka, tylko konsekwencje przeszłości, które wracały do niego w najgorszym możliwym momencie. Bo gdyby Sophia naprawdę wiedziała, w co jest zamieszany, nie spojrzałaby na niego tak, jak teraz, z troską, zmęczeniem i tą ostatnią iskrą nadziei, że on powie coś, co ją uspokoi. Nie mógł. Nie tej nocy. I nie w tym świetle, kiedy nawet jego cień wyglądał ciężko.
Carter
Oczywiście nie mogło się obejść bez rozmowy, której Carter chciał uniknąć za wszelką cenę. Czuł to od chwili, gdy zobaczył ją w kuchni, siedzącą po ciemku, z dłońmi zaciśniętymi na kubku, jakby trzymała się nim przy resztkach cierpliwości. Zmrużył oczy, przeczuwając, że to nie będzie rozmowa, tylko coś znacznie trudniejszego, konfrontacja.
OdpowiedzUsuńSophia, kiedy zaczęła mówić, nie zamierzała odpuszczać. W jej głosie było coś, co znał aż za dobrze, ta nuta zawodu, która wypełniała każde jej słowo, ale i determinacja. Każde pytanie uderzało w niego jak kamień, a on próbował parować je półsłówkami, byle tylko nie dopuścić, żeby dotarła do sedna.
— Sophia, serio, nie teraz — westchnął, przecierając dłonią twarz. Jego ton był znużony, ale między słowami tliła się złość, taka podszyta zmęczeniem i lękiem, że zaraz straci panowanie. Patrzył w blat, nie w nią. Unikał jej spojrzenia, bo wiedział, że gdyby spojrzał, nie utrzymałby kłamstwa. Nie przy niej. Carter urwał w pół słowa, bo nagle złość nadpłynęła gdzieś przed logicznym myśleniem, krótka, twarda fala, która zaskoczyła nawet jego samego. Westchnął ostro, jakby pozbywał się kurzu z gardła, i odpowiedział zniecierpliwiony, słowami kleconymi na gorąco, bo nie miał ochoty już więcej tłumaczyć, a tym bardziej odsłaniać tego, co się działo za kulisami.
— Dobra, słuchaj — rzucił, trochę zbyt ostro. Przybliżył się, opierając dłonie na blacie po obu stronach jej kubka, i mówił szybciej niż zwykle, z irytacją, która próbowała przykryć coś gorszego, wstyd, strach i poczucie winy.
— Tam w klubie… posypało się parę rzeczy, tak. Ktoś spieprzył rezerwacje, ktoś nie dopilnował płatności, promotor zaczął robić awanturę, było kilka problemów z dostawami, papierami, kontraktami. Robota kryzysowa, jakich mamy siedemnaście w sezonie. Nic heroicznego. — Słowa sypały mu się z ust jak wykręcone z rękawa wymówki, ale w ich brzmiącym prosto łańcuchu było widać, jak bardzo się stara.
— Firma transportowa, która miała dowieźć scenę i sprzęt do trzech miast, olała terminy. Promotor w Toronto grozi anulowaniem daty, bo nie dostał zaliczki. — Mówił szybko, sklejając elementy jak puzzle, które w ten moment trzeba było jakoś przykryć. Podał konkretne nazwiska ról i firm, żeby zabrzmiało wiarygodnie. W jego głosie było widać zniecierpliwienie, nie udawał, że to heroiczne, tylko po prostu irytującą, palącą gniewem robota do zrobienia:
— Ktoś nam spartolił routing ciężarówek, jeden z naszych transportów ze sprzętem stanął na granicy. Ciężarówki zostały zatrzymane, bo zabrakło jednego dokumentu, który ktoś źle podpisał. Urzędnik wziął wszystko pod lupę i zatrzymał całość.
Dopóki mówił, składał zdania w kawałki logiczne, tak żeby zabrzmiało to na rutynowy kryzys, a nie na coś, co mogłoby ich pogrążyć. Wymienił imiona i role, żeby brzmiało konkretnie.
OdpowiedzUsuń— Do tego ktoś w firmie przewozowej wskazał, że pojawiła się niezgodność w deklaracji celnej czyli dodatkowe papiery, opłaty i kontrole. Trzeba tam wysłać człowieka, który wszystko wyjaśni, podpisać poprawne załączniki, zapłacić karę, potwierdzić ubezpieczenie. Mamy połączenia z dwoma spedytorami, jeden próbuje wyciągnąć sprawę z administracji, drugi całuje po d**ie urzędników, żeby przepuścili to jak najszybciej. — Przestał na chwilę, spojrzał na nią, widział, że ona przetwarza każde słowo, więc dokładał kolejne szczegóły, żeby to brzmiało jak coś, co faktycznie może zdarzyć się w świecie koncertów.
— To się mnoży i eskaluje. Jeśli nie poskładamy tego, to lecą odwołania i kary i nie mówię tu tylko o nas, tylko o setkach ludzi, którzy na tym pracują. — Jego głos był nerwowy, ale uporządkowany, po to, by oddać wrażenie kontroli nad chaosem. Zrobił krótką pauzę, żeby pozwolić informacjom opaść. Zamiast złagodnieć, dodał jeszcze jedną warstwę wiarygodności.
— Naprawdę, nie zaczynaj drążyć tego jak detektyw, okej?
Był zniecierpliwiony, mówił wymówki na poczekaniu, sklecał szczegóły logistycznej awarii, bo to była najbezpieczniejsza z wersji, wystarczająco konkretna, by brzmieć prawdziwie, a jednocześnie na tyle „robocza”, że nie wpisywała Sophii w żadne niebezpieczeństwo. W jego oczach jednak było jasne: ta historia miała braki, a on sam nie był pewien, ile z prawdy da się w końcu wypowiedzieć. Carter widział, że Sophia nadal nie jest całkiem uspokojona, jej oczy były podejrzliwe, więc przesunął argument w stronę osobistą.
— Wiesz co? — wyrwało mu się, głos twardy, ale bez krzyku, bardziej groźba skierowana do sytuacji niż do niej. — Ja naprawdę chciałem dziś po prostu mieć w domu trochę spokoju. Nie przesłuchania. Nie kolejnej inspekcji każdego mojego ruchu. — Na moment zamilkł, jakby sam siebie próbował powstrzymać, ale napięcie i bezsenność robiły swoje. — Nie wszystko w tym świecie nadaje się do tłumaczenia, Soph — dodał twardo, kręcąc głową. — Czasem… mogłabyś mi zaufać, że wiem, co robię.
Carter poczuł, że brzmi surowo. Poczuł też, że mówi to trochę na przekór sobie, bo część niego chciała wszystko wyrzucić z siebie i mieć to za sobą. Inna część bała się, że prawda zniszczy Soph i ich to, co było między nimi. Zamiast szczerości wybrał ochronę, banalną, brutalną. Zgarnął z blatu kubek, w którym herbata dawno wystygła, odstawił go z powrotem z lekkim trzaskiem. Nie było w tym agresji, tylko ten znajomy rodzaj frustracji, kiedy chciał powiedzieć więcej, ale wiedział, że nie może.
— Po prostu… — urwał, wypuszczając z siebie ciężki oddech. — Potrzebuję pięciu minut ciszy.
Odwrócił się i wyszedł z kuchni, nawet nie patrząc za siebie. W salonie chwycił leżącą na stole paczkę papierosów, wyciągną z niej skręta i otworzył drzwi tarasu. Chłodne nocne powietrze uderzyło go w twarz. Zapalił, zaciągając się głęboko. Ogień z zapalniczki na moment oświetlił jego profil, zmęczony, napięty, z cieniem w oczach, który nie miał nic wspólnego z brakiem snu. Oparł się o barierkę, patrząc na rozciągające się w dole miasto. Dym unosił się powoli w ciemność, a on myślał tylko o jednym, że każda rozmowa z Sophią staje się coraz trudniejsza. Bo każde jej pytanie trafiało zbyt blisko prawdy.
Carter
Carter przetarł dłonią twarz, jakby chciał zetrzeć z niej to zmęczenie, które z każdą minutą robiło się coraz cięższe. Słuchał jej słów i czuł, jak w środku narasta w nim coś pomiędzy frustracją a bezsilnością. Znał ten ton, znał to spojrzenie, pełne pytań, które tylko z pozoru brzmiały łagodnie. Wiedział, że Sophia nie robiła tego złośliwie. Chciała zrozumieć, mieć pewność, że wszystko jest dobrze. Ale dla niego każda taka rozmowa była jak posypywanie solą otwartych ran.
OdpowiedzUsuń— Nie chodzi o to, że to jakiś wielki sekret. Po prostu… jak wracam do domu, chciałbym chociaż przez chwilę o tym nie myśleć. Nie przerabiać wszystkiego od nowa, nie tłumaczyć się po raz setny tylko dlatego, że jesteś ciekawa.
Słowo ciekawa zabrzmiało ostrzej, niż zamierzał. Westchnął ciężko i odsunął się o krok, jakby potrzebował dystansu, żeby zapanować nad sobą.
— Chcę mieć spokój. Z tobą. Bez tego wszystkiego, co tam jest.… — przerwał, gestem dłoni wskazując na nią i wokół siebie. Mówił szybko, chaotycznie, jak ktoś, kto próbuje zbudować z wymówek coś sensownego, zanim wszystko rozpadnie mu się w dłoniach. Brzmiał przekonująco, choć w środku czuł to znajome uczucie ucisku, kłamał, i oboje o tym wiedzieli.
— Nie musisz wiedzieć o wszystkim, Soph. — dodał ciszej, bardziej zmęczony niż zły. — Nie dlatego, że ci nie ufam, tylko dlatego, że są rzeczy, które… nie są dla ciebie.
Ton głosu stwardniał, a jego spojrzenie było krótkie, nerwowe. Przez chwilę patrzył na nią, widział ten jej upór, zaciśnięte usta, oczy, w których już widać było zawód, i w głębi coś go ścisnęło. Nie chciał, żeby to tak brzmiało. Nie chciał jej odpychać. Ale wszystko, co mówił, było jak mur, budowany na szybko, żeby ją zatrzymać po właściwej stronie.
— Naprawdę nie mam już siły o tym gadać. — W jego głosie była nuta błagania, schowana gdzieś pod warstwą irytacji. Wzruszył ramionami, jakby chciał zrzucić z siebie ciężar tej rozmowy, zanim odwrócił się w stronę drzwi na taras. Oczywiście, że wszystko to powymyslał. Składał słowa na szybko, byle tylko brzmiały wystarczająco sensownie, by przestała pytać. Wplótł w to kilka faktów, kilka półprawd, a z nich złożył historię, która miała jej wystarczyć. Prawda była jednak dużo brudniejsza, dużo bardziej skomplikowana, niż Sophia mogła sobie wyobrazić. Ciężarówki rzeczywiście zatrzymano, ale nie przez brak podpisów ani źle wystawione papiery. Chodziło o to, co znaleziono w środku. Niewielka partia, wystarczająco mała, by nie trafiła od razu do wiadomości, ale wystarczająco duża, by narobić kłopotów. To nie była ich pierwsza przesyłka, ani tym bardziej ostatnia, ale ten jeden raz coś poszło nie tak. Na miejscu, w Nowym Jorku, ktoś już czekał. Ludzie, którym Carter był coś winien, nie pieniędzmi, a obietnicą, że pewne rzeczy nigdy nie wypłyną. Że będzie grał swoją rolę, dopóki wszystko się nie ułoży. A teraz coś się nie ułożyło, i to w sposób, który mógł ściągnąć na niego więcej uwagi, niż był w stanie unieść. Od tamtej chwili czuł, że wpada w błędne koło. Każda próba wyplątania się z układu sprawiała, że plątał się jeszcze mocniej. Z każdym dniem coraz więcej ludzi chciało czegoś od niego, wyjaśnień, pieniędzy, przysług. Kai próbował to łagodzić, Scott kombinował z papierami, a Carter… on tylko gasł. Wracał do domu coraz później, a każdy powrót był coraz trudniejszy. W głowie mieszały mu się rozmowy z ludźmi, których nie chciał już znać, z dźwiękiem jej głosu, cichym, uważnym, pytającym. Sophia nie miała pojęcia, w jakim świecie on tak naprawdę wciąż tkwił świecie, którego nigdy nie chciał jej pokazywać. Więc kiedy wymyślał kolejne wersje wydarzeń, kiedy mówił o transportach, podpisach, o błędach ludzi, którzy „nie potrafią czytać”, w środku czuł obrzydzenie. Do siebie, do nich, do tego wszystkiego, co znów zaczynało wymykać mu się spod kontroli. Blask papierosa rozświetlał mu twarz, kiedy stał na tarasie, zaciągając się z ciężkim oddechem. Wiedział, że nie kłamał tylko dla spokoju, kłamał, bo jeśli dowiedziałaby się, co naprawdę wiozły te ciężarówki, i kto za nimi stał, nie zostałaby przy nim ani dnia dłużej.
Carter oparł się o zimną barierkę, przymykając oczy. Czuł, jak napięcie powoli spływa z ramion razem z każdym kolejnym wdechem, choć wcale nie dawało to ulgi. Zaciągnął się głęboko, czując znajome pieczenie w płucach. Dym rozmywał się w chłodnym powietrzu, a cisza wokół była gęsta tylko od środka dolatywał przytłumiony szmer lodówki i cichy brzęk zegara w kuchni. Wiedział, że Sophia została przy wyspie. Mógł niemal zobaczyć ją oczami wyobraźni skuloną, z dłońmi zaciśniętymi na kubku, z tym spojrzeniem, które próbowało sięgać w głąb niego, nawet kiedy nic nie mówiła. Znał je aż za dobrze. I właśnie tego spojrzenia nienawidził najbardziej. Nie dlatego, że było oskarżycielskie, wręcz przeciwnie. Było zbyt szczere. Oczywiście, że widział, że nie była przekonana. Zresztą… trudno było się dziwić. On sam nie byłby. Tyle że prawda była czymś, czego Sophia nie powinna nigdy usłyszeć. Wystarczyło, że raz by się potknęła, raz coś wspomniała komuś w niewłaściwym miejscu, a wszystko mogłoby runąć. Nie mógł jej w to wciągać. Ani teraz, ani nigdy. Wiedział też, że za mocno się odgryzł. Że słowa o „przesłuchaniu” zabrzmiały ostrzej, niż chciał. Ale z każdym kolejnym pytaniem, każdym spojrzeniem pełnym niepokoju czuł się coraz bardziej jak zwierzę osaczone w klatce. Chciał po prostu wrócić do domu i przez pięć minut nie myśleć o tym wszystkim, o ciężarówkach, o towarze, który nigdy nie miał się znaleźć w środku, o ludziach, którzy mieli zniknąć, a zjawiali się znowu, coraz bardziej zniecierpliwieni. Miał tego dość. Dość tych telefonów, presji, ludzi, którzy przypominali mu, komu zawdzięcza swoje nazwisko w gazetach. Dość tego, że nawet w domu, w miejscu, które miało być jego azylem, nie mógł złapać oddechu, bo Sophia, jego cholernie dobra, wrażliwa Sophia, widziała zbyt dużo.
OdpowiedzUsuńPrychnął pod nosem i strzepnął popiół. W głowie kłębiły mu się myśli, chaotyczne, nieuporządkowane. Czuł się rozdarty między tym, by wrócić do kuchni i ją przeprosić, a tym, by po prostu zamknąć za sobą drzwi.
Zaciągnął się raz jeszcze, ostatni. Dym zatańczył w powietrzu, rozwiewając się nad miastem. Musiała zrozumieć, że niektóre rzeczy po prostu nie są dla niej. Nie wszystko da się tłumaczyć, nie wszystko da się wyjaśnić. Czasami, po prostu tak musi być.
Carter
Carter stał na tarasie już dłuższą chwilę, zgarbiony lekko nad barierką, z papierosem przyklejonym do warg i wzrokiem wbitym w rozświetlone miasto pod nimi. Chłodne powietrze szczypało go w policzki, ale nie ruszał się. Dym unosił się powoli w górę, rozwiewany przez wiatr, a on pozwalał, żeby przenikał go aż do środka, jakby z każdym zaciągnięciem mógł coś z siebie wypuścić. Złość. Bezsilność. To piekące poczucie, że po raz kolejny traci nad wszystkim kontrolę. Nie chciał, żeby Sophia wiedziała. O niczym. O tych nocnych rozmowach, o dostawach, o ciężarówce, którą zatrzymano nie przez błędne dokumenty, tylko przez to, co w niej znaleziono. O tym, że teraz musieli gasić pożar, zanim ktokolwiek z góry się zorientował. Nie chodziło tylko o bezpieczeństwo. Chodziło o to, kim przy niej chciał być. Zaciągnął się jeszcze raz i wypuścił dym z cichym westchnieniem. W głowie miał jej spojrzenie sprzed chwili, nie oskarżające, nie zimne. Po prostu pełne tego cholernie czystego rozczarowania. Tego, którego nie potrafił znieść. Bo Sophia zawsze widziała w nim więcej. Nie mógł pozwolić, żeby się dowiedziała, że Gwen miała rację. Że jej ojciec miał rację. Że był właśnie tym, przed czym ją ostrzegali. Nie chciał, żeby zobaczyła w nim człowieka, który przez lata utrzymywał kontakty z ludźmi, o jakich ona wolałaby nigdy nie słyszeć. Który zawdzięczał swoją pozycję i karierę ludziom, dzięki którym przemyt i handel narkotykami szły w tle jego muzycznej sławy jak cienie, zawsze gdzieś obok. Który czasem był częścią układu, nawet jeśli próbował się z niego wyrwać. Dla niej chciał być kimś innym. Tym, który zabierał ją do galerii, który śmiał się przy porannej kawie, który znał jej ulubiony zapach i potrafił sprawić, że czuła się bezpieczna. Dlatego kłamał. Dlatego wymyślał kolejne wymówki. Bo jeśli miała zobaczyć w nim kłamcę, to wolał już to, niż zobaczyć w jej oczach coś gorszego, to samo, co widział w oczach Gwen przy kolacji. Pogardę. Bo jego świat nigdy nie dorówna jej światu, że to wszystko prędzej czy później się rozpadnie, bo jego miejsce nie jest obok niej. Potrzebował oddechu, ale nie znajdował go nigdzie. Nie tu, nie w tych ścianach, gdzie jej obecność była dla niego jednocześnie ratunkiem i wyrokiem.
OdpowiedzUsuńW jej oczach chciał pozostać tym, kim był dotychczas, facetem, który się podniósł, który naprawił swoje błędy, który ma czyste ręce i czyste sumienie. Chciał, żeby widziała w nim Cartera, który zabiera ją na koncerty, gotuje z nią śniadania, trzyma ją za rękę w aucie. Nie tego, który po nocach załatwia z Kai’em transporty i uspokaja ludzi, że wszystko jest pod kontrolą, nawet jeśli właśnie zatrzymano ciężarówkę z towarem, który nigdy nie miał do niej trafić. Nie mógł pozwolić, żeby Sophia poznała tę część jego życia. Bo jeśli by to zrobiła, jeśli dowiedziałaby się, że naprawdę w tym wszystkim siedzi, że cała ta „przesyłka” nie była przypadkiem, a dobrze znanym mechanizmem, w którym od lat funkcjonował, to wszystko, co zbudowali, rozsypałoby się w sekundę.
Właśnie dlatego milczał. Nie był idiotą. Wiedział, że nie da się tego w nieskończoność ukrywać. Ale dopóki mógł, chciał utrzymać ten pozorny porządek. Nie był gotowy, by w jej oczach przestać być kimś, komu można ufać. Zgasił papierosa o metalową poręcz i wpatrywał się przez chwilę w miasto pod nimi. Gdzieś w oddali błysnęły niebieskie światła, może patrol, może przypadek. Cokolwiek to było, przypomniało mu, że czas ucieka. A kłamstwo, które właśnie próbował utrzymać przy życiu, zaczynało pękać coraz głośniej.
Słyszał kroki, zanim ją zobaczył. Powinien był się tego spodziewać. Sophia nie należała do tych, które odpuszczają, nawet jeśli chwilę wcześniej próbują wmówić sobie, że powinny. Nie odwrócił się od razu. Zaciągnął się papierosem, patrząc w przestrzeń, zanim powoli wypuścił dym przez zaciśnięte zęby. Nie miał w sobie już siły na kolejną rundę pytań i odpowiedzi, na ten sam, bezsensowny taniec wokół półprawd. A jednocześnie, część niego odetchnęła, kiedy ją poczuł. Jakby mimo wszystko nie chciał być tu sam. Rzucił niedopałek w popielniczkę, obserwując, jak żar powoli gaśnie.
Odwrócił w końcu głowę i spojrzał na nią. Stała przy progu, jakby wciąż wahała się, czy zostać, czy wrócić na górę. Miała na sobie jego bluzę, tę większą, w której zawsze wyglądała jakby się w niej gubiła. Rękawy naciągnięte na dłonie, włosy w lekkim nieładzie. W jej oczach było coś, czego nie chciał widzieć, coś, co przypominało zranienie. Nie krzyk, nie wyrzut, a cichą, niebezpieczną rezygnację.
OdpowiedzUsuń— Nie chciałem, żeby to tak wyglądało... — Jego głos był zmęczony. Chciał coś powiedzieć, może przeprosić, może po prostu wytłumaczyć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Bo każde brzmiałoby jak kolejne kłamstwo. Nie chciał jej w to wciągać. W żaden sposób. Carter spuścił głowę, przygryzając wnętrze policzka.
— Wiem, że to brzmi źle i wiem, jak to wygląda z twojej perspektywy. — Wzrok mu zmiękł, a w głosie pojawiła się cichość, która mówiła więcej niż wszystkie wymówki. — Ale proszę, zaufaj mi… Daj mi parę dni — wyszeptał. — Pozwól mi to ogarnąć. A potem gdzieś wyjedziemy, tylko we dwoje i o wszystkim zapomnimy. — W jego tonie było coś pomiędzy obietnicą a błaganiem. Bo nawet jeśli w środku miał już świadomość, że traci grunt to wciąż próbował utrzymać dla niej pozory, dla niej samej, dla tej jednej rzeczy, którą miał czystą.
Carter
Carter słuchał w milczeniu, oparty o barierkę, z dymem z papierosa unoszącym się w półmroku nad ich głowami. Czuł, jak w środku powoli coś w nim mięknie. To, jak mówiła, jak jej głos łagodniał z każdym zdaniem, jak drżał na granicy złości i czułości, to zawsze działało. Zawsze. Nawet teraz, gdy był w połowie drogi między chęcią przytulenia jej a ucieczką w noc.
OdpowiedzUsuńNie spodziewał się, że za nim przyjdzie. Nie po tej rozmowie. Ale gdy stanęła przed nim, w tej jego za dużej bluzie, z naciągniętymi rękawami i włosami opadającymi jej na policzki, poczuł coś, co nie zdarzało mu się często, ulgę. Nie dlatego, że przestała pytać. Dlatego, że wciąż chciała tu być.
— Wiem — odezwał się po chwili, cicho, tak, jakby bał się, że głośniejsze słowa rozbiją coś między nimi. — Wiem, że się martwisz. I wiem, że masz rację. Ale czasami po prostu… nie umiem ci tego wytłumaczyć w taki sposób, żeby to nie zabrzmiało na gorsze, niż jest.
Zaciągnął się ostatni raz i zgasił papierosa w metalowej popielniczce. Wypuścił powietrze wolno, jakby z każdym oddechem próbował pozbyć się tego ciężaru, który od kilku dni nosił w środku.
— I to nie jest o tobie, Soph. Nie chodzi o to, że ci nie ufam. Po prostu… nie wszystko da się oddzielić. Niektóre rzeczy, jeśli się ich dotknie, brudzą wszystko inne. — Spojrzał na nią. To nie było kłamstwo. Ale nie była też prawda.
Nie chciał, żeby wiedziała o tym, jak bardzo się pogubił, jak bardzo jego świat był spleciony z ludźmi, od których dawno powinien był się odciąć. Z tymi, którzy sfinansowali jego pierwsze nagrania, którzy stali za jego trasami, pieniędzmi, a w zamian oczekiwali milczenia i przysług. A on, zamiast trzymać się z daleka, został wciągnięty w spiralę nacisków, groźnych spojrzeń ludzi, którzy „czekali na towar” i nie mieli w zwyczaju odpuszczać. Carter wpadł w błędne koło. Każde „ostatni raz” prowadziło tylko do kolejnego. A Sophia, jego spokojne, ciepłe miejsce, była jedyną częścią jego życia, której chciał tego nie mieszać. Bo jeśli dowiedziałaby się prawdy, jeśli zobaczyłaby, jak łatwo mógłby potwierdzić słowa jej ojca i Gwen…
Kiedy poczuł, jak jej palce dotykają jego dłoni, jak wplatają się ostrożnie między jego, nawet nie próbował się cofnąć. Przeciwnie ścisnął jej dłoń lekko, jakby w ten sposób chciał ją zatrzymać w miejscu, którego jeszcze nie zniszczył.
— Kilka dni — powtórzył za nią, cicho. — Tyle potrzebuję, żeby to ogarnąć. I wtedy… — zawahał się, szukając słów, które nie będą pustą obietnicą. — Wtedy będziemy mogli zniknąć. Gdzieś daleko, jak chcesz. Bez telefonu, bez tych wszystkich ludzi.
Uśmiechnął się blado, choć oczy miał zmęczone. — Tam gdzie jest ciepło…
Zrobił krok w jej stronę i nachylił się, żeby musnąć czołem jej skroń. Krótko, bez napięcia, jakby to miało być coś w rodzaju rozejmu. Gdyby nie zeszła, pewnie siedziałby tu do świtu, paląc jeden papieros po drugim, próbując wmówić sobie, że wciąż panuje nad sytuacją, która dawno wymknęła się spod kontroli.
Carter pozwolił sobie na pierwszy od dłuższą chwilę niewinny uśmiech, taki prawdziwy, choć krótki, który rozjaśnił mu twarz na moment. To był drobny most nad tym, co ciężkie; cichy sygnał, że jeszcze potrafi znaleźć przestrzeń na coś prostego i ludzkiego.
OdpowiedzUsuń— No dobrze — mruknął, ściszając głos do żartu. — Skoro negocjacje zostały zawieszone…
Zanim Sophia zdążyła zareagować w pełni, nachylił się, zręcznie zahaczył jedną ręką pod jej kolana, drugą za plecy i w żartobliwy, ale pewny sposób przerzucił ją sobie przez ramię. Nie było w tym żadnej brutalności, raczej dawka bezpretensjonalnej czułości, jak z tych wszystkich scen, które kiedyś oboje naśmiewali w filmach. Sophia wydała z siebie krótki, zaskoczony dźwięk, który szybko przemienił się w stłumiony śmiech. Carter usłyszał to i uśmiech rozciągnął się szerzej, bo ten dźwięk był lepszy niż wszystkie słowa i zrobił parę kroków w stronę schodów prowadzących do góry. Gdy dotarli do sypialni położył ją miękko na łóżku. Na moment zawisł nad nią, patrząc na jej twarz oświetloną nikłym światłem lampki, zmęczoną, ale już nieco rozluźnioną. W jego oczach odbijała się cała gama uczuć: ulga, czułość, troska i coś, co brzmiało jak obietnica. Przez chwilę pozwolił, żeby cisza między nimi była spokojna, a potem, jeszcze pół żartem, pół serio, dodał:
— Jeśli znów zaczniesz dyskutować o moich „tajemnicach”, pamiętaj, że mam jeszcze parę sztuczek na przywrócenie spokoju — i uśmiechnął się, bo wiedział, że to mu wystarczy.
Carter
Carter czuł, że coś się w nich przełamało. Jakby tamta noc zdjęła z nich część napięcia, które wisiało między słowami i spojrzeniami. Sophia przestała dopytywać, a on przestał się przed nią tak kurczowo bronić. Nie dlatego, że nagle wszystko było dobrze, tylko dlatego, że oboje, świadomie lub nie, dali sobie kilka dni wytchnienia. W jego świecie to wystarczało, żeby na moment uspokoić chaos.
OdpowiedzUsuńW klubie panowała atmosfera, którą znał na pamięć. Światła, znajome twarze, rozmowy, których sens urywał się po trzecim zdaniu, a muzyka, która wibrowała w ciele. To był jego teren, ten, w którym czuł kontrolę, nawet jeśli tylko pozorną. Mimo wszystko, od czasu tamtej nocy, był ostrożniejszy. Trzymał się z dala od rzeczy, które wcześniej zdarzało mu się robić „dla spokoju”. Alkohol, symboliczny, dla zasady. Nic więcej. Jego sposób, by nie wracać do tamtych schematów. Zauważał też, jak Sophia przy nim łagodniała. Siedziała blisko, a jej obecność była jak kotwica w świecie, który czasem tracił dla niego ostrość. Czuł pod palcami ciepło jej skóry, kiedy gładził jej udo, drobny, mimowolny gest, który dawał mu dziwne poczucie spokoju. Nie musiał nic mówić. Nie musiał się tłumaczyć. Tylko czuć, że była obok.
Jej głowa oparta o jego ramię była czymś tak naturalnym, że nawet nie zwrócił uwagi, kiedy przesunął kciukiem po jej ramieniu.
Carter przez większość wieczoru był spokojny, może nawet zbyt spokojny jak na niego. Siedział pół bokiem do reszty, z tym swoim charakterystycznym wyrazem twarzy: uważnym, ale jakby nieobecnym. Rozmawiał, kiwał głową, śmiał się w odpowiednich momentach, ale Sophia widziała, że to wszystko było odruchowe. Ostatnio potrafił wchodzić w ten tryb bez wysiłku. Uśmiech, kilka słów, gest ręką, dokładnie tyle, żeby nikt nie pytał, czy coś jest nie tak. Miał oko na wszystko, jak zawsze. Nie dlatego, że nie potrafił odpuścić, tylko dlatego, że wiedział, jak szybko coś może się zepsuć, jeśli spuści się wzrok choć na chwilę.
Wszystko wyglądało spokojnie. W jego głowie też, przynajmniej pozornie. Wciąż zdarzało się, że telefon wibrował w kieszeni, a on odruchowo spoglądał na ekran, zanim schował go z powrotem, udając, że to nic ważnego. Czasem naprawdę nie było. Czasem jednak… było. Ale Sophia nie pytała, a on nie musiał kłamać. Ten układ działał.
Nachylił się, by coś jej powiedzieć, a jego usta musnęły jej ucho. Przesunął nosem po jej włosach, wciągając znajomy zapach. Nie był pewien, jak długo jeszcze uda im się trzymać ten spokój, ale tej nocy postanowił się o to nie martwić. Trzymał ją blisko, patrzył na nią kątem oka i myślał, że może, chociaż przez chwilę, może być po prostu facetem z dziewczyną, a nie człowiekiem, który całe życie ucieka od własnych decyzji.
Carter od razu wiedział, że coś jest nie tak, kiedy zobaczył minę Kai’a. Ten półuśmiech, półgrymas, zwiastował jedno: kłopoty.
A potem zobaczył, w którą stronę Kai skinął głową. Sloane.
Odetchnął ciężko przez nos, powoli, żeby nie wyglądało, jakby w jednej chwili gotował się w środku. Ale krew zaczynała mu buzować. Bez słowa ścisnął mocniej dłoń Sophii. Odruchowo, instynktownie.
Sloane ruszyła w ich stronę. Wolno, pewnie. Każdy krok był przemyślany, każdy uśmiech wyćwiczony. Carter poczuł, jak powietrze między nimi gęstnieje. Sloane wyglądała dokładnie tak, jak zawsze, gdy chciała być zauważona, idealna, ostra jak brzytwa, pachnąca problemem na kilometr. Uśmiechała się, ale ten uśmiech był tylko dla pozoru. On znał ten uśmiech. Wiedział, co pod nim siedzi, i nigdy nie zwiastowało to niczego dobrego.
OdpowiedzUsuńNachylił się więc w stronę Sophii, zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć. Delikatnie, jakby wbrew całej tej sytuacji, musnął jej usta. Krótko.
Nie chodziło nawet o czułość, bardziej o gest. O przypomnienie, że jest tu, z nią. Choć wiedział, że ten pocałunek był spóźniony o sekundę. Może o całą przeszłość. Kiedy się odsunął, Sloane była już przy nich. Opierała się biodrem o oparcie kanapy, z tym swoim dobrze znanym uśmiechem, w którym od zawsze czaiło się coś niebezpiecznego.
— Sloane. — Skinał jej lekko głową, tonem, który był bliżej ostrzeżenia niż przywitania. — Czemu zawdzięczamy tę wizytę?
Carter
Ten krótki pocałunek nie był pokazowy. Nie był zagrywką ani demonstracją terytorialną, jak mogłoby się wydawać Sloane. Nie był też wymierzony w nią. Carter zrobił to dla Sophii. Chciał ją uspokoić, zanim chaos znów zdąży się przelać przez ich spokój.
OdpowiedzUsuńNie widział Sloane odkąd pojawiła się u niego tamtej nocy, wtedy jeszcze rozbita, roztrzęsiona, z oczami szklanymi od narkotyków i łez. Nie wyglądała wtedy jak ktoś, kto potrafiłby się pozbierać. Teraz była jak jej własne przeciwieństwo: silna, skupiona, z tą znajomą, perfekcyjnie wyliczoną charyzmą, którą kiedyś owinęła go sobie dookoła palca.
Carter czuł się… dziwnie. Nie był to strach, raczej to specyficzne, nieprzyjemne napięcie w klatce piersiowej, kiedy w jednej sekundzie przeszłość i teraźniejszość stają naprzeciw siebie. Sloane była jak duch, który wracał tylko po to, by sprawdzić, czy naprawdę da się od niego uciec. Nie czuł do niej złości. Ale też nie było w nim obojętności. To było coś pomiędzy, rodzaj chłodnego niepokoju, świadomość, że jeśli pojawiła się tutaj, to nie bez powodu. Widział po niej, że coś się święci, że ten błysk w oczach to nie nostalgia. Ścisnął mocniej dłoń Sophii, tak jakby w tym jednym geście próbował ją przeprosić za to, co zaraz się wydarzy. Dopiero potem podniósł wzrok na Sloane.
W jego głosie było coś szorstkiego, podszytego kontrolowanym napięciem, którego nie potrafił już w sobie ukryć. Bo wiedział, że jeśli Sloane przyszła, to znaczyło jedno, że przeszłość znowu postanowiła upomnieć się o swoje.
Carter zamarł, gdy usłyszał to słowo. Vegas.
Krótki, niewinny szept, który w jego głowie zabrzmiał jak strzał. Cały jego skupiony wzrok utkwił w Sloane, która dokładnie wiedziała, co robi. Wiedziała, gdzie uderzyć i z jaką precyzją. Wszystko wokół na moment przestało mieć znaczenie. Muzyka, światła, ludzie. Została tylko ona i to jedno słowo, które otworzyło w głowie to, co z takim wysiłkiem zamknął. Wiedział, że gdy mówiła „porozmawiać”, to nigdy nie chodziło o zwykłą rozmowę. Vegas znaczyło długi, układy, cienie przeszłości. Znaczyło kłopoty. Wzrok Sloane wbity w jego oczy był zbyt pewny. Zbyt świadomy. Wiedziała dokładnie, co robi. Znała jego słabe punkty, wiedziała, które nuty nacisnąć, żeby cała ta pieczołowicie budowana równowaga znów się zachwiała. Ścisnął mocniej dłoń Sophii. Jakby sam chciał się w tym uścisku zakotwiczyć, nie stracić gruntu.
— Nie tutaj. — Wypowiedział to krótko, spokojnie, ale przez ten spokój przebijał napięty ton, którego Sophia mogła jeszcze nie znać. Ton, w którym tłumione emocje szarpały się z chłodną kontrolą. Odchylił się lekko, jakby potrzebował oddechu. Z jednej strony czuł na sobie spojrzenie Sophii, pełne niepokoju, w którym coś się już zaczynało palić. Z drugiej Sloane, z jej cholernie znajomym półuśmiechem, który znał z czasów, gdy oboje wpadali w kłopoty, zanim zdążyli się zastanowić, czy warto. Nie zamierzał urządzać teatru.
Carter zawahał się. Już miał iść za Sloane, ale coś w nim pękło, może ten drobny, niepewny gest Sophii, może sposób, w jaki wbiła w niego wzrok, jakby próbowała zatrzymać go samym spojrzeniem. Odwrócił się do niej i pochylił, na tyle, by tylko ona mogła usłyszeć jego głos.
— Hej… — mruknął cicho, a jego ton złagodniał. — Za pięć minut wracam, dobrze?
Przesunął palcami po jej ramieniu, tak, jakby tym gestem chciał zdjąć z niej całe napięcie.
— Nie rób takiej miny, Soph. — Dodał z lekkim uśmiechem, choć jego oczy pozostawały poważne. — To nic, serio. Po prostu muszę z nią pogadać.
Pochylił się, krótko dotknął ustami jej czoła — tym razem delikatnie, prawdziwie, bez żadnej gry pod publikę. I dopiero wtedy wyprostował się, skinął lekko Kai’owi, by pilnował, żeby nikt się nie zbliżał, i odwrócił się do Sloane.
— Chodź — rzucił chłodno, a jego głos nie brzmiał już miękko jak przed chwilą.
Wstał z kanapy, prostując się powoli, tak jak zawsze wtedy, kiedy w środku w nim coś wrzało, ale na zewnątrz nie mógł tego po sobie pokazać. Sloane wygrała pierwsze starcie. Ruszyła za nim w stronę wyjścia na korytarz, a Carter obejrzał się przez ramię. Wiedział, że cokolwiek Sloane chciała mu powiedzieć, nie mogło się odbyć przy Sophii. A jeszcze bardziej, że to, co miała do powiedzenia, może być początkiem wszystkiego, czego od tygodni próbował uniknąć. Kiedy tylko za nimi zamknęły się drzwi biura, świat ucichł. Bas i hałas klubu został po drugiej stronie jakby ktoś odciął ich jednym ruchem od całej rzeczywistości. Pomieszczenie wyglądało prawie tak samo jak kiedyś. Duży, skórzany fotel, biurko z niedopitą butelką whisky w rogu, miękkie światło padające z lampy nad drzwiami. Dla innych to było zwykłe zaplecze, ale dla nich… Carter poczuł znajome ukłucie w klatce piersiowej, kiedy rozejrzał się po wnętrzu. Zbyt wiele wspomnień przyklejonych do tych ścian, do kanapy przy oknie, do zapachu jej perfum, który wtedy zostawał na nim aż do rana. Pamiętał ich noce tutaj jeszcze zanim wszystko się rozpadło. Sloane siedząca na blacie biurka z kieliszkiem w dłoni, jej śmiech, ten sam, który potrafił mu rozwalić koncentrację. Ich rozmowy, kłótnie, pocałunki, które często zaczynały się z gniewu, a kończyły w ciszy i splątaniu. Teraz to miejsce wyglądało tak samo, ale nie było już tamtego napięcia. Tylko echo. Carter oparł się biodrem o biurko, splótł ręce na piersi i przez chwilę nie odzywał się wcale. Wzrok miał utkwiony w jednym punkcie gdzieś między nią a wspomnieniami, które w tym pokoju nie chciały umrzeć.
OdpowiedzUsuń— O co chodzi Sloane? Po co tak naprawdę przyszłaś?
Carter
Carter uniósł brew, gdy usłyszał jej prowokacyjny ton. Nie zamierzał się łapać na tę przynętę, już nie ten etap. Zamiast tego pozwolił sobie na półuśmiech, który pojawił się na jego ustach, gdy podeszła bliżej. Pachniała jak zawsze, drogo, z nutą czegoś, co kojarzyło mu się z ich dawnymi nocami, z chaosem, z tą jej cholerną zdolnością do wchodzenia mu w życie bez pukania. Uniósł brew, kiedy padły z jej ust te prowokacyjne słowa, a potem pokręcił głową z krótkim, prawie rozbawionym westchnieniem.
OdpowiedzUsuń— Nie, Sloane, akurat o to cię nie podejrzewałem — mruknął spokojnie, choć w oczach mignęło mu coś lżejszego, rozbawionego. — Myślę, że oboje już wystarczająco się przed sobą upokorzyliśmy, żeby kontynuować takie występy, hmm? — Dźwięk jego głosu miał w sobie to znajome, miękkie rozbawienie, którego nie było przy Sophii. Tam był czujny, przy niej potrafił na chwilę odpuścić, tak jakby to było naturalne przedłużenie ich przeszłości. Carter roześmiał się cicho, ten jego niski, drgający śmiech, który zawsze brzmiał bardziej jak westchnienie niż faktyczna wesołość.
— Nie, jeszcze mi się nie znudziło. — Odparł z półuśmiechem, przeciągając spojrzeniem po jej twarzy, jakby chciał się upewnić, że dobrze zapamięta każdy detal. — Ale dzięki, że przypominasz, że mam alternatywę, w razie czego.
Nachylił się lekko, a jego głos zszedł niżej, miękko, z tym charakterystycznym tonem, który brzmiał trochę jak prowokacja, a trochę jak wspomnienie. — Będę pamiętał. — Uśmiechnął się kącikiem ust, tym razem szczerzej, z lekkim błyskiem rozbawienia w oczach. — I obiecuję, że jak już mi się znudzi… to zadzwonię. W końcu nie wypada zapominać o byłych żonach, prawda?
Przyjął od niej szklankę, palcami muskając szkło tam, gdzie jeszcze przed chwilą trzymała je jej dłoń. Upił łyk i spojrzał na nią jeszcze raz, dłużej, uważniej, jakby sam się zastanawiał, czy mówi to dla żartu, czy naprawdę chciałby kiedyś to sprawdzić.
— Dzięki. — Uśmiechnął się lekko, podnosząc szklankę w geście pół-żartu, pół-toastu. — I muszę przyznać… — zawiesił głos na sekundę, zanim zmierzył ją uważnym spojrzeniem. — Bycie rozwódką służy ci bardziej niż bycie mężatką. — Uniósł brew i przyglądał jej się przez chwilę z rozbawionym półuśmiechem. — Pamiętam cię w wersji… cóż, mniej błyszczącej.
Spojrzał na nią spod rzęs, z tą mieszaniną ironii i czegoś cieplejszego, co przebijało mimo woli.
— Wtedy byłaś królową chaosu. Teraz… jesteś królową comebacku. — Zniżył głos, lekko chrapliwy, jakby chciał, żeby te słowa miały w sobie więcej niż tylko żart. Kącik jego ust uniósł się wyżej, a brzmienie głosu złagodniało, choć wciąż było w nim coś kpiącego, zaczepnego, jak dawniej, gdy wymieniali się słowami ostrymi jak szkło, ale podszytymi elektrycznym napięciem.
— Wiedziałem, że nie wpadłaś tu tylko po to, żeby mi przypomnieć, że wciąż potrafisz wejść do klubu i zatrzymać na sobie każdy cholerny wzrok… — Upijając łyk whisky. Postawił szklankę na biurku, oparł się bokiem o blat, jak kiedyś — nonszalancko, pewnie, ale nie z chłodem.
— No dobra, Sloane. — Spojrzał na nią spokojnie, bez gniewu, bez cienia zazdrości. — Mówiłaś, że masz problem. A ja, jak idiota, ciągle reaguję na to słowo. Więc… o co chodzi tym razem?
Carter
Carter usiadł obok niej bez słowa, tak blisko, że Sophia mogła poczuć znajome ciepło bijące od jego ciała i ten delikatny zapach dymu oraz whisky, który zawsze towarzyszył mu po rozmowach „na zewnątrz”. Nie od razu się odezwał. Najpierw sięgnął po jej szklankę, jakby odruchowo, bez pytania.
OdpowiedzUsuń— Różowe, słodkie i niebezpieczne. Typowe dla ciebie… — mruknął i uniósł kieliszek do ust. Wziął mały łyk, skrzywił się lekko, ale zaraz uśmiechnął półgębkiem. Zanim Sophia zdążyła coś odpowiedzieć, jego spojrzenie przesunęło się za nią, na Kaia. Carter skinął mu tylko głową, a krótkie, prawie bezgłośne „dzięki” wystarczyło, żeby tamten zniknął z loży z dyskretnym uśmiechem i resztką drinka w ręce.
Carter parsknął pod nosem, nieco zmęczonym śmiechem. Dźwięk muzyki zagłuszał większość rozmów, ale Sophia i tak była jedyną osobą, której głosu chciał teraz słuchać. Przez chwilę tylko patrzył na nią, na ten jej wyraz twarzy, który próbował być spokojny, choć zdradzał, że w środku aż się w niej gotuje. Przesunął dłonią po jej udzie, od kolana aż do miejsca, gdzie kończył się materiał sukienki. — Wierzę, że Kai dał z siebie wszystko. — Mruknął, pochylając się tak, żeby jego usta znalazły się przy jej uchu.
Oparł się wygodnie o kanapę, jakby próbował rozładować napięcie, które i tak czuł. W jego tonie była lekka ironia, ale spojrzenie miał już zupełnie inne, poważne, uważne. Potem znów wrócił wzrokiem do niej, wyciągnął rękę i odgarnął pojedynczy kosmyk z jej policzka. — Nie chciałem cię tu zostawiać tak długo, mała. — Jego głos był niższy, miększy. — Ale teraz już nigdzie nie idę. Okej? — Oparł się o kanapę, odstawiając szklankę na stolik, po czym odruchowo objął ją ramieniem i przyciągnął bliżej.
— Tak, wszystko w porządku. — Powiedział cicho, po chwili. Zerknął na Sophię kątem oka. Była spokojna, przynajmniej z pozoru, ale znał ją już na tyle, żeby wiedzieć, że to tylko gra. W środku pewnie gotowała się od pytań, które powstrzymywała. Jej milczenie było wymowniejsze niż jakiekolwiek słowa. Zaciągnął się powietrzem, w którym mieszał się zapach jej perfum i alkoholu.
— Spójrz na mnie — powiedział cicho, gdy jej wzrok uciekł na bok. Palcem uniósł jej podbródek, zmuszając, by znów na niego spojrzała. Patrzył tak, jak potrafił tylko on, głęboko, bez słów, jakby chciał wciągnąć ją z powrotem w swój rytm. Uśmiechnął się lekko, krótko, z tym cieniem ironii, który miał zawsze, gdy próbował rozładować napięcie.
— Sloane… przyszła z problemem. Starym, który nie ma nic wspólnego z nami. I nie z tobą.
Uniósł wzrok i spojrzał na nią, poważnie, bez uniku. — Nie powinna się w ogóle tu pojawiać, ale tak już ma. Zawsze wraca w najgorszym możliwym momencie. — Dodał to tonem, który miał brzmieć uspokajająco, ale jego spojrzenie przez moment uciekło w bok, nie na długo, ale wystarczająco, by Sophia mogła to zauważyć.
— Ale już wszytko załatwione. — Dopiero wtedy Carter wrócił do niej wzrokiem. Jego głos był niski, ochrypły, wibrujący między dźwiękami muzyki, która zagłuszała wszystko inne wokół. — Hej… — powiedział cicho, pochylając się bliżej. — Wiem, że nie przepadasz za nią… I wiem, że nie podobało ci się, że z nią poszedłem. Ale teraz jest tylko to, okej? —
Wskazał lekko ruchem dłoni na przestrzeń między nimi, niewielką, w której mieścił się ich oddech i zapach jej perfum.
Ciepły oddech mieszał się z chłodem powietrza i z głośnym, pulsującym basem z parkietu. Przesunął dłonią po jej ramieniu, powoli, jakby przypadkiem, ale jego dotyk miał w sobie coś z precyzji, z jaką od zawsze potrafił rozpraszać jej myśli. Palce zsunęły się z materiału jej sukienki na nagą skórę przy obojczyku, a kciuk zatrzymał się tuż pod jej szczęką. Palcami przesunął po jej karku, wplatając się między pasma włosów, które opadły jej na ramiona. Ten gest był zbyt delikatny, by go odczytać jednoznacznie, a jednocześnie zbyt intymny, żeby mogła go zignorować.
OdpowiedzUsuń— Zobacz, ile tu ludzi — mruknął, tonem bliższym szeptu niż słowom. — A ja i tak widzę tylko ciebie. — Jego dłoń zsunęła się niżej, na jej biodro, pewnie, ale z wyczuciem. Nie naciskał, tylko pozwolił, by ich ciała wyrównały rytm do muzyki, choć w jego oczach nie było już klubowego gwaru, tylko ona. — Może powinniśmy stąd zniknąć, hm? — szepnął tuż przy jej uchu, muskając je niechcący oddechem. — Bez tych świateł, bez ludzi. Tylko my.
Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu, ten charakterystyczny, półprzytomny, który zawsze pojawiał się, gdy próbował rozproszyć napięcie między nimi nie słowami, a gestem. Przesunął dłonią po jej udzie, tym samym gestem, który zwykle ją uspokajał. — Żebym mógł wynagrodzić ci to czekanie? — zapytał, muskając jej wargi ledwie wyczuwalnie.
Carter
Carter odchylił się na oparcie kanapy, wbijając w nią wzrok, jakby próbował powstrzymać narastające w nim napięcie. Czuł, jak cierpliwość zaczyna mu się kończyć. Dłoń, która jeszcze chwilę temu spoczywała spokojnie na jej udzie, zsunęła się w bok, nie dlatego, że chciał stworzyć dystans, ale dlatego, że musiał. Przez krótką chwilę po prostu patrzył na nią, jakby próbował się powstrzymać, ale nie potrafił. Na jego twarzy pojawił się ten znajomy cień irytacji, który rzadko pozwalał sobie przy niej pokazać, jednak tym razem złość i zmęczenie wymieszały się w nim w proporcjach zbyt trudnych do utrzymania w ryzach.
OdpowiedzUsuń— Sophia… — westchnął ciężko, przeciągając dłonią po twarzy. — O co jesteś zła, co? — jego głos był niższy niż zwykle, chropowaty, z tym ledwie kontrolowanym spokojem, który tylko pozornie maskował zniecierpliwienie. — O to, że rozmawiałem z nią przez kilka minut? Co miałem zrobić? Kazać ochronie ją wyrzucić?
Dłoń, która jeszcze przed chwilą spoczywała spokojnie na jej udzie, zsunęła się w bok, jakby próbował powstrzymać to narastające w nim napięcie. Uniósł na nią wzrok, szary, spięty.
— Nie zapraszałem jej. Nie chciałem jej tu. Po prostu się pojawiła. Załatwiłem, co musiałem, i wróciłem. — spojrzał jej prosto w oczy. — Do ciebie.. — Zamilkł na moment, patrząc, jak jej palce nerwowo przesuwają się po szkle z drinkiem. — A ty… patrzysz na mnie, jakbym miał zaraz z nią zniknąć i wrócić po tygodniu z gotowym wytłumaczeniem.
Przeciągnął dłonią po karku, jakby potrzebował sekundy, by się nie roześmiać z bezsilności. Nie z niej, z całej tej sytuacji, która z każdą minutą wymykała mu się spod kontroli.
— Zazdrosna jesteś o co? O rozmowę? — spytał ostrożnie, choć w tonie było czuć napięcie. — O to, że wyszedłem na pięć minut? Myślisz, że co tam robiliśmy? Szybki numerek?
Spojrzał na nią w końcu, uważnie, z cieniem gniewu w oczach, ale też zmęczenia. Takiego, które nosił w sobie od tygodni.
— Co ja mam jeszcze zrobić, hm? — zapytał ciszej, choć w tym szeptaniu było więcej siły niż w krzyku. — Co mam zrobić, żebyś w końcu przestała szukać we wszystkim czegoś, czego nie ma?
Zamilkł na chwilę. Palcami przejechał po karku, jakby próbując zetrzeć z siebie napięcie. Jego szczęka lekko się poruszyła, gdy przygryzł wewnętrzną stronę policzka, próbując się powstrzymać. Nie chciał jej ranić, ale też nie zamierzał się tłumaczyć z każdego kroku.
— Wiesz, że nie chciałem zostawiać cię samej. — powiedział już ciszej, ale z tą surową szczerością, która przebijała przez zmęczenie.
— Codziennie pokazuję ci, że nie ma nikogo innego, ale jeśli po każdym takim momencie mam się znowu tłumaczyć z niczego, to… — urwał, wbijając wzrok w stół, zanim znów na nią spojrzał. — To nie wiem, po co się staram, Soph.
W jego głosie była mieszanka frustracji i bezsilności, jakby naprawdę próbował, ale grunt pod nimi znów zaczynał się kruszyć.
— Nie wszystko, co robię, to powód, żebyś patrzyła na mnie w taki sposób.
Podniósł wzrok na nią, ciężki, intensywny, z tą iskrą, która zdradzała, że ledwie trzyma nerwy na wodzy. Carter westchnął ciężko, po czym sięgnął po stojącą na stole butelkę whisky. Szkło zabrzęczało o blat, gdy odkręcił korek. Wlał sobie odrobinę do szklanki, niezbyt dużo, ale wystarczająco, by ten znajomy zapach alkoholu zmieszał się z zapachem dymu, który wciąż miał na dłoniach. Uniósł szkło do ust i pociągnął łyk, wolno, jakby potrzebował tego, żeby nie powiedzieć czegoś ostrzejszego. Postawił szklankę z powrotem, odgłos szkła o drewno zabrzmiał w tej chwili zaskakująco głośno. Potem podniósł na nią wzrok. Wciąż z tą samą mieszaniną zniecierpliwienia i zmęczonej ironii w oczach.
— Nie chcę żeby każde moje słowo albo ruch było przez ciebie analizowane — dodał ciszej, prawie szeptem. — Bo wtedy wszystko zacznie wyglądać jak kolejny dowód w sprawie.
Cisza między nimi zgęstniała, przerywana tylko dudnieniem basu zza ściany. Carter oparł łokcie o kolana, spoglądając na nią z boku, chłodniej, ale wciąż z tą miękkością, której nie potrafił przed nią ukryć.
Carter
Carter oparł się ciężej o oparcie kanapy, a jego szczęka wyraźnie się napięła. W oczach miał ten błysk, nie gniewny jeszcze, ale zniecierpliwiony. Ten, który pojawiał się zawsze wtedy, gdy miał wrażenie, że zaczyna się rozmowa, z której nikt nie wyjdzie zwycięsko. Sięgnął po szklankę z whisky, uniósł ją do ust i wypił resztę jednym haustem, jakby miał nadzieję, że ciepło alkoholu wygasi w nim irytację. Odstawił szkło z lekkim stuknięciem, a potem przeciągnął dłonią po twarzy. Westchnął ciężko.
OdpowiedzUsuń— Nie możesz mi ufać nawet wtedy, kiedy nic złego nie zrobiłem, prawda? — powiedział spokojniej, ale głos miał chropowaty, przytłumiony alkoholem i emocjami, które starał się utrzymać na wodzy. — To nie był żaden romantyczny spacer ani cholerny powrót do przeszłości. — Jego ton był szorstki, ale wciąż opanowany. Westchnął ciężko przesuwając palcami po linii żuchwy. Z każdą jej kolejną frazą napięcie w nim rosło, ale to nie była wściekłość,bardziej frustracja, że znowu rozbijali się o to samo.
— Sophia… — powiedział cicho, ale w jego tonie było słychać zmęczenie, to charakterystyczne, przytłumione napięcie, które zawsze przychodziło, kiedy czuł się osaczony pytaniami, na które nie mógł odpowiedzieć wprost. — Wyszedłem, bo musiałem. Bo to nie był moment na wyjaśnienia, tu przy wszystkich. — Przeciągnął spojrzeniem po jej twarzy, zatrzymując się na jej ustach, a potem wrócił wzrokiem do jej oczu. — I jeśli myślisz, że cokolwiek dzieje się między mną a Sloane, to się mylisz. — Jego głos stwardniał, choć wciąż brzmiał spokojnie, kontrolowanie. — Przestań mnie stawiać w roli kogoś, komu trzeba ciągle patrzeć na ręce.
Carter uniósł spojrzenie znad szklanki, a w oczach błysnęło coś ostrego, krótkie, niekontrolowane spięcie, które zwykle poprzedzało wybuch.
— Serio, Sophia? Nico? — w jego głosie zabrzmiała nuta śmiechu, ale była pozbawiona ciepła. — Tego ci brakowało w tej rozmowie? To jest twój punkt odniesienia? — Odchylił głowę, przymknął na moment oczy. Potem znów na nią spojrzał, już spokojniej, ale z tym cieniem w spojrzeniu, który mówił, że coś w nim właśnie pękło.
— Po co ty mnie w ogóle pytasz, Soph, skoro jesteś gotowa, żeby usłyszeć odpowiedzi? — Uniósł wzrok, patrząc na nią z niedowierzaniem, jakby naprawdę nie rozumiał, po co ciągnie ten temat, skoro każda odpowiedź miała ją tylko zranić. Odchylił się lekko w fotelu, oparł łokieć o oparcie i przetarł dłonią brodę.
— Wystarczyło, że zapomniałem zamknąć sejfu, zobaczyłaś co jest w środku i zniknęłaś na weekend. Bez słowa. — Pokręcił głową, gorzko. — A teraz, chcesz żebym ci coś powiedział. Co niby, Sophia? Coś, co i tak ci się nie spodoba? — Wbił w nią spojrzenie, twarde, ale podszyte bólem. — A jeśli to, co usłyszysz, nie będzie pasować do twojego świata, to co zrobisz? Spakujesz i znikniesz, jakby to miało rozwiązać sprawę? — Milczał przez moment, po czym odwrócił wzrok, sięgając po szklankę, ale tym razem jej nie uniósł. — Nie możesz chcieć prawdy tylko wtedy, kiedy brzmi dobrze, Soph.
Za bardzo go poniosło. Wiedział to od razu, kiedy tylko słowa opuściły jego usta, cięższe, niż powinny, podszyte frustracją, której wcale nie chciał na nią zrzucać. To wszystko zwyczajnie się na niego zwaliło, zbyt wiele naraz, zbyt głośno, zbyt mocno. Trzymał się tyle, ile mógł, ale w końcu się ugiął. Oczywiście, że chciał się wygadać. Boże, ile razy miał to na końcu języka.
Tyle momentów, kiedy milczał, zamiast powiedzieć, jak bardzo nie daje rady, jak wszystko, co robi, balansuje na cienkiej granicy. Ale nie mógł. Nie ufał temu, jak Sophia zareaguje. Że zacznie go oceniać. Że spojrzy na niego nie jak na mężczyznę, którego pokochała, tylko jak na kogoś, kogo trzeba się bać. Bo wtedy musiałaby zajrzeć w niego głębiej, dalej niż do tych wszystkich czułych gestów, uśmiechów, wieczorów, kiedy był tylko jej. Musiałaby zobaczyć, że za tym wszystkim stoi coś więcej. Cień, który zawsze był jego częścią, nawet jeśli starał się trzymać go z dala od niej. A ona… ona wiedziała o nim tylko tyle, ile powiedziała jej Gwen. Tyle, ile widziała na powierzchni, to, co było bezpieczne, ładne, dające się oswoić. Nie znała go naprawdę. Nawet nie próbowała poznać. Chciała tylko wiedzieć gdzie wychodzi. Co robi. Dlaczego wraca późno. Zacisnął szczękę, patrząc gdzieś w bok, jakby próbował złapać oddech, którego zabrakło.
OdpowiedzUsuńCarter
Carter patrzył na nią długo, zbyt długo, jak na kogoś, kto próbował się trzymać twardo. Oczy miał zmęczone, a w spojrzeniu coś, co wyglądało na żal, zmieszany z rezygnacją. Wypuścił powietrze z płuc, jakby właśnie zrozumiał, że żadne słowa nie zdołają już cofnąć tego, co padło między nimi. Nie potrafił się z nią kłócić. Ale też nie potrafił uciec od gniewu, który pulsował mu gdzieś pod skórą, rozchodząc się jak napięcie elektryczne. Zrobił krok w bok, oparł dłonie na stole, jakby potrzebował fizycznego punktu oparcia, żeby się nie rozsypać. Miała rację. Wiedział o tym. To on miał problem z zaufaniem, nie ona. Nie potrafił pozwolić nikomu zajrzeć zbyt głęboko, nawet jej. Nie po tym, jak już raz jego świat się rozpadł. I może faktycznie w jego świecie nie było miejsca na kogoś takiego jak Sophia. Ale z nią pierwszy raz chciał się stamtąd wyrwać. I właśnie to sprawiało, że każda rozmowa o zaufaniu bolała go bardziej, niż byłby w stanie przyznać. Ale słysząc, jak mówi, że zostawiła wszystko dla niego, coś w nim się kurczyło. Bo przecież dokładnie tego się bał, że zniszczy ją tak samo, jak wszystko, czego się kiedykolwiek dotknął.
OdpowiedzUsuń— Nico? — Prychnął cicho, z niedowierzaniem, jakby dopiero teraz dotarło do niego, że naprawdę padło to imię. — To co innego, Sophia. Nie mieszaj tego. — Ton jego głosu był twardszy niż chciał, choć nie podnosił głosu. Nie musiał. Wystarczył sam sposób, w jaki na nią spojrzał, z napięciem, które nie miało nic wspólnego ze złością na nią, a z czymś głębszym, co już dawno w nim dojrzewało.
Sięgnął po szklankę, która wciąż stała przed nim. Palce zacisnęły się na chłodnym szkle, a alkohol zamieszał się cicho przy ruchu. Pociągnął łyk, głęboki, jakby chciał nim wypłukać z siebie wszystkie niewypowiedziane słowa. Postawił szklankę na stole z lekkim stuknięciem, które zawisło między nimi.
— Jakie schadzki? — Spojrzał na nią z niedowierzaniem, choć bardziej zmęczonym niż rozgniewanym. — Co ty sobie wymyśliłaś? Nie spotykam się ze Sloane. Nie było żadnych spotkań, żadnych pieprzonych tajemniczych rozmów za twoimi plecami. — Głos mu zadrżał, ale nie ze złości, raczej z frustracji. Z tego, że znów musiał się tłumaczyć z rzeczy, które w jego głowie wyglądały zupełnie inaczej, niż w jej oczach. Mógłby jej powiedzieć. O wszystkim. O nocnych spotkaniach, o ciężarówkach, które znikają z radarów, o nazwiskach, których nie powinien znać, a jednak znał aż za dobrze. Ale wtedy już nie byłby dla niej tym Carterem, którego pokochała. Byłby wszystkim, czego jej ojciec i Gwen się spodziewali, potwierdzeniem ich najgorszych słów.
Carter odchylił głowę lekko w tył, jakby musiał zebrać myśli, zanim znów się odezwał. Przesunął dłonią po karku, a potem westchnął, cicho, jakby zrezygnowany.
OdpowiedzUsuń— Chodzi o to, żebyś nie chciała znikać, Sophia. Nie o to, że nie możesz. — Powiedział ciszej, bardziej zmęczony niż kłótliwy. — To różnica.
Mówił spokojnie, ale w jego tonie było coś surowego, coś prawdziwego.
— Bo widzisz, kiedy mówisz, że zostawiłaś swój świat, ja to czuję. Naprawdę. Ale jeśli przy pierwszym zakręcie znowu będziesz miała w głowie, że możesz po prostu zniknąć...
Zawiesił na niej spojrzenie, jakby chciał, żeby każde słowo trafiło dokładnie tam, gdzie powinno. Carter w końcu sięgnął do szklanki, wziął łyk whisky i przetarł kciukiem krawędź szkła, jakby w tym prostym geście szukał czegoś, co go uspokoi. Westchnął ciężko, jakby próbował utrzymać w sobie narastające napięcie, ale i tak jego ton, gdy w końcu się odezwał, był zbyt twardy, zbyt ostry jak na to, jak bardzo starał się zachować spokój.
— Nie mówię ci wszystkiego nie dlatego, że ci nie ufam. — Wbił w nią spojrzenie, długie i ciężkie. — Tylko dlatego, że nie każda informacja jest dla ciebie odpowiednia. Nie wszystko, co wiem, powinno się w ogóle do ciebie zbliżyć. Widziałem, jak reagujesz, Soph. Widziałem, jak znikałaś po jednej małej rzeczy… Jak na mnie wtedy patrzyłaś. — Zacisnął usta, jakby żałował, że w ogóle to powiedział. Ale było już za późno. — Żeby to działało, musisz chcieć tu być nawet wtedy, kiedy nie wiesz wszystkiego. — W jego spojrzeniu nie było już złości. Tylko szczerość, ta rzadko spotykana u niego, taka, która odkrywała zbyt dużo. Pokręcił głową. — Bo to nie jest kwestia zaufania, tylko ochrony. — Powiedział to tak, jakby chciał, by zrozumiała, że w jego logice to miało sens. — Nie wszystko trzeba wiedzieć, żeby kogoś kochać. — Przesunął dłonią po karku, jakby chciał z siebie zetrzeć ciężar tej rozmowy, ale w jego spojrzeniu była mieszanka bezradności i napięcia, które trzymało go od środka. Wiedział, że w jej oczach to wszystko brzmiało jak wymówka. Ale dla niego była to jedyna logika, jaka mu jeszcze została.
Carter
Carter patrzył na nią chwilę w milczeniu, zaciśniętą szczęką, jakby każde jej słowo wbijało się w niego z precyzją, której Sophia nawet nie była świadoma. W głowie miał chaos. W gardle sucho. Wszystko, co się w nim kotłowało, paliło od środka. Przesunął dłonią po twarzy, wziął głęboki wdech i oparł łokcie o kolana.
OdpowiedzUsuń— Słucham cię, Sophia. — Odezwał się w końcu, głosem niższym, niż zwykle. — Ale mam wrażenie, że ty nie słuchasz mnie. — Uniósł wzrok na nią, a w jego spojrzeniu nie było już złości, raczej zmęczenie i coś na kształt żalu.— Nie chodzi o to, że chcę ją tu wpuszczać. Nie zapraszam jej. Nie tęsknię za nią. — Przeciągnął dłonią po karku, napięty jak struna. — Ale to nie jest świat, który mogę ci całkiem odciąć, rozumiesz? — W jego głosie było więcej niż chłód, była prawda, taka, której nie potrafił już dłużej ubierać w miękkie słowa. — Przyszła, bo musiała. Bo ma problem, a ja jestem jedynym idiotą, który może ten problem rozwiązać i dlatego, że ją w ten problem wpakowałem, jeszcze kiedy byliśmy razem. To wszystko.
Uderzył lekko knykciami w blat stołu, jakby w ten sposób próbował rozładować napięcie.
— Ale ty widzisz tylko jedno: że wyszedłem z nią. Że byłem z nią sam. — Wysyczał to ostatnie, nie ze złości, tylko z bezsilności. — A ja się po prostu staram utrzymać w kupie to wszystko, co i tak się sypie. — W jego głowie zabrzmiało jeszcze jedno zdanie, bo to nie jest świat, z którego mogę wyjść tak łatwo jak ty ze swojego, ale nie wypowiedział go na głos.
— Chciałbym ci dać wszystko. Nawet tę jasność, której ode mnie oczekujesz. Ale nie wszystko da się wytłumaczyć. Czasem po prostu… nie mogę. — Zamilkł, a cisza między nimi znów zgęstniała. — Jeśli naprawdę chcesz przyszłości… to musisz mi pozwolić ją zbudować, po swojemu. Nawet jeśli nie wszystko będzie ci się w niej podobało.
Carter przez chwilę tylko na nią patrzył. Ten wzrok miał w sobie coś niebezpiecznie spokojnego, jak przed burzą. Przetarł dłonią twarz, jakby chciał zetrzeć z niej to zmęczenie, które nagromadziło się przez całą noc. Whisky, dym, napięcie, wszystko mieszało się w jednym.
— Sophia… — zaczął cicho, ale w jego głosie dało się wyczuć ciężar, którego nie próbował już ukrywać. — Nawet nie wiesz, o co pytasz. —
Odchylił się na oparcie kanapy, przesuwając dłonią po karku. Czuł, jak wszystko w nim pulsuje , zmęczenie, adrenalina, frustracja. Z każdą sekundą czuł, że nie jest w stanie utrzymać tej pozornej równowagi.
— Ochrony, tak. — Powtórzył powoli, jakby sam chciał zrozumieć, dlaczego w ogóle to powiedział. — Bo są rzeczy, które nie mają prawa przejść przez te cztery ściany. — Zamilkł na moment. W jego spojrzeniu pojawiło się coś mroczniejszego, jakby przez chwilę przestał być tym Carterem, którego znała.— Chcesz wiedzieć wszystko, a ja próbuję cię przed tym powstrzymać, bo widzę, jak patrzysz, kiedy czasem wracam z klubu… — Wypuścił z płuc powietrze, jakby sam z siebie spuszczał parę. — Wiesz, jak wygląda mój świat. Nie z gazet, nie z plotek. Wiesz, co się w nim dzieje, a mimo to próbujesz przekonać samą siebie, że jesteśmy jak inni. Że wystarczy dobra wola i trochę miłości, żeby to wszystko posklejać, że można mnie naprawić — prychnął.
Przez moment panowała cisza, przeciągnięta, ciężka. Carter oparł łokcie o kolana, pochylił się lekko do przodu. — To, co dzieje się teraz… to nie jest kwestia zaufania. To kwestia tego, że świat, który znam, nie działa tak, jak twój. — Jego głos był cichy, ale szorstki. Bez tej miękkości, z którą zwykle się do niej zwracał.
OdpowiedzUsuńWstał powoli, jakby potrzebował oddechu, odsunął się kawałek i sięgnął po szklankę, która jeszcze przed chwilą stała obok jej drinka. Pociągnął łyk, patrząc w bok. Ludzie w loży nie musieli słyszeć każdego słowa, żeby wyczuć napięcie, które nagle zgęstniało między nimi. Atmosfera zmieniła się jak po cichym pęknięciu szkła, subtelnie, ale nieodwracalnie. Wystarczyło jedno spojrzenie Cartera, by wszyscy zorientowali się, że coś poszło nie tak. Każdy w loży, nawet ci, którzy starali się nie patrzeć zbyt ostentacyjnie, widział, że ta rozmowa miała w sobie coś surowego i prawdziwego, jakby oboje zapomnieli, że są obserwowani. Jakby właśnie tutaj, wśród świateł i muzyki, ich świat na moment zamknął się tylko do tej jednej przestrzeni między nimi pełnej napięcia, niedopowiedzeń i emocji, które ciężko było już cofnąć.
Carter
Carter przez chwilę milczał, jakby chciał coś powiedzieć, ale żadne słowa nie chciały mu przejść przez gardło. Miał tę minę, którą Sophia znała już aż za dobrze, mieszaninę frustracji i bezsilności, którą próbował ukryć za twardym wyrazem twarzy. Whisky w szklance zadrżała, gdy odstawił ją zbyt gwałtownie na stolik. Ludzie z loży zaczęli szeptać między sobą, wymieniając porozumiewawcze spojrzenia, ale Carter nie zwrócił na nich uwagi. Patrzył tylko na nią. Wiedział, że ją rani. Każdym niedopowiedzeniem, każdym półsłówkiem, każdą cholerną tajemnicą, którą nosił jak ciężar, ale nie potrafił się z tego wyrwać. Nie potrafił jej powiedzieć, w co naprawdę jest zamieszany. Zaciągnął się głęboko powietrzem, oparł łokcie o kolana i przez moment patrzył w podłogę. Wszystko się w nim kłębiło, gniew, że znów musi tłumaczyć coś, czego nie da się wytłumaczyć, i strach, że straci ją przez własne milczenie.
OdpowiedzUsuń— Nie chcę, żebyś udawała. — Powiedział w końcu, cicho, ale z ciężarem, który zawisł między nimi. — Ale czasem… czasem musisz mi pozwolić robić rzeczy po swojemu.
Uniósł wzrok i jego spojrzenie było twardsze, niż chciał. Na jego twarzy na moment pojawił się cień coś pomiędzy bólem a rezygnacją.
Wiedział, że brzmi jak ktoś, kto stawia mur między nimi, ale nie potrafił inaczej.
Nie w tym świecie, który próbował od niej trzymać z daleka, choć sam wiedział, że granica już dawno się rozmyła. Wokół wciąż rozbrzmiewała muzyka, pulsująca basem i światłami, ale dla nich klub ucichł zupełnie. Zostali tylko oni, dwoje ludzi, którzy kochali się za bardzo, by się rozstać, i za mało, by naprawdę się zrozumieć.
Kai pojawił się kilka minut później, kiedy Carter nadal siedział z opartym łokciem o kolano, wciąż w tej samej pozycji, w której zostawiła go Sophia. Zbliżył się z tym swoim lekko rozbawionym wyrazem twarzy, z butelką w dłoni, jakby nic się nie stało i chciał rozładować napięcie, które czuło się nawet przez muzykę.
— No, no… — zaczął z rozbawionym półuśmiechem. — Sloane wróciła i już kłopoty w raju, co? Myślałem, że przynajmniej do końca nocy wytrzymacie bez dramatu.
Nie zdążył dokończyć, bo spojrzenie Cartera ucięło mu resztę słów. To jedno z tych spojrzeń, po których każdy, kto miał odrobinę rozumu, natychmiast przestawał żartować. Kai uniósł ręce w obronnym geście, jakby chciał pokazać, że żart miał być tylko żartem.
Carter wstał, odstawił szklankę na stolik, aż szkło uderzyło o blat z głuchym dźwiękiem i przeciął spojrzeniem lożę. — Gdzie jest Scott?
Kai nie dyskutował. Wrócił po chwili z ich wspólnym znajomym, tym, który od początku pomagał Carterowi w transporcie i kontaktach. W trójkę wyszli z loży, kierując się nieco na bok.
Carter miał wrażenie, że z każdą kolejną godziną ten wieczór tylko bardziej wymykał mu się spod kontroli.
— Co się dzieje?
— Co się dzieje? — powtórzył Carter, jakby sam nie wierzył, że to słyszy. — Kurwa, powiem ci, co się dzieje. Przyszli do Sloane, Scott. I wiesz, czego chcą? Chcą z niej zrobić jebanego kuriera.
Scott zamarł. Kai z kolei stanął pod ścianą, nerwowo poprawiając mankiet.
— Mówisz serio? — wydusił Scott.
Carter oparł się o blat, wciąż ze złością w oczach, której już nawet nie próbował maskować.
— Mówi, że już zaczęli naciskać. — Carter przesunął dłonią po włosach, zaciskając ją w pięść. — Robi się gorąco. Za gorąco.
Scott skrzyżował ramiona i spojrzał na niego spod byka. Kai wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał.
— Co zamierzasz? — spytał Scott. — Mamy ją chronić?
— Jak to, co?
Carter przetarł twarz dłońmi, jakby próbował zrzucić z siebie napięcie, które narosło w nim w ciągu ostatnich godzin. — Wszystko żeby ją z tego wyplątać… — W jego oczach było coś, czego Scott dawno u niego nie widział. —
— Musimy to wziąć na siebie.
Westchnął, odrzucił niedopałek i przysunął się bliżej, tak żeby Kai i Scott słyszeli każdy wyraz.
OdpowiedzUsuń— Na razie interesuje ich kraj — powtórzył cicho, kontrolując głos. — To ułatwia sprawę. Da się to ogarnąć, ale bez panicznych ruchów i bez improwizacji.
Zrobił krótką pauzę, zebrał myśli, rozkładając plan w głowie jak mapę.
— Scott — spojrzał znacząco. — Zadbaj o alternatywę, plan B, C i D. Nie chcę, żeby cokolwiek zostało na przypadek.
Jego palec drgnął w kierunku Kai, mierząc go niemal oskarżycielsko.
— Ściągnij ich tutaj — powtórzył twardo. — Musimy to omówić. Niech myślą, że mają wszystko pod kontrolą..
— Zadbamy o trasę: granice, patrole, check-pointy, musicie mi dać info o ostatnich zatrzymaniach, o tym, kto gdzie odstawiał.
Na moment spuścił wzrok, potem znów spojrzał im w oczy i w głosie było coś osobistego, twardego jak obietnica. Kai pokiwał głową, Scott był napięty, ale dał znak, że rozumie.
Stali kilka metrów od loży, na tle ciemnej ściany, gdzie światła z parkietu ledwie do nich docierały. Muzyka pulsowała w powietrzu, ale wokół nich panowała dziwna pustka. Żaden z gości nie zbliżał się do tego miejsca, jakby instynktownie wyczuwali, że lepiej tam nie podchodzić. Ich sylwetki mówiły wszystko. Carter gestykulował gwałtownie, raz po raz wskazując palcem na Kaia, innym razem w przestrzeń, jakby próbował rozładować nagromadzoną w nim złość. Kai co chwilę unosił dłonie w obronnym geście, a Scott, jak zwykle spokojniejszy, stał z rękami w kieszeniach, ale jego napięta postura zdradzała, że i on nie był spokojny. Z ich twarzy, z ruchów, z drobnych spięć ramion biła nerwowość. Krótkie, urywane zdania, szybkie gesty, wszystko to sprawiało, że z daleka wyglądali jak trzej ludzie, którzy właśnie próbują ugasić pożar, choć wiedzą, że ten dopiero się zaczyna.
Carter
Kiedy rozmowa z Kaiem i Scottem w końcu dobiegła końca, Carter wyglądał, jakby był o krok od tego, żeby rozbić szklankę o ścianę.
OdpowiedzUsuńNie czekał na potwierdzenie. Przeszedł obok nich, przecierając dłonią kark, jakby próbował zetrzeć z siebie napięcie. Wtedy pojawiła się Jade, jak zawsze w odpowiednim momencie, z chłodnym spojrzeniem i uśmiechem, który balansował gdzieś między prowokacją a troską.
— Serio, Carter, wyglądasz, jakbyś zaraz miał kogoś udusić — rzuciła pół żartem, pół poważnie. — Wyluzuj chociaż na chwilę.
Carter tylko uniósł wzrok na Jade, jakby próbował odczytać, co właściwie kombinuje. Wcisnęła mu w dłoń drinka, zanim zdążył zaprotestować. — Weź to. Na rozluźnienie.
Nie czekała na zgodę, tylko lekko uniosła brwi, patrząc na niego z tą znajomą, półzadziorną pewnością siebie. Carter uniósł szklankę, wypił łyk, czując, jak alkohol pali go w gardle i rozchodzi się ciepłem po ciele.
— Lepiej? — spytała, zbliżając się odrobinę.
Nie odpowiedział. Alkohol pachniał jak zawsze, jak coś, co miało w teorii uspokoić, a w praktyce tylko rozniecało w nim złość. Jade była jednak cierpliwa. Przesunęła dłonią po jego przedramieniu, a potem uniosła brew w znajomy, prowokacyjny sposób.
— Chodź — powiedziała cicho, tonem, w którym brzmiała obietnica, nie prośba. — Do biura. — Głos miała miękki, obniżony, ledwie słyszalny wśród basów. — Pomogę ci się trochę odpreżyć.
Nie wspomniała ani słowem o Sophii. Nawet nie musiała. Wiedziała, że brunetka wyszła na taras bo wpadła na nią wcześniej w łazience, zapłakaną i roztrzęsioną, ale teraz milczała. W jej oczach to był idealny moment. Carter był spięty, wściekły, pogrążony w chaosie a Jade potrafiła wyczuwać takie chwile z chirurgiczną precyzją.
Przesunęła dłonią po jego przedramieniu, lekko, jakby od niechcenia, a potem nachyliła się bliżej.
— Pięć minut, Z. Nic więcej. Tyle wystarczy, żeby zrzucić z siebie ten ciężar. —Uśmiechnęła się przy tym lekko, z tą znajomą pewnością, która mówiła, że dokładnie wie, jak to zabrzmi i że właśnie o to jej chodziło. Carter przez moment nic nie odpowiedział. Stał w półmroku z drinkiem w dłoni, wciąż spięty, wciąż rozedrgany od rozmowy sprzed chwili. Rozejrzał się po klubie, jakby dopiero teraz zorientował się, że Sophia zniknęła. Jego spojrzenie przesuwało się po loży, po parkiecie, po drzwiach prowadzących w stronę wyjścia i korytarza do łazienek. W jego gestach wciąż była ta nerwowość sprzed chwili, ale teraz mieszała się z niepokojem.
— Widziałeś Sophię? — rzucił w końcu, zerkając na Jade. Jade tylko wzruszyła ramionami, unosząc przy tym kieliszek do ust. Zrobiła to lekko, z tą samą niedbałą elegancją, która zawsze w niej była.
— Zmyła się — odpowiedziała po chwili. — Wyglądała, jakby miała dość na dziś.
Zerknęła na niego spod długich rzęs, jakby chciała wybadać jego reakcję. — Pewnie pojechała do domu.
Carter zamarł na moment z tą szklanką w dłoni, a szczęka mu drgnęła. Przetarł dłonią kark, jakby próbował zrzucić z siebie ciężar ostatnich minut. Alkohol palił, muzyka dudniła, a mimo to w środku zrobiło się dziwnie cicho.
— Świetnie — mruknął, choć wcale nie brzmiał, jakby to było świetne. Jade przekrzywiła lekko głowę. — No to tym bardziej chodź. — Uśmiechnęła się łagodnie, jakby chciała zrównoważyć jego ton. — Przynajmniej nie będziesz siedział tu jak bomba z opóźnionym zapłonem. — Unosząc lekko brew, wskazała kierunek korytarza do biura.
Zobaczył ją z daleka. Stała na tarasie, oparta o barierkę, z drinkiem, którego już nawet nie piła. Dźwięki muzyki z wnętrza klubu były przytłumione, jakby docierały z innego świata. Tutaj panowała względna cisza, taka, w której można było wreszcie wziąć głęboki oddech, choć i on nie przynosił ulgi.
OdpowiedzUsuń— Soph? Hej… — głos był najpierw ostrożny, trochę niepewny, jakby nie chciał jej przestraszyć. Dopiero gdy się odwróciła, uśmiechnął się szerzej. Wysoki, dobrze ubrany, z uśmiechem, który mogła pamiętać sprzed paru miesięcy.
— Pamiętasz mnie? Wspólny golf, zeszła jesień. — Wskazał dłonią na siebie, jakby chciał jej ułatwić skojarzenie. Wtedy nosił krótsze włosy, może też mniej zarostu, ale ten sam ciepły ton w głosie i trochę zawadiacki uśmiech. Podszedł bliżej i zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć objął ją krótko ramieniem w powitaniu. Czuł, jak bardzo jest zimna. Ramiona napięte, palce drżące.
— Jesteś cała zimna. Dlaczego tu marzniesz? — spytał, patrząc na nią z troską, której nie potrafił ukryć. Zrzucił z siebie marynarkę, pachnącą piżmem i zarzucił jej na plecy. — W środku przecież pełno miejsca, a ty tu stoisz jak za karę. Co jest? — Uśmiechnął się lekko, próbując rozładować napięcie. — Nie zmieniłaś się. Nadal nie potrafisz udawać, że wszystko jest w porządku.
Carter & Leo (?)
Mimo że od tamtego dnia minęło sporo czasu, brzmiała dokładnie tak samo, trochę zaskoczona, trochę rozbawiona, a jednak wciąż z tą delikatną nutą dystansu, którą tak dobrze pamiętał. Miles uśmiechnął się lekko, tak jak zawsze, z tą charakterystyczną, nieco zadziorną miękkością, która z jednej strony mówiła: hej, wszystko jest w porządku, a z drugiej: wiem, że nie jest, ale nie będę naciskać.
OdpowiedzUsuń— Owszem, była fatalna — przyznał, śmiejąc się cicho. — Ale to nie była twoja wina, że trafiłaś do drużyny z facetem, który uważał, że golf to okazja do popisu przed kamerami. — Przesunął dłonią po jej ramieniu, poprawiając marynarkę, żeby szczelniej ją otuliła. Z bliska widział, jak jej skóra jest zimna i jak lekko drży, mimo że starała się to ukryć.
— Jasne, świeże powietrze — powtórzył spokojnie, choć z nutą ironii. — Wiem, jak to działa. „Wychodzę tylko na chwilę, żeby się przewietrzyć”… a potem kończysz z moją marynarką na plecach i wzrokiem wbitym w dal, jakbyś próbowała tam coś znaleźć.
Przez moment patrzył na nią bez słowa, jakby próbował coś wyczytać z jej twarzy. Z bliska widział, że była blada, oczy miała lekko zaczerwienione, a wargi drżały, nie tylko z zimna. Kiedy mówiła, że wszystko jest w porządku, wiedział, że kłamie. Zawsze mówiła to samo wtedy, gdy sprawy miały się dokładnie odwrotnie. Nie pytał dalej. Nie chciał jej przyciskać.
— Przypadek. Obiecuję — odparł z uśmiechem.
— Wpadłem tu z grupą znajomych. Ktoś chciał zobaczyć miejsce, które podobno „ma najlepsze nagłośnienie w mieście”, więc dałem się zaciągnąć. — Wzruszył ramionami i przez moment przyglądał jej się w milczeniu. W świetle z wnętrza klubu jej twarz była blada, oczy miała zmęczone, zbyt spokojne jak na tę porę nocy.
Przez chwilę panowała między nimi cisza, nie niezręczna, raczej miękka, taka, w której oboje po prostu oddychali po całym hałasie z wnętrza klubu. Dłonie wsunął do kieszeni spodni, ale został przy niej, nie próbując skracać dystansu ani naciskać. Po prostu stał obok, ciepły, obecny, trochę jak kotwica w miejscu, które wydawało się jej coraz mniej bezpieczne.
— Serio, Sophia — odezwał się po chwili z lekkim uśmiechem, gdy znów na nią spojrzał. — Jeszcze chwila i zaczniesz przypominać ten manekin z wystawy zimowej kolekcji w Blooming’s. Tylko że tamten miał ogrzewanie i pewnie mniej zmartwień.
Uniósł lekko brwi, udając powagę, po czym dodał.
— Możemy to rozegrać po mojemu. Ty wracasz do środka po płaszcz, a ja zamawiam dwa drinki. Ty wybierasz coś różowego, a ja udaję, że nie oceniam. I przez dziesięć minut udajemy, że oboje nie mieliśmy fatalnego dnia. Co ty na to?
Uśmiechnął się nieco szerzej, próbując ściągnąć z jej twarzy ten cień, który ją przygaszał.
— Obiecuję, zero rozmów o golfie. I o mężczyznach, którzy zasługują, żeby ich… no, wiesz… kijem golfowym…. — Machnął dłonią z udawanym luzem, ale jego spojrzenie było miękkie, troskliwe. — Zgoda?
Nie pytał. Raczej dawał jej szansę, jeśli chciała coś z siebie wyrzucić, a jeśli nie, to po prostu stał obok, w milczeniu, pozwalając, by ciepło jego marynarki zaczęło się powoli w nią wlewać. Na tarasie powiało chłodem, a z wnętrza klubu dobiegał ciepły, pulsujący rytm muzyki i śmiech ludzi. Miles odwrócił się na moment w stronę sali, jakby sprawdzał, czy ktoś ich obserwuje, i dopiero wtedy spojrzał z powrotem na nią.
Zamilkł na chwilę, mierząc ją wzrokiem, jakby chciał coś dodać, ale się powstrzymał.
Carter sięgnął do kieszeni po telefon. Ekran rozświetlił się, a pierwsze, co zobaczył, to nieodczytana wiadomość.
OdpowiedzUsuń— Nie teraz, Jade. — Powiedział cicho, bez spojrzenia w jej stronę, gdy próbowała jeszcze raz coś mu szepnąć. Głos miał twardy, pozbawiony jakiejkolwiek przestrzeni na rozmowę. Odstawił szklankę z drinkiem na najbliższy stolik w loży, sięgną po jej płaszcz z wieszaka i ruszył w stronę wyjścia na taras. Drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem, a chłodne powietrze od razu uderzyło go w twarz. Wzrok przesunął po grupkach ludzi stojących na zewnątrz, aż w końcu zatrzymał się na niej. Sophia. Ale nie sama. Stała z kimś, z mężczyzną, którego Carter nie kojarzył. Obcy, za blisko. Jeszcze ta cholernie elegancka marynarka na jej ramionach. Zatrzymał się w cieniu, tuż przy ścianie, z której rozciągał się widok na cały taras. Sięgnął po paczkę papierosów, wyjął jednego i zapalił. Żar rozświetlił na chwilę jego profil, napięty, nieruchomy. Nie podszedł od razu. Patrzył, jak tamten coś do niej mówi, a ona, mimo że wciąż spięta, uśmiecha się lekko. Ten widok ścisnął go gdzieś w środku. Zaciągnął się głęboko dymem, a powietrze między nimi było ciężkie, choć dzieliło ich kilkanaście metrów. Nie był pewien, co bardziej czuł, zazdrość, niepokój czy złość. Kiedy tamten facet pochylił się lekko nad Sophią, by poprawić jej marynarkę na ramionach, gest niby niewinny, ale cholernie poufały, Carter poczuł, jak coś w nim pęka. Dym z papierosa rozszedł się w powietrzu, a on wypuścił go z ust z długim, nerwowym westchnieniem. Potem ruszył.
Sztywny krok, ciężki, zdecydowany. Nie przyspieszał, ale jego obecność czuło się na długo, zanim się odezwał. Muzyka z wnętrza klubu była przytłumiona, lecz napięcie, które niósł, przebijało się przez każdy dźwięk.
Cień przesuwał się po twarzy, gdy zbliżał się do Sophii i nieznajomego. Papieros wylądował na ziemi, zgaszony krótkim, nerwowym ruchem buta. Podszedł na tyle blisko, że powietrze między nimi zgęstniało. Wsunął dłoń na jej kark, chwytając za kołnierz marynarki i bez słowa ją z niej zdjął. Złożył ją niedbale na przedramieniu Milesa.
— Zgubiłeś coś. — Mruknął nisko, z tą charakterystyczną nutą ironii, która brzmiała bardziej jak ostrzeżenie niż żart. Na ramiona Sophii założył jej własny płaszcz. Sam był jedynie w koszulce. Dopiero potem spojrzał na niego uważnie. Nie unosił głosu, nie musiał.
— Nie podchodź tak blisko do cudzej kobiety. Zwłaszcza kiedy jej facet stoi kilka kroków dalej. — rzucił niby lekkim tonem głosu. — Nigdy nie wiesz ma kogo trafisz… — Dodał, przesuwając wzrok na Sophię. Dłoń Cartera odnalazła jej talię i przyciągną ją do siebie w geście niepozostawiającym wątpliwości. Pochylił się do niej, nachylił głowę tak, że jego usta musnęły jej ucho. — Szukałem cię. — Szepnął cicho, tonem niskim, głębokim, takim, który brzmiał jak obietnica i reprymenda jednocześnie. Kiedy się wyprostował, spojrzał jeszcze raz na Milesa. Tym razem już z cieniem uśmiechu, tego chłodnego, pozbawionego ciepła, który mówił wszystko, czego Carter nie musiał wyrażać słowami.
— Spokojnie, stary, po prostu rozmawialiśmy —
Mruknął. Carter skinął głową tylko raz, krótko, jakby już nic więcej nie było do dodania. W jego spojrzeniu było coś, co skutecznie odebrało mu ochotę na dalsze tłumaczenia.
— Już skończyliście. — Rzucił niskim tonem. Miles przez moment wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale odpuścił. Uniósł ręce w geście spokoju, skinął tylko głową do Sophii.
— Miło cię było zobaczyć, Soph. — Dodał cicho i odsunął się, zostawiając ich samych na tarasie. Carter przesunął dłonią po jej ramieniu, jakby chciał ją ogrzać.
— Chodź. Wracamy do domu. — Powiedział spokojnie, ale w jego głosie było coś niepodlegającego dyskusji. Przesunął kciukiem po jej dłoni, trochę zbyt delikatnie, jak na ton jego głosu, i dodał jeszcze ciszej. — Mam dość tej nocy.
Carter
Maxine nie miała aż tak dobrze, jak Sophia – to znaczy nie mogła wejść w żaden interes prowadzony przez rodziców, choć być może mogłaby zacząć pracować w kancelarii, w której jej mama była jednym ze wspólników i nadal nim pozostawała. Nie mogłaby jednak tego zrobić za pośrednictwem mediów społecznościowych, na których zaczęłaby się pokazywać, bo co wspomniana kancelaria miałaby z tego mieć? Jedno wielkie nic. Maxine musiałaby zdobyć odpowiednie wykształcenie, aby zacząć tam pracę i musiałaby się wykazać, aby z czasem nazwisko Riley w szyldzie kancelarii zaczęło być kojarzone z nią, a nie z Lucy. Prawo jednak ani trochę Max nie pociągało, a Lucy to rozumiała i nie naciskała, będąc tym rodzicem, który zdołał zrealizować własne ambicje samodzielnie i teraz nie miał podstaw ku temu, by realizować je nadal za pomocą własnego dziecka. Także Kevin nie ciągnął Maxine w stronę polityki, więcej, kiedyś powiedział jej nawet, że kompletnie się do tego nie nadawała. Wszelaką winę zawsze miała wypisaną na czole i sama doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Nawet pośród radnych – czyli wcale nie na szczególnie wysokim szczeblu – którym zależało przede wszystkim na zrealizowaniu postulatów własnego elektoratu, nie potrafiłaby się odnaleźć, bo żeby ona mogła zyskać, ktoś inny musiałby stracić, a Maxine najczęściej zawsze chciała dla wszystkich dobrze.
OdpowiedzUsuńMogła więc obrać własną ścieżkę i zrobiła to, a przy tym wcale nie musiała długo tej ścieżki szukać. Odkąd sięgała pamięcią, lubiła słuchać różnorakich historii, aż z czasem sama zaczęła je tworzyć. Początkowo wyłącznie we własnej głowie, przez co często w nocy, zamiast spać, wizualizowała kolejne sceny i ekscytowała się nimi, a rano, kiedy dzwonił budzik, klęła pod nosem. Zaczęła nawet próbować swoich sił w pisaniu opowiadań, ale te nie szły jej szczególnie dobrze i po jakimś czasie jej ulubioną formą przekazu stał się obraz, który uważała za bardziej plastyczny od słowa. Żeby jednak ten obraz mógł powstać, ktoś musiał dostać odpowiednie wytyczne do jego stworzenia. Tak w głowie Maxine zrodził się pomysł na pisanie scenariuszy, które w swojej formie finalnie bardzo przypadły jej do gustu. Gdzieś po drodze zaczęła też rysować, zarówno te scenki, które miały miejsce w jej głowie, jak i fanarty tego, co akurat obejrzała, a co na dłużej zapadło jej w pamięć i utknęło w sercu.
Prawie rzuciła to wszystko w cholerę po zawale mamy. To Sophia była jedną z tych osób, która natłukła jej do głowy, by tego nie robiła i to Sophia jako jedyna najlepiej rozumiała, przez co Max przechodziła, ponieważ sama doświadczyła nieporównywalnie większej strachy. Rozumiała, aż za dobrze ten strach, który kierował wtedy Riley i to dlatego z pomocą Sophii Maxine nad tym strachem zapanowała.
Teraz zaraziła się śmiechem Sophii. Zachichotała, a następnie odłożyła paczkę żelek na bok i uniosła ręce w niewinnym geście. Że niby ona czymś rzucała? Kiedy?! Również cieszyła się z tego, że atmosfera pomiędzy nimi zdecydowanie się ociepliła i że wszystko wskazywało na to, iż zostawiały za sobą ostatnie pół roku. Nie mogły go w żaden sposób nadrobić, choć Sophia streściła Maxine ten czas, a Maxine postarała się jak najwięcej z tego zapamiętać, ale mogły przejść nad nim do porządku dziennego i dbać o to, by nic podobnego nie miało już miejsca.
— Może za dwa tygodnie? — zaproponowała. — Za tydzień są urodziny taty, więc pewnie będzie zbyt duży rozgarniasz, żeby mama jeszcze robiła zapiekankę, ale za dwa? Podpytam, czy nikt nie ma żadnych planów i dam ci znać — powiedziała, bo może Lucy gdzieś się wybierała i nie miała mieć czasu na przygotowanie swojego popisowego dania. Oczywiście Sophia mogła przyjść do Maxine także wtedy, gdyby Lucy nie było i pozostałoby jej obejść się smakiem zapiekanki, ale być może miało się udać zorganizować to tak, aby wszyscy byli zadowoleni, a Sophia najedzona.
— Te twoje babeczki to tylko kropla w morzu — zgodziła się z Sophią, bo choć babeczki Sophii były pyszne, to jednak to Leonard szalał w kuchni jak nikt inny. Maxine szczerze go za to podziwiała. Wprost uwielbiała jeść dobre jedzenie, ale była zbyt leniwa na to, by samej sobie to jedzenie szykować. Kiedy gotowała, stawiała na proste i sprawdzone przepisy. Nie kombinowała i nie cudowała, a na pewno nie zastanawiała się nad tym, które połączenie smaków będzie najlepsze. Tymczasem Leonard co rusz zaskakiwał ją nowościami i takimi połączeniami, na które sama nie wpadłaby nawet, gdyby ją torturowano.
UsuńMaxine westchnęła cicho i odkleiła się od przyjaciółki. Wyciągnęła się ku stolikowi i ściągnęła z niego paczkę paprykowych chipsów. Kiedy ją otwierała, szeleściła niemiłosiernie, ale także z tego śpiący nieopodal Chester nic sobie nie zrobił.
— To co zrobimy z resztą tego wspaniałego dnia? — zagadnęła i podsunęła Soph słoną przekąskę. — Obejrzymy coś, a przy okazji zjemy wszystko, co nam przyniosłam?
MAXINE RILEY
Carter przez chwilę patrzył za odchodzącym Milesem, dopóki jego sylwetka nie zniknęła w drzwiach prowadzących do środka. Dopiero wtedy spuścił wzrok na Sophię. Wciąż trzymał ją blisko, choć jego dłoń nie zaciskała się już tak mocno na jej talii jak przed chwilą. Złość, którą przyniósł ze sobą z wnętrza klubu, mieszała się z napięciem, którego nie potrafił już ukrywać.
OdpowiedzUsuń— Tak, widziałem. — Odpowiedział spokojnie, ale w jego głosie brzmiała nuta ironii. — Tylko rozmawialiście.
Przez moment milczał, patrząc na nią spod przymrużonych powiek. Wiatr rozwiewał jej włosy, a jej policzki były zaróżowione, od chłodu albo od emocji. Może od obu.
— Nie musiałem być jaki? — Spytał cicho, z lekkim przechyleniem głowy. W jego głosie pobrzmiewała nuta sarkazmu, ale i coś bardziej surowego
— Taki, że przyszedłem po własną dziewczynę, która stoi na mrozie w marynarce jakiegoś typa? — W jego spojrzeniu błysnęło coś pomiędzy ironią a zmęczeniem. Przez moment milczał, jakby chciał dać jej szansę, żeby sama coś powiedziała, ale cisza, która zapadła między nimi, tylko bardziej go rozjuszyła.
— Dobra, Soph, jeśli chodziło ci o rewanż, to gratuluję. — Wypuścił powietrze a w jego tonie pojawiła się ta znajoma chłodna pewność siebie, która zwykle wracała, kiedy tracił cierpliwość. Odwrócił wzrok, żeby nie powiedzieć czegoś, czego później mógłby żałować. Przesunął dłonią po włosach, jakby próbował w ten sposób rozładować napięcie. — Już pokazałaś, co miałaś na myśli, okej? Odegrałaś się. Za Sloane, za tamto, za wszystko, co siedzi ci w głowie. Wyszłaś, znalazłaś sobie towarzystwo, rozumiem…
Odwrócił na moment głowę, jakby chciał zdusić w sobie złość, ale nie potrafił. — Więc co? Możemy już uznać rachunki za wyrównane? — zapytał, zerkając na nią z ukosa. — Bo jeśli tak, to po prostu wróćmy do domu.
Uniósł brew, a w jego głosie brzmiała ostra nuta, podszyta jednak rozczarowaniem bardziej niż gniewem. — Chyba że masz jeszcze ochotę pogadać z jakimiś kolegami. — Dodał, tonem niby spokojnym, ale wystarczająco ostrym, by Sophia wiedziała, że z trudem się powstrzymuje przed kolejnym komentarzem. Jego słowa zawisły między nimi ciężko, zbyt ostre, zbyt gorzkie jak na to, jak bardzo jeszcze przed chwilą chciał ją tylko przytulić.
Sięgnął po paczkę, wyjął z niej papierosa i odpalił zapalniczką, zaciągając się głęboko. Przez chwilę tylko milczał, patrząc gdzieś w bok, jakby chciał, żeby dym wypełnił wszystko to, czego nie mógł już powiedzieć. Złość, nerwy, zmęczenie, wszystko wrzało pod skórą.
Carter patrzył na nią chwilę bez słowa, z tym samym napięciem, które jeszcze przed chwilą rozsadzało go od środka. Dym z papierosa unosił się między nimi, rozmazując granice jego spojrzenia, ale w oczach wciąż miał ten ciemny, twardy błysk. Z bliska pachniał chłodem i whisky, ale pod tym wszystkim było coś jeszcze, wściekłość zmieszana z niepokojem.
Z jakiegoś powodu Carter zawsze nastawiał się na zaognienie konfliktu, jakby w środku miał wbudowany mechanizm, który nie pozwalał mu odpuścić. Coś w nim zawsze pchało go, by powiedzieć o jedno zdanie za dużo. Zamiast wyciszyć napięcie, dolewał oliwy do ognia, a potem, gdy słowa już padły, przychodziło spóźnione poczucie, że mógł to rozegrać inaczej. Teraz było podobnie. Widząc ją, jak stoi przed nim, z tym zmęczonym spojrzeniem i czerwoną z zimna twarzą, wiedział, że mógł po prostu wziąć ją za rękę i powiedzieć „chodźmy do domu”. Ale nie potrafił. Każda emocja w nim pulsowała, gotowa do wybuchu, gniew, zazdrość, zmęczenie, coś na kształt zranionej dumy. I jak zwykle, zamiast szukać spokoju, wybierał konfrontację. Wchodził w nią jak w tarczę, nie dlatego, że lubił się kłócić, ale dlatego, że tylko w napięciu czuł się prawdziwy.
Zaciągnął się jeszcze raz i zgasił papierosa o metalową barierkę. Zimne światło z tarasowych lamp rysowało ostre kontury jego twarzy, a Sophia widziała, jak mięśnie na jego szczęce pracują z nerwowym rytmem, zanim wypuścił powietrze przez nos.
— Wracamy do domu. — Powtórzył, tym razem ciszej, prawie jak prośbę.
Carter
Przez dłuższą chwilę Carter tylko stał, zaciągając się dymem, a każde słowo, które wypowiadała, uderzało w niego jak kolejny cios, cichy, ale celny. Z każdą sekundą czuł, jak napięcie w jego ciele zaczyna ustępować miejsca czemuś zupełnie innemu. Złość nie zniknęła, ale jakby rozpadła się na kawałki, a pod spodem została tylko gorycz i to znajome uczucie winy, które pojawiało się zawsze wtedy, gdy przeginał. W jego głowie zrobiło się nagle cicho. Jakby cały ten szum, muzyka z klubu, rozmowy ludzi, stukot butów na tarasie, ucichły, a został tylko on i Sophia. Z jej głosem, z jej spojrzeniem, z tą szczerością, która rozbrajała go za każdym razem.
OdpowiedzUsuńI nagle coś w nim pękło. Jakby opadła z niego ta twarda maska, którą przybrał, by nie pokazać, że tak naprawdę jest cholernie zmęczony, tym wieczorem, tą rozmową, sobą. Zrobiło mu się zwyczajnie głupio. Wiedział, że przesadził. Wiedział też, że Sophia nie była tą, za jaką ją przed chwilą wziął. Nigdy nie grała w żadne gierki, nie manipulowała. Nie była jak inni. I właśnie dlatego z każdą sekundą czuł coraz mocniej, jak ten jego upór go pali od środka. Pokonała go spokojem.
— Wiem. — Odezwał się w końcu, cicho, prawie szeptem, jakby sam się wstydził tych słów. Zaciągnął się raz jeszcze i zgasił papierosa, patrząc gdzieś w bok, zanim znów na nią spojrzał. — Wiem, że nie jesteś taka.
Zrobił krok w jej stronę. A potem drugi. Gdy był już wystarczająco blisko, wyciągnął do niej dłoń, gest spokojny, pozbawiony tej nerwowości sprzed kilku minut. Jego palce odnalazły jej dłoń, chłodną i drobną w porównaniu z jego. Ujął ją ostrożnie, jakby bał się, że jeśli zrobi to zbyt gwałtownie, ona zniknie.
— Przepraszam. — Powiedział to prosto, bez ciężaru obrony czy tłumaczenia. Uniósł jej dłoń do ust i musnął wierzch pocałunkiem, nie teatralnym, a prawdziwym, pełnym tej cichej skruchy, która nie potrzebowała już żadnych słów. I w tym jednym geście było więcej prawdy niż we wszystkich słowach, które padły tej nocy.— Nie powinienem...
Carter przez chwilę jeszcze trzymał jej dłoń, nie wypuszczając jej z palców, jakby ten kontakt był jedyną rzeczą, która trzymała go w pionie. Patrzył na nią z bliska, na oczy, które wciąż miały w sobie cień zranienia, na drżenie ust, które próbowały zachować spokój. Poczuł, jak coś w nim mięknie. Ta twarda skorupa, którą przez cały wieczór nakładał na siebie, pękła w kilku miejscach. — … Nie powinienem tak na ciebie naskakiwać. — Powiedział ciszej, niż planował. — To było niepotrzebne. — Jego głos był niższy, przygaszony, a każde słowo brzmiało jak coś, co wypowiada się z wysiłkiem. Jakby zrzucał z siebie ciężar dumy, która do niczego nie prowadziła. Zbliżył się jeszcze o krok. Jej zapach, lekki, znajomy, z nutą perfum i chłodnego powietrza, uderzył go prosto w pamięć. W ten wieczór, w ich rozmowy, w to, że Sophia zawsze była przy nim, nawet gdy jej samej było trudno. I to właśnie uderzyło w niego najmocniej.
— Czasami zachowuję się tak, jakbyś miała odejść, zanim jeszcze naprawdę dasz mi powód, żeby się tego bać. — Uśmiechnął się gorzko, bardziej do siebie niż do niej.
— Wiem, że to głupie. — Odetchnął ciężko. — Ale nie potrafię inaczej, kiedy chodzi o ciebie.
Mruknął po chwili, a kącik jego ust drgnął lekko, prawie niezauważalnie, jakby próbował rozładować napięcie, ale nie miał już w sobie tej pewności, którą zwykle zakładał jak pancerz.
— Wiem, że nie jest ze mną łatwo, Soph. I wiem też, że w tym wszystkim próbujesz ze mną być, nawet kiedy ci to utrudniam.
Odchylił lekko głowę, wypuszczając z płuc długie, powolne westchnienie, jakby chciał razem z nim wyrzucić cały ten gniew, który nosił w sobie przez ostatnie godziny.
OdpowiedzUsuń— Zrobiło mi się gorąco w głowie, a nie powinno. To nie twoja wina. — Dodał po chwili, krótko, bez patosu, ale z czymś miękkim w głosie, co pojawiało się tylko wtedy, gdy pękał ten jego twardy pancerz. — Po prostu czasami… — zawahał się, przerywając, bo nie potrafił dobrać słów. Uniósł spojrzenie na chwilę ku niebu, jakby szukał tam odpowiedzi. — Nie ogarniam tego, co się we mnie dzieje. — Przyznał po chwili, nie patrząc jej w oczy. Puścił w końcu jej dłoń, tylko po to, by zaraz ująć jej twarz w dłonie. Kciukiem musnął kącik jej ust, delikatnie, jakby chciał ten gestem zatrzeć wszystko, co przed chwilą między nimi
padło.
— Chodź. — Szepnął po chwili, pochylając się bliżej. — Wracajmy już do domu. Nie chcę, żebyś tu marzła. Nie chcę, żebyśmy kończyli ten wieczór w taki sposób. — Jego głos złagodniał. Wciąż miał w sobie to znajome, lekko chropowate brzmienie, ale już bez złości, tylko ciepło i zmęczenie. — I obiecuję… że następnym razem zanim powiem coś głupiego, po prostu się zamknę. — dodał ciszej. — Albo przynajmniej spróbuję się zamknąć.
Wyciągnął ku niej rękę, tym razem już nie po to, by ją zatrzymać, tylko żeby mogła w nią wsunąć swoją i razem wrócić do środka.
Carter
Carter skinął lekko głową, słuchając jej. W milczeniu. Tym razem nie przerywał, nie wchodził w słowo, nie podważał niczego. Z każdą kolejną sekundą czuł, jak powoli wraca mu spokój, jak napięcie w jego barkach zaczyna puszczać, nie całkowicie, ale na tyle, by odetchnąć. Jej głos, choć zmęczony, miał w sobie coś, co zawsze na niego działało: szczerość. Taką, której nie dało się wymusić, ani udawać. Patrzył na nią długo. W świetle tarasowych lamp jej włosy połyskiwały jak cień z miodowym refleksem, a czerwień na policzkach była mieszanką chłodu i emocji. Czuł w żołądku ciężar, nie złości, tylko czegoś bliższego żalowi, który był mu obcy, bo rzadko dopuszczał go do głosu. Ale teraz nie mógł udawać, że nic się nie stało.
OdpowiedzUsuń— Wiem. — Powiedział w końcu cicho. — Wiem, Soph. — W jego głosie było coś surowego, jakby sam siebie próbował przekonać, że naprawdę ma do tego prawo: do spokoju, do jej obecności, do zaufania, które mimo wszystko wciąż dostawał. Zbliżył się, by skrócić ten mały dystans, który między nimi pozostał. Palcami sięgnął jej policzka, gładząc go lekko, niemal nieśmiało jak na niego.
— Wiem też, że czasem zachowuję się jak skończony idiota. — Dodał po chwili, z czymś między śmiechem a westchnieniem. — Nie chodzi o ciebie. Po prostu… Sam tego nie rozumiem.
To było przyznanie się, nie tyle do winy, co do słabości. A to w jego ustach brzmiało prawie jak wyznanie. Carter nie wiedział, czy Sophia to rozumie, ale próbował jej to pokazać: gestem, spojrzeniem, tym cichym tonem, którego rzadko używał. Nachylił się i pocałował ją w czoło, przelotnie, miękko.
— Chodź, mała. — Szepnął, a jego głos złagodniał jeszcze bardziej. Owiną jej ramiona ramieniem, przyciągając ją do siebie, by osłonić od wiatru. W jego ruchach nie było już tej sztywności i obronności, tylko zmęczenie i potrzeba bliskości. — Nie obiecuję, że jutro będzie idealnie. — Powiedział półgłosem, gdy ruszyli w stronę wyjścia. — Ale obiecuję, że postaram się, żeby było lepiej.
W jego dłoni jej dłoń wciąż była zimna, więc wsunął ich splecione palce do kieszeni swojej bluzy. Ciepło ich obu zaczęło się powoli wyrównywać. Wreszcie, pierwszy raz tej nocy, zapadła między nimi cisza, ale tym razem nie była dusząca. Była spokojna. Tak jakby każde z nich zrozumiało, że mogą wracać, nie tylko do mieszkania, ale też do siebie.
Przeprowadził ją przez tłum przy wyjściu, gdzie muzyka z sali biła z jeszcze większą intensywnością, jakby przypominała im, jak bardzo oboje mieli dość tej nocy. Kiedy minęli ostatnie światła klubu i wyszli w chłodne, nocne powietrze Nowego Jorku, Carter ścisnął jej dłoń mocniej, jakby w tym geście chciał zamknąć całą rozmowę, wszystkie nerwy i niedopowiedzenia.
Kiedy wreszcie znaleźli się w domu, atmosfera była zupełnie inna niż ta, którą zostawili za sobą w klubie. Drzwi zamknęły się z głuchym kliknięciem, a cisza mieszkania spłynęła na nich jak ulga po długim napięciu. Żadne z nich nie włączyło światła, tylko delikatna poświata z ulicy wpadała przez okna, oświetlając wnętrze miękkim, rozproszonym blaskiem.
Carter zrzucił z siebie kurtkę i odłożył na blat portfel i telefon, słysząc, jak Sophia rozplątuje pasek od płaszcza i zdejmuje buty, jeden po drugim, z wyraźnym westchnieniem ulgi. Czuł jej zmęczenie w każdym ruchu, i własne też. Jakby oboje wyczerpali dziś wszystkie emocjonalne rezerwy, a to, co im zostało, to tylko ten cichy spokój, w którym nikt już nie musi niczego udowadniać. Carter przez moment po prostu na nią patrzył, z tym typowym dla siebie milczeniem, które potrafiło mówić więcej niż słowa.
Sophia zniknęła w łazience i on zrobił to samo, korzystając z drugiej. Chciał zmyć z siebie wszystko, co działo się tej nocy, dym, napięcie, emocje. Woda była gorąca, prawie parzyła, ale właśnie tego potrzebował. Czuł, jak powoli wraca mu oddech, jak skóra zaczyna się rozluźniać, a myśli porządkują.
Kiedy wyszedł, w mieszkaniu panowała cisza. Usiadł na brzegu łóżka, przez chwilę wpatrując się w podłogę. Potem sięgnął po telefon, ale po sekundzie wyłączył go zupełnie i schował do szuflady. Nie chciał już nic czytać, pisać, tłumaczyć. Wsunął się pod kołdrę, oparł głowę o wezgłowie i przez chwilę wsłuchiwał się w odgłos wody z łazienki.
OdpowiedzUsuńDrzwi uchyliły się z cichym skrzypnięciem. Z wnętrza wydostała się chmura pary, a wraz z nią zapach jej balsamu, delikatny, znajomy, taki, który zawsze kojarzył mu się z domem. Sophia wyszła w jednym z jego t-shirtów, za dużym na nią, sięgającym połowy ud. Włosy miała jeszcze wilgotne, opadające miękko na ramiona. Carter uniósł wzrok znad pościeli. Przez chwilę po prostu patrzył, jak idzie w jego stronę, spokojna, cicha, jakby ta chwila miała zmyć wszystko, co się wydarzyło wcześniej. Nie powiedział ani słowa. Po prostu wyciągnął do niej dłoń. Kiedy jej palce wsunęły się między jego, pociągnął ją lekko w swoją stronę, aż miękko opadła na niego, zderzając się z jego ciepłem i ramieniem, które natychmiast ją objęło. Carter westchnął cicho, wsuwając dłoń w jej włosy, i przytulił ją mocniej, tak jakby próbował zatrzymać ten moment na dłużej, zanim znów coś mogłoby ich rozdzielić.
Przez chwilę w jego głowie znów rozbijały się słowa Sloane, uparte, ciężkie, odbijające się echem w ciszy sypialni: „Powinieneś jej powiedzieć. Może nie całą prawdę, ale… Powinna wiedzieć. Powinna dowiedzieć się od ciebie, a nie przypadkiem.”
Nie potrafił się od nich uwolnić. Wracały za każdym razem, kiedy patrzył na Sophię, spokojną, wtuloną w niego, ufającą mu bez zastrzeżeń. Carter przesunął kciukiem po jej dłoni, jakby ten drobny gest mógł uciszyć ten wewnętrzny chaos. Wiedział, że Sloane miała rację. Że kłamstwo, nawet to, wypowiedziane z myślą o ochronie, wcześniej czy później stanie się gwoździem w ich wspólnym spokoju. Ale nie dziś. Nie teraz, gdy pierwszy raz od dłuższego czasu zapanowała cisza. Pochylił się lekko i musnął ustami czubek jej głowy. Chciał uwierzyć, że może jeszcze przez chwilę odsunąć od siebie tę rozmowę. Że może ją zatrzymać, w tym ciepłym, delikatnym bezruchu, zanim słowa, których nie da się już cofnąć, znów wszystko zmienią. Carter przez chwilę patrzył w ciemność nad jej ramieniem, jakby szukał tam odpowiedzi, której w sobie nie miał. Poczuł, jak napięcie znów wpełza mu pod skórę, rozchodząc się ciężkim, znajomym ciężarem.
— A co… — zaczął cicho, bardziej do siebie niż do niej, ale głos zabrzmiał zbyt realnie, żeby to zignorować. Przesunął dłonią po jej włosach, jakby ten gest miał odciągnąć uwagę od tego, co właśnie zaczynał. — Co gdybym ci powiedział, że te ciężarówki nie zostały zatrzymane przez złe dokumenty… tylko przez to, co tam znaleziono podczas kontroli?
Nie patrzył jej w oczy. Nie był pewien, czy chce zobaczyć, jak to zdanie do niej dociera. Gdzieś głęboko czuł, że to moment, w którym cienka nić między ich światami może w końcu pęknąć. Ale mimo to słowa same wydostały się z jego ust, jakby potrzebował sprawdzić, czy jeszcze może mówić prawdę, choćby tylko jej kawałek.
Carter
Carter przez dłuższą chwilę milczał, leżąc nieruchomo z policzkiem wtulonym w jej włosy. Powietrze w pokoju było ciepłe, ale w nim wciąż coś drżało, nie ze zmęczenia, a z napięcia, które nie chciało się rozproszyć. W głowie miał chaos, nieustanne spięcia między rozsądkiem a potrzebą ulgi, jaką mogłaby przynieść szczerość. Każde zdanie, które mógłby wypowiedzieć, rozgałęziało się w myślach jak drzewo, z tysiącem możliwych konsekwencji, z których żadna nie kończyła się dobrze.
OdpowiedzUsuńZ jednej strony, chciał wreszcie wyrzucić to z siebie. Powiedzieć jej prawdę, nie w całości, ale chociaż tyle, by przestał czuć się jak kłamca we własnym łóżku. Wiedział, że Sloane miała rację, że jeśli Sophia się dowie, a w końcu przecież się dowie, to lepiej, by usłyszała to od niego. Ale wiedział też, że to nie była historia, którą mógł jej opowiedzieć, jakby chodziło o nieudany kontrakt. Każde słowo mogło wywołać lawinę, której nie dałby już rady zatrzymać.
Patrzył, jak jej palce leniwie rysują coś na jego piersi. Z każdą sekundą czuł większe rozdwojenie: między tym, kim próbował być przy niej, a tym, kim naprawdę był. Bo prawdziwy on nie należał do tego łóżka. Do tej ciszy, do ciepła, do spokoju, który ona w nim wymuszała samym istnieniem. Zacisnął lekko dłoń na jej włosach, jakby to mogło powstrzymać własne myśli.
Nie wiedział, jak zacząć.
Jak wytłumaczyć komuś takim jak Sophia, czystemu, prostemu w emocjach, wierzącemu, że wszystko da się przepracować rozmową, że są rzeczy, które się dzieją nie dlatego, że ktoś chce, tylko dlatego, że już nie ma innej drogi.
Carter milczał przez chwilę, jakby ważył w głowie każde słowo, zanim w ogóle zdecyduje się je wypowiedzieć. Wzrok miał utkwiony gdzieś w suficie, ale był daleko, za ścianami tego mieszkania, w ciemnych korytarzach i pustych magazynach, których zapach znał aż za dobrze. Odetchnął głęboko, a jego dłoń, która spoczywała na włosach Sophii, na moment się zatrzymała.
— Tak — przyznał w końcu cicho. — Dokładnie to, co masz na myśli. — Ton głosu był niski, chrapliwy, jakby to proste słowo kosztowało go więcej, niż powinno.
— Czasem… — zaczął cicho, przetaczając kciukiem po jej dłoni, jakby to miało mu pomóc utrzymać rytm myśli. — Musisz komuś oddać przysługę. Wiesz, jak to działa. Pomagasz komuś, kto kiedyś pomógł tobie. — Urwał, a jego wzrok na chwilę uciekł w bok. Nie chciał, żeby wyłapała zbyt wiele z tego, co naprawdę za tym stało. — I nie zawsze idzie tak, jak powinno.
Dopiero teraz spojrzał na nią, ostrożnie, jakby nie wiedział, czy chce zobaczyć, co kryje się w jej oczach.
— Nie musisz nic mówić. — dodał w końcu cicho. — Po prostu… teraz już wiesz. — Dłonią przesunął po jej karku, jakby w ten sposób próbował ją uziemić, przytrzymać w rzeczywistości, zanim zdąży uciec w myślach od tego, co właśnie usłyszała.
— I zrobisz z tym… co będziesz chciała.
Słowa zawisły między nimi, jak ciężki dym, którego nie dało się rozgonić. Przesunął dłonią po jej ramieniu, aż do jej dłoni, którą znów zamknął w swojej.
Przesunął dłonią po jej włosach, a potem po policzku. Zaraz potem pocałował ją lekko w skroń, jakby chciał zakończyć temat zanim zdąży zadać kolejne pytanie. Carter mówił spokojnie. Każde słowo wybierał ostrożnie, jak ktoś stąpający po cienkim lodzie. Nie za dużo, nie za mało. W rzeczywistości powiedział jej tylko niewielki procent prawdy. Tyle, ile musiał, żeby brzmiało wiarygodnie i żeby jednocześnie nie otworzyć drzwi, których nie będzie już w stanie zamknąć. Wiedział, że po ostatniej rozmowie nie wystarczy kilka półsłówek o „trasie” i „dokumentach”. Sophia była zbyt czujna. Za bardzo nauczyła się czytać jego ton, pauzy, uniki. Musiał więc złożyć coś, co będzie brzmiało prawdziwie, a jednocześnie nie wciągnie jej w żaden cień, którego nie powinna dotknąć. Słuchała go uważnie, trochę z niepokojem, ale bez lęku. I to było dla niego wystarczające potwierdzenie, że zadziałało. Zamknął temat dokładnie w momencie, w którym powinien. Nie za wcześnie, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Nie za późno, żeby nie musieć odpowiadać na pytania, których nie chciał usłyszeć. Kiedy przysunął się bliżej i poczuł, jak wtula się w niego, wiedział, że na ten moment sprawa została zażegnana. Sophia mu uwierzyła. A on, przynajmniej przez chwilę, mógł odetchnąć, choć gdzieś w środku doskonale zdawał sobie sprawę, że to tylko tymczasowy spokój. Że w końcu przyjdzie dzień, w którym będzie musiał przestać dawkować prawdę i pokazać jej całość. Ale nie dziś. Nie tej nocy.
OdpowiedzUsuńCarter
Carter przez moment nawet nie drgnął. Jej słowa, te ostatnie, najprostsze, uderzyły w niego mocniej niż wszystko, co padło wcześniej tej nocy. Nie spodziewał się ich, nie po tym, co właśnie jej powiedział. Nie po tym, jak bardzo wiedział, że tylko musnął prawdę, zostawiając cały jej ciężar gdzieś głęboko w cieniu. Kiedy poczuł jej usta, nie odwzajemnił pocałunku od razu. Przez sekundę był w nim tylko zduszony oddech i to jedno przerażające pytanie, które rozbrzmiało w jego głowie: czy naprawdę byś została, gdybyś wiedziała wszystko? Odpowiedź była zbyt oczywista, a jednocześnie tak cholernie trudna do przyjęcia.
OdpowiedzUsuńObjął ją dopiero wtedy, kiedy odsunęła się lekko, szukając jego spojrzenia. Jej dłoń nadal była na jego policzku, miękka, ciepła, cierpliwa. I coś w tym geście sprawiło, że odetchnął głębiej, jakby na moment wrócił z jakiegoś odległego miejsca w głowie. Przesunął kciukiem po jej wargach, jakby chciał zapamiętać ten dotyk, zanim wszystko, co ich otaczało, znów zacznie się sypać.
— Kocham cię, Soph. — Jego głos był już niższy, prawie szeptany. — I właśnie dlatego nie chciałem cię w to wciągać i mówić ci tego. — powiedział w końcu. — Nie dlatego, że ci nie ufam, ale dlatego, że nie chcę, żebyś się bała. Ani żebyś musiała udawać, że rozumiesz rzeczy, których nie powinnaś nawet słyszeć.
Carter westchnął cicho, tak jakby te słowa od tygodni zalegały mu gdzieś pod żebrami i dopiero teraz pozwolił im wydostać się na powierzchnię. Przesunął dłonią po jej włosach, dłużej niż zwykle, jakby sam ten ruch miał mu pomóc poskładać w głowie to, co zamierzał powiedzieć.
— Wiesz… kilka miesięcy temu nie myślałem nawet o tym, że moje życie mogłoby wyglądać inaczej i nigdy z tym nie walczyłem — przyznał w końcu, ledwie słyszalnie. Nie kłamał całkowicie. Nie mówił też całej prawdy. W jego świecie między jednym a drugim była cienka granica, którą dziś przekroczył z ostrożnością chirurga. Każde słowo, które wypowiadał, było starannie wyważone, tyle, by ją uspokoić, nie na tyle, by naprawdę zrozumiała, jak głęboko sięga to wszystko, co ukrywał. Palcami przesunął po jej karku, po linii włosów, po drodze muskając skórę, której drżenie mówiło mu więcej niż jakiekolwiek pytania.
— Nie musisz wiedzieć, co zrobić… — mruknął cicho, ledwie słyszalnie, jakby bał się, że głośniej wypowiedziane słowa rozbiją ten kruche spokój. — Ja się tym zajmę. — Dodał miękko, ale z tym spokojnym tonem, w którym brzmiała pewność, jakiej Sophia zawsze w nim szukała. — Wystarczy, że jesteś.
Spojrzał na nią, na te oczy, które wciąż próbowały zrozumieć więcej, niż powinny. Uśmiechnął się słabo, nie po to, żeby ją zbyć, ale żeby ją uspokoić. Objął ją mocniej, jakby tym gestem chciał ją schować przed całym tym światem, którego ciężar niósł sam.
— To naprawdę wszystko, czego potrzebuję od ciebie, Soph. — szepnął jej w włosy. — Tego, żebyś po prostu była.
Trzymał ją tak jeszcze długo, jakby to jedno „bycie” miało być sposobem na uciszenie każdej niepewności. I może właśnie dlatego nie chciał, żeby mówiła nic więcej, bo cisza w jej obecności była spokojniejsza niż jakiekolwiek zapewnienia, które mógłby usłyszeć.
— Naprawię to, dobrze? Obiecuję… — powiedział po chwili ciszy, już spokojniej, z tą miękką nutą w głosie, którą zostawiał tylko dla niej. Jego palce znów powędrowały na jej policzek, jakby tym dotykiem chciał ją przeprosić, za wszystko, co przemilczał, i za to, w co nieświadomie ją wciągnął.
Carter
Carter przez moment tylko milczał, jakby ważył każde słowo, zanim w ogóle pozwoli mu opuścić swoje usta. Jego dłoń przesunęła się z jej ramienia na kark, a potem wyżej, aż do linii włosów. Gładził ją powoli, jakby tym jednym ruchem mógł jej podziękować — za spokój, za obecność, za to, że nie próbowała go teraz zmieniać ani oceniać.
OdpowiedzUsuń— Może… — mruknął po chwili, z cichym, niewyraźnym westchnieniem. — Spróbuję nie trzymać w sobie aż tyle. — Uśmiechnął się lekko. Zsunął dłonie niżej, splatając palce z jej.
Słuchał jej w milczeniu, z głową odchyloną na poduszkę, jakby każde jej słowo osiadało w nim powoli, nie od razu, nie z lekkością, ale z tym ciężarem, który czuło się dopiero po chwili. Jej głos, ciepły i spokojny, wypełniał przestrzeń, a on czuł, jak napięcie, które od tygodni ściskało mu kark, powoli puszcza. Nie dlatego, że to, co mówiła, miało rozwiązać jego problemy, ale dlatego, że w ogóle to mówiła, że nie odwróciła się, że nie zamarła w strachu, że nie patrzyła na niego jak na kogoś, kogo powinna się wystrzegać.
Uśmiechnął się lekko, półgębkiem, kiedy zażartowała o kubeczkach. Ten uśmiech był zmęczony, ale prawdziwy.
— Wiesz… nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek marzył o szafce pełnej pastelowych naczyń i o tym, żeby w kuchni pachniało czymś, co ma w nazwie „wege” — mruknął, z nutą rozbawienia w głosie, które brzmiało jak coś znajomego, coś ich. — Ale chyba się przyzwyczaiłem. — Dotknął palcami jej podbródka, lekko, bez przymusu. — I do ciebie też. Do tego, że jesteś. — Zawiesił głos na sekundę, jakby wciąż nie dowierzał, że naprawdę to mówi. — Może nawet bardziej, niż powinienem.
Nie chciał brzmieć jak ktoś, kto się usprawiedliwia. Nie tym razem. Przesunął dłonią po jej włosach i przyciągnął ją bliżej, tak że mogła znów oprzeć głowę na jego ramieniu. Zamilkł na dłużej. W pokoju słychać było tylko ich oddechy, spokojne, zsynchronizowane.
— Dobrze, że jesteś. — Powiedział w końcu, miękko, jakby te trzy słowa miały w sobie całą resztę, której nie umiał wyrazić. Przytulił ją mocniej i przez chwilę wydawało się, że to naprawdę wystarczy.
W sumie poszło mu zaskakująco łatwo. Carter sam nie wiedział, czy to kwestia tego, że mówił spokojnie, czy może tego, że Sophia po prostu chciała w to wszystko uwierzyć. Nie naciskała. Nie próbowała szukać dziur między jego słowami, jak robiła to wcześniej. Tym razem przyjęła wszystko tak, jak jej to podał, prosto, bez podejrzeń, bez kolejnych pytań. W środku czuł coś pomiędzy ulgą a dziwnym ukłuciem w żołądku. Uspokoił ją. Przynajmniej na razie. Jej oddech wyrównał się, dłonie rozluźniły, a napięcie, które przez cały wieczór w niej pulsowało, zniknęło niemal całkowicie. Wierzyła mu, przynajmniej w takim stopniu, w jakim on potrzebował, żeby uwierzyła. Nie zdradził zbyt wiele. Wiedział, że powiedział jej akurat tyle, ile musiał, żeby zamknąć temat i nie wzbudzić kolejnych podejrzeń. Procent prawdy, dokładnie taki, jaki był bezpieczny. Wystarczający, by ją uspokoić, ale na tyle powierzchowny, by nie wciągnąć jej głębiej. Dla niej to był moment szczerości. Dla niego, wyważony kompromis.
Win-win.
Przesunął dłonią po jej włosach, czując, jak ciepło jej ciała powoli stapia się z jego własnym.
Zamknął oczy, wsłuchując się w jej oddech. W tej chwili nie istniało nic poza nimi. Uśmiechnął się pod nosem. Z ulgą. I może też z niedowierzaniem, że mimo tych wszystkich jego błędów, mimo półprawd i tajemnic, wciąż tu była.
Carter
W tej chwili był niemal zaskoczony, że wszystko przebiegło tak łagodnie. Że nie usłyszał wyrzutów, krzyku, pytań, których nie potrafiłby zbyć półsłówkami. Powiedział jej tylko tyle, ile musiał. Okruch prawdy podany w sposób, który zabrzmiał jak zaufanie. To było wyważone. Przemyślane, choć spontaniczne. Wyszło mu lepiej, niż przypuszczał. I teraz, gdy czuł, jak wtula się w niego, jakby nic złego nie miało już znaczenia, miał wrażenie, że wszystko się wyrównało, że znów odzyskał kontrolę. Carter zaśmiał się cicho pod nosem, takim niskim, miękkim dźwiękiem, który rzadko mu się zdarzał, ale kiedy już się pojawiał, to tylko przy niej. Oparł policzek o jej włosy, a jego dłoń sunęła po jej plecach, powolnie, uspokajająco.
OdpowiedzUsuń— Mhm. Bardziej niż powinienem — powtórzył, jakby smakował te słowa i jednocześnie chciał je z niej delikatnie wyciągnąć. — Wiesz dobrze, co mam na myśli. — Uniósł głowę na tyle, by móc spojrzeć jej w twarz, ale nadal trzymał ją blisko, jakby nie umiał już mieć jej dalej niż te kilka centymetrów. — Uzależniłem się od ciebie, Soph. W ten dobry i w ten najbardziej popieprzony sposób. — Oparł czoło o jej skroń, jakby próbował ukryć, że powiedział o jedno zdanie za dużo. — A teraz… — dodał ciszej, wplatając palce w jej włosy — …teraz nawet nie udaję, że bym chciał to zatrzymać.
Palce Cartera zatrzymały się w jej włosach, delikatnie przeczesując je, jakby to on potrzebował tego ruchu, by zachować spokój.
— Coś, czego nie wiesz… — powtórzył w zamyśleniu, przeciągając słowa, jakby naprawdę się zastanawiał. — Na przykład to, że w podstawówce byłem mistrzem dzielnicy w jeździe na deskorolce… dopóki nie połamałem
rąk... — Uśmiechnął się wesoło, na ten żart.
— Albo… — Zastanowił się chwilę. — Dobra… — westchnął teatralnie. — Mogę ci zdradzić jeden sekret. Ale jak się zaśmiejesz, to wychodzę. — Kąciki jego ust drgnęły. — Jak Gigi została adoptowana to byłem o krok od tego, żeby wykraść adres tych ludzi i ją porwać.
Sophia uniosła głowę na tyle, by na niego spojrzeć, oczy lekko rozszerzone, jakby zastanawiała się, czy on właśnie powiedział to serio. Carter przewrócił oczami, jakby sam wiedział, jak to brzmi. — No co? — mruknął pół-żartem, pół-obronnie. — Odegrała dużą rolę w mojej resocjalizacji — zaśmiał się cicho. Brzmiało to tak lekko, że przez chwilę mógłby uchodzić za kogoś zupełnie innego, nie tego, który przed chwilą przyznał się do rzeczy, o których lepiej było milczeć. Przesunął dłonią po jej biodrze, zatrzymał ją na moment niżej, a potem wrócił do jej talii. Patrzył na nią tak, rozbawiony, jakby właśnie przyłapała go na czymś, czego nigdy nie planował ujawniać.
— Tak — mruknął w końcu, jakby dopowiadał pointę wcześniej rzuconego żartu. — Tak właśnie chcę powiedzieć, że mam jednak trochę serca. Jakiś mikroprocent… — dodał z lekkim uśmiechem, który sam próbował stłumić. Musnął jej ustami kącik warg, tak delikatnie, jakby ten dotyk sam mu się wyrwał. Było w jego głosie coś lekkiego i szczerego, właśnie takiego, czego Sophia chciała. Czegoś, co należało tylko do niego, a nie do świata, w którym przyszło mu żyć. Przyciągnął ją jeszcze bliżej, jakby musiał to podkreślić ruchem, nie tylko słowami.
— Ale jeśli pytasz poważnie… — dodał już ciszej, przesuwając palcem po jej nadgarstku. — To powiedz, Soph. Co chcesz wiedzieć? Bo ja cię znam… — Spojrzał na nią uważnie, z tym półuśmiechem, który mówił więcej niż trzeba. — Wiem, że masz w głowie dziesiątki pytań. Może nawet setki. — Przechylił lekko głowę, muskając ustami jej włosy. — Więc pytaj. Cokolwiek. Nie obiecuję, że odpowiem, ale obiecuję, że nie skłamię.
Carter
Carter przesunął dłonią po jej biodrze, powoli, trochę jakby chciał ją uspokoić tym prostym gestem, a trochę jakby sam tego potrzebował. Nie odpowiadał od razu, patrzył na nią uważnie, tak… dziwnie miękko jak na kogoś, kto jeszcze parę godzin temu prawie rozjeżdżał własną noc w złości.
OdpowiedzUsuń— Kiedy chciałem to zatrzymać? — powtórzył z cichym, krzywym parsknięciem. — Soph… Ja próbowałem to zatrzymać zanim w ogóle zdążyło się zacząć.
Delikatnie zaczepił palcami o jej koszulkę, jakby poprawiał jej materiał, ale to był tylko pretekst, żeby jej dotknąć. Coś w nim łagodniało, jakby cała ta twarda skorupa, którą nakładał na siebie przez lata, miękła tylko przy niej. Przez chwilę po prostu na nią patrzył, jakby próbował uchwycić każdą emocję, którą kryła w spojrzeniu. Jej dłoń na jego torsie, małe ruchy palców, lekkość jej głosu. Dotknął jej policzka powoli, tak jakby bał się spłoszyć tę kruchą szczerość, która się między nimi rozlała. Ciepło jego dłoni kontrastowało z chłodem, który jeszcze trzymał się jej skóry, jak echo całej nocy.
Przesunął kciukiem od linii jej nosa aż po kącik ust, miękko, uważnie, z namysłem.
— Ale byłaś zbyt uparta — dodał ze śmiechem. — Na szczęście…
Carter parsknął krótkim, cichym śmiechem, tym jednym z tych prawdziwych, niekontrolowanych, które wyskakiwały mu tylko wtedy, kiedy Sophia mówiła coś absolutnie jej.
— To nie byłby pierwszy przepis, który dla mnie złamałaś. — dodał, z tym półuśmiechem, który miał tylko dla niej. — I zapewne nie ostatni — dodał cicho, prawie rozbawiony. Palcem przesunął po jej brodzie, potem po ustach, jakby chciał uciszyć ten cień winy zanim jeszcze zdąży się rozgościć. — Jak tak dalej pójdzie, to serio będziesz mogła mówić, że sprowadzam cię na złą drogę. — dodał z lekką, rozbawioną chrypką. — I to wcale nie symbolicznie.
Dotknął jej ust swoim kciukiem, delikatnie, z tym jego cichym, rozbrajającym półuśmiechem.
— Problem w tym… — szepnął, jak wyznanie, ale w tym lekkim, żartobliwym tonie, który był tylko pozornie lekki. — …że zaczyna mi się to podobać.
Nachylił się i musnął jej dolną wargę, powoli, miękko, jakby tym pojedynczym dotykiem chciał zdjąć z niej każde poczucie winy, jakie nosiła.
— Ale spokojnie. — mruknął jeszcze bliżej jej ust. — Z taką twarzą nikt cię o nic nie posądzi.
Była to jedna z niewielu rzeczy, które uważał za niewinny, słodki przywilej, że Sophia łamała zasady dla niego.
Leżał na plecach, jedna ręka wciąż obejmowała Sophię przez plecy, druga przesuwała się powoli po jej udzie, jakby ten dotyk pomagał mu zachować spokój. A kiedy doszła do końcówki… kiedy przyznała, że ma setki pytań, ale nie potrafi ich złożyć w słowa, wtedy właśnie coś w Carterze wyraźnie zmiękło. Bardzo subtelnie, ale zauważalnie.
— Nie wiesz jak mnie o to zapytać… czy nie wiesz… czy chcesz znać odpowiedź?
Przerwał na moment, patrząc jej w oczy tak intensywnie, że Sophia mogła poczuć, jak bardzo jest w tym obecny. — Ja sobie poradzę z twoimi pytaniami. — mruknął, półgłosem, tuż przy jej uchu. — Ale to ty musisz sobie poradzić z odpowiedzią… — Carter wsunął dłoń w jej włosy, powoli przeciągając palcami od karku do samych końców loków, jakby chciał jej zdjąć z ramion wszystko to, co przez noc dźwigała. Jego spojrzenie było poważne, miękkie, skupione na niej.
Carter
Carter poczuł, jak wraca ten znajomy, miękki ciężar Sophii oparty o jego tors i jak przez sekundę robi mu się lżej. Za łatwo. Zbyt łatwo. Jakby te jej dłonie, ta jej cisza i sposób, w jaki przy nim oddychała, potrafiły uciszyć każdy impuls, który jeszcze godzinę temu sterował jego nerwami. I właśnie to go uderzyło najmocniej: jak niewiele trzeba, żeby ona zepchnęła cały ten brudny świat na dalszy plan.
OdpowiedzUsuńJak niewiele trzeba, żeby uwierzył, że mógłby w nim nie istnieć.
Jej słowa wracały do niego warstwami, to o ich początkach, o tym jak go „przekonała”, o talerzach i kubkach, o tym, że sprowadza ją na złą drogę, jakby to była jakaś perwersyjnie słodka przygoda, a nie to, czym była naprawdę.
Carter uniósł lekko kącik ust, kiedy o tym mówiła, trochę rozbrajająco, trochę z nutą, która mówiła: nie masz pojęcia, jak bardzo nie powinnaś tego mówić. Ale kiedy zadała to ostatnie pytanie, to właściwe, coś w nim zadrżało. Ledwo zauważalnie, ale jednak. Jego dłoń przesunęła się po jej plecach wolno, prawie leniwie, choć w środku wcale nie był spokojny. Palce wsunęły się w jej włosy, przytrzymując ją bliżej, jakby to mogło pomóc mu odpowiedzieć.
— Sophia… — jego głos był cichy. Nisko zawieszony. Bez ostrości. — Gdyby to była jednorazowa sprawa, nie rozmawialibyśmy teraz o tym...
Nie było w tym wyznaniu dumy. Niczego, czym chciałby się pochwalić. Raczej coś, co wyglądało na ciężar, który leżał mu na sercu od dawna.
— To… nie jest coś, co da się wymazać jednym telefonem — dodał spokojniej, jakby starał się powiedzieć to najlepiej, jak umiał. — Nie odwrócę tego jednym ruchem. Tak to nie działa.
Przerwał, bo czuł, jak jej oddech drgnął. Więc przesunął kciukiem po jej ramieniu, nie żeby ją uspokoić… raczej żeby dać jej sekundę na złapanie oddechu, zanim pójdzie dalej.
— Ale… — dodał i to słowo zawisło im nad głowami — …to nie znaczy, że jestem w tym zanurzony po szyję.
Jeszcze jeden gest, jego nos musnął jej skroń.
— Gdybym był, nie zapytałabyś dziś o to w łóżku, tylko stałabyś w komisariacie i składała zeznania — mruknął sucho, prawie żartobliwie, ale ton pozostał poważny.
— To… tylko tak groźnie brzmi. — Jego palce zatrzymały się we włosach Sophii, splatając z nimi jakby mimowolnie.
— Nie chcę, żebyś udawała, że nic nie widzisz — przyznał po chwili, bardzo szczerze. — Ale też… nie chcę, żebyś traktowała to jak coś, co cię dotyczy.
Podniósł lekko głowę, żeby móc na nią spojrzeć.
— Bo ciebie to nie dotyczy — powiedział spokojnie, z naciskiem, którego wcześniej brakowało. Jego palce przesunęły się z jej pleców na linię biodra, spokojnie, powoli.
— I tak jak mówiłem… posprzątam to.
Na jego twarzy pojawił się cień czegoś, co wyglądało na bezgłośne przyznanie: miałaś prawo zapytać. I jednocześnie: miałaś prawo nie chcieć wiedzieć.
Zamilkł na chwilę, wsłuchując się w jej spokojny oddech. — A teraz ty. — Szepnął. — Powiedz mi coś, czego ja nie wiem. Coś, czego nie zdradziłabyś nikomu innemu.
W jego tonie nie było przymusu. Raczej zaproszenie, delikatne, ciepłe, takie, które w jego ustach pojawiało się rzadko. I choć to on miał sekrety, teraz to ona miała głos, a on słuchał, jakby naprawdę chciał ją poznać. Carter uśmiechnął się pod nosem, kiedy usłyszał jej pytanie, i przez chwilę tylko milczał, pozwalając, żeby między nimi rozlała się ta miękka, domowa cisza.
Carter
Carter słuchał jej w milczeniu, takim, które nie oznaczało dystansu, tylko uważność. Jakby każde jej słowo odrywało z niego kolejne warstwy, których nigdy nie planował nikomu pokazywać.
OdpowiedzUsuńA jednak pokazywał.
Powoli. Ostrożnie.
Jak ktoś, komu nie mieści się w głowie, że w ogóle może to robić.
Jej palce przesuwające się po jego boku ukoiły go bardziej, niż powinny.
A każde kolejne zdanie Sophii wbijało się w niego cicho, ale precyzyjnie, tam, gdzie jeszcze przed chwilą siedział ciężar, który nosił sam od lat.
Kiedy zapytała, czy to coś, co robi cały czas, jego dłoń na jej plecach lekko zwolniła, lecz jej nie zabrał. To była ta pierwsza granica. Ta, której naprawdę nie chciał przekraczać, a jednocześnie wiedział, że musi powiedzieć na tyle dużo, by nie karmić jej kłamstwem. Przesunął kciukiem powoli wzdłuż jej kręgosłupa, jakby tym gestem najpierw uspokajał ją, a dopiero potem siebie.
— Nie „cały czas” — odpowiedział spokojnie, ale z tą cięższą nutą, która mówiła prawdę bardziej niż jego słowa. — To nie jest moja praca. Ani… sposób na życie.
Carter parsknął cicho tak, jakby właśnie zobaczył w jej oczach ciężar, którego absolutnie nie chciał jej dokładać. Pogładził ją kciukiem po plecach, krótkim, uspokajającym gestem, a potem westchnął, tym razem lżej, jakby postanowił nie dopuścić, żeby ta rozmowa wciągnęła ją głębiej, niż powinna.
— To przecież nie jest tak, że ja… — palcem zatoczył małe koło na jej biodrze, jakby szukał właściwego słowa — …latam z plecakiem po mieście i roznoszę to wszystko jak Uber Eats, Soph.
Zbagatelizował to jednym zdaniem, ale nie w sposób, który brzmiał protekcjonalnie, bardziej jak ktoś, kto naprawdę chce przywrócić jej grunt pod nogami. Kącik ust mu drgnął. Minimalnie, ale jednak.
— Czasami po prostu muszę przymknąć oko na pewne rzeczy. To wszystko. — dodał spokojniej. — Czasem ktoś zadzwoni. Czasem ktoś czegoś potrzebuje. A ja… — wzruszył jednym ramieniem, leżąc — …daję im wejść i wyjść. Nie robię nic, co mogłoby ci przyjść do głowy, jeśli zaczęłabyś układać najgorsze scenariusze.
Jego dłoń przesunęła się na jej ramię, delikatnie je obejmując, jakby właśnie próbował wymazać z niej napięcie.
— To nie jest aż tak powiązane ze mną, jak ci się może wydawać — mówił miękko, prawie łagodnie. — Nie ja to organizuję, nie ja to prowadzę, nie ja to wymyślam. Po prostu… — znów to westchnienie, lekkie, nieprzesadzone — …jestem w miejscu, gdzie czasami trzeba coś przepuścić, żeby nie robić sobie wrogów.
Potem nachylił się i musnął jej skroń.
— Nie jestem w tym po uszy. Nie robię tego codziennie. I to nie jest żaden świat, do którego cię wciągam. — dodał ciszej, z takim spokojem, jakby od lat radził sobie właśnie w ten sposób. Jego palce znów odnalazły jej policzek.
Jego głos, gdy odpowiedział, był niższy, wolniejszy, jakby każde słowo dobierał, zanim pozwoli mu wyjść.
— Wiem, że to, co ci powiedziałem… daje ci prawo tak myśleć — przyznał bez wahania. Jego palce wsunęły się w jej włosy tuż przy karku, niepewnie, ale czuło się w tym jakąś cichą prośbę.
— I nie chcę, żebyś odchodziła — mruknął. — Nawet jeśli… wiem, że mogłabyś.
Ujął jej brodę delikatnie, żeby spojrzała na niego, ale odpuścił, jak tylko poczuł opór. Potem odchylił głowę na poduszkę, ale nie przestawał jej dotykać.
Jakby wciąż balansował między dwoma światami tym, którego nie chciał, by dotknęła, i tym, w którym leżała właśnie przy jego sercu.
— Zostań przy mnie. — powiedział w końcu, już niemal szeptem. — Resztą zajmę się ja.
Carter uśmiechnął się pod nosem, tym swoim półcieniem uśmiechu, który pojawiał się tylko wtedy, kiedy coś naprawdę trafiło mu w środek klatki, choć udawał, że nie. Nachylił się tak, by jego czoło musnęło jej skroń.
OdpowiedzUsuńPalcami wciąż przesuwał po jej włosach, spokojnie, równo, jakby to on teraz bał się ją puścić.
— Nic na to nie poradzę… — mruknął ciszej, niż zwykle. — Lubię cię słuchać.
Kciukiem przejechał po jej dolnej wardze, delikatnie, bez pośpiechu.
— I nigdy nie mam dość — Mruknął tuż przy jej uchu, tak miękko, że aż nierealnie. — Wkurza mnie to. Ale jeszcze bardziej mi się podoba.
Carter uniósł brew, najpierw na jej teatralne westchnięcie, potem na to nagłe, miękkie zawahanie, które weszło jej w głos jak różowy rumieniec w policzki.
Słuchał. Uspokajająco cicho, prawie nieruchomo, tylko jego kciuk sunął wzdłuż jej biodra w rytmie czegoś, co było zadziwiająco bliskie czułości. Najpierw drgnęły mu kąciki ust, nie drwiąco, nie pobłażliwie, tylko tak, jakby Sophia jednym zdaniem rozmontowała w nim cały pancerz, który zwykle trzymał nienaruszony.
A potem po prostu… westchnął. Cicho. Głęboko.
To było wręcz absurdalne, tak bardzo, że gdyby ktoś im to opowiedział z boku, oboje parsknęliby śmiechem albo uznaliby, że to dramatycznie głupi scenariusz filmowy. A jednak to działo się naprawdę. Carter właśnie przyznał jej, w swoim oszczędnym, ostrożnie dawkowanym stylu, że jest zamieszany w przemyt narkotyków. Nie w teorii. Nie w jakiejś dawnej historii z czasów, kiedy był młody i nierozważny. Tu i teraz. W życiu, które prowadzi u jej boku. A Sophia, zamiast odsunąć się z przerażeniem, zamiast zerwać się z łóżka i zacząć pakować swoje rzeczy… spojrzała mu prosto w oczy i wyznała, że wyobraża sobie z nim dom, ogród, psa i kogoś jeszcze.
Było w tym coś kompletnie irracjonalnego. Coś niewiarygodnego. Coś, co nie powinno się wydarzyć. A jednocześnie… coś, co pasowało do nich aż do bólu.
On, człowiek, który całe życie trzymał świat na dystans, teraz próbujący nieudolnie odsłonić przed nią skrawek prawdy. I ona, dziewczyna, która powinna uciekać, a zamiast tego trzymała go mocniej, jakby właśnie tę prawdę chciała oswoić. Leżeli razem w ciszy, która jeszcze godzinę temu byłaby nie do pomyślenia. On z tą świeżą świadomością, że powiedział jej coś, co mogło ją wypchnąć za drzwi. Ona z tą rozbrajającą szczerością, która mogła go równie dobrze wystraszyć jak rozbroić. I to właśnie w tej kontrze, w tej niedorzeczności, było coś niezwykle prawdziwego.
Przesunął dłonią po jej udzie, potem po biodrze, aż zatrzymał ją na jej talii, jakby chciał ją przyciągnąć bliżej, jeszcze bliżej, mimo że już praktycznie na nim leżała.
— Soph… — mruknął z półuśmiechem, ale już bardzo miękkim, pozbawionym wcześniejszego napięcia. — Jesteś bardziej szalona, niż myślałem…
Delikatnie musnął nosem jej skroń, jakby jego ciało szybciej niż on sam zareagowało na to wyznanie.
— I wiesz co? — dodał ciszej, z tym charakterystycznym, niskim tonem, który pojawiał się tylko wtedy, gdy coś naprawdę uderzało go prosto w klatkę. — Wcale nie brzmi to tak nierealistycznie...
Przez chwilę był cicho. Nie spuszczał z niej wzroku, ale nie patrzył też nachalnie, raczej z tą spokojną pewnością kogoś, kto usłyszał coś, czego się nigdy nie spodziewał… a jednak jego ciało zareagowało na to tak, jakby to było najbardziej naturalne wyznanie świata.
Carter
Carter słuchał jej w absolutnym bezruchu, takim, który mógłby pomylić ktoś z opanowaniem, choć w nim nie było ani krzty spokoju. Każde słowo, które wypływało z jej ust, uderzało w niego z precyzją, której nie był na to gotowy. Jakby ktoś brał jego wnętrzności w dłoń i powoli, bez pośpiechu, zaciskał palce. A mimo to milczał. Niczego nie uciszał, nie spłycał, nie kierował rozmowy na bezpieczne tory. Pozwalał jej mówić, tak, jakby musiał wreszcie zobaczyć cały chaos, który do tej pory trzymała pod skórą. Gdy wyszeptała „powinnam iść”, coś w nim naprawdę zamarło. Nie zareagował od razu. Nie sięgnął po nią. Czekał. Ale jej palce, drobne, ciepłe i nagle tak kurczowe, jakby bała się, że to on odsunie się pierwszy, złamały w nim ten bezwład szybciej, niż był gotów przyznać. A kiedy odwróciła głowę i dotknęła jego policzka, wyraźnie drżącym ruchem… Carter poczuł, jak osuwa mu się spod nóg cały ten fundament, na którym przez lata trzymał swoje życie w pionie. A kiedy powiedziała, że nie odchodzi, to uderzyło w niego jak nagły przypływ gorąca, który omijał wszystkie jego mury. Dlatego, zanim cokolwiek powiedział, po prostu ją do siebie przyciągnął. Mocniej. Prawie zachłannie. Jakby musiał poczuć jej ciężar, jej zapach, jej skórę, żeby sam w ogóle utrzymać oddech. Dopiero wtedy, z ustami blisko jej skroni, odezwał się tym swoim niskim, chropawym tonem.
OdpowiedzUsuń— Soph…
Jego palce przesunęły się z jej policzka na kark, wzdłuż drobnych włosków na jej skórze, jakby musiał ją trzymać blisko, żeby o tym mówić.
— To nie jest tak, że ja… osobiście zajmuję się tym wszystkim. — Jego dłoń zsunęła się niżej, wzdłuż kręgosłupa, powoli, kojąco, jakby tym gestem próbował zdjąć z niej choć odrobinę tego ciężaru.
— To się… dzieje. Beze mnie. — Przygryzł lekko język i poprawił się: — Zajmuje się tym… — urwał na moment by się poprawić. — Zajmują się tym moi ludzie, najbardziej zaufani. A dopóki wszystko idzie gładko, dopóki nikt nie patrzy zbyt głęboko… ja tego nawet nie widzę.
Zamknął na chwilę oczy, odetchnął wolno, takim oddechem, który próbuje zebrać rozsypane nerwy.
— Oficjalnie… ja nawet nie wiem o tych „dodatkowych ładunkach”. Wiesz, kiedy się o tym dowiaduję? Kiedy coś pójdzie źle. Jak teraz.
Jego głos obniżył się jeszcze bardziej, prawie do szeptu. — Wtedy dzwonią do mnie. Ale to nie jest moja codzienność, Soph. To mnie nawet nie obchodzi… dopóki ktoś nie zmusza mnie, żebym się tym zajął.
Jego kciuk musnął jej dolną wargę, ostrożnie, ledwie dotykając, jakby bał się, że ta prosta czułość może ją zranić bardziej niż cała prawda. A potem zapadła krótka chwila ciszy. Taka, w której u obu serca biły głośniej niż słowa.
Carter przez chwilę tylko na nią patrzył, tak intensywnie, że mogła niemal poczuć, jak w nim pracują myśli, jedna po drugiej, szybkie, nerwowe, surowe… aż w końcu coś w nim po prostu osiadło. Jakby wreszcie zdecydował się przestać z nią walczyć, przestać ją chronić półprawdami, a zacząć mówić tak, jak naprawdę brzmiała jego głowa.
OdpowiedzUsuń— Kochanie… — jego głos był niski, przyciszony, całkiem pozbawiony tej chłodnej pewności, którą zwykle operował. — Skończę z tym. Obiecuję.
Nie było w tych słowach ani krzty przesady, ani efektu dramatycznego. Nic, tylko stalowa, cicha determinacja Cartera, ta prawdziwa, nie ta, którą pokazywał ludziom na zewnątrz. Determinacja mężczyzny, który właśnie zobaczył, co naprawdę może stracić.
— Już próbuję się z tego wycofać — przyznał, przesuwając kciukiem po jej szyi, jakby ten subtelny dotyk miał uspokoić ją… i jego samego. — Tylko… — zawahał się na ułamek sekundy, coś rzadkiego u niego — …po drodze pojawiły się komplikacje.
Komplikacje. Coś, co w jego świecie oznaczało więcej, niż chciał nazwać.
— Ale wyjdę z tego całkiem, a ty… — delikatnie dotknął jej brody, unosząc jej twarz, by patrzyła mu w oczy — …już nigdy więcej nie usłyszysz o tej sprawie. O żadnej sprawie.
Potem nachylił się odrobinę, jego czoło zetknęło się z jej czołem, oddech mieszał się z jej oddechem.
— A kiedy już z tym skończę… — mówił miękko, ale z tą swoją charakterystyczną pewnością. — To będziemy mieć tę twoją pieprzoną willę z ogrodem, psy, koty, króliki i… rodzinę. Prawdziwą.
Carter
Carter czuł, jak jej słowa przechodzą przez niego falą, która najpierw uderza, a potem zostawia w środku to dziwne, ciche echo, takie, które potrafi rozedrzeć człowieka bardziej niż krzyk. Leżał nieruchomo, ale to nie był spokój. To była czysta, surowa koncentracja, w której każde zdanie Sophii wbijało się w niego głębiej, niż chciał przyznać nawet sam przed sobą. Ona mówiła, jakby w końcu odważyła się uchylić mu drzwi do miejsca, które trzymała przed nim zamknięte, tego miejsca pełnego jej strachów, sprzeczności, wątpliwości i tej irracjonalnej, upartej potrzeby pozostania przy nim mimo wszystkiego. Wszystko w niej było tak cholernie prawdziwe, że aż ścisnęło go w środku.
OdpowiedzUsuńAle gdy wyszeptała, że „powinna iść”… coś w nim naprawdę drgnęło. A potem jej palce, te drobne, delikatne, zacisnęły się na jego skórze, jakby trzymała się jego, a nie łóżka. Jakby to on był ostatnią rzeczą, której mogła się uchwycić, zanim zrobi coś głupiego, coś odwrotnego do wszystkiego, co naprawdę czuła. Pociągnął ją do siebie mocniej. Nie gwałtownie, po prostu zdecydowanie, tak jakby jego ciało samo wiedziało, że jeśli ją puści, to oboje spadną. Sophia przesunęła się wyżej, wdrapując się niemal na jego tors, a jej ciepło wślizgnęło się pod skórę Cartera tak naturalnie, jakby należała tam od zawsze. Ułożyła głowę na jego ramieniu, zahaczając palcami o jego kark, a kiedy musnął kciukiem jej wargę, ona, zamiast się odsunąć, pochyliła głowę i złożyła na jego palcu krótki, miękki pocałunek. Mały. Niepozorny. Ale dla niego był jak pieprzona przysięga. Jej wzrok, kiedy uniosła głowę, był najbardziej rozbrajającą rzeczą, jaką widział od tygodni. Słuchała go z taką intensywnością, jakby każde jego słowo próbowała złapać w dłonie, zatrzymać, obejrzeć pod światło, zrozumieć. A potem wypowiedziała coś, co naprawdę go zatrzymało. „Wierzę ci.” „Ufam ci.”
Te słowa weszły w niego ostro, prawie boleśnie, bo była w nich taka czystość, jakiej nie doświadczył od lat. Nie musiała nawet patrzeć, Carter czuł, jak jej wiara osiada mu na barkach ciężarem większym niż jakakolwiek „przysługa” czy telefon. I jednocześnie… była to najlżejsza rzecz, jakiej dotknął.
I właśnie dlatego musiał odpowiedzieć.
— Moja rola… — powtórzył cicho, odgarniając niesforny kosmyk za jej ucho. Przesunął dłonią po jej plecach, wolno, jednym długim, uspokajającym ruchem.
— Ja mam… koncerty. — Głos mu zadrżał, ale pozwolił mu opaść niżej, spokojniej. — To moja rola. I bez tej roli… nic z tego by się nie wydarzyło. Nie ma kierowców bez tras. Nie ma tras bez mnie. To… otwiera im drogę.
To była najbliższa prawdy wersja, jaką mógł jej dać. I jednocześnie najłagodniejsza.
— A potem… — kontynuował, cichnąc. — To też nie ja. To oni robią swoje.
Mówił to spokojnie, ale Sophia mogła słyszeć tę cienką nić zmęczenia pod jego słowami. Ten nieustanny balans, w którym żył od lat, w którym nic nie było naprawdę jego wyborem, a wszystko było jego odpowiedzialnością. Jej pytania, ostrożne, drżące, ale trafne, dotknęły czegoś w nim, czego nienawidził. Widział po jej oczach, że rozgrywa scenariusze, których on wolałby nie słyszeć nawet we własnej głowie. I wtedy zrobił to, co przyszło mu naturalnie, zanim pozwoli jej pogrążyć się w tym czarnym myśleniu. Złapał ją za talię, jednym płynnym ruchem obrócił ich tak, że teraz to on znalazł się nad nią, opierając dłoń tuż obok jej twarzy. Jej włosy rozsypały się na poduszce, oczy zaszkliły się jeszcze bardziej, ale nie ze strachu, z czegoś miękkiego, przyciągającego, tak znajomego w niej, że aż poczuł uderzenie ciepła pod żebrami. Uśmiechnął się krótko, trochę szelmowsko, trochę zmęczone, ale przede wszystkim… prawdziwie.
— Dość gdybania... — Nachylił się, zahaczając nosem o jej policzek, tak lekko, jakby tylko sprawdzał, czy jeszcze mu nie ucieka. — Nie chcę myśleć o tym, co mogłoby pójść nie tak.
Przesunął palcami po jej żuchwie, powoli, prawie czule. — Wolę myśleć o tym cholernym domu z ogrodem. I psie, który przekopuje trawnik. I o tobie chodzącej między tymi wszystkimi pastelowymi doniczkami.
OdpowiedzUsuńZanurzył dłoń w jej włosach.
— Wiesz dlaczego? — spytał ciszej, jakby to była jakaś intymna, zakazana prawda. — Bo ty zasługujesz na wszystko, Soph. Na wszystko, co najlepsze. I jeśli mam w życiu zrobić coś właściwego… to dać ci dokładnie to.
Nachylił się niżej. Ich oddechy znów się zetknęły. Jego czoło musnęło jej czoło.
— I tak, chcę tego. — Wyszeptał. — Nie dla ciebie. — Dotknął jej ust opuszką palca. — Dla nas.
Carter przez chwilę tylko patrzył na nią z góry, opierając ciężar na przedramionach, tak blisko, że widział każdy drobny ruch jej rzęs, każdy ledwo zauważalny skurcz warg, które chciały coś powiedzieć, ale nie zdążyły jeszcze znaleźć słów. A gdy zobaczył to delikatne drgnięcie kącika jej ust, zareagował natychmiast. Pocałował ją. Najpierw krótko, miękko, jakby testował, czy może przenieść ich oboje na zupełnie inną orbitę. Potem drugi pocałunek, dłuższy, bardziej zdecydowany, z tym odrobinę niechlujnym rozluźnieniem, które zawsze pojawiało się u niego, kiedy przestawał walczyć ze wszystkim, co czuł. A potem pochylił się do jej ucha.
— Wiesz, że zaraz przestanę mówić, prawda? — mruknął z rozbawieniem, muskając jej skórę. — I zupełnie przypadkowo przestaniesz myśleć o wszystkim, co się dzisiejszej nocy wydarzyło.
A potem… ugryzł ją delikatnie w dolną wargę, tak jak lubiła, żeby poczuła, że atmosfera wraca na ich tor, intymny, ciepły, lekki. Przesunął ustami po jej szyi, tuż pod uchem, gdzie skóra była najwrażliwsza.
— Widzisz? — szepnął przy jej ustach, ocierając nosem o jej policzek, aż zaśmiała się pod nosem. — Już jest lepiej. Zero dramatów. Tylko ty… i ja… i twoja absurdalna wizja domu z ogrodem, którą teraz mam w głowie, dzięki.
Zanim zdążyła zareagować, pocałował ją znowu, dłużej, cieplej, aż jej dłonie powędrowały na jego kark.
— I serio — dodał już półszeptem, z rozbawieniem. — Jak jeszcze raz powiesz, że „powinnaś stąd iść”, to zamknę cię w garderobie. W tej dużej. Żebyś miała dużo miejsca.
Carter parsknął śmiechem, bardziej szczerze, niż pozwalał sobie przy kimkolwiek innym. Ten śmiech wyrwał mu się z piersi tak nagle, że aż musiał pochylić głowę, opierając czoło o jej ramię, jakby próbował go stłumić… ale bez skutku.
— Boże, Soph… — wymamrotał między kolejnymi urywanymi parsknięciami. — Ty mnie kiedyś wykończysz.
Podniósł wzrok, wciąż z rozbawieniem błyszczącym w oczach, takim prawdziwym, miękkim, nie tym półironicznym, którym zwykle się zasłaniał. I kiedy zobaczył jej minę, to jak lekko uniosła brwi, udając niewiniątko, śmiech wyrwał mu się jeszcze raz, krótszy, ale szczerze rozkoszny.
Carter
Cóż, kariera w modelingu nie była tak znowu lekka i przyjemna, jak przyjęło się uznawać. Wymagała bez wątpienia odpowiednich predyspozycji, choć tak między Bogiem a prawdą Marcus też nigdy nie czuł się przed obiektywem jak odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Zdecydowanie wolał znajdować się po drugiej jego stronie, natomiast o obecności kamer nauczył się po prostu zapominać dla własnego psychicznego komfortu. Kiedy grał, budował wokół siebie światy, a jego skupienie krążyło wokół ludzi, którzy budowali je razem z nim, tak było po prostu łatwiej.
OdpowiedzUsuńJakby nie patrzeć, w Columbii postawił na aktorstwo teatralne; właśnie dlatego, że jeśli miał już grać, to chciał grać przed ludźmi, bo był do tego przyzwyczajony. Produkowanie się do soczewek w poliwęglanowej obudowie było natomiast czymś zupełnie innym, biorąc pod uwagę, że zebrany materiał przechodził przez cały proces produkcyjny. W dodatku samo zbieranie tego materiału nadzorowało grono ludzi, w tym reżyser, kamerzysta i producent, których instrukcje musiał mieć na uwadze podczas pracy. Przekaz tracił wtedy swoją surową formę, tracąc tym samym jego zdaniem na znaczeniu, a on sam czuł się bardziej narzędziem w cudzych rękach niż artystą, którym zawsze chciał być.
Tak, Lockhart nie lubił swojej pracy. Byłby jednak głupcem, odrzucając propozycję angażu w The Fine Line, bo choć sam mógłby żywić się oparami farb olejnych albo tynkiem ze ścian, przede wszystkim musiał teraz myśleć o siostrze oraz o tym, żeby zapewnić dobry start. Taki, jakiego on sam nie miał.
Los podsunął mu okazję, o którą zabijały się tysiące, zamierzał więc wycisnąć z niej tyle, ile tylko zdoła. Nie dla siebie, a dla Claudii właśnie, poniewaź to ona stanowiła teraz centrum jego egzystencji. Nic nie liczyło się bardziej od niej, przez co łatwiej było mu zaciskać zęby na planie, zwłaszcza kiedy trafiał na ludzi, z którymi pracowało mu się wybitnie ciężko.
Teraz jednak nie musiał o niej myśleć. Mógł zrobić coś dla siebie, więc postawił na zdjęcia, bo ostatnio odłożył na bok również farby i ręce już świerzbiły go, żeby chwycić znów za pędzel, dlatego prychnął cicho na jej słowa, blokując obiektyw aparatu i wsuwając go do torby.
— Chciałbym. Nie pamiętam, kiedy ostatnio malowałem — przyznał, wystudiowanym gestem ręki puszczając Sophię przodem, bo było raczej chłodno, a oboje zdążyli pewnie zmarznąć, więc nie było sensu tkwić w miejscu. — Brakuje mi tego. Poza tym szukam wymówek, żeby nie przekopywać się przez kilkaset stron scenariusza.
Nie bał się mówić o tym głośno. Komu jak komu, ale Soph mógł o tym powiedzieć. Ona jedna wiedziała, jak patrzył na cały swój aktorski przybytek. Gdyby nie solidna motywacja oraz fakt, że od urodzenia przykładał się całym sobą do wszystkiego co robił, pewnie rzuciłby to dawno temu. Ambicja mu jednak na to nie pozwalała. Zwłaszcza, od kiedy zaczął pracować nad nowym filmem pod okiem szczególnie testującego granice jego tolerancji reżysera.
Albo to będzie najlepsza rola w jego życiu, albo otrze się o utratę zmysłów. Musiał to znieść, żeby nie obciążać się batalią sądową. Wiedział po prostu, że to gra niewarta świeczki. Nie miał na to zasobów: pieniężnych, czasowych ani osobistych.
— Jasne — odpowiedział jej, uśmiechając się do niej kątem ust. — Wracamy już do samochodu. W ramach podziękowań zabiorę Cię do mojej ulubionej kawiarnii.
UsuńGdy dotarli do auta, Marco otworzył zamek centralny i z zamaszyście dramatycznym ukłonem otworzył dla Moreiry drzwi pasażera. Sam natomiast przeskoczył maskę zwinnym susem, trochę się popisując, żeby się uśmiechnęła, a trochę po prostu śpiesząc do środka, bo nie mógł się doczekać, aż ogrzewanie uderzy w niego ciepłym powietrzem.
Odpalił więc wóz, kiedy tylko wylądował na siedzeniu kierowcy, po czym zamknął za sobą drzwi, szperając przy desce rozdzielczej, żeby rozgrzać wnętrze.
— Mam nadzieję, że bardzo nie zmarzłaś? — Zapytał jej, odnajdując wzrokiem jej spojrzenie. — Plułbym sobie w brodę, gdybyś pochorowała się przez parę zdjęć.
Szkoda tylko, że nie pomyślał o tym trochę wcześniej. Mógł wybrać lepszy dzień na sesję, ale światło było dziś idealne, z kolei ostatnio nie było im łatwo się złapać.
Kiedy ruszył z parkingu, nie patrzył już na przyjaciółkę, ale to nie przeszkadzało mu w zaczepieniu jej.
— To co? Zdajesz się na mnie, czy chodzi Ci po głowie jakieś fajne miejsce?
MARCO ♥
Carter uśmiechnął się szerzej, kiedy wypowiedziała te ostatnie słowa, tak pewnie, tak lekko, jakby nie wymienili przed chwilą najcięższych prawd, jakie odważył się przed nią odsłonić. Cała ta noc była popieprzona, a jednocześnie… jakaś piękna w tym całym chaosie. Teraz, kiedy miała go nad sobą, kiedy jej noga oplatała jego biodro, a dłonie zaciskały się miękko na jego karku, coś w nim opadło. Całe napięcie, cały strach, wszystkie te myśli, których nie mówi się głośno. Ona jednym ruchem dłoni potrafiła z niego wyssać rzeczy, z którymi chodził latami. Przesunął dłonią wzdłuż jej uda, powoli, jakby chciał zapamiętać każdy centymetr skóry, która miękła pod jego dotykiem.
OdpowiedzUsuń— Wynagradzanie… — powtórzył półszeptem, z tym niskim, zachrypniętym brzmieniem, które pojawiało się u niego, tylko kiedy naprawdę tracił nad sobą kontrolę. — Och, w tym akurat jestem dobry — mruknął, pochylając się, by musnąć jej wargi. Powoli, tak jakby nigdzie im się już nie spieszyło, jakby całe pieprzone życie zatrzymało się na tym jednym łóżku, w tym jednym oddechu, którym dzielili się między sobą. Jej wargi były miękkie i znajome. Głodny pocałunek zmienił się w spokojniejszy, a potem w delikatny, tak delikatny, jakby dotykał jej czegoś kruchego, czegoś, czego nie chciałby nigdy stracić.
— Możesz przestać udawać, że nie wiesz, jak bardzo mi na tobie zależy? — Musnął jej dolną wargę, potem policzek.
— Soph, jesteś najlepszym co mnie spotkało w życiu. Znasz moje mroczne sekrety, a mimo tego wyobrażasz sobie ze mną przyszłość. Jak mogłoby mi to przeszkadzać? — Palce wplotły się w jej włosy, unosząc je delikatnie, jakby sam ich ciężar był czymś, czego nie chciał zgubić. Jego uśmiech stawał się powoli tym drapieżnym, pewnym siebie półuśmiechem, który potrafił w niej podpalić wszystko od środka. A potem pocałował ją z pełną świadomością, że tym jednym gestem już wygania z jej głowy wszystkie demony, jakie podsunęła im ta noc.
Carter widział, jak w jej głowie wciąż pracują myśli, ostre, ciężkie, takie, które mogłyby przeciąć tę noc na pół, gdyby tylko pozwolił jej mówić dalej. Ale nie mówiła. Nie pytała.
I cholernie go to cieszyło. Nie dlatego, że chciał ją okłamywać. Nie dlatego, że nie zamierzał dotrzymać obietnicy. Po prostu wiedział, że jeszcze jedno pytanie… jedno słowo o Sloane, o jej „problemie”, o poniedziałku, który wisiał nad nim jak pieprzona burza — i musiałby znowu kluczyć. Lawirować między półprawdami. Chronić ją przed tym, czego nie powinna była dotknąć. A on naprawdę nie miał już siły, żeby ją przed tym światem trzymać w ciemności i jednocześnie nie zranić.
Nie dziś. Nie po tej nocy. Dlatego, kiedy jej usta w końcu zamilkły, kiedy oddychała już spokojniej, kiedy zamiast patrzeć mu w oczy z tamtą niepokojącą uważnością po prostu dotykała jego karku — poczuł ulgę.
Głęboką, niemal wdzięczną. Przerwał tę rozmowę dokładnie wtedy, kiedy powinien. Zanim zdążyła zapytać o rzeczy, na które i tak nie mógł odpowiedzieć.
Zanim zaczęłaby budować w głowie obraz, który zniszczyłby wszystko, co między nimi dopiero zaczęło tak naprawdę rosnąć. I teraz, kiedy była pod nim, rozgrzana, oddychająca jego imieniem, z drżącymi od emocji palcami splecionymi na jego karku… Carter nawet nie udawał przed samym sobą, że zrobił to przypadkiem. Odciągnął jej uwagę. Świadomie. Perfekcyjnie. W jedyny sposób, który wiedział, że działa na nią za każdym razem, przyjemnością, czułością, bliskością, której nie potrafiła mu odmówić.
Pocałował ją głęboko, pewnie, tak jakby całe to wyjaśnianie, cały ciężar rozmowy i strach o nią wiszący mu w piersi znalazł jedyny możliwy sposób, by opaść.
Jej dłoń natychmiast zacisnęła się na jego karku, druga sunęła mu po ramieniu, zostawiając gęsią skórkę na całej długości mięśni. Carter przesunął się niżej, powoli, jakby delektował się każdym centymetrem jej skóry. Najpierw ustami dotknął jej podbródka. Potem delikatnie przeciągnął nosem po linii jej szyi, Sophia westchnęła miękko, odchylając głowę, jakby całym ciałem zapraszała go bliżej.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, że doprowadzasz mnie do szaleństwa, prawda? — mruknął przeciwko jej skórze, zostawiając ciepły ślad tuż pod uchem. Czuł, jak jej ciało napina się pod nim, nie ze strachu, nie z wahania, ale z tej cichej, gęstej potrzeby, która zawisła między nimi od momentu, kiedy przewrócił ją na plecy. Jego dłoń przesunęła się wzdłuż jej boku, w dół do uda, które objął i poprowadził nieco wyżej, układając je wokół swoich bioder jeszcze pewniej. Musnął ustami jej obojczyk, zsunął się niżej, zostawiając za sobą linię delikatnych, powolnych pocałunków, ciepłych i nieśpiesznych. Przesunął dłoń wyżej po jej udzie, aż jego palce odnalazły jej skórę pod cienkim materiałem. Jej brzuch lekko się napiął, cicho wciągnęła powietrze przez zęby, jakby próbowała coś powiedzieć, ale słowa utknęły jej w gardle. Carter uśmiechnął się tym swoim półuśmiechem, szelmowskim, rozbrajającym, ale miękkim tylko dla niej.
— Właśnie tak… — szepnął tuż nad jej ustami. Jego palce przesunęły się wyżej, a Sophia uniosła biodra, jakby sama wychodziła mu naprzeciw. — Chcesz, żebym ci zajął głowę…? — mruknął, muskając jej dolną wargę zębami.
— Zrobię to z przyjemnością…
Carter
Carter poczuł, jak coś w nim opada, ten cały ciężar nocy, cała tamta rozmowa, cały jej strach i jego własne pieprzone zmęczenie. Odpływało. Rozpływało się pod jej dotykiem jak lód w gorącej wodzie. I gdy usłyszał to jej „proszę”, tak miękkie, drżące, pewne i niepewne jednocześnie wszystko, absolutnie wszystko, co próbował w sobie trzymać, puściło.
OdpowiedzUsuń— Wiem dokładnie, czego chcesz — odpowiedział nisko, głosem, który sam w sobie był jak dotyk, ciepły, chropawy, obietnicą rozkoszy. Jego usta musnęły jej kącik warg, powoli, jakby badał smak jej oddechu. Nie spieszył się. Nie musiał. Sophia była tak miękka pod nim, tak gotowa, tak podatna na każdy jego ruch, jakby to nie była chwila po ciężkiej rozmowie, ale ich własna ucieczka, w jedyną rzeczywistość, która miała teraz jakikolwiek sens.
— Dwa miesiące, hm…? — mruknął, zsuwając dłoń z jej biodra w dół, do wnętrza jej uda, tam gdzie skóra była najcieplejsza. Uniósł spojrzenie na nią. To spojrzenie było ciężkie, ciemne, wciągające takie, od którego traciła oddech.
— To nie jest za wcześnie, kochanie. — Carter przygryzł lekko jej dolną wargę, ale bardziej w nagrodę niż w ostrzeżenie. — Ja ten dom mogę kupić nawet jutro.
Jej oddech drżał, przyspieszał. Carter czuł to całym sobą. Każde napięcie jej ciała było dla niego jak kompas, prowadziło go dokładnie tam, gdzie chciał. — Powiedz tylko jedno słowo, a jutro będzie nasz. — Pochylił się nad nią i pocałował ją znowu, głębiej, bardziej pewnie, całym sobą.
— Ale najpierw… — jego głos obniżył się jeszcze bardziej, aż do zachrypniętego szeptu — …najpierw zajmę się tobą. W taki sposób, że zapomnisz, jak się oddycha, nie mówiąc już o gdybaniu.
Ujął jej nadgarstki, przesunął je nad jej głowę i splótł ich dłonie razem w jedną linię, zostawiając ją pod sobą w takim układzie, w którym była jednocześnie całkowicie bezpieczna i całkowicie jego. Drugą przesunął po jej udzie w górę, od kolana, aż do miejsca, gdzie jej ciało zaczynało się napinać pod jego palcami. Kiedy Sophia spróbowała poruszyć palcami, instynktownie szukając jeszcze odrobiny swobody, jego chwyt tylko się wzmocnił, nie mocno, nie tak, by bolało, ale na tyle, by poczuła, że w tej chwili naprawdę nie ma gdzie uciec. Przesunął wolno, prowokacyjnie, ustami po jej szyi. I Sophia drgnęła, zupełnie tak, jak się tego spodziewał. Słyszał, jak jej oddech urywa się na sekundę. I to go rozochociło jeszcze bardziej. — Tylko popatrz na siebie… — mruknął nisko, uśmiechając się przy skrawku jej skóry. — Jeszcze nawet nic nie zrobiłem — szepnął z uśmiechem, który brzmiał w jego głosie. Prawda była jednak taka, że robił.
OdpowiedzUsuńRobił wszystko, co miało sprawić, że jej ciało zapomni, jak się oddycha. Tym razem jego usta trafiły na jej szyję, tuż poniżej miejsca, które zawsze ją łamało. Muskając, badając, zatrzymując się tam odrobinę dłużej, niż powinna wytrzymać. A potem… Zjechał ustami niżej. Centymetr po centymetrze, w sposób, który absolutnie nie pozostawiał już wątpliwości, co zamierza zrobić dalej.
Jego usta pieściły ją z intensywnością, która wyrwała z Sophii krótkie, zaskoczone westchnienie, niekontrolowane, urwane, takie, które brzmiało jak czyste poddanie. Carter przyjął je jak nagrodę. Jego dłoń wciąż trzymała jej nadgarstki nad głową, pewnie, stabilnie, w tym jednym, zdecydowanym chwycie, który odbierał jej możliwość jakiejkolwiek kontroli.
I Sophia… rozluźniła się pod tym. Prawie momentalnie. Jakby ta niewola była dla niej dokładnie tym, czego potrzebowała. A Carter to wyczuł. Uniósł na nią spojrzenie, ciemne, ciężkie, pewne siebie do granic.
— Lubisz tak, co?
Nie dał jej jednak odpowiedzieć. Jego usta ruszyły dalej. W dół. Powoli, ale z tą niebezpieczną intensywnością, którą czuła aż do rdzenia. Pochylił się niżej, aż jego usta dotknęły jej brzucha. Najpierw lekki, krótki pocałunek. Potem drugi, niżej. I trzeci, jeszcze niżej. Każdy pozostawiał po sobie rozchodzący się po jej skórze żar, który ciągnął ją wprost w jego ręce. Uśmiechnął się półgębkiem, w ten sposób, który zawsze oznaczał jedno: będzie mocniej. Jego dłoń zsunęła się z jej nadgarstków. Wreszcie wolna… ale tylko po to, by złapać ją mocno za biodra, przytrzymać w miejscu i unieść odrobinę do góry. Jakby ustawiał ją tak, jak chciał, dokładnie pod sobą, dokładnie do tego, co zamierzał zrobić. A potem, bez żadnego ostrzeżenia pochylił się i złożył na niej pierwszy intensywny pocałunek dokładnie tam, gdzie Sophia pragnęła go najbardziej. Jej ciało wygięło się w łuk, miękkie, drżące, całkowicie pozbawione kontroli. Carter trzymał ją za biodra mocniej, niż powinna mu pozwolić. A jednak… nie tylko pozwalała. Unosiła się w jego dłoniach, oddając mu wszystko. A on korzystał i robił to dalej, intensywnie, głęboko, konsekwentnie, dokładnie tak, jak poprosiła.
Carter
— Wypraszam sobie, po prostu nie mam czasu na oglądanie filmów czy seriali, więc wszelki wybór pozostawiam komuś, kto się na tym docelowo zna, albo chociaż w miarę orientuje, aby unikać kompletnej klęski — odparł Leonard z udawaną złością, ale na jego lekko pobladłej od zmęczenia twarzy pojawił się szeroki uśmiech. — Nie jestem z niczym na bierząco, ale jeśli już miałbym wskazać, co oglądałem miesiąc temu, gdy uszkodziłem sobie kolano i musiałem nieco zwolnić, to był to Marzyciel, czyli historia o pisarzu, który tworzył Piotrusia Pana. Całkiem ciekawe, nie powiem, że nie, ale zdecydowanie nie jest to film, który podbije serce każdego.
OdpowiedzUsuńLeonard wzruszył ramionami i chwycił za pierwszy kawałek pizzy. Zwykle nie był łapczywy, ani tym bardziej gustujący w pustym, tłustym jedzeniu, które nie miało w sobie za grosz wartości odżywczych, ale dziś przecież nie musiał się tym przejmować. Prawdodpobnie powinien dokończyć wiele czekających na niego rzeczy, aby uniknąć piętrzących się wyrzutów sumienia na tle zmarnowanego czasu, ale naprawdę choć raz chciał oferować się od fali obowiązków, skupić się na obecności przyjaciółki i nie przejmować się niczym, poza tłustymi, brudzącymi przestrzeń dokoła palcami, czy ciągnącym się na wszystkie strony serem.
— Nie mówię tego często, ale jest całkiem niezła, albo po prostu tego potrzebowałem, małej odskoczni — stwierdził, gdy znalazł się w połowie kawałka, który zniknął tak szybko, jak chwycił za drugi. Podsunął pojemniczek z sosem bliżej Soph, samemu nie chcąc dokładać sobie do puli ciężkich kalorii. Domyślał się, że po dzisiejszym posiłku przez najbliższy miesiąc nie tknie niczego o podobnej zawartości tłuszczu. Otarł obie dłonie serwetka i odetchnął głęboko, gdy opadł na jedną z poduszek. Spojrzał na przyjaciółkę i zaśmiał się cicho. Oboje byli przyjemnie zaklejeni podwójną ilością sera.
— Zadowolona? — zapytał, nim bezpardonowo położył głowę na jej udach, wcześniej przeżuwając karton na bok, aby w niczym im nie przeszkadzał. Odetchnął głęboko i zamknął na moment oczy, gdy wraz z pełnym żołądkiem poczuł, jak zmęczenie uderza w niego ze zdwojoną siłą, ale mimo to, uparcie starał się skupić na tym, co działo się na ekranie. Na daremno. Leonard zasnął, ale nie trwało to dłużej niż trzydzieści minut. W pierwszej chwili był zaskoczony, ale prędko zrozumiał, co właśnie miało miejsce. Zrobiło mu się głupio.
— Przepraszam, bardzo słabo sypiam od dłuższego czasu — westchnął i przeszedł do siadu, dzięki czemu sama Soph mogła położyć się w bardziej dogodny dla niej sposób. — Miałem bardzo dużo na głowie i wciąż mam, ale niedługo już powinno być lepiej.
Leoś
Carter nawet nie spróbował jej puścić. Gdy tylko wyszeptała jego imię, to miękkie, drżące „Carter…”, które zawsze działało na niego bardziej, niż powinno, zacisnął dłonie na jej biodrach mocniej, jakby chciał ją zatrzymać dokładnie tam, w tej chwili, w tym drżeniu. Nie pozwolił jej ani centymetra ucieczki. Nie dlatego, że chciał ją unieruchomić. Dlatego, że czuł, jak oddaje mu się cała. I chciał to przyjąć. Jej ciało unosiło się pod jego ustami jakby samo, bez jej zgody, bez oporu, w tym czystym odruchu, który mówił więcej niż wszystkie jej wcześniejsze słowa. Wyczuwał, jak mięknie pod nim, jak każdy pocałunek, każdy ruch jego dłoni rozplata w niej to, co trzymało ją sztywno i ciężko przez całą noc.
OdpowiedzUsuńWiedział dokładnie, gdzie musi się pochylić.
Dokładnie, jak mocno ją przytrzymać. Dokładnie, kiedy pozwolić jej odchylić biodra, a kiedy przycisnąć z powrotem. A ona… Z każdym kolejnym oddechem zginała się pod nim bardziej, aż jej plecy odrywały się od materaca. Jego palce wbiły się lekko w jej skórę. Jego język odnalazł każdy fragment wrażliwości, który znał z pamięci. Nie przerywał nawet na sekundę, aż poczuł jak jej ciało pod nim nagle napięło się w jednym, niepowstrzymanym skurczu. Uśmiechnął się w jej skórę,
krótko, triumfalnie, nisko, męsko. Pociągnął ją przez to, precyzyjnie, pewnie, dokładnie tak, jak lubił: aż jej ciało zawibrowało pod nim, aż z jej gardła wyrwał się płytki, urwany dźwięk, który nie miał nic wspólnego z myśleniem.
Była jego. W całości. W tym drżeniu. W tej pierwszej fali, która złamała jej oddech. Dopiero kiedy poczuł, jak osuwa się spod jego ust poluzował uścisk. Pocałował jej udo powoli, tak jakby chciał sprowadzić ją z powrotem do siebie. Potem uniósł się. Jednym ruchem, wolnym, zdecydowanym, poprowadził dłonie od jej kolan w górę, po zewnętrznej stronie ud, po bokach talii, aż do jej nadgarstków, które wciąż miała nad głową. Musnął je kciukami, splótł palce z jej palcami i przycisnął je znów do materaca. Patrzył na nią z góry. Była cudownie rozpalona, wciąż drżąca, z rozszerzonymi źrenicami, jakby wciąż próbowała zaczerpnąć powietrza, które jej odebrał.
Carter nachylił się, ich usta otarły się o siebie, ale jej nie pocałował, przeciągał ją, aż wydała z siebie cichy, proszący dźwięk.
— Chcesz, żebym cię miał…? — wyszeptał, tuż przy jej wargach, jego ton gorący, chropowaty. — W całości?
Odpowiedź znał. Widział ją w jej oczach, w drżeniu ciała, w sposobie, w jakim jej biodra unosiły się w jego stronę, niemal błagalnie.
I wtedy, dopiero wtedy, poprowadził ją do siebie. Ich biodra spotkały się w połowie. Tak intensywnie, że jego oddech złamał się niemal natychmiast.
— Soph… — wymamrotał w jej usta, z trudem łapiąc własny oddech, bo czuł, jak reaguje na każdy centymetr. — Cholera…
Zawisł nad nią. Z dłońmi splątanymi z jej dłońmi. Z czołem dotykającym jej czoła.
Z biodrami, które dociśnięte były do jej w idealnym, głębokim, drżącym złączeniu. Nie poruszył się od razu. Trzymał ją tak chwilę, jakby chciał zapamiętać każde napięcie jej ciała.
— Popatrz na mnie… — szepnął. Czekał. A kiedy otworzyła oczy, spojrzał na nią tak, jakby świat kończył się dokładnie pod nimi.
Carter obudził się z uczuciem, którego nie pamiętał od lat. Ciepłym. Lekką mgiełką przyjemnego zmęczenia w mięśniach. Z uśmiechem, który pojawił się na jego twarzy całkowicie sam, bez wysiłku, bez kontroli, zanim zdążył go przytrzymać. Rzadko się uśmiechał w ogóle, a jeszcze rzadziej o poranku. Przez krótką chwilę leżał bez ruchu, z dłońmi rozluźnionymi na poduszce, czując na skórze wspomnienie jej dotyku, jej oddechu, tego, jak drżała pod nim… i jak w końcu zasnęła tuż obok, wtulona w jego pierś, zupełnie spokojna. To była dobra chwila. Niewiarygodnie dobra. A potem…
OdpowiedzUsuńpotem jego spojrzenie padło na pustą przestrzeń obok.
Uśmiech zniknął z jego ust tak szybko, jak się pojawił. Przez sekundę poczuł znajome, stare uczucie, takie, które powinno już dawno umrzeć, a jednak wciąż potrafiło wbić mu pazury w żołądek. Myśl prosta. Brutalna. Automatyczna. Uciekła. Może to absurd. Może irracjonalne. Ale pierwsza, podświadoma myśl była zawsze ta sama. Carter odrzucił kołdrę i wstał. Bez koszulki z ciałem nadal obolałym po nocy, której nie potrafiłby zapomnieć nawet gdyby musiał. Ruszył najpierw do kuchni. Puste blaty. Cisza. Żadnego dźwięku wody, żadnego stuknięcia szklanki. Przeszedł do salonu. Koc zwinięty, tak jak zostawili go wczoraj. Z każdym krokiem czuł, jak w żołądek spływa mu to znajome, metaliczne ukłucie.
Nie panika. Nie złość. Coś gorszego, coś miękkiego, surowego, jakby z tyłu głowy odezwał się głos, który znał aż za dobrze: Przesadziłeś. Powiedziałeś za dużo.
Carter wsparł dłonie na oparciu kanapy, pochylając się nad nią jak ktoś, kto potrzebował sekundy, żeby odzyskać grunt pod nogami.
To nie miało sensu. Sophia nie była taka. Sophia nie wychodziła po cichu, nie po tym wszystkim, co powiedziała mu wczoraj, jak się w niego wtulała, jak ufała… A jednak jego ciało reagowało szybciej niż logika. Wypuścił powietrze z sykiem, odgarniając dłonią włosy do tyłu. Przez krótki moment stał tam, w pustym salonie, z nagłym, twardym ściskiem pod mostkiem, próbując zdecydować, czy zaczyna się nowy kryzys… czy zwyczajnie już od rana wariował na jej punkcie.
Carter
Carter odsunął się od kanapy i sięgnął odruchowo po telefon. Najprostsze rozwiązanie, najbardziej logiczne, zadzwonić, sprawdzić, czy po prostu wyszła na chwilę. Wrócić do rzeczywistości, zanim jego głowa zdąży dopisać do tego poranka własne dramaty. Wpisał krótką wiadomość. „Gdzie jesteś?” Wysłał. Nic. Żadnej niebieskiej kropki, żadnego powiadomienia o dostarczeniu. Cisza. Nie chciał znowu czuć tego znajomego, klaustrofobicznego ścisku.
OdpowiedzUsuńNie po takiej nocy. Wsunął telefon do kieszeni, zarzucił na siebie bluzę i ruszył w stronę studia.
Potrzebował przestrzeni. Czegoś, co nie pachniało jej szamponem. Czegoś, co nie krzyczało o jej nieobecności.
Studio o poranku było chłodne i jasne, światło wpadało przez panoramiczne okna, zalewając beton i szkło, jakby próbowało go wybudzić. Carter usiadł na skórzanym fotelu, opierając łokcie na kolanach. Telefon leżał przed nim na stole, ekran do góry, jakby patrzył na niego z wyrzutem. Przeciągnął dłonią po twarzy. Próbował zebrać myśli. Odsiać to, co było lękiem, od tego, co było rzeczywistością. Odsiać własne traumy od faktów. Przypomniał sobie jej śmiech z nocy. Ciepło jej ciała pod jego dłońmi. Sposób, w jaki mówiła „wierzę ci”. To nie była dziewczyna, która wychodzi po cichu. Ale poranek był pusty, a telefon milczał. Carter odchylił głowę, wypuszczając powietrze powoli, głęboko, porządkując sobie głowę, a potem po prostu wlazł w pracę. To było najbezpieczniejsze miejsce, jakie znał. Jedyne, które potrafiło go złapać za kark i przywrócić na ziemię. Zsunął się głębiej na fotel, odpalił projekt, który od tygodni czekał na dokończenie, i zanim zdążył cokolwiek przemyśleć, dźwięki go pochłonęły. Strzępy melodii, które nagrywał po nocach, gdy Sophia zasypiała mu na ramieniu, rozrzucone po kilku ścieżkach. Głosy, których jeszcze nie nagrał, ale już słyszał je w głowie. Kiedyś rzadko miał okazję pracować sam, ale ostatnio wracał do tego coraz częściej. Jakby coś go ciągnęło, żeby znów wejść w tę strefę, gdzie może budować coś od zera. Oparł łokcie o blat i pozwolił, żeby wszystko inne… odsunęło się. Nierówny rytm serca. Lęk sprzed godziny. Puste mieszkanie. W studiu liczył się tylko dźwięk.
Palce poruszały się same, przestawiał suwaki, dogrywał bas, czyścił wokalne sample, poprawiał frazy, które od tygodni czekały na kogoś, kto da im nowe życie.
Jedna poprawka.
Druga.
Trzecia.
Nawet nie zauważył, kiedy jego ciało przestało być spięte. Kiedy oddech wrócił do normalnego rytmu. Kiedy chaos myśli zaczął się układać w coś znośnego. Po prostu pracował. Zatracał się w tym do tego stopnia, że nawet nie zerkał na telefon, który leżał na biurku, nieruchomy, milczący, jakby świat po drugiej stronie przestał istnieć. A on, zajęty kolejną warstwą instrumentów, kolejnym cięciem, kolejną poprawką wokalu stracił poczucie czasu.
Godzina. Dwie. Nie wiedział. Nie zauważył.
Dopiero gdy jego żołądek odezwał się ostrym, pustym skurczem, dopiero gdy krzesło zaskrzypiało pod nim, a dłonie zaczęły mu lekko drżeć od skupienia Carter mrugnął, jakby wracał z transu. I dopiero wtedy, jakby dopiero teraz przypomniał sobie, że istnieje coś poza muzyką.
Carter otworzył drzwi studia, jeszcze z tym lekkim oszołomieniem człowieka, który za długo siedział w jednym rytmie. Przeszedł przez korytarz i wtedy to usłyszał. Delikatny, zupełnie zwyczajny dźwięk. Jak miękkie stuknięcie talerza o blat. Szelest foliowej torebki. Cichy brzęk łyżeczki. Dźwięki absolutnie niewinne… i jednocześnie takie, które nie miały prawa tu być, skoro Sophie „tu nie było”. Serce uderzyło mu mocniej, najpierw ze zdumienia, potem z ulgi tak potężnej, że aż musiał na moment złapać się framugi. Wszedł do kuchni. A ona tam stała. Prosta scena, nagięte kolano, kosmyk włosów zsuwający się na policzek, dłonie grzebiące w szafce, ale dla Cartera wyglądała jak najpiękniejszy, najgłupszy, najbardziej absurdalny cud świata.
Uśmiechnął się. Najpierw lekko, potem szerzej, jakby coś w nim pękło, a całe napięcie nocnych rozmów i porannego strachu wyparowało. Zbliżył się niemal bezszelestnie. Objął ją od tyłu w pół i pocałował w kark.
OdpowiedzUsuń— Co to za wymykanie się z łóżka bez słowa? — mruknął nisko, z udawanym oburzeniem, choć jego dłonie wciąż były na jej talii, jakby sprawdzał, czy naprawdę tu jest. — Myślałem, że muszę wszcząć poszukiwania.
Krótki śmiech wydostał się z jego gardła — ten niski, trochę chropowaty, którego ona zawsze w nim szukała.
— Serio, Soph — mruknął, palcami muskając jej bok. — Mój mózg od razu odpalił tryb katastrofy.
Krótki śmiech wydostał się z jego gardła, ten niski, trochę chropowaty, którego ona zawsze w nim szukała. Pokręcił głową, jakby sam był rozbawiony swoim porannym nonsensem.
Gdy odsunął się o oddech, zapytał niżej, miękko. — Więc… co ty tu kombinujesz, hm?
Spojrzał na makaron w jej rękach. — Zamierzałaś mnie przekupić śniadaniem? Czy po prostu chciałaś sprawdzić, jak bardzo spanikuję?
Carter zaśmiał się pod nosem, krótko, głęboko, tak jakby dopiero teraz docierało do niego, jak absurdalnie dramatyczny potrafił być po przebudzeniu.
— Bo jeśli to drugie… — uniósł brew, przyciągając ją bliżej za biodra — to gratuluję, Soph. — Nachylił się konspiracyjnie, jakby zdradzał jej sekret. — W skali od jednego do dziesięciu spanikowałem na solidne osiem.
Jej mina wystarczyła, żeby rozbroić go jeszcze bardziej. Oparł czoło o jej skroń. Wciąż się śmiał, tym razem lżej, miękko, jakby wreszcie spuściło z niego całe napięcie nocy.
Carter
Carter parsknął śmiechem, tym miękkim, porannym, który rzadko mu się zdarzał, ale gdy już się pojawiał, całe powietrze wokół jakby rozjaśniało.
OdpowiedzUsuń— Przestraszyć cię? — powtórzył z udawanym oburzeniem. — Niemożliwe… Jesteś najbardziej nieustraszoną dziewczyną, jaką znam. — Pochylił się, muskając ustami jej policzek, a potem, już bez żadnej pośpiechu, pocałował ją. Krótko, ciepło, jakby chciał dopiąć całe to zapewnienie, że panika mu już zeszła.
— Maddie, hm? — mruknął jeszcze przy jej ustach, zanim odsunął się o ułamek centymetra. — Co to za pilna sprawa, że wyciąga cię z łóżka w niedziele rano?
Uniósł brwi w tym swoim typowym „już się boję, ale mów” i jeszcze raz dotknął jej ust krótkim, dotkliwie czułym pocałunkiem. Potem dopiero ją puścił, powoli, tak jakby dłonie musiały się z nią na chwilę pożegnać.
— Dobra, koniec dramy. — Mruknął wciąż rozbawiony, odwracając się w stronę ekspresu. — Robię kawę, zanim oboje zaczniemy snuć te twoje katastroficzne scenariusze.
Wyciągnął dwie filiżanki, jedną wsunął jej w dłonie tak od niechcenia, jakby już należała do jej porannego rytuału.
— A ty… — rzucił przez ramię, uśmiechając się do niej kątem ust. — Nigdzie mi się nie wymykaj bez notatki. Chociażby na lodówce.
Podszedł jeszcze raz, nachylił się do jej ucha i mruknął. — Bo robię się… kreatywny, kiedy cię rano nie ma.
I znowu się roześmiał, spokojnie, lekko, jakby ta kuchnia, ich poranek i jej obecność były wszystkim, czego teraz potrzebował.
Obserwował ją. To, jak poprawiała kosmyk włosów, jak przesuwała paczkę makaronu z jednego końca blatu na drugi, jak jej skóra po jego pocałunku wciąż miała ten ciepły, poranny rumieniec. Jakby ta kuchnia była nagle jej, a on stanowił tylko dodatek, który próbował nadążyć. Wcisnął przycisk na ekspresie, nawet nie patrząc, co robi, ręce pracowały same. Wzrok miał cały czas na niej. Kiedy kawa była gotowa, odsunął się od ekspresu i podszedł do niej spokojnym, leniwym krokiem. Wsunął filiżankę w jej dłonie, tak jak robił to już tyle razy, pewnie, naturalnie, jak coś, co weszło mu w krew zanim zdążył to zauważyć. Potem sam wziął swoją kawę… i bez większego zastanowienia wsunął się na blat obok niej. Ruch zbyt płynny jak na tak dużego faceta, ale Carter robił to z przyjemną nonszalancją. Upił łyk kawy, przyglądając się jej znad brzegu filiżanki. Zadowolony. Wyciszony. Jakby ten poranek był dokładnie tym, czego mu brakowało, choć jeszcze chwilę wcześniej szukał jej z sercem ściśniętym jak pięść. Upił łyk kawy, chwilę obserwował, jak brunetka dopija swoją, a potem pochylił się nieco bliżej, nadal siedząc na blacie.
— Wiesz, obserwowanie, jak tu krążysz, jest całkiem relaksujące. — Rzucił z lekkim uśmiechem, tym trochę zadziornym, trochę przepraszającym. — Ale możemy zwiększyć częstotliwość przychodzenia pomocy domowej, wolałbym, żebyś zajmowała się mną a nie sprzątaniem — zażartował ze śmiechem. Jego ton był spokojny, ciepły, bez krzyku między słowami. Po prostu Carter, taki z rana, rozluźniony, szczęśliwy, że wróciła, i wreszcie mogący znów oddychać tym samym rytmem.
Carter
Carter czuł, jak nachodzi go ta fala miękkości, ta, którą od początku próbował trzymać na smyczy. Na nic. Z Sophią i tak nigdy mu się to nie udawało. To, jak spojrzała na niego, kiedy się zaśmiał… Chryste. Jakby chciała go chować w dłoniach. Zawsze łapało go to za gardło.
OdpowiedzUsuń— Kreatywność miała bardzo konkretne kierunki, uwierz. — Mruknął jej w ucho, a ona drgnęła dokładnie tak, jak przewidywał. — Ale dobrze, że wróciłaś, zanim poszedłem o krok za daleko.
Carter nie odrywał od niej wzroku ani na sekundę, kiedy to mówiła. A im dłużej słuchał, tym bardziej jego twarz, jeszcze przed chwilą rozluźniona, rozbawiona, rozświetlona jej obecnością, powoli zmieniała się w coś spokojniejszego, bardziej uważnego. Jakby nagle włączył mu się inny tryb: ten, w którym słuchał wszystkiego między słowami, nawet jeśli Sophia starała się je podać lekko.
— Mhm… — wymknęło mu się cicho. Nie pytanie. Raczej reakcja, jakby analizował i równocześnie już coś dla siebie przyjmował. Wziął jeden dłuższy wdech, jakby sam potrzebował sekundę, zanim odpowie.
— Czyli… Oscar chce, żebyśmy przyszli — powtórzył, ale bez cienia drwiny. Bez poczucia wyzwania. Po prostu, fakt.
— A ty… — przesunął spojrzeniem po jej twarzy, szukając tej jednej mikroskopijnej mikroreakcji, której nie powie głośno. — Chcesz iść? Czy tylko nie wiesz, co z tym zrobić?
Palcem musnął jej brodę, jakby chciał ją skłonić, żeby spojrzała mu w oczy dokładnie. I nawet jeśli w środku coś mu drgnęło na samą myśl o tym cholernym przyjęciu, ani razu tego przed nią nie pokazał. Wręcz przeciwnie.
— Możemy iść — dodał ciszej. — Możemy też to wyrzucić do kosza. Albo spalić. Z przyjemnością. — Uniósł lekko kącik ust, łagodząc atmosferę. — Tylko powiedz, czego TY potrzebujesz. Bo ja… — przeniósł dłonie na jej talię, przyciągając ją do siebie bliżej, jakby podkreślając każde słowo. — Jestem za tobą. Niezależnie od tego, którą drogę wybierzesz.
Kawa w jego dłoni parowała, ale jednocześnie sam Carter wyglądał tak, jakby powoli łapał równowagę, tę poranną, miękką, lekką. Obserwował ją ukradkiem, jakby każde jej przesunięcie po kuchni było dla niego tak naturalne, że serce robiło mu się głupio spokojne. Oparł się dłońmi po bokach blatu, pozwalając, by nogi lekko zwisały w dół. Kiedy Sophia zrobiła tych kilka kroków w jego stronę i ułożyła dłonie na jego udach, jego oddech na moment się zawiesił. Bardzo subtelnie, ale jednak, jakby jej dotyk był czymś, czego nigdy do końca nie przewidywał.
— „Obowiązki”… — powtórzył z tym leniwym, przekornym uśmiechem. — Mhm. Wzorowo. W najgorszym przypadku na medal.
Uniósł palce do jej brody i musnął opuszką jej dolną wargę, odruchowo, jakby robił to bez zastanowienia.
— Ale… — zaczął wolno, przeciągając słowo, upewniając się, że ją przytrzymał tym tonem — skoro się już zgłaszasz na poprawę…
Nachylił się bliżej. Tak blisko, że ich czoła prawie się stykały, a jego głos stał się cichy, obniżony, absolutnie skupiony na niej.
— To możesz zacząć od tego, żeby… nie znikać mi z łóżka o świcie. — Lekki uśmiech zatańczył na jego ustach. — Bo, Soph, ja miałem zupełnie inne plany na ten poranek. — Jego dłonie przesunęły się po jej talii, zatrzymały na biodrach, pewnie, ale delikatnie. — Druga rzecz… — dodał, przysuwając ją bliżej, jakby ciężar ciała mówił więcej niż słowa. — Mogłabyś… zostać tak blisko trochę dłużej.
Jego kciuk musnął jej policzek zanim pochylił się i musną jej ust. Uśmiech wciąż nie schodził mu z twarzy, ale oczy miał poważnie czułe.
— A trzecia… — pochylił się i pocałował ją krótko, miękko. — Podtrzymuj ten uśmiech, który masz teraz. To mi zdecydowanie pomaga w koncentracji. — Po chwili odsunął się odrobinę, ale tylko po to, by mieć ją dobrze przed sobą, opartą o jego uda. Jej dłonie na jego udach działały na niego jak spust. Wciągnął odrobinę powietrza, zupełnie niechcący. Patrzył na nią jak na coś, czego się nie spodziewał i czego nie zamierzał wypuszczać.
Carter
[Hej, hej. Dziękuję za powitanie. Umysł Tobie figli nie płata, Jake to jak najbardziej odgrzewany kotlet, którego niestety nie udało mi się w pełni zrealizować poprzednim razem. I oczywiście, że mu nie odpuszczę i nakomplikuję w życiu bardziej <3
OdpowiedzUsuńFaktycznie będzie trudno połączyć naszych bohaterów, ale gdyby naszedł Ciebie przypadkiem jakiś pomysł w późniejszym czasie, to się nie krępuj. Tymczasem życzę miłego wątkowania.]/Villard
Carter patrzył na nią uważnie, tak, jakby każde jej słowo trafiało gdzieś w miejsce, które od lat nikt nie dotykał. Delikatnie, powoli, z jakąś absurdalną czułością, na którą nie był przygotowany, ale którą przyjmował tak, jakby to było coś absolutnie oczywistego. A potem… parsknął krótkim, niskim śmiechem, kiedy wróciła do tego, że „wykorzystał okazję w studiu”.
OdpowiedzUsuń— Mhm. — mruknął z tym swoim półuśmiechem. — Oczywiście, że postanowiłem ją wykorzystać. Usiadłem, złapałem słuchawki i przez pierwsze pół godziny dumałem, czy ten beat ma brzmieć „ona mnie zostawiła”, czy bardziej „jestem idiotą”.
Udawał powagę dokładnie przez trzy sekundy, po czym uniósł brew i puścił jej jedno wyraźnie rozbawione spojrzenie.
— Ale wiesz… — pochylił się trochę niżej, jakby zdradzał największą tajemnicę przemysłu muzycznego — …niestety, żaden diss track o Sophii Moreirze się jeszcze nie wydarzył. — Zawiesił pauzę, wyciągnął ręką z jej talii, i teatralnie pogroził jej palcem. — Jeszcze.
Kiedy jednak wspomniała o przyjęciach, tym, że je lubiła, że zawsze na nich była, że to kawałek jej świata, humor Cartera złagodniał. Jakby to jedno wyznanie Sophii od razu ściągnęło go na ziemię.
— Soph… — jego głos przycichł na moment. Kciukiem przesunął po jej talii, powoli, jakby chciał, żeby każde słowo w niej zostało. — To, że lubiłaś te przyjęcia… że były dla ciebie ważne… że w jakimś sensie tęsknisz, to nie jest nic złego — mówił to spokojnie, z jakąś delikatną świadomością, że to dla niej część tożsamości. — I jeśli chcesz jeszcze raz spróbować naprawić wasze relacje, to zrób to — ciągnął miękko. — Ale… — pochwycił jej wzrok, już w pełni skupiony — …nie zamierzam drugi raz pozwolić, żeby ktoś się do ciebie tak odezywał. Do mnie, okej. Przywykłem. Ale do ciebie? Nie.
Przesunął dłonie wyżej, objął jej twarz tak lekko, jakby bał się, że od mocniejszego dotyku pęknie. Potem, kiedy powiedziała to ciche „jestem za to wdzięczna”, Carter westchnął tak, jakby te słowa były dla niego czymś o wiele mocniejszym, niż powinny być. Nawet nie próbował tego ukryć. A gdy wspomniała, że Oscar nawet sam nie przyszedł, parsknął cichym, krótkim, prawie niedowierzającym śmiechem.
— Oczywiście, że wysłał Maddie. — mruknął. — On ma talent do delegowania obowiązków, których nie chce wykonać.
Nie brzmiał złośliwie. Tylko szczerze. Kiedy wsunęła dłonie na jego pas, Carter zerknął w dół na jej palce, potem znów na nią i uśmiechnął się tym wolnym, miękkim uśmiechem, który zdarzał mu się tylko przy Soph.
— Wiesz co? Najlepiej będzie jak zorganizujesz własne przyjęcie. Z jeszcze większą pompą — powiedział ze śmiechem ale Soph musiała wiedzieć, że był gotów to na prawdę zrobić.
— Brzmi fair. — przyznał. — Brzmi wręcz idealnie — mrukną, kiedy zaproponowała ku powrót do łóżka z kawą, kiwnął głową od razu, bez namysłu. Dotknął palcami jej brody, unosząc ją lekko.
— Zwłaszcza jeśli mi pokażesz, jak zamierzasz się… „poprawić”. — mruknął, prawie żartem, ale z tym ciepłym, lekko zaczepnym tonem. A gdy powiedziała „uśmiecham się tak dzięki Tobie”, Carter zamarł na moment.
Naprawdę, zatrzymał się w pół ruchu. Jakby te słowa uderzyły w niego z zaskoczenia. I wtedy, bardzo powoli, bardzo cicho, powiedział coś, co zdawał się ważyć.
OdpowiedzUsuń— Kocham cię
Po czym nachylił się i pocałował ją lekko w policzek, tak niewinnie, tak niespiesznie, że aż kontrastowało to z tym, jacy byli parę godzin wcześniej.
— Chodź, mała — szepnął, zsuwając się z blatu i splatając z nią dłonie. — Zabieram cię z powrotem do łóżka, zanim świat będzie próbował nam przerwać kolejny raz.
Carter spojrzał na nią jeszcze przez ułamek sekundy, z tym ciepłym, nieco rozbawionym błyskiem w oczach, który mówił dokładnie wszystko, zanim on sam zdążył otworzyć usta. A zanim Sophia zdążyła zrozumieć, co właściwie planuje, Carter po prostu wsunął dłonie na jej talię, obrócił ją sprawnie i jednym, absolutnie bezczelnym ruchem przerzucił ją sobie przez ramię. Roześmiał się głośno, tym rzadkim, szczerym śmiechem, który sprawiał, że Sophii robiło się miękko w kolanach… no, gdyby nie wisiała właśnie jak worek makaronu na jego ramieniu.
— Ostrzegałem, że wracamy do łóżka — rzucił, klepiąc ją lekko w udo, tylko po to, żeby ją jeszcze bardziej rozśmieszyć. Szedł przez salon w idealnie luźnym tempie, jakby niósł ją tak codziennie. A Sophia, mimo protestów w głosie, trzymała się go za tkaninę jego koszulki, walcząc z własnym śmiechem, przez który przebijało się dźwięczne „Postaw mnie!”
— Mhm. — mruknął. Otworzył drzwi sypialni biodrem, zupełnie jakby robił to od lat. I dopiero tam, z triumfalnym, chłopięcym uśmiechem, zniżył ją powoli, aż jej plecy dotknęły miękkiego materaca. Ale nie odsunął się od razu. Został przy niej, dłońmi opierając się po obu stronach jej bioder, jakby wcale nie miał ochoty wypuścić jej spod swojej przestrzeni.
— No — powiedział z tym półuśmiechem, od którego Sophii robiło się ciepło w brzuchu. — Teraz możemy kontynuować naszą bardzo ważną rozmowę o tym, jak planujesz się… „poprawić”.
I był tam żart, był śmiech, było światło, całe to coś, co Sophie kochała w nim najmocniej. I nawet jeśli próbował to powiedzieć żartobliwie był w tym rodzaj troski, której nigdy nie mówił głośno, ale którą było czuć w każdym jego ruchu.
Carter
Carter parsknął śmiechem takim, który rozgrzewał całe powietrze między nimi. Zbliżył się, opierając dłonie po obu stronach jej talii na materacu, jakby zamykał wokół niej bezpieczny krąg. Ten jego uśmiech, leniwy, rozbawiony, odrobinę drapieżny, rozjaśnił całą sypialnię.
OdpowiedzUsuń— Poprawnie, hm? — powtórzył, wolno sunąc spojrzeniem od jej oczu aż po jej usta, jakby już tam znalazł odpowiedź. — W takim razie… absolutnie nie widzę powodu, żebyś miała robić to sama.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, nachylił się, musnął jej szyję krótkim, kuszącym pocałunkiem, dokładnie w to miejsce, przy którym potrafiła zadrżeć, nawet jeśli tego nie planowała.
— Po pierwsze… — mruknął w jej skórę, przesuwając się ustami wyżej, wzdłuż linii jej żuchwy. — To moja koszulka. I owszem, zamierzam ci ją oddać. Dobrowolnie… albo nie.
Podniósł głowę, a jego uśmiech stał się w pełni beztroski, niemal chłopięcy. — Po drugie… — splótł jej włosy między palcami i delikatnie odgarnął je z jej twarzy, jakby robił to od lat. — Jeśli dziś nigdzie nie wychodzisz… a ja mam zadbać o to, żebyś była „najlepszą dziewczyną pod słońcem”… — W jednej chwili sięgnął do guzka jej swetra, który płynnym ruchem rozpiął.
— …to chyba oczywiste, że będę cię przebierał. — dokończył szeptem tuż przy jej ustach, muskając je tak lekko, że prawie nie mogła złapać powietrza.
Odchylił się o cal, może dwa, opierając czoło o jej czoło. — A po trzecie — zniżył głos do tego niskiego, trochę chrapliwego tonu, który jej ciało znało aż za dobrze — …jeśli już mam cię przebierać, Soph… to chyba powinienem zacząć od pozbawienia cię wszystkiego, a dopiero potem dać ci tę koszulkę, prawda?
Jego dłonie powoli zsunęły jej sweter do końca, odkrywając ciepłą skórę jej ramion. Carter patrzył na nią z tym uśmiechem, który był jednocześnie rozbrajająco czuły i niebezpiecznie pewny siebie.
— Leż —wymierzył w nią palcem. — I nie próbuj uciekać. Jesteś dziś tylko dla mnie.
Jego palce odnalazły brzeg jej topu, a oczy, jej spojrzenie, miękkie, ufne, błyszczące. W tym jednym geście było wszystko: spokój po burzy, pewność po nocnych wątpliwościach, ta ich własna, intymna codzienność, w której Carter oddychał lżej, a Sophia bezpiecznie.
Carter zaniósł się śmiechem jeszcze zanim zdążyła dokończyć. Autentycznym, głębokim, takim który wstrząsnął jego ramionami i sprawił, że musiał podeprzeć się jedną ręką po obu stronach jej twarzy, żeby nie opaść na nią zupełnie.
— O mój Boże, Sophia… — mruknął, unosząc głowę, żeby na nią spojrzeć. Uśmiechał się szeroko, z tym niebezpiecznym błyskiem w oczach, który mówił: „nie wierzę, że to mówisz, ale kocham to”.
— Naprawdę? — parsknął znowu. — Ty chcesz mnie wysłać na czerwony dywan jako współorganizatora przyjęcia charytatywnego?
Carter roześmiał się tak szczerze, że aż musiał na moment oprzeć czoło o jej ramię, jakby ta fala rozbawienia przyszła zbyt szybko, by ją utrzymać.
— Rebranding, tak? — powtórzył, marszcząc brew w przesadnej, teatralnej powadze. — Crawford, patron sztuki i fundator kolacji charytatywnych. W garniturze. Nie grożący nikomu. Może nawet trzymający kieliszek szampana jak cywilizowany człowiek.
Przechylił głowę, jakby naprawdę rozważał tę absurdalną wizję.
OdpowiedzUsuń— Brzmi jak… kurwa… komitet rodzicielski — dodał tonem menadżera od PR-u, po czym parsknął. — Idealny, jeśli pominąć fakt, że połowa osób tam obecnych znałaby mnie tylko z tego, co plotkarskie portale napisały o mnie po bójce sprzed w klubie.
Nachylił się i musnął jej usta krótkim, wesołym pocałunkiem.
— Ale wiesz co? — zapytał cicho, jakby właśnie dochodził do niespodziewanej konkluzji. — Gdybyś chciała, żebym tam poszedł… i trzymał się przy tobie jak porządny facet, a nie koszmar twojego ojca…
Zsunął dłonie z jej talii wyżej, delikatnie rysując kciukami jej linię żeber przez cienki materiał koszulki. — …to zrobiłbym to. Chociażby po to, żeby wszyscy zobaczyli, że jesteś ze mną nie mimo, a dlatego, że mnie chcesz. — Uśmiech zmiękł. — A jeśli przy okazji wyjdzie mi „rebranding”… — wzruszył ramionami z udawaną skromnością — …no to cóż. Każdemu należy się druga szansa. Nawet mnie.
Znów zaśmiał się cicho, opierając dłonie po obu stronach jej talii. Pochylił się niżej, przytykając wargi do jej policzka a potem przesunął usta bliżej jej ucha.
— Ale spokojnie, zanim zaczniemy mój wielki wizerunkowy comeback… najpierw trzeba cię przebrać w moją koszulkę. Priorytety.
Carter
Carter parsknął śmiechem, który wychodził mu prosto z piersi, jakby właśnie zdał sobie sprawę, że kompletnie przepadł. Nie tylko za jej słowami, ale za tym, jak z czystą… bezczelną pewnością mówiła o nim, razem albo wcale. Jakby było oczywiste. Jakby to było jedyne rozwiązanie. I on… on to kochał. Gdzieś pomiędzy jej słowami o schronisku, dzieciach, młodych artystach i całym tym szalonym planie, który naprawdę miał sens, coś w nim na sekundę złagodniało tak mocno, że aż musiał zamknąć oczy. To nagłe przełączenie się w tryb „Sophia z milionem pomysłów na sekundę” sprawiło, że przez moment po prostu na nią patrzył. Całkowicie w nią wsiąknięty. Jakby świat mu się zatrzymał na tej jednej scenie: ona pod nim, z błyszczącymi oczami, zawzięcie planująca ich wspólne coś, jakby to było najnormalniejsze na świecie. I wtedy się zaśmiał. Cicho, miękko, z ciepłem, którego nie słyszał u siebie od dawna.
OdpowiedzUsuń— Sophia… — mruknął, kręcąc lekko głową, jakby próbował ogarnąć naraz i ideę prywatnego balu charytatywnego, i świadomość, że ta dziewczyna serio chciała, żeby on stał przy niej w świetle reflektorów… zamiast chować się w cieniu, jak robił całe życie. — Kochanie… — mruknął, patrząc na nią z tym rodzajem uczucia, którego nikt poza nią nie widział. — Ty naprawdę właśnie zaplanowałaś cały charytatywny projekt leżąc pode mną na łóżku, w rozpiętym swetrze.
Nachylił się niżej, jakby chciał ją pocałować, ale jeszcze to odwlekał. Trochę po to, żeby ją podroczyć, trochę dlatego, że patrzenie na nią w tej chwili było równie przyjemne jak jej dotykanie. — I to na serio ma sens — dodał ciszej, już nie żartując. Bo to była prawda. Z nią zaczął wierzyć w rzeczy, które normalnie wyśmiałby przy pierwszym zdaniu. Zamilkł na moment, choć nie przestał się uśmiechać, przeciwnie, uśmiech stawał się coraz bardziej rozbrajający. Carter widział, jak szybko potrafi się w nim zatracić, tak samo jak on w niej i coś miękło mu pod mostkiem za każdym razem, kiedy jej głos robił się ten jeden ton niższy, bardziej ciepły, bardziej „dla niego”. Nic dziwnego, że gdy zaczęła mówić o jego koszulkach, o ich przyjęciu… ten beztroski uśmiech wrócił jak na zawołanie. A potem… wrócił do bycia tym Carterem, którego miała teraz nad sobą, rozluźnionym, ciepłym, rozbawionym i bardzo, bardzo skupionym na niej. Gdy pociągnęła za jego koszulkę, mruknął nisko, podsuwając ciało bliżej, jakby jej drobny gest pociągnął za wszystkie najwrażliwsze struny w nim.
— Aha — uniósł brew. — Jeansy są problemem?
Zrobił krótkie, celowe „mhmmm”, jakby bardzo uważnie analizował, czy to faktycznie problem wymagający interwencji.
— No to wiesz… — pochylił się nad nią, jego nos musnął jej policzek, a usta dotknęły kącika jej warg. — …dobrze, że jestem tu po to, żeby rozwiązywać problemy.
Jedną dłonią odsunął jej włosy na bok, drugą, wolno, naprawdę wolno, sunął wzdłuż jej boku, aż do krawędzi spodni.
— I skoro jesteś taka grzeczna i taka posłuszna… — mruknął jej przy uchu, głos obniżony do tej wersji, która zawsze robiła z jej myślami miękką papkę. — …to chyba nawet nie będę musiał cię o nic prosić, prawda?
Palce zaczepiły o guzik jej jeansów.
— Po prostu dasz mi się zając jeansami… — odpiął guzik jednym płynnym ruchem, nie odrywając od niej wzroku. — …i pozwolisz mi zrobić resztę?
I zrobił dokładnie to, wolno, z pełną świadomością, jak każdy centymetr odkrywającej się skóry działa na nią. I z tym ciepłym, trochę prześmiewczym, a trochę rozczulonym półuśmiechem, w którym była cała jego radość z tego, że ona wciąż tu jest. Uśmiechnął się w ten swój pół–diabelski, pół–zakochany sposób.
— I swoją drogą, Soph… — nachylił się i w końcu musnął jej usta, krótkim, ciepłym, rozczulająco miękkim pocałunkiem. — …jeśli kiedykolwiek zrobimy to przyjęcie, to cały świat pomyśli, że mnie odczarowałaś. I będą mieć rację.
Carter uśmiechnął się pod nosem, tym swoim powolnym, świadomym uśmiechem, który mówił, że dokładnie wie, co robi i że ani trochę nie zamierza przyspieszać.
Wręcz przeciwnie. On lubił patrzeć, jak Sophia mięknie pod jego dłońmi. Lubił czuć ten moment, kiedy jej oddech zaczynał mu się plątać pod palcami.
OdpowiedzUsuń— Priorytety, hm… — powtórzył tak, jakby właśnie rozważał całą sprawę z niezwykłą powagą. A potem po prostu zsunął się niżej, przesuwając dłońmi po jej bokach, powoli, tak jakby musiał zapamiętać każdą linię jej ciała na nowo. Palce zatrzymały się przy guzikach jej jeansów, a jego wzrok już był bardziej ciemny niż rozbawiony. Ten wzrok, przy którym jej ciało zawsze reagowało szybciej niż ona sama była w stanie pomyśleć.
— Wbrew temu, co o sobie twierdzisz… — mruknął, odpinając guzik jednym płynnym ruchem — …nie wyglądasz na dziewczynę, która chce cokolwiek robić poza leżeniem tutaj. Zsunął zamek powoli, celowo przeciągając tę chwilę, jakby bawiło go to, jak każdy mięsień Sophii drgnął w odpowiedzi.
— I nie zamierzam udawać, że nie widzę, jak bardzo cię rozprasza sama świadomość, że mogę cię rozebrać, kiedy tylko zechcę — dodał, a jego głos obniżył się jeszcze bardziej. Oparł jedną dłoń tuż nad jej biodrem, drugą złapał za pas spodni i zaczął je zsuwać centymetr po centymetrze, powoli odsłaniając jej skórę. Nie spieszył się. Wręcz przeciwnie, wyglądał na zadowolonego, że może robić to w takim tempie, które doprowadzało ją do szału.
— Ale najpierw, kochanie… — mruknął, zsuwając z niej jeansy do końca i rzucając je gdzieś za siebie, nawet się nie oglądając — …muszę zadbać o jedną, znacznie ważniejszą rzecz.
Położył obie dłonie po bokach jej talii, pochylając się nad nią z tym półuśmiechem, który zawsze oznaczał kłopoty.
— O to, żebyś nie miała już siły na żadne rozmowy o przyjęciach.
Pochylił się i pocałował ją tak, jakby wczorajsza noc tylko w nich coś otworzyła, głęboko, miękko, z tą odrobiną intensywności, od której całe jej ciało reagowało jeszcze mocniej.
— Mhm… — wymruczał między pocałunkami. — Tak. Zdecydowanie priorytety.
Carter zatrzymał się tylko na sekundę, w pół gestu, w pół ruchu podwijania jej topu. Jakby dopiero teraz przypomniał sobie o czymś, co mógłby jej zdradzić. Czymś, co nie było częścią gry ani ich lekkiej sprzeczki. Uniósł spojrzenie, celowo powoli, aż ich oczy znów się spotkały. I choć uśmiechał się w ten swój złośliwy, przepełniony pewnością siebie sposób…
to w jego oczach było coś miękkiego. Prawdziwego.
— A co do utworów… — zaczął niby od niechcenia, jakby rzucał coś zupełnie banalnego, podczas gdy jego dłonie przesuwały się spod jej topu na jej talię, ciepłe, pewne, idealnie obejmujące ją tak, jakby powstała dla nich. — …to te o tym, jak bezgranicznie zakochany jestem i jak bardzo nie mogę bez ciebie żyć… — Zatrzymał się, tylko po to, żeby palcem wskazującym musnąć linię pod jej piersią, a jego głos obniżył się do aksamitnego, intymnego półszeptu. — …już dawno napisałem.
Słowa spadły na nią jak coś ciężkiego, ważnego. Ale on wciąż udawał, że to nic. Jakby to była autopromocja, a nie wyznanie.
Carter
Carter roześmiał się cicho, nisko, miękko, z tym swoim półmrukiem, który zawsze zdradzał, że coś w nim właśnie pękło. Coś, co trzymał głęboko pod skórą. Coś, co do tej pory był w stanie kontrolować. Ale nie przy niej.
OdpowiedzUsuń— O tak, zdecydowanie jesteś wielozadaniowa… — mruknął nisko, pochylając się tak, że jej usta musnęły jego policzek. — Ale i tak wolę, kiedy skupiasz się tylko na mnie.
Nie przerywał jej dotyku. Wręcz przeciwnie, jego ciało odpowiadało na każdy jej centymetr, jakby ona była jedynym impulsem, którego potrzebował, żeby oddychać. Splótł ich spojrzenia, tak blisko, że jej oddech drżał mu na ustach.
— Na zbyt wiele? — powtórzył z drapieżnym uśmiechem. — Kochanie… ty nie masz pojęcia, jak dużo jeszcze przede mną chowasz.
Jej jeansy opadły na podłogę, a jego dłonie zastąpiły tkaninę, pewne, ciepłe, nienaglące, ale cholernie precyzyjne. Nie musiał jej mówić, jak działała na niego, widziała to w każdym jego ruchu. W tym, jak nachylał się głębiej. Jak jego usta odnajdywały jej dolną wargę i brały ją dla siebie. Kiedy jej dłonie wsunęły się pod jego koszulkę, po jego skórze przeszedł widoczny dreszcz.
— Przyjęcia — mruknął, jego głos stawał się coraz bardziej chrapliwy, im wyżej jej dłonie wędrowały. — Tak mi się wydaje, że o nich gadaliśmy… jakieś pięć sekund temu. — Zsunął swoją koszulkę przez głowę jednym ruchem, wyrzucając ją gdzieś za siebie, byle dalej, byle już nic między nimi nie było.
— Schroniska? — Nachylił się nad nią z tym półuśmiechem, który zabierał jej powietrze. — Chyba straciłem wątek. Nie wiem… przypomnisz mi? — pochylił się niżej, jego usta trąciły jej żuchwę, szyję, dekolt. — Mówiłaś coś o organizowaniu świata… — Zatrzymał się, uniósł głowę, spojrzał jej prosto w oczy. Poważny. Pięknie, niebezpiecznie poważny. — …A może chodziło tylko o organizowanie naszego świata?
I kiedy znów ją pocałował, głębiej, mocniej, tak, że było jasne, że nie zamierza dać jej chwili na myślenie o czymkolwiek innym. Nie dzisiaj. Nie po tym, jak wyglądała pod nim. Nie po tym, jak na niego reagowała. Carter widział to drobne zawieszenie jej dłoni, tę próbę utrzymania oddechu w ryzach. Znał absolutnie każdy odcień jej reakcji, ale ta była jedną z jego ulubionych: ta, w której coś w niej miękło, jakby nie mogła uwierzyć, że mówi to on. Bo on sam czasem nie dowierzał, że jest do tego zdolny. Uniósł lekko brodę, a uśmiech, ten cholernie charakterystyczny, półzadziorny, półmiękki wrócił na jego usta, gdy pochylał się z powrotem nad nią. Jego ciało znów znalazło się tuż nad jej, a palce zatrzymały się na jej talii, jakby chciał ją ugruntować, zanim powie więcej.
— Mhmm. — Przesunął nosem po jej policzku, powoli, ciepło. — Dawno. — Jego głos był tym niższym, porannym, intymnym, który pojawiał się wyłącznie wtedy, gdy był blisko niej. Kciukiem musnął jej bok, tak delikatnie, że aż niewiarygodnie, jeśli brać pod uwagę, jak wyglądał chwilę temu, gdy zdejmował z niej spodnie z tym swoim kontrolowanym okrucieństwem. Jego uśmiech lekko się pogłębił. Nachylił się i musnął jej dolną wargę krótkim, ledwie dotykającym pocałunkiem.
A kiedy jej oczy nabrały tej szklistości, która zawsze uderzała go mocniej niż cokolwiek innego, Carter zatrzymał się na moment. Realnie. Prawdziwie. Jakby czas się w nim na sekundy zatrzymał. Wsunął dłoń pod jej głowę, palcami oplatając jej włosy, a jego kciuk ostrożnie otarł się o jej skroń. — Hej… — wyszeptał, miękko, zupełnie bez tej jego zwykłej szorstkości. — Soph. — Musnął jej policzek, delikatnie, jakby bał się, że dotykiem wywoła łzę, którą próbowała zatrzymać. — Chcesz znać prawdę?
Nachylił się nad nią jeszcze bliżej, tak że jego czoło dotknęło jej czoła.
— Nie potrafię o tobie nie pisać. — To zdanie wypadło z niego tak, jakby nie miał już powietrza, by je przytrzymać. — Wkurza mnie to czasem, wiesz? — dodał półszeptem, z cieniem rozbawienia, takiego miękkiego, intymnego. — Myślę, że pójdę do studia i będę robił swoje… — musnął jej wargi, tak że ich oddechy się mieszały, — a kończę z tekstami, które brzmią jakbym był… — urwane westchnienie, — kompletnie, beznadziejnie, bez ratunku zakochany.
Odchylił lekko głowę, patrząc jej prosto w oczy, tak, jakby reszta świata nie istniała, jakby nic poza nią nie miało najmniejszego znaczenia.
OdpowiedzUsuń— Ale nie mam zamiaru z tym walczyć — dodał już ciszej, bardziej surowo, bardziej prawdziwie. Carter patrzył na nią jeszcze tę sekundę dłużej, tę, w której jej oddech przyspieszył, a w oczach pojawił się ten znajomy połysk, to ciche „Boże, on to naprawdę zrobił”… Jego usta uniosły się w tym charakterystycznym, bezczelnym półuśmiechu. W jego oczach nie było ani odrobiny niewinności.
— I żebyś nie myślała, że żartuję… — dodał ciszej, opierając się czołem o jej czoło. — …to, co napisałem, jest dokładnie o tym, jak patrzysz na mnie teraz. — Jego palce zsunęły się na jej szyję, lekko, pewnie, w ten sposób, który sprawiał, że serce jej przyspieszało zanim dotarła do niej myśl. — I o tym, jak kompletnie mnie tym rozbrajasz. Jak do cholery mam być twardy, kiedy patrzysz na mnie… tak? — Uśmiechnął się znów. Delikatnie. Ciepło. Z tą miękkością, którą dostawała tylko ona. — Ale spokojnie. Są też wersy, w których jestem przystojny, dominujący i totalnie bezczelny. Żeby nie było, że zrobiłaś ze mnie całkowitego romantyka. — Dodał, jakby musiał przełamać własną powagę, jakby miał ochotę odciążyć jej wzruszenie, o które niemal się dopraszała.
— Chcesz usłyszeć fragment? — mruknął przy jej ustach, rozbawiony jej reakcją. — Czy wolisz najpierw… żebym ci pokazał, dlaczego powstała ta piosenka? — Nachylił się i pocałował ją krótko, miękko, ale z obietnicą czegoś znacznie bardziej intensywnego, tak bardzo, że jej palce same zacisnęły się na jego przedramieniu.
— Wiesz… — mruknął przeciągle, jakby dopiero teraz docierało do niego, co powiedział. — Jakby co… mogę zawsze napisać wersję explicit… — Zrobił dramatyczną pauzę, po czym wzruszył ramieniem całkowicie niewinnie. — …ale nie wiem, czy świat jest gotowy na to, żeby usłyszeć, co dokładnie robisz z moim życiem i moją głową.
Cofnął się, rozbawiony do granic możliwości reakcją, którą właśnie wywołał. — No co? — Zaśmiał się cicho, miękko. — Sama chciałaś poprawy.
Carter
Carter nawet nie udawał, że jest w stanie oprzeć się temu, jak Sophia na niego patrzyła, jakby cała jej uwaga, oddech, serce i każdy jeden impuls w ciele były skierowane tylko na niego. Jakby naprawdę nic poza nim nie istniało. Gdy jej głos zadrżał wzruszeniem, a rzęsy uniosły się z tym charakterystycznym, niekontrolowanym błyskiem, Carter poczuł, jak coś mu mięknie pod mostkiem. Zawsze wtedy tak było. Wystarczał u niej jeden taki ruch, jedna taka reakcja, a jego serce zaczynało bić jak szalone, kompletnie nie do ogarnięcia zwierzę. I nic z jego opanowania, pewności czy „twardości” nie zostawało. Kompletnie nic.
OdpowiedzUsuńCarter tylko uniósł brew, jakby sama jej uwaga o jego skromności była już dla niego komedią. Nachylił się tak, że jego usta musnęły jej policzek, a głos przeszedł w tę niską, aksamitną barwę, która zawsze zdradzała, że właśnie szykuje odpowiedź idealnie przyciętą pod jej droczenie.
— Wersy o mojej skromności? — powtórzył miękko, z tym półuśmiechem, który był równie czuły, co bezwstydnie pewny siebie. — Są. Oczywiście, że są. — Przerwał na sekundę, zawieszając spojrzenie na jej ustach, jakby już samo to było pointą. — Dokładnie tyle… — mruknął, muskając kciukiem linię jej dolnej wargi — …ile tej skromności we mnie jest. — Uśmiechnął się szerzej, wolno, bezczelnie, jak ktoś, kto absolutnie wie, że ma rację. — Więc wiesz. Krótka zwrotka. Bardzo krótka. — Pociągnął ją lekko za biodra w swoją stronę. — Jedno słowo. — Nachylił się, przygryzł delikatnie jej wargę. — Albo i pół. — Potem, dla równowagi, dodał już niżej, tuż przy jej skórze.
I wtedy, kiedy jej oczy naprawdę zaszkliły się w sposób, który znał aż za dobrze, Carter westchnął cicho… i był stracony. Całkowicie.
— Hej… — wymruczał, a ton obniżył się jeszcze bardziej, miękko jak jedwab. — Nie masz się przez to rozklejać. — Choć wyglądał na absolutnie zachwyconego tym faktem. — Ale jeśli chcesz… to też nie będę protestował.
Otarł kącik jej oka, nim łza w ogóle zdążyła uciec. — To prawda, Soph. — dodał ciszej, zatrzymując na niej spojrzenie w sposób, który rozbierał ją nie gorzej niż jego dłonie. — Jestem zakochany jak idiota. I jeśli napiszę przez to dziesięć romantycznych piosenek, to wiesz co? — uniósł brew — Twój problem. Bo będziesz musiała ich wszystkich słuchać, na każdym koncercie. — I wtedy dopiero spoważniał, tylko na moment, jak zawsze przy niej. — Dla mnie znaczysz… — musnął kciukiem jej dolną wargę — …i mam zamiar ci to w kółko powtarzać, aż zapamiętasz.
To trwało sekundy. Tyle mu wystarczyło, by wrócił w ten intensywny, drapieżny ton, którego pragnęła. Przesunął palcami po jej udzie aż do miejsca, gdzie satyna spotykała się ze skórą. Jej nagły ruch, to jak złapała go za twarz, sprawił, że mruknął niżej, głębiej, aż jej całe ciało odpowiedziało. Kiedy oderwali się tylko na tyle, by zaczerpnąć oddechu, Carter uśmiechnął się szeroko, tym swoim, grzesznym, pewnym siebie, który mówił dobrze, że zaczęłaś, ale teraz to już lecimy po mojemu.
— Explicit, hm? — mruknął przy jej ustach, dotykając czołem jej czoła. — Jeśli nalegasz… — Głos mu się obniżył. O wiele. — …to najpierw muszę ci pokazać, dlaczego ta wersja istnieje. I dlaczego dokładnie tu zaczyna się inspiracja.
Jego dłoń wsunęła się pod jej plecy, gładko i pewnie, a ciało pochyliło nad nią tak blisko, że jej oddech stał się częścią jego.
— A ty… — kontynuował, muskając jej usta krótkimi, zrywanymi pocałunkami — …masz za zadanie skupić się tylko na mnie.
Palcami zahaczył o rant jej topu, powolnym, cierpliwym ruchem, który zapowiadał absolutne skupienie na każdym centymetrze jej skóry.
— Powiedz, Sophia… — ustami dotknął jej szyi — …od której wersji chcesz zacząć?
Jego dłoń zacisnęła się na jej biodrze mocniej, drugą wsunął jej w włosy, przyciągając ją jeszcze bliżej, tak że ich ciała stykały się każdym możliwym fragmentem. Odpowiedział jej pocałunkiem, w którym nie było już tej delikatnej miękkości, którą stosował, kiedy widział, że jej oczy szkliły się ze wzruszenia.
Teraz było w nim wszystko to, o co sama go poprosiła. Niepoprawność. Intensywność. I ta odrobina szaleństwa, którą wyciągała z niego bez wysiłku. Zaśmiał się, cicho, nisko, tuż nad jej dolną wargą, tym swoim rozgrzanym, półprzytomnym śmiechem, który zawsze oznaczał, że stracił nad sobą kontrolę. — Dla sztuki… — mruknął, wciąż oddychając zbyt szybko, jego głos niższy niż zwykle. Nie drażnił jej już. Sunął po jej skórze pewnie, zdecydowanie, tak jakby znał każdy punkt, który sprawi, że jej oddech się załamie. Bo znał. Jego dłoń zatrzymała się na jej udzie, jej dłonie wplatały się w jego kark, a gdy tylko znów złączył ich usta, westchnął przez nie, jakby to, że Sophia przyciąga go do siebie, odbierało mu rozum. I naprawdę tak było. — Ale ten najbardziej niepoprawny fragment… napiszę dopiero po tym. — Przesunął dłonią po wewnętrznej stronie jej uda. Sięgnął ustami do jej szyi. Pochłonął ją tam, gdzie jej oddech za każdym razem tracił rytm. — A później dam ci wybór, czy kiedykolwiek to komuś pokażę.
OdpowiedzUsuńPotem znów wrócił do pocałunku, głębokiego, intensywnego, odbierającego myśli. Kiedy jego słowa zawisły między nimi, Sophia nawet nie zdążyła odpowiedzieć. Jej ciało zrobiło to za nią, napięło się delikatnie, jakby w podświadomej zgodzie, jakby już dawno podjęło decyzję. Carter nie czekał na pozwolenie. To pozwolenie było w jej oczach, w jej drżeniu, w sposobie, w jaki oplatała go nogami, jakby nie chciała, by choć na sekundę oddalił się od jej ciała. Jego usta odnalazły jej szyję, ciepłe, miękkie. Jego dłonie zsunęły się wzdłuż jej talii, pewnie, znajomo, jakby dotykał muzyki, którą sam stworzył, a ona była tą jedyną, najważniejszą melodią. Każdy ich ruch był miękki, ale intensywny. Zmysłowy, ale pełen znaczenia. Nie było w tym pośpiechu, była potrzeba. Silna. Wspólna. Narastająca. Ich pocałunki były coraz głębsze, coraz bardziej niekontrolowane. Ich oddechy urywały się w połowie. A świat naprawdę zniknął, nic poza nimi nie zostało.
Carter trzymał ją tak, jakby mogła mu się wymknąć, a jednocześnie tak ostrożnie, jakby była czymś świętym. Sophia z każdym przeciągłym westchnieniem pokazywała mu, że to on był tym, kogo chciała. Jedynym. Niepodważalnie. A kiedy w końcu złączyli się naprawdę, tym właściwym, pełnym, głębokim połączeniem, to oboje na sekundę zatrzymali oddech. Jakby ciało nie nadążyło za intensywnością. Carter schował twarz w jej szyi, mruknął nisko, zachłannie, a Sophia odpowiedziała mu tym samym dźwiękiem, miękkim, drżącym, zachwyconym. Ruchy stały się powolne i głębokie, jakby próbowali zapamiętać siebie na nowo. Każdy fragment. Każde drżenie. Każde urwane „Carter…” i jego niskie „Soph…”, wypowiadane czasem w powietrze, czasem w jej skórę, czasem w jej usta. A potem, gdy intensywność narastała, kiedy jej ciało pod nim zaczęło drżeć w ten znajomy sposób, Carter przyciągnął ją jeszcze bliżej, niemal całkowicie oplatając ramionami, jakby musiał utrzymać ich oboje na tej granicy.
Wszystko wybuchło w nich naraz, miękko, gorąco, jak fala, która przetoczyła się przez ich ciała. Odpłynęła w jego ramionach, a chwilę później poczuła, jak Carter podąża za nią, w napięciu, w głębokim westchnieniu przy jej ustach, w drżeniu mięśni, które zdradzało, jak mocno i całkowicie również on się w niej zatracił.
Carter opadł na bok, ale nie na tyle daleko, by ją wypuścić z ramion. W sypialni panowała miękka, spokojna cisza, taki rodzaj ciszy, który pojawiał się tylko po najgłębszej bliskości. Ich oddechy powoli się uspokajały, chociaż co jakiś czas któryś z nich wypuszczał powietrze w krótkim, rozluźnionym uśmiechu. Carter przesunął dłonią po jej plecach, wolno, jakby dotykając jej z całkowitą czułością, której nie widział nikt poza nią.
— No — mruknął w końcu, półprzytomnie, miękko, z tym swoim charakterystycznym, niskim chrypnięciem po wszystkim. — Jeśli to była wersja „dla sztuki”… to chyba będę potrzebował całego albumu.
I Carter pomyślał tylko jedno: To… właśnie to. To dokładnie to, czego chciałem od życia.
Carter
Carter leżał nieruchomo, pozwalając, by jej słowa, jej ciepły oddech na jego skórze, jej drżenie wtulone w jego ramię, zszywały mu w klatce coś, czego nigdy wcześniej nie umiał nazwać. Gdy mówiła, że nic poza nim się nie liczy… to było dokładnie to, czego potrzebował. A teraz miał to tak blisko, że mógł czuć bicie jej serca na własnym boku. I mógł przysiąc, że każde jej słowo wprawiało jego ciało w ten sam, niski, przyjemny dygot, który on tak lubił wywoływać u niej. Uśmiechnął się leniwie, kiedy powiedziała o swojej wysokiej wrażliwości, jakby to była wada. Jakby to nie było coś, co właśnie dzięki niej sprawiało, że czuł się… widziany. Naprawdę. Nie powierzchownie, nie przez pryzmat kogoś, kim był kiedyś, nie przez wersje siebie, które nosił latami jak maski.
OdpowiedzUsuń— Mhm… — mruknął, z półuśmiechem ocierając kciukiem łzę, która jeszcze nie zdążyła spaść z jej rzęs. — Lubię tę twoją wysoką wrażliwość…
Oparł policzek na jej włosach. Pachniała jak poranek i jak noc jednocześnie, jak coś, co było tylko dla niego. Zaśmiał się cicho. Miękko. Prawie niewiarygodnie jak na kogoś, kto jeszcze chwilę temu przyciskał ją do materaca z taką intensywnością, że oboje zapomnieli własnych imion. — Jeśli będziesz płakać przy każdej, to chyba będę musiał robić wersje instrumentalne. — Zażartował cicho, wciąż półleżąc, półopierając się o nią. — Chociaż… to też byś wypłakała, znam cię.
Jego palce, już rozluźnione, przesunęły się po jej ramieniu. Powoli. Leniwie. Kiedy zaczęła się zastanawiać, czy kiedyś będą mu wytykać, że zmienia się w romantyka, Carter uniósł brwi i spoważniał teatralnie.
— Myślisz, że powiedzą mi, że teraz robię muzykę dla zakochanych nastolatek? — mruknął z lekkim pomrukiem śmiechu. Lekki, drapieżny uśmiech przeciął jego twarz na moment, nim znów złagodniał, jakby Sophia była jedyną osobą, przy której Carter potrafił płynnie przełączać się między twardą wersją siebie a tą niespodziewanie miękką, którą sama w nim wyciągała.
— Chciaż… — ciągnął, cicho, jakby zwierzał się przyjacielowi, a nie droczył się z dziewczyną, której nie potrafił odmówić niczego. — Nie wiem, czy zauważyłaś, ale ja… — zawahał się na ułamek sekundy, rzadko spotykane u niego — …ja lubię, jak mnie zmieniasz.
Ocierał kciukiem o jej biodro, w miękkim, powolnym ruchu. — Nawet te rzeczy, których sam bym nie zmienił. — Uśmiechnął się krótko. — Jak to, że mam w domu trzy różne rodzaje herbaty, których w życiu bym sam nie kupił. Albo że nagle wiem, czym się różni krem BB od CC.
Znów zaśmiał się pod nosem, tym samym lekkim, który sprawiał, że jej serce zawsze robiło obrót.
— Więc jak mi jeszcze kiedyś zarzucą, że robię się miękki… — szepnął jej tuż nad ustami — …to im powiem, że to przez ciebie. — Ledwie muśnięciem musnął jej usta, z takim spokojem i pewnością, że jej ciało samo drgnęło. — I niech spróbują mieć z tym problem.
Uwielbiał to. Uwielbiał ją taką właśnie: z policzkami zaróżowionymi od ich intensywności, z półprzymkniętymi oczami, które nie potrafiły skryć, jak bardzo była z nim szczera. I z tym drobnym drżeniem ciała, które pojawiało się u niej zawsze wtedy, kiedy dawała mu z siebie wszystko.
Carter przesunął palcami po jej przedramieniu wzdłuż żył, tak lekko, jakby chciał zapamiętać ich przebieg. Potem zjechał niżej, aż do jej nadgarstka, który wciąż delikatnie trzymał w splocie ich dłoni. Odwrócił jej rękę tak, by kciukiem przejechać po długiej bliźnie. Często ją dotykał, czasem nawet całował… ale nigdy nie pytał. Teraz zrobił to z mieszaniną czułości i ciekawości, które pojawiały się u niego tylko przy niej.
OdpowiedzUsuń— Nigdy mi nie powiedziałaś, skąd to masz… — mruknął cicho, wciąż gładząc po niej kciukiem. Ton miał miękki, obniżony, taki, który wychodził z niego tylko w chwilach, gdy naprawdę chciał czegoś się dowiedzieć — Znam każdy milimetr twojej skóry, ale… o tej jednej rzeczy nigdy nie opowiedziałaś. — Zerknął na nią spod półprzymkniętych powiek. Uniósł głowę, patrząc na nią z tą swoją niegroźną, miękką ciekawością wymieszaną z delikatnym uśmiechem.
Carter widział, jak coś w niej drgnęło, jakby jedno jego pytanie otworzyło drzwi do wspomnienia, które zwykle mijała bokiem. Nie odrywał dłoni z jej nadgarstka.
— Hej… — mruknął miękko, przesuwając palcami po jej dłoni aż do zgięcia łokcia i z powrotem, rysując linię tej blizny samymi opuszkami. — Nie musisz mi mówić, jeśli to coś… nieprzyjemnego. — Delikatnie, prawie szeptem. — Ale wiesz, że lubię, kiedy mówisz. O wszystkim. — Uśmiech pojawił mu się na ustach tak miękko, jak jeszcze parę minut temu jej oddech na jego skórze.
Carter
Carter uniósł nieco głowę, kiedy przeturlała się na niego jak najdelikatniejszy, najcieplejszy koc świata. Uśmiechnął się, ten jego półuśmiech, który zawsze zaczynał się od lekkiego drgnięcia w kąciku ust, zupełnie jakby próbował to ukryć, zanim wyjdzie na jaw, że jednak jest miękki i zadowolony.
OdpowiedzUsuń— Everything… co? — mruknął z rozbawieniem, jakby właśnie powiedziała mu, że chce z nim uprawiać jogę pod wodospadem o zachodzie słońca. Zerknął na nią spod półprzymkniętych powiek, przeciągając dłonią po jej skórze do samego karku. — To brzmi jak jakaś… procedura. Jakiś rytuał przejścia. Z elementami tortur kosmetycznych. — Zaśmiał się cicho, nisko. — I ty chcesz mnie w to wciągnąć? — Zmrużył oczy w udawanym namyśle, a jego dłoń zaczęła rysować na jej plecach wolne, spokojne linie.
— Mam wrażenie, że słowo everything oznacza, że nie mam pojęcia, co mnie czeka, więc chyba powinienem się tylko upewnić… — Jego palce zatrzymały się na jej talii, delikatnie ją przyciągając. — …czy mam jakąś szansę wyjść spod tego prysznica o własnych siłach? — Brzmiał na całkiem pogodzonego z tym, że pewnie nie.
— Widzisz, a ja myślałem, że prysznic to… prysznic. — Jego dłoń zsunęła się po jej talii niżej, jakby z ciekawości badał, jak dalece może zejść zanim przestanie mówić. — Że wchodzisz, myjesz się, wychodzisz, gotowe. A ty mi tu zaraz powiesz, że to operacja wieloetapowa, wymagająca zezwolenia sanitarnego i dyplomu z aromaterapii.
Zaśmiał się pod nosem, a jego klatka piersiowa uniosła ją lekko, bo leżała teraz na nim jak najbardziej naturalnie, jakby była tam od zawsze.
Carter poruszył się, jakby jej słowa fizycznie uderzyły w coś miękkiego w nim, w to miejsce, którego zwykle nikt nie dotykał, bo nikt nie dostawał się tak blisko. Jego dłoń na jej ręce natychmiast złagodniała. Palcami przesunął raz, bardzo ostrożnie, po całej długości blizny, jakby dopiero teraz rozumiał, dlaczego pod jego dotykiem czasem inaczej drgała, czemu potrafiła wciągnąć lekko rękę, zanim z powrotem mu ją oddawała.
— Soph… — wyszeptał jej imię w sposób zarezerwowany wyłącznie dla chwil, które naprawdę wstrząsały jego wnętrzem. Głos miał niski, dziwnie miękki, z tą prawie niezauważalną przerwą w środku, jakby na sekundę stracił pewność, czy w ogóle powinien mówić dalej.
Wciągnął powietrze bardzo cicho, tak, że prawie tego nie było słychać, ale Sophia mogła poczuć, jak jego ramię delikatnie, instynktownie napina się pod jej policzkiem. Jakby ciało samo reagowało na obraz, którego nie widział, ale który natychmiast zaczął nosić w sobie.
— Nie wiedziałem… — powiedział w końcu, głosem obdrapanym z typowej twardości. — Nawet nie pomyślałem, że to było właśnie to.
Jego kciuk musnął skórę tuż obok blizny, jakby bał się przesunąć palcem po samej linii.
— Ile wtedy miałaś?… Czternaście? Piętnaście? — zapytał, choć wiedział, że to pytanie nie jest po to, by znać liczbę. Było jak nieśmiała próba oszacowania ciężaru, który ktoś włożył jej w dziecięce dłonie. Po chwili podniósł jej rękę i pocałował jej dłoń, nie jak bohater z filmów, ale jak ktoś, kto próbuje zdjąć z niej odrobinę dawnego bólu, choćby symbolicznie. Pocałunek pozbawiony teatralności, bardziej jak przyjęcie czegoś pod własną skórę.
— Dobrze, że jej nie zmniejszyłaś — powiedział z tonem tak pewnym, jakby mówił o czymś oczywistym. Przesunął opuszkami palców po bliznie raz jeszcze, tym razem wolniej, jakby dopisywał ją do mapy, którą od miesięcy tworzył z jej ciała, z pieprzyków, zarysów, czułych punktów. Dopiero potem uniósł wzrok i zamknął ją w spojrzeniu, które miękło wyłącznie dla niej.
— To twoja historia — powiedział, jakby podawał jej coś z powrotem. Uniósł jedną brew, zaczepnie, cicho, tak jak zawsze wtedy, gdy chciał odciążyć jej serce choćby odrobinę. Zsunął palce w dół jej nadgarstka, aż odnalazł jej dłoń, splótł ich palce bez pośpiechu i ułożył ich wspólną rękę na swoim torsie, jakby właśnie tam, w tym miejscu, ta historia miała teraz swoje nowe miejsce zamieszkania.
Carter
Carter parsknął śmiechem pod nosem, takim niskim, ciepłym, który od razu wstrząsnął jego klatką pod jej policzkiem. Przesunął dłonią po jej plecach, leniwie, jednostajnie, trochę zaczepnie i uniósł brew dokładnie w ten sposób, w który zawsze ją rozbrajał.
OdpowiedzUsuń— Everything shower… — powtórzył teatralnie, jakby testował to słowo na języku.
— To brzmi jak pakiet, z którego się nie wraca takim samym. Może mnie tam odnowisz tak bardzo, że zapomnę własnego imienia.
Nachylił głowę tak, by mógł spojrzeć na nią z góry, i uśmiechnął się tym swoim półuśmiechem, złośliwym, ale miękkim, jakby już wcześniej wiedział, że to ją rozbawi. Jego palce zatrzymały się na jej bokach; lekko, prawie łaskocząco. — Albo… — ciągnął z udawanym zamyśleniem. — …to jest właśnie ten wasz kobiecy plan. Złapać faceta, wsadzić do łazienki, nasmarować jakimś… cytrusowo-jasminowym olejkiem, zamroczyć świeczkami… — Zamruczał śmiechem. — …i wtedy on już zostaje na zawsze. Bez możliwości ucieczki. Bo pachnie jak spa i nie pamięta, jak do tego doszło. — Palcem wskazującym trącił lekko jej brodę, jakby punktował jej sekretne zamiary.
— Brzmi podejrzanie. I bardzo w twoim stylu.
Znów zaśmiał się cicho, miękko, i przytulił ją mocniej do siebie, jakby sam nie zauważał, że właśnie dał się jej omotać, dokładnie tak, jak opisywał.
Dotknął nosem jej skroni. Napięcie, które przeszło przez jego ciało było jak cichy impuls. Nie gwałtowny, nie groźny. Taki, który brał się z bezsilnej wściekłości i z bólu, którego sam nie przeżył, a mimo to czuł go pod skórą. Dla niej. Jego dłoń, dotąd jedynie oparta na jej przedramieniu, zsunęła się wolno niżej, aż objął ją całą, tak jakby ta jedna, drobna dłoń była dla niego czymś, co trzeba otoczyć szczelnie, żeby jej nic nie dosięgło. Kciukiem powoli przesunął po jej skórze.
— Soph… — wymówił miękko, nisko, ale tym razem nie tak, jak wcześniej. Teraz jej imię pękło w środku. Zadrżało trochę, zahaczyło o coś surowego w nim. Odetchnął ciężko. Ten oddech nie był złością, był czymś głębszym. Tym milczeniem, które pojawia się, kiedy człowiek dostaje informację, której nie potrafi pomieścić.
— Czternaście lat… i musiałaś to dźwigać. Sama. — Jego głos zrobił się chropowaty przy ostatnim słowie, jakby musiał je wymusić, bo nie chciało mu przejść przez gardło. Drugą ręką sięgnął do jej pleców. Wsunął palce tuż pod linię łopatek i przyciągnął ją bliżej, nie mocno, nie jakby chciał ją przygnieść do siebie, tylko tak, jakby musiała być na nim oparta, żeby on sam mógł złapać równowagę.
— Rozpłynął się w powietrzu — powtórzył półgłosem, nie dlatego, że nie usłyszał; dlatego, że próbował zmieścić te słowa w swojej głowie bez tego rosnącego, gęstego napięcia, które w nim rosło. — Jasne… — przerwał, zacisnął zęby, ale nie podniósł głosu. Wręcz przeciwnie — zrobił się spokojniejszy. Groźnie spokojny. — Albo tak działa masz wymiar sprawiedliwości… — Spojrzał na nią z dołu. Jakby próbował sprawdzić, czy jej to nie przytłacza, czy nie wyciągnął za dużo. A potem potarł jej rękę swoim kciukiem, jeden, cichy gest, który miał znaczyć jestem tu, słyszę wszystko, nic mnie od tego nie odciągnie.
— Ja… — przerwał, bo głos mu się lekko załamał. To nie był wstyd. To było uczucie, którego nie potrafił zamknąć w jedno słowo. — Przykro mi, kochanie.
Delikatnie ujął jej brodę, żeby spojrzała na niego, bo musiała zobaczyć, co mówi jego twarz, powagę, której nie używał byle jak; troskę, która zwykle była schowana głębiej; i to ciche, uparte przyrzeczenie, które zawsze pojawiało się, kiedy chodziło o nią.
— Nie powinien się był wymknąć — powiedział spokojnie, aż nienaturalnie spokojnie jak na Cartera. Ale za tym spokojem kryło się coś ostrego, stalowego. — Nie po tym, co zrobił.
Przesunął dłonią po jej włosach i przyciągnął jej twarz do swojej szyi, pozwalając, żeby wtuliła się jeszcze bardziej.
Carter
Carter poruszył się pod nią powoli, jakby chciał najpierw dopilnować, żeby jej nie stracić z ramion i dopiero wtedy uniósł głowę, tak by móc na nią spojrzeć. Na jej policzek wtulony w jego szyję, na drobną dłoń zaczepioną o jego tors, na to wszystko, co oddychało w niej delikatnością i siłą jednocześnie. Na chwilę pozwolił sobie tylko patrzeć. Jakby czegoś w niej szukał. Jakby każde jej słowo miało wagę większą niż ona sama przyznawała. Palcami przesunął wolno po jej plecach, niżej, aż do talii. Uspokajająco. Intymnie. Trochę tak, jakby chciał jej powiedzieć: jestem tutaj, całą drogę jestem tutaj. Potem wydał z siebie krótki pomruk, nie śmiech, nie westchnięcie. Coś pomiędzy. Coś miękkiego.
OdpowiedzUsuń— Everything shower… i tarot… — mruknął w jej włosy z udawaną powagą. — pełen pakiet czarnej magii. I ty myślisz, że ja się temu oprę?
Uśmiechnął się półgębkiem, tym swoim typowym, który zawsze balansował na granicy adoracji i zaczepki.
— Po tamtym balsamie pachniałem jak świąteczne ciastko… — przypomniał w tonie tak dramatycznie urażonym, że aż nieprawdziwym. — Ale… było miło. Trochę zbyt miło. Czuję spisek. — Musnął ustami jej skroń. — I może rzeczywiście próbujesz mnie tu omotać. — dodał ciszej, bardziej intymnie. — Ale nie będę cię okłamywał… jakoś niespecjalnie chcę się opieram.
Przy jej kolejnych słowach, o tym, że „dała sobie radę”, o ojcu, o tym, że nadal szukają, jego ręka zatrzymała się na jej plecach. Mocniejsza, pewniejsza, jakby w ułamku sekundy wszystkie lekkie żarty musiał odłożyć na bok. Carter westchnął bardzo delikatnie, w sposób, który ona mogła poczuć, bardziej niż usłyszeć. Broda oparła mu się na jej włosach, a jego dłoń przesunęła się z jej talii na środek pleców, nie po to, by przytrzymać, a po to, by objąć.
— Wiem, że dałaś — powiedział cicho, nie jako zwykłe stwierdzenie, ale coś w rodzaju uznania. Delikatnie palcami trącił jej żebra, przesuwając po nich jakby chciał odciążyć je z oddechu. — Ale wiem też, jak to jest żyć z brakiem odpowiedzi — mruknął nisko, jakby to w nim samym obudziło coś mroczniejszego. Tę część, którą zwykle przed nią ukrywał. Ale nie drążył. Nie naciskał. Pozwolił, żeby opadła na niego jeszcze mocniej, wtuliła się tak, jak potrzebowała, a kiedy już ułożył ją wygodnie między swoimi ramionami, spojrzał na nią spod przymrużonych powiek, tym spojrzeniem, które zawsze oznaczało jedno: zaraz zacznie gadać głupoty, żeby zobaczyć, jak zareaguje. Uniósł brodę, jakby nagle stał się kimś niesamowicie ważnym, i tonem przesadnie poważnym, zupełnie niepasującym do jego półnagości, powiedział:
— Mhm… — mruknął, jakby naprawdę rozważał sprawę. — Ty chcesz je usłyszeć. Już teraz.— Zmrużył oczy teatralnie, jakby ją oceniał. — Materiał przedpremierowy? Utwory z folderu „ściśle tajne”? — Sophia zaśmiała się cicho, a Carter od razu zareagował, unosząc brew. — No tak, śmiejesz się teraz… ale jakby to było według planu, to miałabyś to usłyszeć dopiero w dniu premiery. — Ułożył dłonie teatralnie szeroko, jakby nakreślał przed nią ogromny plakat. — Wyobraź to sobie: wielki dzień, a ty w pierwszym rzędzie, kompletnie nieświadoma, że to o tobie. — Zrobił dramatyczny pauzę. — To był pierwotny plan. — Przechylił głowę, udając, że się zastanawia, jak bardzo łamie zasady. — Ale… — przeciągnął, jakby to było trudne wyznanie. — W sumie mogę zrobić wyjątek.
Położył dłoń na jej talii i delikatnie przyciągnął ją jeszcze bliżej, jakby już sam tym gestem zamykał sprawę. — W końcu jesteś… — zawahał się na sekundę, żeby ją podkręcić — …muzą tego projektu. — Zerknął na nią spod rzęs, udając powagę, choć usta już mu drżały od tłumionego śmiechu. — A muza projektu chyba ma prawo usłyszeć wersję przedpremierową, bez NDA. — Odsunął się odrobinę, żeby złapać jej spojrzenie. — Więc… chcesz naruszyć protokół bezpieczeństwa? Tylko ty i moje najbardziej wstydliwe wersy o tym, jak bardzo za tobą przepadam?
Uśmiechnął się szeroko, pewny, że i tak już wygrała. Nachylił się i pocałował ją krótko w policzek. Zaśmiał się miękko, wciskając nos w jej włosy. Czuł się przy niej tak spokojnie, że nawet jego „tajne materiały” przestawały być tajne. Musnął kciukiem jej policzek. Podniósł się z materaca jednym płynnym ruchem. Sięgnął po spodnie leżące w nieładzie gdzieś przy łóżku. Chwycił je i wciągnął materiał na biodra jednym, płynnym ruchem. Naturalnym. Bezwysiłkowym. Tak, jak wszystko, co robił, gdy czuł się przy niej swobodnie. Koszulki nawet nie próbował szukać. Wyprostował się powoli, pozwalając, by mięśnie jego pleców i ramion napięły się pod jej spojrzeniem. A potem przeciągnął się leniwie, jakby dopiero budził się po długiej nocy. Cień uśmiechu przemknął po jego ustach, gdy zauważył, że jej wzrok automatycznie sunie za każdym ruchem. Stojąc tuż przed nią z nagim torsem i nisko osadzonym pasem spodni, wyglądał, jakby właśnie wyszedł z jakiegoś snu, który stworzyła tylko dla siebie.
OdpowiedzUsuń— Chodź, wstawaj mała… — mruknął z uśmiechem, tym swoim półprzytomnym, zaspanym, ale wciąż cholernie pewnym siebie tonem. — Obiecałem ci piosenki, nie?
Carter
Carter zaśmiał się cicho, ten niski, miękki dźwięk, który Sophia znała jak własne imię. Ten, który zawsze zdradzał, że humor wrócił mu do kości, że napięcie zniknęło na tyle, by znów móc być sobą. Albo raczej tą wersją siebie, którą miał wyłącznie dla niej.
OdpowiedzUsuń— Tak, tak… świetnie gotujesz — mruknął. — Wiesz, że przez to niedługo będę musiał wymienić garderobę? — mruknął z udawanym dramatyzmem, jakby właśnie stwierdził najgorszą rzecz, jaka mogła mu się w życiu przydarzyć. Ścisnął tę nieistniejącą fałdkę między palcami, wydymając przy tym policzki jak niezadowolone dziecko. — Jeszcze miesiąc i publiczność mnie nie pozna. Będą pytać: „co się stało z tym groźnym typem, a kim jest ten dobrze wykarmiony chłopaczek?”
Spojrzał na nią z dołu, z tą absolutnie rozbrajającą mieszaniną dumy z siebie i kompletnie fałszywej tragedii. — To wszystko twoja wina — dodał, wskazując na nią palcem, jakby właśnie została oskarżona o sabotaż na najwyższym, międzygwiezdnym poziomie. — Te twoje makarony, i ciasta, i te naleśniki, i babeczki… — Odłożył rękę z brzucha, spojrzał na nią spod rzęs, jakby właśnie ją przyłapał na przestępstwie. — I nawet nie mogę mieć do ciebie pretensji, bo smakuje to tak dobrze, że będę jadł wszystko, co mi dasz. — Wyszczerzył się, jakby właśnie ogłaszał kapitulację. Oczywiście nic tam nie było, może oprócz cienia mięśni, których Sophia już wcześniej oglądała z bardzo bliska. Ale Carter wyglądał jakby właśnie walczył o życie. Gdy odwróciła głowę i rzuciła mu tę żartobliwą uwagę o balsamie z brokatem, parsknął pod nosem i pogroził jej palcem.
— Soph, gdzieś jednak musimy postawić granicę… — Podszedł jeszcze bliżej, stając tuż przy brzegu łóżka. Patrzył na nią przez chwilę, tę rozciągniętą na prześcieradle, rozrumienioną, błyszczącą tym powolnym, niedzielnym szczęściem, które tak cholernie lubił w niej oglądać.
— A jeśli chodzi o piosenki — zaczął, udając powagę tak wyraźnie, że aż musiała ugryźć się w policzek, żeby nie parsknąć. — Gdybyś usłyszała je na żywo i dopiero wtedy skojarzyła, że są o tobie… to mogłoby się skończyć rzeką łez.
Pochylił się i cmoknął ją w usta lekko, krótko, bardziej jak podpis niż pocałunek.
— A telebimów ci oszczędzę. — Uniósł brew. — Chyba że chcesz…? — Zanim zdążyła zaprotestować, dodał z udawaną niewinnością.— To byłby hit.
Carter parsknął krótkim, niskim śmiechem, tym miękkim, który zawsze wychodził z niego wtedy, kiedy kompletnie przestawał grać kogokolwiek poza sobą.
Najpierw spojrzał na nią spod zmrużonych powiek, jakby właśnie trafiło do niego, że faktycznie obiecał jej coś, czego teraz technicznie rzecz biorąc… nie zrobił.
OdpowiedzUsuń— No dobrze, skoro mam dotrzymać słowa… — mruknął z udawanym spokojem, choć w jego głosie brzmiała ta drapieżna nuta, którą Sophia znała już aż za dobrze. — Tylko raczej się nie spodziewaj haute couture, bo z tego, co pamiętam… — jego wzrok zjechał po kołdrze, pod którą kryła się jej naga skóra, i wrócił do jej twarzy — …rozebrałem cię dokładnie tam, gdzie stałaś. I wszystko, co miałaś na sobie, leży mniej więcej wszędzie.
Na moment przystanął przy krześle, na którym leżała jedna z jego koszulek. Wziął koszulkę i wrócił do niej. Oparł kolano o materac, zniżył się nad nią i delikatnie, jednym palcem, odgarnął kosmyk włosów ze środka jej czoła. Gdy usiadła, wciąż owinięta kołdrą, Carter uklęknął przed nią, jakby ubierał ją w coś znacznie cenniejszego niż zwykła koszulka. Złapał koszulkę oburącz, rozciągnął ją lekko i uniósł nad jej głowę.
— Ręce — powiedział cicho. Jego głos był nisko, niemal chrapliwie niski. Sophia podniosła ręce posłusznie, a Carter wsunął koszulkę przez jej dłonie, nadgarstki, ramiona. Materiał miękko opadł na jej skórę, a on przeciągnął nim kciukami po jej łopatkach, jakby każde zakładanie ubrania na nią było pretekstem, by jeszcze raz ją dotknąć. Potem wolno przełożył koszulkę przez jej głowę. Jeśli celowo pozwolił, by jego palce musnęły jej szyję, obojczyk i kark bardziej niż powinny… to się do tego nie przyznał. Gdy materiał opadł na jej ciało, zostając na niej luźno, sięgając jej prawie do połowy ud, Carter odsunął się na sekundę, tylko po to, by móc spojrzeć na nią z góry, z tym powolnym, rozbrajającym uśmiechem.
— No. Teraz wyglądasz jak ktoś, kogo powinienem zabrać do kuchni na kawę. — Po chwili dodał niższym tonem. — Chyba, że chcesz zacząć wszystko od nowa?
Carter
Carter oparł jedną dłoń o materac, pochylając się nad nią wystarczająco blisko, by jej słowa rozeszły mu się po skórze jak ciepło. Ten błysk w jej oczach, ta lekkość, którą znowu widział, to było jak wzięcie pełnego oddechu po dłuższej chwili pod wodą. Uśmiechnął się. Naprawdę, całym sobą.
OdpowiedzUsuń— Świetne cardio, hm? — powtórzył takim tonem, jakby oceniał coś pod kątem technicznym. — Nie wiem, Soph. Brzmi jak kryptoreklama. Jakbyś chciała mi sprzedać roczny karnet.
Zsunął palcami wzdłuż jej boku, nieco zbyt powoli, żeby to mógł być przypadek, ale wystarczająco lekko, żeby jednak dalej kwalifikowało się jako „żart”.
— Chociaż… — przymrużył oczy — …jak mówisz o tych bajglach i makaronach i cardio, to byłbym zainteresowany raczej dożywotnią subskrypcją.
To, jak przy nim leżała,roztrzepane włosy, rumiane policzki, jego koszulka wisząca na niej jak sukienka, to była mieszanka tak piekielnie niebezpieczna, że czuł ją aż w opuszce palca. I jeszcze mówiła o tym explicit albumie takim tonem, jakby go świadomie prowokowała.
— Płacz na koncercie? — uniósł brew. — Tylko błagam, Soph… nie rób tego w pierwszym rzędzie. Będę śpiewał o miłości, a będziesz wyglądać, jakbym złamał ci serce.
Musnął jej usta krótko. Szybko. Prawie niewinnie, tak niewinnie, że aż specjalnie. A kiedy zażartowała o Pradzie, wyprostował się teatralnie.
— Wiesz, że mogę ci kupić Pradę… — Zaczął tonem poważnym. — …ale jest jeden problem. — Podniósł koszulkę. — Ta jest lepsza. I pachnie mną.
Kiedy materiał opadł jej na uda, a jego dłonie zjechały wzdłuż jej kręgosłupa, poczuł, jak ciało Sophii reaguje na każdy milimetr dotyku.
Jej żart o czasie piosenek rozbroił go całkowicie. Zaśmiał się krótko, nisko, tym dźwiękiem, który zawsze zdradzał, że w jego głowie właśnie zmieniają się priorytety.
— Piosenki trwają trzy minuty, jest ich dwie… — Nachylił się, gładząc jej linię szczęki. — Czyli za sześć minut mogę cię znowu…
Nie skończył. Nie musiał. Kiedy oplótła jego kark ramionami, coś w nim kliknęło, ten instynkt, który zawsze miał, kiedy Sophia patrzyła na niego w ten sposób. Bez ostrzeżenia objął ją pod udami, mocnym, pewnym ruchem podniósł i przyciągnął tak blisko, że jej ciało dopasowało się do jego jak klucz do zamka.
— No chodź, mała. — mruknął jej w szyję, głosem, który był bardziej obietnicą niż poleceniem. — Piosenki, potem kawa, potem śniadanie, a raczej podwieczorek.
Ruszył z nią w stronę studia, trzymając ją tak, jakby wcale nie zamierzał spuszczać jej na ziemię. Szczęśliwy, rozluźniony i całkowicie, bezwstydnie zakochany, dokładnie tak, jak chciała go widzieć.
Carter niósł ją przez korytarz, jakby była czymś tak naturalnym do trzymania w ramionach, jakby jej waga nic mu nie robiła, a sama bliskość tylko dodawała mu siły. Przechodzili przez półmrok mieszkania, zasłony były jeszcze częściowo zaciągnięte, światło miękkie i leniwe, zupełnie jak reszta tej niedzieli. Śmiali się przy tym z drobnostek, a ich śmiech niósł się echem po wnętrzu. Gdy zbliżyli się do drzwi studia, Sophia mogła poczuć, jak zmienia się powietrze. Ten pokój zawsze miał swój zapach, mieszankę sprzętu, kabli, nuty czegoś drewnianego i ciepła, które Carter tu roztaczał, gdy pracował po nocach. W studiu panował półmrok, jedyny punkt światła bił od niewielkiej lampki stojącej na biurku. Wszystko było miękkie, przygaszone, trochę intymne. Słabe światło podkreślało kontury sprzętu, surowe linie paneli akustycznych na ścianach. Na monitorach odbijał się delikatny, chłodny blask. Carter dopiero wtedy pozwolił jej zsunąć się z jego ramion.
— Siadaj — mruknął, mając już w głosie tę lekką, szorstką powagę.
Dotknął jej talii i posadził na dużym, obrotowym fotelu, który ustawił dokładnie na środku, w najlepszym miejscu „odsłuchowym”. Potem schylił się po słuchawki, duże, miękkie, studyjne, te których sam używał, kiedy pracował. Założył jej je na głowę ostrożnie, wręcz czułym, wyciszonym gestem, przesuwając palcami po pasku, jakby upewniał się, że leżą idealnie. Jej włosy musnęły jego nadgarstek, a on na moment przytrzymał je, odsuwając kosmyk z jej policzka.
OdpowiedzUsuńGuzik na panelu kliknął cicho.
Z głośników w słuchawkach popłynęła pierwsza nuta, delikatna, trochę surowa, ten typ brzmienia, którym Carter zaczynał każdy swój tekst, zanim dodał do niego zbyt wiele emocji. Przesunął się za jej krzesło, żeby dać jej przestrzeń.
Carter
Carter oparł biodro o biurko, z dłonią zawieszoną tuż obok panelu, ale wzroku nie podniósł. Nie umiał, nie wtedy, gdy każde słowo, które miała właśnie usłyszeć, było jak obnażenie nerwu. Słyszał jej oddech, ten cichy, delikatny, w którym mieszała się ciekawość i napięcie. A jednocześnie czuł jej śmiech wciąż odbijający się w klatce piersiowej, ten sprzed kilku minut, lekki, dźwięczny, który jeszcze przed chwilą leczył go lepiej niż jakikolwiek narkotyk.
OdpowiedzUsuńTeraz… był już gdzie indziej. W tej cienkiej przestrzeni między mówieniem a milczeniem. Między wiarą a strachem.
Jej pytanie o „zastrzeżenia do cardio” wciąż błądziło mu w pamięci. Uśmiechnął się pod nosem, cicho, miękko, prawie niewidocznie, kiedy przypomniał sobie jej wcześniejsze zuchwałe „za sześć minut możesz znowu”.
To, jak patrzyła na niego z iskrą zaczepki, z tym puszczonym spod rzęs uśmiechem, którego nie był w stanie ignorować. Mogłaby nim sterować prądami w całym jego ciele. Ale gdy usiadła na fotelu i poprawiła koszulkę, jego koszulkę, na kolanach, nagle poczuł, jak przechodzi go cichy dreszcz. Taki, który mówił: uważaj. Bo to jest ten moment, gdzie wszystko, co nosił pod skórą, wychodzi na powierzchnię. Słuchawki otuliły jej uszy. Jej włosy skruszyły mu się pod dłonią w miękkim, kuszącym chaosie. I Carter zrobił dwa kroki w tył, nie po to, by się oddalić, ale by ukryć twarz.
Bo Zaire mógł walczyć, bić, rządzić klubem, negocjować z ludźmi, z którymi nikt nie chciał rozmawiać. Ale stać przodem do osoby, którą kochasz, i patrzeć, jak słucha jego serca, to była jedyna rzecz, której nie potrafił.
Kiedy pierwszy wers popłynął z odtwarzacza, Sophia lekko drgnęła. On to widział, choć patrzył z boku, ukradkiem. Delikatne napięcie jej dłoni. Sposób, w jaki zsunęła kciukiem po materiale koszulki. Carter przełknął ślinę. Cicho. Nerwowo. Jej oczy zaczęły się szklić. Chciał zrobić krok w jej stronę. Albo dwa. Chciał położyć dłonie na jej ramionach, odgarnąć jej włosy, powiedzieć coś, cokolwiek, zanim ten tekst zdąży ją złamać. Ale ona słuchała. Całą sobą. Więc stał nieruchomo, jakby każdy jej oddech utrzymywał go w miejscu. Sześć minut brzmiało nagle jak cała wieczność. Sophia przysunęła dłoń do ust, jakby chciała je uspokoić, jakby musiała jakoś powstrzymać drżenie, które wywoływał w niej każdy kolejny wers. Jej oczy błyszczały. Naprawdę błyszczały.
Gdy muzyka dotarła do ostatniej, najdelikatniejszej frazy, tej, której nigdy nie planował nikomu pokazać Carter zacisnął palce na krawędzi biurka. Stal. Niewzruszony na zewnątrz, ale w środku…
Sześć minut.
Tylko dla niej.
I dla niego.
— Soph… — odezwał się dopiero, gdy ostatnia nuta skończyła pobrzmiewać w jej słuchawkach. Głos miał niższy niż wcześniej, ściśnięty z czymś, czego nie potrafił już ukryć.
— Powiedz coś.
Nie wyglądał teraz jak Zaire, chłopak z klubów, nie jak ktoś, kto rządzi każdym pomieszczeniem, do którego wchodzi. Wyglądał jak mężczyzna, który właśnie obnażył całą duszę. Podniósł na nią wzrok. Ten, który rzadko pokazywał komukolwiek.
— Napisałem te piosenki, bo „kocham cię” to najkrótsza wersja tego, co naprawdę chcę ci powiedzieć. — Zawiesił głos, przesunął dłoń wyżej, aż po bok koszulki, jakby jej dotyk pomagał mu mówić. — A to, co do ciebie czuję… nigdy nie mieściło się w dwóch słowach.
Carter przymknął oczy na sekundę, tylko tyle, ile potrzebował, żeby zebrać resztki swojej dumy z podłogi, bo właśnie wyrzucił przed nią wszystko, co zwykle trzymał pod siedmioma kluczami. A potem wypuścił powietrze przez nos, krótkim, rozbawionym parsknięciem, jakby sam siebie musiał trochę otrzeźwić.
OdpowiedzUsuń— Dobra, bo… — mruknął, odchrząkując teatralnie. — Robi się tu trochę zbyt ckliwie, jak na moje standardy.
Uśmiech, który pojawił się na jego ustach, nie był już nerwowy. Był miękki, ciepły i tylko dla niej. Ten, który widziała wtedy, kiedy pozwalał sobie należeć do niej, a nie do świata. Złapał ją za kolano, lekko je ścisnął, jakby chciał podkreślić, że tylko żartuje, że nie ucieka od tego, co powiedział. Przeciwnie. W jego spojrzeniu było coś absolutnie poważnego, mimo całej tej pozornej lekkości.
— Ale… — podniósł na nią wzrok, poważniejszy, choć wciąż przetykany tą ironią, której używał zawsze wtedy, kiedy mówił coś zbyt szczerego — …nie chcę, żebyś o tym zapomniała.
Lekko przechylił głowę, jakby naprawdę zależało mu, żeby każde słowo dotarło tam, gdzie miało dotrzeć.
— Niezależnie od tego, co się wydarzy. I już na pewno nie wtedy, kiedy zjawi się jakaś burza, której nie przewidzimy — mówił powoli, nie odrywając od niej spojrzenia. — Chcę, żebyś pamiętała, że to… — wskazał brodą na głośniki, na panel, na te sześć minut muzyki — …to jest cholernie prawdziwe.
Zbliżył się jeszcze odrobinę, kciukiem przesuwając po jej wewnętrznej stronie kolana, gest drobny, ale wystarczająco intymny, żeby poczuła, jak bardzo te słowa dotyczą jej.
— Pamiętaj o tym, Soph. Nawet jeśli ja coś zawalę, nawet jeśli będziemy mieli tysiąc dni, w które będziemy się na siebie wkurzać albo nie będziemy umieli się dogadać… — jego głos zniżył się do szeptu. Zamrugał, jakby dopiero po chwili dotarło do niego, ile właśnie z siebie odsłonił. Zupełnie jakby podskórnie przeczuwał nadchodzące kłopoty. Potem uśmiechnął się znowu, tym razem bardziej szelmowsko.
Uśmiechnął się szerzej, przechylając głowę.
— Dla ciebie, skarbie, jestem gotowy pozować z brokatowym balsamem do kampanii „Poczuj swoją wewnętrzną boginię”.
Nachylił się i musnął jej policzek kącikiem ust, krótko, łobuzersko. Westchnął teatralnie, jak mężczyzna, który wie, że właśnie przegrywa bitwę, ale robi to z pełną świadomością i absolutnym brakiem żalu.
— No dobra… — mruknął, zerkając na nią spod lekko zmrużonych powiek. — Skoro i tak już zniszczyłaś mój wizerunek twardziela…
Wyciągnął do niej rękę, jakby zapraszał ją do czegoś absolutnie zakazanego.
— Chodź. Prowadź mnie na ten cały everything shower. — Potem uśmiechnął się szeroko, łapiąc ją za palce i pociągając lekko w swoją stronę. — No, ruszaj się. Zanim zmienię zdanie i każę ci czekać z tym czekoladowym peelingiem do przyszłego życia.
Carter
Carter nawet nie zdążył odpowiedzieć, bo kiedy Sophia zaczęła mówić o wannie, kolacji, kolejności „dobierania się do niej” i everything shower w jednym zdaniu, jego usta rozciągnęły się w tym powolnym, niebezpiecznym półuśmiechu, który zawsze zapowiadał jedno z dwóch: albo kompletnie ją rozbroi, albo kompletnie ją rozłoży.
OdpowiedzUsuńPrzyjął jej pocałunek, miękko, powoli, tak jakby chciał jeszcze na sekundę zatrzymać ją przy sobie w tym studiu, jeszcze w tym samym miejscu, gdzie przed chwilą pokazał jej najostrzejsze, najprawdziwsze kawałki własnego serca. Ale kiedy jej wargi oderwały się od jego, Carter westchnął krótko, prawie rozbawiony, prawie bezradny.
— Wanna — powtórzył po niej jak ktoś, kto właśnie został wciągnięty w sektę pachnących olejków i peelingów. — Okej, czyli robimy Everything Spa Deluxe. Dobrze. Przyjmuję to. Jak mężczyzna. Jak wojownik.
Zerknął w dół na nią, przyciągając ją jeszcze bliżej za nadgarstki. Przez sekundę było w nim to samo ciepło co przy piosenkach, tylko teraz ukryte pod warstwą żartu, bo znów potrzebował odetchnąć, wyrównać emocje, nie patrzeć na nią jak na coś, co go rozkłada od środka. Nachylił się niżej, tak że jego czoło dotknęło jej.
— A co do kolacji… — mruknął, głosem już wyraźnie niższym. — Sophia, gdybyś zobaczyła moją twarz podczas „dobierania się do ciebie” i twarz, kiedy przychodzi kurier z jedzeniem… zrozumiałabyś, że to nie jest konkurencja. To są dwie osobne kategorie życia.
Delikatnie ugryzł ją w dolną wargę. Odsunął się o centymetr, tylko po to, żeby spojrzeć jej prosto w oczy. Był już totalnie w swojej miękkiej, niebezpiecznej wersji, tej, którą widziała tylko ona.
— Chodź, mała — Ujął jej dłoń pewnie i poprowadził ją do wyjścia ze studia. Zatrzymał się jeszcze w progu, posyłając jej ten zaczepny, łobuzerski uśmiech.
— Tylko jedna sprawa… — Pochylił głowę, zniżając głos. — Jeśli mamy iść do wanny…
Uniósł jej dłoń do ust i pocałował lekko, prowokująco. — …to ostrzegam cię uczciwie, Soph. Woda nawet nie zdąży napełnić połowy.
Carter sam nie do końca wiedział, kiedy dokładnie to zrozumiał, może w jednej z tych nocy, kiedy Sophia spała pół na nim, pół obok, może wtedy, gdy pierwszy raz zobaczył ją roztrzęsioną, a jednak wciąż starającą się być silniejszą, niż musiała. A może dopiero teraz, kiedy wyszli ze studia, ich palce nadal splecione, a echo jego słów i jej łez wciąż drżało mu gdzieś pod skórą. Miłość, którą czuł do Sophii… Nie była porównywalna z niczym, co znał. Nie dlatego, że była ładniejsza. Nie dlatego, że była pierwszą, która naprawdę chciała poznać każdy jego cień. Miłość, którą czuł do Sophii, była czymś, czego nie doświadczył wcześniej. Nie miała w sobie tej ciężkości, do której był przyzwyczajony. Nie była jak tamte, gwałtowne, wybuchowe, karmione gniewem, zazdrością, dumą potrzebą kontroli i niepewnością. Z tamtych związków zawsze ktoś wychodził poraniony, a najczęściej to on wyglądał, jakby jedna część jego życia spłonęła na popiół, a druga dusiła go własnym dymem.
Tam ciemniało mu w głowie.
Z Sophią rozjaśniało.
Tamte kobiety potrafiły dotknąć go tylko tam, gdzie bolało najbardziej i nie dlatego, że były złe, ale dlatego, że on im na to pozwalał, bo niczego dobrego nie potrafił im dać w zamian.
OdpowiedzUsuńA Sophia… ona wyciągała z niego to, o co nawet siebie nie podejrzewał. Nie tę brutalność, którą nauczył się wykorzystywać jak tarczę. Nie tę ciemność, która zawsze wracała, gdy zrobiło się za cicho. Wyciągała to, co najlepsze, to, czego sam w sobie nie widział. To przez nią zaczął mówić miękko. To przez nią nauczył się cierpliwości. To przez nią zaczął myśleć w kategoriach „my”, a nie „ja”. I dlatego właśnie jej reakcja, jej łzy przy piosenkach, każdy drżący oddech, wbijały mu się pod skórę w sposób, którego nie umiał opisać. To była ta różnica: on nigdy wcześniej nie tworzył z miłości, tylko z bólu. Zawsze z bólu.
Teraz pierwszy raz w życiu tworzył z czułości. Tworzył z nadziei. A to było dla niego czymś prawie nienaturalnym, jakby ktoś przeprogramował jego serce na nowy język i on dopiero uczył się mówić. Bo Sophia nie tylko go kochała. Ona go zmieniała. W sposób, w jaki nikt przedtem nawet nie próbował. W sposób, w jaki on nawet nie pomyślał, że jest możliwy.
Carter
Nie wracał od razu. Ani po godzinie. Ani po dwóch. Nowy Jork w nocy był jak schronienie i kara jednocześnie. Neony rozmazywały się przed oczami, bo wypił za dużo, a jednocześnie za mało, żeby uciszyć to, co dudniło mu w głowie. Carter krążył po mieście bez celu, jakby bał się, że gdy tylko ruszy w stronę apartamentu, coś zapadnie w nim na dobre. Jakby przekroczenie progu domu miało sprawić, że wszystkie pieprzone fakty złożą się w jedną, brutalnie klarowną całość. Sophia była tam.
OdpowiedzUsuńZ jej jasnym spojrzeniem, które widziało w nim wszystko to, co najlepsze. A on? Wciąż nosił na ustach ślad innej kobiety. Miał w głowie mętlik tak popierdolony, że nawet nie próbował go rozplątywać. To nie był ten etap. Emocje w nim były jak rozsypane odłamki szkła, wystarczyło dotknąć jednego, a reszta wbijała się głębiej. Nie mógł tego z nikim przegadać. Nie mógł rozpuścić choćby jednego słowa. Więc trzymał to wszystko za zaciśniętymi zębami. Czuł metaliczny posmak własnej bezsilności w ustach. Każdy myślał, że Carter nie pęka. Że nic nie wytrąca go z równowagi. Ale wystarczyło jedno spotkanie, jeden dotyk dłoni, jedna kropla przeszłości i wszystko znów się w nim rozsypywało. Siedział na siedzeniu auta, zaparkowanego po ciemnej stronie ulicy. Silnik był wyłączony, ale kluczyki wciąż trzymał w dłoni jak kotwicę, która powstrzymuje go przed zatonięciem. Jak to wszystko naprawić, zanim runie? Jak wrócić do niej bez kłamstwa, które parzyło go od środka?
Około drugiej w końcu wrócił. Cicho, niemal bezszelestnie przekręcił zamek, zamykając za sobą drzwi z precyzją człowieka, który nie chciał obudzić ani jednej myśli więcej, niż musiał. Apartament tonął w ciszy. Nie wzywała go żadna lampka, żadna wiadomość.
Było cicho, zbyt cicho. Sophia spała a on odetchnął z ulgą. Buty zdjął już w przedpokoju. Przeszedł boso przez ciemny salon, tylko raz zerkając w stronę sypialni, jakby sprawdzał, czy świat, który zbudował z Sophią, naprawdę jeszcze istniał. Nie miał odwagi tam wejść. Jeszcze nie teraz. Przeszedł na taras. Chłodne, nocne powietrze uderzyło w twarz jak trzeźwiący policzek. Usiadł ciężko na sofie i przez dłuższą chwilę po prostu siedział w bezruchu, jakby jego ciało dopiero teraz poczuło zmęczenie, którego umysł przez całą noc nie dopuszczał. Naciągną na głowę kaptur. Wyciągnął paczkę papierosów z kieszeni. W palcach obracał ją z roztargnieniem, jakby odruch miał go ochronić przed tym, co naprawdę w nim siedziało. Zapalniczka kliknęła cicho. Pociągnął pierwszy, długi buch. Dym wydobył się z jego płuc wolno, jakby wraz z nim mógł wyrzucić cokolwiek z tej nocy. Ale nic nie wychodziło. Wszystko w nim zostało ciężkie, niewypowiedziane, popieprzone. Siedział tak i myślał. O tym, co ma. O Sophii. O tym, jak patrzyła na niego, jakby wierzyła w coś, czego on sam o sobie nie był pewien. O tym, ile czasu budował ten spokój. Ile go to kosztowało. I czy to wszystko, jej obecność, ich wspólne poranki, ciche wieczory, śmiech między łykami kawy — naprawdę było jego, czy po prostu pożyczył to życie na chwilę, z góry skazany na oddanie. Ile jeszcze zdoła to utrzymać? Co się stanie dalej, jeśli wszystko zacznie się sypać? Czy Sloane naprawdę wiedziała, o czym mówiła? Czy rzeczywiście była jakaś szansa wyjścia z tego wszystkiego? Ta myśl zagnieździła się w nim jak drzazga. Brzmiała zbyt dobrze. Zbyt naiwnie. A jednak… przez moment miał nadzieję. Sekundę. Może dwie. Dopóki nie odgonił tego ze złością.
Nie, kurwa. To nie było możliwe. Nie dla niego. Nie w tym świecie. Zaciągnął się mocniej.
Potem jeszcze raz. Patrzył w dal, na czarne kontury miasta, jakby chciał tam znaleźć jakąkolwiek odpowiedź. Ale jedyne, co znajdował, to ten sam pieprzony ciężar w klatce. Nie wiedział jeszcze, czy wróci dziś do sypialni. Czy wejdzie tam i spojrzy Sophii w oczy. Na razie potrzebował tylko siedzieć i choć przez chwilę nie czuć, że zaraz wszystko się rozpadnie.
Zaciągnął się jeszcze raz, aż po filtr, czując nikotynę w żyłach jak jedyne coś, co choć trochę porządkowało chaos. A jednak to nie wystarczało. W pewnym momencie przymknął oczy. Oparł łokcie na kolanach i schował twarz w dłoniach. Jakby chciał na moment zniknąć, nawet dla samego siebie. Czuł w piersi ten absurdalny, znajomy paradoks, którego tak bardzo nienawidził: potrzebował jej. Potrzebował, żeby wyszła na taras. Żeby bez pytania usiadła obok niego. Żeby po prostu położyła mu dłoń na karku i przyciągnęła do siebie, zanim zdąży się rozlecieć w środku.
OdpowiedzUsuńAle jednocześnie… Bał się jej spojrzenia. Jej pytań. Do cholery, zawsze musiała mieć tyle pytań... Bał się, że zobaczy w nim dokładnie to, przed czym całe życie uciekał.
Sięgnął po kolejnego papierosa. Odpalił. Automat. Bezmyślnie. Jedna część niego błagała o jej dotyk. Druga modliła się, żeby nie wyszła. Żeby dała mu minutę. Godzinę. Żeby dała mu jakkolwiek wrócić do roli, którą przed nią odgrywał. Tego, który panuje nad wszystkim. Zaciągnął się głęboko. Dym wyszedł z niego wolno, ciężko. Może ta noc nigdy się nie skończy. Może to nawet lepiej. Bo jutro, świat znów będzie chciał od niego odpowiedzi.
Carter
Carter nigdy nie przypuszczał, że w jego życiu pojawi się ktoś, kto po prostu zostanie, zamiast oczekiwać odpowiedzi, tłumaczeń i wyznań na zawołanie. Zbyt dobrze znał ludzi, którzy chcieli z niego wycisnąć wszystko od razu, dowiedzieć się, co skrywa jego milczenie, co w nim pęka, jakie rysy nosi na sumieniu. Tymczasem Sophia siedziała obok niego, w samym środku nocy, bez jednego pytania na ustach i to właśnie ratowało mu oddech. Doceniał to bardziej, niż potrafił wypowiedzieć. Bardziej, niż sam potrafił zrozumieć. Ona nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo potrzebował akurat takiej troski, cichej, niewymuszonej, niewpychającej się tam, gdzie bolało najbardziej. Nie potrzebował analiz i rad. Potrzebował czyjejś dłoni na swojej. Koca zarzuconego na ramiona. Tego miękkiego tonu, kiedy mówiła „chodź do środka”, jakby samo to zdanie mogło posklejać człowieka z powrotem. Wystarczyła jej sama jego obecność, nawet jeśli wracał o trzeciej nad ranem z pustką zamiast sił. Nie uciekała wzrokiem od tego, co w nim niewygodne. Nie bała się dotknąć miejsca, gdzie inni widzieli tylko mur. I może dlatego właśnie teraz, po raz pierwszy od wielu godzin Carter poczuł, że nie musi być twardy. Nie przy niej. Bo Sophia okazywała troskę tak, że mógł ją przyjąć, a nie traktować jak kolejny ciężar.
OdpowiedzUsuń— Kolacja wystygła? — mruknął z cieniem uśmiechu, który pojawił się tylko dlatego, że to ona była obok. — Przynajmniej nie spóźniłem się na śniadanie.
Próbował żartować, jak zawsze. Ale w jego głosie dało się wyłapać tę szorstką chrypcę, która zostawała po długiej nocy, po zbyt wielu papierosach i zbyt ciężkich rozmowach.
Carter patrzył na nią jeszcze chwilę. Na jej zmierzwione włosy, na tę koszulkę, która opadała jej z ramienia, jakby i ona nie mogła trzymać formy o trzeciej nad ranem. Na jej dłonie trzymające jego zmartwienia tak lekko, jakby wcale nie ważyły ton.
— Mhm — mruknął tylko, zamiast odpowiedzieć czymkolwiek rozsądniejszym.
— Herbata brzmi… jak całkiem dorosła decyzja — mruknął. Pozwolił, żeby go poprowadziła do środka. W progu zatrzymał się na moment, jakby cały ten mrok chciał coś jeszcze wyrwać z niego na zewnątrz, ale zamknął taras za sobą, tak jak zamykało się drzwi do świata, do którego nie chciał jej wpuszczać. Uniósł brew, próbując złapać choć kawałek normalności. — Tylko błagam, nie mięta. Ona zawsze pachnie jak płyn do mycia szyb.
Zmusił się do oddechu. Jednego. Głębokiego.
Posłusznie skinął głową, bez żadnej próby dyskusji czy ironicznego komentarza. Po prostu… zrobił to, o co poprosiła. Może dlatego, że w tym momencie tylko ona wiedziała, czego mu naprawdę trzeba.
W salonie światło było miękkie i łagodne. Carter przyłapał się na tym, że obserwuje ją, jak krząta się po kuchni, wciąż lekko zaspana i jakby niewinna względem wszystkiego, co w nim wrzało jeszcze parę minut temu. Dopiero po chwili dotarło do niego, jak wygląda. Jak ktoś wracający z wojny i próbujący udawać, że wszystko jest normalne, bo herbata ma przecież smak. Ruszył w stronę łazienki, ale jeszcze raz odwrócił się w jej stronę, opierając się ramieniem o framugę.
— I… Soph? — mruknął. — Dobrze, że jesteś. — To były najważniejsze słowa, na jakie było go tej nocy stać. Zniknął w łazience, zostawiając za sobą ciężkie, ale pierwszy raz od kilku godzin ciepłe powietrze. Drzwi lekko stuknęły za jego plecami, odcinając świat i jednocześnie zostawiając w środku tylko echo jego własnego oddechu. Carter złapał się za brzeg umywalki i pochylił, jakby musiał się na czymś wesprzeć, żeby nie opaść całkiem.
Podniósł wzrok. Lustro nie miało dla niego litości. Oczy przekrwione i zmęczone. Linia szczęki zacięta za mocno. Wyglądał tak, jak się czuł, jak ktoś, kto próbuje udowodnić, że panuje nad wszystkim, a sam ledwo trzyma się na nogach. Skrzywił się. Krótko. Bezsilnie.
OdpowiedzUsuń— Pięknie — mruknął pod nosem do odbicia, które patrzyło na niego z politowaniem. — Absolutnie wspaniale.
Odwrócił twarz na bok, jakby nie chciał już na siebie patrzeć i odkręcił wodę. Para natychmiast zaczęła wypełniać pomieszczenie, miękko rozmywając ostre kontury jego sylwetki. Gorący prysznic miał zmyć z niego noc, dym, chłód, obce spojrzenia, coś ciężkiego, co przykleiło się do niego po drodze. Woda spływała mu po karku, po barkach, po dłoniach, które wciąż pamiętały zbyt wiele. Ale wreszcie oddychał. Głęboko. Bez bólu w klatce. A świadomość, że kiedy stąd wyjdzie, Sophia będzie czekać, sprawiała, że po raz pierwszy od wielu godzin czuł, że naprawdę wrócił do domu.
Carter
Carter długo nie wychodził z łazienki. Zbyt długo, jak na zwykły prysznic. Oparty o zimne kafelki, pozwolił gorącej wodzie lać się po karku tak długo, aż para zaczęła oblepiać lustra i ściany, jakby próbowała ukryć to, czego sam nie chciał oglądać. Przełknął twardy, gorzki ścisk w gardle. Otarł twarz dłonią. W końcu musiał wyjść, wiedział, że czeka na niego świat po drugiej stronie drzwi. Jej świat. Dopiero gdy zakręcił wodę, zorientował się, że nie zabrał żadnych ubrań. Zero. Nic. Westchnął cicho i zawinął wokół bioder ręcznik. Skóra jeszcze ciepła, włosy mokre, krople wody spływały mu po torsie. Ale to wszystko było lepsze niż zamykanie się tam dłużej. Zatrzymał się w progu sypialni i wtedy ją zobaczył. Zakopaną w jego kołdrze, w jego bluzie, z całą tacą jedzenia i dwoma kubkami herbaty, jakby przygotowała się na nocny kryzys, choć wcale nie używała tego słowa. Zerknął na przygotowane przez nią ubranie i pokręcił głową nieznacznie, ale niemal z niedowierzaniem. Sięgną po bokserki i wciągną je na siebie. Na jego twarzy przemknął krótki, ledwo widoczny uśmiech, taki, który istnieje tylko dla jednej osoby na świecie. I coś w środku zabolało, bo zasługiwała na wersję niego bez tego ciężaru.
OdpowiedzUsuń— Dziękuję… — mruknął, ale głos chropowaty zdradził, że wdzięczność idzie znacznie głębiej, niż pozwalał jej usłyszeć. Nie byłby w stanie niczego przełknąć. Żołądek miał ściśnięty jak pięść. Ale to, że ona o tym pomyślała, to wystarczało. Podszedł bliżej. Ruchy miał wciąż ciężkie, jakby ciało nie nadążało za głową, która gnała wciąż wstecz, do wydarzeń sprzed kilku godzin. Usiadł na krawędzi łóżka i dopiero teraz odetchnął tak, jakby pierwszy raz od godzin pozwolił płatom płuc naprawdę pracować. Sięgnął po kubek, który mu podała. Dłonie wciąż miał chłodne, mogła to poczuć, kiedy otarły się o jej palce. Upił łyk. Ciepło ruszyło po gardle, osiadając ciężko pod mostkiem. Spojrzał na nią i tym razem nie było już w jego oczach tej twardej zasłony, z którą wrócił do domu. Była tylko zmęczona prawda. Odstawił kubek na stolik. Wsunął się na łóżko, tuż przy niej, powoli, jakby nie chciał rozbić kruchej ciszy, która ich otaczała. Musnął jej usta, przelotnie, miękko, jak niewypowiedziane „jestem” i „przepraszam” w jednym. A potem ułożył się inaczej, niż zwykle. Położył głowę na jej udach.
Objął ją ramieniem w pasie, jakby dopiero tutaj, w tym uchwycie, mógł odetchnąć naprawdę.
Jej ciepło… jego spokój. Nareszcie. Zamknął oczy. Nie po to, by zasnąć, ale po to, żeby nic już dziś nie widzieć ani nie czuć, poza nią. Milczał przez chwilę. Ale to nie było milczenie ucieczki. To było milczenie „jeszcze szukam słów, ale w międzyczasie trzymaj mnie, bo inaczej znowu spadnę”. Ucisk w klatce powoli się rozluźniał. Przez dłuższą chwilę Carter się nie ruszał. Oddychał wolno, ciężko, jakby dopiero uczył się wracać do ciała po czymś, co zostawił za drzwiami łazienki i klubu. Jego dłoń wciąż spoczywała na jej talii, kciuk leniwie przesuwał pod materiałem bluzy w bezwiednym, uspokajającym geście.
— Jak minął ci wieczór?
Starał się, żeby zabrzmiało to zwyczajnie, jakby pytanie nie kryło pod spodem cichego „przepraszam, że nie było mnie z tobą”. Jego wzrok przesunął się na blat stolika nocnego.
Leżała tam książka, odwrócona grzbietem do światełka. Zakładka wystawała daleko tak, jakby naprawdę ją pochłonęła.
Uniósł lekko brew.
— Co czytasz? — spytał miękko, trochę sennie, a trochę z ciekawością, która zawsze pojawiała się, gdy chodziło o coś, co ją zajmowało. — Znowu coś, po czym będziesz miała koszmary i będziesz w nocy wchodzić na mnie, żeby mnie obudzić? — W kąciku jego ust drgnął cień uśmiechu, nieśmiały, ale prawdziwy. Jakby ten żart był pierwszym promieniem ciepła wracającego po długiej, zimnej nocy.
Chciał jej słuchać. Nie pytać, nie tłumaczyć się, nie wracać do tego, co wydarzyło się w klubie.
Chciał po prostu pozwolić, by to jej głos, jej obecność, te wszystkie drobne rzeczy, które od początku robiły z jego nerwów miękką watę, odciągnęły go od wszystkiego, czego sam nie potrafił teraz udźwignąć. Bo jeśli był na tym świecie ktoś, kto potrafił uciszyć jego głowę,
OdpowiedzUsuńto była to ona. Sophia. Z książką na stoliku. Z ciepłą herbatą i kocem pachnącym snem. Z dłońmi, które potrafiły trzymać go przy ziemi. Jeszcze niczego mu nie opowiadała, ale Carter już czuł, że z każdą sekundą wraca na ten bezpieczny grunt, przy niej. W miejscu, gdzie nie trzeba było udawać twardego, silnego, niewzruszonego. Tu mógł po prostu być. I choć nie powiedział tego na głos, jego wzrok mówił wszystko: „Zatrzymaj mnie tutaj. Z tobą.”
Carter
Każde jej słowo wchodziło w niego jak ciepło, powoli odmrażające jego ciało po zbyt długim przebywaniu na mrozie. Nie musiała mówić nic ważnego, wystarczyło, że jej głos wypełniał przestrzeń. Opowieść o książce, o prysznicu, o całkiem zwyczajnym wieczorze… To wszystko działało jak szwy na rozdarcie, którego nie umiał jeszcze nazwać. Gładzenie jego ramienia, rytmiczne, spokojne, robiło resztę. Carter zamknął oczy, pozwalając sobie na tę chwilę słabości, której przy nikim innym by nie pokazał. Nie próbował udawać twardszego niż był, nie tutaj, nie teraz. W jej dłoniach ta twardość i tak zawsze miękła. Palcami, które wciąż miał przy jej udzie, musnął materiał jej bluzy, niedbale, jakby tylko upewniał się, że jest prawdziwa. Że to wszystko jest prawdziwe. Że on naprawdę wrócił do miejsca, gdzie ktoś czekał, zamiast go odsuwać. Zwłaszcza dziś, po tym, co zobaczył i czego musiał się dowiedzieć, świadomość, że Sophia istnieje w jego życiu brzmiała jak jedyna pewna rzecz, jakiej dało się trzymać. Jej usta musnęły jego policzek. Odetchnął głębiej, pierwszy raz od kilku godzin. Było w nim zmęczenie, ale i wdzięczność, ciężka, głęboka, nieużywana na głos. Bo Carter nigdy w życiu nie potrzebował niczego tak bardzo, jak właśnie tej minuty spokoju, w której Sophia wskakiwała między niego a cały świat i pozwalała mu oddychać.
OdpowiedzUsuńParsknął cichutko pod nosem, gdy powiedziała o „gburowatym kowboju”. Powoli uniósł głowę, przekręcając się przy tym nieco, na tyle tylko, by móc na nią spojrzeć. Oczy miał trochę zaczerwienione od zimna i braku snu… ale na moment rozjaśnił się w nich cień rozbawienia.
— Gburowaty kowboj, hm? — mruknął chrypliwie. Delikatny, ledwo uchwytny uśmiech.
Pierwszy od długich godzin. A potem znów położył głowę na jej udach, jakby to właśnie tam było jego jedyne bezpieczne miejsce na ziemi.
Gdy zaczęła mówić o świętach, jego palce zamknęły się odruchowo na materiale kołdry l, nie z napięcia, ale z… pewnego zaskoczenia.
Przyszłość. Ona o niej mówiła jak o czymś pewnym. Jakby wiedziała, że on tam będzie. Ten obraz… drastycznie kontrastował z tym, co siedziało mu w głowie od kilku godzin. Ale kurczowo go złapał, jak szansy na kolejny oddech. Zamknął oczy, a jego głos zabrzmiał niżej, spokojniej, choć lekko chropowato:
— W górach brzmi dobrze. — Chwila ciszy. — Wszystko brzmi dobrze… kiedy jesteś tam ze mną. — Jego kciuk musnął jej plecy, a on sam westchnął, jakby w końcu coś w nim zmiękło. Jakby ten kamień pod żebrami przestał ciążyć choć odrobinę. A potem, bez pytania, bez ostrzeżenia, objął ją mocniej w talii i przysunął bliżej, twarz chowając się przy jej brzuchu, jakby chciał zniknąć w niej, w zapachu jej skóry, w ciepłe, które mogła mu dać.
To nie był Carter, którego znali ludzie. Nie był chłodny. Ani silny. Ani obojętny. Był tylko człowiekiem, który potrzebował tej jednej jedynej osoby, żeby przetrwać noc.
— Ja i świąteczne ozdoby? M— Jego głos zadrżał śmiechem, a kącik ust uniósł się trochę wyżej. Jego palce odnalazły jej dłoń na kołdrze i powoli splotły się z nią, kciukiem muskając jej skórę.
— Ale… — dodał ciszej — …jeśli chcesz choinkę, to będziemy ją mieli. Największą w tym cholernym mieście. Żeby sąsiedzi oszaleli z zazdrości. — Zamyślił się na krótką chwilę, a potem. — Masz jakieś… świąteczne tradycje? Coś, co musimy zrobić? — Postawił nacisk na to „musimy”, choć było w nim tyle czułości, że brzmiało to jak obietnica. — Ciasto? Prezenty o północy? Filmy? Musisz mi zrobić crash course, bo jak mam się stać facetem od świąt, to chyba powinienem znać zasady gry. — Ułożył policzek wygodniej na jej udach, jakby znalazł wreszcie idealne miejsce. Kciukiem pogładził jej dłoń jeszcze raz, powoli, w zgodnym z jej oddechem rytmie.
— Czyli… — zaczął leniwie, cichym, niższym głosem, który wyraźnie wracał do życia dzięki niej. — …pierwsze święta razem.
Brwi mu drgnęły. A potem wymruczał, przymykając oczy. — No. To opowiadaj dalej… jak najwięcej o wszystkim, co chcesz zrobić. Lubię to… kiedy malujesz mi przyszłość.
Carter
Carter słuchał jej w absolutnej ciszy, tej dobrej ciszy, w której każde jej słowo odkładało się gdzieś głęboko pod skórą i łatało wszystkie pęknięcia, których nie potrafił sam posklejać. Gdy mówiła o świętach, o tradycjach, o kolorowych ozdobach, których nikt by nie nazwał gustownymi… jego usta lekko drgnęły, jakby nawet nie chciał, ale nie mógł powstrzymać tego ciepła, które w nim rozniecała.
OdpowiedzUsuń— Tandetne bombki… — powtórzył pod nosem, wolno, jakby smakował każde słowo. — Brzmi jak dzieło sztuki. — Podniósł lekko głowę, tylko po to, by spojrzeć na nią z dołu, z tą mieszaniną czułości i zaczepnej kpiny, którą miała na własność. Ale kiedy się uśmiechał, naprawdę, nie na siłę, to znów było to widać: jak bardzo potrzebował tej normalności, o której właśnie mu opowiadała. Powoli przesunął dłoń po jej łydce, nie odrywając wzroku od jej twarzy.
— Na nigdy nie obchodziłem świąt jakoś… poważnie — przyznał cicho, jakby dopiero teraz dopuszczał tę myśl do głosu. — Bez drzewka. Bez kolęd. Bez tego wszystkiego, o czym mówisz. — Jego ramię lekko drgnęło, gdy wyrzucił z siebie to wyznanie.
— Więc zdaję się na ciebie. — Zakręcił palcami pasem jej włosów, który opadł mu na policzek. — Święta na twoich zasadach brzmią, jak najpiękniejszy pieprzony plan, Soph.
Nie patrzył już w sufit, patrzył na nią. Jakby próbował zapamiętać, jak wyglądała w tym miękkim świetle, w tej spokojnej nocy, kiedy mogła mu składać obietnice, że jutro będzie lepiej. Uniósł jej dłoń splecioną z jego, przysunął ją do swoich ust. Pocałował jeden z jej palców, powoli. Celowo.
Milczał jeszcze chwilę, tak jak lubił, wsłuchując się w ciepło jej głosu bardziej niż w same słowa. Jego palce nadal leniwie głaskały jej skórę, jakby to była jedyna rzecz, która trzyma go na powierzchni po długiej nocy. Oczy miał trochę zmęczone, ale jasne i uważne tylko na nią.
— Soph… — zaczął miękko, tak, jakby każde słowo ważył i obracał w dłoniach przed wypowiedzeniem. — Nie myślałaś, żeby spróbować… porozmawiać z ojcem? — zapytał ostrożnie. Nie było w tym żadnej oceny. Żadnej presji. Brzmiało to po prostu troskliwie. Jakby naprawdę chciał dla niej dobrze, nawet jeśli oznaczałoby to coś, co dla niego samego mogło być trudne.
— Wiem, że to między wami… nie jest proste.
Jego spojrzenie nie uciekało, choć w poprzednich dniach pewnie by to zrobił. — Ale nie chodzi o niego. Chodzi o ciebie. Żebyś kiedyś nie miała poczucia, że coś przegapiłaś.
Przez sekundę wydawało się, że chce na tym skończyć, ale nie, w jego oczach pojawiło się coś jeszcze. Myśl, która musiała wydostać się na zewnątrz.
— Albo… — zawahał się na sekundę, jakby szukał właściwego tonu — …może spędzić święta z dziadkami? W São Paulo.
Wzruszył lekko ramieniem, jakby chciał pokazać, że to tylko propozycja, a decyzja jest cała po jej stronie. Carter nie próbował jej wypuszczać z rąk. Nie próbował jej oddawać. On po prostu… chciał, żeby niczego nie żałowała.
Miękkie światło lampki odbijało się w jego oczach, kiedy leżał z głową na jej udach i słuchał jej spokojnego, radosnego głosu. Każde słowo, które o świętach wypowiedziała Sophia, każdy okruszek wspomnienia, które mimowolnie jej się wyrwało, odbijało mu się gdzieś w środku, tam gdzie od zawsze było najciszej. I właśnie dlatego zapytał. Nie dlatego, że chciał ją wypchnąć do ojca czy do Brazylii. Ale dlatego, że zauważył różnicę. Ona opowiadała o stole pełnym ludzi. O śmiechu, który odbijał się od ścian. O kolorowych światełkach, które ktoś wieszał z radością, a nie z poczucia obowiązku. O ciepłym chaosie rodziny. Jego święta od lat nie istniały. A jeśli kiedyś istniały, to porozpadały się jak bombki, które nikt nie chciał już skleić.
Leżał teraz z głową na jej udach i słuchał jej głosu, który próbował wypełnić mu te puste przestrzenie. I im dłużej mówiła, tym bardziej zaczynał się bać, że te jej wspomnienia były czymś, czego nie będzie w stanie jej nigdy zwrócić. Czy nie chciałaby choć raz pobyć wśród ludzi, którzy pamiętają jej dzieciństwo? Czy nie poczuje braku, kiedy zamiast pełnego stołu będzie tylko ich dwoje? Nie chciał być powodem, przez który odcina się od korzeni. Nie chciał, żeby kiedyś obudziła się i poczuła pustkę po czymś, co było jej kiedyś ważne. Zwłaszcza teraz, kiedy jego przyszłości była tak… niepewna.
OdpowiedzUsuńCarter
Przez moment tylko na nią patrzył, spokojnie, uważnie, z tym dziwnym rodzajem miękkości w spojrzeniu, który pojawiał się u niego wyłącznie w chwilach najprawdziwszych. Jakby próbował odczytać każdą drobną emocję, która przebiegała po jej twarzy. Jakby bał się, że jeśli spuści z niej wzrok choćby na sekundę, coś mu umknie. Przygryzł wnętrze policzka, stary nawyk, który wracał zawsze wtedy, kiedy szykował się do czegoś trudniejszego niż każdy cios, który kiedykolwiek wymierzył komukolwiek. Jego głos, kiedy w końcu go odzyskał, był cichy, szorstki, ale uważny.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że za nim tęsknisz, Soph.
Jej palce na jego dłoni zadrżały niezauważalnie, jednak Carter poczuł to od razu. — To nie musi być przepraszanie. Ani błaganie o wybaczenie. — Mówił powoli, tak jakby każde słowo ważył, zanim pozwalał mu paść między nimi. — Czasem… wystarczy wyciągnąć rękę. Nie po to, żeby przyznać komuś rację, ale żeby nie dać odejść temu, co jeszcze można uratować.
Lekko wzruszył ramionami, ale to był ten gest, który zdradzał więcej, niż próbował ukryć, że to trudne, że wie ile ją to kosztuje, że gdyby mógł, zrobiłby to za nią.
— I nie musisz robić tego przy Gwen. — dodał spokojniej. — Ani przy nikim, kto sprawia, że czujesz się mniejsza. Wybierz swoje warunki. Swój czas.
Na sekundę odwrócił wzrok, jakby chciał nazbierać trochę tlenu i odwagi zanim spojrzał na nią znowu. — Ale tylko… jeśli ty naprawdę chcesz, żeby tak było. — Ujął jej dłoń mocniej, bo jedyne, czego nie chciał, to naciskać. — Jeśli w którymś momencie poczujesz, że to za dużo… nie będę cię pchał. To twoja rodzina. Ja po prostu… nie chcę, żebyś kiedyś żałowała.
Jeszcze chwila ciszy. Taka, w której każde z nich miało prawo pomyśleć, o wszystkim i o niczym.
A potem Carter, może po raz pierwszy od powrotu, pozwolił kącikom ust drgnąć w czymś na kształt zaczepnego uśmiechu, choć zmęczenie nadal przyciemniało mu spojrzenie.
— No i… — westchnął, jakby przejście na lżejszy temat wymagało od niego równie dużo siły, co tamta noc — zastanowiłaś się nad tym przyjęciem charytatywnym? — Uniósł brew, udając swobodę. — Bo jak mam zrobić rebranding stulecia, to musimy zacząć planowanie… zanim papież napisze, że jestem jednak nie do uratowania.
Carter jeszcze przez moment leżał bez ruchu, w końcu jednak uniósł się powoli, opierając jedną dłoń o materac, jakby każda zmiana pozycji wymagała od niego zebrania sił, których tej nocy już dawno mu ubyło. Ale mimo zmęczenia, w jego gestach było coś miękkiego, łagodnego, zupełnie niepasującego do faceta, który jeszcze godzinę temu wyglądał, jakby świat próbował go połknąć. Spojrzał na nią z dołu, z tym półuśmiechem, który pojawiał się tylko dla niej.
— Oczywiście, że bym z tobą poleciał — powiedział, jakby było to najprostsze, najbardziej oczywiste zdanie na świecie. — Jeśli chcesz…
Nachylił się do przodu, powoli, jakby chciał dać jej czas na zauważenie jego zamiaru. Tym razem to nie był szybki, nieuważny dotyk, przeciwnie. Musnął jej usta z taką delikatnością, jakby musiał upewnić się, że wciąż ma prawo do tego gestu. Zanim ich oddechy zdążyły się znów splątać, odsunął się o kilka centymetrów, jednak nie za daleko, bo nadal jego czoło niemal stykało się z jej. Jego wzrok padł na tacę, którą przygotowała. Przez chwilę wyglądał tak, jakby chciał zaprotestować, udawać, że jedzenie mu niepotrzebne. Jakby odmawianie było bardziej po jego stronie niż proszenie o cokolwiek. Ale dopiero teraz poczuł, jak żołądek ściska mu się z głodu, jakby nerwy wreszcie puściły miejsce na instynkt, na zwykłe, ludzkie potrzeby.
— Dobra… — mruknął z tą cichą próbą lekkości, która zwiastowała powrót do codzienności. — Może jednak jestem trochę głodny… — Uśmiechną się nieznacznie, patrząc na nią z ukosa. Wyciągnął rękę po pizzę z tacki, jakby dopiero teraz uświadomił sobie, że to wszystko naprawdę tu na niego czekało. A kiedy ujął kawałek w dłoń, spojrzał jeszcze raz na Sophię, z tą mieszaniną wdzięczności i zdumienia, że ktoś naprawdę potrafi tak o niego dbać.
Podsuną też w jej stronę talerz, gdyby też chciała się skusić. I choć jego ciało było zmęczone, a myśli wciąż tkwiły po drugiej stronie nocy, przy niej, tutaj, ciepło wracało.
OdpowiedzUsuńPo kawałku. Po oddechu. Po dotyku. Drugą dłonią złapał puszkę coli. Otworzył ją krótkim trzaskiem, który przeciął senną ciszę sypialni. Zaciągnął się bąbelkami, mrużąc lekko oczy, jakby prosty smak słodkiej, zimnej coli był nagle czymś wręcz luksusowym po tej nocy, którą ledwie dało się udźwignąć. Potem odchylił głowę na zagłówek, przymknął powieki i pozwolił sobie na coś, czego nie robił prawie nigdy, pełne, miękkie rozluźnienie. Jakby dopiero tutaj, przy niej, z pizzą w dłoni i jej ciepłem obok, mógł naprawdę wrócić do siebie. Odłożył puszkę na stolik i znów spojrzał na Sophię. Na jej spokojne oczy, ciepłą bluzę z jego szafy, włosy rozsypane na poduszkach. Na wszystko, co było przyziemne i jednocześnie dokładnie tym, czego potrzebował, choć nigdy by się do tego nie przyznał głośno. Myśl przeszyła go szybko, ale osiadła miękko, jak śnieg: Może to wszystko kiedyś jebnie. Może niedługo. Może jutro. Ale dziś… Dziś miał ją obok. Dziś pizza smakowała najlepiej od miesięcy. Dziś jej dłoń była na jego skórze, spokojna i pewna. Dziś mógł oddychać, nawet jeśli tchu brakowało chwilami. I jeśli świat postanowi ich zranić znowu, to jutro. Nie teraz.
Teraz mógł się tym nasycić.
Carter
Carter przez moment milczał, po prostu patrząc na nią, tak długo, że mogłaby zapytać, czy zrobiła coś nie tak. Ale to nie było nic, co on mógłby jej zarzucić. To była raczej walka z myślą, która przyszła zbyt szybko i za mocno: że jeśli życie znów postanowi mu coś odebrać, jeśli coś pójdzie nie tak, Sophia nie może zostać sama. Nie może skończyć bez nikogo bliskiego, bez oparcia, bez domu, do którego mogłaby wracać. Musi mieć kogoś poza nim, bo on nie był pewien, czy zawsze tu będzie. Nie chciał, żeby cokolwiek w jej oczach drgnęło ze strachu. Więc ukrył tę obawę za spojrzeniem, które na chwilę zatrzymało się na każdym drobnym szczególe jej twarzy, linii rzęs, miękkim zaokrągleniu ust, cieple bijącym od skóry, gdy trzymała dłoń na jego policzku. Jakby chciał zapamiętać wszystko. Na wszelki wypadek. Zanim cokolwiek zmieni się w świecie, który tak często walił mu się na głowę. Ostatecznie nachylił się tylko, by krótko musnąć jej usta delikatnie, ledwie na sekundę, jak ciche dzięki, że jesteś i jeszcze cichsze przepraszam, jeśli kiedyś nie wystarczy. Potem odsunął się, jakby bał się, że jeśli zostanie bliżej choć chwilę dłużej, to powie za wiele. Sięgnął po pizzę, choć wcześniej nie byłby w stanie niczego przełknąć. Teraz jednak, gdy napięcie powoli schodziło z jego mięśni, dotarło do niego, że nie jadł od popołudnia. Złapał puszkę coli, otworzył ją jednym ruchem i upił łyk zwyczajny, codzienny gest, który na moment ugruntował go w teraźniejszości. I właśnie wtedy dotarło do niego coś najważniejszego: nawet jeśli wszystko w końcu pierdolnie, nawet jeśli jutro przyniesie cokolwiek najgorszego… dziś ma ją tu. Zakopaną w jego koszulce, pod jego kołdrą, w jego ramionach. Dziś ma jej śmiech, jej dłoń na swoim policzku, jej troskę, której nikt inny mu nigdy nie dał. Dziś może cieszyć się tą chwilą bez patrzenia za daleko, bez lęku przed tym, co nieuniknione. I dopóki może, będzie łapać każdą sekundę. Mocno, zachłannie, z wdzięcznością, która nie potrzebowała słów. Bo jeśli kiedyś Sophia będzie musiała iść dalej bez niego… musi mieć gdzie i do kogo wrócić. A póki co, póki świat im na to pozwala, ona była tu. I to wystarczało. Carter odgryzł kolejny kęs, ale spojrzenie zsunęło mu się na nią, tak blisko, wtuloną, jakby miała zniknąć, jeśli choć na sekundę odsunie rękę z jego torsu. Nie odpowiedział od razu. Najpierw dopił łyk coli, odstawił puszkę na stolik i dopiero wtedy pozwolił sobie ułożyć dłoń na jej biodrze, absolutnie naturalnie, jakby to właśnie było jego miejsce do życia.
OdpowiedzUsuń— Jeśli mówisz, że się tam do czegoś przydam… — mruknął, niby beztrosko, choć jasne było, że nie chodziło tylko o psy. — I jeśli faktycznie nie będziesz wredna i nie wyślesz mnie do kociarni… — dodał z leciutkim uniesieniem brwi, jakby próbował sprzedać jej ostatni cień uśmiechu po ciężkim wieczorze. Na chwilę przymknął oczy, jakby oceniając własne siły, te fizyczne, ale przede wszystkim te, których nie da się zmierzyć. Jutro znów miał na sobie nosić świat. Musiał zdecydować, czy najpierw zawiezie tam siebie… czy swoje demony. Ale kiedy mówiła „dziwnie tam bez ciebie”, poczuł coś, co przebijało zmęczenie: potrzebę bycia dokładnie tym kimś, kogo tam brakuje.
— Oczywiście, że pójdę — padło w końcu, miękko, bez sprzeciwu. Nie dla psów. Dla niej. Dla siebie. Carter przełknął ostatni kęs, po czym pozwolił sobie opaść niżej na poduszkę. Gdy Sophia ułożyła się przy nim, niemal wślizgując pod jego ramię jakby to było jej naturalne miejsce poczuł pierwsze prawdziwe rozluźnienie tego wieczoru. Wsunął palce w jej włosy i pocałował ją wolno, ciepło, jakby po raz pierwszy tego wieczoru naprawdę oddychał spokojnie. Przesunął kciukiem po jej boku, tak jak zawsze, gdy wracał do teraźniejszości.
— Bez ciebie też jest dziwnie — dopowiedział ciszej. — Nawet tam, gdzie kiedyś byłem tylko ja.
Carter
Gdy tylko przekroczył próg schroniska, poczuł charakterystyczny zapach, mieszankę karmy, detergentów i… życia. Tego głośnego, chaotycznego, które tu pulsowało w zupełnie innym rytmie niż jego świat. Psy szczekały, ktoś się śmiał, jeden z wolontariuszy nawoływał uciekiniera z obrożą w zębach. To miejsce nigdy nie było jego, a jednak, dziś czuł się tu bardziej na miejscu niż wracając nocą do własnego mieszkania. A wszystko dlatego, że szła obok niego. Sophia. Jej lekki jak zwykle krok. Jej rozbrajający głos, gdy próbowała udawać surową.Carter parsknął krótkim, autentycznym śmiechem. Dobrze było znowu móc się śmiać.
OdpowiedzUsuń— Mam inne sposoby na przekupienie pani kierownik — mruknął, pochylając się w jej stronę, by wypowiedzieć to tylko dla niej. — Już wiem, że czeki na nią nie działają. Chociaż widziałem jej wzrok, gdy oglądała te nowe legowiska na stronie…
Sophia przewróciła oczami, dokładnie tak, jak lubił. Zanim sięgnął po długopis, jeszcze przez moment patrzył na nią, jak przegląda tablicę z imionami i planem dnia. Była w swoim żywiole, organizująca chaos, z tym błyskiem w oku, który pokazywał, że robi coś, co naprawdę ma znaczenie. To właśnie tu Sophia była najbardziej… prawdziwa. Bez masek, bez presji. Tylko ona i żywe stworzenia, które jej ufały. Carter nigdy nie mówił tego na głos, ale widok Sophii w schronisku działał na niego tak, jak żadna jego własna scena z tłumem fanów nie mogłaby. Bo tu ona błyszczała. Kiedy wspomniała o kotach, uniósł brew teatralnie.
— Koty mi oszczędzisz? Brzmi jak prawdziwa miłość. — Oparł się dłonią o blat i podpisał listę. — Ale to dobrze. Bo jednego kota już mam. Mruczącego mi na klacie każdej nocy. Na niego przynajmniej nie mam alergii. — Jego kącik ust drgnął w uśmiechu, a spojrzenie zawisło na jej ustach o sekundę dłużej, niż wypadało w miejscu publicznym.
— Prowadź, pani kierownik. — Oddał jej długopis, poprawiając rękaw bluzy na nadgarstku. — Chcę poznać twoich nowych podopiecznych. I zobaczyć, któremu z nich już obiecałaś, że może u nas spać w łóżku.
Kiedy ruszyła przodem, Carter podążył za nią, a myśl przemykająca przez jego głowę była prosta i niespodziewanie ciepła: Tak właśnie powinno wyglądać życie. Z nią. Tu, w takich chwilach, które niczego nie udają.
Sophia zniknęła w składziku, mamrocząc coś pod nosem o brakujących numerach w inwentarzu i o tym, że jeśli Carol jeszcze raz schowa karmę nie tam, gdzie trzeba, to… Carter właściwie nie słuchał. Patrzył, jak zanika w półmroku, włosy opadające jej na plecy poruszają się przy każdym kroku. Miała tutaj misję. On miał misję odciągnąć ją od tej misji.
Zamiast iść do psich boksów, Carter ruszył prosto za nią. Wślizgnął się do małego pomieszczenia bez najmniejszego dźwięku. Schowek pachniał suchą karmą, metalem półek i jeszcze czymś… wspomnieniem. Tego momentu, kiedy utknęli tu pierwszy raz, ona jeszcze nie do końca świadoma, co robi z jego głową, on zbyt opanowany, żeby pozwolić sobie wtedy na to, czego najbardziej chciał. Teraz już żadnego opanowania nie potrzebował.
— Hej, kierowniczko… — Sophia odwróciła głowę, marszcząc brwi i zanim zdążyła zapytać, co on wyprawia, jego dłoń już objęła jej talię.
— Chyba źle skręciłem. — Szepnął z udawaną niewinnością. Uniosła brew, ale uśmiech zdążył już zatańczyć w kąciku jej ust. Pociągnął ją delikatnie, a ona, może zbyt ufnie, dała się poprowadzić. Za sekundę Carter już oparł ją o ścianę, dłonie rozkładając po obu stronach jej, zamykając ją w pułapce, która wcale nie wyglądała jak zagrożenie.
Wręcz przeciwnie.
— Pamiętasz… jak tu utknęliśmy? — jego głos był niski, lekko zachrypnięty, a uśmiech robił się coraz bardziej diabelski. Przybliżył się na tyle, że jej oddech zatrzymał mu się na ustach. — Tym razem… — jego spojrzenie przeciągnęło się po jej ustach — …nie zamierzam udawać, że nie wiem, co robię — dodał, a jego głos przeszedł w niższy ton, który nosił coś zdecydowanie mniej niewinnego.
Nie dał jej szansy na ripostę. Nachylił się i pocałował ją głęboko, bez żadnych wstępów. Dłoń przesunęła się na jej kark, przytrzymując ją bliżej, jakby cały świat właśnie teraz miał zmieścić się tylko tutaj, w schowku, między workami z karmą a ich oddechem. Ciepło. Głód. Ten znajomy dreszcz, który zawsze wywoływała w nim samą bliskością. Jedna ręka wsunęła mu się pod materiał jej bluzy, nie niżej, tylko na skórę tuż pod żebrami, żeby poczuć jak oddycha. Oderwał usta tylko na sekundę, wystarczającą, by szepnąć przy samych wargach.
OdpowiedzUsuń— I tym razem… nikt nam nie przerwie — mrukną podnosząc go góry dłoń. Na palcu miał zawieszony klucz razem z małym breloczkiem. Znów ją pocałował, krócej, figlarniej, z tym jego uśmiechem w ustach, który zawsze doprowadzał ją do szaleństwa.
— Co? — mruknął, opierając czoło o jej czoło. — To bardzo profesjonalne podejście — dodał i zanim zdążyła odpowiedzieć, pocałował ją jeszcze raz, równie namiętnie, przyciskając swoim ciałem jej ciało do ściany, a kiedy się od niej odsuwał przygryzł delikatnie jej wargę.
— No dobrze, pani kierownik… teraz mogę iść do pracy… — mrukną na potem spojrzał w dół, miedzy nich. — Za chwilę… Bo jak wyjdę stąd w takim stanie to wszyscy pomyślą, że tu robimy rzeczy… — Zawiesił głos dramatycznie, po czym mruknął. — …Które robimy, ale nikt nie musi wiedzieć.
Carter
Carter czuł, jak z jej skóry bije ciepło, jak jej oddech miesza się z jego i jak w tym małym schowku nie istnieje już nic poza nią. Paznokcie delikatnie zahaczyły go o kark, a jej ciało… całe było niemym zaproszeniem. Przygryzł jej dolną wargę, tak lekko, jakby żartował, ale za tym żartem kryło się wszystko, czego teraz pragnął.
OdpowiedzUsuń— Pięć minut… — Carter zaśmiał się cicho w jej usta, ten niski, drapieżny śmiech, który pojawiał się wyłącznie wtedy, gdy Sophia traciła przez niego rozsądek. — To nawet gorzej niż kuszenie losu. — Jego czoło oparło się o jej, a dłoń, która jeszcze przed chwilą trzymała brelok z kluczem, wolno przesunęła się po zarysie jej biodra. Kroczek za daleko? Owszem. Ale to właśnie na krawędzi Carter oddychał najlepiej.
— Gdybyś tylko wiedziała… — mruknął, muskając jej policzek ustami. — … Ile razy od tamtej pory chciałem cię tu zaciągnąć z powrotem. — Jego dłoń wsunęła się nieco wyżej pod materiał jej bluzy, ciepłe palce przesunęły po jej talii, a biodra delikatnie docisnęły do jej ciała, jakby chciał udowodnić, że każde słowo jest prawdą. W półmroku schowka, ich oddechy mieszały się bez przestrzeni, którą można by nazwać bezpieczną odległością. Jej śmiech, jej szept, jej ciepło, wszystko sprawiało, że trudno było odsunąć się choć na centymetr. I przez krótką chwilę naprawdę brał pod uwagę, żeby przestać o zdrowym rozsądku pamiętać. Przez sekundę trwał tak, pochylony nad nią, rozgrzany, zbyt blisko, zbyt zakochany. W końcu, z wysiłkiem większym niż którekolwiek z jego nocnych zadań, oderwał usta od jej ust… zaledwie o milimetr. Carter wiedział, że jeśli jeszcze sekundę będzie na to patrzył, to absolutnie straci kontrolę. Sophia trzymała go blisko, zbyt blisko, żeby myśleć o jakichkolwiek zasadach, o pracy, o schronisku. Odpowiedział a jej pocałunek.
— Wiesz… — wymruczał tuż przy jej wargach. — Jeśli będziesz dalej tak robić… to ja nigdy stąd nie wyjdę.
Zaśmiał się pod nosem, cicho, ale z tą znajomą nutą rozbawienia i groźby jednocześnie. Jakby chciał powiedzieć: i to będzie cała twoja wina.
— I wtedy naprawdę będziesz musiała tłumaczyć Carol, dlaczego jej „wolontariusze roku” zniknęli w szafie ze smyczami. — Szepnął jej do ucha, a jego usta przesunęły się wzdłuż linii jej żuchwy, zbyt powoli, by mogła stać spokojnie.
Czuł jej drżenie, każdy przyspieszony oddech i to dokładnie było tym, czego dziś potrzebował. Nie rozmowy. Nie analizy. Tylko jej. Ale gdy jej palce znów odnalazły jego kark i przyciągnęły bliżej, zaśmiał się raz jeszcze, krótko, nisko, z tą mieszaniną pożądania i bezradności wobec niej samej.
— Jesteś niemożliwa — odbił jej słowa z miękką, rozbawioną czułością. Ujął jej podbródek i znów ją pocałował, mocniej, pewniej, jakby chciał odsunąć cały świat poza te zamknięte drzwi i zostawić ich tylko we dwoje w tej małej, ukradzionej chwili namiętności.
— I dlatego nie mogę od ciebie rąk oderwać.
Przesunął dłonią wzdłuż jej boku, zostawiając po sobie dreszcze i obietnicę, która jeszcze długo będzie palić pod skórą. Oparł czoło o jej czoło, jakby próbował się uspokoić, bez powodzenia.
— Masz trzy sekundy, żeby mnie przekonać, że naprawdę mam stąd wyjść i wziąć się do roboty… albo zostajemy tu i łamiemy zakaz numer pięć. I sześć. I pewnie jeszcze parę po drodze. — Ton miał żartobliwy. Ale oczy… Oczy mówiły, że nie żartuje ani odrobinę. — A to, że łamiesz przy mnie zasady… to akurat moja ulubiona część twojej charytatywnej działalności — mruknął. Posłał jej spojrzenie, takie, które obiecywało, że ciąg dalszy nastąpi. W miejscu, gdzie będą mogli absolutnie zapomnieć o zasadach. I wyszedł pierwszy, tylko po to, by za chwilę stanąć przy ladzie, udając najbardziej profesjonalnego wolontariusza w historii.
Carter
Carter pochylił się tuż przy jej uchu, a niski głos zabrzmiał jak prywatny sekret między nimi, bardziej wyczuwalny na skórze, niż faktycznie słyszalny.
OdpowiedzUsuń— Nie poznaję cię, kochanie — mruknął z rozbawioną ciemnością w tonie. — Jeszcze parę tygodni temu udawałaś tu świętą w białych trampkach. A teraz kusisz mnie w schowku, jakbyś chciała mnie do reszty zrujnować.
Nie musiał patrzeć, by zobaczyć, jak kąciki jej ust unoszą się łobuzersko. Przesunął dłonią po jej plecach niby przypadkiem, zataczając niewinny, a mimo to bezwstydnie znajomy łuk na jej talii. Za każdym razem, kiedy przechodził obok niej, mimowolnie jej dotykał, jakby jej bliskość sterowała nim silniej niż zdrowy rozsądek.
— Spróbuj tylko znowu tak na mnie spojrzeć — ostrzegł półgłosem, z ustami tuż przy jej szyi. — A wrócimy do schowka. Nawet jeśli Carol tu wejdzie z całym zarządem i orkiestrą — dodał z krótkim, zuchwałym śmiechem. — …i nie wyjdziemy stąd przed zachodem słońca.
Słowo „schowek” zabrzmiało w jego ustach, jak obietnica. Nie robił nic więcej. To nic było jednak gorętsze niż większość „czegoś”. Carter w końcu odsunął się o krok, żeby jej dać „oddech” choć w jego oczach było jasne, że sam oddycha już coraz trudniej.
— Wiesz, co jest najgorsze? — zapytał, splatając palce z jej na dosłownie dwie sekundy, zanim znów musiał udawać profesjonalizm. — Że teraz ja mam się hamować. A ty tylko patrzysz i wiesz dokładnie, co robisz.
Kciukiem odgarnął pojedynczy kosmyk z jej policzka, tak delikatnie, jakby dotykał czegoś, czego nie powinien. A potem odchylił głowę i świadomie wziął głębszy oddech, zupełnie jakby jej zapach zbyt mocno plątał się w jego własnym. Przesunął dłonią po karku, jakby próbował strząsnąć z siebie te ostatnie centymetry jej bliskości, które zostawiły mu ciało w stanie absolutnie nielegalnego rozgrzania. Zapiął bluzę, choć materiał wciąż zdradzał sposób, w jaki jego klatka piersiowa podnosi się zbyt szybko. Niech nikt się nie łudzi, to nie przez te schody, które przeszedł wcześniej.
— Obmacywać? — parsknął cicho, idąc za nią do korytarza. W jego głosie pobrzmiewał grzeszny, męski pomruk. — To było specjalistyczne szkolenie z łamania zasad. Bardzo zaawansowane. — Zatrzymał się tuż za nią, na tyle blisko, że jego oddech musnął jej kark. Nachylił się tak blisko, że jej kark znów pokrył się gęsią skórką. — Jeśli takie masz wymagania wobec pracowników… będę musiał regularnie stawiać się na dokształcanie.
Carol przy biurku naprawdę grała w pasjansa. Wszechświat ich dziś wspierał. Idealnie.
— No już, nie patrz tak surowo — mruknął, przesuwając wzrok na jej usta, jakby dopiero co z nich wrócił. — Ja jestem tu tylko po to, żeby pomagać.
Gdy zaprowadziła go do boksów z nowymi psami, skrzyżował ramiona na torsie, próbując udawać profesjonalizm… na marne. Psy zaczęły szczekać, merdać ogonami, a jeden duży, bury samiec zaczął skakać na siatkę w totalnej ekstazie.
— Może faktycznie będzie mi potrzebne więcej szkoleń — mruknął, kiedy ogromny kundel prawie przewrócił go z ekscytacji. — Z tobą. Po godzinach. W kontrolowanych warunkach. Bez świadków.
— To co, pani kierownik? Którego delikwenta chcesz mi dziś powierzyć?
Podała mu smycz, a on przejechał kciukiem po jej dłoni, jakby niby przypadkiem miał zamiar odsunąć ją od smyczy, ale w rzeczywistości absolutnie niczego nie odsuwając, poza jej uwagą od pracy.
— Wiesz… — spojrzał na nią spod lekko przymkniętych powiek, z tym swoim półuśmieszkiem, który oznaczał kłopoty. — Ja tu dbam o reputację, pani kierownik… Ewidentnie chce mnie sprowadzić na złą drogę
i przelecieć w schowku. — Mrugnął do niej, jakby dopiero co zaproponował wyjątkowo pikantny układ, a nie po prostu spacer z psiakiem. Spuścił wzrok teatralnie na ich splecione dłonie, jakby to one były winne, a nie jej spojrzenie, które go topiło szybciej niż gorący prysznic. — I to się nazywa resocjalizacja? — dodał, kręcąc głową z udawaną dezaprobatą, a w oczach błyszczało mu: rób tak dalej.
Psiak zapiszczał, domagając się uwagi, więc Carter westchnął bardzo dramatycznie. Przesunął kciukiem po jej biodrze bardzo niewinnie… choć niewinności w tym geście nie było ani trochę. Carter właśnie odsuwał się od niej o ten konkretny centymetr, taki, który absolutnie nic nie zmieniał, gdy klamka skrzypnęła.
OdpowiedzUsuń— Carter! — Carol nawet nie spojrzała na Sophię, jakby przypadkiem nie zauważyła, że stali dziwnie blisko Zdecydowanie zbyt blisko.
— Świetnie, że jesteś. Wszystko w porządku? — zapytała podejrzliwie. — W jak najlepszym… — wypalił natychmiast, uśmiechając się najbardziej profesjonalnie, jak potrafił. — Właśnie… odświeżamy procedury. BHP i w ogóle. — Carol zmrużyła oczy. Carter, jakby nic absolutnie podejrzanego się nie wydarzyło dwie sekundy wcześniej, już stał prosto, ręce w kieszeniach, anielski wyraz twarzy przygotowany. — Aha — skinęła głową. — Mogłabym cię prosić o jedną rzecz? Ten kretyn z dostawy zastawił szafkę z lekami. Muszę podać Maxowi antybiotyk, a nie mam jak się dostać. Zresztą… — machnęła dłonią — sam zobaczysz. Potrzebuję… kogoś silniejszego. — Spojrzała na Cartera. Carter odchrząknął, jakby chciał wypłukać z gardła trzy minuty zbyt gorących wspomnień. — Jasne, już idę — wyszło mu aż podejrzanie profesjonalnie. Carol zerknęła po nich jeszcze raz, może minimalnie za długo. Gdy drzwi się zamknęły, Carter nachylił się do Sophii tak, żeby tylko ona mogła usłyszeć jego głos, miękki, niski, cholernie groźny dla jej samokontroli.
— Uratowałaśmy reputację. — Kącik jego ust drgnął. — Ale jeszcze jedna taka akcja i serio wyniosę cię do tego schowka na rękach… bez oglądania się na świadków.
Podał jej smycz i palcami musnął jej biodro, ostani raz, zanim musiał zrobić ten grzeczny krok w stronę drzwi. Odwrócił się, ruszył za Carol i jeszcze w progu rzucił przez ramię spojrzenie, którym powiedział wszystko, czego nie wolno mu było wypowiedzieć tu, w świetle fluorescencyjnych lamp: Nie skończyliśmy.
Carter
Carter nawet nie zauważył, jak bardzo dał się wciągnąć w zadania. Przestawiał ciężkie pojemniki z karmą, naprawiał szwankujące zawiasy w drzwiach boksów, przykręcał luźne śruby, przerzucał worki z granulatem jakby były piórami. Poczuł znajome napięcie w przedramionach, ciężar narastającego zmęczenia w mięśniach i to w dziwny sposób go uspokajało. Przynajmniej na chwilę. Uśmiechną się pod nosem kiedy przypomniała mu się scena sprzed kilkunastu minut: jej ciało wciskające się w jego dłonie w schowku. Jej śmiech. Jej rozpalone spojrzenie. Tak, trzymał się na powierzchni głównie dzięki niej. Przekładał właśnie nowy transport karmy na półki, gdy coś jak strzał przebiło spokój korytarza. Głos. Podniesiony. Agresywny. Nieswojo obcy dla tego miejsca. Nie od razu zorientował się, co się działo na recepcji. Podniesiony głos za ścianą mógł oznaczać cokolwiek: nowego wolontariusza, który nie radził sobie z emocjami, człowieka, który zgubił zwierzaka, dawną adopcję wracającą jak echo. Ale w tonie tego mężczyzny było coś więcej. Agresja. Rosnąca i lepka, rozlewająca się po korytarzu jak dym. Odstawił karton na ziemię i bez słowa ruszył w stronę źródła hałasu. Zbliżając się słyszał coraz więcej. Głos faceta niósł się po całym schronisku jak zły omen.
OdpowiedzUsuń— …chcemy zwrotu opłat adopcyjnych!
— Jest nie do zniesienia!
— Zniszczyła nam kanapę!
Scenka zastała go w punkcie wrzenia.
— …nie do zniesienia! Drze się jak opętana!
Sophia, drobna, ale twarda, wystawiała rękę po smycz, próbując odebrać psa. Zbyt delikatnie wobec kogoś, kto właśnie zrzucał całą winę za własną ignorancję na bezbronne stworzenie. I wtedy mężczyzna szarpnął smycz tak gwałtownie, że Gigi skuliła się na podłodze.
— Jakiś problem? — Jego spojrzenie stwardniało. Twarz zastygła w czymś chłodnym i niebezpiecznym. Ten sam wyraz, który Sophia widziała u niego tylko wtedy, gdy w grę wchodziły sprawy… naprawdę poważne. Coś w Carterze odpaliło się bez ostrzeżenia. Ten jeden dźwięk. Ten jeden gest.
— Hej! — rzucił zwracając na siebie uwagę. Mężczyzna odwrócił się gwałtownie. Cisza, która go otoczyła, była ostra, nieprzyjemna. Jakby temperatura nagle spadła. Jego sylwetka nagle wypełniła przestrzeń między Sophią a parą adopcyjną, jak ściana. Kiedy spojrzał mężczyźnie w oczy, w jego własnych pojawił się cień. — Jeszcze raz szarpniesz tego psa… albo dotkniesz jej — wskazał brodą na Sophię — i skończysz na podłodze szybciej, niż zdążysz wypowiedzieć „zwrot pieniędzy”. Jasne?
— Zajmij się swoi…
Słowa urwały się, kiedy Carter zrobił krok bliżej.
Tak blisko, że mężczyzna musiał zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. I było w nich coś, czego lepiej było nie analizować. Coś ciemnego. Stabilnego. Jak obietnica przemocy, której Carter absolutnie nie musiał wypowiadać na głos. — Oddaj psa. I wyjdź. — Jego głos był niski, pozbawiony emocji. Nie było tam prośby. Ani miejsca na negocjację. Mężczyzna spojrzał na niego z pogardliwym półuśmiechem. Carter wyciągnął z kieszeni banknot, stówa, zgnieciona w jego dłoni i wcisnął facetowi prosto w klatkę piersiową, mocniej niż to było konieczne.
— Masz swoją cholerną kasę — ton był tak niski, że aż wibrował w powietrzu. — A teraz spieprzaj. — Carter zrobił jeden krok naprzód, wymuszając na nim odwrót tak boleśnie prostym gestem, że aż zawstydzającym. A potem bez wysiłku wyrwał mu smycz z dłoni i przekazał ją w ręce Sophii. Mężczyzna już otwierał usta, by znowu coś powiedzieć, ale kobieta, pociągnęła go za rękaw. Chwycił banknot z zaciśniętymi zębami, patrząc na Cartera z niepewną wściekłością.
— To jest skandal! — mrukną. Kobieta obróciła oczami, jakby Sophia była problemem, a nie zachowanie jej partnera.
Carter
Carter nie wziął od niej smyczy od razu. Najpierw spojrzał na Gigi, na jej skulone łapki, drżący brzuszek, oczy pełne niepewności, które dopiero teraz zaczynały nabierać życia. Oddech wciąż miał ciężki. Adrenalina robiła swoje. Ale kiedy pies położył na jego bucie pyszczek, dokładnie tak, jak kiedyś, coś w nim ustąpiło. Dopiero wtedy wyciągnął dłoń. Zamknął palce na smyczy tak, że ich dłonie musnęły się w pół drogi. Carter stał jeszcze przez moment, jakby jego ciało potrzebowało chwili, żeby dogonić to, co się właśnie wydarzyło. W jego spojrzeniu coś migotało, resztki gniewu, ta mroczna determinacja, która potrafiła wywołać w ludziach czysty strach. Ale obok tego pojawiło się coś innego… miękkiego. Zaskakująco delikatnego. W jego dłoni tkwiła smycz, cienka, lekko poszarpana, z małym, różowym karabińczykiem, zupełnie niepasującym do niego. Gdy Sophia wyciągnęła do niego rękę, jakby po cichu mówiąc: „ty się nią zajmiesz, prawda?”, on westchnął. Krótko, z rezygnacją i… cieplem?
OdpowiedzUsuń— Moje, hm? — wymruczał, jakby próbował jeszcze zironizować tę sytuację. Jakby to nie było oczywiste na kilometr. Przez sekundę wyglądali jak dwójka ludzi w zupełnie innych światach ona kucająca przy małej istotce, oczy pełne troski i czułości; on stojący nad nimi jak cień czegoś o wiele większego i groźniejszego. A jednak dokładnie tutaj przecinały się ich rzeczywistości.
Gigi podniosła się z podłogi. Zrobiła krok. Jeszcze jeden. I nagle jej ciało eksplodowało radością, taką bezwarunkową i szczerą, jaką potrafią dać tylko psy, którym ktoś kiedyś już uratował cały świat. Pisnęła i rzuciła się na Cartera, wspinając się po jego nogawkach, jakby chciała dostać się jak najwyżej, jak najbliżej. Ogon zamienił się w rozmazaną łunę. Sierść zadrżała z ekscytacji. Pazurki zostawiły na jego dresach kolejne brudne smugi.
— Okej, okej, przecież nie znikam — mruknął, a jego głos stracił ten twardy kant, który jeszcze przed chwilą mógł ciąć stal. I wtedy zrobił coś, co nie pasowało do wizerunku niebezpiecznego i nieprzystępnego Zaire’a. Usiadł na kafelkowej, zimnej podłodze recepcji. Bez wahania, bez rozglądania się, czy ktoś patrzy. Gigi wskoczyła mu na kolana i zaczęła lizać go po brodzie, skakać na jego ramiona, próbując dosięgnąć policzka, nosa, czegokolwiek. Cały czas popiskiwała z taką radością, że recepcja rozbrzmiała najpiękniejszym dźwiękiem tego dnia. Carter położył jej dłoń na karku. Jego palce musnęły za uchem suczki i Gigi niemal rozpuściła się w zachwycie, zapadając się pod jego dotykiem.
— No dobra, wariatko — mruknął z cichym, trudno uchwytnym uśmiechem, który jednak rozjaśniał mu cały wyraz twarzy. — Wygląda na to, że nie musimy robić głosowania, żeby ustalić, kto pierwszy idzie na spacer.
Podniósł wzrok ku Sophii. I choć wciąż siedział na podłodze, ich spojrzenia spotkały się dokładnie pośrodku, gdzieś pomiędzy jego dumą a jej sercem. Gigi ponownie zapiszczała, jakby chciała potwierdzić słuszność ich decyzji i mokrym noskiem szturchnęła Cartera w żuchwę, domagając się dalszych pieszczot.
OdpowiedzUsuń— Weź jakąś kurtkę — rzucił, leniwie drapiąc suczkę za uchem. — Bo jak znam życie, to małe tornado wyprowadzi nas z miasta i wrócimy dopiero w poniedziałek.
Gigi merdnęła ogonem, jakby dumna z przynależności do tego elitarnego, niebezpiecznego klubu.
— Zaczynasz wyglądać jak ktoś, kto ma psa — rzuciła Alice a Carter tylko pokręcił głową.
To było dziwne uczucie, wrócić w miejsce, które miało być dla niego karą, a stało się czymś… innym. Jakimś bezpiecznym punktem zaczepienia. Jakby schronisko było jedyną przestrzenią, gdzie ktoś od początku widział w nim więcej niż ostrą reputację i ciężką przeszłość. I to wszystko przez nią. Zacisnął palce na smyczy. Jakby ten skrawek materiału miał przypieczętować jakiś nowy obowiązek. Jakby decydował, czy naprawdę jest gotów wziąć coś, co wymaga serca, cierpliwości i obecności… na serio. Sophia patrzyła na niego w sposób, który zawsze robił mu bałagan pod żebrami. Nawet teraz, w tej napiętej chwili, jej oczy pełne były łagodności. Dziękowała mu bez słów. I to było czymś, czego jeszcze parę miesięcy temu by nie zrozumiał.
Było coś w tym uderzająco prostego. Bezwzględnie szczerego. Pies nie zadawał pytań. Pies się cieszył. Po prostu. Carter poczuł, jak coś miękkiego, dawno zapomnianego, rozpycha mu się w klatce piersiowej. I nagle wszystko inne przestało mieć znaczenie.
Cała wczorajsza noc, diabli ją wezmą. Całe to gówno, które ciągnęło się za nim jak cień, zniknęło. Był tu tylko on, ten kudłaty wir emocji i Sophia… Sophia, która patrzyła na niego tak, jakby właśnie łamał kolejne zasady rzeczywistości. Zdumiewające, jak łatwo ta dziewczyna potrafiła zmienić jego nastrój, myśli, wszystko. Cholera. Może powinien się bać. Może dawno powinien był zacząć.
Carter
Carter nie był głupi. Nie był też naiwny. Gdy Gigi tańczyła mu na kolanach, rozszczekana, rozemocjonowana, rozkochana w nim całą sobą, on czuł coś, co wcale nie powinno się w nim rodzić. Coś miękkiego. Niebezpiecznego. Takiego, co mogło zaboleć później. Pies wtulił mokry pysk w jego szyję, a on parsknął cichym śmiechem, który tak długo siedział mu uwięziony pod skórą. Dał jej się polizać po brodzie, nawet nie próbował udawać twardszego niż był. Drapał ją za uchem, po karku, a Gigi w ekstazie przewróciła się niemal na plecy, pokazując brzuszek, jakby ufała mu najbardziej na świecie. Kiedy Sophia podeszła bliżej, poczuł jej dłoń na ramieniu. Jej cichy, lekki pocałunek na policzku był kotwicą. Uziemieniem. Ale to wcale nie pomagało. Bo ta scena miała w sobie coś groźnie… zwyczajnego. Jak coś, co mogłoby być jego codziennością.
OdpowiedzUsuńGigi, Sophia i dom. Normalność, której nigdy nie dostał. I którą teraz dostawał aż za bardzo. W końcu się podniósł, z tym psem odbijającym się o jego nogi jak gumowa piłka. Zapiął kurtkę, choć Gigi robiła wszystko, by mu to utrudnić skakała, plątała się pod butami, popiskiwała, jakby mówiła: Ruszajmy, ruszajmy, ruszajmy!
— Już, już. Nie ucieknę przecież — mruknął, choć w głowie rozbrzmiało mu coś bardziej szczerego: A jeśli kiedyś będę musiał?
Sophia przytrzymała drzwi, a on zarzucił kaptur na głowę. Gigi pociągnęła ich do przodu tak stanowczo, że prawie stracił równowagę. I może dobrze. Bo póki był zajęty pilnowaniem psa nie musiał pilnować swoich myśli.
Soph złapała go za rękę, a on ścisnął jej palce, mocno, jakby od tego zależało trzymanie się ziemi.
— Zapomnieć o tobie? — rzucił z krótkim parsknięciem. — Niemożliwe…
Ale gdy skręcili w stronę parku cień wrócił. Ukryty w sarkazmie, w cichym westchnięciu przeciągniętym między słowami. Jak bierzesz psa… to bierzesz też przyszłość. A jego przyszłość była jednym wielkim niewiadomym. Jednym cholernym jeśli.
Jeśli to, co było w klubie, wróci po niego szybciej niż zdąży pomyśleć. Jeśli dłużej nie uda mu się odpychać konsekwencji. Jeśli pewnej nocy… nie wróci do domu. Nie wiedział, czy ma prawo brać odpowiedzialność za jeszcze jedno istnienie, skoro sam ledwie trzymał się z daleka od krawędzi. Ale potem Gigi odwróciła głowę i spojrzała na niego tym swoim bezczelnie ufającym spojrzeniem. Jakby mówiła: Wybrałam ciebie, pajacu. Zbieraj się.
Sophia obok zacisnęła jego dłoń odrobinę mocniej. Jakby słyszała wszystkie te niewypowiedziane myśli. Carter zatrzymał się, dokładnie w tej samej chwili, w której Gigi uznała, że najnowszy liść na ziemi zasługuje na pięciominutową analizę zapachową. Trzymał smycz, patrząc na ten absurdalnie mały psi zadek unoszący się dumnie w górze… i nagle poczuł to znajome ukłucie. Niepewność. Ta, której nie umiał zakopać pod uśmiechem ani żartem. Przeniósł wzrok na Sophię. Blisko. Zawsze blisko. Zbyt blisko, jak na kogoś, kto wciąż nauczył się bać przywiązania.
— Nie wiem, czy to dobry pomysł… — zaczął, cicho, niewygodnie. Podrapał się w kark, jakby szukał tam słów. — …W moim przypadku.
Zamilkł. Jakby każde kolejne zdanie miało wypalić mu dziurę na języku. W oczach miał coś ciężkiego. Coś, co zwykle udawał, że nie istnieje.
— Sama dobrze wiesz, jak jest… — dodał w końcu. Ale tylko tyle. Bo reszta była jak zacięty plik w jego głowie.
Nie dało się tego wypowiedzieć bez zbyt wielu prawd, których on jeszcze nie był gotów dotknąć na głos. Ale prawda była taka, że nie wiedziała. Nie w pełni. Nie wiedziała, co naprawdę wydarzyło się tej nocy, kiedy wrócił z klubu i długo patrzył w lustro jak na człowieka, którego chciałby już nie pamiętać. Nie wiedziała, jakie warunki padły, jakie cienie z przeszłości odgrzewają stare układy. Nie wiedziała, że w tej chwili Gigi była nie tylko psem, ale decyzją, która wymagała pewności jutra. A on… jutra nie mógł jej obiecać. Nie teraz. Nie dopóki tamten świat znów pukał do drzwi jego życia. Sophia patrzyła na niego tak, jakby wierzyła, że wszystko będzie w porządku a Carter czuł, jak ta wiara wręcz go pali. Bo chciał być tym człowiekiem, którego w nim widziała. Ale rzeczywistość była bardziej skomplikowana niż ich historia ze schowkiem. I choć ona myślała, że wie wszystko, wciąż była daleko od prawdy. Od tej brutalnej części jego świata, której miał nadzieję nigdy jej nie pokazać. Gigi poruszyła się, zamerdała ogonem i spojrzała na niego z tym swoim naiwnym zachwytem, jakby cały świat był prosty. A może Carter sam zaczynał zazdrościć psu takiego życia. Podniósł wzrok na Sophię. W jego głowie wszystko wyglądało bajecznie prosto. On. Sophia. Ich mieszkanie pełne śmiechu. Gigi śpiąca w nogach łóżka, spacery o poranku i kolacje, przy których psi pysk żebrałby o ostatni kawałek pizzy. Dom, ich dom. Z tym trzecim, szczekającym sercem, które dopełniałoby obrazek szczęścia. Carter potrafił to zobaczyć tak wyraźnie, że aż go ścisnęło w środku. Bo chciał tego. Chyba bardziej, niż był w stanie przyznać nawet sam sobie. Ale właśnie dlatego poczuł ten znajomy, lodowaty strach przebijający się przez wszystkie te ciepłe myśli. Wiedział, że zabranie Gigi byłoby jak… wieszanie światełek na choince, która może runąć następnego dnia. Jak obiecywanie jutra, którego mógł nie dostać. On z całym swoim chaosem, z tym, co zbliżało się wielkimi krokami wciąż był kimś, przed kim powinno się trzymać z daleka. I może pierwszy raz w życiu Carter próbował nie kierować się własnym pragnieniem, ale chłodniejszym rozsądkiem. W środku chciał po prostu powiedzieć:
OdpowiedzUsuń„Jest moja. Bierzemy ją. Koniec tematu.”
Ale strach przed tym, że kiedyś Sophia mogłaby zostać z Gigi sama sprawiał, że to pragnienie gryzło go niemal boleśnie. Bo bawiąc się w „dom”… trzeba mieć pewność, że dom się nie rozpadnie. A Carter takiej pewności nie miał.
Carter
Każdy miał prawo do tego, aby od czasu do czasu sobie pomarudzić i to od czasu do czasu było dla Maxine kluczowym sformułowaniem. Zdarzało jej się bowiem przebywać w towarzystwie ludzi, którzy potrafili wyłącznie narzekać i szczerze tego nie lubiła – po spotkaniu z taką osobą czuła się wyssana z energii życiowej i sama miała ochotę wyłącznie na marudzenie. Stąd, jeśli tylko miała taką możliwość, unikała takich osób. Gorzej, kiedy na to unikanie nie mogła sobie pozwolić – jeden z projektów na studia robiła z koleżanką, która psioczyła na wszystko wokół i im bliżej było sfinalizowania projektu, tym bardziej Maxine była przekonana, że kiedy tylko praca zostanie złożona u prowadzącego, to ona dopuści się morderstwa. Może mogłaby wybronić się tym, że zabiła w obronie własnej…?
OdpowiedzUsuń— Napiszę — potaknęła, po czym zaśmiała się krótko. — I nie będzie to druga w nocy, obiecuję — dodała z rozbawieniem, ponieważ ani ona, ani tym bardziej Lucy nie zarywały w podobny sposób nocek, choć akurat w przypadku Maxine to zarywanie nocek podlegało różnorakim wyjątkom. Maxine lubiła spać, ale w wieku dwudziestu trzech lat sen często schodził na dalszy plan, szczególnie w obliczu imprezy na kampusie czy sesji, kiedy egzamin gonił egzamin i z trwającej dwadzieścia cztery godziny doby ciężko było wyłuskać odpowiednią ilość czasu zarówno na sen, jak i na naukę. Maxine była dobra i była prymuską – na egzamin przychodziła nieprzygotowana tylko w ostateczności, pokonana przez bliżej nieokreśloną siłę wyższą. Bliżej nieokreśloną, ponieważ do tej pory taka sytuacja zdarzyła jej się raz i dziś już nie pamiętała, co było tą siłą wyższą.
Z jawnym zainteresowaniem popatrzyła na Sophię, kiedy ta zadała jej to bardzo ogólnikowe pytanie.
— Mam — przyznała, nieznacznie przeciągając samogłoskę. — A co? — spytała zaraz szybko, tak dla kontrastu z tym wolniejszym i rozciągniętym mam. Była ciekawa, co też Sophii chodziło po głowie i w duchu liczyła na to, że przyjaciółka prędko się z nią tym podzieli.
— Wydaje mi się, że nie, Leonard nie śpi. I za to też go podziwiam, bo ja bez snu nie dałabym rady — mruknęła. — Choć to niezdrowe — dodała zaraz, delikatnie marszcząc przy tym brwi. — Nie martwisz się o niego czasem? — spytała, spoglądając przy tym na Sophię. To ona znała Leonarda dłużej i lepiej, w końcu to też ona poznała Maxine z Leonardem. Riley widywała się z Allenem nie tak znowu często, a te ich spotkania przeważnie bywały krótkie, ponieważ Max wpadała po jajka i wypadała, by pobiec gdzieś dalej i załatwić kolejną rzecz. Nie mogła więc powiedzieć, że ona i Leonard znali się szczególnie dobrze. Gdyby ktoś zapytał ją o ich znajomość, bardziej byłaby skłonna powiedzieć, że dopiero się poznawali. Zdążyła jednak zauważyć, że grafik Leo był nie tyle wypełniony po brzegi, co rozepchany do granic możliwości przeciętnego człowieka.
— O tak, niech będzie Grey’s Anatomy! — zgodziła się i to z takim entuzjazmem, że aż klasnęła w tłuste od chipsów dłonie. Podobnie jak Sophia, uwielbiała ten serial i o ile pamięć jej nie myliła, z tych licznych razy, kiedy go oglądały, ze dwa razy udało im się to zrobić wspólnie.
— Przenicujesz mnie, jeśli nie dam rady wrócić do domu? — spytała i to spytała całkiem poważnie, bowiem przejedzona Maxine potrafiła tylko leżeć do góry brzuchem, a ruszenie się wtedy z miejsca graniczyło dla niej z cudem. Patrząc na ilość jedzenia, którą ze sobą przyniosła, z powodzeniem mogła dziś doprowadzić się do takiego stanu. Przekąsek, zarówno tych słonych, jak i słodkich miało im nie zabraknąć, a wiadomym było, że zajadanie się na przemian słonym i słodkim mogło nie mieć końca. Ten koniec był tym bardziej daleki, jeśli było się przed okresem i miało się żołądek bez dna, a Max miała go dostać lada dzień. Mogła więc jeść, jeść i jeszcze raz jeść.
MAXINE RILEY
Zaciągnął się chłodnym powietrzem, jakby próbował wypłukać z siebie to pieczenie za mostkiem. Spojrzał na Sophię a potem na Gigi, która znalazła sobie kolejny liść do obwąchania i udawała, że świat jest prosty. Że wszystko jest dokładnie takie, jakie być powinno. Myśli miał porozrzucane jak szkło po podłodze. Ostre, niebezpieczne, wbijające się za każdym razem, gdy tylko próbował zaczerpnąć spokojnego oddechu. Stali w parku, niby zwyczajnie, niby w zwykłym popołudniu, a on czuł, jak wszystko w nim brzęczy ryzykiem i niepewnością. Chłodne powietrze pachniało mokrą ziemią, liśćmi i… jakąś cholernie ciepłą nadzieją, która przy nim była zawsze wtedy, kiedy trzymał Sophię za rękę. Gigi węszyła przy krzakach, kompletnie pochłonięta światem. Merdała ogonem tak energicznie, że cała jej drobna sylwetka się trzęsła. Co jakiś czas z ekscytacją zerkając na Cartera, jakby upewniała się, że on naprawdę jest jej człowiekiem. I to właśnie to spojrzenie najmocniej w niego uderzało. Psy nie udają. Nie komplikują. One wierzą. Na sto procent. A on?
OdpowiedzUsuńOn był facetem z cholernie długą listą komplikacji. I jeszcze dłuższą listą zagrożeń.
Roześmiał się cicho pod nosem, krótko i bez wesołości.
— Mam na myśli to, że zaraz wracasz na uczelnię, a ja na początku roku mam trasę… — zaczął, ale głos mu zadrżał lekko. Sam nie był pewien, czy Sophia to wyłapała, czy udawała, że niczego nie słyszy. Podrapał się po karku, typowo nerwowo, jak zawsze, kiedy musiał mówić głośno coś, czego najbardziej wolałby nie mówić wcale.
„Trochę ciemnych interesów”.
„Jakaś przysługa, którą musi komuś oddać”.
„Coś, co zaraz zniknie i będzie tylko niewielkim cieniem przeszłości”.
Ale Sophia nie miała pojęcia, że to, w czym tkwił, nie było jednym zadaniem do odhaczenia, jedną nocą stresu, jedną rozmową z „ludźmi z Vegas”. To były lata. Powiązania. Układy. Nazwiska, których nawet on starał się nie wymawiać w myślach. Człowiek nie wychodzi z tego ot tak. Nie macha ręką i idzie w stronę zachodu słońca. Czy mógł adoptować psa, kiedy istniało prawdopodobieństwo, że za dwa miesiące… nie będzie go przy niej? Czy mógł zabrać Gigi do domu, jeśli istniała szansa, że Gigi obudzi się przy Sophii i już nigdy więcej nie zobaczy jego? Czy mógł budować z nimi rodzinę…wiedząc, że może ich zostawić z rozbitą, pustą przestrzenią po sobie? A mimo całej tej logiki do granic bólu… wszystko w nim krzyczało: Zrób to. Będzie szczęśliwa. Ty też będziesz.
Spojrzał na Sophię. To, jak na niego patrzyła… to było jak cios pod żebra, dokładnie w punkt, który chronił najsilniej. Ciepło, ufnie, jakby nie było na świecie siły, która mogłaby wyrwać ich z tej wspólnej przyszłości, którą oboje już zaczęli sobie wyobrażać. To było przytłaczające. I piękne. I cholernie niebezpieczne.
— Chciałbym… — powiedział w końcu. Głos mu złagodniał. Zniknęła ta twardość, którą zwykle trzymał na przedzie jak tarczę. — Oczywiście, że chciałbym.
Palcem musnął jej dłoń, zanim złączył ich palce na nowo, wolno, jakby potrzebował tej pewności fizycznego kontaktu, by uwierzyć, że ona nadal tu stoi. Że go nie ocenia. Że nie ucieka ze strachu.
— Chciałbym mieć z tobą wszystko, Soph. Nawet… — rzucił spojrzenie przesuwającej się między trawą a chodnikiem biszkoptowej kulce — …to małe tornado.
Uśmiechnął się, ale był to uśmiech smutny, trochę krzywy. Bo wraz z tym jednym pragnieniem, cała jego przyszłość zapłonęła czerwonym ostrzegawczym światłem.
— Ale może to trochę… nieodpowiedzialne z mojej strony — dokończył ciszej, tak jakby te słowa bolały fizycznie. — Bo… jak to ogarniemy?
Przełknął mocno ślinę. Wzrok utkwił na jej twarzy.
Sophia nadal patrzyła na niego tak samo. Jakby właśnie teraz, w tej sekundzie, wszystko wciąż mogło potoczyć się dobrze. Jakby nie widziała żadnej przeszkody, dopóki on stał obok. I to jego rozbrajało najbardziej. Bo był gotów ryzykować wszystkim tylko po to, żeby ten jej wzrok nigdy się nie zmienił. Pociągnął ją lekko do siebie, a potem obrócił jednym płynnym ruchem tak, że Sophia wpadła prosto na jego tors. Złapał ją za biodra, stabilizując, jakby nawet przez chwilę nie zamierzał pozwolić jej się przewrócić. Odległość między nimi zniknęła. Jej włosy musnęły jego policzek, a w oczach Sophii odbiły się wesołe iskierki zaskoczenia. Nie spuszczał z niej wzroku.
OdpowiedzUsuń— Nie patrzy tak na mnie — powiedział cicho, tonem, który miękł tylko przy niej. — Bo naprawdę zacznę podejmować same dobre decyzje. — Jego kciuki przesunęły się delikatnie po bokach jej talii. Oddychał już spokojniej, jakby ten jeden dotyk pozwolił mu się wyrwać z własnych lęków. Nachylił głowę tak, by mówić bliżej jej ust, bliżej uśmiechu, który działał na niego jak cudowny środek uspokajający.
Carter
Carter poczuł, jak jej oddech muska mu skórę tak blisko, że wszystko inne przestawało mieć znaczenie. Ten park, listopadowy chłód, mokre liście pod butami, wszystkie niewypowiedziane lęki… nagle stały się tylko tłem. Jakby cały świat zwęził się do tego jednego punktu kontaktu, do miejsca, gdzie jej ciało stykało się z jego. Kciukiem przesunął po jej policzku. Delikatnie. Z czułością.
OdpowiedzUsuń— Pomyślimy o tym…
Przez moment tylko na nią patrzył. Oddychał już spokojniej. Jej zapach. Ciepło jej ciała. Dłoń pod jego palcami. To wszystko trzymało go tu, przy niej, zamiast pozwolić myślom uciec z powrotem w ciemne alejki jego życia. Gigi szturchnęła go nosem w nogawkę. Jakby mówiła: ej, człowieku, ja też tu jestem. Carter parsknął cicho, ale nie odsunął się ani na milimetr.
Spacer trwał dłużej, niż planowali. Gigi biegała przed nimi jak mała, napędzana nadzieją rakieta, raz przynosząc patyk, który wyraźnie uważała za największy skarb, raz próbując dogonić wiewiórkę, której nawet nie obchodził cały ten dramat na końcu smyczy. Co parę minut zatrzymywała się, by zerknąć na Cartera jakby upewniała się, że on naprawdę tam idzie. Że nigdzie nie ucieknie. Carter za każdym razem odwracał głowę, patrzył na nią i… miękł. Tak po prostu.
— Chodź, wariatko — mruczał do niej pod nosem i schylał się, by podrapać ją za uchem. A za każdym razem, gdy wracał do Sofii wzrokiem, mogła zobaczyć jak jego zbroja opada odrobinę niżej.
Słońce zaczynało już przysiadać nad drzewami, park pustoszał, a trawa robiła się mokra od chłodu. Carter w końcu westchnął i spojrzał na Sophię spod zmrużonych powiek.
— Chyba wystarczy — powiedział łagodnie, a jego głos znów miał w sobie tę pewność. — Inne psy też czekają na spacer.
Powrót do schroniska minął im w ciszy, ale to była ta dobra cisza, wygodna, wspólna. Taka, która mówiła więcej niż słowa. Sophia odprowadziła Gigi do gabinetu, by dopisać krótką notatkę o jej stanie. Carter w tym czasie dorzucił jeszcze jeden worek karmy do magazynu, bo przecież nie umiał odejść, nie pomagając jeszcze w czymś i zabrał na spacer kolejnego psa.
Kiedy późnym popołudniem wrócili do samochodu, oboje czuli w powietrzu coś… wiszącego. Niewypowiedziane „i co teraz?”. Nim Sophia zdążyła zapytać, Carter odpalił silnik… lecz nie ruszył. Siedział, wpatrzony w przednią szybę. Palce na kierownicy, nerwowe napięcie pod skórą. Jego profil, ostry cień od zachodzącego słońca. Oddech głębszy, niż by się do tego przyznał. Po chwili odwrócił głowę i spojrzał na nią tak, jakby podejmował ostateczną decyzję.
— Muszę się na chwilę wrócić — powiedział nisko. Zanim zdążyła zapytać o co chodzi, wysiadł z auta. Kilka minut później wrócił. Nie sam. W ramionach trzymał Gigi, przylepioną do niego jak do jedynego pewnego miejsca na ziemi. Psi ogon wirował jak śmigło, a małe oczy błyszczały ufnością. Carter otworzył drzwi pasażera i na sekundę, tylko sekundę, spojrzał na Sophię z czymś, co mogła od razu nazwać. Decyzja. I kapitulacja przed szczęściem.
— Jutro będziesz to porwania musiała zatuszować w dokumentach… — rzucił niemal zupełnie poważnie wsadzając psa na tylne siedzenie auta. — No, i chyba właśnie… zostaliśmy rodzicami — mruknął, kiedy znów usiadł za kierownicą. Uśmiechnął się szerzej niż przez cały dzień. Potem, zanim Sophia zdążyła zareagować, nachylił się i porwał ją wielkim, ciepłym pocałunkiem, takim, który zostawia dreszcze aż po palce u stóp. Takim, który nie pozostawiał ani grama wątpliwości: On też chce tego życia. Z nią. Kiedy w końcu się odsunął, oczy mu błyszczały, już nie niepokojem, a czymś, co można było nazwać nadzieją.
— Tylko jest jeden warunek — dodał z tym swoim półuśmiechem, który zawsze zwiastował kłopoty. — Jak Gigi zajmie moją stronę łóżka… będę miał prawo wpełznąć na twoją.
Odetchnął głęboko, ostatni raz na moment patrząc przed siebie, jakby sprawdzał, czy spadnie na nich jakiś cholerny znak ostrzegawczy. Nic nie spadło.
— Jedźmy do domu.
Carter
Carter stał obok niej, z rękami wsuniętymi w kieszenie kurtki, jakby bał się ich użyć, bo wiedział, że jeśli tylko wyciągnie dłoń, Gigi natychmiast wepchnie mu się pod palce, a on przepadnie jeszcze bardziej. Patrzył na suczkę, która podczas pierwszego wejścia do domu wyglądała jednocześnie na zachwyconą, zagubioną i absolutnie zakochaną w każdym centymetrze tej przestrzeni. Szurała pazurkami po panelach jak sarenka ucząca się chodzić. Węszyła wszystko tak dokładnie, jakby Carter i Sophia ukrywali tu jakiś skarb tylko dla niej. Gigi zatrzymała się przy kanapie, postawiła przednie łapki na krawędzi, ale nie weszła. Jeszcze nie. Spojrzała tylko na Cartera tak samo jak robiła to w schronisku, czy w parku, jakby chciała zapytać: „Mogę?”
OdpowiedzUsuń— Wejdzie — mruknął, tonem pewnym, ale łagodnym. — Tylko czeka na pozwolenie.— Nachylił się. Wyciągnął rękę. Położył ją na kanapie i lekko poklepał. — Śmiało...
Gigi oderwała łapki od paneli, jakby cały świat wstrzymał oddech i wskoczyła na kanapę, rozjechała się trochę na poduszkach, po czym od razu zaczęła kręcić się w kółko, tak szybko i nerwowo, jakby musiała upewnić się, że to miejsce nie zniknie, jeśli zamknie oczy. Carter roześmiał się cicho.
— No tak — mruknął. — Jeszcze pięć minut i przejmie całe mieszkanie. To będzie teraz jej penthouse, nie nasz.
Sophia spojrzała na niego z tym swoim ciepłym uśmiechem, a on… nawet się nie bronił. To spojrzenie miało w sobie coś, co uspokajało mu każdy nerw w ciele. Każdą ciemną myśl. Każdy strach. Gdy Gigi zajęła już cały środek kanapy, jakby została koronowana na królową salonu, Carter odwrócił się lekko w stronę Sophii. Pochylił głowę, aby mówić cicho, trochę tak, jakby nie chciał, żeby Gigi usłyszała.
— Myślę, że to jedyna dobra decyzja, jaką podjąłem w tym popieprzonym tygodniu.
Jego palce odnalazły jej dłoń, tym razem pewniej. Złączył ich palce razem, lekko ścisnął, jakby dopiero teraz wypuścił powietrze z płuc. — Dzięki tobie.
A potem Gigi kichnęła, wystraszyła się własnego dźwięku i spadła z kanapy na podłogę. Carter westchnął. — To będzie długi wieczór — oznajmił z powagą godną ojca niesfornego dziecka.
Carter nawet nie próbował udawać, że nie obserwuje każdej reakcji Sophii, tej miękkości w spojrzeniu, tego delikatnego rozluźnienia ramion, kiedy zobaczyła, że Gigi naprawdę weszła jak do domu. I choć starał się zachowywać jak ten sam pewny siebie, lekko arogancki Carter, którego świat znał… to w środku był absolutnym chaosem. Miękkim. Ciepłym. I, o dziwo, cholernie szczęśliwym chaosem. Gigi, która spektakularnie spadła z sofy, otrząsnęła się jak mały, biszkoptowy puchaty wir i natychmiast wróciła do Cartera, jakby miała w sobie magnes ustawiony wyłącznie na niego. Uderzyła go łapką w kostkę, po czym próbowała się wspiąć po jego spodniach, a on… on tylko mruknął z rozbawieniem, nachylił się i podniósł ją jedną ręką.
— Dobra, chodź tu, ty mała katastrofo — powiedział, a ton jego głosu był tak miękki, że Sophia aż uniosła brew z uśmiechem, jakby sobie notowała w pamięci: dowód numer trzydziesty ósmy na to, że Carter Crawford jest miękiszonem w środku. Carter nie mógł powstrzymać cichego śmiechu.
— Już wiesz, kto będzie spał na mojej poduszce, co? — rzucił w stronę Sophii półżartem. Spojrzał na Sophię znów, spokojniejszy, cieplejszy, jakby ktoś zgasił w nim wszystkie czarne plamy, które targały nim od dni. Wyciągnął rękę do Sophii. To nie była prośba, ani rozkaz. Coś pomiędzy. Coś miękkiego, ale pewnego. — Chodź tu — mruknął. Gdy podeszła, chwycił ją za biodra i przyciągnął tak, by opadła lekko na jego kolana.
Oparł czoło o jej bark i na kilka sekund przymknął oczy. W pół drogi między „zaraz wstanę ogarnąć psa” a „zostanę tu i będę patrzył, jak moje życie staje się absurdalnie lepsze”.
OdpowiedzUsuń— Wiesz… — mruknął, głosem niższym, prawie intymnym. — Nie sądziłem, że coś mnie jeszcze w tym życiu zaskoczy. Ale chyba… — przerwał, bo Gigi zaczęła turkotać łapami po kanapie, jakby miała zamiar wykopać sobie w poduszce tunel do innego wymiaru. Spojrzał na nią z rozpaczą i rozbawieniem naraz. — …nasze dziecko ma ADHD.
Carter objął ją w pasie, przyciągając bliżej. Jak człowiek, który właśnie przegrał wojnę z losem. Albo wygrał. Pochylił się i pocałował ją powoli. Jak ktoś, kto w końcu pozwolił sobie myśleć, że może jutro naprawdę nadejdzie. Kiedy odsunął się, jego dłoń zsunęła się na jej policzek. Podniósł usta do uśmiechu. — No to co, pani kierowniczko — mruknął nisko. — Robimy jej oficjalne powitanie w domu? Czy zaczynamy od porządnej kąpieli?
Carter
Carter zaśmiał się cicho, takim miękkim, niskim śmiechem, który zawsze brzmiał, jakby ktoś zdrapywał mu pancerz jednym ruchem. Jednym jej słowem. Jednym jej spojrzeniem. Wystarczyło, że była blisko, siedziała na jego kolanach, otulona jego ramieniem, z dłonią na jego policzku, a wszystkie te mroczne myśli, które przewijały się przez jego głowę od kilku dni, rozpadały się na drobny pył. Oparł czoło o jej czoło, na krótką sekundę zamknął oczy jakby zbierał się w sobie, żeby nie powiedzieć czegoś, co zdradziłoby zbyt wiele z tego, co właśnie czuje. Jedno jej zdanie potrafiło rozpuścić cały chaos, który miał w głowie, rozbroić go, złapać za gardło i zmienić w coś miękkiego, ciepłego, niebezpiecznie ludzkiego. Ta cała jej pewność… spokojna, niewymuszona… sprawiała, że chciał wierzyć, że naprawdę „będzie lepiej”. Nawet jeśli jego rzeczywistość od dawna działała według zupełnie innych zasad. Całe to jego cholerne zamartwianie się odsunęło się jak noc w zetknięciu ze wschodem słońca.
OdpowiedzUsuń— Wchodzę w taki układ zawsze — mruknął nisko, ciepło, przesuwając palcami po jej talii, jakby to było dla niego tak naturalne jak oddychanie. — W każdy, który zaczyna się od „my”… i kończy „z tobą”.
Delikatnie przesunął dłonią po jej policzku, po linii szczęki powoli, świadomie, tak jak lubił ją dotykać, kiedy chcieli, żeby czas zwolnił. Jej skóra była ciepła, miękka, a jego własny oddech wyraźnie zwolnił.
— Ale zanim dam się namówić na pianę… — nachylił się i musnął jej dolną wargę krótkim, drażniącym pocałunkiem — …to twoja córka musi ogarnąć swoje pierwsze pięć minut w domu.
Gigi w tym samym momencie, jakby na komendę, spróbowała wejść na stolik kawowy. Niezdarnie, bokiem, jak miniaturowy czołg na zbyt stromym terenie.
— No patrz — Carter westchnął teatralnie. — Człowiek chciałby się skupić na jednej kobiecie, a druga już robi sabotaż.
Sophia zaśmiała się, wtulając nos w jego szyję. To był ten jej mały gest, który zawsze go rozbrajał, bo robiła to tylko wtedy, gdy czuła się naprawdę bezpieczna.
A on? On czuł się… idiotycznie szczęśliwy. Objął ją mocniej, przysuwając ją do siebie tak, że jej noga prawie zahaczyła o jego biodro. Gdyby nie to, że Gigi postanowiła w tym momencie spektakularnie spaść z kanapy po raz drugi, pewnie by się już nie odsunął.
— Brawo, geniuszu — mruknął w stronę psa, przesuwając dłonią po plecach Sophii. — Może jednak zacznijmy od nauczenia jej, że istnieje coś takiego jak grawitacja.
Carter odchylił głowę i spojrzał jej w oczy. Tym razem poważniej. Delikatniej. Jakby przez sekundę nic na świecie nie istniało poza tym spojrzeniem. Gigi w tym czasie triumfalnie odnalazła gumową piłkę pod sofą i uznała to za największy sukces ludzkości. Carter pociągnął Sophię za talię, żeby usiadła wygodniej na jego kolanach tak, jak lubił najbardziej, z jej ciałem przylegającym do jego torsu, z jej ramieniem otaczającym jego bark.
— Dobra — westchnął miękko, przesuwając ustami po skroni Sophii. — Bierzemy ją do łazienki. Kąpiel psa, potem kąpiel nas.
Carter uśmiechnął się szerzej, wziął Sophię za podbródek i pocałował ją powoli, z namysłem tak jakby jednym pocałunkiem chciał powiedzieć jej wszystko, czego jeszcze nie umiał nazwać.
Carter
Carter wstał za nią powoli, jakby nie chciał, żeby choć centymetr jej ciepła uciekł z jego dłoni, kiedy wypuścił palce Sophii z własnych. Nie minęła sekunda, a jego dłoń znów była na jej talii, jakby ciało samo domagało się kontaktu. Nie chciał, żeby odchodziła za daleko, nawet na te kilka kroków do łazienki. Patrzył, jak schyla się do zakupowej torby po szampon i szczotkę, a z każdą sekundą czuł to dziwne, przyjemne rozpływanie się napięcia w klatce piersiowej. To było domowe. Nie „chwilowe”. Nie „tymczasowe”. Nie „dopóki się nie skończy ta cała popieprzona sytuacja”. Domowe. Stabilne. Ich. Gigi spojrzała na niego z kanapy, przechylając głowę. Carter parsknął śmiechem, podszedł i zgarnął ją na ręce jednym zdecydowanym ruchem. Pies natychmiast wtulił się w niego, jakby był najbezpieczniejszym miejscem na ziemi.
OdpowiedzUsuń— Idziemy, pani kierownik — mruknął z tym swoim uśmiechem, który potrafił rozmontować jej całe wnętrze w pół sekundy. Łazienka zakwitła śmiechem. To było śmieszne. Tak idiotycznie, tak niewyobrażalnie zwyczajne, że aż nierealne. Ich dwoje, klęczących obok wanny, a pomiędzy nimi Gigi, która w pianie wyglądała jak mokra bułka z kremem. Za każdym razem, gdy Sophia próbowała namydlić jej łapkę, Gigi podawała drugą. Za każdym razem, gdy Carter chciał opłukać jej brzuch, pies obracał się do niego tyłem, wystawiając zadek z absolutnym brakiem wstydu. A potem… razem wycierali Gigi. Razem suszyli ją suszarką: Sophia trzymała, on czesał. Razem tłumaczyli, że musi trzymać łapki na miejscu. A kiedy wreszcie wypuścili ją z rąk, suczka wybiegła z łazienki, zrobiła jedną pętlę wokół salonu i złożyła się na swoim posłaniu z zabawką między łapkami, jakby na ich oczach wyłączyło jej baterie. Kiedy na Gigi opadł cień pierwszego, cichego oddechu snu, Carter się od niej odsunął. Ale tylko po to, żeby przyciągnąć Sophię do siebie obiema rękami w talii tak, że wpadła na jego tors.
— Brakuje tu jeszcze kota i królika — powiedział żartobliwie. Delikatnym ruchem przesunął dłonie po jej biodrach. — Jak wszyscy będą w komplecie, to dopiero będzie chaos… — Pochylił głowę jeszcze niżej. Usta dotknęły jej lekko, nie całując, nie odbierając jej oddechu, tylko obiecując. — Zamknę drzwi. — Jego głos otulił ją od środka. — Żeby małe tornado nie przerwało nam w połowie. — Oderwał usta od jej warg tylko po to, by spojrzeć jej w oczy, tak intensywnie, że powietrze stało się gęstsze, a Sophia poczuła, jak całe jej ciało topnieje.
— Chodź do mnie, Soph. — Powiedział to tak, jakby w tym momencie nie istniał nic innego. Jakby cały świat sprowadził się do tej jednej łazienki, do zapachu piany, wilgotnych kafelek i jej w ramionach.W jego świecie szczęście było jak rozciągnięta cienka nitka, wystarczy mocniej pociągnąć, a wszystko mogłoby pęknąć.
— Gdybym mógł ci obiecać, że to nigdy się nie skończy… — zaczął i zawiesił głos, jak zwykle wtedy, kiedy mówił coś, co dotykało go zbyt głęboko. — Zrobiłbym to bez wahania. — Zbliżył się, aż ich czoła niemal się zetknęły. Tak blisko, że ich oddechy mieszały się w tej łazience jak para unosząca się znad wody. — Ale mogę ci obiecać, że zrobię wszystko… wszystko, żeby to się nie skończyło. — Przesunął palcem po jej dolnej wardze, powoli, niespiesznie. — Jesteś… jedyną rzeczą w moim życiu, której nigdy nie chcę stracić.
Nachylił się i musnął jej usta. Nie namiętnie. Nie zachłannie. Ale tak, jakby składał na nich podpis pod każdą z tych niewypowiedzianych obietnic, których nie odważył się wypowiedzieć głośno. Zanim Sophia zdążyła unieść kąciki ust w tym swoim delikatnym, rozczulającym uśmiechu, Carter delikatnie ujął jej twarz w obie dłonie i dodał, ciszej, znacznie bardziej krucho. — I tak, kochanie — wyszeptał w końcu. — Chcę, żeby to było na zawsze.
Nie mógł jej przytulić i powiedzieć „obiecuję, że to się nie skończy”, bo to byłoby jak obiecywanie komuś, że świat nie ma ostrych krawędzi. Jak mówienie czegoś, co brzmiało pięknie, ale mogłoby ją zranić bardziej, niż cokolwiek innego. Carter miał zbyt wiele blizn, zbyt wiele historii, zbyt wiele ludzi za sobą, żeby wypowiadać takie słowa lekko. Wiedział, jak wygląda rzeczywistość. Wiedział, jak działa jego świat. I wiedział przede wszystkim, że Sophia zasługuje na prawdziwość, nie na bajkę bez konsekwencji.
OdpowiedzUsuńAle… To nie znaczyło, że nie mógł powiedzieć nic. A potem, jakby chciał wyrwać ich z tej ciężkiej nuty, przysunął się jeszcze bliżej, prawie wciągając ją w swoje ramiona. Jego czoło oparło się o jej, a ręce przesunęły na jej plecy, przyciągając ją jeszcze bliżej.
— Nawet jeśli świat będzie robił wszystko, żeby nas rozdzielić — szepnął miękko, pewnie, nie odrywając od niej wzroku. Dotknął ustami jej skroni. Delikatnie. Prawie jak pocałunek wdzięczności. A potem, żeby nie pozwolić jej utonąć w tej ciężkiej szczerości, żeby nie dać jej nawet sekundy na łzy ani na strach uniósł jej twarz w swoje dłonie i posłał jej ten półuśmiech, który zawsze potrafił ją rozbroić.
Carter
Carter nie od razu za nią ruszył. Stał przez ułamek sekundy dokładnie tam, gdzie Sophia go zostawiła. A potem uniósł wzrok i zobaczył ją. O krok dalej. Z tą iskrą w oczach. Z uśmiechem, który kusił go bardziej niż jakiekolwiek niedopasowane słowa. Z dłońmi, które wciąż spoczywały na jego ciele, jakby odległość między nimi była tylko iluzją. I to było po prostu po nim. Złapał jej dłoń, zanim zdążyła cofnąć ją dalej, i przyciągnął ją do siebie jednym płynnym ruchem, tak bliskim, że jej oddech osiadł mu na szyi, a jej włosy musnęły jego policzek. Pochylił się lekko, tak jak lubił, tak, jakby chciał objąć ją całym sobą.
OdpowiedzUsuń— Ociągam się…? — powtórzył nisko, z cieniem uśmiechu. Jego dłonie sunęły od jej nadgarstków, przez łokcie, po ramiona, aż objął ją znów w talii. — Soph, jedyne, co robię, to patrzę, jak próbujesz mnie sprowokować.
Nachylił się bardziej, zatrzymując usta tuż przy jej uchu.
— Lubię to — mruknął, nisko, niemal mrucząc jej w samo ucho, zanim jego usta musnęły jej skórę. — Jak wychodzi z ciebie to twoje małe ziółko… — Jego dłoń zsunęła się wolno po jej boku, jakby celowo podkreślając każde słowo. Palce zatrzymały się na jej talii, wciskając ją odrobinę bliżej. — I ta twoja… „napalona” wersja, którą udajesz, że nie sterujesz.
Uśmiechnął się krzywo, ten uśmiech, który mówił bardzo jasno wiem dokładnie, co robisz.
— Chociaż wcale ci nie przeszkadza, że mi to działa na wyobraźnię — dodał, muskając ustami linię jej szczęki. A potem… potem już nic nie mówił, bo reszta działo się między nimi w milczącej komunikacji spojrzeń, drobnych dotyków i tej gry, którą zawsze rozpoczynała Sophia, nawet jeśli sądziła, że to on zaczyna. Carter doskonale wiedział, co robi. I co ważniejsze wiedział też, co robi ona. Każde jej cofnięcie się o pół kroku, każde spojrzenie spod rzęs, każdy uśmiech z tą delikatną, prowokującą nutą… To była gra. A on kochał tę grę. Kochał, kiedy próbowała przejąć kontrolę, żeby za chwilę oddać mu ją z powrotem. Dlatego się ociągał. Celowo. Cholera, wręcz z premedytacją. Nie dlatego, że nie chciał jej dotknąć. A dlatego, że chciał zobaczyć, jak bardzo będzie jej na tym zależeć. Zatrzymywał dłonie na jej skórze sekundę dłużej, niż było trzeba. Zbliżał usta do jej ust tak blisko, że mogła czuć jego oddech, ale nie całował. Patrzył jej w oczy z tym półuśmiechem, który mówił: no dalej, Soph… pokaż mi, że tego chcesz. Słyszał, jak jej oddech robi się krótszy. Widział, jak jej palce zaciskają się na jego karku mocniej. Czuł, jak jej ciało samo do niego wraca, choć jeszcze przed chwilą udawała, że zamierza zrobić krok w tył. A on pozwalał jej działać. Pozwalał jej prowadzić ten taniec, aż do momentu, w którym już nie musiał jej prowokować, bo robiła to za nich oboje. Uwielbiał tę jej zmianę: od miękkiej, czułej Sophii, do Sophii, która pragnęła go całą sobą.
Jego głos był niższy niż wcześniej, miękki, ale z tą znajomą drapieżną nutą, która zawsze pojawiała się, gdy Sophia bawiła się tą cienką linią między żartem a zaproszeniem. Kciuki przesunęły się po jej talii, jakby sprawdzały każdy jej drobny ruch. — Ale jeśli myślisz, że dam ci tak po prostu uciec… — dokończył, muskając wargami jej policzek w górę, aż do skrawka skóry przy jej wargach — …to chyba jeszcze nie nauczyłaś się, kogo sprowadziłaś do tej łazienki. Pochylił się i pocałował ją, nie gwałtownie, ale głęboko, powoli, tak, jakby każde zetknięcie ich ust miało mieć swoją chwilę w pamięci. Jego dłoń powędrowała na jej plecy, druga na kark, delikatnie splatając palce w jej włosach. Jej ciało wtuliło się w niego dokładnie tak, jak tego pragnął i jakby w tej jednej sekundzie cały świat mógł przestać istnieć. Kiedy się od niej oderwał, zrobił to niechętnie, jakby każde dodatkowe pół sekundy pocałunku było warte walki. Spojrzał na nią z góry — z uśmiechem powstrzymywanym tylko siłą woli.
— Masz rację — mruknął, śledząc wzrokiem linię jej szyi, obojczyka, aż znów spotkał jej spojrzenie. — Woda stygnie. — Jego oczy błysnęły tym znajomym, łobuzersko-czułym iskrami. — A my… mamy sporo do nadrobienia — dokończył nisko.
Carter
Pierwsze dni z Gigi były… inne. Chaotyczne, rozproszone, pełne drobiazgów, które nagle zaczynały mieć znaczenie. Carter czasem łapał się na tym, że patrzy na nią, jak biega pod stolikiem kawowym z pluszowym jednorożcem w pysku, i sam nie wiedział, jak to się stało, że w jego mieszkaniu znalazło się stworzenie, które potrafiło jednocześnie spaść z kanapy trzy razy w ciągu pięciu minut, wystraszyć się własnego odbicia w oknie, zasnąć na środku podłogi jakby świat był najbezpieczniejszym miejscem. Gigi była kulką energii, która nie uznawała granic. Carter sprzątał po niej szelki, zabawki, miski z wodą, gryzaki, a i tak co chwilę znajdował coś nowego, co postanowiła „przetestować”. Sophia śmiała się, że penthouse nigdy nie był tak żywy. A jednak, nie wszystko się zmieniło. Problemy, które wisiały nad Carterem, nie zniknęły tylko dlatego, że po mieszkaniu biegał słodki psiak. Telefony nadal dzwoniły. Wiadomości przychodziły seriami. Ktoś czegoś chciał, ktoś próbował go nacisnąć, czegoś dopilnować. Carter wracał czasem z tą samą zaciśniętą szczęką, ze spojrzeniem wbitym gdzieś poza horyzont. Ale… starał się. Naprawdę się starał. Kiedy Gigi wskakiwała mu na kolana, potrafił odczytać wiadomość później. Kiedy Sophia spała przy nim, wyciszał telefon, choć wiedział, że to oznacza, że czegoś nie dopilnuje. Kiedy wracał do mieszkania po nocnej jeździe po mieście, robił to ciszej. Delikatniej. W czwartek, wieczór wyglądał całkiem zwyczajnie. Sophia owinięta w koc na sofie, wyglądała na zmęczoną, może nawet bardziej niż ostatnio, a Gigi siedziała przy drzwiach, skomląc co kilka minut, jakby próbowała mu wytłumaczyć, że to jest moment spaceru i że to absolutnie nie podlega negocjacjom. — No dobra — mruknął tylko, zakładając jej szelki. — Idziemy, mała. Wyszedł z mieszkania z Gigi podskakującą obok niego jak bursztynowa piłeczka. I choć spacer zwykle trwał dwadzieścia, trzydzieści minut, tym razem przeciągnął się. Po drodze spotkał się ze swoim managerem w Midtown. Najpierw miało to być pięć minut rozmowy przy kawiarni na rogu. Pięć minut o kontraktach, terminach, jednej sprawie, która wisiała nad Carterem od tygodnia. Zrobiło się z tego piętnaście. Potem trzydzieści. Gigi wierciła się niespokojnie u jego stóp, domagając się uwagi. — Załatw to — rzucił w końcu, bardziej ostro niż zamierzał. Mężczyzna tylko skinął głową.
OdpowiedzUsuńCarter spojrzał na Gigi, poczuł ukłucie winy, a potem, zmarznięty z głową przeładowaną myślami, wrócił do budynku. Szuranie jej łapek niosło się po holu, kiedy otworzył drzwi penthouse’u. Carter zdjął smycz z nadgarstka, odłożył ją na konsolę obok drzwi i dopiero wtedy ruszył w jej stronę. Gigi pognała od razu do salonu, a on ruszył za nią, już z półuśmiechem, który pojawiał się u niego zawsze wtedy, kiedy wracał do domu i widział Sophię w środku. Zastał ją na kanapie, wtuloną w koc. Wyglądała… spokojnie. A może po prostu bardzo cicho. Nie od razu wyłapał, że to nie ta jej zwyczajna cisza. Podszedł do niej bez pośpiechu.
— Hej — mruknął. Zawiesił głos, unosząc brew, udając niewinność. Pochylił się żeby musnąć jej usta, a potem, zanim zdążyła zareagować, wsunął obie dłonie pod jej sweter, zimne jak cholera, dokładnie na wysokości jej talii.
— Zobacz, jak się poświęcam — zaśmiał się pod nosem, czując, jak jej ciało instynktownie podskakuje. — Prawie zamarzłem po drodze…
Śmiał się szczerze, lekko, tak jak tylko przy niej potrafił. Jakby ta jedna drobna głupota po spacerze była jego ulubionym rytuałem. Kochał to jej gwałtowne westchnięcie, ten odruchowy skręt ramion, kiedy zimno dotykało skóry. Pochylił się do niej, przytulając policzek do jej skroni.
— Tęskniłem — mruknął, wciąż rozbawiony, wciąż mrożąc ją dłońmi pod swetrem. Dopiero po chwili poczuł, że jej ciało reaguje inaczej niż zwykle. Że nie śmieje się z nim. Że nie szturcha go łokciem. Że jest sztywna. W pierwszej chwili chciał po prostu ją rozgrzać swoim śmiechem.
Chciał, żeby na moment zapomniała o zimnym, mokrym Nowym Jorku. Jego czoło zmarszczyło się lekko, a spojrzenie zatrzymało się dokładnie tam, gdzie miała schowane nogi pod brodą.
OdpowiedzUsuń— Co się stało? — zapytał łagodnie, choć w głosie pobrzmiewało to głuche napięcie, które ostatnio towarzyszyło mu codziennie. — Źle się czujesz?
Nie było w tym nic ostrego, nic podejrzliwego. Brzmiał, jakby już wiedział. Jakby wystarczyło mu jedno spojrzenie, żeby poczuć jej napięcie. Przywykł, że ostatnie dni były dla niej ciężkie. Że zasypiała szybciej, że kładła się obok niego i zapadała w sen, zanim zdążył się porządnie wtulić. Że czasem budziła się z bólem głowy. Tłumaczyła to jesienią, pogodą, stresem. Ale teraz… Teraz to było coś innego. Zbyt skupiona. Zbyt milcząca. Zbyt przejęta, żeby chodziło tylko o zmienne temperatury i przemęczenie.
Carter usiadł obok niej. Wyciągnął dłoń i przesunął kciukiem po jej policzku. Nie po to, by wymusić, żeby spojrzała mu w oczy, on wiedział, że i tak to zrobi, tylko po to, żeby poczuła, że jest obok. Że jest tu teraz, nie w tym mrocznym miejscu, w które ostatnio tak często uciekał.
Carter
Carter zamarł, nie tak teatralnie, nie tak dramatycznie, jakby ktoś wcisnął pauzę w jego klatce piersiowej. Raczej tak, jakby całe powietrze w salonie nagle zrobiło się za gęste, a on potrzebował ułamka sekundy, żeby je wciągnąć. Albo dwóch. Albo dziesięciu. Jego dłonie, jeszcze przed chwilą lodowate, rozbawione, psotne, spoczęły w pół gestu przy jej talii, potem wolno wysunęły się spod swetra, jakby bał się, że każdy jej mięsień jest teraz napiętą struną. Wolno, ostrożnie, aż usiadł obok niej, ale inaczej niż zwykle: nie nonszalancko, nie „na pół kanapy”, tylko blisko, tak blisko, jakby próbował być pewny, że naprawdę to usłyszał.
OdpowiedzUsuńTrzy tabletki.
Możliwe, że…
Przez sekundę, jedną krótką sekundę, coś w nim drgnęło. Coś, co wyglądało jak cień strachu. Albo wspomnienie. Albo jedno i drugie. Ale nie odsunął się. Nie warknął. Nie odwrócił wzroku, choć mógł. Zbyt często ostatnio uciekał przed wszystkim, co go przerastało. Przetarł dłonią twarz, wolno, bez słowa. Jakby chciał upewnić się, że jest tu naprawdę, a nie w jakiejś chorej symulacji własnego życia, które co chwilę wymyśla mu nowe testy. Kiedy na nią spojrzał, spojrzenie już było inne.
— Sophia… — wymówił jej imię tak, jakby ono było jedynym stałym punktem w tym, co przed chwilą się poruszyło pod ich stopami.
— To, że ominęłaś trzy tabletki… — zaczął spokojnie, starannie dobierając słowa, jakby każde miało jej odjąć po trochu strachu — …to jeszcze nie musi nic oznaczać.
Pochylił się bliżej, żeby widziała, że nie mówi tego na pocieszenie. Mówi to, bo naprawdę w to wierzy. — Nie jesteśmy w punkcie, w którym trzeba zakładać najgorszy możliwy scenariusz. — Jego głos był ciepły, niski, pewny. Dopiero po chwili, kiedy spojrzał na jej minę, zorientował się jak zabrzmiało to, co powiedział. „Najgorszy możliwy scenariusz” - ciąża.
— Źle to zabrzmiało — uśmiechną się blado, ledwie zauważalnie. — Mam na myśli, że to może oznaczać milion rzeczy. Twoje samopoczucie też. Jesień, stres, to, co ostatnio się dzieje… wszystko...
Odetchnął przez nos, powoli, jakby dawał jej rytm do naśladowania.
— Fakt, że je pominęłaś, nie znaczy automatycznie, że… — urwał, ale dokończył patrząc jej w oczy. —… jesteś w ciąży.
Delikatnie ujął jej podbródek między palce, odgarnął pasmo włosów na jej policzek, nie przerywając kontaktu wzrokowego ani na sekundę.
— Wiem, że twoja głowa już biegnie o kilka kroków dalej — powiedział cicho. — Ale dopóki nie wiemy, nie ma sensu się karać. Ani panikować.
Pochylił się i oprzedł czołem o jej czoło, jakby chciał ją na siłę sprowadzić z powrotem na ziemię. Cisza między nimi już nie była tą pustą, zawieszoną. Teraz była gęsta, bliska. Przesunął się jeszcze bliżej, tak że jego kolano dotknęło jej nogi. Oczywiście, że się stresował. Ciąża była ostatnim czego obecnie potrzebowali. Poza tym, Carter nie nadawał się na ojca. Był nieodpowiedzialny, miał wiele na sumieniu, jego życie było jednym wielkim bałaganem. A Sophia? Była na to za młoda. Zdecydowanie za młoda.
— Jutro kupimy test — dodał bez wahania. — Jeśli będzie negatywny, wrócimy do życiowego chaosu z Gigi gryzącą kable i wszystkimi moimi problemami, które i tak próbują nam wejść do sypialni. — A jeśli… — zaczął, ale głos mu się na moment załamał. Powietrze ugrzęzło w gardle. Opuścił głowę, zebrał myśli, a gdy znów na nią spojrzał, nie było w nim ucieczki. Ani strachu, który by kazał mu się odsunąć. Raczej coś ciężkiego, odpowiedzialnego, szorstkiego jak głęboki wdech. — …jeśli będzie inaczej, to też sobie z tym poradzimy — dodał. Jego głos na moment się zniżył, spoważniał, ale bez tej ostrości, której mógłby się bać
W środku wszystko w nim runęło. Nie pokazał tego. Ale w głowie… w głowie zapadła się pod nim podłoga. Bo prawda była taka, że kiedy usłyszał jej słowa, jego pierwszą reakcją nie była siła. Ani spokój. Ani ta opanowana, dorosła wersja siebie, którą uruchamiał przy niej, żeby nie musiała niczego sama dźwigać. Pierwszą reakcją był strach. Prawdziwy. Surowy. Uderzający w żebra jak cios. Myśl o dziecku w tym momencie była jak nagłe pęknięcie we wszystkim, nad czym od miesięcy próbował zapanować. Ledwo trzymał swój świat w całości, ledwo utrzymywał kontrolę nad sprawami, o których nawet nie mogła wiedzieć. Ledwo radził sobie z nocami, w których znikał, i z ludźmi, którzy go naciskali. Ledwo utrzymywał granicę między tym, co było jego przeszłością, a tym, co budował z nią. A dziecko? Teraz? To byłoby jak grom w sam środek najsłabszego miejsca. Zrobiłby wszystko, żeby ją ochronić. Ale czy by potrafił? Czy jego świat ten brudny, ciężki, zagrażający, nie wciągnąłby go jeszcze mocniej? Czy miał prawo wprowadzać w to kogoś jeszcze bardziej bezbronnego? To był moment, w którym naprawdę poczuł, jak wiele może stracić. Jak cienka jest ta granica między nimi a wszystkim, co czyhało za drzwiami. Jak okrutnie nieodpowiedni jest czas. Ale nic z tego nie powiedział. Żadna część tego, co pękło w nim w tej jednej, pierwszej sekundzie, nie przedostała się na zewnątrz. Nie pozwolił jej tego zobaczyć. Nie dziś.
OdpowiedzUsuńCarter
Carter objął ją mocniej, tak jakby na moment musiał przytrzymać ją przy sobie, zanim znów zacznie uciekać w te wszystkie myśli, których on nie potrafił jej teraz zabrać. Gdy mówiła, jego oddech spowolnił, jakby nasłuchiwał każdego drżenia w jej głosie. Jej słowa o „najgorszym scenariuszu” ugrzęzły mu gdzieś pod mostkiem, ale nie drgnął, nie pozwolił sobie na reakcję, która mogłaby wprowadzić choć odrobinę więcej chaosu.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że nie chciałaś — powiedział cicho, bardziej szorstko niż zwykle, ale nie do niej; raczej do myśli, której nienawidził, tej, której bał się, że mogła ją męczyć. — Chyba zaraziłaś się moim… roztrzepaniem. Wspominałem już chyba, że mam na ciebie zły wpływ? — powiedział uśmiechając się ciepło, jakby chciał tym nieco rozładować napięcie. Wsunął dłoń w jej włosy, muskając kciukiem jej skroń. Wyczuł, jak lekko się przy nim napina, jak odruchowo próbuje przepraszać za coś, co nie było winą, tylko niefortunnym zbiegiem okoliczności. Przeprosiny zabolały go bardziej, niż powinny. Sophia mówiła dalej, a każde jej słowo wbijało mu się w żołądek. O tym, że nie chciała. O tym, że nic nie może zaoferować. O tym, że on… teraz… nie jest kimś, kto ma miejsce na takie rzeczy.
— Soph… — zaczął, nisko, trochę chropowato. — Wiem, że nie jesteśmy teraz w miejscu, żeby mieć dziecko. To prawda. To byłby zły moment. Cholernie zły.
Nie ukrywał tego. Nie udawał, że nie zna realiów. Ona tego nie potrzebowała. Prawdy, tak. Kiedy przycisnęła dłoń do jego uda, jego ciało zareagowało od razu. Przesunął rękę na jej plecy, obejmując ją tak, jakby chciał osłonić przed całym światem.
— Nie będę udawał, że to mnie nie… — zawahał się, szukając słowa, którego nigdy wcześniej nie musiał używać przy niej. — Że mnie to nie rusza. Bo rusza. Bardzo.
Nie oderwał od niej wzroku. Patrzył jak ktoś, kto naprawdę próbuje utrzymać równowagę, mimo że grunt pod stopami przesunął się o kilka metrów w bok.
— Ale to, że nie jesteśmy gotowi… że sytuacja jest do dupy… to nie znaczy, że sobie z tym nie poradzimy.
Poczuł, jak jej oddech łamie się przy jego obojczyku. To przyspieszyło jego własny niewiele, ale na tyle, że musiał na moment zacisnąć dłoń na jej plecach.
— Chcesz, żebym teraz pojechał po test? — zapytał w końcu, już bez owijania w cokolwiek. Nie było w tym żadnego „czy powinniśmy”. Żadnego „może rano”. Żadnego wahania. Tylko konkret. Prosty, praktyczny. Jakby oferował wyrwę w tej duszącej niepewności, którą
oboje czuli jak napiętą linę pod skórą.
— Bo jeśli tak, to wychodzę natychmiast. I wracam szybciej, niż zdążysz pomyśleć, że zostałaś tu sama.
W jego oczach było wszystko naraz: panika, adrenalina, troska, napięcie, coś w rodzaju determinacji i ten ledwo widoczny, ukryty pod wszystkim strach, który nie pozwalał mu usiedzieć w miejscu.
— Powiedz tylko słowo, Soph. Zrobię, jak chcesz.
Carter przytrzymał ją przy sobie jeszcze przez chwilę, jakby próbował wyperswadować z jej ciała cały ten strach, który zebrał się między słowami. Był spięty. ale nie szorstki. Nie wybuchowy. Nie taki, jakiego mogłaby się obawiać. To nie była jego złość. To było jego przejęcie. Zbyt duże, by je ukryć, ale na tyle kontrolowane, żeby nie zniszczyć jej jeszcze bardziej.
Carter
Carter poczuł, jak Sophia wtula się w niego mocniej i przez kilka sekund nawet nie próbował się poruszyć. Oparł brodę o czubek jej głowy, jakby musiał ją tam przytrzymać, nie dla siebie, tylko dla niej. Przynajmniej dopóki jej oddech nie zaczął wracać do rytmu, który nie brzmiał jak panika udająca spokój. Ale w nim samym? W nim wciąż drgał ten cholerny, twardy niepokój, taki, który brał się z mieszanki odpowiedzialności i irracjonalnego strachu, że niektórych rzeczy po prostu może nie udźwignąć. Kiedy powiedziała, że „inaczej to sobie wyobrażała”, zacisnął szczękę na ułamek sekundy. Sophia miała rację. To był zły moment. Fatalny. Wszystko w nim chciało ją zapewnić, że to nic by nie zmieniło, że byliby w stanie unieść wszystko, co życie im rzuciło pod nogi… ale musiał też być uczciwy. I był.
OdpowiedzUsuń— Masz prawo tak czuć — powiedział w końcu, pochylając się, by dotknąć ustami jej włosów. — I też tak czuję. Nie będę ci wmawiał, że to idealny czas albo że to by było… proste.
Choć jego głos był spokojny, widać było napięcie po drobnych gestach. Po tym, jak odrobinę zbyt wolno wypuszczał powietrze. Po tym, jak jego dłoń na jej plecach była miękka, ale trzymała ją mocniej, niż zazwyczaj.
Nie był opanowany, po prostu dla niej był ostrożny. Kiedy powiedziała, że „to za wcześnie”, skinął lekko głową.
— Za wcześnie — powtórzył. — I bardzo nie w takich okolicznościach, w jakich cokolwiek z tego powinno się wydarzyć.
Gdy spojrzała na niego, nie uciekł wzrokiem. Musiała zobaczyć w jego oczach, że i on walczy. Że nie jest jej przeciwko. Że czuje to samo, tylko przeżywa inaczej.
— Ale masz rację w jeszcze jednej rzeczy — dodał ciszej, palcem muskając jej policzek. — Cokolwiek się wydarzy… poradzimy sobie.
Nie uśmiechnął się przy tym. Ale coś w jego oczach złagodniało, odsłaniając tę wersję Cartera, która wychodziła tylko wtedy, gdy naprawdę mu zależało. Kiedy poprosiła o dwa testy, parsknął krótkim, cichym śmiechem, nerwowym, ale szczerym.
— Jasne. — Przechylił głowę. — Wezmę nawet trzy, żebyśmy nie musieli rzucać monetą, który jest najmniej podejrzany.
A potem przyszło to zdanie, które na moment rozbroiło go bardziej niż wszystkie jej łzy czy strachy. „Nie jestem sama… Mam Gigi.”
Uniósł brwi, spojrzał na psa, leżącego do góry brzuchem, jakby świat naprawdę był prosty i nie zawali się przez jedną omyłkę w dawkowaniu hormonów i mruknął.
— Super. Świetnie. — Ton miał niby lekko obrażony, ale oczy mu błysnęły. — Czyli ja tracę pozycję twojego bezpiecznego miejsca na rzecz kogoś, kto wczoraj zjadł skarpetę.
Pochylił się do niej, przytulając ją jeszcze raz, może trochę za mocno, może trochę za długo. Bo musiał. Bo wychodzenie z tej kanapy i zostawienie jej choćby na dziesięć minut kosztowało go więcej, niż chciał pokazać. Kiedy odsunął się na tyle, żeby znów móc na nią spojrzeć, dotknął jej policzka kciukiem, miękkim, uspokajającym ruchem.
— Zostanę z tobą jeszcze chwilę — mruknął. — A potem pójdę. Gigi mnie odprowadzi wzrokiem, ty będziesz udawała, że nie panikujesz, a ja… będę biegł po te testy jak kretyn, żeby wrócić tu jak najszybciej.
Nachylił się, zahaczył nosem o jej nos, króciutko, czułe, odrobinę bezradnie.
— Będzie dobrze, Soph. Cokolwiek się okaże… przejdziemy przez to razem.
A potem, po sekundzie milczenia.
— Nawet jeśli nasz pies ma już w tej rodzinie większą władzę niż ja.
Carter ucałował ją krótko w skroń, jakby tym gestem chciał zostawić w niej coś, co wystarczy na te kilka minut, kiedy go nie będzie. Dopiero wtedy wstał z kanapy, zgarnął telefon i klucze z konsoli przy drzwiach, a Gigi poderwała się na łapy, merdając ogonem jakby szykowała się na wielką wyprawę.
— Zostajesz z mamą — powiedział cicho, wskazując ręką na Sophię. Dopiero potem uświadomił sobie jak niefortunnie ten żart zabrzmiał w tej konkretnej chwili.
Gigi usiadła na dywanie. I choć nie rozumiała słów, rozumiała ton. Została. Carter otworzył drzwi, jeszcze raz obejrzał się przez ramię na Sophię. Siedziała na kanapie, skulona w kocu, ale silniejsza niż chwilę temu. To wystarczyło, żeby mógł wyjść. Gdy tylko drzwi zamknęły się za nim, cały sztucznie utrzymany spokój pękł. Winda jechała zbyt wolno. Hol wydawał się za długi. Powietrze na zewnątrz było zimniejsze niż powinno, jakby Nowy Jork złośliwie przypominał mu, w jak gównianym chaosie żyli. I nagle został sam ze swoimi myślami. Trzy tabletki. Trzy. Jedno pominięcie mogło się zdarzyć. Ale trzy… to była statystyka, która zaczynała wyglądać jak przeznaczenie, nie przypadek. I dopiero teraz, gdy nie musiał być ostrożny przy Sophii, cała jego wyważona fasada zaczęła drżeć. Co jeśli test okaże się pozytywny? Co jeśli naprawdę będzie dziecko? Jego głowa nie zatrzymywała się ani na chwilę. Myśli uderzały o siebie jak dwie rozpędzone ciężarówki. Narkotyki. Ludzie, którym coś obiecał. Ludzie, którym nie chciał nic obiecywać, ale sytuacja go do tego zmusiła.
OdpowiedzUsuńSloane, Vegas, układy, których nie zdążył rozwiązać. Telefony, które odbierał nocami. Sprawy, od których chciał oddzielić Sophię tak samo, jak oddziela się ogień od benzyny. Dziecko w takim świecie? To było szaleństwo. Wszedł do sklepu na rogu, ledwo rejestrując, że kupuje testy. Wziął dwa. Potem dołożył trzeci, bo nie chciał wracać z dwoma i myśleć „a co jeśli oba są wadliwe”. Kasjerka spojrzała na niego dziwnie, ale on prawie tego nie zauważył. Im bardziej o tym myślał, tym większe miał wrażenie, że grunt pod nim zaczyna przypominać cienką linę nad przepaścią. Kiedy wychodził ze sklepu, wciągnął zimne powietrze głęboko do płuc. Nie pomogło. Serce i tak tłukło mu się jak szalone. Wtedy po raz pierwszy naprawdę poczuł, co dla niego znaczy. I jak bardzo ta sytuacja może ich połamać.
Carter szedł wolnym krokiem, jakby chciał dać sobie więcej czasu na osobności. Im bardziej zbliżał się do budynku, tym więcej myśli zaczynało w niego uderzać. Krótki, brutalny ciąg wniosków, których nigdy nie chciał wypowiedzieć nawet sam przed sobą. Jeden z nich był najgorszy. On nie był materiałem na ojca. Nigdy. Nie dlatego, że nie potrafił kochać. Nie dlatego, że nie potrafiłby się poświęcić. Problem leżał w czymś znacznie głębszym, w tym, że całe swoje dorosłe życie budował na kontroli, którą trzymał gołym nerwem. Na balansowaniu między światem, w którym żył, a światem, w którym udawał, że nie żyje. Styl życia, jaki prowadził przy Sophii, kolacje, cisza, ich łóżko, ich pies, to drobne, proste „normalne”, to było maksimum, na jakie było go stać. Granica, do której potrafił się nagiąć. Sakrament, który próbował utrzymać w dłoniach, choć nie miał do tego żadnych fundamentów. Ale dziecko? Dodatkowy obowiązek? Potrzeby, których nie można odłożyć na później? Życie, które zależałoby od niego w stu procentach? Myśl o tym wbijała mu coś zimnego pod żebra. Bo wiedział jedno, z bolesną, wstydliwą pewnością: może i potrafił być dobrym partnerem, ale nie ojcem. Jeszcze nie. Może nigdy. To, co robił dla Sophii, ten cały wysiłek, żeby być lepszym, spokojniejszym, bardziej obecnym… to było już balansowanie na krawędzi. Zachowywanie się dobrze w jednym aspekcie życia zużywało w nim całą energię, jakby każdy dobry dzień wypalał go od środka. Gdyby doszły do tego kolejne obowiązki, realne, twarde, codzienne, czuł, że pękłby. Nie dlatego, że by nie chciał. Dlatego, że zwyczajnie nie miał na to konstrukcji. Kiedy zbliżał się do wejścia do ich budynku, patrzył w górę na rozświetlone okna penthouse’u i poczuł w gardle gorycz.
Carter
Co ja jej mogę dać, jeśli to okaże się prawdą? Co mogę dać komukolwiek poza nią? Ona była jedynym obszarem, w którym udawało mu się jeszcze trzymać ten lepszy styl życia. I tylko dlatego, że kochał ją tak, jak jeszcze nikogo, jakby była dla niego jedynym bezpiecznym miejscem, jedyną kotwicą, jedyną motywacją. Ale nawet to było balansowaniem nad przepaścią. Testy w jego kieszeni nagle wydawały się cięższe niż jakiekolwiek pieniądze, problemy, układy czy zobowiązania, które ciągnęły się za nim całe życie. Otworzył drzwi do penthouse’u takim ruchem, jakby wracał z najzwyklejszego spaceru do sklepu, nie z misji, od której zależała ich przyszłość. W środku uniosła się głowa Gigi. Zamerdała ogonem dwa razy, podbiegła i zaczęła kręcić kółka wokół jego kostek. Carter przykucnął, przesunął dłonią po jej miękkiej sierści, chwilę dłużej, niż powinien, potrzebował sekundowego „oddechu”, choć nie mógł na to sobie pozwolić. Kiedy podniósł się i spojrzał na Sophię, zrobił to już z tym wyciągniętym na twarz, pozornie spokojnym wyrazem, który ćwiczył latami. Ten, w którym nikt by nie zobaczył, że serce wciąż tłucze mu o żebra. Podszedł wolno, bez gwałtownych ruchów, jakby bał się przestraszyć jej ciszy.
OdpowiedzUsuń— Mam je. — Jego głos był niski, równy… trochę zbyt równy. Usiadł obok niej na kanapie, wyciągając z kieszeni trzy niewielkie pudełka.
— Wziąłem… różne. — Wymusił półuśmiech.
Jego twarz była opanowana, ale oczy…
oczy mówiły coś innego. W nich paliło się przejęcie, napięcie i to jedno pytanie, którego nie powiedział na głos: czy ich życie właśnie się zmieni?
Carter
Carter usiadł obok niej tak blisko, jak tylko się dało, jakby sama przestrzeń między nimi mogła zrobić coś złego, jeśli zostało w niej choćby kilka centymetrów powietrza. Gigi ułożyła się przy jego stopach, jakby instynktownie czuła, że coś tu się dzieje, ale że musi zachować ciszę. Nawet ona była spokojniejsza niż zwykle. Carter nie był. Trzymał rękę na jej kolanie, a drugą na oparciu kanapy tuż za nią, nie dlatego, że szukał wygody, tylko dlatego, że musiał mieć ją w zasięgu. Jakby bał się, że każdy jej ruch, oddech, myśl, mogą mu uciec, jeśli puści ją choć na sekundę. Kiedy powiedziała „zimno znowu przyniosłeś”, uśmiechnął się półgębkiem, ale ten uśmiech był płytki, niepewny, kruchy.
OdpowiedzUsuń— Zawsze coś przynoszę — mruknął cicho. — Albo zimno, albo dramaty. Przynajmniej jestem konsekwentny.
Ale jego głos zdradzał jedno: nie był teraz ani trochę pewny siebie. Kiedy zebrała testy i poszła do łazienki, patrzył za nią tak długo, że dopiero po chwili zauważył, jak bardzo ma napięte ramiona. Oparł łokcie o kolana i splótł dłonie, zaciskając je aż zbielały mu kłykcie. Przez chwilę nawet Gigi podniosła łeb, jakby coś w jego ciele drgnęło zbyt gwałtownie. To były najdłuższe minuty jego życia. Nie chodziło o wynik. Chodziło o to, jak bardzo widział, że Sophia się boi. A on, choć jej nie okłamywał, nie mógł jej pokazać, że boi się tak samo. Czy byłby w stanie być ojcem? Nie. Jeszcze nie. Może nigdy. Kiedy wróciła, spojrzał na nią natychmiast, jakby sprawdzał, czy jej twarz nie zdradza czegoś, zanim jeszcze usiadła. Testy w jej dłoni wyglądały absurdalnie zwyczajnie. On za to czuł się tak, jakby trzymała w rękach trzy detonatory. Wyciągnął rękę, by przesunąć kciukiem po jej dłoni, gdy ścisnęła jego zimne palce. — Dobrze — powiedział łagodnie, choć w środku cały był napiętym drutem.
Kiedy położyła testy na stole, odwrócone do dołu, Carter spojrzał na nie jak na coś, co było w stanie zmienić cały krajobraz ich życia jednym ruchem. Trzy małe, plastikowe sztabki. Wszystko albo nic. — Ile trzeba czekać? — zapytał, cicho. Głos miał chrapliwy, nie z zimna, z emocji, które trzymał na wodzy. Serce biło mu za szybko. Oddech miał zbyt płytki. Ale nie drgnął. Z jej włosów pachniało herbatą, a od jej skóry biło to napięcie, które znał u niej, ale nigdy wcześniej nie było tak intensywne. Pocałował ją w skroń. Raz. Wolno. Kiedy przysunęła się bliżej, od razu objął ją ramieniem, przyciągając delikatnie, z absolutną ostrożnością, tą, którą rezerwował wyłącznie na momenty, gdy Sophia była tak spięta, że bał się, że pęknie pod własnymi myślami.
Przesunął dłonią po jej ramieniu, potem zsunął ją niżej, aż jego palce zaczepiły o materiał koca. Było jej zimno.
OdpowiedzUsuńJemu też, tyle że od środka. Nie patrzył na testy. Nawet nie próbował. Bał się, że jeśli spojrzy na nie zbyt wcześnie, to sam fakt patrzenia coś zmieni. — Wiesz… — mruknął, niby lekko, ale jego głos był szorstki od napięcia. — Jeśli te trzy plastikowe gówna, które wyglądają jak zabawkowe termometry, mają decydować o naszym dalszym życiu, to naprawdę liczyłem, że będą mieć chociaż… ładniejszy design.
Spróbował żartu. Minimalnego. Nie po to, żeby ją rozweselić, bo sam ledwo trzymał się w jednym kawałku, tylko po to, żeby nie siedzieć w absolutnej, duszącej ciszy. Gigi zaszczekała cicho, jakby chciała się wtrącić. Carter zerknął na nią i westchnął. Odwrócił się do Sophii.
Jego spojrzenie było inne niż dotąd, bardziej otwarte, jakby przestał kontrolować choć tę jedną rzecz, której kontrolować się nie dało: strach.
— Cokolwiek tam zobaczymy… — powiedział to nisko, prosto, bez dekoracji, ale i bez przesadnej odwagi. — Nie zniknę, nawet jeśli… nawet jeśli nie jestem gotowy na pewne… rzeczy.
Delikatnie, jakby bał się, że ją spłoszy, dotknął jej policzka. — Bo jesteś ze mną, a to trochę zmienia zasady gry.
I wtedy to coś najgorszego, czekanie, zaczęło się naprawdę. Minuta. Dwie. Każda była głośniejsza od poprzedniej, nawet jeśli zegar na ścianie tykał tak samo. Carter w końcu zamknął oczy, oparł czoło o jej skroń i wyszeptał, z półuśmiechem, który był cieniem, ale był.
— Może załatwmy szybko, zanim stracę nerwy i wyrzucę je za okno?
Jego dłoń zacisnęła się na jej udzie, odrobinę zbyt mocno, zbyt szczerze, zbyt prawdziwie. Był gotowy. A raczej: był przy niej. A to było jedyne „gotowy”, jakie potrafił dać.
Carter
Carter przez sekundę nawet nie zrozumiał, co widzi. Patrzył na te trzy testy, jakby ktoś podmienił mu rzeczywistość, przesunął mu ją o kilka stopni, tak że wszystkie linie na podłodze, wszystkie punkty odniesienia przestały być tam, gdzie powinny. Coś w nim po prostu… spadło. Jakby ktoś przeciął niewidoczny sznurek, który trzymał go w pionie. Nie drgnął. Nie odsunął się. Ale jego twarz w jednej sekundzie zrobiła się nienaturalnie spokojna, taki rodzaj spokoju, który bierze się z absolutnego przeciążenia. Oddychał, ale tak cicho, że brzmiał bardziej jak echo niż człowiek. Dopiero po długiej, absurdalnie długiej chwili mrugnął, jakby ten gest miał go wyrwać z tej zawiesiny. Jakby świat, który do tej pory trzymał jako tako na linach, puścił wszystkie zabezpieczenia naraz. Najpierw spojrzał na Sophię, bo tak nauczył się żyć. Najpierw ona, potem reszta świata. Widział, jak jej twarz traci kolor, jak cały ciężar tej jednej krótkiej informacji spływa jej na ramiona w milczeniu, którego żadne słowa nie były w stanie przerwać. Jej „cholera” wisiało w powietrzu jak echo czegoś dużo większego i dużo gorszego.
OdpowiedzUsuńPotem spojrzał na testy. Na wszystkie trzy. Wynik nie pozostawiał wątpliwości. Według Sophii, bo on nawet nie wiedział co te kreski znaczą. Przez sekundę, tylko jedną krótką, słabą sekundę, coś w nim się załamało. Nie na tyle, by pęknąć na zewnątrz. Ale od środka… jakby ktoś kopnął fundament, który od dawna trzymał się już tylko na przyzwyczajeniu. Nie powiedział ani słowa. Bo każde, jakie mu się cisnęło na usta, było zbyt ostre, zbyt pełne strachu, zbyt nie jego.
Jak, kurwa, mamy to udźwignąć?
Co ja mam jej powiedzieć?
Co teraz?
Myśli przewalały się po jego głowie jak lawina, którą próbował zatrzymać rękami. Nie potrafił. Kiedy jej dłoń drgnęła, jakby miała zamiar cofnąć testy, zabrać je z pola widzenia, strzepnąć rzeczywistość w kąt, Carter położył swoją dłoń na jej dłoni.
— Soph… — jego głos zabrzmiał niżej niż zwykle, chropowato, jakby coś przeciął go od środka. — To… — Zawiesił się. Miał wiele słów. Żadne nie chciało przejść przez gardło. — To się dzieje naprawdę. — Wyszeptał. — Jesteś w ciąży.
Usiadł ciężej na kanapie, jakby nagle zabrakło mu sił, by trzymać kark prosto. Oparł oba łokcie na kolanach, dłonie wplótł we włosy i przez moment wyglądał, jakby próbował jakoś poukładać to wszystko w głowie, ale żadna część tego nie chciała dać się ułożyć. Klatka piersiowa mu się uniosła, ale oddech nie przyszedł łatwo. Musiał zamknąć oczy na pół sekundy. — Kurwa… — dodał już pod nosem. Cicho. Nie w gniewie. W przerażeniu, które bolało. — Hej… — odezwał się cicho. Głos miał chrypawy, głębszy niż zwykle. — Popatrz na mnie. — Kiedy uniosła wzrok, zobaczyła w nim dokładnie to, czego on tak bardzo nie chciał pokazać: strach. Prawdziwy, nagły i przytłaczająco ludzki. Ale obok niego było też coś innego. Coś, co zmusił do wybrzmienia, bo ona była teraz jedyną osobą, której nie wolno było zostawić w zawieszeniu. — Kochanie… — pierwszy raz od dawna nazwał ją tak w takim tonie. Testy leżały między nimi jak trzy białe, plastikowe wyroki. Ale on wyciągnął do niej drugą rękę i delikatnie, bardzo powoli, odsunął je na bok, jakby usuwał coś, co właśnie przecięło im drogę. Gigi uniosła łeb, jakby wyczuła zmianę. Carter przesunął dłonią po Sophii, od uda aż po jej bok, żeby poczuła ciepło, które sam w tej chwili próbował stworzyć dla siebie. Nawet jeśli jego wnętrze właśnie pękło jak szkło pod ciężarem konsekwencji, które widział jasno jak cholerny neon. Dotknął jej twarzy, odgarnął pasmo włosów.
— To jest… — urwał, bo nie znalazł słowa, które nie byłoby albo kłamstwem, albo zbyt brutalną prawdą. Nachylił się i przyciągnął ją do siebie tak mocno, jakby był pewien, że za chwilę oboje mogą się posypać. Pozostała tylko cisza, jego szybkie bicie serca i jej oddech tuż przy jego szyi. I ta prawda, która wisiała nad nimi jak ciężar nie do uniesienia:
Byli w tym razem. Choć żadne z nich nie wiedziało, jak to unieść. Przez kilka sekund, długich, gęstych, wypełnionych tym samym ciężkim oddechem, nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Miał wrażenie, że każde słowo mogłoby rozsypać go jeszcze bardziej, a jeśli on pęknie, ona pójdzie razem z nim. A na to nie pozwoli. Poluzował uścisk na tyle, by móc spojrzeć jej w oczy. Miał wrażenie, że widzi w nich dokładnie to samo, co czuje, strach, rozpacz, brak gruntu, poczucie, że życie wywróciło się do góry nogami w jednej sekundzie. I musiał to przełknąć. Przełknąć, zanim powie coś głupiego. Zanim wyrzuci z siebie panikę, którą zostawił za drzwiami, ale która teraz wpełzała mu z powrotem pod skórę.
OdpowiedzUsuń— To nie tak miało wyglądać — powiedział w końcu, szeptem, ale z taką szczerością, że prawie bolało. Nie było w nim wyrzutu. To było stwierdzenie faktu, które wisiało w powietrzu od pierwszej odwróconej kreski. — Nie teraz. Nie w takim momencie. Nie w takich warunkach.
Przetarł dłonią twarz, przeciągnął palcami po brwi, jakby próbował zebrać myśli, które skakały jak roztrzaskane szkło. Zamiast tego znów wziął ją za rękę. Mocniej. Stabilnie.
— Soph… kochanie… — jego głos był chrapliwy, zduszony, ale w końcu bardziej obecny. — Nic nie robimy w panice. Chcę, żebyś wiedziała… że nie wymagam od ciebie żadnej decyzji teraz. Ani jutro. Ani za tydzień.
Wbił wzrok w testy, stojące na stoliku jak trzy małe, okrutne wyroki. — To dużo. Za dużo. I to nie jest coś, co możemy ogarnąć w jedną noc.
Podniósł wzrok z powrotem na nią.
— Powiedz coś. Cokolwiek. Bo jeśli będziemy milczeć… ja naprawdę zwariuję.— szepnął. Nie dlatego, że potrzebował odpowiedzi. Tylko dlatego, że bał się, że jeśli ona zamilknie… to rozpadnie się szybciej niż on.
Carter
Carter nie wiedział, w którym momencie jego ręce zaczęły ją przytrzymywać mocniej, czy wtedy, gdy wypowiedziała słowa „jestem w ciąży”, czy dopiero wtedy, gdy usiadła mu na udach, jakby musiała być bliżej, natychmiast, bez chwili zawahania, bo inaczej oboje rozlecą się na kawałki. Nie zatrzymał jej. Nie drgnął. Nie uciekł wzrokiem ani ciałem. Instynkt zadziałał szybciej niż myśli: jego dłonie od razu objęły jej biodra, palce wsunęły się pod materiał jej swetra, jakby to był jedyny stały punkt w świecie, który właśnie pękł pod ich stopami. Gdy przepraszała, jego pierś uniosła się gwałtowniej jakby te słowa uderzyły go mocniej niż wynik testu.
OdpowiedzUsuń— Nie przepraszaj… — Przerwał jej natychmiast, niżej, ostrzej, ale nie na nią. Dotknął dłonią jej twarzy, odgarnął pasmo włosów, które przykleiło jej się do policzka. W jego oczach nie było gniewu, ani cienia wyrzutu. Tylko ból. Tylko czyste, nagie przejęcie.
— To… — wyszeptał, przyciągając ją bliżej. — Nie zrobiłaś tego specjalnie. Nie chciałaś… tego też nie chciałaś.
Głos mu zadrżał, kiedy wypowiedział to „tego”. Ale nie odwrócił głowy. Nie spuścił wzroku. Patrzył wprost w nią. Kiedy jej ciało wtuliło się w niego, poczuł jej drżenie, drobne, ledwo dostrzegalne, ale prawdziwe. Odpowiedział tym samym. Nie potrafił udawać stalowego. Nie w tej chwili. Nie przed nią. Jej dłonie sunące po jego przedramieniu… to był jedyny dotyk, który utrzymywał go przy oddechu. Jego palce przesunęły się wyżej po jej plecach, obejmując ją mocniej, stabilniej. Jakby trzymał w ramionach coś kruchego, ale równocześnie wartego wszystkiego, co ma.
— Ja też tego nie zauważyłem — przyznał po chwili, głębokim, zmęczonym szeptem. — Jak bardzo byłaś zmęczona. Jak często zasypiałaś szybciej niż zwykle. Jak… jak cię to wszystko przygniatało. — To był moment, kiedy wreszcie, na sekundę, pozwolił opaść głosowi niżej, ciężej. — Powinienem był to zauważyć wcześniej.
Nie żeby ją obwinić. Żeby obwinić siebie, to było oczywiste w tonie. Gdy oparła głowę o jego ramię, Carter zamknął oczy. Jej oddech przy jego szyi był jedyną rzeczą, która go trzymała na powierzchni. Jej ciepło. Jej obecność. Jej strach, który rozpoznawał jak własny. Przesunął nosem po jej skroni, drobnym, drżącym gestem, który zdradzał więcej niż słowa. Gdy ją trzymał, coś w nim powoli, bardzo powoli wracało na swoje miejsce, nie spokój, ale determinacja.
— Damy sobie radę, Soph — wyszeptał.
A potem westchnął, ciężko, jak ktoś, komu właśnie odebrano wszystkie scenariusze i zostawiono tylko jeden. Ich. Razem. W sytuacji, która nie powinna się wydarzyć. Ale wydarzyła się.
Carter siedział z Sophią wtuloną w jego klatkę i po raz pierwszy w życiu poczuł, że jego myśli nie mają dokąd uciec. Zawsze potrafił przepchnąć je siłą, zagłuszyć adrenaliną, zajęciami, pracą, nocnymi telefonami, ale teraz… teraz każdy zakamarek jego świadomości był oświetlony tak jasno, że nie mógł schować się ani przed jednym zdaniem, które odbijało się w nim jak echo.
On nigdy nie myślał o dzieciach. To nie było coś, co odkładał „na później”. To było coś, czego nie dopuszczał do głowy w ogóle. W jego świecie dzieci były… czymś odległym. Czymś przeznaczonym dla ludzi, którzy mieli stałe życie, stabilne dni, spokojne noce. Ludzi, którzy budowali, a nie gasili pożary. Ludzi, którzy mogli zaplanować przyszłość na więcej niż trzy dni do przodu. On zawsze sobie wyobrażał, od kiedy tylko zaczął żyć sam po swojemu, że jego życie będzie… chaotyczne. Nieustannie trochę rozsypane. Trochę brudne. Trochę niebezpieczne. Że będą w nim gorsze okresy i lepsze okresy, ale wszystko będzie kręciło się wokół adrenaliny, pracy, ryzyka i tego, co potrafił. Rodzina? Dziecko? To było coś z innego świata. Z takiego, którego nie znał i którego nigdy nie uważał za swój. To nie miało być jego życie. Nie w jego głowie. Nie w jego planach. Nie w żadnym scenariuszu, który potrafił sobie kiedykolwiek ułożyć.
OdpowiedzUsuńSądził, że nawet kiedy w końcu się ogarnie… nawet kiedy jego życie wyhamuje, to nadal będzie za dużo w nim chaosu, za mało stabilności, za mało tego świętego spokoju, który jest niezbędny, żeby wychować małego człowieka, który nie ma pojęcia o tym, jak świat potrafi być brutalny. Nawet z Sophią, którą kochał bardziej, niż kiedykolwiek uznałby za możliwe, widział przyszłość, ale nie widział dziecka. Widział ich. Widział ciepło. Widoczki codzienności, które były jak plaster na jego przeszłość. Ale nie widział małej pary stópek kręcących się między nogami. Nie widział wózka. Nie widział kołyski. Nie dlatego, że nie chciał być kimś takim z nią. Tylko dlatego, że uważał, że się do tego nie nadaje. Że nie jest materiałem na ojca. Że jego własne życie nie nadaje się na tło dla czegoś tak kruchego. A teraz… Teraz to się działo naprawdę. Wbrew scenariuszom, planom, wyobrażeniom. Carter czuł, że ziemia nie tyle usuwa mu się spod nóg, ona zmieniła kształt. I nie wiedział jeszcze, czy potrafi po niej chodzić.
— Nie musisz wiedzieć teraz— mruknął cicho, prawie przy jej skroni. — Ani nawet jutro.
Odetchnął głęboko, pierwszy raz od chwili, gdy odwrócili testy. — Mamy czas — powtórzył, ale jego głos brzmiał inaczej niż jej. — Nie będziemy robić niczego… pod wpływem impulsu. Ani ze strachu. Ani z poczucia obowiązku.
Gdy wspomniała o rodzinie… coś w nim drgnęło. Jakby ktoś odchylił zasłonę, której nie chciał jeszcze ruszać. Jej palce sunące po jego skórze paliły go jak delirium, przyjemne, znane, ale teraz wymieszane z czymś cięższym. Z odpowiedzialnością i brakiem gotowości, która w nim pulsowała tak intensywnie, że miał wrażenie, iż zaraz się wygiełkuje na głos. Słuchał, jak mówi o tym, że zawsze wiedziała, że chce rodziny. Że on się pojawił. I że te wyobrażenia się nasiliły. Gdyby tylko wiedziała, jak to boli. Nie dlatego, że tego nie chciał. Bo gdyby jego życie wyglądało inaczej… może by chciał. Może nawet by tego pragnął. Ale jego życie nie wyglądało inaczej. I właśnie to dławiło go najbardziej. Jego dłoń zatrzymała się na jej plecach, wciskając ją do siebie mocniej, jakby bliskość miała utrzymać całą ich rzeczywistość w jednym kawałku. Zamknął oczy na moment.
— Jeśli zdecydujesz, że… — Urwał. Pierwszy raz naprawdę zabrakło mu słowa. „Że urodzisz to dziecko”, nie umiał tego powiedzieć głośno. „Że je usuniesz”, też nie przeszło mu przez gardło. Jego ramiona mocniej ją objęły, jakby to było jedyne, co w tej chwili mógł zrobić dobrze. — Powiesz tylko, czego ty chcesz — wyszeptał w końcu. — I ja za tym pójdę.
Carter
Carter uniósł wzrok, kiedy odsunęła się na tyle, by położyć dłonie na jego ramionach. To był moment, w którym naprawdę zobaczył jej twarz, bladą, przestraszoną, ale cholernie obecną. Jej oczy błyszczały od wszystkiego naraz: winy, odpowiedzialności, lęku, poczucia, że jakoś zawiodła… choć dla niego to było tak dalekie od prawdy, że aż go ścisnęło w środku.
OdpowiedzUsuń— To teraz nie ma znaczenia. Nie zrobiłaś tego celowo. — Pokręcił lekko głową. — To, że nie dopilnowałaś trzech tabletek… to nie jest powód, żebyś się teraz zadręczała. Nie cofniemy czasu.
Pozwolił jej wtulić się z powrotem, a gdy poczuł jej głowę przy swoim ramieniu, odetchnął tak, jakby to przerwało coś w nim, co do tej pory się zaciskało.
Carter podniósł na nią wzrok dopiero wtedy, kiedy położyła dłonie na jego ramionach i to spojrzenie było jakby ktoś odarł go ze wszystkich warstw, jakie nosił na co dzień. Cały ten chłód, opanowanie, ta twardość, którą nosił jak zbroję… wszystko było teraz porzucone gdzieś obok, obok tych trzech testów leżących na stoliku. Pochylił głowę lekko do przodu, głęboko, jakby musiał odetchnąć od środka. — Sophia… — powiedział miękko, a jednocześnie drżąco, jakby słowo samo wypłynęło z niego bez kontroli. Podniósł ręce i ujął jej twarz w dłonie. Delikatnie. Powoli. Jakby się bał, że każdy silniejszy ruch to za dużo na to, co oboje teraz czuli. — Wiem, że to nie jest tylko twoja decyzja. — przełknął ślinę, bo głos ugrzązł mu w gardle, niosąc ze sobą coś, czego zwykle nie dopuszczał. — Ale… to twoje ciało. — Przesunął palcem po jej policzku, wolno, jakby sprawdzał, czy ona naprawdę tu jest, czy to nie jest jakaś koszmarna projekcja strachu i zmęczenia. — I chociaż ja też poniosę konsekwencje… — westchnął, krótko, surowo — …to ty będziesz przez to przechodzić fizycznie. Ty będziesz czuła każdy etap. — Carter przesunął dłonie z jej policzków niżej, na jej szyję i linie żuchwy, jakby musiał ją czuć dłużej, głębiej i jakby każde dotknięcie miało mu pomóc ułożyć myśli, które w nim narastały, ciężkie i odpowiedzialne, ale wreszcie klarowne. — I dlatego… chcę, żebyś wiedziała, że chociaż decydować będziemy razem, to ja nie zamierzam naciskać cię w żadną stronę.
Jego głos był miękki, ale niosła go powaga, której nie próbował już ukrywać. Zamrugał wolno, a w jego spojrzeniu pojawiła się ta ciężka, bolesna szczerość, której nie potrafiłby wypowiedzieć nikomu innemu na świecie. Zbliżył się jeszcze bardziej, aż ciepło jego oddechu dotknęło jej ust. Jego dłoń przesunęła się znów na jej kark, palce wsunęły jej się lekko we włosy.
— Ale musisz wiedzieć jedno. Żebyśmy byli uczciwi. — Wziął głębszy oddech. — Jestem przerażony. Nie tobą. Nie nami. Tym, że mogę nie dorosnąć do tego, co to znaczy być… kimś więcej niż partnerem.
Delikatnie, niemal ze wstydem, przesunął dłonią po jej brzuchu, nie jak gest radości, ale jak coś, co wymagało od niego odwagi, której nie był pewien, że posiada.
— Nigdy nie widziałem siebie w roli ojca. Myślałem, że moje życie… będzie zawsze trochę szalone. Dobre, złe, ale zawsze… ruchome.
Nigdy nie czułem, że mam fundamenty, żeby być kimś, na kim ktoś może polegać od pierwszych minut istnienia.
Opuścił wzrok na chwilę, ale nie odsunął się. Jego ręce ściągnęły ją delikatnie bliżej, jakby chciał zamknąć ich dwoje w jednym, bezpiecznym punkcie rzeczywistości, choćby tylko na chwilę. Trwał tak jeszcze kilka sekund, tak blisko, że czuł każdy jej oddech. Jego dłonie wróciły na jej policzki, obejmując je tak delikatnie, jakby trzymał coś, czego nigdy nie chciał stracić, nawet jeśli świat właśnie walił mu się na głowę. Podniósł na nią wzrok.
Ten rodzaj spojrzenia pojawiał się u niego rzadko, bez zbroi, bez dystansu, bez żadnego z tych mechanizmów, którymi przez lata ratował się przed bliskością. I wtedy powiedział to, co wisiało mu w gardle od chwili, kiedy usiadła na jego udach i zaczęła szeptać przeprosiny, jakby naprawdę wierzyła, że go zawiodła.
OdpowiedzUsuń— Sophia… — zaczął cicho, nie spuszczając z niej wzroku ani na sekundę. — Ja cię kocham.
Powiedział to prosto, bez zawahania, bez ucieczki, bez żadnego „ale”, które mogłoby osłabić siłę tych słów. Jego kciuki przesunęły się po jej skórze, jakby chciał wryć je w nią razem z każdym oddechem. — I to „zawsze”, które ci wtedy obiecałem… — kontynuował, głos miał głęboki, miękki, absolutnie szczery — …ono się nie zmieniło. Nie cofnęło się ani o milimetr. Nie ma daty ważności. — Nachylił się bliżej, tak, że ich usta dzieliła tylko chwila, nie gest i dodał jeszcze ciszej. Jedna z jego dłoni zsunęła się na jej kark, przyciągając ją odrobinę bliżej, jakby musiał ją poczuć całą, zanim dokończy.
— Kocham cię, Soph — powtórzył jeszcze raz, wolniej, mocniej. Jeszcze chwilę patrzył jej w oczy, tak, jakby musiał upewnić się, że naprawdę dotarło do niej wszystko, co powiedział. Że nie została z tym sama ani w poczuciu winy, ani w ciężarze tej decyzji, ani w chaosie, który dopiero zaczęli dotykać od krawędzi. A potem jego spojrzenie złagodniało.
Nie dlatego, że było mu lżej. Tylko dlatego, że wiedział, że na dziś oboje doszli do ściany. Powoli, ostrożnie, przesunął dłonie z jej karku na jej ramiona, gładząc je kciukami, jakby chciał zdjąć z niej choć odrobinę napięcia.
— Wystarczy na teraz… — zaczął miękko, ale zdecydowanie. Jego głos był spokojniejszy, choć wciąż pełny emocji. Ten rodzaj spokoju, który pojawia się, gdy człowiek jest już absolutnie wyczerpany, ale trzyma się tylko dlatego, że druga osoba tego potrzebuje. — Jesteśmy oboje… przetłoczeni — dodał, pochylając się i opierając czoło o jej. — I nic, absolutnie nic, co powiemy teraz, nie będzie rozsądne. Ani dobre. Ani pomocne.
Musnął jej policzek opuszkami, bardzo delikatnie. — Chodźmy do sypialni. — Powiedział to cicho, jak prośbę, a nie polecenie. — Połóżmy się, ogrzejemy, spróbujemy chociaż zamknąć oczy. — Przesunął dłonią wzdłuż jej pleców, aż do dolnych żeber, gdzie zatrzymał ją ciepło i czułe, stabilne. — Jutro… — odetchnął głęboko — …wrócimy do wszystkiego. Do rozmowy. Do myślenia. Do tego, co dalej. — Kciukiem przejechał po jej żuchwie, wolno, jakby już sam ten gest miał ją odprowadzić do łóżka. — Ale dzisiaj… — spojrzał jej w oczy — …już dość.
Carter
Carter milczał przez moment, nie dlatego, że nie miał odpowiedzi, ale dlatego, że naprawdę starał się ją utrzymać blisko, w spokoju, w swoim oddechu. Jej słowa paliły go w środku, dokładnie tam, gdzie od lat niczego już nie dopuszczał. A jednak jej głos, jej wzrok, jej dłonie na jego szyi… przebijały wszystko. Pochylił się, opierając swoje czoło o jej, miękko, spokojnie, jakby próbował tym dotykiem zatrzymać ich oboje w miejscu, zanim ponownie zanurzą się w strachu. Jego dłonie zeszły z jej twarzy na ramiona i wsunęły się niżej, aż do jej talii, trzymając ją pewnie, ale łagodnie. Był zmęczony, rozbity, ale jej obecność trzymała go jak kotwicę. Kiedy uniosła głowę, by spojrzeć mu w oczy, on w końcu się odezwał.
OdpowiedzUsuń— Nie… nie będziemy już dzisiaj tego rozplątywać. — Dotknął opuszkami jej policzka. — Ani decyzji, ani konsekwencji. Niczego.
Ton nie był ani natarczywy, ani rozkazujący. To była prośba. Przepojona zmęczeniem i tą łagodną, miękką troską, którą miał tylko dla niej. Pochylił się i pocałował ją w czoło, powoli, długo, jakby to był jedyny gest, jaki miał siłę wykonać. Jego ręka przesunęła się na jej plecach, gładząc je w rytmie, który miał być uspokajający. — Jutro wrócimy do wszystkiego. — Obiecał. — Do tej rozmowy. Do naszych „co jeśli”. Do tego, co dalej.
Popatrzył jej w oczy i to spojrzenie było zupełnie inne niż te wcześniejsze. Już nie pełne paniki, tylko czegoś bardziej miękkiego, ciężkiego, ale jednocześnie… stabilnego.
— Okej… — mruknął, a jego głos był tym razem tak miękki, że prawie senny. — Zamówię jedzenie, napijemy się herbaty, weźmiemy prysznic… — wymieniał półszeptem, jakby mówił o czymś świętym, co miało ich utrzymać na powierzchni. — I położymy się. Tylko tyle. Nic więcej dziś nie musimy.
Powoli przesunął dłonie po jej plecach, nie po to, by ją zachęcić do zejścia z jego kolan, wręcz przeciwnie. Trzymał ją blisko, stabilnie, tak jakby wiedział, że jeśli teraz pozwoli jej odejść choć na centymetr, to oboje zaczną znowu tonąć w myślach.
Delikatnie przesunął nosem po jej skroni, po policzku, aż zatrzymał się przy jej ustach i jeszcze raz, szybciutko, uspokajająco je musnął.
Carter odpowiedział na ten pocałunek tak, jakby przez całą tę rozmowę trzymał go na końcu oddechu, miękko, spokojnie, z odrobiną tej czułości, która w nim pojawiała się wyłącznie dla niej. Nie pogłębił go, nie przyciągnął jej gwałtownie. Wsunął tylko dłoń na jej kark i przytrzymał tam, jakby chciał powiedzieć jestem tu, Soph, jeszcze tu jestem. Kiedy ich usta się rozdzieliły, oprzył czoło o jej czoło i zamrugał wolno, ciężko, jakby wszystko, co czuli dzisiaj, osiadło mu pod powiekami. Kiedy odsunęła się minimalnie, on nie odsunął się ani o milimetr. Nadal trzymał ją blisko, delikatnie opierając czoło o jej. Spróbował się uśmiechnąć, ale wyszło mu coś miękkiego, prawie nieśmiałego, jakby to „próbujemy być normalni” też było częścią tej delikatnej walki, którą oboje prowadzili. Przez moment tylko na nią patrzył. Na jej oczy, w których wciąż tlił się strach. Na usta, na których wibrowało echo tego krótkiego pocałunku. Na ramiona, które unosiły się w drżących oddechach. A potem przesunął dłonią po jej policzku, opuszką kciuka ocierając drobne krople wilgoci, które zebrały się w kąciku jej oka jeszcze nie łzy, ale coś blisko.
Carter
Tego wieczoru — inaczej niż zwykle — zapach jego perfum nie mieszał się z dymem papierosów. Sophia poczuła to od razu, jeszcze zanim zdążyła pomyśleć, dlaczego. Nie było tej znajomej, drapiącej w nozdrza nuty, która zwykle oplatała go niczym kolejna warstwa ubrania. Carter od kilku dni prawie w ogóle nie palił, przynajmniej nie wtedy, gdy był blisko niej. Odkąd zaczęło ją mdlić od zapachu kawy i większości intensywnych aromatów, on po prostu… odłożył papierosy. Bez komentarzy, bez deklaracji, bez robienia z tego wydarzenia. Z dnia na dzień przerzucił się na liquidy, łagodniejsze, subtelniejsze, prawie niewyczuwalne dla kogokolwiek poza nim samym. Chciał, żeby nic, dosłownie nic, co w nim było — żaden zapach, nawyk czy drobiazg — nie dokładało jej dyskomfortu. Nie mówił o tym. Nie musiał. Ona czuła różnicę. Dziś pachniał tylko sobą: chłodem listopadowego powietrza, elegancką nutą perfum. Bez nikotynowej ostrości. Bez ciężkości dymu. Był czystszy, spokojniejszy, jakby jej bliskość i wszystko, przez co razem przechodzili zmusiło go, by choć przez chwilę zachowywać się łagodniej wobec niej i wobec samego siebie. I kiedy stała obok niego w tłumie, trzymając go za rękę, to właśnie ten brak dymu, ta subtelna zmiana, uderzyła ją najmocniej: on naprawdę robił, co mógł, żeby jej było choć odrobinę lżej.
OdpowiedzUsuńCarter stał tuż obok niej, spokojny, barki rozluźnione, spojrzenie chłodne i pewne, ale ona znała go już na tyle dobrze, żeby dostrzec to, co inni by przegapili. Ten subtelny ucisk szczęki. To ledwo zauważalne napięcie w mięśniach szyi. Ten sposób, w jaki od czasu do czasu splatał palce w jej dłoni trochę zbyt mocno.
— Tak? — mruknął nisko, a kącik jego ust uniósł się w tym leniwym, cichym półuśmiechu, który widywała głównie wtedy, gdy byli sami. — Zapamiętam to.
Pozwolił jej wygładzić tę marynarkę, choć wcale tego nie potrzebowała. W jego oczach było coś ciepłego, prawdziwego, gdy patrzył, jak robi to z taką uwagą, jakby to on miał się dzięki temu poczuć lepiej. Pochylił się lekko, tylko dla niej, wskazując brodą w jej stronę.
— Ty też wyglądasz tak, że mógłbym się przyzwyczaić. — Jego głos obniżył się jeszcze bardziej. — Nawet do tego, że przez cały wieczór będę musiał pilnować, żeby ktoś nie patrzył za długo.
Zauważył też jej stres, wyraźny, choć dobrze maskowany. Nie mówiła nic, nie komentowała, ale on to widział. Czuł, jak jej dłoń lekko drży. Jak jej oddech jest trochę szybszy. Jak oczy uciekają na boki. Umiał ją czytać. Zawsze umiał. Nachylił się niżej, tak że jego usta musnęły jej skroń — subtelnie, tak, by nikt postronny tego nawet nie zauważył.
— Oddychaj — szepnął. Jego ręka objęła jej talię, powoli, zdecydowanie, tak jak wtedy, gdy musiała czuć, że nic jej nie grozi, nawet jeśli największym zagrożeniem były jej własne myśli.
Przez chwilę pozwolił jej patrzeć na tłum, salę, światła. A potem nachylił się jeszcze raz, tym razem trochę głębiej, jakby musiał zasłonić jej twarz przed wszystkim dookoła.
OdpowiedzUsuń— I Soph… — dodał cicho, tuż przy jej uchu, tonem miękkim, niskim, tylko dla niej. — Mogę cię stąd zabrać w każdej sekundzie.
Odsunął głowę, ale tylko odrobinę, tyle, by znów mógł spojrzeć jej w oczy. Widać po nim było, że miał swoje myśli. Swoje lęki. Swoje paranoje ostatnich dni. Ale przy niej trzymał to wszystko pod kontrolą. Jak zawsze.
Choć przez ostatnie dni rozmawiali dużo, Carter miał nieodparte wrażenie, że żadna z tych rozmów nie sięgała tam, gdzie naprawdę powinna. Słowa dotykały powierzchni, krążyły wokół istoty sprawy, ale nie przebijały tej cienkiej, przezroczystej warstwy, którą Sophia wokół siebie postawiła. Widziała, słuchała, odpowiadała. Była obecna, całym ciałem, całą czułością, którą mu dawała, ale w środku… trzymała coś głęboko, skrzętnie, starannie. Carter to czuł. Nie wiedział, czy to strach. Czy poczucie winy. Ale kiedy patrzył na nią teraz, w tej zielonej sukience, z lekko uniesioną brodą i spojrzeniem, które próbowało być odważne, widział coś jeszcze: zamykała przed nim drzwi. Nie robiła tego na złość. Nie z dystansu. Nie z chłodu. Robiła to z lęku i on wiedział, że właśnie dlatego rozmawiali „dużo”, ale nie „głęboko”. I nie wiedział, jak to przerwać. Jak do niej sięgnąć głębiej. Jak sprawić, by powiedziała mu wszystko, skoro bał się, że pierwszą rzeczą, jaką usłyszy, będzie to, jak bardzo jest przerażona, także nim? Jak zmusić ją do szczerości, której potrzebowali oboje, nie łamiąc jej jednocześnie tym ciężarem? Najgorsze w tym wszystkim było jedno: nie chciał, żeby choć przez sekundę czuła, że musi podjąć decyzję „pod niego”. Nie chciał być powodem, dla którego miałaby wybrać jedną z tych dróg, a potem… spojrzeć w lustro i żałować. Carter znał ten rodzaj żalu.
To uczucie, które siedzi w środku latami i nie rdzewieje. Nie chciał tego dla niej. Nie chciał, żeby się poświęcała. Nie chciał, żeby milczała z myślą, że go chroni. Nie chciał, żeby brała na siebie decyzję zbudowaną na jego życiu, jego niepewności, a nie na tym, co ona naprawdę czuje. Ale nie wiedział, jak sprawić, żeby otworzyła przed nim to, czego się bała najbardziej. Jak dotknąć jej lęków tak, żeby ich nie powiększyć. Nie miał pojęcia, jak zrobić pierwszy krok, który otworzy ją choć odrobinę bardziej.
Carter
Stał w półcieniu sali, a ona w zieleni swojej sukienki wyglądała jak jedyna rzecz, która naprawdę tu pasowała. Jego samego tu nie powinno być. Nigdy. Nie w tym świecie kryształów, białych obrusów i mężczyzn, którzy pachnieli starymi pieniędzmi, a nie ryzykiem. Ale kiedy stała obok zaczynał myśleć, że może jednak mógłby tu istnieć. Na tyle, na ile pozwoli mu stać za nią.
OdpowiedzUsuńJej słowa o willi w górach… uderzyły w niego mocniej, niż ich lekkość na to wskazywała. Bo ona nie mówiła o licytacji. Ona mówiła o ucieczce. O miejscu, gdzie mogłaby przestać udawać, że wszystko jest w porządku. Gdzie mogłaby w końcu wykrzyczeć albo wypłakać to, czego od kilku dni nie chciała wypuścić na głos. Mówiła o chwilowej wolności. Carter odwrócił głowę lekko w bok, jakby chciał ją w ten sposób ukryć przed wszystkimi spojrzeniami, które podlegały po sali. Jego dłoń na jej talii przesunęła się odrobinę niżej, stabilniej, bardziej pewnie.
— Trzy noce, hm? — mruknął nisko, kciukiem muskając kość jej dłoni. — W górach, z kominkiem… i jacuzzi.
Słowa były niewinne. Ton absolutnie nie. — Soph, kochanie — dodał szeptem, tak, że poczuła ciepło jego oddechu na skórze. — Musisz uważać, co mi proponujesz. Bo ja naprawdę wiem, jak wykorzystać trzy zimowe noce z tobą… bardzo efektywnie.
Kącik jego ust uniósł się minimalnie. Jego głos był niski jak mruknięcie, ocieplony znajomą łobuzerską nutą. Jego dłoń, dotąd oparta luźno o jej talię, zacisnęła się na niej odrobinę mocniej jak nieme podkreślenie słów. Jak znak, że wyobraźnia naprawdę ruszyła mu z miejsca. — I nie wiem… — mruknął, prostując lekko materiał jej sukienki na biodrze. Nachylił się bliżej, tak że jego usta musnęły jej skroń i tylko dlatego, że byli w miejscu, w którym wypadało się pilnować, nie zsunął ust niżej. — Czy ten prywatny szef kuchni będzie nam w ogóle potrzebny.
Jego usta drgnęły w półuśmiechu. Krótkim, ale prawdziwym. Była w tym nuta flirtu. Nuta nas. Dokładnie taka, której oboje tak desperacko potrzebowali. Po chwili jego spojrzenie stało się poważniejsze ale nie ciężkie jak przez ostatnie dni. Raczej głębiej skupione na niej. Bo wiedział. Widział za jej oczami wszystko, co trzymała w środku. Ten strach, który nie pozwalał jej zasnąć. To niedomówienie, które gryzło ją od środka. Te myśli, które wciąż zmieniały kształt i nigdy nie stawały się jasne.
— Wiesz, że jak tak to przedstawiasz… — mruknął nisko, z tym miękkim, drapieżnym podtekstem w głosie — …to będę miał żadnej konkurencji na tej aukcji. Będę licytował tak, że prowadzący zapyta, czy chcę kupić całą cholerą górę.
Uśmiechnął się, jakby na moment chciał odzyskać choć część tego wieczoru.
Carter słuchał jej uważniej niż pozwalał to po sobie poznać. Choć stał w tłumie eleganckich ludzi, choć dźwięk muzyki odbijał się od kryształowych żyrandoli, a zapach kwiatów i perfum mieszał się w powietrzu, jego uwaga nie odrywała się od niej ani na sekundę.
Carter parsknął cicho, kiedy wspomniała o tamtym „typie z przymusowym wolontariatem”, i przez krótką chwilę… naprawdę wrócił do siebie. Do tego Cartera, który potrafił jednym spojrzeniem wywołać u niej rumieńce, a jednym słowem wytrącić ją z równowagi.
Nachylił się do niej niżej trochę za blisko jak na elegancką salę pełną ludzi, trochę za intymnie jak na przyjęcie jej ojca tak, jak robił to tylko wtedy, gdy w jego głowie pojawiał się ten ton.
— Mhm… — mruknął, pozwalając, by jego nos ledwie musnął jej policzek. — Ten „wielki typ w dresach”… wygląda dobrze w garniturze?
Jego głos był niższy niż przed chwilą. Kiedy dotykała jego marynarki, wygładzała ją z wyuczonym ruchem, który zawsze robiła przy eleganckich wydarzeniach Carter nie przerywał. Podobało mu się to. Podobało mu się w sposób, który mówił więcej o nim, niż był gotowy jej powiedzieć w tej chwili: że odruchowo dopasowywał się do jej dłoni. Że lubił, kiedy go poprawiała, jakby był jej. Ale w jego głowie… działo się więcej. Zanim zdążyła odpowiedzieć, jego palce musnęły delikatnie jej biodro, niby poprawiając jej sukienkę, niby nic znaczącego, ale znali się już na tyle, że wiedziała, kiedy jego dotyk znaczy więcej, niż pokazuje.
Carter zauważył kelnera w tej samej sekundzie, w której zobaczył kątem oka nadchodzącą Maddie, uśmiechniętą, energiczną, już w trybie powitania gości. W jednej chwili jego postawa zmieniła się całkowicie jakby włączono w nim niewidzialny filtr, a spojrzenie z „prywatnie intensywnego” zamieniło się w grzecznie neutralne. Głos gotowy na small talk, choć w oczach wciąż tliło się echo jego poprzednich słów. Kelner zatrzymał się przed nimi i przechylił nieznacznie tacę. Elegancki, w białej koszuli i czarnej kamizelce, niosący dużą, srebrną tacę pełną wysokich kieliszków z szampanem. Bąbelki unosiły się powoli, w idealnie równych kolumnach. Zapach lekko słodkiego trunku wymieszał się ze świeżymi kwiatami z sali.
OdpowiedzUsuń— Szampan dla państwa? — zapytał z uprzejmym, profesjonalnym uśmiechem. Spojrzenie Cartera na moment padło na tacę. Szampan. Świetna okazja do zawahania się na pół sekundy. Sophia nie może go teraz pić. I nikt nie może tego zauważyć.
— Może później.
Kelner skinął głową i przesunął się w stronę kolejnych gości. Carter dopiero wtedy znów spojrzał na Sophię jednym z tych krótkich, łagodnych spojrzeń, które mówiły więcej niż słowa. A potem odwrócił się w stronę Maddie, która właśnie podchodziła, z tym uśmiechem, przy którym nie był pewien, czy to grzeczność, czy test. I gdy zatrzymała się przed nimi z promiennym uśmiechem, Carter już wyglądał tak, jakby absolutnie nic dwuznacznego nigdy nie przeszło mu przez myśl.
— Sophia! — rzuciła z szerokim uśmiechem, jakby właśnie odnalazła bohaterkę wieczoru. — I… Carter, prawda?
Carter
Carter pozwolił Sophii mówić, uwielbiał ten jej ton, trochę zaczepny, trochę miękki, pełen tej iskry, która przez ostatnie dni gasła, a dziś pierwszy raz od dawna znów zaczynała wracać. Słuchał jej o „efektownych sposobach”, o tym bikini, o tym, jak „we wszystkim wygląda dobrze”… i jak najładniej z jedną brunetką, a w jego spojrzeniu robiło się to charakterystyczne, cięższe ciepło, którego nikt poza nią nigdy nie widział.
OdpowiedzUsuńAle kiedy Maddie podeszła, kiedy wypowiedziała jego imię, gdy kelner odszedł a Sophia przeszła płynnie w rodzinny ton, Carter lekko przesunął dłonie, prostując się jeszcze bardziej. Już po paru sekundach było jasne, że wszedł w kolejną wersję siebie. Nie Zaire, nie chłopak flirtujący z własną dziewczyną tak, że mogłaby się zarumienić nawet w sali pełnej ludzi.
Carter znał ten ton. Ten luźny, niby-od niechcenia, ale podszyty czujnością kogoś, kto widzi znacznie więcej, niż pokazuje. Kogoś, kto całe życie funkcjonował w świecie szeptów pod stołem, w ocenach między jednym łykiem szampana a drugim.
— Miło cię w końcu poznać, Maddie. — Skinął jej głową uprzejmie. Nie sztywno. Ale z tą odrobiną dystansu, którą miewał, kiedy oceniał, po której stronie stołu stoi człowiek. — Sophia dużo o tobie mówiła.
Sophia dobrze wiedziała: to była prawda. Wiele razy wspominała siostry. I Maddie, która zawsze balansowała gdzieś pośrodku: zbyt mądra, by brać udział w dramach, zbyt świadoma życia, by udawać, że wszystko jest perfekcyjne. Maddie uśmiechnęła się pod nosem, jakby uznała, że Carter ma dość obycia, by nie brzmieć jak intruz w tym świecie.
— Tylko dobre rzeczy. — Dodał Carter, z tym rozbrajająco neutralnym tonem, który brzmiał jak komplement, ale jednocześnie był ściemą. Maddie przewróciła lekko oczami.
— Och, to znaczy, że jeszcze cię nie wkurzyłam — zaśmiała się krótko, ale nie złośliwie. — Daj mi pięć minut, jestem pewna, że nadrobię zaległości rodzinne.
Carter parsknął cicho pod nosem, ale niczego więcej nie skomentował.
Zamiast tego zsunął spojrzenie na Sophię.
Sophia od razu popłynęła w tę lekką wymianę zdań, on tylko raz mrugnął, przesuwając spojrzeniem między nimi. Nie peszył się, ale zmieniła mu się cała postura. Jego barki uniosły się nieznacznie, jakby wewnętrznie przygotował się na tę odsłonę jej świata. Tego oficjalnego. Rodzinnego. Kontrolującego. A jednak… głos miał miękki, kontrolowany. Carterowy, ale w wersji bardziej salonowej. Kiedy Maddie mówiła o Gwen i jej perłach, wciągnęła powietrze teatralnie i odchyliła głowę, Carter tylko uniósł kącik ust, subtelny, bardzo grzeczny półuśmiech, który można było odczytać na milion sposobów, ale żaden z nich nie był ani nieuprzejmy, ani prowokacyjny. Dopiero przy jej ostatnim zdaniu o „obmacywaniu się po kątach” Carter pozwolił sobie na krótki, niski pomruk śmiechu. Bez cienia wstydu. Bez udawania. Naturalny. On nie należał do ludzi, którzy czerwienią się, bo ktoś ich na czymś przyłapał.
Nachylił się odrobinę bliżej, ale formalny dystans zachował. Tyle, ile wypadało.
— Nie będziemy mieli nic przeciwko, jeśli zatrzymasz to dla siebie — mruknął cicho, nisko, uprzejmie, ale z delikatnym rozbawieniem, które unosiło jeden kącik jego ust. — Zwłaszcza że… — spojrzał na Sophię, jakby właśnie miał zdradzić coś poufnego, choć wcale nie mówił tego szeptem — …to była bardzo niewinna wersja „obmacywania”.
Sophia mogła wręcz poczuć, jak jego palce lekko, bardzo lekko, drgnęły na jej talii w tym jednym momencie. Tylko na ułamek sekundy. Tyle, by ona wiedziała. Ale żeby nikt poza nimi nawet nie miał prawa zauważyć.
Odchrząknął lekko, jakby od niechcenia, i odsunął dłoń od biodra Sophii dokładnie o pół centymetra.
Wystarczająco, żeby nie wyglądało to „po kątach”… ale nie na tyle, by Sophia poczuła, że ją zostawia.
OdpowiedzUsuń— No dobrze, Carter, witaj na rodzinnej uroczystości chaosu. Jeśli przetrwasz pierwsze piętnaście minut, to potem już tylko z górki.
Carter uniósł brew, jakby mierzył to zdanie miarą własnych doświadczeń.
— W chaosie czuję się jak w domu — odparł spokojnie.
Carter słuchał ich wymiany zdań z tym swoim cichym, kontrolowanym półuśmiechem, nie tym głośnym, zaczepnym, który rezerwował dla Sophii, ale subtelnym, bardziej „publicznym”, który nie odsłaniał za dużo. Stał blisko, dłoń wciąż na jej talii, choć już tylko jako dyskretny gest obecności, nie flirtu. W jego spojrzeniu było jednak coś, czego Maddie, nawet gdyby się uparła, nie mogłaby przeoczyć: niechęć do tych ludzi tu, ale jednocześnie bardzo wyraźne „jestem tu dla niej”.
— No dobrze, idę im powiedzieć, że dotarliście, zanim twój ojciec zacznie tu chodzić w kółko. Bądźcie grzeczni… przynajmniej dopóki nie zgasną światła. — Uniosła kieliszek. Carter znów uniósł tylko brew, a kiedy odeszła odwrócił się do Sophii, pochylając się lekko, tuż tak, by jego słowa należały wyłącznie do niej.
— Chcesz, żebyśmy podeszli do twojego ojca teraz? — Zapytał półgłosem, miękko, jakby wracał do ich małego świata po krótkiej przerwie. — Zanim ktoś jeszcze uzna, że musimy się wytłumaczyć z tego, jak na siebie patrzymy.
Carter poprowadził ją parę kroków w bok, w miejsce gdzie światła były odrobinę przygaszone, a muzyka na tyle cicha, by mogli na sekundę odetchnąć. Uśmiech, ten prawdziwy, nieoficjalny, ten który zarezerwowany był wyłącznie dla niej, wrócił na jego usta i nie próbował go już ukrywać.
Nachylił głowę lekko do jej ucha. — Wiesz… — mruknął, tonem jakby dzielili jakiś zupełnie niepoważny sekret. — Jeśli jeszcze jedna osoba zasugeruje, że się obmacujemy, to naprawdę zacznę się zastanawiać, czy nie powinniśmy… dla zasady… spełnić oczekiwań.
Odchylił się z niewinną miną, jakby absolutnie nie powiedział przed chwilą czegoś, co mogłoby ją spalić na miejscu.
— Tylko tyle, żeby potwierdzić plotki, nic więcej. No i żeby Gwen nie była… zawiedziona. — Żart. Czysty, lekki żart. Nie przesuwał dłoni niżej, ale jego kciuk przesunął się po jej talii tak delikatnie, tak dyskretnie, że tylko ona mogła to poczuć. — Ale spokojnie — dodał jeszcze ciszej. — Dziś będę wyjątkowo przyzwoity. — Krótkie spojrzenie w dół, na jej usta. Rozbawione, ciepłe, miękkie. A potem poprawił jej kosmyk włosów przy skroni, jakby jego jedynym zadaniem na tym przyjęciu było sprawić, żeby choć na chwilę zapomniała o wszystkim, co ciążyło jej w środku.
— No i… — rzucił jeszcze lżejszym tonem. — Jeśli chcesz za chwilę znów udawać, że wygładzanie marynarki jest całkowicie przypadkowe, to obiecuję: będę stał zupełnie nieruchomo. — Uniósł brew. Bezczelnie. Cicho. Tak, żeby tylko ona wiedziała, że się droczy.
Carter
Carter pozwolił jej na ten ruch, na to drobne roszczenie przestrzeni, które dla niego było czystą słodyczą i czymś tak cholernie własnym, że zrobiło mu się cieplej w środku, zanim jeszcze jej usta dotknęły jego. Nie pogłębił pocałunku, choć bardzo mógłby. Pozwolił jej nadać mu dokładnie taki kształt, jaki chciała, miękki, krótki, znaczący.
OdpowiedzUsuń— „Czegoś mi brakowało”, hm? — mruknął nisko, jakby dopiero teraz zorientował się, o co jej chodziło. Jego ton był miękki, zaczepny, ale pod spodem… niższy, cieplejszy. Ten, który miewał tylko wtedy, gdy coś naprawdę w nim ruszało. — To zostawiasz mi jako odznakę? — zapytał, pochylając się na tyle blisko, że ich nosy niemal się musnęły. — Żebym nie wyglądał… zbyt idealnie?
Uśmiech mu drgnął, bardzo wolno, jakby z trudem go powstrzymywał.
— A może po prostu chcesz mnie „zaznaczyć”, żeby nikt nie miał wątpliwości co do tego, z kim tu jestem, hmm? — Zniżył głos jeszcze bardziej. Wbrew pozorom nie było w tym ani cienia prowokacji, to była czysta, intymna czułość podszyta ich własnym językiem.
— Zostańmy tu chwilę — zgodził się bez wahania, bo tak naprawdę oboje wiedzieli, że ta mała, ukryta nisza była wszystkim, czego teraz potrzebowali. Nie tłum ludzi, nie Gwen, nie rodzina. Nie stres, który czekał przy okrągłych stołach. Tylko oni. — I wiesz… — dodał, przesuwając kciukiem po jej biodrze, bardzo powoli, bardzo świadomie — …jeśli myślisz, że to był całkiem dobry sposób na „przygotowanie mnie” przed wejściem do rodzinnego kręgu…
Pochylił głowę, tak blisko jej ucha, że ciepło jego oddechu otuliło jej skórę.
— …to muszę ci przyznać, że zaczynasz mnie odrobinę rozpraszać, mała. — Odchylił się centymetr, dwa. — W najlepszy możliwy sposób.
Jej pocałunek wisiał jeszcze w powietrzu, miękki i spokojny, a on… trzymał go w sobie jak coś, czego absolutnie nie chciał wypuścić.
— Ale mam tam wejść — kiwnął głową w stronę sali balowej, gdzie już zaczynali się kręcić goście, muzyka robiła się głośniejsza, a gwar gęstniał. — Po tym pocałunku — mruknął nisko, jakby dopiero teraz zbierał się do słów, które cisnęły mu się na język. Zawiesił głos, przełyknął powietrze, jakby musiał zbadać ostrożnie każdą emocję, którą w sobie czuł.
— …to muszę trochę ochłonąć.
Brzmiało to pół-żartem, pół-prawdą, bo w środku było to wszystko naraz, ciepło, głód jej bliskości, adrenalina, ten rodzaj spokoju, który brał tylko od niej.
Nachylił się, oparł ustami o skroń Sophii na krótki moment. Ta drobna, miękka czułość nadal była jego ulubionym językiem. — Tak — mruknął przy jej włosach. — Mogę tu z tobą stać cały wieczór. — Cicho się uśmiechnął. — Nawet, jeśli Maddie wróci i zacznie gadać, że blokujemy jej drogę ewakuacji.
Wyprostował się dopiero po chwili, a jego dłoń nie odsunęła się ani na centymetr, jakby nadal chciał trzymać ją blisko.
— Ale… — dodał, a w jego uśmiechu pojawiła się ta znajoma, niegrzeczna półnutka, którą zawsze potrafiła rozpoznać, — …jeśli jeszcze chwilę będziesz tak na mnie patrzeć… — Jego palce musnęły linię jej talii nie nachalnie, nie ostentacyjnie. Tak, jakby potrzebował upewnić się, że ona tu stoi. Że to nie chwilowa ulga w jego głowie, tylko rzeczywistość, która w końcu nie próbuje go kopnąć. — …to będziemy mieli większy problem niż sama Gwen.
To był żart, ale z tym rodzajem szczerości, który mówił, że naprawdę mógłby zapomnieć o całej sali balowej. Delikatnie ujął jej dłoń, splatając ich palce tak naturalnie, jakby robili to całe życie, a nie tylko kilka miesięcy.
Wyprostował się jednak powoli , to jego „wracam do siebie, ale nadal jestem przy tobie” i odgarnął jej włosy z ramienia jednym, zbyt miękkim ruchem, jak na faceta, który w klubie budził respekt samym spojrzeniem.
— Dobra. Daj mi znać, kiedy mam wejść na to pole minowe. — Westchnął tak, jakby przygotowywał się do wejścia na ring. — Zanim twoja siostra wróci po posiłki i naprawdę zacznie opowiadać, że mnie obmacujesz.
Carter
Carter parsknął pod nosem, cicho, krótko, tym swoim półuśmiechem, który robił się szerszy tylko wtedy, kiedy naprawdę coś go rozbroiło. A jej słowa właśnie to zrobiły. Nie zatrzymał jej dłoni, kiedy sunęła mu po plecach, wręcz przeciwnie, poczuł, jakby każdy centymetr jej dotyku przywracał mu właściwe ciśnienie, właściwy rytm. Jakby nagle ktoś przełączył go z trybu „przetrwaj wieczór” na „zrób miejsce, to jest wasz moment”.
OdpowiedzUsuńNachylił się lekko, prawie niewidocznie, żeby odpowiedzieć jej tym samym ciepłem, które wracało do niego tylko przy niej.
— Chcesz, żebym wyglądał jak twój? — Powtórzył miękko, tonem tak niskim, że słyszała go tylko ona. — To akurat wychodzi ci bez żadnego wysiłku.
Kciukiem przesunął po wąskiej linii jej talii, niby przypadkiem, niby dalej w granicach przyzwoitości, ale odrobinę zbyt czule, by można to nazwać neutralnym gestem.
— Nie martw się — mruknął dalej, pochylając głowę tak, że ich czoła prawie się musnęły. — Żadna tu sobie nie pomyśli, że może wrócić ze mną do domu. Patrzą, bo nie ogarniają, jakim cudem facet, który wygląda jak ja, znalazł się w takim miejscu jak to, w dodatku z córką gospodarza…
Powiedział to spokojnie, bez przechwałek, ni to komplement, ni stwierdzenie faktu. Czysta, męska pewność podszyta czułością.
— Jedna brunetka mi wystarczy — dodał ciszej, dotykając lekko nosem jej policzka. — I nie zamierzam tego zmieniać.
Kiedy wtuliła się w niego, objął ją od razu tak, robił to już setki razy, jakby jego ciało samo wiedziało, w jaki sposób ją otoczyć, żeby poczuła się choć odrobinę lżej. Tak delikatnie, że nikt nie mógłby się przyczepić. Tak pewnie, że wątpliwości nie miało tu żadnych.
— Ochłonięcie, hm? — powtórzył z lekkim śmiechem pod nosem. — Musisz się bardziej postarać, żeby pomóc mi… ochłonąć.
Jego dłoń przykleiła się do jej pleców, przytrzymał ją przy sobie dokładnie sekundę dłużej, niż powinien. I dopiero wtedy wypuścił powietrze, jakby naprawdę musiał dojść do siebie po tym, co się właśnie między nimi wydarzyło.
— Chyba, że chcesz pokazać mi któreś z tych… „ciekawych miejsc” — uniósł brew, jakby dopiero teraz złapał pełen sens jej słów. — Bo, kochanie, jeśli będziesz dalej szeptać mi takie rzeczy, to… — Zniżył głos tak, że jej skóra zareagowała natychmiast. — …to ty będziesz miała więcej problemów niż ja. Bo chyba nie znasz mnie jeszcze od tej… bardziej szalonej strony.
Uśmiechnął się trochę groźnie, trochę rozbawiony, trochę tak, jakby już planował jakieś absolutnie nieodpowiednie wykorzystanie tego półcienia, gdyby Maddie nagle nie wróciła.
— Obmacujesz mnie cały czas — mruknął z udawanym oburzeniem. — I bardzo dobrze. — Odszukał jej spojrzenie. — Rób to dalej.
Kiedy wspomniała o tym, że mogą już ruszyć, skinął głową, niechętnie, ale bez komplikowania. Przesunął dłonią po jej plecach, prowadząc ją dyskretnie w stronę sali, ale jeszcze zatrzymał się na pół kroku.
— Ale zanim pójdziemy do twojego ojca… — urwał, zerkając kątem oka na rosnący tłum ludzi i kelnerów — …muszę wiedzieć jedno.
Jego głos był miękki, ale stanowczy. Ta rzadko spotykana kombinacja, która u Cartera pojawiała się tylko wtedy, kiedy brał coś, lub kogoś, na poważnie. Bez gry. Bez półśmiechu. Bez tej zaczepki, którą przez chwilę maskował własny niepokój. — Trzymasz się? — Zadał to cicho, tak jakby tylko ona mogła to usłyszeć. — Tak, jakby każde słowo miało znaczenie. — Chcę to zobaczyć na twojej twarzy, nie tylko usłyszeć. — dodał. Delikatnie, ale uważnie. Z jego zwyczajową ostrożnością w sytuacjach, w których chodziło o nią.
Carter
Carter nawet nie próbował udawać, że te kilka minut w półcieniu go nie wyłączyło ze świata. Bo wyłączyło. Kompletnie. To, jak mówiła. Jak się uśmiechała. Jak wracała powoli, nieśmiało, ale wracała do tej swojej miękkiej, figlarnej energii, którą pokochał szybciej, niż był gotów przyznać. Jej dłoń na jego policzku. Jej głos tuż przy jego ustach. Jej zapach, bez kawy, bez papierosów, tylko ten czysty, świeży, znajomy. Nachylił się do jej ucha tak, jak lubiła najbardziej — cicho, miękko, nisko — tak, że jej skóra natychmiast zadrżała.
OdpowiedzUsuń— Soph… — To brzmiało jak ostrzeżenie. Miękkie. Niebezpiecznie przyjemne. — Podoba mi się twoje myślenie. Za bardzo. — Jego palce na jej talii zacisnęły się nieznacznie. — Ale jeśli chcesz „odblokować nowy poziom”, to uwierz mi… — oczy mu ściemniały, uśmiech był zbyt pewny, by dało się go pomylić z czymkolwiek innym — …jesteś na dobrej drodze..
Nachylił się tak, że ich nosy prawie się dotknęły. — Masz full access od dawna. Tylko… nie jestem pewien, czy jesteś gotowa na wszystkie poziomy.
Nie musiał dotykać jej mocniej, wystarczyło to, w jaki sposób mówił. To w jaki sposób patrzył. Cień czegoś intensywnego pojawił się w jego oczach, tego, co ona trafnie nazwała „mrocznym blaskiem”.
Carter nie był człowiekiem, którego łatwo było rozbroić, ale teraz… teraz rozbrajała go bez wysiłku. Każdą drobnostką. Każdym tonem. Każdym spojrzeniem, które w nim zatrzymywała, jakby miała do tego pełne prawo.
— Zamierzasz mnie oznaczyć jak cholerną własność?
Ciepły, figlarny ton. Taki, który mówił, że uwielbia każdy milimetr tej wersji jej, tej swobodnej, tej pewnej siebie, tej bawiącej się nim jak przedtem. Przesunął dłonią od jej talii po żebra powoli, pieszczotliwie, z krótkim zatrzymaniem kciuka tuż pod linią sukienki.
— To żaden problem — dodał. — Ja nie mam nic przeciwko temu, żeby wszyscy widzieli, że należę do ciebie.
Zrobił krótką pauzę, prowokacyjnie. I właśnie wtedy jej śmiech — lekki, prawdziwy, całkowicie go złamał. Przez jeden moment wyglądał na kogoś, kto chciałby ją po prostu stąd porwać. Zabrać do tej willi, do samochodu, do pierwszego pustego pokoju za rogiem. Ale… zatrzymał się. Oddychając głębiej, żeby znowu wrócić do bycia tu. Oparł czoło o jej czoło.
— To, co robisz… to nie jest niewinne — wyszeptał. — To nielegalne…
Przymknął oczy na ułamek sekundy, jakby musiał się zebrać, żeby nie zrobić czegoś absolutnie nieodpowiedniego w środku rodzinnej gali.
Dopiero po jej spokojnym, pewnym „jest w porządku” coś w nim naprawdę popuściło. Jego spojrzenie złagodniało. Nie zgasło, nie wycofało się, po prostu złagodniało tak, jak tylko ona potrafiła go złagodzić. Uniósł ich splecione dłonie i, nie przejmując się nikim, kto akurat przechodził obok, pocałował jej palce. Krótko. Miękko. Z czułością, którą przed światem skrzętnie ukrywał, ale jej już nie.
— Dobra. — Jego głos był cichy, ale pewny. — Jeśli coś pójdzie źle, wychodzimy od razu. Nie czekamy na żadne wyjaśnienia, nie słuchamy żadnych fochów. Zabieram cię i wracamy do domu. Albo jedziemy stąd prosto w te góry, zanim ktokolwiek się zorientuje.
Nachylił się ponownie, tym razem bliżej jej skroni.
— Gotowa? — powtórzył miękko.
Ale zanim pozwolił jej ruszyć, dodał półgłosem, z tym swoim niskim, intymnym mruknięciem. — Bo jeśli nie, to mam pomysł, jak cię jeszcze chwilę zatrzymać tutaj w kącie. I żadna aukcja mnie wtedy nie powstrzyma.
Jego uśmiech był miękki. Ciepły. Bezczelnie pewny siebie. Dokładnie ten, którego brakowało jej od tygodni. — A ten pocałunek… był o wiele za krótki. Musisz go później poprawić — mruknął ostatni raz, żartobliwie, jakby chciał rozgonić ciężar.
Carter
To był moment, w którym na jego twarzy pojawił się ten szczególny, niebezpiecznie powolny uśmiech. Taki, który zaczynał się w jednym kąciku ust, a potem pełzał dalej, grawitacyjny, ciężki, męski. Ten uśmiech, który widziała tylko ona, kiedy celowo wytrącała go z równowagi.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, że jak mówisz takie rzeczy, to utrudniasz mi bycie tym dobrym chłopakiem, którego mogę pokazać twojemu ojcu? — zaczął nisko, prawie mrucząc. Nachylił się, aż jej włosy muśnęły jego policzek. Nie dotknął jej ustami, właśnie dlatego, że to byłoby przekroczeniem tej jednej cienkiej granicy, którą jeszcze mieli trzymać. Ale jego głos był już zbyt cichy, zbyt ciepły, zbyt wibrujący, żeby mogła udawać, że jej to nie dotyka. Jego oddech musnął jej skórę.
— Jeśli to była próba, żeby mnie wyprowadzić z równowagi, to ci się udało. W pięć sekund.
Przesunął nosem po jej skroni, delikatnie, bardziej intymnie niż wypadało w miejscu publicznym. Oderwał się dopiero wtedy, gdy musiał. Gdy wiedział, że jeśli zostanie tu jeszcze dwie sekundy, to na pewno nie pójdą do jej ojca.
Jego spojrzenie ciemniało nie dlatego, że był zły. Tylko dlatego, że próbował utrzymać się w ryzach. Wyprostował się powoli, jak drapieżnik, który orientuje się, że jeśli nie cofnie się o pół kroku, to w sekundę zrobi coś totalnie nie do przyjęcia w świetle chandelierów i filarów hotelowego lobby. Potarł dłonią szczękę, odruchem zdradzającym, że musi jakoś odprowadzić napięcie, które w nim uderzyło. A potem spojrzał na nią. Nie „spojrzał”. Tylko zawiesił spojrzenie, ciężkie, obiecujące, trochę rozbawione, trochę ostrzegawcze, całe jego.
— „Zapomnę, jak się nazywam”? — powtórzył wolno. — Kotku… nie mów tak, jeśli nie chcesz, żebym od razu odprowadził cię do łazienki dla personelu i sprawdził, czy nie blefujesz.
Delikatny, krótki uśmiech przeciął mu usta. Nie wulgarny. Tylko ten jego, pewny siebie, ciemny, cholernie czuły jednocześnie. Wyprostował się, przesuwając dłonią po swojej brodzie, gestem niemal niewinnym, zupełnie niepasującym do tego, co przed chwilą jej obiecał. W tym właśnie Carter był najlepszy: w tej sprzeczności, którą ona kochała bardziej niż powinna.
— Okej — wymruczał jej we włosy. — Szybko to załatwimy. Potem stąd spadamy. W góry. Do tego twojego jacuzzi. Albo w te… — krótkie, niewinne muśnięcie palców po jej talii — …ciekawe miejsca, o których mówiłaś.
Jego dłoń przesunęła się na jej plecach. Wolno, uspokajająco, ale jednocześnie… z głębią.
— Pamiętam każdą rzecz, którą mi obiecałaś. I zamierzam upomnieć się o każdą.
Uniósł lekko głowę Sophii, żeby na nią spojrzała. W jego oczach była ta sama lekkość, którą ona próbowała mu przywrócić. Zadziałało. I on też chciał jej to oddać. Odsunął się na tyle, by złapać z nią kontakt wzrokowy. I ten uśmiech, który pojawił się teraz, był dokładnie tym, jej ulubionym. Bezbronnie bezczelnym. Czułym do granic, które tylko ona znała.
Ścisnął jej dłoń i poprowadził ją do wejścia na salę, ale zanim przekroczyli granicę półcienia i światła… szepnął już ostatni, miękki, niewinny jak diabli żart.
— Jeśli po tym wieczorze naprawdę mam zapomnieć, jak się nazywam, to upewnij się, że będziesz mi to potem powtarzać. Żeby nie było problemu na lotnisku. — Jego spojrzenie było teraz spokojne, ale niegasnące. Nosił w nim każde jedno jej słowo. Dopiero po chwili odsunął się o krok. Podał jej dłoń, nie dla pozorów, nie z obowiązku. Tylko po to, żeby mieć ją tuż obok przez następne minuty, które mogły być trudne.
— Prowadź. Potem zrobisz ze mną, co tylko chcesz. Nie zamierzam się stawiać.
Carter
Carter wszedł tam z pełną świadomością, że to nie był jego świat. Sympozja, fundacje, marmur, orkiestra smyczkowa… To wszystko pachniało pieniędzmi, polityką i powściągliwą elegancją. On pachniał perfumami i odrobiną buntu, którego nawet porządny garnitur nie potrafił całkowicie przykryć. Ale gdy Oscar podszedł, Carter zrobił coś, czego nie robił często: pozwolił sobie wejść w rolę, która doskonale mu wychodziła, kiedy tylko tego chciał. Nie był kulturalnym chłopcem z dobrego domu. Nie był kimś, kogo Oscar przez całe życie przewidywał dla swojej córki. Był Carterem. I… absolutnie mu to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie, w tym momencie działało na jego korzyść. Gdy Oscar zapytał, jak mu się podoba, Carter bardzo subtelnie, prawie niewidocznie, przesunął kciukiem po dłoni Sophii. Delikatny, ale świadomy gest. Taki, który sygnalizował spokój. Podniósł wzrok na jej ojca dopiero po tym drobnym dotyku, jakby to Sophia była tu jego kotwicą. I była. Na twarzy Cartera pojawił się uśmiech, nie ten klubowy, kpiący, ani ten zbyt pewny siebie. To był jego rzadki uśmiech: krótki, miękki, cholernie szczery. Taki, który nie próbował nikogo oczarować, przez to działał jeszcze mocniej.
OdpowiedzUsuń— Myślę, że są gorsze miejsca do których można trafić w piątkowy wieczór.
Kącik ust Oscara drgnął, pierwszy, cichy sygnał, że to trafiło w punkt. Carter podchwycił ten najmniejszy „sukces” jak zawodowiec, który wiedział, kiedy warto docisnąć, a kiedy odpuścić. — Przynajmniej nikt tu nie próbuje mnie namówić do podpisania kontraktu na serwetce… — rzucił ze swobodą, jaką ma tylko ktoś, kto nie musi udowadniać, że się tu odnajduje. — Poza tym… — rzucił szybkim spojrzeniem w stronę Sophii, jakby odpowiedź była tak oczywista, że aż nie wypadało jej rozwijać. — Kiedy wchodzi się tu w towarzystwie najpiękniejszej kobiety na całej sali, to naprawdę trudno mieć jakiekolwiek powody do narzekania. — Brzmiało to naturalnie. Neutralnie. Ale jednocześnie… ciepło. Oscar uniósł brwi, nie jak ktoś krytyczny, lecz jak ktoś lekko… zaintrygowany. Znak, że coś w Carterze go rozbroiło. Carter widział to. W środku wiedział jedno: nie przyszedł tu po aprobatę. Nie potrzebował jej, żeby być z Soph. Ale jeśli Oscar miał być częścią jej świata to Carter potrafił pokazać mu, że ona ma kogoś, kto będzie za nią walczył, nawet tutaj, wśród kryształów i pereł. Carter miał przewagę, bo był dla Sophii „domem”. To ojciec Sophii musiał teraz udowodnić, że zasługuje na miejsce w jej życiu. Carter skinął Oscarowi głową, uprzejmie, pewnie i… niemal przyjacielsko.
— I… naprawdę, dziękuję za zaproszenie. Wiem, że nie musiał pan tego robić. I wiem, że to trochę… — odchrząknął — …niestandardowa sytuacja. Ale cieszę się, że mogę tu być, z Soph.
Sophia poczuła delikatne ściśnięcie dłoni. Oscar pierwszy raz w historii tych spotkań… naprawdę wyglądał, jakby się rozluźnił. Carter nie wiedział, czy ktokolwiek na sali potrafiłby wyobrazić sobie, jak daleko czasem posuwał się dla Sophii i jak mało z tego mówił jej wprost. Nawet ona nie znała całej prawdy. A teraz, stojąc obok niej w tej eleganckiej sali, słysząc unoszące się nad tłumem klasyczne aranżacje i widząc Oscara, który po raz pierwszy patrzył na niego bez uprzedzeń… Carter wiedział dokładnie, kiedy ta zmiana się zaczęła. Tamten dzień w biurze Oscara. Nie miał scenariusza, nie miał przygotowanej przemowy. Po prostu któregoś popołudnia… pękło w nim coś, co długo trzymał w ryzach. Bo widział, jak Sophia cierpi.
Widział, jak dotyka ją każdy brak telefonu, każda próba udawania, że jej to nie rusza. I w pewnym momencie Carter zrozumiał, że ma dość obserwowania, jak ta relacja rozpada się tylko dlatego, że nikt nie miał odwagi jej naprawić. Więc zadzwonił. Do biura.
Nie do Oscara, do jego asystentki. I przedstawił się tak, jak wymagała tego sytuacja, jednym krótkim, ironicznym słowem: inwestor.
Nie chodziło mu o pieniądze. Nigdy nie chodziło. Chodziło o coś, czego Oscar od dawna nie dawał własnej córce, choć nawet tego nie zauważał: o obecność.
Asystentka umówiła spotkanie niemal natychmiast. Oscar był w szoku, kiedy zobaczył, kto faktycznie stoi w jego gabinecie. Gładki, nowoczesny gabinet, za oknami panorama miasta, a w progu chłopak jego córki, którego znał dotąd tylko z niechętnej wersji podsuwanej przez Gwen. Carter pamiętał tamten moment bardzo dokładnie. To krótkie uniesienie brwi Oscara. To przeciągnięcie wzrokiem, jakby próbował ocenić, czy to żart, prowokacja, czy naprawdę interes. A potem rozmowę. Dziwną. Szorstką. Daleką od komfortu. Carter nie prosił o nic dla siebie. Nie próbował się usprawiedliwiać, nie próbował bronić swojej reputacji, nie próbował grać ofiary czy bohatera. Powiedział jasno, wprost, bez ozdobników: że Sophia potrzebuje ojca, że on może być dla niej wsparciem, ale nie zastąpi jej rodziny, że Oscar powinien zainwestować nie w projekty, nie w nieruchomości, nie w kolejne kampanie, ale w relację z własną córką. Mówił to spokojnie, rzeczowo, z tą pewną siebie prostotą, która zawsze w nim drzemiała. Nie atakował. Po prostu mówił prawdę. I Oscar, po raz pierwszy, nie uciekł od tej prawdy wzrokiem. Coś w nim wtedy drgnęło. Carter widział to.
OdpowiedzUsuńMoment, w którym mężczyzna po drugiej stronie biurka zaczął rozumieć, że jego córka wybrała nie „niebezpiecznego faceta z klubów”, tylko kogoś, kto naprawdę ją kochał. Nie padły wtedy żadne wielkie słowa. Ale Carter wyszedł z gabinetu wiedząc, że zdobył coś, czego wcale nie planował zdobywać: szacunek. Niewypowiedziany, twardy, męski szacunek. I może właśnie dlatego teraz, w tej sali pełnej światła i szampana, Oscar patrzył na niego inaczej. Jak na kogoś, kto nie gra żadnej roli.
Kto nie przyszpilił jego córki do swojego świata, tylko spróbował budować pomost między nimi. Carter nie potrzebował orderu ani słów uznania.
Nie potrzebował, żeby Oscar go lubił. Wystarczyło mu jedno: żeby Sophia miała ojca, który naprawdę dla niej będzie. A to, że Oscar patrzył dziś na niego inaczej? Że w jego spojrzeniu było coś łagodniejszego, coś respektującego, coś ludzkiego? To był tylko efekt uboczny. Ale Carter nie zamierzał udawać, że nie czuł wtedy subtelnej przewagi. Nie takiej agresywnej, tylko tej cichej, naturalnej, wynikającej z faktu, że on zrobił coś, czego Oscar nie potrafił: Zawalczył o nią pierwszy. I Oscar, choć nigdy się do tego nie przyzna, dobrze o tym wiedział.
Carter
Carter przez chwilę stał bez ruchu, jakby całe to eleganckie tło, błysk szkła, miękki szelest długich sukien, migotanie kryształów, rozmyło się w peryferiach. Patrzył tylko na jedno: na zmianę, która dokonała się w spojrzeniu Oscara, kiedy stał naprzeciwko nich. Tę drobną, subtelną, ale cholernie istotną różnicę, którą Carter wyłapywał szybciej niż większość ludzi. Zrozumienie. Przesunięcie akcentów. Coś w rodzaju… szacunku? I to nie tego wymuszonego, jakie wymaga etykieta. Tego prawdziwego, który nie zdarza się w takich domach często. Miał wręcz absurdalne wrażenie, że to Oscar mierzył się teraz bardziej z nim niż on z Oscarem. Jakby mężczyzna po drugiej stronie dopiero teraz zaczął widzieć, o co właściwie walczy jego córka, i z kim. Zaskakujące, biorąc pod uwagę, z jakiego miejsca zaczynali. Chłodne spojrzenie, które mogło przeciąć szkło. I niedowierzanie, kiedy asystentka wprowadzała „inwestora”, od którego nie było nazwiska w żadnym rejestrze. Carter pamiętał każdy szczegół to, jak Oscar niemal zamarł w miejscu, widząc go w drzwiach. Nie był wtedy ani Zaire’em, ani chłopakiem jego córki, ani człowiekiem z klubu. Był kimś, kto wszedł do jego świata z absolutnie bezczelną pewnością, że ma do tego prawo, jedynie po to, by powiedzieć mu jasno, że jeśli ma inwestować w cokolwiek, to w czas, którego nie da się kupić, naprawić ani odzyskać. Nie musieli się zgadzać. Nie musieli się lubić. Ale to jedno spotkanie przesunęło szalę. Carter widział to teraz w jego oczach, w tej miękkości, która wymykała się jego kontroli.
OdpowiedzUsuńWłaśnie wtedy Gwen przecięła ich krótką, spokojną sferę niczym ostrze. Jej zapach był ciężki, drogi, duszny. Jej głos brzmiał jak coś, czego Carter słyszeć nigdy nie chciał, ale co musiał znosić od czasu, kiedy zdecydował się być z Sophią. Na moment, na ułamek sekundy, poczuł jak wszystko w nim naturalnie, instynktownie się napina, nie agresywnie, tylko czujnie, tak jak robił to całe życie, kiedy wyczuwał zagrożenie, które ukrywa się za uśmiechem. Jej spojrzenie zatrzymało się na nim i Carter wiedział, że nawet nie próbowała go zrozumieć. Miała już gotową historię. Gotowy wyrok. I tym bardziej uderzające było to, że Oscar; jej Oscar, jej mąż, pierwszy raz otwarcie stanął między nimi. Nie za nią. Jakby oddzielał świat, do którego Gwen próbowała go wepchnąć, od tego, w którym Sophia budowała własne życie. Carter nie musiał nic mówić. Nie musiał nawet zmieniać wyrazu twarzy. Wystarczyło patrzeć, jak Oscar patrzy na Sophię. Wtedy Carter poczuł coś, czego nie doświadczał często: spokojną pewność, że w tej trójce — między nim, Sophią i jej ojcem — on wcale nie był tym, który musi udowodnić, że zasługuje na miejsce obok niej.
Gwen nawet nie zdążyła dopić wina, jej zmysł kontroli i potrzeba bycia tam, gdzie dzieje się coś interesującego działały szybciej niż grawitacja. Już otwierała usta, jakby chciała coś dodać, jeszcze choć jedno teatralne słowo, może drobny przytyk, może tylko znaczące westchnienie… ale Carter nawet nie musiał nic robić. Wystarczyło, że stał. Wystarczyła jego obecność, ta chłodna, stabilna, męska aura, której Gwen nie potrafiła przeczytać tak łatwo, jak potrafiła rozgryźć biznesmenów, aktorki i pseudoaktywistów. Nie wiedziała, jak go ująć; nie wiedziała, jaką kartę wyciągnąć, żeby go trafić. I Gwen, tak jak wszyscy, którzy na co dzień próbowali nim manipulować, zderzyła się z murem. To wystarczyło. Jej dłoń zacisnęła się na kieliszku. Nie tak, żeby było to widać. Ale Sophia znała ją zbyt dobrze, żeby nie zauważyć.
Oscar tymczasem odszedł, a wraz z nim cała tarcza, którą Gwen lubiła wykorzystywać jako scenografię pod własny teatr. Przez moment stała tam tylko ona, Sophia i Carter. I przez tę sekundę, tę krótką przerwę, Gwen wyglądała, jakby szukała słów. Carter przesunął spojrzenie na Sophię. Jakby cały świat zwęził mu się do niej. Nic nie mówił. Nie przejmował kontroli nad sytuacją.
Sposób, w jaki stanął nieco bliżej. Jak jego dłoń odnalazła jej plecy, nie nachalnie, nie demonstracyjnie, lecz tak, jakby naturalnie chroniła to, co jego. Jakby ten cały świat, pełen kryształów, hipokryzji i fałszywych uśmiechów, nie był w stanie go ruszyć. Gwen uniosła brodę, uśmiechnęła się sztucznie i skinęła im głową, jakby to ona decydowała o zakończeniu sceny.
OdpowiedzUsuń— No cóż. Będę… w pobliżu.
I odeszła. A Carter dopiero wtedy, gdy Gwen zniknęła w tłumie złotych sukien i czarnych smokingów, wypuścił spokojnie powietrze, jak ktoś, kto właśnie zamknął drzwi przed przeciągiem. Nie musiał nic mówić, ale Sophia widziała wszystko. Jego dłoń przesunęła się po jej plecach, spokojnie, pewnie, nieco niżej, niż wypadało w takim miejscu, ale dokładnie tam, gdzie Sophia tego teraz potrzebowała. Nachylił się odrobinę, tak żeby tylko ona mogła to usłyszeć.
— Widzisz? — mruknął, cicho, półgłosem. — Ja żyję. Ty też żyjesz. A ona… odchodzi szybciej niż przyszła. Wyjątkowy wieczór.
Kącik jego ust uniósł się w tym charakterystycznym, lekkim, trochę łobuzerskim uśmiechu, który mówił „mam to pod kontrolą”, choć nawet nie próbował niczego takiego udawać.
Carter
Carter nawet nie musiał patrzeć na Sophię, żeby wiedzieć, że coś w niej zadrżało. Wyłapywał to z tonu jej głosu, z tego drobnego wahnięcia w oddechu, z tego jak przygryzła wargę, jakby sama nie była pewna, czy powinna to powiedzieć, a jednocześnie bardzo dobrze wiedziała, jaki efekt to na niego wywrze. A wywarło. Natychmiast.
OdpowiedzUsuńPrzesunął dłonią po jej plecach wolno, świadomie, zupełnie nie przejmując się tym, że wciąż byli w półotwartej przestrzeni. Tylko tyle, ile wypadało. I odrobinę za dużo, jak na jego standardy tutaj. W jego spojrzeniu tliła się iskra. Taka, którą Sophia znała aż za dobrze. Nachylił się do jej ucha, wykorzystując gwar sali jako zasłonę.
— Sophia… — Zaczął tonem, który brzmiał jak początek kazania. Uniósł brwi, jakby właśnie przyłapał ją na czymś absolutnie nieprzyzwoitym w środku biblioteki. — Jesteśmy na oficjalnym przyjęciu dobroczynnym. — Kąciki jego ust drgnęły. — Wśród filantropów, celebrytów i ludzi, którzy udają świętych częściej niż się modlą. — Zrobił krótką pauzę, czysto dramatyczną i rozejrzał się wokół jakby bał się, że ktoś go usłyszy. — I ty… tu… namawiasz mnie na rzeczy, które absolutnie nie mieszczą się w regulaminie moralnym tego miejsca. — Nachylił się minimalnie bliżej. — Wiesz, że za takie słowa powinnaś dostać wykład o przyzwoitości?
Wyprostował się powoli, wkładając przesadnie grzeczny ton:
— Zachowuj się, pannо Moreira. — Skinął jej jak surowy wykładowca. — To jest miejsce pełne ludzi przestrzegających zasad. Nie możesz tak po prostu… kusić. To nielegalne.
Lekko stuknął palcem w jej dłoń, tak, jak ktoś dający niby-pouczające kuksańce. Jego palce zatrzymały się tuż na granicy materiału jej sukienki.
Jakby badał, ile jeszcze mogą sobie pozwolić, zanim naprawdę przekroczą linię, której nie można cofnąć. Odsunął się tylko na tyle, by zobaczyć jej twarz.
I ten lekki, powstrzymywany uśmiech, który sprawiał, że całe jego ciało napięło się jednocześnie z rozbawienia… i czegoś bardziej pierwotnego.
— Chcesz mnie prowokować… wiedząc, że nie mogę cię tu dotknąć tak, jak bym chciał?
Zbliżył twarz do jej policzka, nie całując, tylko pozwalając, żeby ciepło jego oddechu przesunęło się po jej skórze. — Bardzo odważnie…
szepnął, wolno, prawie obiecująco.
Po czym przechylił głowę, wyprostował się lekko, wyglądając absolutnie niewinnie dla każdego postronnego obserwatora. Tylko dla niej mruknął.
— Bądź grzeczna, dobrze? Albo przynajmniej udawaj, że próbujesz.
Carter spiorunował ją spojrzeniem, takim, które tylko udawało powagę, bo w jego oczach już tańczył uśmiech. Tylko czekał, aż skończy prowokować. Nachylił się znowu, ale tym razem nie tak zmysłowo, jak wcześniej. Teraz był to teatr, wyreżyserowane karcenie, które miało ją rozbroić. Kącik jego ust uniósł się jeszcze bardziej, zdradliwie miękko.
Carter chwilę jeszcze udawał, że trzyma ją w ryzach, broda uniesiona, spojrzenie niby surowe, ta cała jego teatralna „moralność”. Ale kiedy szli w stronę sali pokazowej, Sophia szła obok niego z tym swoim niewinnym uśmieszkiem, jakby każde jego słowo było zaproszeniem do kolejnej zaczepki… i wiedział, że przegrał tę grę jeszcze zanim się zaczęła. Nie robiła nic szczególnie dramatycznego, tylko zbliżała się o pół kroku za bardzo, dotykała jego dłoni opuszkami palców, udając, że robi to przypadkiem, a raz czy dwa spojrzała na niego tak, jakby doskonale wiedziała, co mu robi. I Carter czuł to wszystko. A równocześnie musiał grać tego rozsądnego. No przecież jasne. On, ten rozsądny. Niezły żart.
W końcu westchnął cicho, jeden z tych jego dźwięków, które zamiast spokoju zdradzały, że zaczyna tracić cierpliwość. Tę przyjemną, elektryczną. Przechylił się lekko w jej stronę, tak żeby inni widzieli tylko uprzejmą bliskość partnerów… ale Sophia doskonale mogła usłyszeć zmianę tonu.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem, czy to dobry pomysł, żebyś tak na mnie patrzyła, kiedy twój ojcu stoi kilka metrów dalej. — Zerknął w jej stronę tak, jakby próbował jeszcze zachować twarz, ale uśmiech już mu to psuł. — Ledwie zdobyłem odrobinę jego sympatii…
Odchylił się, niby spokojny. Niby przyzwoity. Niby.
— A skoro obiecałem ci, że będę dzisiaj grzeczny… — wzruszył lekko ramionami, z udawaną niewinnością, która nie pasowała mu absolutnie w niczym. — To przynajmniej daj mi dojść do aukcji. Pięć minut bez kłopotów. Dasz radę? — Nawet nie próbował ukryć drobnej drwiny w tym ostatnim pytaniu. On doskonale wiedział, że nie zdoła.
Carter
Carter widział, że robi to specjalnie. Dokładnie wiedział, gdzie celuje, jak dawkuje te prowokacje i po co. I choć w środku aż w nim wibrowało, ta mieszanka ciepła, rozbawienia i czegoś znacznie mniej przyzwoitego, to na zewnątrz potrafił zagrać rolę, którą przed chwilą sam jej narzucił.
OdpowiedzUsuńPrzyzwoity.
Spokojny.
Opanowany.
Przynajmniej w teorii.
Kiedy jej palce zsunęły się po jego piersi, gdy mruknęła jego imię w taki sposób, że od samych sylab robiło się człowiekowi cieplej… Carter odwrócił w jej kierunku głowę z tą swoją miną mówiącą „proszę cię, błagam, przestań, zanim zapomnę gdzie jesteśmy”.
Z tej dwójki to Sophia wydawała się teraz mniej zaszokowana światem, w którym się znaleźli. Carter prawie się roześmiał i to nie cicho. To była ta jego reakcja, która pojawiała się tylko przy niej: niska, z trudem powstrzymana, podszyta niedowierzaniem i rozbawieniem.
— Zauważam trend, Soph… mruknął, kiedy kończyła historię. — Ty mnie prowokujesz i deprawujesz, a potem jeszcze usprawiedliwiasz się tym, że są tu ludzie gorsi.
Nachylił się do niej tak, jakby mówił coś całkowicie niewinnego, ale brzmiał tak, jakby mówił jej coś o wiele mniej niewinnego.
— Skoro już mam być twoim moralnym upadkiem… — jego palce musnęły jej talię nieco niżej niż wcześniej — …to przynajmniej rób to z wyczuciem.
Te ostatnie słowa wypowiedział tonem, który absolutnie nie pasował do prośby o „wyczucie”. Bo Carter był z niej dumny. I przy okazji kompletnie wybity z równowagi. Zwłaszcza gdy szeptała mu do ucha swoje zamiary. Zwłaszcza gdy mówiła o tym, co zrobi, gdy zostaną sami. Uśmiechnął się wtedy jak ktoś, kto słyszy obietnicę, której bardzo, bardzo nie powinien dostać w tym momencie.
— Dobrze ci idzie. Zbyt dobrze. — odparł jej cicho, niemal dotykając ustami jej skroni. — Powinnaś być ostrożniejsza. Bo jak skończy się ten wieczór… to ja też przestanę być taki spokojny.
A kiedy spojrzała mu w oczy, celowo robiąc z siebie tę niewinną, posłuszną, pokorną… Carter musiał odwrócić głowę na ułamek sekundy, żeby przez moment nie parsknąć śmiechem.
— Tak. Przełączyłem się na tryb odpowiedzialny — powiedział z udawaną dumą, jak facet, który wygrał z własnymi słabościami. — Zobaczysz, mogę taki być całe trzy minuty. Może nawet cztery.
Oczy mu błysnęły. Uśmiech mu się poszerzył. I nie, wcale nie wyglądał na skruszonego.
— Sophia… jeśli ja się kogokolwiek tu boję, to na pewno nie twojego ojca. — Nachylił się bliżej. — Obawiam się tylko tego, co zrobisz mi, jak uda ci się mnie wyprowadzić na zaplecze.
Carter nawet nie musiał zerkać na kelnera, wystarczyło, że zobaczył, jak Sophia sięgnęła po tę truflę z tą samą pewnością i bezczelną słodkością, z jaką chwilę temu próbowała go wyciągnąć w ustronne miejsce. Znał ten błysk w jej oczach. Ten drobny gest, to „wezmę dwie, bo mogę”, tak bardzo jej, tak bardzo… namacalnie luksusowy, a jednocześnie kompletnie niewinny. Widział, jak przegryza czekoladę, jak jej usta układają się w ten mały, niekontrolowany uśmiech zadowolenia. I w tym momencie Carter zorientował się, że aktualnie nie ma najmniejszych szans utrzymać swojej rzekomej „moralności”. Nie przy niej. Nie kiedy robiła dokładnie to.
Zerknął na Soph, najpierw na jej usta, potem na jej oczy i już wiedział, że będzie zgubiony do końca wieczoru.
Powoli, z udawaną powagą, sięgnął po jedną truflę, ale zamiast zjeść ją od razu, uniósł ją między palcami i zbliżył się na tyle, by tylko ona mogła to usłyszeć:
OdpowiedzUsuń— Oczywiście z misji „pięć minut grzecznego Cartera”. — Wyprostował się z teatralną powagą. — Zostały nam dwie.
Smak uderzył go od razu: intensywna czekolada, nuta espresso, odrobinę alkoholu, ale ledwo wyczuwalnie. Carter zamknął oczy na ułamek sekundy, westchnął cicho, aż za cicho i kiedy je otworzył, Sophia już wiedziała.
Wygrała tę rundę. Odchylił głowę odrobinę, jakby przyjmował porażkę z groteskową godnością.
— Okej. Westchnął. — Dobrze. Poddaję się. Trufla była nielegalnie dobra.
Wyprostował się, znów udając niewinnego.
— I powiedzmy sobie szczerze… — odwrócił lekko głowę, żeby przyjrzeć się jej z góry, zupełnie jawnie. — Jeśli naprawdę zależy ci na tym weekendzie w górach, to powinnaś teraz… Zachowywać się wyjątkowo przykładnie — przesunął kciukiem po jej dłoni, która trzymała drugą truflę. Uśmiechnął się do niej tak, że powinna otrzymać za to ostrzeżenie.
— Czyli nic z tych rzeczy, które robiłaś przez ostatnie pięć minut.
Szepnął z udawaną surowością:
— Popraw się, bo inaczej… wylądujemy w tym ustronnym miejscu szybciej, niż kelner wróci z nową tacą trufli.
Carter
Carter przesunął językiem po zębach, ten jego niewinny, ale absolutnie nie niewinny gest, który Sophia znała aż za dobrze i uniósł brew, patrząc na nią tak, jakby właśnie przyłapał ją na zbrodni, którą planowała popełnić z pełną premedytacją.
OdpowiedzUsuńBo dokładnie tak było.
Powoli, bez pośpiechu, bez wahania, z tą irytująco opanowaną swobodą, spojrzał od jej oczu, po jej usta, aż znów wyżej i dopiero wtedy odezwał się nisko, miękko… i z tą nutą rozbawionego autorytetu, który kazał jej się zatrzymać w pół gestu.
— Grzeczna? — Powtórzył jakby testował słowo, którego definicję Sophia najwyraźniej próbowała przepisać na nowo. — Skarbie, ty nawet trzymając te ręce w górze wyglądasz, jakbyś planowała przestępstwo.
Wsunął dłoń na jej talię, niby lekko, niby bez żadnych nieprzyzwoitych zamiarów… ale każde drobne dotknięcie jego palców zdradzało, że znał ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, jak bardzo kłamała.
— I pamiętaj. — Nachylił się, ledwie muskając ustami jej włosy, jej policzek.
Tak blisko, że jej kolana na pół sekundy naprawdę chciały odmówić posłuszeństwa. — To nie ja mam problem z trzymaniem rąk przy sobie dzisiaj. — Delikatny śmiech, taki niski i krótki, pochłonął resztki przestrzeni między nimi. A potem wyprostował się trochę za szybko, jakby właśnie próbował nad sobą zapanować. Jakby to on był na krawędzi. Jakby każdy jej uśmiech pchał go o krok za daleko. Zerknął na nią bokiem, nie spuszczając dłoni z jej talii.
— Kochanie, jeśli dalej będziesz mówić o naszyjnikach, kelnerkach i tym, jak mnie „niegrzecznie prowokujesz” na oczach północnego Manhattanu… to ty powinnaś się martwić o siebie, nie o mnie.
Przesunął kciukiem po materiale jej sukienki, powoli, jakby sprawdzał, czy to ona się zarumieni pierwsza, czy on straci cierpliwość. A Carter, patrząc jej prosto w oczy, doskonale wiedział, że Sophia jest o pół kroku od zapomnienia o całej tej imprezie.
Wziął jej dłoń jak gdyby nic, elegancko, spokojnie, jak książkowy „chłopak z dobrej rodziny”, którym nigdy nie był.
— Chodź. — Uśmiechnął się do niej szerzej, z tą nutą, którą znała z najlepszych nocy, tej nieprzyzwoitej, absolutnie pewnej siebie. — Zobaczymy te „głupie rzeczy” na tej „głupiej aukcji”. — Zrobił krok, prowadząc ją do strefy pokazowej. I dopiero wtedy, tak cicho, że tylko ona mogła to usłyszeć, dodał.
— A potem… Soph… — jego palce mocniej, zdecydowaniej ścisnęły jej dłoń. — znajdziemy to ustronne miejsce. I wtedy skończysz mówić, co zrobisz, a zaczniesz to robić.
Wszystkie jej prowokacje wróciły do niej jednym spojrzeniem jego oczu. Od tego momentu jej „grzeczność” miała odliczanie do końca. Sophia naprawdę nie miała pojęcia, w jaką grę właśnie z nim weszła. Weszła w nią jak ktoś, kto myśli, że stąpa po tym samym znajomym, miękkim gruncie, na którym zwykle z Carterem tańczyła, tym pełnym niedopowiedzeń, drobnych dotknięć i prowokacji. Tymczasem nawet nie zauważyła, kiedy pod stopami zaczęła otwierać się nowa, o wiele głębsza warstwa ich dynamiki. I to nie Carter ją tam wciągnął. To ona. Jej słowa. Jej spojrzenia. Jej palce muskające materiał jego koszuli zupełnie tak, jakby nie była świadoma, co właściwie robi. Każdy jej drobny gest przesuwał granicę dalej, dalej, dalej, aż znalazła się na prowadzeniu, nawet jeśli wcale tego nie planowała. Do tej pory to Carter był tym, który rządził tempem. Tym, który decydował, kiedy zatrzymać jej dłoń, a kiedy złapać ją za biodra. Tym, który wbijał w nią to swoje powolne, niebezpieczne spojrzenie, aż całe jej ciało drżało od napięcia. Ale teraz? Teraz to on reagował na nią. To on wstrzymywał oddech, kiedy przesuwała palcami po jego marynarce, pozornie niewinnie. To jego ramiona napinały się lekko na każdy jej cichy szept, tak bliski jego skóry. To on musiał się odsuwać pierwszy, bo robiło mu się zbyt gorąco, zbyt blisko, zbyt… niebezpiecznie. A Sophia nie robiła nic nadzwyczajnego.
To było najgorsze, lub najlepsze, zależnie od perspektywy. Wystarczyło, że uśmiechnęła się w ten swój sposób, odrobinę zahaczając o pokusę. Że przygryzła dolną wargę. Że powiedziała coś, co brzmiało jak niewinny żart, ale było obietnicą. Że spojrzała na niego tym błyskiem w oczach, w którym tliło się wszystko, czego nie wypadało mówić na głos. I nim się zorientowała, to ona teraz prowadziła tę grę. Nieświadomie, ale nieodwracalnie. Carter doskonale zdawał sobie z tego sprawę, widać było to w małych detalach: w tym, jak jego głos chwilami tracił idealną pewność; jak palce mocniej ściskały jej talię; jak łapał jej dłoń z odrobiną za dużą stanowczością, jakby to była jedyna rzecz, która trzyma go w ryzach. Ona myślała, że to tylko flirt. Delikatne rozgrzewanie atmosfery. Rzucanie mu wyzwania. A tak naprawdę, w prowadzeniu tego wieczoru, jego reakcji, jego spojrzeń, jego myśli, przejęła stery z lekkością, o którą samej sobie by nie podejrzewała. Jeszcze nie wiedziała, jak bardzo. Jeszcze nie wiedziała, że każde jej słowo wkładało Cartera w stan, w którym to on szedł za nią, a nie odwrotnie. Że to on musiał gryźć się w język, bo wystarczyło kilka kolejnych zdań, kilka jej spojrzeń, by nie potrafił dłużej udawać opanowania. Sophia nie miała pojęcia, że gra, którą zaczęła… była teraz jej, nawet jeśli Carter nadal wyglądał, jakby miał pełną kontrolę. On doskonale czuł, że to ona złapała stery, a ona dopiero miała się o tym przekonać.
OdpowiedzUsuńCarter
Zatrzymał się na ułamek sekundy tuż obok niej, zanim odpowiedział, tak, jakby musiał się upewnić, że dobrze usłyszał. Jakby naprawdę potrzebował chwili, by zapanować nad reakcją, którą pod skórą już czuła. Jego głos, kiedy w końcu się odezwał, był cichszy, niż pozwalało to miejsce. Należący tylko do niej, jakby specjalnie zarezerwował dla niej ten ton.
OdpowiedzUsuń— Zakład, hm? — wymruczał, z tą charakterystyczną, ospałą pewnością, która sprawiała, że słowo brzmiało jak coś niegrzecznie przyjemnego. — I przegrany ma zrobić co zechce wygrany…
Jego dłoń, niby lekko, niby przypadkiem, zsunęła się wzdłuż jej pleców. Nie za nisko, nie przesadnie, ale wystarczająco, by wiedziała, że każde jej słowo ma konsekwencje.
Zwłaszcza teraz. Nachylił się delikatnie, muskając nosem jej włosy.
— Zakład przyjęty. — Lekko zacisnął palce na jej dłoni. — Ale… — podniósł brew — jeśli naprawdę uważasz, że jestem skazany na porażkę… — Jego głos zszedł o ton niżej. — …to znaczy, że kompletnie przestałaś mnie doceniać. Poza tym… — zaczął, jakby naprawdę musiał ją odrobinę przywołać do porządku. — Jeśli naprawdę chcesz się ze mną zakładać, to powinnaś pamiętać o jednej rzeczy. — Jego palce na moment zatrzymały się na jej talii.
— Ja nie przegrywam zakładów. — Odchylił głowę tylko o tyle, żeby spojrzeć na nią z góry, ten sam uśmiech, który zapowiadał kłopoty. Duże kłopoty. — Chyba że specjalnie...
A potem? Potem pozwolił, żeby cisza zrobiła swoje. Delikatna, rozciągnięta, elektryczna.
Zanim zdążyła odzyskać przewagę, którą tak pewnie właśnie sobie wpisała w konto, Carter dodał. — Ale oczywiście możesz próbować. — Uniósł brew. I w tym wszystkim, w tej prowokacji, pewności, iskrze w spojrzeniu, było coś jeszcze. Coś miękkiego. Coś, co mówiło: rób to dalej. Nie przestawaj. Chcę tego od ciebie. Sophia mogła się zaklinać, że będzie grzeczna, ale Carter wiedział jedno: To ona zaczęła. A on zamierzał dopilnować, żeby dokładnie poczuła, do czego prowadzi gra, w którą tak odważnie właśnie weszła. Bo Carter uwielbiał, gdy Sophia próbowała przejąć prowadzenie. Uwielbiał jeszcze bardziej, gdy myślała, że jej się to udało.
Carter ruszył z nią w głąb sali tak, jakby nic w nim nie drżało. Przechodzili obok gablot, a on niby przelotnie zerkał na absurdalnie wystawione przedmioty, kryształowy zestaw do fondue, jakaś rzeźba z metalu przypominająca zdeformowanego flaminga, kolekcję vintage zegarków, które wyglądały jak wyjęte z filmu szpiegowskiego sprzed pięćdziesięciu lat. Ale całą jego uwagę pochłaniała ona. To, jak była pobudzona tą grą. To, jak wyglądała przy nim, jak żywy ogień, ukryty pod perfekcyjną elegancją. To, jak udawała, że przegląda eksponaty, podczas gdy jej spojrzenie co chwilę wracało do niego, szukając reakcji, szukając potwierdzenia, że wciąż ma nad nim przewagę.
Carter zauważył to natychmiast, szybciej, niż sam by się do tego przyznał. Jeszcze przed sekundą była w tej lekkiej, prowokującej energii, w której tonęła cała ich gra… a potem coś w niej zgasło. Niewiele. Ledwie odcień. Ale on znał te niuanse. Znał ją. I nic, absolutnie nic, co dotyczyło Sophii, nie umykało jego uwadze, kiedy był tak blisko. Najpierw zwolniła krok. Potem kącik jej ust jakby przestał walczyć o uśmiech. A dłoń, którą trzymał zadrżała. Prawie niezauważalnie, ale on poczuł to pod palcami jak impuls, który natychmiast ściągnął mu całe ciało do czujności.
— Soph…?
Zatrzymał się, od razu, bez zastanowienia. Obrócił się do niej przodem, a jego dłoń mocniej, stabilniej ujęła jej własną. Z bliska zobaczył to wyraźniej. Odrobina bladości pod policzkami. Oczy, które nie błyszczały tak jak przed chwilą.
— Co się dzieje? — Jego głos był miękki, ale stanowczy. Dotknął jej policzka delikatnie, kciukiem przesuwając po skórze w kojącym geście. — Źle się czujesz?
Przesunął drugą dłoń na jej talię, jakby podświadomie chciał ją przytrzymać, gdyby miała się zachwiać. — Soph, jesteś blada. — Oczy zwęziły mu się z rosnącego niepokoju. — Chcesz usiąść? Wyjść na chwilę na świeże powietrze? Zabrać cię stąd?
Carter
Zaraz po tym, jak wyszli na taras spojrzał na nią tak, jakby próbował zajrzeć w głąb. Bez żadnej zasłony, bez tego „nic mi nie jest”, które powiedziała bardziej z przyzwyczajenia niż z przekonania. Carter nie pozwolił, żeby chłód wieczoru zdążył dotknąć jej skóry. Zanim drzwi tarasu zamknęły się za nimi, jego marynarka już była na jej ramionach, narzucona szybko, trochę chaotycznie, dokładnie tak, jak robił wszystko, co dotyczyło jej bezpieczeństwa. Zero elegancji, sto procent instynktu.
OdpowiedzUsuńNa jej słowa tylko minimalnie uniósł brew. Nie w irytacji. W czymś, co można było nazwać delikatnym, ale nieprzejednanym: Sophia, proszę cię… Podszedł do niej bliżej, na tyle, by nie zabierać jej przestrzeni do oddychania, ale jednak otulić ją sobą.
— Soph... — To nie było pytanie. To był stan alarmowy. — Mało tam nie zemdlałaś…
Stał tuż obok niej, za blisko, by zostawić jej choć centymetr przestrzeni, bo cała jego postawa mówiła jedno: jeśli upadniesz, złapię cię. I to pytanie samo wyrwało mu się z gardła, ostre, zbyt szybkie, jakby mógł w ten sposób powstrzymać rzeczywistość.
— To przez… to?
„To.” Ich to. Ta jedna rzecz, o której cały dzień oboje próbowali nie myśleć zbyt intensywnie. W oczach Cartera błysnęło coś, co było mieszanką troski, paniki i czystego przerażenia. Jakby wszystkie najgorsze możliwości, jakie mogłyby istnieć, właśnie ustawiły się w kolejce w jego głowie.
— Masz zawroty głowy? Mdli cię? Co czujesz?
Zdecydowanie panikował, nie otwarcie, nie głośno, ale w tym przyspieszonym oddechu, w napięciu ramion, w sposobie, w jaki próbował ogarnąć ją całą naraz, było to słuchać aż nazbyt wyraźnie. Zupełnie tak jak wtedy, kiedy nieumyślnie zatrzasną ich w magazynku. Z tym jego typowym „próbuję być racjonalny, ale właśnie tracę grunt pod nogami” tonie.
— Cały dzień prawie nic nie jadłaś. — Wypalił. Jakby próbował znaleźć coś, co nie było „tym”. Coś prostszego. Bezpieczniejszego. Normalniejszego.
— Rano ledwo przełknęłaś kawę… potem stres… a jedyne, co zjadłaś, to ta cholerna trufla. Nic dziwnego, że… że tak reagujesz.
Marynarka zsunęła się jej odrobinę z ramion, więc poprawił ją natychmiast, bez pytania, jakby ta jedna czynność była jedyną rzeczą, nad którą w tej sekundzie miał kontrolę.
— Usiądź. Proszę. Albo oprzyj się mocniej. Nie chcę, żebyś mi tu… — głos mu się lekko załamał, ale szybko to ukrył. — …żeby cokolwiek ci się stało.
Carter potrafił być opanowany w sytuacjach, które u innych wywoływałyby panikę, ale nie, kiedy chodziło o nią. Nie, kiedy widział, jak jej skóra robi się blada jak porcelana. Nie, kiedy jej dłoń drżała tak lekko, jakby próbowała to przed nim ukryć. Nie, kiedy jej oddech przerywał się w połowie, za szybki, za płytki. W jego spojrzeniu pojawiło się coś ostrego. Coś, co wyglądało jak koncentracja a było tak naprawdę cichą, rosnącą paniką. Carter mimowolnie zagryzł wnętrze policzka, ten jeden nawyk, który wyłaził z niego zawsze wtedy, kiedy próbował utrzymać nerwy w ryzach. Zimne powietrze owiało mu kark, ale to wcale nie uspokajało, tylko jeszcze mocniej uwydatniało napięcie pod skórą. Patrzył na Sophię, jakby próbował złożyć ją z powrotem z tych kilku sekund kruchości, które właśnie zobaczył. Nie lubił tego uczucia. Tej bezradności. Tego wrażenia, że nie ma absolutnie żadnego wpływu na to, co dzieje się wewnątrz jej ciała. A ona, tak uparta i twarda na co dzień, właśnie drżała mu pod rękami.
— Soph… — Jego głos złagodniał jeszcze bardziej, jakby każde słowo układał ostrożnie, żeby nie dodać jej ani jednego grama ciężaru. Im dłużej na nią patrzył, tym bardziej narastało w nim to charakterystyczne uczucie, potrzeba działania. Naprawienia. Zrobienia czegoś natychmiast.
— Co mam robić? Czy mam cię zabrać do domu teraz? Czy chcesz wrócić na salę? A może chcesz tu zostać i po prostu złapać oddech? Powiedz mi. Cokolwiek. Uniósł jej dłonie, te lekko drżące, i schował między swoimi. Wziął jej dłonie bliżej ust, jakby ta czynność była jedynym sposobem, żeby opanować narastający chaos.
Carter
Od momentu, w którym zobaczył te dwie kreski, obiecywał sobie, że nie pozwoli temu wpełznąć mu pod skórę. Że nie nazwie tego po imieniu. Że nie dopuści nawet na sekundę, by ta myśl, to jedno słowo, którego żadne z nich nie potrafiło wypowiedzieć, zagnieździło się gdzieś głębiej, niż w samej powierzchni świadomości. Łatwiej było o tym myśleć jak o problemie medycznym. Jak o komplikacji zdrowotnej. Czymś, co można… naprawić. Rozwiązać. Czymś, co nie wymaga emocji, tylko decyzji. I trzymał się tej iluzji uparcie, jak tonący trzyma się kawałka drewna. W ten sposób mógł obok niej oddychać. Mógł mówić racjonalnie. Mógł zachować spokój, którym jej potrzebował.
OdpowiedzUsuńAż do teraz.
Bo w tej chwili, kiedy zobaczył, jak blednie mu przed oczami, jak oddech staje jej w połowie drogi, jak dłonie drżą już nie z flirtu, nie z emocji, ale z czegoś, nad czym nie miała żadnej kontroli, wszystko to, co z taką pieczołowitością odsuwał, z impetem runęło prosto na niego.
Sophia była w ciąży. To było prawdziwe. Namacalne. Pulsowało w cieniu jej drżących rzęs, w tym, jak zaciskała palce na barierce, próbując wrócić do równowagi. To było w jej bladej twarzy. W cichym „kręci mi się w głowie”. W tym, jak musiała na moment zamknąć oczy, bo zapachy stały się zbyt intensywne, a świat za ciężki. I Carter nagle poczuł, jak pęka w nim ostatnia linia obrony, ta, którą trzymał bez przerwy przez cały ten cholerny tydzień, żeby przypadkiem nie pozwolić sobie na uczucie czegokolwiek poza chłodnym pragmatyzmem.
— No okej… może nie „aż tak” — poprawił się od razu, cicho, półgłosem. Nie próbował dramatyzować. W jego tonie nie było tej surowej paniki, którą miewał, kiedy coś poszło nie po jego myśli. To nie brzmiało jak wyrzut. Bardziej jak coś, co wymknęło mu się mimo woli. — Byłaś blada. I… — Zerknął na nią raz jeszcze, jakby nadal upewniał się, czy wraca jej kolor skóry, czy oddycha spokojniej. Widać było, że próbował nad sobą panować, ale to i tak wypłynęło. — Po prostu… przez chwilę wyglądałaś tak, jakby zrobiło ci się naprawdę słabo.
Brwi mu się lekko ściągnęły, jak zawsze wtedy, kiedy skupiał się na czymś za bardzo, teraz na jej twarzy, jej oddechu, na każdym drobnym drgnięciu, które mogłoby mu powiedzieć, czy sytuacja się uspokaja, czy przeciwnie.
Usiadł obok niej bez słowa, tak blisko, że jego ramię zetknęło się z jej, jakby chciał podtrzymać ją na miejscu samą obecnością. Pozwolił, żeby jego marynarka otuliła jej ramiona. Pozwolił sobie oddychać jej rytmem, powoli, niepewnie. Wpychał w siebie każdy odruch paniki, który podnosił głowę, by nie obciążyć nią jej. Czuł, jak to w nim rośnie. To poczucie, że nie ma już dokąd uciekać w myślach. Że nie może udawać, że to abstrakcja. Bo to coś, co kazał sobie ignorować, właśnie odbijało się echem w jej drżącym oddechu i bladej twarzy. I zaczynał rozumieć, że cokolwiek zdecydują, ta chwila już zmieniła wszystko.
— Sophia, my… powinniśmy iść do lekarza.
Brzmiało to trochę za ostro, trochę za szybko, jakby ktoś przycisnął w nim impuls, może mała panika. — Nie teraz — dodał natychmiast, jakby bał się, że ją przestraszy. — Nie dzisiaj, oczywiście, że nie. Ale jutro…
Przełknął ślinę. Oczy miał ciemniejsze niż jeszcze chwilę temu, jakby naprawdę się przestraszył, choć próbował nie dać tego po sobie poznać. — Żeby ktoś cię obejrzał. Upewnił się, że wszystko jest w porządku.
Ton mu zadrżał, minimalnie, prawie niedostrzegalnie, ale dla niej wystarczająco.
— Nie chcę czekać, aż znowu coś takiego się powtórzy… — Oddychał trochę za głęboko, jakby zbierał panikę z płuc i zmuszał ją, by nie wyszła na zewnątrz. — To może być normalne, jasne. — Przytaknął jej szybkim skinieniem, jakby chciał ją uspokoić, a jednocześnie siebie. — Ale chcę, żeby lekarz to sprawdził.
Spojrzał na nią jeszcze raz, już spokojniej, choć w środku wcale taki nie był. — Jutro. Rano. Obiecuję, że nie będę robił afery… tylko… — cicho wypuścił powietrze. — Tylko potrzebuję wiedzieć, że wszystko z tobą jest dobrze. Tylko tyle. — To „tylko tyle” było największym kłamstwem, jakie wypowiedział tego wieczoru. Ale tylko on wiedział, jak mocno musiał je ugryźć, żeby nie wyszło z niego więcej.
OdpowiedzUsuńCarter wciąż miał w sobie tę napiętą strunę, która nie chciała puścić, to było w sposobie, w jaki patrzył, jak trzymał ją za ramię, jak co kilka sekund rzucał krótkie, kontrolujące spojrzenie na jej twarz, jakby musiał się upewnić, że nie robi się jej gorzej. Ale kiedy jej oddech zaczął wracać do normalności, a kolor powoli wracał na policzki, coś w nim lekko drgnęło. Jakby przypomniał sobie, że musi dać jej przestrzeń. Że panika mu nie pomoże. Jej też nie. Odetchnął, trochę zbyt głośno, jak ktoś, kto przez chwilę trzymał powietrze w środku, a potem, jakby na siłę zmienił tor myślenia. Kącik jego ust drgnął w minimalnym, lekko wymuszonym, ale szczerym geście rozluźnienia.
— Wiesz… — zaczął powoli, tonem, który próbował być lżejszy niż jeszcze przed chwilą, — jeśli to twoje „trochę duszno” to oficjalna kapitulacja…
Zawiesił głos, po czym zmarszczył brew z udawaną powagą. — …to chyba właśnie oddałaś mi zwycięstwo w naszym zakładzie walkowerem.
Lekko uniósł brwi, jakby chciał jej przypomnieć, że jeszcze pięć minut temu była gotowa prowadzić go przez willę jak wojnę na śmierć i życie o najbardziej absurdalny przedmiot. Pochylił głowę, patrząc jej w oczy z cichą, miękką rozbawioną nutą, która wkradła się tam mimo niepokoju.
— Nie wiem, Soph… wygląda na to, że wygrałem bez najmniejszego wysiłku.
Przesunął kciukiem po jej dłoni, delikatnie, uważnie, jakby upewniał się, że naprawdę jest z nią lepiej, choć nie przestawał żartować.
— Mogę być przyzwoity i nie dopominać się nagrody… — westchnął dramatycznie. — …ale w sumie…
Tak bardzo chciał ją rozśmieszyć, że nawet jego panika zaczęła wyglądać jak element tej samej, znajomej gry. Wyprostował się lekko, ale wciąż go nie opuszczał jej cień, ten cieniu niepokoju, który trzymał go na krótkiej smyczy. Słowa były żartem, ramiona trochę lżejsze… ale jego dłoń nadal obejmowała ją jak coś kruchego.
— Jak tylko będziesz chcieć, wrócimy do środka. A jak nie, zostajemy tu ile trzeba.
Znów to lekkie uniesienie brwi. Ta próba przywrócenia iskry w ich grze, choć już delikatniejszej. Jego usta rozciągnęły się w cienkim, krzywym uśmiechu, takim który miał być i spokojem, i wsparciem, i odwagą, której mogła się od niego pożyczyć.
Carter
Carter uniósł brew natychmiast jakby samo słowo „panikara” uderzyło go prosto w dumę. — Nie panikuję — mruknął pod nosem natychmiast, prawie odruchowo, tak jakby ktoś właśnie dotknął najbardziej wrażliwego punktu jego dumy. Głos miał przy tym zbyt niski, zbyt urażony jak na kogoś, kto dopiero co panikował na granicy ataku serca. — Zwyczajnie reaguję, kiedy ktoś mi zaczyna blednąć w środku pieprzonego pałacu pełnego perfum i starych pieniędzy. To się nazywa zdrowy rozsądek. A nie panika.
OdpowiedzUsuńJak zawsze: obrona własnej dumy, podszyta troską, której nawet nie próbował już ukrywać. Kiedy poprawiła go, go, mówiąc, że to ”ona” musi iść do lekarza, nie „oni”, coś w nim na moment przygasło. W pierwszej chwili wyglądał, jakby chciał zaprotestować. Jakby na końcu języka miał „Idę z tobą”, albo „Nie ma mowy, że będziesz tam sama”. Już otworzył usta, dosłownie, minimalnie i je zamknął.
— Okej — wymówił powoli, jakby to słowo miało szorstkie brzegi. — Jeśli wolisz iść sama. — Potwierdził to lekkim skinieniem głowy. Coś między rozczarowaniem a próbą zrozumienia. — Jeśli tak ci będzie łatwiej… — dodał już ciszej. — To w porządku, Soph. — Krótko. Cicho. Ani krzty nacisku. Bo gdzieś pod całą tą troską i napięciem był też respekt, do jej granic, do jej autonomii, do tego, że ma prawo robić to po swojemu. Słowa Sophii zawisły między nimi w tej zimnej, ostrej ciszy tarasu. „Równie dobrze jutro możemy mieć to z głowy.” Tak, jakby chodziło o telefon do hydraulika. O coś małego, logistycznego, nie o… to. Jego żuchwa drgnęła. Minimalnie, ale zauważalnie.
— Tak — przyznał w końcu, cicho. — Możemy… mieć to jutro z głowy.
Nie było w tym ani presji, ani zachęty. Nic z tonu człowieka, który próbuje kierować czyjąś decyzją. Tylko przyjęcie. Ciche, miękkie, pełne czegoś, co wręcz bolało go w gardle. Bo ta jedna myśl wbiła mu się pod skórę mocniej niż cała panika sprzed chwili. Spojrzał w bok, jakby pilnował, by jego twarz nie zdradziła tego, co naprawdę w nim było.
— Ale… — dodał po chwili, znów spokojniej, jakby najpierw musiał przełknąć tę jedną myśl, zanim się od niej oderwie. — Nie musisz się tak spieszyć…
Zauważał wszystko. Cały ten ciężar, który niosła. To, jak mówiła „w zgodzie ze sobą”, choć brzmiała, jakby nie wiedziała jeszcze, gdzie w ogóle ta zgoda jest. Wiedział też, że jej słowa nie były proste, lekkie, pewne. Były desperacką próbą zaczepienia się o jakąś decyzję, jakąkolwiek, bo zawieszenie między „tak” i „nie” potrafiło człowieka rozerwać od środka.
I przez krótką, krótką sekundę, tylko jedną, spojrzał na nią tak, jakby chciał jej coś powiedzieć, ale nie powiedział. Bo to nie był moment na jego emocje. Tylko na jej.
Carter pokiwał głową, tym razem nie z pobłażaniem, nie z rozbawioną ironią, tylko takim spokojnym, cichym dobrze, skoro tak mówisz. Zerknął na nią kątem oka, kiedy przesunęła się bliżej. Ten drobny ruch złagodził w nim te szarpane pod skórą nerwy. A przynajmniej trochę. Pozwolił jej wrócić do żartów. Do gry. Ale on sam jeszcze nie zszedł z tej ostrej krawędzi lęku, która pojawiła się, gdy zobaczył jej twarz bladą jak pergamin i te drżące palce, którymi ściskała barierkę. Dlatego, kiedy znów się odezwał, miał w głosie ten jej ulubiony ton: trochę zaczepny, trochę czuły, trochę zbyt szczery.
— Zniszczysz mnie? — powtórzył w głowie, a na jego twarzy pojawiło się coś, co wyglądało jak bardzo, bardzo ciche „dobrze, spróbuj”. Ale tym razem nie powiedział nic na głos. Nie chciał jej znów drażnić, kiedy dopiero co wrócił jej kolor na policzki.
— Mhm, jasne — mruknął cicho, jakby przyjmował tę zniewagę do wiadomości, ale nie zamierzał o niej zapomnieć. — Tylko może za kilka minut, dobra? — Dodał, niby rozbawiony, choć dalej był spięty pod tym wszystkim.
— Żadnej nagrody. Będę sobie… marzył.
Przesunął rękę, otulając ją delikatniej marynarką, jakby mogło ją to ogrzać bardziej niż wiatr ją chłodził. A kiedy przysunęła się bliżej, on przesunął palcami po jej ramieniu, wolno, od góry do dołu, tak uspokajająco, jak pozwalała sytuacja.
Carter
Carter zareagował na jej „jesteś panikarą” jedynie krótkim wydechem, takim półrozbawionym, półobrażonym, trochę teatralnym, jakby mimo wszystko próbował nie zgubić a tym wszystkim dobrego nastroju. Ale teraz, kiedy przyłożyła palec do kciuka i pokazując mu jak mała, jak tyci jest jego panika, jego brew uniosła się wyżej, niż zakładał a on sam pokręcił głową z lekkim śmiechem.
OdpowiedzUsuń— Tyci? — powtórzył pod nosem, jakby to słowo samo w sobie go ugodziło w męską dumę. — Serio? — Ale nawet nie próbował się bronić. Musiałby kłamać. A przed nią nie potrafił. Oczywiście, że panikował. Nagle musiał się stać „dorosłym premium” i być „dla kogoś”. To było… coś innego nich dotychczas. A on błądził w tym trochę po omacku, jakby nie do końca był pewien, co powinien. Na ile może się upierać, na ile może panikować, na ile może po prostu się tym wszystkim przejmować. Kiedy zaczęła się tłumaczyć, kiedy pośpiesznymi, gorączkowymi słowami odkręcała to, co sama puściła w eter… on po prostu siedział w ciszy. I kiedy w końcu wróciła do niego, kiedy poprawiła się, kiedy spróbowała zamknąć to wszystko jednym „przepraszam”… Carter ledwie odetchnął.
— Hej — przerwał jej łagodnie, żeby zatrzymać jej słowa, zanim wyrzuci z siebie jeszcze więcej winy, której nie powinna nosić. — Sophia. W porządku. Nie musisz się tłumaczyć.
Przesunął dłonią po jej palcach, które zacisnęły się na jego. Powolnym, pewnym ruchem, jakby próbował sprowadzić ją z powrotem z tej krawędzi, na którą weszła, nawet o tym nie wiedząc.
— Pójdę tam. — Teraz już bez żadnego zawahania. — Z tobą. Kiedy powiesz. O której powiesz. — Przytaknął jeszcze raz. — Jutro, pojutrze, wszystko jedno. — Nie wypominał. On tak nie mówił. On tylko nazywał rzeczy, po ich imieniu, kiedy musiał. — Mogę cię tylko zawieźć, pójść z tobą pod gabinet, nie muszę wchodzić do środka, wiem, że to… osobiste. — Powiedział to bez wahania. Bez pauzy. Tak, jakby to była najlogiczniejsza, najnaturalniejsza rzecz na świecie. — Po prostu… zrobimy tak, jak będziesz chciała… — mruknął ciszej. Kciukiem znów musnął jej dłoń. A potem padły słowa, które sprawiły, że jego serce, to zwykle uparte, twarde i zamknięte na cztery spusty, po prostu zadrżało.
„Boję się.”
Boże. Gdyby nie siedzieli, gdyby nie byli obok siebie, biernie trzymając się za dłonie… on pewnie by ją wtedy do siebie przyciągnął. Klatką piersiową, ramionami, wszystkim. Tak mocno, jak trzeba było, żeby nie musiała nawet oddychać sama. Ale teraz tylko przyciągnął ich splecione palce bliżej siebie. Delikatnie. Prawie nieśmiało, jak na Cartera. Milczał chwilę, bo on tak robił, kiedy musiał dobrać słowa, te właściwe, nie te pierwsze, które pchały się na język.
— Zawsze mi wszystko mówisz… — Uniósł wzrok na nią. Ostrożnie. Jakby bał się, że spojrzeniem ją złamie. — Więc teraz… powiedz mi, czego dokładnie się boisz? — Spojrzał na nią dopiero po chwili, kiedy jego pytanie osiadło gdzieś między nimi. Jego kciuk przesunął po jej dłoni jeszcze raz. Powoli. Ciepło. Jak obietnica, która nie padła głośno:
„Nie zostawię cię z tym.”
Nigdy nie mówił takich słów na głos. Ale nie musiał. Ona znała go już na tyle, żeby wiedzieć, co znaczy to milczenie. I to było więcej, niż jakiekolwiek słowa, które mógłby wypowiedzieć. Kiwnął głową minimalnie, jakby potwierdzając własne słowa. Chwilę się jej przyglądał. Z tą ciszą, w której było więcej zrozumienia niż w tysiącu słów. Milczał, jakby zastanawiał się, czy to dobry moment. W końcu odezwał się jednak, najpierw patrząc przed siebie, gdzieś w przestrzeń.
— Jeśli mogłabyś… na moment odsunąć od siebie to wszystko — zaczął. — To, co jeszcze nie jest poukładane… — powiedział powoli, dobierając każde słowo tak, żeby do niej dotarło. — Gdybyś mogła na tę jedną chwilę odłożyć strach, konsekwencje, wszystko, czego się boisz… — Przechylił lekko głowę, miękki cień zmartwienia w oczach. — …to czego byś chciała? Teraz. W tym momencie. Gdyby nic nie stało na drodze. Jeśli nikt nie będzie oceniał.
Nie brzmiał, jak ktoś oczekujący konkretnej odpowiedzi. Brzmiał, jak ktoś, kto naprawdę chciał do niej zajrzeć, tam, gdzie do tej pory nie chciała go wpuścić. Jak ktoś, kto w końcu był gotowy wysłuchać wszystkiego. Nawet tego najtrudniejszego.
OdpowiedzUsuń— Nie musisz odpowiadać teraz… — mruknął miękko, ale jego głos drżał leciutko pod powierzchnią, jakby ta rozmowa wcale nie była dla niego łatwa. — Nie pytam cię o decyzję. Nie pytam o to, co powinniśmy. Pytam o ciebie — dodał spokojnie, uważnie. — O to, co naprawdę siedzi ci tu… — opuszkiem palca dotknął jej mostka, tuż nad sercem — …a czego nie chcesz powiedzieć, bo myślisz, że nie powinienem tego usłyszeć.
Jego oddech na moment zwolnił, jakby sam walczył z czymś w środku, z własnym niepokojem, z tym wszystkim, czego wciąż próbował nie czuć. — Pozwól mi tam zajrzeć, Soph — powiedział w końcu. Bez nacisku, ale z czymś w głosie, co łamało mu się tylko przy niej.
— Bo ja… — głos na sekundę mu zadrżał, ledwie zauważalnie, ale ona to wychwyciła — …nie chcę zgadywać.
Zamilkł, trzymając ją blisko, nie po to, by ją przekonać, ale żeby dać jej przestrzeń. Zbliżył się i przesunął ustami po jej skroni, żeby ją uspokoić, żeby wiedziała, że nadal jest tuż obok, nawet w tym wszystkim, co było dla nich tak nowe i przerażające. Podniósł na nią wzrok z tą swoją specyficzną miękkością, która pojawiała się tylko przy niej. Prawie niewidoczna, ale wystarczająca, żeby mogła ją poczuć.
Carter parsknął krótkim, cichym śmiechem, takim. Kiedy Sophia uniosła na niego wzrok, a te kilka sekund wcześniejszego napięcia wreszcie zaczęło z niej schodzić.
— Wątpliwości? — mruknął, pochylając się lekko nad nią, jakby mieli wrócić do tego droczenia się sprzed kilku minut. — Jedyna wątpliwość, jaką mam, to czy ty to robisz z premedytacją… żeby mnie prowokować nawet wtedy, kiedy jesteś blada jak kartka papieru.
Kącik ust drgnął mu niewinne, ale oczy błysnęły jak zwykle w tej grze między nimi. A potem łagodnie, prawie niedbale, choć w jego głosie pobrzmiewała prawda, dorzucił.
— Nie chcę ci odbierać zabawy… ale ty i tak dobrze wiesz, że zrobię wszystko, czego będziesz chciała. — Niezależnie od zakładu. — dokończył z pełną świadomością, jak to zabrzmiało, pozwalając, żeby to ostatnie zdanie wybrzmiało trochę za nisko, trochę zbyt intymnie jak na taras hotelu pełnego bogaczy.
— Ale jeśli potrzebujesz, żebym oficjalnie przegrał… — dorzucił żartobliwie, krzyżując z nią spojrzenie — …to możemy się umówić, że zrobię to dramatycznie.
Potem dopiero, jakby dopiero wtedy do niego dotarło, że siedzi tu w samej koszuli, prychnął pod nosem i spojrzał na nią z udawanym wyrzutem. — Nie jest mi zimno. — skłamał absolutnie bezczelnie. — Ale skoro żartujesz, to znaczy, że już ci lepiej, więc może wrócimy do środka, zanim zamarznę?
Uniósł brew z miną, która mówiła „jestem zmartwiony, ale nie przestanę się przy okazji z tobą droczyć”.
Carter
Carter milczał, ale nie było w tym milczeniu nawet odrobiny dystansu, to było to jego ciężkie, skupione milczenie, kiedy słuchał wszystkiego naprawdę, z całym tym chaosem, którego nie potrafił poukładać w swojej własnej głowie. Oddech miał spokojniejszy, ale oczy… oczy miał takie, jakby każde słowo, które z niej wylatywało, uderzało w niego trochę za mocno. Nie komentował. Nie prostował. Nie zaprzeczał. Sophia mówiła mu dokładnie to, czego bała się najbardziej i Carter po raz pierwszy nie próbował jej od tego odciągnąć szybkim „damy radę”. Siedział w tym z nią, aż do końca.
OdpowiedzUsuńNachylił się odrobinę bliżej. Na tyle, żeby nie musiała unosić głowy, żeby na niego spojrzeć.
— Soph… — odezwał się w końcu, cicho, jakby każde słowo musiał najpierw przepchać przez gardło. Delikatnie, ale stanowczo, ujął jej twarz w jedną dłoń, tak aby zmusić ją, by na niego spojrzała. W jego oczach było wszystko, napięcie, bezradność, ale też coś głęboko łagodnego, czego nigdy nie przyznałby nikomu poza nią. — Wiesz, że nie oczekuję od ciebie stuprocentowej pewności — powiedział spokojniej, choć mięsień na jego szczęce drgał. — To nie jest sytuacja, w której ktokolwiek miałby ją mieć. — Kciukiem przeciągnął powoli po jej policzku. — Jestem też pewnie ostatnią osobą, która powinna to pytać, bo sam… też nie wiem, jak to wszystko ogarnąć — mruknął pod nosem, jakby było mu głupio, że pierwszy raz w życiu nie ma gotowych odpowiedzi. — Ale skoro obie opcje cię przerażają… skoro każda wydaje się mieć w sobie coś, co może nas złamać…
Zaczerpnął oddech. Krótki. Głęboki. Jakby zbierał się, żeby zadać pytanie, które musiał jej zadać, mimo że bał się odpowiedzi.
— I jeśli mam… jeśli mamy spróbować to jakoś zobaczyć klarowniej, to… — Jego dłoń zsunęła się z jej mostka na jej policzek, trzymając ją delikatnie, ale pewnie, żeby nie uciekła wzrokiem. — …to powiedz mi, Soph — wyszeptał. — Gdybyś mogła teraz odsunąć to „wszystko”. Strach. Co powiedzą inni. To, czego jeszcze nie wiesz o mnie. To, co może pójść źle. To, co poszło źle wcześniej — Przełknął ślinę, odrobinę za głośno. — …jaki byłby dla ciebie idealny scenariusz?
Carter mówił to tak, jakby nie oczekiwał odpowiedzi „tak” ani „nie”. Jakby czekał na cokolwiek, co da im chociaż punkt zaczepienia. Coś, co stanie się ich początkiem, jakimkolwiek by nie był.
— Nie musimy kończyć tej rozmowy teraz, możemy… zastanowić się i wrócić do tego w domu, albo jutro… — Uniósł ich splecione dłonie, położył jej delikatny pocałunek na kostkach jej palców, nie romantyczny, tylko… potrzebny. — Bo chcę uniknąć dokładnie tego, o czym mówisz. — Powiedział ciszej, ale mocniej. — Chcę, żebyśmy podjęli decyzję, której nie będziemy żałować. — Przesunął dłoń z jej policzka na kark, delikatnie, żeby mogła poczuć jego ciepło mimo jesiennego chłodu.
Carter zesztywniał w jednej sekundzie. Nie tak, jak wtedy, gdy ktoś go prowokował w klubie, tamten rodzaj napięcia był zimny i groźny.
To tutaj było inne. To było uderzenie w instynkt, w coś, co rozchodziło się po nim jak impuls elektryczny: kto to słyszał? od kiedy? jak blisko? Carter nie miał problemu z konfliktem, z konfrontacją, z tym, że ktoś coś o nim mówi. Ale to? To było naruszenie granicy, której pilnował z chorobliwą wręcz dokładnością: nikt nie miał prawa podsłuchiwać jego i Sophii. Nikt.
— Maddie. — Jego głos był niski, twardszy niż jeszcze chwilę wcześniej, ale nie nieuprzejmy. Po prostu… zatopiony w alarmie. Jakby całe jego ciało pytało: co dokładnie słyszałaś? ile? od kiedy tu jesteś?
To jedno krótkie zdanie w ciemności „Jeśli zatrzymacie co?” mogło rozbić ich na kawałki, a on zareagował tak, jakby ktoś próbował go zaskoczyć nożem w zaułku. Oczy mu zmrużyły się minimalnie, ręka mimowolnie przesunęła się bliżej talii Sophii. Ułamek sekundy. Tyle zajęło mu przełączenie się z Cartera, który właśnie szeptał do niej najtrudniejsze słowa w życiu… na Cartera, który potrafił łgać szybciej, niż inni łapią oddech. Spojrzał w stronę Maddie.
Uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, był tak gładki i przekonujący, że aż nierealny w zestawieniu z tym, jak wyglądał minutę temu.
OdpowiedzUsuń— Gigi. Psa ze schroniska.
Wypowiedział to tak pewnie, jakby naprawdę o tym rozmawiali. — Soph wciąż się upiera, że mamy ją „tymczasowo”. A ja jej mówię, że ten pies już dawno zaanektował całe mieszkanie i teraz wszystko kręci się wokół niej.
Nachylił głowę, jakby właśnie tłumaczył coś wyjątkowo zabawnego. Ton miał wręcz beztroski, jakby opowiadał o rozpuszczonym szczeniaku, który terroryzuje ich łóżko. — Więc tak — kontynuował lekkim tonem. — Jeśli ją zatrzymamy… to już na stałe. Bo chyba żadne z nas nie ma serca, żeby ją oddać z powrotem, prawda? — Carter nie spuszczał jednak Maddie z oczu ani na sekundę. Przyjaźnie, lekko… ale uważnie. W ten sposób, w jaki patrzy się na kogoś, kto trafił przypadkiem zbyt blisko czegoś, czego widzieć nie powinien. — Jesteś tu od dawna? — zapytał łagodnie, absolutnie łagodnie, choć Sophia mogła wyczuć napinające się mięśnie jego ramienia. Najwyraźniej instynkt przetrwania działał u niego szybciej niż serce. W tym ułamku sekundy przerzucił wzrok na Sophię, potem na Maddie, a potem… wyprostował się odrobinę, nonszalancko, jakby jedynym problemem było to, że ktoś ich podsłuchuje, a nie to, co usłyszał. — Wszystko w porządku? — zapytał uprzejmie, jakby to ona im przerwała zwyczajny, absolutnie niewinny temat. Tylko Sophia, siedząca tak blisko, mogła czuć, jak mocno bije mu serce.
Carter
Carter nawet nie drgnął, choć wewnętrznie poczuł, jak wszystko w nim napina się jak lina cumownicza przy sztormie. Słowo wybór przecięło powietrze zimniej niż listopadowy wiatr, a uderzenie było szybkie, precyzyjne. Sophia zesztywniała obok niego, jakby ktoś ją uderzył niewidoczną dłonią. On natomiast w ułamku sekundy zrobił to, co zawsze robił, gdy trzeba było chronić coś, co było jego. Podniósł głowę. Zmrużył oczy. I zanim Sophia zdążyła cokolwiek powiedzieć, on już gasił ogień zanim roznieci się burza.
OdpowiedzUsuń— Maddie… — Jego ton był miękki, ale stalowy jak cienka żyletka ukryta pod podszewką.
Tak brzmiał tylko wtedy, gdy nie zamierzał nikogo ranić… ale też nie zamierzał pozwolić, by ktoś dotknął choćby fragmentu tego, co było między nim a Sophią. — To nie jest temat na taras, ani na przyjęcie, ani na rozmowę między drzwiami a doniczką. — Nie uniósł głosu. Nie musiał. Wystarczyła sama barwa, niska i opanowana, która mówiła: uważaj na granicę.
— A to, czego tam słuchałaś przed chwilą? — dodał już ciszej, tonem nie agresywnym, tylko ochronnie szczerym.
— To prywatna rozmowa. I chciałbym, żeby taka została.
Nie brzmiał, jakby groził. Brzmiał jak ktoś, kto prosi, ale jednocześnie daje do zrozumienia, że to prośba ostatnia, bardzo ważna. Zaraz potem, i to zrobił tak płynnie, że Sophia aż do niego zerknęła, oparł rękę lekko na ławce za plecami Sophii. Powietrze między trójką zawisło ciężkie i ostrożne jak szkło pod napięciem. Nie powiedział nie twoja sprawa. Nie powiedział odejdź. Ale było w tym coś jednoznacznego: linia, której nie wolno przekraczać. Dopiero wtedy odwrócił trochę głowę w stronę Sophii, jakby upewniał się, że ta nie zastyga zbyt mocno. A w jego oczach, tuż pod powierzchnią… to, czego Sophia wcześniej nie widziała aż tak wyraźnie: ten moment, kiedy wszystko stało się realne. Prawdziwe. Bez osłonek. I teraz jeszcze podsłuchane.
Carter odetchnął bardzo cicho, tak, że usłyszał to tylko on sam, po czym wrócił do tej swojej perfekcyjnie chłodnej, niewymuszonej maski, którą potrafił zakładać w ułamku sekundy. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakby nie słyszeli jednego z najtrudniejszych pytań, jakie mogło paść tej nocy. Uniósł brew, przenosząc wzrok z Maddie na Sophię, a potem znów na Maddie, patrząc na nią w sposób tak oczywisty, że niemal mówił jej, że powinna przyjąć tę ich „wymówkę”. W pewnej chwili jednak jego spojrzenie złagodniało, a napięcie na ułamek sekundy opadło z jego barków.
— Więc… jak mówiłem. — przeciągnął lekko, nonszalancko. Wrócił do roli, którą przez ostatnie trzy minuty improwizował jak zawodowiec. — Gigi. — Nachylił się lekko do przodu, jakby temat psa był jedyną rzeczą, która tu miała jakikolwiek sens. — Ten wybór, o którym tu mówimy, to dylemat: zostaje na stałe czy czeka nas jeszcze miesiąc szukania mu nowego domu a potem nowych mebli do salonu.
Wskazał na Sophię z udawaną dezaprobatą.
— Bo ta mała potrafi jednym ząbkiem zrobić większą demolę niż ja przez całe życie.
Jego ton był lekki, prawie żartobliwy, aż absurdalnie zderzał się z tym, co tak naprawdę wisiało między nimi sekundę wcześniej. Ale robił to celowo. To była kotwica. Dla Sophii. I… ostrzegawcza brama dla Maddie. Sam Carter wyglądał bardziej jak facet gadający o zwierzaku niż ktoś zakopujący potencjalną bombę. Uśmiechnął się do Maddie znacząco, w sposób ostro, aż boleśnie czytelny: “Wchodzisz w tę wersję, albo nikt tu nie wyjdzie z twarzą”.
— Ty chyba głosujesz za tym, żeby została, co?
Nachylił lekko głowę, pytając ją tak, jakby właśnie naprawdę chodziło o psa, a nie o najdelikatniejszy sekret, jaki kiedykolwiek trzymali. To spojrzenie było jednoznaczne. Nie wrogie. Nie naciskające. Ale takie, które mówiło: Potwierdź to. Pomóż jej. Pomóż nam. Nic więcej nie musisz robić.
Jego dłoń minimalnie zacisnęła się na ławce, jakby próbował zapanować nad własnym napięciem. Carter utrzymał to spojrzenie z Maddie jeszcze sekundę dłużej, wystarczająco, by upewnić się, że jego sugestia została usłyszana, ale nie na tyle, by zaczęło to wyglądać jak presja. Dopiero wtedy skinął krótko głową, jakby uznawał temat za zamknięty. Albo raczej: za przykryty. Powoli wstał z ławki, jedną dłonią dotykając lekko pleców Sophii, nie nachalnie, tylko po to, by pomóc jej podnieść się łagodnie i bez pośpiechu.
OdpowiedzUsuń— Chodź — mruknął cicho, tak żeby słyszała to tylko ona. — Zrobiło się tu zimno jak cholera.
Zsunął z właszych ramion marynarkę, poprawiając ją na jej barkach odruchowo, bez zastanowienia, jakby należała do niej od zawsze. A potem odkaszlnął teatralnie, prostując się do pełnej wysokości, jakby właśnie sobie przypomniał, że są na eleganckiej gali, a nie na zapleczu jakiegoś klubu.
— Poza tym… — dodał już głośniej, z tym swoim charakterystycznym, półironicznym tonem, gdy odwrócił się w stronę Maddie — …mam tam coś do wylicytowania.
W jego oczach pojawił się ten krótki błysk, ten, który Sophia znała aż za dobrze. Ten oznaczający: próbuję rozluźnić atmosferę, nawet jeśli sam ledwo oddycham.
— A nie zamierzam pozwolić, żeby jakiś koleś w drogim smokingu zabrał nam weekend w Kolorado — rzucił lekko, tak jakby jeszcze pięć minut temu nie wisiała nad nimi rozmowa o rzeczach, które mogły wywrócić ich życie.
Carter zatrzymał się tuż przed drzwiami, jakby coś mu się właśnie przypomniało. Odwrócił głowę w stronę Maddie, tym razem już zupełnie swobodnie, z tą jego nienachalną pewnością siebie, która zwykle łagodziła wszystkie napięcia.
— A, Maddie… — rzucił tonem, jakby kontynuował rozmowę sprzed kilku minut, a nie ratował katastrofę interpersonalną. — Powinnaś kiedyś wpaść do nas w odwiedziny.
Uniósł brew lekko, prawie wyzywająco, ale w sposób, który pasował do rodzinnej zaczepki, nie wścibsko, nie władczo, tylko… zwyczajnie ludzko. — Gigi oszaleje ze szczęścia — dodał, jakby naprawdę chodziło o psa. — I w końcu sprawdzisz, czy faktycznie gryzie nogi od stołu, czy Soph przesadza.
Ostatnie spojrzenie, które jej posłał, miało znaczyć jedno: trzymasz się wersji z psem, prawda?
— Serio — potwierdził łagodniej. — Wpadnij kiedyś.
A potem spojrzał na Sophię i delikatnie dotknął jej pleców, jakby dawał znak: „Chodźmy już, zanim zrobi się naprawdę zimno.”
Carter
Carter wiedział. Wiedział od pierwszej sekundy, od tego drobnego zawahania w spojrzeniu Maddie, od tej nieudolnie schowanej troski, która nie pasowała do rozmowy o psie ani o pogryzionych meblach. To nie była ciekawość. Nie była plotkarską pokusą. Maddie słuchała jak ktoś, kto rozumie więcej, niż powinien, i jak ktoś, kto, o dziwo, nie ma w sobie ani grama osądu. I Carter to wychwycił. Wychwycił, zapamiętał… i docenił. Nie dał po sobie poznać ani cienia niepokoju, ale w środku musiał przyznać, że blondynka… próbowała im pomóc na swój ostrożny, nienachalny sposób. W tym jednym krótkim zdaniu o „obowiązkach”, w tym lekkim potwierdzeniu, że „zatrzymanie” czegokolwiek może czasem po prostu oznaczać bycie gotowym, dostrzegł coś, czego wcale nie spodziewał się usłyszeć od młodszej siostry Sophii. Jakąś namiastkę wsparcia. Albo choć jej odpowiednik. A kiedy na koniec rzucił, że powinna kiedyś do nich wpaść, obie Sophia i Maddie spojrzały na niego jak na kogoś, kto właśnie dokonał niemożliwego. Jedna zdziwiona. Druga zaskoczona, ale w ten ostrożnie wdzięczny sposób. Carter tylko uniósł brew i nieznacznie wzruszył ramionami z tym swoim krótkim, lekko bezczelnym półuśmiechem. Jakby chciał powiedzieć: No co? To tylko zaproszenie. Nie przesadzajcie. A w środku wiedział, że to był jednocześnie jego sposób na powiedzenie Maddie: Widziałem. Rozumiem. Dzięki, że nie robisz z tego piekła. Nie potrzebował mówić tego na głos. Maddie zdawała się rozumieć więcej niż wypowiadała. Jakby po prostu uznał, że skoro jej świat stopniowo staje się jego światem… to niektórych ludzi z tego świata nie warto od siebie odpychać. Nie teraz. Nie w tej sytuacji.
OdpowiedzUsuńCarter wszedł z nią do środka, pierwszy i przytrzymał dla niej szklane drzwi. Zatrzymał się na sekundę, czekając aż do niego dołączy, i dopiero wtedy puścił jej dłoń, żeby przepuścić ją przodem. Halki sukienek, ciężkie perfumy, rozgrzany szum rozmów, wszystko to uderzyło w nich z powrotem, ale on był przy niej, blisko, trochę zbyt wyprostowany, trochę zbyt czujny. Jakby po tamtej rozmowie na tarasie nie umiał jeszcze wrócić do poprzedniej lekkości.
— Jasne. Bar. — potwierdził cicho, choć brzmiał tak, jakby myślami wciąż był trzy minuty temu, na zewnątrz, z jej bladą twarzą pod swoimi dłońmi. Ruszył w stronę baru razem z nią, ale zanim zrobili kilka kroków, pochylił się odrobinę bliżej. na tyle, żeby tylko ona mogła to usłyszeć.
— Jakbyś znowu poczuła się słabo, powiedz od razu, dobra?
Nie brzmiał jak ktoś, kto próbuje nią sterować. Bardziej jak ktoś, kto desperacko próbuje utrzymać kontrolę nad czymś, nad czym kontrolę stracił kilka dni temu. Kiedy dotarli do baru, oparł się lekko bokiem o marmurowy blat, przestudiował menu drinków jakby był na rozprawie sądowej, a potem uniósł brwi, spoglądając na nią z boku.
— Woda niegazowaną z cytryną? — zapytał, choć znał odpowiedź. Znał ją już na pamięć. I dopiero kiedy zamówił wodę, dla siebie też, bo nie zamierzał dziś ryzykować choćby odrobiną alkoholu, odwrócił głowę w stronę sali pokazowej, tam, gdzie już szeptano o Kolorado i gdzie licytacja miała się zaraz zacząć.
— Spora konkurencja, co? — mruknął, sucho, ale z tym cichym błyskiem w oku, który zdradzał, że wraca mu humor, że próbuje wrócić. — Na ich miejscu też bym się mnie bał.
Wziął łyk wody. Dotknął delikatnie jej pleców, jakby upewniał się, że naprawdę jest już lepiej, i dopiero wtedy skinął brodą w stronę sali aukcyjnej.
— Gotowa? Bo jeśli mam walczyć o to Kolorado… — uniósł kącik ust w tym półuśmiechu, który znali tylko nieliczni — …to chcę, żebyś stała koło mnie, kiedy wygram.
Carter nawet przez sekundę nie udawał przed samym sobą, że interesuje go ta cała aukcja. Nie obchodziły go ani złote narty, ani absurdalne rzeźby, ani weekend w Kolorado, którego w normalnych okolicznościach nawet by nie otworzył w katalogu.
Gdyby był tu sam, przeszedłby obok wszystkiego jak przez muzeum, które zwiedza się tylko dlatego, że nie wypada wyjść po pięciu minutach. Chciał zająć czymś jej myśli. Odciążyć. Pozwolić odetchnąć, choć na chwilę. Dlatego rzucił pół-żartem o zakładzie. Dlatego teraz, kiedy prowadzili się w stronę baru, nawet nie udawał, że spogląda w stronę tablicy z licytacjami z jakąkolwiek ambicją.
OdpowiedzUsuńJego interesowała tylko ona. A wszystko inne, w tym całe to teatralne polowanie bogaczy na weekend w górach, było jedynie narzędziem, żeby na kilka minut zapomniała o tym, co naprawdę siedziało pod jej skórą.
Gdyby poprosiła, żeby licytował księżyc, też by spróbował. Nie po to, żeby wygrać. Tylko po to, żeby zobaczyć, jak jej ramiona opadają o milimetr niżej, jak rozluźniają się palce na jego dłoni, jak ten ciężar choć trochę z niej schodzi. Cała aukcja była mu obojętna. Ale ona? Ona nigdy.
Carter
Carter nawet nie próbował ukryć tej leniwej, zadowolonej pewności siebie, która w nim osiadła, kiedy prowadzący uderzył młotkiem o pulpit. Jakby licytował nie trzydniowy pobyt w Kolorado, tylko… jej reakcję. A ta była dokładnie taka, jakiej się spodziewał, szeroko otwarte oczy, poczerwieniałe policzki, zdumienie podszyte pół-oburzeniem i pół-śmiechem. Ale zanim Sophia zdążyła dodać coś więcej, zanim zebrała do końca ten oddech, który nabrała, by go zbesztać… Carter pochylił się ku niej, jeszcze ze śladami tamtej determinacji w spojrzeniu, ze śladem czegoś miękkiego pod spodem i przelotnie musnął jej usta.
OdpowiedzUsuńTeraz, po aukcji, kiedy wszyscy wokół nich bili brawo, a Sophia patrzyła na niego jak na wariata, Carter odwrócił tabliczkę z numerem, oparł ją o bok biodra i spojrzał na nią tak, jakby wygrał właśnie ją, a nie wyjazd.
— Może straciłem — przyznał półgłosem, a ton miał niski, miękki, niebezpiecznie czuły. — Ale opłacało się. — Nachylił się odrobinę bliżej,tylko tyle, by usłyszała to ona, nikt więcej. — I nie udawaj, że nie jesteś ciekawa tej czekolady. Osiem rodzajów, Soph… Osiem. Nie mogłem pozwolić, żeby ktoś ci to sprzątnął sprzed nosa. — Kąciki jego ust drgnęły. — Poza tym mówiłaś, że mam się postarać — uniósł brew. — To była twoja instrukcja, nie moja. No i nikt nie powiedział, że z trzech dni nie można zrobić siedmiu…
Zamilkł na moment, wodząc wzrokiem po jej twarzy, jakby sprawdzał, czy wszystko jest już w porządku. Policzki zaróżowione. Oddech równy. Dłoń pewnie trzymająca jego. — Zwariowałem dawno temu — dodał jeszcze ciszej. — Ty tylko sprawiasz, że to wygląda sensownie.
Willa nie była jedyną rzeczą, którą tego wieczoru wylicytował. Kiedy przeszli obok jednego ze stolików, Sophia zwolniła odrobinkę kroku. Dosłownie o pół uderzenia serca. Ale Carter zauważył. Obraz, akwarela przedstawiająca mglisty poranek nad jeziorem, nie pasował do jego estetyki w żaden sposób. Nie znał się na sztuce, nie rozumiał jej „wartości kolekcjonerskiej”, ale… zobaczył to drobne, miękkie zatrzymanie w jej spojrzeniu. To wystarczyło. Kiedy prowadzący wrócił do tego obrazu, Carter uniósł tabliczkę, zanim Sophia zdążyła dokończyć łyk wody. Nawet się nie obejrzał. Nawet nie udawał, że się waha. Obraz był jego. Chwilę później kolejny przedmiot. Delikatny naszyjnik, subtelny, taki… w jej stylu. Sophia nawet nie zatrzymała się przy gablocie, ale zerknęła na niego przelotnie, z tym swoim „hm, ładne”, które brzmiało jak coś więcej niż tylko komentarz. I naprawdę, bez wielkich emocji, bez celebry, Carter znów podniósł tabliczkę. Sprzedane.
Wszystko razem kosztowało absurdalnie dużo, a on ani razu nie zmrużył powieki. Bo nie chodziło o akwarelę. Nie chodziło o naszyjnik. Nawet nie o Kolorado. Cartera nigdy nie bolało wydawanie pieniędzy na takie inicjatywy, wręcz przeciwnie. Dla niego to był jeden z niewielu sposobów, by jakoś usprawiedliwić przed samym sobą to, że dorobił się pieniędzy w świecie, który nie zawsze był czysty. Dawać je tam, gdzie robią realną różnicę, to była jedyna forma „odkupienia”, w którą wierzył. Więc kiedy składano kolejno gratulacje zwycięzcom i darczyńcom, Carter stał z tabliczką opartą o biodro i wyglądał, jakby to była czysta formalność, nic warte wzmianki. Tyle że Sophia widziała inaczej. Widział, jak zerka na niego ukradkiem, raz, drugi, trzeci, z tym rozczulonym, niewypowiedzianym „Carter…”, jakby nie mogła się zdecydować, czy powinna go zbesztać za rozrzutność, czy uśmiechnąć się szerzej, niż powinna w takim miejscu.
A on? On tylko raz lekko wzruszył ramionami, jakby chciał jej powiedzieć:
„To nic. Nie myśl o tym. Nie teraz.”
Bo tak naprawdę najważniejsze było to, że na jej twarzy w końcu pojawiły się iskry, które widział na samym początku wieczoru. I że w tym morzu ciężkich myśli, chociaż na chwilę odzyskała oddech.
Carter
Nico nie lubił takich miejsc, błyszczących sal, ludzi, którzy patrzą na niego nie jak na człowieka, tylko jak na konkretny procent wygranych walk. Ale matka poprosiła. A on, choć nigdy się do tego nie przyzna, czasem nie potrafił jej odmówić. Uparła się z tym swoim „Nico, kochanie, przyjdź chociaż na chwilę. Dobrze wyglądasz na takich wydarzeniach, a twoja obecność dobrze robi fundacji.” W tłumaczeniu na język rzeczywistości: Matka chciała nim znów błyszczeć jak torebką od Hermèsa. Więc przyjechał. W smokingu, którego nie lubił. Z uśmiechem, którego nie czuł. Nie miał ochoty iść. Wolał spędzić wieczór po swojemu, w spokoju, w domu, zająć się kontuzjowaną ręką, trochę nad sobą poużalać. Ale ugiął się, jak zwykle. Dlatego stał tu teraz, trzymając w dłoniach kieliszek szampana, który wcisnęła mu przed kilkoma minutami hostessa przy wejściu. Widział rękawice w gablocie, swoje rękawice, podpisane na potrzeby tej aukcji. Nie przywiązywał do tego wielkiej wagi, chociaż dziwnie było patrzeć, jak ludzie licytują coś, co było częścią jego życia, potem częścią jego upadku, a teraz po prostu eksponatem. Odszedł od sceny. Wolniej, niż normalnie. Miał zamiar zaczekać do ostatniej licytacji, uścisnąć rękę zwycięzcy, zapozować do zdjęcia i się zmyć. Już miał zamiar zająć swoje miejsce, kiedy usłyszał za sobą czyjś głos. Sophia. W tym samym miejscu. Z tym samym spojrzeniem, które znał aż za dobrze. Nico odwrócił się do niej powoli, jakby bał się, że to tylko przywidzenie. I wtedy zobaczył jej twarz. Nie tę z tamtej nocy, kiedy była pełna adrenaliny, gniewu i alkoholu. Nie tę, która śmiała się w jego kuchni nad poranną kawą. Nie tę, która spoglądała na niego z ciekawością, kiedy pokazywał jej pierwsze techniki samoobrony. Tę spokojną, ale jakby obciążoną czymś, czego nie umiał nazwać. Uśmiech Nico był ostrożny. Nie zuchwały jak dawniej. Nie pewny siebie. Miękki.
OdpowiedzUsuń— Moja matka mnie tu zaciągnęła. Twierdzi, że ludzie zaczynają myśleć, że umarłem albo wyjechałem do dżungli medytować.
Wzruszył jednym ramieniem, jakby dopiero przy niej zdał sobie sprawę, jak absurdalne to brzmi.
— Nie powiedziałbym, że miałem jakiś wybór. A ty? Chyba… nie spodziewałem się, że Cię tutaj spotkam… I tak, wiem jak to brzmi, to przyjęcie twojego ojca, ale… — Zawiesił głos, jakby uświadomił sobie, że to zdanie jest jednym z tych, które mogą wiele znaczyć, a nie powinny. — Wiesz co? Nie ważne… cieszę się, że znów się z nim dogadujesz.
Kącik jego ust drgnął. Prawie uśmiech. Zerknął na prowadzącego, na rękawice, które właśnie padły za absurdalnie wysoką cenę. Potem znów na nią. Jej spojrzenie było inne. Nie takie jak dawniej. Nie czuł w nim już tego cichego ciepła, które kiedyś go leczyło, ani bólu, który potem jej zadał. Teraz było w nim coś jeszcze bardziej dojrzałego. Ostrożność. Świadomość. I coś, czego nie chciał analizować ani teraz, ani nigdy.
— Zabawnie jest patrzeć — mruknął, wsuwając dłonie do kieszeni — jak ludzie biją się o rzeczy, które ja sam kiedyś rzucałem w kąt.
Jego głos złagodniał, kiedy spojrzał na nią odrobinę dłużej.
— Nie myślałem, że będziemy jeszcze rozmawiać.
Powiedział to spokojnie. Bez wyrzutu. Bardziej jak przyznanie się do czegoś, co od dawna w nim siedziało. — Ale… cieszę się, że cię widzę.
To brzmiało jak prawda. Prosta. Niepotrzebna. Nieplanowana.
Carter w tym czasie, jeszcze nieświadomy, że Sophia zatrzymała się jak zaczarowana pod napisem Nico Miller, był w drodze powrotnej, już prawie wchodząc na salę, już prawie przerzucając wzrok przez tłum, już prawie otwierając usta, żeby rzucić jej swoje:
OdpowiedzUsuń„Żyjesz? Dobrze, to teraz chodź, bo mam dla ciebie jeszcze jedną rzecz, której nie zamierzałem licyto…”.
Ale jej tam nie było. Carter przystanął. Jedna sekunda. Dwie. I wtedy to zobaczył. Jej sylwetkę. Z daleka. Lekko wyprostowaną, ale napiętą. Oraz jego. Nawet nie musiał być blisko, by go rozpoznać. Zatrzymał się. W pół kroku, pół wdechu, pół myśli. Nie wszedł w tę scenę.Nie przeciął jej słowem, nie przerwał ruchem. Stał jak cień wśród eleganckiego tłumu, obserwując wszystko, ale nie ingerując jeszcze.
Znał ten sposób, w jaki odchylała włosy za ucho, gdy była zaskoczona. Znał ten sposób, w jaki prostowała plecy, kiedy coś ją zabolało, ale nie chciała, by to było widać. I dlatego nie podszedł od razu. Bo gdyby ją znał mniej zareagowałby impulsywnie. Ale znał ją zbyt dobrze. Więc Carter stanął, opierając rękę o oparcie stojącego obok krzesła, niby nonszalancko, niby obojętnie, ale wzrok miał wyostrzony do jednego punktu: Sophia. I Nico.
Przez sekundę miał ochotę wejść między nich, powiedzieć, że Sophia idzie z nim , gdziekolwiek. Zabrać ją z tamtej przestrzeni. Ale nie zrobił tego. Wiedział, że jeśli teraz podejdzie, zrobi to na emocjach. A emocje Cartera były przeciwko Nico ustawione bardziej niż jakakolwiek granica. Dlatego jedyne, na co sobie pozwolił, to jedno drgnięcie szczęki, które mogłaby dostrzec tylko osoba przyglądająca mu się z bardzo bliska.
Carter nie od razu zorientował się, że Gwen stoi obok. Jej perfumy przyszły pierwsze, zbyt ostre, zbyt intensywne, od razu kojarzące mu się z tym rodzajem kobiety, która nigdy naprawdę nie wchodzi, tylko wpływa w przestrzeń, zagarniając ją dla siebie. Dopiero potem dostrzegł ją kątem oka. Stała idealnie wyprostowana, z kieliszkiem białego wina, jakby całe przyjęcie należało do niej, a goście byli jedynie rekwizytami w teatrze, który sama napisała.
— To urocze, Carter — rzuciła lekko, niemal melodyjnie, jakby komentowała pogodę, nie jego skupione spojrzenie utkane w Sophię stojącą przy Nico. — Naprawdę urocze.
Nie odpowiedział. Nie zamierzał jej dawać najmniejszej reakcji, która mogłaby ją nakarmić.
— Ach, ale rozumiem cię. — podjęła sama, z tym swoim drapieżnym uśmiechem, który nie docierał do oczu. — Pierwsze miłości… mają to do siebie, że potrafią zatrzymać uwagę.
Carter powoli obrócił głowę w jej stronę. Nie całkiem. Wystarczająco, by Gwen wiedziała, że usłyszał, ale nie na tyle, żeby poczuła, że udało jej się wbić kolejną szpilkę.
— Nico zawsze był… wyjątkowy dla Sophii. — dodała miękko, jakby mówiła coś czułego. A przecież każde słowo miało krawędź, którą raniła celowo. — Pierwsza miłość zostawia ślad, wiesz? Tego nie da się ot tak wymazać. Nawet gdy wydaje się, że to przeszłość.
Robiła to intuicyjnie, nie znając szczegółów. Trafiała w miejsca, które bolały, nawet jeśli nie wiedziała, jak głęboko wbija ostrze.
Carter milczał. Nie spuścił jednak wzroku ze sceny kilka metrów dalej. Sophia stała blisko Nico. Nie intymnie, ale wystarczająco, żeby coś w nim się naparło, starannie tłumiona zazdrość, ten rodzaj, który pali cicho, po cichu wyniszcza od środka. Nico mówił coś z tym swoim spokojem, tą pewnością, która zawsze działała ludziom na nerwy, bo nie musiała być głośna, żeby dominować. I Carter widział to, ten miękki cień w oczach Sophii, ten, który pojawiał się, kiedy wracała do wspomnień, których on nie był częścią. Gwen westchnęła teatralnie.
OdpowiedzUsuń— Wiesz… — zaczęła tonem, jakby zdradzała mu sekret, który wcale nie był jej. — Sophia była w nim zakochana w sposób… czysty. Naiwny. Młodzieńczy. Nico ją uwielbiał. Wszystko było takie… niewinne. Zanim życie ją… skomplikowało.
Carter nie odwrócił głowy. Ale Gwen zobaczyła, jak drgnęła mu linia szczęki.
— I może nadal… — dodała cicho, jakby mimochodem, jakby wcale nie celowała prosto w niego. — …jest dla niej kimś ważnym.
I wtedy Gwen zrobiła coś jeszcze gorszego, pochyliła się minimalnie, tak jak robi się to z kimś, kogo chce się pogłaskać po policzku, choć naprawdę wbija się palce prosto w ranę.
— Nie przejmuj się — szepnęła. — Pierwszej miłości rzadko udaje się wrócić. — Uśmiechnęła się tak, jak tylko kobieta pokroju Gwen potrafiła, słodko, niewinnie, z perfekcyjnie zamaskowaną złośliwością. — Ale czasem… wystarczy jedno spotkanie, żeby o sobie przypomniała. Tak jak wtedy, w Hampton.
C&N