
Sloane Senna Fletcher ——— 22 latka; urodzona 16 maja 2003 roku w Los Angeles. Piosenkarka, tancerka i autorka tekstów o francusko-amerykańskich korzeniach, tworząca emocjonalny pop z elementami zmysłowości i surowej szczerości. Rodzice mieli fantazję, plany i prochy, dlatego Sloane w dokumentach widnieje jako Sloane Senna Fallon Delphina-Roux Petronille Fletcher-Basset. Jedyna córka Ivonne Basset - francuskiej modelki i jedno z wielu dzieci Desmonda Fletchera - amerykańskiego perkusisty zespołu alternatywnego Hollowed Souls. Właścicielka podążającej za nią krok w krok Rue. Zwyciężyni Grammy 2025 za Best New Artist, krążą plotki, że ojciec maczał palce w tym, aby dostała statuetkę. Między 2024, a 2025 była w międzynarodowej trasie don't call him back po wydaniu drugiego albumu old receipts. Mieszkanie w SoHo. Instagram.
Sloane Fletcher jest dziewczyną, która ma w życiu wszystko, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Bo nie pozwoli, aby obcy dostrzegli więcej niż chce pokazać. O swoich słabościach do ciemnych oczu, perfum z nutami tytoniu i słodkich słów, w które nie wierzy, opowiada w piosenkach podbijając TikToka i listy przebojów, na których króluje przez tygodnie. Urodziła się z nazwiskiem znanym od dekad. Otworzyło to przed nią wiele drzwi, zza które chętnie zagląda i garściami bierze to, co jest jej oferowane. Starannie pielęgnuje swoją karierę od szesnastego roku życia, kiedy pierwszy raz podzieliła się ze światem swoimi tekstami i głosem. Filmik wybił się momentalnie, a wytwórnie rozpoczęły między sobą wojnę, aby przygarnąć Sloane pod swoje skrzydła. Pierwszy poważny kontrakt podpisała dwa lata później. Wbrew matce, która wymarzyła dla niej karierę w Hollywood. Wbrew ojcu, który kręcił nosem na popowe szmiry, ale nawet mimo swojej niechęci, o ile nie jest czymś akurat naćpany lub nie szuka swoich zagubionych dusz na pustyniach, pojawia się na koncertach.
Sloane Fletcher sama do końca nie wie, jaka jest tak naprawdę. Na scenie jest głośna, pewna, nieco niebezpieczna. Nie ma tam chwili na zawahanie, a każda sekunda jest dokładnie zaplanowana. Poza sceną wśród mniej lub bardziej znajomych osób zdaje się, że wcale z niej nie schodzi. Ciągle odgrywa narzuconą sobie rolę, tyle, że przed mniejszą publicznością. Szuka towarzystwa, które bez mówienia tego na głos, da jej hałas i adrenalinę, aby zagłuszyć wszystkie niewypowiedziane na głos emocjonalne i fizyczne potrzeby. Nie pozwala ludziom się poznać, a oni, zdaje się, że wcale też nie chcą wiedzieć co tak naprawdę w niej się kryje.
Sloane Fletcher próbuje być autentyczna, ale nie wie, gdzie zaczyna się ona, a gdzie akt.
🎶🎶🎶
Zaire nie odpowiedział od razu. Patrzył przez chwilę na nocne światła miasta, które odbijały się w masce auta, jakby szukał tam odpowiedzi. Silnik cicho mruczał pod maską, a jego dłonie powoli przesunęły się na kierownicę, zupełnie bez pośpiechu. Było w nim coś innego niż ostatnio. Coś subtelnie zmienionego. Przymusowe prace społeczne, które przez długi czas wydawały się dla niego najgorszym upokorzeniem, okazały się pewnym punktem zaczepienia. W schronisku musiał być codziennie rano, o ósmej, więc musiał przystopować z imprezowaniem, z dragami, z alkoholem. Nie dlatego, że chciał. Musiał. I o dziwo, wywiązywał się z tego. Regularnie.
OdpowiedzUsuńSam wyrok do tej pory udawało mu się utrzymać we względnej tajemnicy. Media nie miały jeszcze pojęcia, że Zaire zaczyna dzień od karmienia bezpańskich psów i sprzątania po nich pod okiem… no właśnie, pod okiem osoby, która potrafiła uczynić to wszystko bardziej znośnym.
Zaczął jeść śniadania. Czasem było to tylko coś słodkiego, ale jadł. Potem, kiedy wracał do domu po kilku godzinach fizycznej pracy, zmęczony i głodny, ogarniał sobie obiad. Zwykle na wynos. Palił mniej, jeśli coś brał to w dużo mniejszych dawkach, pracował fizycznie a potem pozwalał sobie na odpoczynek. Mniej sie stresował. To nie była wielka zmiana, ale organizm to zauważył. Wyglądał lepiej. Nie był już tak wychudzony, nawet jego spojrzenie, choć nadal ostre i czujne, nie nosiło tego samego szaleństwa, które widziała w nim parę miesięcy wcześniej. Sylwetka była bardziej zbita, ruchy nieco mniej nerwowe. Gdyby ktoś spojrzał na niego pierwszy raz od dłuższego czasu, mógłby uznać, że Carter ogarnął swoje życie.
Ale nie ona. Nie Sloane. Ona widziała więcej. Widziała, że choć ciało funkcjonowało lepiej, głowa nadal była w rozsypce. Że ten chłopak, który jeszcze niedawno potrafił wejść na scenę i roznieść publiczność jednym ruchem ręki, teraz patrzył przed siebie jakby szukał w tym sensu. W jego oczach było coś niepokojącego. Tęsknota, ale nie tylko za nią. Tęsknota za tym, kim był kiedyś. A może kim nigdy nie udało mu się być. Patrzył przed siebie, jakby próbował się z czymś pogodzić. Albo coś z siebie zrzucić. Cokolwiek, co siedziało mu na piersi jak kamień. Czuła, że coś się w nim kotłuje, ale nie zamierzał się z tym dzielić, jeszcze nie teraz.
Kiedy zapytała o Rue, spojrzał na nią, wdzięczny, że przełamała tę ciszę. Westchnął przez nos, krótko, ale ciężko, jakby właśnie tam, w tej jednej chwili, zniknął opór, który jeszcze w nim został. Skinął głową.
— Jasne, chętnie — rzucił tylko, cicho, ochrypłym głosem, ale przez jego twarz przemkną cień uśmiechu. Silnik zamruczał, auto ruszyło płynnie spod klubu.
Droga minęła szybko. Ulice o tej porze były puste, a jej apartamentowiec nie znajdował się daleko. Prawie nie rozmawiali. W tej ciszy było wszystko, czego bali się wypowiedzieć na głos. Niewypowiedziana nostalgia. Wjechali na podziemny parking. Zaire zaparkował na tym samym miejscu, co zawsze, kiedy jeszcze do niej przyjeżdżał regularnie. Kiedy jeszcze miał klucz. Kiedy wszystko było inne. Wysiedli z auta. Znów towarzyszyła im cisza, nie taka niezręczna, ale napięta. Elektryczna. Winda czekała już na nich otwarta. Weszli do środka. Mała, dobrze oświetlona kabina zdawała się zamykać nad nimi klosz, odcinając ich od świata. Tego klubu, hałasu, całej tej pierdolonej rzeczywistości. Zaire patrzył na nią. Dłonie miał spuszczone wzdłuż ciała, palce lekko drgały, jakby zastanawiał się, czy ma prawo do tego, co czuł. Do tej chwili. Zaire wszedł do apartamentu za Sloane i już po dźwięku pazurów uderzających o panele wiedział, co zaraz się stanie. Rue wybiegła z głębi mieszkania jak rakieta, rzucając się w stronę drzwi z typową dla siebie energią, która wciąż, mimo upływu czasu, potrafiła zaskoczyć. Carter nawet nie zdążył się dobrze rozejrzeć, a już został osaczony przez rozemocjonowanego psa. Radość Rue była czysta, nieskażona niczym, zupełnie inna niż to, z czym mierzył się ostatnimi miesiącami.
OdpowiedzUsuń— No cześć mała… — wymamrotał z uśmiechem, który pojawił się mimowolnie. Schylił się, a potem bez większego namysłu opadł na podłogę. Usadowił się tam, jak wtedy, kiedy jeszcze tu mieszkał, i rozłożył ręce, pozwalając Rue wskoczyć na jego kolana. Liznęła go po twarzy, po szyi, po dłoni. Obracała się w miejscu, skomląc z zachwytu, a on tylko parsknął cicho śmiechem i pozwolił jej się przez chwilę nacieszyć. Wyglądał wtedy zupełnie inaczej. Siedząc na podłodze z psem, przez moment nie był Zairem, ikoną chaosu, burzliwej miłości i skandali. Nie był raperem z ciemną przeszłością, nie był chłopakiem, który odszedł, ani mężem, którego zostawiono. Przez te kilka minut był po prostu facetem z psim językiem na twarzy i uśmiechem, który wyglądał, jakby naprawdę do niego należał. Nie patrzył jeszcze na Sloane. Nie był gotów. Rue dawała mu alibi. Dawała mu moment, krótki, spokojny wydech. Uciekł na tę chwilę w bezpieczniejszy świat, w ten prosty kontakt, który nie niósł za sobą ciężaru przeszłości. A mimo to gdzieś w środku wiedział, że gdy tylko spojrzy na nią, wszystko wróci.
Carter
Nico parsknął krótkim śmiechem, klepiąc dłonią w kierownicę, jakby cała ta sytuacja z patrolem była dla niego bardziej anegdotą do opowiedzenia niż powodem do stresu.
OdpowiedzUsuń— Widziałem po jego minie. — rzucił, opierając łokieć o szybę i zerkając na nią z półuśmiechem. — Jak tylko zobaczył dokumenty, to chyba załapał, z kim gada. I pewnie dlatego machnął ręką, zamiast nas ciągnąć na komisariat. — Jego głos zabrzmiał lekko ironicznie, ale i z pewnością, jakby cała sytuacja była dla niego niczym więcej niż potwierdzeniem, że nawet kłopoty mają w tej relacji inny smak. Spojrzał na nią, kiedy uniosła stanik w jego stronę, kręcąc głową z rozbawieniem.
— Pamiątka? Mam oprawić w ramkę? — mruknął, sięgając dłonią, jakby chciał go przejąć, ale zaraz z rezygnacją oparł dłoń znów na kierownicy.
— Sloane, myślę, że to dopiero początek. — poprawił ją, jakby od niechcenia, a jednak w tym krótkim zdaniu było coś cięższego. Wbił w nią spojrzenie, ciemne, nabrzmiałe emocjami, które nie potrzebowały już żadnych dodatkowych słów.
— Nie mów mi, że nie lubisz tego dreszczyku. — dodał ciszej, a jego ton sprawił, że w przestrzeni samochodu nagle znowu zgęstniało powietrze. Kącik jego ust drgnął, jakby znał odpowiedź, zanim Sloane zdążyła ją wydać z siebie.
Nico zamrugał, odpalając silnik, auto zanurkowało w noc, a miasto rozciągało się przed nimi jak świecący dywan. Prędkościomierz powoli piął się w górę, a w kabinie znów zrobiło się ich, ciepłe, intymne, z napięciem, które jeszcze tliło się w powietrzu. Miał w sobie coś rozbrajającego: spokój faceta, który właśnie przegrał z przyjemnością i nie zamierza się z tym kryć.
— Może zgarniemy coś po drodze? — rzucił, palcami stukając rytm w kierownicę. — Coś nieprzyzwoicie kalorycznego. Burgery? Pizza?
W jego głosie było ciepło i żart, propozycja, która brzmiała jak obietnica przedłużenia wieczoru. Nie pytał, czy ma ochotę; wiedział, że będzie miała. Wiedział też, że po tej nocy żadne uczciwe jedzenie nie wchodzi w grę, tylko coś sycącego, tłustego i absurdalnie przyjemnego. Spojrzał na nią kątem oka, gdy zmieniał pas, światła odbijały się w jego oczach.
— Znasz jakiś miejsce, gdzie robią coś dobrego, czy chcesz, żebym zawiózł cię do mojego miejsca, które robi najlepsze wersje „po imprezie”? — dodał, półżartem, półpoważnie, jakby już planował trasę: koncert, chaos, burger, łóżko.
Nico
Carter podniósł głowę, kiedy wyciągnęła do niego szklankę. Przez sekundę jeszcze się wahał, jakby sam do końca nie wiedział, czy chce ją przyjąć, czy odepchnąć, jak odpychał wszystko, co od niej pochodziło przez ostatnie miesiące. Ale w końcu sięgnął, zabrał od niej szkło i wciąż siedząc na podłodze, spojrzał na nią z dołu. I właśnie wtedy to do niego dotarło. Sloane też wyglądała lepiej. W jej twarzy nie było już tego zmęczenia, które pamiętał z ostatnich tygodni ich bycia razem. Była w niej jakaś świeżość, może nawet spokój, którego nigdy nie potrafił jej dać. W jej ruchach było coś lżejszego, w spojrzeniu większa świadomość, może nawet siła. I choć wciąż miał wrażenie, że widzi w niej tę samą zagubioną dziewczynę, którą znał aż za dobrze, to jednak nie mógł zaprzeczyć: to rozstanie jej służyło. I to właśnie bolało najbardziej. Że ta odległość, faktycznie ich uleczyła. Że rozstanie działało. Że wbrew temu, co czuli, wbrew temu, co ciągnęło ich teraz z powrotem w swoje ramiona, osobno zdawali się funkcjonować lepiej. Jakby to było najokrutniejsze potwierdzenie, że razem mogą mieć chwilowe uniesienia, ale nigdy spokoju.
OdpowiedzUsuńA Carter, siedząc na podłodze ze szklanką, którą mu podała, czuł, że to właśnie ta świadomość jest najtrudniejsza do przełknięcia, że potrzebowali od siebie uciec, żeby na chwilę zacząć normalnie funkcjonować.
— Powinienem był starać się o opiekę naprzemienną. — Mruknął z tym swoim gorzkim, pół śmiechem, który bardziej ciął, niż rozluźniał atmosferę. Rue szturchnęła go łapą, jakby wyczuła ciężar w powietrzu, a Carter pogłaskał psa odruchowo, wzrok wciąż zawieszony na Sloane. Jakby szukał w niej odpowiedzi, czy to, że wyglądają lepiej osobno, znaczyło, że razem zawsze będą dla siebie trucizną.
Kiedy uniósł szklankę do ust, poczuł, że nie jest to zwykły łyk whisky, a ciężar, który jeszcze mocniej przygniatał mu pierś. Rue znów oparła łapy o jego kolano, ale on prawie tego nie zauważył. Myślami był gdzie indziej, jakby nagle oderwał się od tej chwili i patrzył na nią z dystansu. Czy dobrze zrobił, że tu przyjechał?
Z każdą minutą w jej towarzystwie coraz bardziej docierało do niego, że balansuje na granicy, której nie powinien przekraczać. Wszystko, co osiągnęli przez te miesiące, on swoim mozolnym odstawianiem używek, ona swoim powrotem do równowagi, teraz wisiało na włosku. Czuł, że wystarczy jeden błąd, jedno niepotrzebne zbliżenie, a runie to, co powoli, boleśnie budowali osobno. Spojrzał na Sloane raz jeszcze. Piękniejsza, spokojniejsza, jakby to rozstanie naprawdę jej służyło. A on? Może faktycznie wyglądał lepiej, trochę silniej, trochę zdrowiej, ale wewnętrznie był wciąż tym samym bałaganem. I jeśli miał być szczery, to właśnie jego obecność mogła ją z powrotem wciągnąć w tamto bagno.
Pomyślał, że nie powinien był tu przychodzić. Że powinni byli pozostać wspomnieniem, a nie ponownie żywą raną. Ale przecież już było za późno. Był tu. Z nią. I od tego momentu wszystko, co się wydarzy, będzie konsekwencją tej decyzji.
OdpowiedzUsuńPrzez chwilę wyglądał, jakby miał coś ważnego powiedzieć, lecz brakowało mu słów. Westchnął ciężko, przeciągle, jakby ten dźwięk miał zastąpić całe zdania, które kłębiły się w jego głowie. — Nie mam planu — przyznał wreszcie, podnosząc na nią spojrzenie. Głos miał niższy, nieco ochrypły, zupełnie inny niż tam, w klubie, kiedy maskował się przed kumplami. — Chciałem cię zobaczyć… — zawahał się, przesuwając językiem po wargach. — Ktoś o tobie wspomniał w klubie, a ja… od tamtej chwili nie mogłem cię już wyrzucić z głowy. — Wzruszył jednym ramieniem, jakby to miało umniejszyć ciężar jego słów, choć oboje wiedzieli, że niczego nie umniejszało.
— Tam w klubie… serio, miałem odejść. Nim mnie zobaczysz. Nim cokolwiek się wydarzy. — Wypowiedział to z nutą goryczy, która ciągnęła się za każdym jego słowem. Jakby był zły na siebie za to, że dał się wciągnąć w to spotkanie.
— Tak bardzo chciałem się znaleźć blisko ciebie, a teraz… nie wiem co z tym zrobić.
Carter spojrzał na nią jeszcze przez moment, dłużej, niż powinien. Jakby wciąż nie rozumiał, jak doszli do tego punktu, do wspólnej whisky, do Rue śpiącej już spokojnie obok kanapy, do tej rozmowy, która wcale nie miała prawa się wydarzyć.
Carter
Nico uśmiechnął się pod nosem, patrząc przed siebie na sznur świateł. Słowa Sloane unosiły się w kabinie jak echo ich całego wieczoru – zakazane, ekscytujące, a zarazem dziwnie beztroskie.
OdpowiedzUsuń— Wyobrażasz sobie minę sprzątaczki, kiedy obok rodzinnych zdjęć będzie wisiała twoja bielizna? — mruknął z lekkim rozbawieniem, przerzucając dłoń z kierownicy na jej udo, jakby to było najnaturalniejsze miejsce odpoczynku dla jego palców. — Może powinniśmy zrobić z tego galerię. „Pamiątki z nieprzyzwoitych przygód”.
Jego ton był lekki, ale oczy błyszczały znajomym, ciemnym ogniem. Tym, który zdradzał, że pomysł wcale nie wydawał mu się taki niedorzeczny. Zerknął na nią, kiedy wspomniała o liście miejsc do odhaczenia, a jego półuśmiech zamienił się w coś bardziej drapieżnego.
— Może mam. Może właśnie ją tworzę, odkąd znów się spotkaliśmy. — Uniósł brew i wrócił spojrzeniem na drogę. — Więc nie udawaj, że tego nie lubisz. Bo każdy zakazany owoc smakuje ci aż za bardzo.
Podobało mu się, jak pewnie rzuciła „burgery”. To brzmiało jak prośba dziecka, które wcale nie zamierzało się hamować, a on był gotów jej to dać.
— Frytki z bekonem i colą zero zapisane. — Potwierdził tonem, jakby przyjmował zamówienie w restauracji. — Zaufaj mi, to miejsce robi takie burgery, że twój dietetyk płacze, a ty błagasz o dokładkę.
Zakręcił kierownicą w stronę mniej oświetlonej ulicy, jakby prowadził ją do tajnego skarbu. Palce mocniej zacisnęły się na jej udzie, a kącik ust uniósł się w szelmowskim uśmiechu, nim znów skupił się na drodze.
Nico zaparkował pod niewielką, neonową budką z burgerami, wyglądającą jak żywcem wyciągniętą z lat 80. Miejsce było otwarte całą dobę, pachniało grillem, bekonem i smażonymi frytkami już od parkingu. Spojrzał na Sloane, która siedziała zapięta w jego bluzie i wyglądała tak, jakby świat mógł się dla niej zatrzymać – zmęczona, ale pełna energii, której nie potrafiła zdusić.
— Załatwię nam ucztę bogów. — Rzucił z rozbawieniem, wysiadając. Kilka minut później wrócił z wielką papierową torbą, z której bił zapach, od którego nawet jemu zaszkliły się oczy. Z grymasem triumfu wrzucił torbę na tył auta i zasiadł za kierownicą, ocierając dłonie o spodnie.
— Burgery, frytki, cola zero… — Podał jej kubek z grubą słomką, po czym odpalił silnik. — Ale… zjemy u mnie. — Spojrzał na nią spod rzęs, z tym znajomym błyskiem, który zawsze zwiastował kłopoty. — To pięć minut stąd. Lepszy klimat niż parking.
Ruszył płynnie, a nocne światła migały im w szybach. Jego ręka znowu odnalazła jej udo, jakby to miejsce należało tylko do niego.
— Poza tym… — mruknął, przesuwając kciukiem po jej skórze — nie wyobrażam sobie, żebyśmy zakończyli wieczór na zaparowanych szybach i policyjnym upomnieniu. Ty i ja zasługujemy na coś lepszego. Odwrócił na moment głowę, by uchwycić jej spojrzenie. Intensywne, ciemne oczy Nico mówiły wyraźnie: noc jeszcze się dla nich nie skończyła.
Nico zaparkował na podziemnym parkingu i poprowadził ją do windy. Klucz-karta kliknęła w czytniku i chwilę później drzwi otworzyły się na jego piętro. Apartament Nico wyglądał niemal tak samo, jak wtedy, gdy Sloane była tu po raz pierwszy. Otwarta przestrzeń, salon z ogromnymi oknami od sufitu do podłogi, które wpuszczały nocne światła miasta. Ciemne, minimalistyczne wnętrze, z miękką sofą w odcieniu grafitu i dużym stołem w jadalni. Na ścianie wisiały czarno-białe fotografie zrobione na jego walkach, zamrożone momenty ciosów, triumfów i skupienia.
Puchary, medale, trofea. Miejsce, w którym czuło się jego obecność w każdym detalu.
OdpowiedzUsuń— Zasada jest jedna. — Spojrzał na nią, opierając się o stół. — Najpierw jemy, potem… reszta.
Spojrzał na nią z półuśmiechem, unosząc torbę z jedzeniem jak trofeum. Położył torbę na stoliku w salonie, wyjął kartoniki z burgerami i frytkami, a potem zajął się butelkami coli. Szkło stuknęło o blat, kiedy je postawił. Nico otworzył kartoniki i od razu w salonie rozszedł się zapach mięsa, roztopionego sera i chrupiącego bekonu. Postawił przed nią burgera, a obok dorzucił frytki z sosem serowym. Sam usiadł naprzeciwko, ale zamiast od razu jeść, opierał się o stół i patrzył na nią z tym charakterystycznym, półzadziornym uśmiechem.
— Wiesz, że to chyba pierwszy raz, kiedy cię widzę w mojej bluzie przy… burgerze? — Uniósł brew. — Niebezpieczne połączenie. Możesz mi ją ubrudzić.
Sloane odpowiedziała mu tylko spojrzeniem, takim, które jasno mówiło, że wcale się tym nie przejmuje. Ugryzła wielki kęs burgera, a sos od razu spłynął jej po kąciku ust a Nico tylko parsknął śmiechem.
Nico
Carter roześmiał się cicho i krótko, ten śmiech był pusty, gorzki, trochę zmęczony. Potarł dłońmi kolana, jakby chciał się jakoś rozruszać albo oderwać od własnych myśli, które znów zaczynały mu się kotłować pod czaszką. Spojrzał na nią z boku, unosząc brew.
OdpowiedzUsuń— Sloane, o tobie nigdy nie mówią dobrze, kiedy próbują mi podnieść ciśnienie. — Przyznał bez owijania w bawełnę. — I wiesz co jest w tym zabawne?
Odwrócił spojrzenie przed siebie. Rue leżała teraz z głową opartą na jego bucie, jakby uznała go za jedyny możliwy punkt stabilizacji. Przez chwilę zapatrzył się w psa, zanim mówił dalej.
— Że ja się na to zawsze daję złapać. — Dodał z takim rozgoryczeniem, że niemal słychać było, jak to go w środku męczy. — Jakby wystarczyło jedno zdanie, jedno imię i… już mi odpala. Wiem, że robią to celowo. A i tak pozwalam, żeby mi się rozlało po głowie… — urwał, pokręcił głową.
Potem spojrzał na nią z czymś pomiędzy uznaniem a lekkim niedowierzaniem.
Carter nie odpowiedział od razu. Uniósł tylko lekko brew i przez dłuższą chwilę po prostu patrzył na nią, zaskoczony, ale nie tak wprost, teatralnie. To było to subtelne zaskoczenie, które ściskało coś w środku, zostawiało po sobie ślad. I zamiast pytania “naprawdę?”, które cisnęło się na usta, tylko lekko rozchylił wargi, jakby nie był pewien, czy dobrze usłyszał, czy może chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował.
W końcu uśmiechnął się, słabo, krzywo, z bólem, który gdzieś pod tym wszystkim nadal siedział. Przeniósł wzrok na szklankę, którą trzymał w dłoniach, po czym znowu uniósł go na nią.
— To dziwne, nie? — rzucił cicho. — Przez miesiące próbowałem wmówić sobie, że nie myślisz o mnie wcale. Że już ci przeszło. Że… że życie idzie dalej.
Przełknął ślinę, pokręcił głową, jakby sam nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Odstawił szklankę na podłogę, wolno, bez pośpiechu, i oparł łokcie na kolanach, pochylając się lekko w jej stronę.
— Popieprzone... — Mruknął, unosząc szklankę do ust i upijając w końcu łyk. — Albo jakieś cholerne fatum.
Znów spojrzał jej w oczy. I tym razem nie było w nim już ani grama udawanej obojętności. Było tylko zmęczenie, tęsknota i to ciche, ledwo wyczuwalne coś, co kiedyś było miłością, a teraz… teraz po prostu wracało.
— Ale… cieszę się, że to powiedziałaś. Chociażby po to, żebym nie czuł się jak skończony idiota.
Głos miał już spokojniejszy. Nie było w nim kpiny, tylko coś bardziej cichego, zmęczonego, może niedowierzającego w to, że mimo wszystko myśleli o sobie nawzajem w tej samej chwili. Przesunął wzrokiem po jej twarzy, dokładnie tak, jakby chciał się upewnić, że to wszystko dzieje się naprawdę, że siedzą razem na podłodze w tym samym mieszkaniu, a nie śnią osobne sny o tym samym.
Spojrzał znów na nią, tym razem dłużej. Nie komentował tego, że mogą tak tu siedzieć całą noc. Ale jego spojrzenie mówiło, że właśnie to by mu teraz wystarczyło. Tylko tyle. Cokolwiek chcą.
Carter