Lily Taylor
28 LAT MINIE WIOSNĄ, SIOSTRA SŁAWNEGO HOKEISTY,
KOORDYNATORKA BIURA W KRAVIS SECURITY INC.,
ARTYSTKA TWORZĄCA POD PSEUDONIMEM
KOORDYNATORKA BIURA W KRAVIS SECURITY INC.,
ARTYSTKA TWORZĄCA POD PSEUDONIMEM
Nie jest wyrazista, za to bardziej łagodna i wrażliwa, niżby sama chciała. Potrafi słuchać, ale doradca z niej żaden. Mało je, dużo śpi i jeszcze więcej gada, a do obcych nieprzerwanie rozsyła delikatne uśmiechy. Sentymentalna duszyczka, która nie traci wiary w ludzi. Lubi myśleć, że wielkie zielono-niebieskie oczy ma po niezapamiętanej mamie, a dobry refleks nie tylko po chorym ojcu, ale też latach biegania za starszym bratem i jego kolegami, gdy próbowali ją zgubić. Szybko ufa, zawsze wybacza i całe życie uczy się być kimś, kto nie pozwoli się skrzywdzić czy wykorzystać. Łatwo ustępuje, rzadko odmawia i bardzo, bardzo stara nie pakować się w kłopoty.
Zajmuje zawsze tylko lewą stronę łóżka i połowę rzeczy trzyma nierozpakowaną w kartonach, mimo że przeprowadziła się do małej kawalerki dobre pół roku temu. Kolekcjonuje zdjęcia cykane starym aparatem na film z rolki przy każdej okazji spotkań z przyjaciółmi i ma już dziewięć grubych - wypełnionych po brzegi wspomnieniami, marzeniami i sentymentami - albumów. Dwa razy w tygodniu chodzi na zajęcia jogi, a basen miejski odwiedza zawsze w sobotnie popołudnia, gdy jest tam mało ludzi i nikt nie widzi jej odsłoniętego ciałka. Totalny mieszczuch, bojący się insektów, pajęczaków, płazów i gadów, lecz idący do świata z sercem na dłoni i pół tuzina psów wyprowadzanych sąsiadom. Co miesiąc podejmuje próbę przejścia na wegetarianizm i wymiany transportu miejskiego na rower, w czym nie pomaga miłość do jedzenia.
Zwykle przy pierwszym poznaniu obdarowuje ludzi uściskiem wiecznie zmarzniętych dłoni, ciepłym uśmiechem i bacznym spojrzeniem. Jest uprzejma, bardzo zabiegana, pozornie roztrzepana i choć wydaje się, że na nic nie ma czasu, nigdy nie zapomina oddzwonić, podzielić się przypieczonymi ciut za mocno ciasteczkami ze starego piekarnika czy pożyczyć kiecki na imprezę. W deszczowe popołudnia przesiaduje z arkuszami sudoku w bibliotece albo w nieznanych i mało popularnych kawiarenkach, a gdy dopisze pogoda - w parku, próbując swych sił w tworzeniu biżuterii sutasz. Ten rudzielec jest pogodną osóbką, która się nie krzywi i nie popłakuje po wychyleniu kilku głębszych toastów na urodzinach przyjaciółki i przez to wielu ludziom wydaje się, że te wielkie oczy, drobna sylwetka i wieczny ruch zdradzają o niej wszystko. Lecz mimo całości tych pierwszych wrażeń nie warto myśleć, że się ją zna. Bo ten uśmiech, to spojrzenie i zawsze zimne palce są znajome, ale nie mówią wszystkiego. Nie wspominają o chorym ojcu, który trafił na wózek po ich wspólnym wypadku; i sławnym bracie, który wspina się po szczeblach kariery w hokeju coraz wyżej z sezonu na sezon; ani o tym chłopaku z sąsiedztwa, za którym tęskni czasami mocniej, niż powinna.
Lily jest dziewczyną pełną werwy i pasji. Wszędzie jej pełno, tylko nie w domu, który przeniósł się niedawno do Chicago. Zawsze mierzyła wysoko i chciała zajść daleko, chciała stać się kimś, a wyznając zasadę, że tylko ciężką pracą człowiek jest w stanie osiągnąć sukces, prze do przodu bez wytchnienia i z zapartym tchem skacze w dal w codzienność. Imprezy, odpoczynek, wszystko to, co nie jest związane z pracą, organizuje sobie po niej, a na dodatek rzadziej, niż by chciała. Dorosłość momentami zdecydowanie ją przytłacza i każdego dnia utwierdza się w przekonaniu, że nie warto jest dorastać. Po wypadku, pod koniec pewnego lata, w którym jej ojciec stracił nogę, a sama dorobiła się długiej blizny na plecach, był moment rozwagi, kiedy stwierdziła, iż czas najwyższy spoważnieć. Nie przeniosła się jednak do Chicago, do domu brata, a została w ukochanym Jabłku i podjęła pracę w firmie oferującej systemy zabezpieczeń dla dużych przedsiębiorstw, startując do tytułu najserdeczniejszej pani za biurkiem. Po drodze porzuciła dążenie do wkradnięcia się w branżę biznesu i zarządzania firmami, gdyż po awansie stwierdziła, że woli pracować z ludźmi niż cyferkami w tabelach.
Nigdy niczego się nie bała i z każdy kolejnym tygodniem od wypadku uświadamiała sobie, że zwolnić nie może. Od małego przyprawiała rodzinę o dreszcze, wpadając w tarapaty, skacząc na główkę w nieznane, kalecząc się i obijając, bo brakowało jej tego zdrowego lęku przed nieznanym, takiej ludzkiej przezorności. Miała w sobie zawsze walecznego ducha i wolę przetrwania, udowodnienia, ile jest warta, i zdrowej rywalizacji z rówieśnikami. Rozsądek gdzieś przy tym także i był, ale uciszany przez ekscytację i smykałkę do odkrywania świata, nieszczególnie się dla niej liczył. Chciała smakować życia i dziś nie potrafiłaby zliczyć, ile razy kończyła w gipsie (każdy był wypasiony, oblepiony naklejkami, wymazany podpisami znajomych i oczywiście przez pewien czas od zdjęcia - trzymany na pamiątkę). I gdy zatrzymała się w miejscu, poczuła, że się dusi. To był ten moment, kiedy strach ją pierwszy raz złapał i obezwładnił, ale się nie dała i dziś znów śmiało kroczy przed siebie! Podjęła się nawet drugiej pracy po kursie tworzenia sztuki użytkowej i już nie drga jej powieka, gdy wsiada za kierownicę i wyjeżdża na drogę.
Zajmuje zawsze tylko lewą stronę łóżka i połowę rzeczy trzyma nierozpakowaną w kartonach, mimo że przeprowadziła się do małej kawalerki dobre pół roku temu. Kolekcjonuje zdjęcia cykane starym aparatem na film z rolki przy każdej okazji spotkań z przyjaciółmi i ma już dziewięć grubych - wypełnionych po brzegi wspomnieniami, marzeniami i sentymentami - albumów. Dwa razy w tygodniu chodzi na zajęcia jogi, a basen miejski odwiedza zawsze w sobotnie popołudnia, gdy jest tam mało ludzi i nikt nie widzi jej odsłoniętego ciałka. Totalny mieszczuch, bojący się insektów, pajęczaków, płazów i gadów, lecz idący do świata z sercem na dłoni i pół tuzina psów wyprowadzanych sąsiadom. Co miesiąc podejmuje próbę przejścia na wegetarianizm i wymiany transportu miejskiego na rower, w czym nie pomaga miłość do jedzenia.
Zwykle przy pierwszym poznaniu obdarowuje ludzi uściskiem wiecznie zmarzniętych dłoni, ciepłym uśmiechem i bacznym spojrzeniem. Jest uprzejma, bardzo zabiegana, pozornie roztrzepana i choć wydaje się, że na nic nie ma czasu, nigdy nie zapomina oddzwonić, podzielić się przypieczonymi ciut za mocno ciasteczkami ze starego piekarnika czy pożyczyć kiecki na imprezę. W deszczowe popołudnia przesiaduje z arkuszami sudoku w bibliotece albo w nieznanych i mało popularnych kawiarenkach, a gdy dopisze pogoda - w parku, próbując swych sił w tworzeniu biżuterii sutasz. Ten rudzielec jest pogodną osóbką, która się nie krzywi i nie popłakuje po wychyleniu kilku głębszych toastów na urodzinach przyjaciółki i przez to wielu ludziom wydaje się, że te wielkie oczy, drobna sylwetka i wieczny ruch zdradzają o niej wszystko. Lecz mimo całości tych pierwszych wrażeń nie warto myśleć, że się ją zna. Bo ten uśmiech, to spojrzenie i zawsze zimne palce są znajome, ale nie mówią wszystkiego. Nie wspominają o chorym ojcu, który trafił na wózek po ich wspólnym wypadku; i sławnym bracie, który wspina się po szczeblach kariery w hokeju coraz wyżej z sezonu na sezon; ani o tym chłopaku z sąsiedztwa, za którym tęskni czasami mocniej, niż powinna.
Lily jest dziewczyną pełną werwy i pasji. Wszędzie jej pełno, tylko nie w domu, który przeniósł się niedawno do Chicago. Zawsze mierzyła wysoko i chciała zajść daleko, chciała stać się kimś, a wyznając zasadę, że tylko ciężką pracą człowiek jest w stanie osiągnąć sukces, prze do przodu bez wytchnienia i z zapartym tchem skacze w dal w codzienność. Imprezy, odpoczynek, wszystko to, co nie jest związane z pracą, organizuje sobie po niej, a na dodatek rzadziej, niż by chciała. Dorosłość momentami zdecydowanie ją przytłacza i każdego dnia utwierdza się w przekonaniu, że nie warto jest dorastać. Po wypadku, pod koniec pewnego lata, w którym jej ojciec stracił nogę, a sama dorobiła się długiej blizny na plecach, był moment rozwagi, kiedy stwierdziła, iż czas najwyższy spoważnieć. Nie przeniosła się jednak do Chicago, do domu brata, a została w ukochanym Jabłku i podjęła pracę w firmie oferującej systemy zabezpieczeń dla dużych przedsiębiorstw, startując do tytułu najserdeczniejszej pani za biurkiem. Po drodze porzuciła dążenie do wkradnięcia się w branżę biznesu i zarządzania firmami, gdyż po awansie stwierdziła, że woli pracować z ludźmi niż cyferkami w tabelach.
Nigdy niczego się nie bała i z każdy kolejnym tygodniem od wypadku uświadamiała sobie, że zwolnić nie może. Od małego przyprawiała rodzinę o dreszcze, wpadając w tarapaty, skacząc na główkę w nieznane, kalecząc się i obijając, bo brakowało jej tego zdrowego lęku przed nieznanym, takiej ludzkiej przezorności. Miała w sobie zawsze walecznego ducha i wolę przetrwania, udowodnienia, ile jest warta, i zdrowej rywalizacji z rówieśnikami. Rozsądek gdzieś przy tym także i był, ale uciszany przez ekscytację i smykałkę do odkrywania świata, nieszczególnie się dla niej liczył. Chciała smakować życia i dziś nie potrafiłaby zliczyć, ile razy kończyła w gipsie (każdy był wypasiony, oblepiony naklejkami, wymazany podpisami znajomych i oczywiście przez pewien czas od zdjęcia - trzymany na pamiątkę). I gdy zatrzymała się w miejscu, poczuła, że się dusi. To był ten moment, kiedy strach ją pierwszy raz złapał i obezwładnił, ale się nie dała i dziś znów śmiało kroczy przed siebie! Podjęła się nawet drugiej pracy po kursie tworzenia sztuki użytkowej i już nie drga jej powieka, gdy wsiada za kierownicę i wyjeżdża na drogę.
Odautorsko
Dzień dobry, witam. :) Tytuł to cudowna Whitney! Ostatnio więcej mnie nie ma, jak jestem, za co z góry przepraszam. Lilka już tu kiedyś była, więc może co poniektórym kojarzyć się ta marchewkowa czupryna . ;)
Dzień dobry, witam. :) Tytuł to cudowna Whitney! Ostatnio więcej mnie nie ma, jak jestem, za co z góry przepraszam. Lilka już tu kiedyś była, więc może co poniektórym kojarzyć się ta marchewkowa czupryna . ;)
Joe był specyficznym rodzajem samotnika. Uwielbiał otaczać się ludźmi, uwielbiał ich poznawać, nieraz wolał porozmawiać z kimś przy barze, niż przeczytać dobrą książkę, ale to często działało tylko w jedną stronę. Chciał wiedzieć wszystko, nie dając od siebie nic w zamian. Choć nigdy nie został przez nikogo dotkliwie zraniony czy odrzucony, bardzo ostrożnie podchodził do tematu swoich znajomości i unikał w nich wszystkiego, co mogło zaburzyć jego nieskomplikowane życie. Cenił sobie tę prostotę i klarowność, dlatego Lily była jedną z nielicznych osób, którym udało się do niego przebić tak blisko. Jeśli nie jedyną. Nie zawsze ją rozumiał i nie zawsze za nią nadążał, bardzo często miał ochotę strzelić jej po łapach za dziesiątki głupich rzeczy, które zrobiła lub miała zamiar zrobić w przyszłości, albo przejrzeć jej telefon, aby upewnić się, że utrzymuje kontaktu z nikim podejrzanym. Żywił wobec niej dziwny rodzaj troski, choć często dawał jej do zrozumienia, że jest dużą dziewczynką i powinna sama za siebie odpowiadać. On też czuł się za nią odpowiedzialny. Stała się nierozerwalną częścią jego świata – częścią całkowicie mu przeciwstawną, ale tworzącą z nim domkniętą i trochę chaotyczną całość.
OdpowiedzUsuń— Myślisz, że uważam cię za głupią? — zapytał i popatrzył najpierw na świeżutki plaster na swoim skaleczeniu, a później na Lily, która gotowa była całą sobą udowodnić mi, jak bardzo się myli — Gdyby tak było, przed każdym wyjazdem z Nowego Jorku zamykałbym cię tutaj na klucz i wypuszczał dopiero po powrocie. Muszę mieć jakieś minimum zaufania do ciebie. Niedużo, ale jednak.
Uśmiechnął się złośliwie, ale to były tylko niewinne przekomarzanki. Lily była energiczna i impulsywna. Zdecydowanie częściej od Joego zdarzało jej się coś zrobić, zanim dobrze to przemyślała, ale nie traciła przy tym zdrowego rozsądku. A może miała po prostu dużo szczęścia? Co by to nie było, Joe był pewien, że potrafiła o siebie zadbać i tylko czasami wymagała przypomnienia, że nie jest ze wszystkim sama. Może nie powinna polegać na nim w stu procentach, bo nie było na tym świecie ludzi niezawodnych, ale Joe starał się jej udowodnić, że może czuć się przy tym bezpieczna. Kosztowało go to niezapowiedziane wizyty, telefony w środku nocy, probowanie wyszukanych potraw i naprawianie cieknących kranów co najmniej raz w tygodniu, ale on nie tylko chciał być dla niej. Chciał i naprawdę to lubił.
Dotyk jej dłoni na twarzy trochę go zaskoczył. Delikatne i nadal chłodne, pachniały leczniczą maścią, którą go przed chwilą posmarowała i przyjemnie łaskotały, kiedy głaskała palcami jego skórę. Joe wydał z siebie dźwięk przypominający mruczenie kota i poruszył lekko głową, tak jakby chciał wtulić się w te dłonie jeszcze bardziej, ale nie trwało to długo. Chciał tylko troszeczkę uśpić czujność Lily, zanim przystąpi do ataku, który właśnie narodził się w jego głowie.
— Skoro naprawdę musisz pytać o to, czy zostawiłbym dla ciebie to swoje Hunter i przyjechał tu szybciej, to chyba nie pozostaje mi nic innego, jak tylko cię trochę ukarać — powiedział i powoli (choć trochę niechętnie) uwolnił się od jej dłoni. Wstał potem z wanny, rozprostował się porządnie i wskazał palcem na przedpokój, gdzie nadal leżała sterta jego nierozpakowanych bagaży. Scout ułożył się w ich pobliżu. Rozumieli się bez słów. — Przepakowanie tego zajmie mi trzy minuty. Zjemy co tam masz przygotowane, szukasz dla siebie jakiegoś plecaka, pakujesz jakieś wygodne ubrania, porządne buty i wsiadamy w samochód. Pogoda jest niezła, więc jeszcze dzisiaj, pewnie późnym wieczorem dojedziemy do tego mojego Hunter, przemęczysz się przez noc na rozkładanej kanapie i jutro z samego rana ruszamy w teren. Przeczołgam cię tak, że nigdy więcej nie będziesz miała co do takich spraw wątpliwości.
Lily była przywiązana do swojego życia w mieście, a upodobania Joego nie musiały być – i przecież nie były – upodobaniami każdego. Praca w terenie nie była dla niego tak naprawdę żadną pracą.
Robił to co kochał i przy okazji otrzymywał za to wynagrodzenie, co nie było nawet najważniejszą częścią jego zatrudnienia. Niektórzy pracowali dla idei, inni widzieli w czymś powołanie, a Joe nie traktował tego nawet jako obowiązek, bo nic go do tych wyjazdów poza miasto nie zmuszało. Robił to samo, co robił w każdym wolnym czasie, tylko za tych kilka dni dyżuru w tygodniu mógł opłacić czynsz i od czasu do czasu zapełnić sobie lodówkę. Czy Lily naprawdę tak bardzo nie wyobrażała sobie siebie poza tą bezpieczną, betonową dżunglą? Cóż, można się było o tym przekonać w tylko jeden sposób.
Usuń— Usługi ratownicze w pakiecie, w razie jakbyś bała się kolejnego gipsu. Chyba, że w ogóle obleciał cię strach…
Joe uśmiechnął się prowokująco. Był gotowy do drogi choćby i zaraz.
Joe
Joe nie spodziewał się, że wyjazd do Hunter jest dla Lily naprawdę taki ważny. Owszem, rozmawiali o tym nie raz, ale wtedy traktował to tylko jako przekomarzanki i nawet nie ośmielał się jej proponować takiej wyprawy. Być może miał o niej błędne wyobrażenie i tak bardzo się przy nim upierał, że nigdy mu nie przyszedł do głowy inny scenariusz. Matko jedyna. Gdyby domyślił się wcześniej, jak wiele radości i szaleństwa wywoła u Lily ta propozycja, dawno schowałby sobie w buty swoje przekonania i zabierał ją ze sobą do Catskills przy każdej nadążającej się okazji. Mogła powiedzieć mu o tym wprost. Tak, w ten sposób Joe postanowił sobie wytłumaczyć swoje zaniedbania w tym temacie.
OdpowiedzUsuńCo tu się właściwie zaczęło dziać? Joe nie nadążał za Lily wzrokiem, kiedy biegała od pomieszczenia do pomieszczenia i próbowała skompletować wszystko, co mogło jej się przydać w górach. Chciał być w tym temacie bardziej pomocy, chciał aby odpowiednio się do tego wyjazdu przygotowała i nie nie musiała go oskubywać ze swetrów i kurtek, ale… Chyba jednak nie miał w sobie na tyle odwagi. Ona najwyraźniej miała już na wszystko gotowy plan i wolał nie ryzykować jej fukania o traktowaniu jej jak małą dziewczynkę i nazywaniu mieszczuchem. Zamiast tego odsunął jej tylko z drogi mały stołek, o który co chwilę się potykała i postanowił zająć się przygotowywaniem posiłku. Nie oznaczało to jednak, że stracił czujność. Cały czas nasłuchiwał, czy Lily nie uderzyła głową w ścianę z rozpędu, nie potłukła czegoś, nie wyrwała drzwiczek od szafki, albo nie rozlała czegoś z łazienki. Nieźle sobie radziła, to musiał przyznać, ale w końcu miała wieloletnie doświadczenie w życiu sama ze sobą – nie tyle umiała zapanować nad swoimi emocjami, co nauczyła się z nimi koegzystować bez większej krzywdy dla siebie.
Chodząca petarda. No, właściwie biegającą.
— Oczywiście że mam — odpowiedział, z głową wetkniętą do szafki z talerzami. Przysiągłby, że kiedyś widział tu talerze jako tako pasujące do siebie kształtem i zdobieniami. A może już się kiedyś potłukły? — Pięć w jednym. Do włosów, twarzy, ciała, podłóg i silników.
I najważniejsze, że zmywał ze skóry zaschnięte błoto, ślady po mchu, krzakach i jako tako się pienił. Naprawdę spodziewała się, że w wolnych chwilach urządza tam sobie spa? Joe uśmiechnął się sam do siebie i wygrzebał ostatecznie te dwa talerze, o które od początku mu chodziło. Zabrzęczały o siebie dokładnie w tej samej chwili, w której skądś doszedł do niego dźwięk zapinanego zamka. A więc plecak poszedł już w ruch. Doskonale. Teraz nie było już odwrotu. Jeśli Lily rozmyśli się w ostatniej chwili, przerzuci ją sobie przez ramię jak worek ziemniaków, wrzuci ją do bagażnika i takiego zakładnika wywiezie ze sobą z Nowego Jorku.
Cieszył się na ten wyjazd. Raz, że nie miał pewności, kto komu tak naprawdę utrze w górach nosa – on Lily, że jednak nie nadaje się do życia poza wygodnym miastem, czy ona Joemu i poradzi tam sobie nawet lepiej od niego, a dwa – chyba jeszcze nie mieli okazji sprawdzić się w tak nieprzewidywalnych warunkach. Co było do przeżycia w mieście, przeżyli już wspólnie po tysiąc razy, ale ściągać się nawzajem ze stromego zbocza podczas burzy i lejącego deszczu jeszcze nie próbowali. Ze swoimi współpracownikami rozumiał się w terenie bez słów, ale w przypadku Lily i jakiejś kryzysowej sytuacji, tych słów mogło posypać się naprawdę dużo. Że też ona z nim jeszcze wytrzymywała. Lubił rozmawiać, ale nie wyrzucał z siebie myśli z prędkością karabinu maszynowego. Czasem miał dni, kiedy w ogóle nie miał ochoty nic mówić i nic sensownego nawet nie przychodziło mu do głowy. Mieli całkowicie inne temperamenty. I chyba działało tutaj to, że w jakiś sposób się uzupełniali.
Drugiej takiej nie da się znaleźć, choćby chciało się tego bardziej niż spełnienia swojego największego marzenia. I dobrze. Jedna taka bateryjka w życiu w zupełności Joemu wystarczała.
— Masz jakieś ubrania termiczne? — zawołał i w międzyczasie dołożył do talerzy na stole widelce. Na środku ustawił też kubek termiczny, który znalazł w jednej z szafek, aby Lily nie zapomniała go dopakować i wyłożył wreszcie podgrzaną lazanię. Matko, jak to pachniało! — Weź sobie jakiś tłusty krem do twarzy i coś ochronnego do ust. Jeśli będzie wiało, a prawie na pewno będzie, to będzie szczypać. I będziesz marudzić, że masz popękane usta.
UsuńWołał nie brać na siebie takiej odpowiedzialności. Choć nazywał ten wyjazd karą, nie było jego zamiarem wymęczenie tam Lily do tego stopnia, że już nigdy więcej nie będzie chciała wyściubić nosa ze swojego mieszkania i na drzewa będzie reagowała atakiem paniki. Marzyło mu się, żeby po wszystkim była jeszcze bardziej podekscytowana niż teraz.
Joe usiadł do stołu i zabrał się za jedzenie. Niby mógł zaczekać na Lily, ale bóg jeden wiedział, jak głęboko siedzi teraz zakopana w ubraniach ze swojej szafy i ile czasu zajmie jej wydostanie się z tej pułapki. A lazania wolała go bardzo głośno i wyraźnie.
[Dzięki za komentarz u Evie. Niestety niczego nie mogę obiecać :D]
Joe
Nathaniel już od jakiegoś czasu krążył z myślami wokół jednej idei — zaszyć się gdzieś w lesie, zniknąć na chwilę z radarów, oddychać pełną piersią. Ach, jak on kochał te klimaty! Zapach igliwia, miękki szelest liści pod butami, słońce muskające skórę, gdy leniwie moczył stopy w zimnym strumieniu. Marzenie. Czuł, że najwyższy czas naładować wewnętrzne baterie — najlepiej na łonie matki natury.
OdpowiedzUsuńI wtedy los się do niego uśmiechnął — dosłownie jakby wszechświat stwierdził: „Masz to, chłopie, jedź!” — bo podczas rozmowy z managerem okazało się, że ma… uwaga… tydzień przerwy. Cały tydzień! Siedem dni wolności, ciszy, braku obowiązków i maili. Poczuł się jak dzieciak, który właśnie odkrył, że dostał dodatkowe wakacje od szkoły.
Nie był jednak typem, który spędzałby cały urlop na kanapie przed Netflixem z paczką chipsów (choć czasem i to było kuszące). Dzień czy dwa — jasne. Ale tydzień? W życiu! To aż się prosiło o jakąś dziką przygodę.
Po porannym treningu przetarł wilgotne włosy i rzucił okiem na swojego psa, Barama, który rozłożył się jak król na czarnej, eleganckiej kanapie — absolutnie pewny, że to jego tron. Nathaniel z uśmiechem podszedł i pogładził psa po pysku. Wiedział, że jego czworonożny przyjaciel też skorzysta z wyjazdu. Jako doberman potrzebował dużo ruchu, zapachów, wyzwań. A Nate starał się być nie tylko dobrym właścicielem, ale wręcz psim super-tatą.
Jednak — i to „jednak” wisiało nad nim jak chmurka — całkowita samotność przez siedem dni? Bez gadania, żartów, bez choćby jednej konwersacji o pogodzie? Nawet on, jako introwertyk na pół etatu, wiedział, że po dwóch dniach zacznie gadać z drzewami. Więc usiadł, sięgnął po telefon i zaczął się zastanawiać — kogo można porwać na taką leśną eskapadę?
I wtedy: wiadomość.
Od Lily.
Uśmiechnął się szeroko. No jasne. Poznali się w dosyć nietypowych okolicznościach — uratował ją przed spotkaniem trzeciego stopnia z upartą maszyną na siłowni. Sam doskonale wiedział, jak zdradliwe potrafiły być te urządzenia. Od tamtej pory utrzymywali kontakt — głównie online, bo oboje mieli dość szalony styl życia. Ale to mogło się zmienić, prawda? A wspólna wycieczka to przecież idealna okazja, żeby pogadać na żywo, nie przez ekran.
Kilka dni później siedział już za kierownicą sporego campera — głównie ze względu na Barama, który potrzebował przestrzeni, nie luksusów. Gdyby nie pies, Nate spokojnie zapakowałby się w plecak, zwinął w namiot i ruszył w dzicz z samym kompasem i garścią orzechów. Ale wiedział, że dla Lily to miał być pierwszy raz w takim wydaniu, więc postanowił zadbać o jej komfort. Ostatecznie – jeszcze było trochę za chłodno na kąpiele w jeziorze, a on nie chciał jej zrazić.
Zaparkował przy sklepie spożywczym — upewnił się, że nie zajął przypadkiem pięciu miejsc naraz i wysiadł, otworzył drzwi do tylnej części campera i wprowadził Barama, podając mu karmę i miskę wody.
– Zaczekaj tu – mruknął z czułością, cmokając psa w nos.
Zamknął pojazd i rozejrzał się. W tłumie wypatrywał rudych włosów... i bingo! Zauważył ją od razu. Ta burza loków nie miała szans się ukryć.
– Hej, hej! – zawołał radośnie, podchodząc do niej. – No i co, żyjesz o tak nieprzyzwoicie wczesnej porze? Czy mam brać pod uwagę opcję, że porwałem zombiaka?
Nathaniel
Uśmiechnął się do niej ze zrozumieniem. Doskonale wiedział, o czym mówi. Sam też nie był fanem porannego wstawania – choć czasem jego praca go do tego zmuszała, to na szczęście zdarzało się to rzadko. O wiele częściej to Baram, jego puchaty towarzysz, zrywał go z łóżka o siódmej rano, by pobiegać po mieście.
OdpowiedzUsuń– Pośpisz sobie w drodze, jeśli będziesz chciała – rzucił z uśmiechem, który mówił: "spokojnie, jesteś pod dobrą opieką".
Na co dzień jeździł uberami albo brał taksówki, ale w jego garażu stało porządne auto i motor – bo raz na jakiś czas musiał poczuć przypływ adrenaliny. Lubił prowadzić. Może nie był mistrzem rajdów, ale był pewnym kierowcą i dotąd nie miał żadnych nieprzyjemnych przygód. Teraz jednak, bardziej niż zwykle, zależało mu na tym, by jego pasażerka czuła się przy nim bezpiecznie.
– Zakupy zrobiłem wczoraj wieczorem, także mamy wszystko – powiedział z dumą, jakby właśnie zdobył medal za logistykę.
Nie mógł się doczekać tego wyjazdu. Potrzebował oddechu. Tygodnia bez fleszy, bez codziennego szumu i ciągłych powiadomień z telefonu. Tylko szum drzew, śpiew ptaków i świeże powietrze. Marzył o tym, żeby po prostu siedzieć przed camperem z kubkiem kawy i patrzeć, jak dzień się budzi, choć to oznaczało raczej siedzenie do późna niż wczesne wstawanie.
Gdy wyszli ze sklepu, Nate od razu skierował się do campera. Zapakował jej torbę i zakupy z tyłu, po czym otworzył boczne drzwi. W tej samej chwili z wnętrza wyskoczył Baram – radośnie, jakby czekał na ten moment od lat. Najpierw przywitał się z Nathanem, a zaraz potem ruszył obwąchać jego towarzyszkę, merdając ogonem jak śmigłem.
– Będziecie musieli podzielić się miejscem z przodu. Chyba dacie radę, co? – zaśmiał się, przypinając psa do siedzenia w kabinie. Innej opcji nie było – Baram nie jeździł w zamknięciu, daleko od swojego człowieka. Zawsze blisko.
Pomógł jej wejść, a sam zajął miejsce za kierownicą. Rzucił jeszcze okiem, czy wszystko jest na swoim miejscu, po czym powoli ruszył w znanym sobie kierunku.
– Jako pasażerce pozwalam ci wybrać muzykę – uśmiechnął się krótko. – Chyba że planujesz spać, to włączę sobie radio cichutko. Nie będzie ci przeszkadzać? – zerknął na nią przelotnie, by się upewnić, po czym znów skupił wzrok na drodze. Bo teraz nie był tylko kierowcą. Był odpowiedzialny za całą tę trójkę – ją, Barama i ten jeden weekend, który miał być wspólnym oddechem.
Nathaniel
Nathaniel był trudny do jednoznacznego określenia – czy był człowiekiem zawsze świetnie przygotowanym, czy może jednak fanem totalnego spontanu. Raz miał tak, raz inaczej. Gdyby jechał sam, pewnie nie przejmowałby się zbytnio przygotowaniami. Wystarczyłby mu plecak z konserwami turystycznymi albo zestawami MRE, trochę wody, namiot i w drogę. Wsiadłby na ukochany motocykl i pozwolił się prowadzić instynktowi oraz przypadkowi. I czasem faktycznie tak robił – podczas samotnych biegów albo spacerów z Baramem. Wtedy błądził po uliczkach bez celu, zdając się na szczęśliwy traf.
OdpowiedzUsuńAle teraz to był inny kaliber – tygodniowy wyjazd z jego ukochanym psem… i Lily. Nie chciał, żeby pomyślała, że zakumplowała się z kompletnym oszołomem. Chciał, żeby było miło. Polubił ją naprawdę – świetnie się dogadywali, nadawali niemal na tych samych falach. A Nathaniel uparł się, żeby pokazać jej piękno przyrody.
Baram wydawał się zadowolony z nowej znajomości. Był niezwykle towarzyskim i przyjaznym psem, choć jego gabaryty potrafiły onieśmielić. W końcu był całkiem sporym dobermanem – choć niektórzy uważali go za „podróbkę” rasy. A to dlatego, że Nathaniel nigdy nie pozwolił, by dla estetyki ucinano mu ogon czy podnoszono uszy na siłę, żeby stały jak u żołnierza. Uważał to za sztuczne i niepotrzebnie krzywdzące. Chciał dla niego jak najlepiej.
Do dziś pamiętał tego skulonego na końcu pokoju malca – ostatniego z miotu, porzuconego przez matkę, atakowanego przez rodzeństwo. Rozczulił go ten widok i obiecał sobie, że zrobi wszystko, by dać mu dom, na jaki zasługuje. Dlatego Baram miał teraz swoje miejsce z przodu – po prostu.
– Widzę, że jesteście na dobrej drodze – skomentował z uśmiechem, obserwując jak jego pies łapie kontakt z Lily. Urocze.
Korzystając z czerwonego światła, podpiął telefon i puścił swoją ulubioną playlistę. Nathaniel słuchał dosłownie wszystkiego – rocka, jazzu, popu – byle miało to klimat, byle mu poprawiało humor. Miał nadzieję, że jego towarzyszka nie będzie miała nic przeciwko muzycznej różnorodności.
Jej pytanie lekko go zaskoczyło. Dlaczego miałaby nie móc z nim jechać? Przecież jechali razem, spędzą kilka dni w swoim towarzystwie. Może po prostu czuła się niepewnie? Albo chciała po prostu podtrzymać rozmowę?
– Pewnie, zapraszam – mruknął z ciepłym uśmiechem, zerkając na nią kątem oka.
Spojrzał na swojego psa i wziął głęboki oddech.
– Oczywiście, że jest śliczny! Ma to po mnie – rzucił żartem, po czym zerknął na ekran nawigacji. – A jak się pojawił… Cóż, miałem taki etap, że strasznie dokuczała mi samotność. Wracałem do pustego mieszkania, wszystko było zbyt ciche. To nie mój klimat. Długo się wahałem, bo przecież pies to odpowiedzialność, ale kiedyś trafiłem na ogłoszenie. I pomyślałem – dobra, pojadę zobaczyć.
Zawsze myślałem, że wezmę psa ze schroniska, choć… może jeszcze wszystko przede mną. A ten maluch... był ostatni z miotu, matka go odrzuciła, inne szczeniaki dokuczały. Patrzyłem na niego i wiedziałem – to jest to. I to była chyba druga najlepsza decyzja w moim życiu – powiedział z dumą, teatralnie wypinając pierś.
Ale kiedy usłyszał jej komentarz o "psychopatycznych skłonnościach", aż parsknął śmiechem.
– Psychopatyczne zdolności? Ach... mówisz to, bo jestem Azjatą? – rzucił z udawaną podejrzliwością, uśmiechając się szeroko. – Nawet jeśli zaprzeczę, i tak nie uwierzysz – mruknął. – Ale patrz: zostawiłem ślady wszędzie. Camper, wiadomości, paragon ze sklepu... Gdybym coś knuł, już bym siedział! Oglądamy te same seriale, prawda?
Po chwili dodał z lekkim zainteresowaniem:
– To skoro tak, czemu ostatecznie zdecydowałaś się ze mną jechać?
Bo im dłużej o tym myślał, tym bardziej przyznawał sam przed sobą – może faktycznie dla kogoś z boku, ten plan mógł wyglądać nieco... podejrzanie.
Nathaniel
Nigdy nie miał zwyczaju zagłębiać się w to, co się działo. Daleko było mu do człowieka, który miałby rozbierać każdą sytuację na czynniki pierwsze, by znaleźć źródło. Jeśli Lily uważała go za człowieka czynu, miała całkowitą rację. I właśnie taki był – nie grzebał w przeszłości, bo nie miał na to czasu. Życie nauczyło go, jak stać się gruboskórnym, a ręka ojca, ta twarda, nieprzejednana ręka, uodporniła go na to, co dla innych było powodem do rozterek. Chase był człowiekiem zniszczonym przez życie, złamanym, zdecydowanie kulejącym w strefie emocjonalnej. Może powinien był już dawno skorzystać z jakiejś terapii, zmierzyć się z tym wszystkim, co działo się odkąd tylko wdepnął w ten niesprawiedliwy, popieprzony świat, który nie był łaskawy dla ludzi jego pokroju. Ale on radził sobie, chociażby jakoś. To fakt, robił to, odkąd tylko wyprowadził się z domu, ucząc się życia na nowo oraz kładąc kamienie na swojej ścieżce, która miała być jego i tylko jego. Czy wyszedł na prostą? Chyba tak. Miał dobrą pracę, życie, które na tle innych wyglądało całkiem w porządku, nie wymagał przecież zbyt wiele od tego, co dostawał od świata, który – szczerze mówiąc – nie traktował go nigdy delikatnie. Mimo to, nie mógł nazywać siebie zdrowym. A jeśli już, to na pewno nie te kilka lat temu, bo wtedy sumienie by mu na to nie pozwoliło.
OdpowiedzUsuńBiorąc więc pod uwagę to wszystko – dosłownie każdy aspekt swojego życia, przeżycia, wzloty, upadki – mógł śmiało przyznać, że nie rozumiał… Nie rozumiał, dlaczego Lily Taylor ulokowała swoje uczucia akurat w nim. On w niej? To miało sens. Lily była cudowna, niemal idealna. Jej osobowość składała się z samych wspaniałych cech, a jej zalety zdecydowanie przyćmiewały jakiekolwiek wady. Jej uśmiech był jak promień słońca o poranku, który rozświetlał mu dzień, i wcale nie było trudno zakochać się w tym widoku, zwłaszcza gdy ten poranek malował niebo w odcieniach, których nie sposób zapomnieć. Jej głos działał na niego jak lek uspokajający i koił demony przeszłości i teraźniejszości, pozwalając mu na chwilę zapomnieć o tym, co tak piekielnie utrudniało mu każdy dzień. Nic więc dziwnego, że zakochał się w siostrze swojego przyjaciela… Przecież tylko głupiec nie zakochałby się w Lily Taylor.
Ale on? Cóż, on nie był przecież dobrym materiałem na kogoś, komu można było oddać swoje serce. I wiedział to od samego początku… Był pokiereszowany, zupełnie złamany przez życie. Gdyby chociaż był złamany na pół, to może naprawa jego zranionej duszy byłaby prostsza, mniej bolesna, po prostu możliwa. Tylko że tak nie było. Chase Ryder był złamany na drobne kawałki, rozbity i zdeptany, a niektóre cząstki jego osoby zniknęły bezpowrotnie w zgliszczach, zupełnie jak pyłki szkła pośród drobnego piachu. Zdawało mu się więc, że Lily nie mogła wybrać gorzej… I to było jej wadą – wybrała człowieka, któremu nie powinna była ufać. Zasługiwała przecież na kogoś, kto oddałby jej całego siebie. Ryder chciał to zrobić, ale z jakiegoś powodu nie umiał. Właśnie dlatego wiedział od początku, że nie był wówczas kimś, komu można było oddać serce… A późniejsze wydarzenia tylko to potwierdziły. Pozostał więc tylko gorzki posmak przeszłości i szczera, głęboka nadzieja, że dla Lily Taylor to wszystko było zamkniętym rozdziałem, cieniem dawnych wydarzeń, które wyblakło tak bardzo, że niemal zniknęło.
Mimo to, z jakiegoś powodu, będąc tutaj, w tym mieszkaniu, którego ściany były świadkami ich wielkich uniesień, wspaniałych doznań, miłości, która trwała zbyt krótko, wiedział, że ta nadzieja była marzeniem ściętej głowy. Widział to w jej oczach – nie zapomniała. A on? Mówił, ponad wszystko sam sobie, że to zrobił. Tylko dlaczego wrócił do tego mieszkania? Co miał na swoje usprawiedliwienie? Krótko mówiąc, nic – dosłownie nic nie leżało nawet w połowie odległości do możliwego usprawiedliwienia tej sytuacji. Tak, mógł mówić o patrolu. Mógł mówić o pracy, o dotrzymaniu słowa, o tym, że przybył upewnić się, czy wszystko dobrze i czy działo się coś dziwnego. Tylko że jeśli by to zrobił i przedstawił jako jedyną prawdę, sumienie by go potępiło, a serce wraz z umysłem – pożarło.
UsuńChase Ryder był tutaj dlatego, bo chciał. I niezależnie od tego, jak trudna, jak gorzka i jak niekomfortowa była dla niego ta prawda, to jednak wciąż nią była. Lily przecież nie była kimś przypadkowym… Mógł uciekać ile chciał, mógł trwać w tej swojej skorupie, chronić się za tym wysokim murem, który konsekwentnie budował przez ostatnie ponad trzydzieści lat swojego życia. Nic z tego jednak nie mogło zmienić tej prawdy, że gdzieś na pewnym etapie swojego życia Lily Taylor była jego wszystkim.
Miała rację, nic się w tym miejscu nie zmieniło. Przez moment miał też wrażenie, że oni również się nie zmienili, a czas zatrzymał się gdzieś na chwilę, zabierając ich z powrotem do tamtych lat. To jej spojrzenie było niczym wehikuł, sprawiając, że zapomniał o istniejącym wokół świecie – i choć zrobił to tylko na chwilę, to przecież wciąż liczyło się to równie mocno. Nie wiedział tylko dlaczego. Miał przecież Madeleine – dziewczynę, która była jego wszystkim. Dla niej był gotów nawet zaryzykować całą swoją karierę, porzucić NYPD, narazić się na krytykę i falę oburzenia, byle zbudować z nią spokojne życie, którego nie zaznał nigdy dotąd. A jednak to nie z nią był tego wieczoru, choć rano myślał tylko o tym, by znów móc ją zobaczyć. Teraz natomiast był u Lily, pozwalając, by jej smukłe palce dotykały jego własne, a ich oczy połączyły się w tańcu stęsknionego spojrzenia. Wiedział, że nie powinien, a jednak nie przerywał… Nie przerywał, bo widział, że zaufała mu na nowo. Że zdawała się choć na chwilę poczuć bezpiecznie, zapomnieć o tym, co wydarzyło się przed paroma godzinami. Nie wiedział tylko, co martwiło Lily tak bardzo, by miała stracić grunt pod nogami – czy chodziło o potencjalny powrót złodzieja, czy o powrót tych wszystkich wspomnień, których ciężar żadne z nich prawdopodobnie nie byłoby w stanie unieść. Patrzył więc w jej oczy, nie powstrzymując tej chwili, którą tworzyła intymność wspomnień i nieprzepracowanych uczuć. Czuł, jak jej ciepła obecność otacza go niczym niewidzialna nić i choć w głowie szumiały mu myśli o Madeleine, to w tej chwili, kiedy Lily była tak blisko, liczyło się tylko to, co działo się teraz.
Czuł jej zapach – delikatny, ale wyraźny, jak gdyby to była jedyna rzecz, która mogła wyciszyć jego wewnętrzny chaos. Patrząc na nią, widział coś więcej niż tylko kobietę, którą niegdyś kochał – widział w niej kawałek swojej przeszłości, część siebie, którą już dawno odłożył na bok, a teraz, znowu w jej obecności, ta część zaczynała się budzić. I nie potrafił tego zatrzymać. Być może właśnie dlatego pozwolił, by jej dłoń ułożyła się na jego szyi, a jej ciało przywarło do jego własnego. Pozwolił, by wtuliła się w niego tak mocno, jak gdyby zależało od tego wszystko. Zatrzymał oddech, czując jej ciepło na sobie.
Zawahał się, niepewny, czy to, co czuł, nie było tylko chwilowym pragnieniem, czy może to naprawdę była ta część niego, którą zostawił tylko Lily zanim to wszystko się rozpadło. A jednak po chwili zawahania sam odwzajemnił ten uścisk... Nawet nie wiedział, kiedy ułożył swoją dłoń na jej plecach, zamykając ją w swoich objęciach, a drugą na jej włosach, wsuwając swoje palce między gęste kosmyki.
Usuń— To dobrze, Lily. Tak miało być — odpowiedział cicho, wciąż trzymając ją w objęciach. Najwidoczniej tego potrzebowała… I może on sam również.
Thought you'd hate me, but instead you called
And said "I miss you", I caught it
Ryder
Nathaniel spojrzał na nią z niedowierzaniem i delikatnie pokręcił głową. Ach, co ona wygadywała?
OdpowiedzUsuń– Oczywiście, że on po mnie! – rzucił z udawanym oburzeniem. – To ja tu jestem tatą – zaśmiał się zaraz, rozbawiony.
Na ten moment nie zapowiadało się u niego na jakikolwiek związek, więc to była jedyna forma rodzicielstwa, jakiej mógł doświadczyć. Nie żeby szczególnie mu się do tego spieszyło, choć kiedyś, w przyszłości… Tak, myślał o zostaniu ojcem. Najchętniej dwójki dzieci. Sam był jedynakiem, dlatego może marzyła mu się nieco większa rodzina. Ale wiedział, że życie potrafi zaskoczyć, więc nie robił sobie zbyt wielkich nadziei.
Problem polegał na tym, że nie potrafił znaleźć odpowiedniej partnerki. Kogoś, komu mógłby zaufać, komu oddałby całego siebie. Próbował. Naprawdę chciał kogoś poznać. Ale odkąd Naomi odeszła nagle, bez słowa wyjaśnienia, miał wrażenie, że zabrała ze sobą coś więcej niż tylko ich relację – zabrała też jego szczęście w miłości.
Randki? Relacje? Zawsze coś się psuło. Czasem trwało to kilka tygodni, czasem dłużej, ale zawsze kończyło się tak samo. Zwykle to on podejmował decyzję o rozstaniu. Nie dlatego, że był wybredny. Potrafił i chciał się dogadywać, nie miał problemu z kompromisami. Ale nie potrafił przymknąć oka na egoizm czy brak empatii. Kilka razy już to przeżył – i nie zamierzał powtarzać.
Chciał kogoś, kto zaakceptuje Barama – i potraktuje go jak członka rodziny. Czy to było zbyt wiele? Może. Z drugiej strony – słyszał już, że to z nim jest problem. Że za dużo pracuje. Że nie jest na wyłączność, bo ma przyjaciół, w tym kobiety. Że jego optymizm przeszkadza. Że jest za bardzo roztrzepany. Że jest zbyt idealny, zbyt miły i po prostu… nudny.
I nie mógł z tym polemizować. Może dla kogoś rzeczywiście taki był. Ale nie zamierzał się zmieniać. Wiedział, że ma swoje wady – jak każdy – ale nie bał się rozmawiać, słuchać, dostosować się. W sprawie dzieci był otwarty – jeśli partnerka nie chciałaby ich mieć, nie stanowiłoby to dla niego problemu. W końcu to kobieta ponosiła największy ciężar fizyczny i psychiczny związany z macierzyństwem. Nawet w kwestiach codziennych – jak mieszkanie czy wystrój – też był gotów na kompromisy.
Może… właśnie tego brakowało. Tych emocji. Kłótni. Zaczepnych rozmów. Napięcia. Bo choć nie był już człowiekiem, który całkowicie podporządkowywał się drugiej osobie, to miał to za sobą, przepracowane dawno temu, to jednak nie chciał też oddać swojej autonomii. Zerwał kontakty z kontrolującymi rodzicami, usamodzielnił się bardzo szybko… i chciał to zachować.
– Ach, może będziesz miała? Kto wie, los jest nieprzewidywalny – powiedział z uśmiechem. – W razie czego Baram z radością przyjmie nową ciocię.
Jego pies był bardzo towarzyski, uwielbiał ludzi. I naprawdę, z całym swoim psim sercem, potrafił kogoś pokochać.
– Widzisz? Nie nadawałbym się na złola totalnie – zaśmiał się, rozbawiony wizją bycia przestępcą. Zdecydowanie – nie jego klimat. Nie umiałby skrzywdzić kogoś z premedytacją, zaplanować coś takiego… a potem patrzeć sobie w oczy w lustrze.
Rozumiał jej ostrożność. To zdrowy instynkt. W świecie pełnym oszustów i kłamców – wręcz konieczny.
Na jej słowa, że dobrze mu z oczu patrzy, poczuł przyjemne ciepło w środku. Na twarzy pojawił się promienny uśmiech. No pewnie, że mu było miło. I to cholernie.
UsuńKiedy wspomniała o gotowaniu, pokręcił głową z rozbawieniem. Zaśmiał się cicho – melodyjnie, szczerze. Miała rację. Naprawdę umiał gotować. Uczył się dzięki live’om i poradom od widzów. To bardzo mu pomogło. Szczególnie ukochał sobie kuchnię azjatycką i śródziemnomorską – miał nawet kilka swoich popisowych dań, którymi potrafił zrobić wrażenie.
– Ach, i dlatego przygotowałem nam cały zapas zupek instant i konserw – rzucił z uśmiechem, oczywiście żartując. Choć… nie do końca. Lubił tego typu jedzenie – a zupkę instant dało się przerobić na pełnowartościowy posiłek. Zamierzał jej to pokazać. W końcu był Azjatą i doskonale wiedział, że to tylko baza, nie gotowe danie.
– Odpocząć i dobrze się bawić – odpowiedział niemal natychmiast, uśmiechając się szeroko. – Pokażę ci, że natura jest naprawdę fajna i przyjazna! No i musimy wybiegać Barama – dodał, zerkając na śpiącego spokojnie psa.
Nathaniel
Tak naprawdę Nathaniel nie czuł się osamotniony, jeśli chodzi o brak szczęścia w miłości. Poprzez swoją dodatkową działalność dostawał wiele pytań o to, czy posiada dziewczynę, żonę, a może chłopaka. Odpowiadał szczerze, że nie ma na tym polu nic ciekawego do powiedzenia. I wiele osób dzieliło się z nim swoimi historiami. Nathaniel, wbrew pozorom, znajdował czas na ich przeczytanie, czasem nawet odpisanie. I poruszało go to, co widział. To, jak dwójka ludzi potrafi się krzywdzić, działać na siebie destrukcyjnie. I jak wiele siły trzeba mieć, by wydostać się z takiej wyniszczającej relacji.
OdpowiedzUsuńCzytał naprawdę druzgocące historie — o wykorzystywaniu, przemocy, nienawiści i krzywdzie. O straconym zaufaniu, o niechęci i wycofaniu się z jakichkolwiek relacji. Każdą z tych osób chciałby wyściskać. Cholernie mocno. Powiedzieć, że teraz jest do dupy, ale kiedyś będzie lepiej. Doskonale wiedział, że można odnaleźć szczęście, żyjąc samemu. I tego właśnie każdemu życzył — by czuć się dobrze ze sobą. Bo jeśli tak nie będzie, każda relacja, na jaką ktoś się zdecyduje, będzie w jakimś stopniu zła. Będzie bolała. Będzie ranić.
Odkąd miał Barama, coraz mniej myślał o tym, że jest samotny. Wracał do domu, gdzie ktoś na niego czekał i cieszył się z tego szczerze. Miał znajomych, którzy chcieli dla niego dobrze, z którymi mógł żartować i gadać na poważne tematy. Był szczęśliwy. A miłość? Cóż, najwyraźniej z jakiegoś powodu los postanowił ją odsunąć. Park wiedział, że wszystko dzieje się po coś, w jakimś konkretnym celu. I choć to proste, naprawdę pozwalało mu żyć lepiej.
– Ach, będę robił, co w mojej mocy, by cię przekonać. Ale wiesz, że musisz mieć też otwartą głowę? I chęć zmiany? – spytał, bo bez tego mógłby stanąć na głowie, a i tak nic by się nie zmieniło.
Chciał jej pokazać, że natura jest naprawdę piękna, kojąca. Że chwila spędzona na trawie potrafi naprawdę poprawić humor. Uwielbiał kłaść się na niej i pozwalać, by ziemia wciągała z niego całą negatywną energię. Tak naprawdę pozwalało mu to się wyciszyć, uspokoić i zebrać myśli. Wziąć pauzę i głęboki oddech. Nabrać dystansu.
Widział, że Lily robi się śpiąca i zastanawiał się, kiedy się temu podda. Jednocześnie czuł, że chce porozmawiać. On zresztą też. Cieszyła go sama możliwość zobaczenia jej, usłyszenia jej głosu obok siebie na żywo. To nie było coś, co zdarzało się im często.
– Adidasy to już plus – zaśmiał się cicho. – Dobrze, że nie wzięłaś szpilek – dodał, bo raz mu się tak zdarzyło.
Wyjazd weekendowy nad jezioro, a jego towarzyszka wystąpiła właśnie w dziesięciocentymetrowych szpilkach. Ach, to był dość… ciekawy, ale przede wszystkim trudny wyjazd. Doświadczenie, którego nie zapomni.
– Ale za brak łyżki masz już minus. Ach, jakie ty masz szczęście, że mam pałeczki – stwierdził rozbawiony, bo zabrał dla nich sztućce. Oczywiście. Skoro kupował jedzonko, to i o tym pomyślał. Choć musiał przyznać, że to jej delikatne roztrzepanie było bardzo urocze.
Gdy zorientował się, że kobieta zasnęła, uśmiechnął się czule pod nosem. W sumie to był dość rozczulający widok. Kiedy stanął na światłach, szybko sięgnął po koc i nakrył ją. Przyciszył muzykę, by nic jej nie obudziło i mogła wypocząć.
Podczas jazdy co chwilę na nią zerkał, upewniając się, że wszystko w porządku. Nie mógł się już doczekać, aż zobaczy ten piękny widok. Las, cisza, spokój, jezioro. Raj na ziemi. Niestety, z uwagi na pracę i swoje zobowiązania, nie mógł cieszyć się takim luksusem zbyt często. Tym bardziej nie tak długo! A teraz miał przed sobą cały tydzień. Choć gdy czuł, że naprawdę potrzebuje przerwy, przyjeżdżał w to miejsce chociażby na jedną noc. To pomagało mu naładować baterie i wrócić do bycia tym pozytywnym Nathanielem. To też było jego miejsce ucieczki, gdy działo się coś złego.
Wiedział, że gdy przyjdzie czas na emeryturę, a zarobki i oszczędności pozwolą, właśnie w takim miejscu chciałby ją spędzić. Niby nic nie stało na przeszkodzie, by już teraz kupił dom letniskowy. Zarabiał dobrze. Ba! Nawet więcej niż dobrze. Jednak ze względu na brak czasu wiedział, że dom stałby pusty. I jakoś... nie podobała mu się ta koncepcja.
UsuńGdy byli na miejscu, zaparkował i wyjął kluczyki. Spojrzał na dziewczynę, ale stwierdził, że na razie nie będzie jej budzić. Zamiast tego wypuścił Barama, który z zaciekawieniem i radością zaczął badać każdy kępek trawy, każde drzewo. W tym czasie Nathaniel zamontował daszek wychodzący z campera, rozstawił stolik i dwa turystyczne krzesła. Przygotował małego grilla i palenisko, bo nic nie smakowało tak dobrze, jak jedzonko pieczone na ogniu.
Po skończonych obowiązkach zaparzył kawę i usiadł na zewnątrz, podziwiając, w towarzystwie pieska, piękno przyrody.
Nathaniel z pory na przygodę
Obserwował uważnie każdy jej ruch, choćby najmniejszy, próbując wyłapać te drobne szczegóły, które mógłby uchwycić na zdjęciu. A mimo to, nawet przez moment nie pozwolił sobie na użycie aparatu. Bynajmniej nie dlatego, że brakowało mu odwagi. Wręcz przeciwnie – tego miał aż nadto. Nie zrobił kolejnego zdjęcia, bo cała jego uwaga skupiła się na rudowłosej kobiecie. Gdy tylko odwróciła się w jego kierunku, odwzajemniając spojrzenie i – dzięki Bogu – nie złoszcząc się na niego, Emre mimowolnie doszedł do wniosku, że w tym momencie nacisk migawki mógłby coś zepsuć. A do tego z pewnością nie chciał dopuścić… Było w tym jednak coś dziecinnie zabawnego, jeśli wziąć pod uwagę fakt, że przecież właśnie po to znalazł się na tych warsztatach malarskich. Blanco wyraził zgodę na jego obecność i na to, że będzie przechadzał się między sztalugami z aparatem przewieszonym przez ramię – miał uchwycić nie tylko gotowe dzieła, ale dłonie, które je tworzyły, spojrzenia skupionych twarzy, detale — ciche, intymne kadry tworzenia.
OdpowiedzUsuńA jednak wystarczyła jedna chwila, by zapomniał o całym otaczającym go świecie. O ludziach, o sztalugach, o swoim zadaniu. Wystarczyła ona — nieznana, jak dotąd bezimienna artystka, której przeszkodził w malowaniu. Nie odpowiedział na jej słowa od razu. I nie było to przypadkowe. Emre zawsze lubił ten moment ciszy po pytaniu — krótką pauzę, w której ludzie zdawali się nie wytrzymywać ciężaru niedopowiedzenia i spieszyli się z dodatkowymi słowami, by rozładować napięcie lub wypełnić przestrzeń. Ale ona nie powiedziała już nic więcej. Siedziała spokojnie, z odłożonym pędzlem, a na jej twarzy — oprócz lekkich rumieńców na policzkach — wciąż widniały ślady farby. Emre nie był pewien, czy była ich świadoma, ale bądź co bądź nie próbowała ich ukryć. I to właśnie ta nonszalancja miała w sobie coś niesamowicie uroczego.
Kątem oka spojrzał na jej dzieło. Już teraz był w stanie stwierdzić, że miała niesamowite wyczucie, odwagę i niewątpliwie ogromny talent. Zawsze podziwiał takich artystów — ludzi, którzy potrafili malować, szkicować, tworzyć coś z niczego. To wymagało precyzji, skupienia i poświęcenia. Żadne dzieło nie powstawało przecież w mgnieniu oka. To, co prawdziwie piękne, potrzebowało czasu, zaangażowania i siły, by móc spełnić swój cel. I chyba właśnie to wszystko tak bardzo go fascynowało. Nie chodziło jedynie o końcowy efekt – obraz, który trafiał na ścianę czy do katalogu. Chodziło o ten cichy, wymagający proces, który pochłaniał artystę w całości. O moment, w którym ktoś znikał w swoim dziele, zlewał się z farbą, linią, światłem, jak gdyby istniał już tylko po to, by tworzyć. Może właśnie dlatego ludzie tak zachłannie chłonęli sztukę — wracali do muzeów i galerii nie tylko po obrazy, ale po emocje, które zostały w nich zamknięte. Wracali po to, by móc oddać hołd sztuce.
Emre nie miał wprawdzie takich talentów. Nie potrafił tak trzymać pędzla, tak zastygnąć nad płótnem, tak się wtopić w świat barw i kształtów. Ale rozumiał, co mogli czuć ci, którzy to robili, bo sam miał aparat. I choć fotografia przez wielu nie była uznawana za prawdziwą sztukę, to dla niego była czymś więcej niż tylko kliknięciem w odpowiednim momencie, by móc zrobić zdjęcie. Dla niego każda fotografia była opowieścią — emocją, wspomnieniem, czasem prawdą, której nie sposób wypowiedzieć. Wiedział, że jeśli dobrze uchwyci światło, jeśli zgra się z rytmem miejsca i osoby, jeśli poczuje ten jeden, właściwy impuls — mógł pokazać coś więcej niż twarz. Mógł pokazać duszę. A to wymagało cierpliwości. Wymagało bliskości, czasem odwagi. A czasem — zwyczajnego szacunku. Między innymi właśnie dlatego zdecydował się na prowadzenie konta na Instagramie, gdzie dzielił się tymi pięknymi ujęciami, odzwierciedlającymi piękno różnorodności, którą było mu dane się otaczać.
Spojrzał z powrotem na kobietę i tym razem jego wzrok zatrzymał się już tylko na niej. Jeszcze chwilę temu była całkowicie zanurzona w swoim wewnętrznym świecie, nieprzenikniona, niemal niedostępna. A teraz patrzyła na niego z delikatnym, nieco nieśmiałym uśmiechem, sprawiając wrażenie, iż niemal otworzyła przed nim drzwi do swojej przestrzeni.
Usuń— Hmm… W takim wypadku… — zaczął z udawaną powagą, trzymając aparat w dłoniach z lekko nonszalanckim gestem, jak gdyby był to jedynie rekwizyt, a nie część jego tożsamości. Uniósł brwi w geście teatralnej zadumy, ale jego ciepły, niewymuszony uśmiech zdradzał, że jej odpowiedź zaskoczyła go w najbardziej przyjemny z możliwych sposobów — Jakaś forma zadośćuczynienia z pewnością byłaby konieczna — dodał, tonując głos do lekkiego niemalże szeptu, jak gdyby dzielili jakiś sekretny układ, którego jeszcze nie wypowiedzieli na głos ani już tym bardziej nie opieczętowali — Może wówczas herbata z imbirem? Albo... Albo gorąca czekolada? — powiedział, a zaraz po tym zamilkł na moment, marszcząc lekko brwi w pozornym zamyśleniu, chociaż jego uśmiech wciąż igrał gdzieś w kącikach ust.
Po chwili odezwał się z większą łagodnością, a jego głos brzmiał teraz ciszej, jak gdyby skierowany bardziej do niej niż do świata:
— Albo po prostu zniknę gdzieś w tłumie i przestanę przeszkadzać… — zrobił krok do przodu — Ale muszę przyznać, że byłoby mi naprawdę szkoda nie móc zobaczyć, co miało powstać na tym płótnie — dodał, a jego spojrzenie na chwilę zawisło na niedokończonym obrazie, by zaraz potem wrócić do niej i spojrzeć jej prosto w oczy — I dowiedzieć się, jak masz na imię.
Gdy wypowiedział te słowa, jego głos był pewny, choć wciąż cichy — niespieszny, jak gdyby nie chciał spłoszyć chwili. W tych kilku prostych zdaniach było jednak coś więcej niż tylko zwyczajna kurtuazja czy nawet flirt. Było coś, co zdradzało prawdziwe zainteresowanie, cichą fascynację, która nie potrzebowała wielkich słów, by móc wybrzmieć. Czuło się to w jego spojrzeniu, w lekkim przechyleniu głowy, w miękkości, z jaką wypowiedział ostatnie zdanie, bo choć nie powiedział o tym wprost, to wiedział już, że nie chce po prostu przejść obojętnie obok tej chwili.
A już tym bardziej nie obok niej.
Emre 👀🎨