SAVY JONES
Savannah Jones używa swojego pełnego imienia tylko, gdy podpisuje dokumenty. Nie Savanah, a Savy. Wchodzi do sali sądowej z miną, jakby miała zaraz kogoś zniszczyć i najczęściej tak właśnie się dzieje, bo uwielbia wygrywać. Rocznik ’91, Harvard Law, błyskotliwa, bezczelnie pewna siebie. Nie nosi garsonki, tylko idealnie skrojone garnitury, a na biurku zawsze stoi kubek z napisem not your intern. W pracy jest szybka, konkretna, nieludzko skuteczna. Nie lubi tracić czasu, ani swojego, ani cudzego. Czas to pieniądz, a to też dwie najważniejsze waluty w Nowym Jorku.
Nie ma w niej grama naiwności. Przeszła przez kilka kancelarii, zanim dostała się do tej, o której marzyła i w której wiedziała, że może grać z najlepszymi. Mówi to, co myśli, i często za to płaci – ale nigdy nie cofa swoich słów. Ludzie w biurze mówią, że pewnego dnia wyleci za to na bruk, ona na to tylko wzrusza ramionami. Wie, że jeśli chcesz być słyszana w pokoju pełnym mężczyzn po pięćdziesiątce, musisz mówić naprawdę głośno. Partnerzy ją cenią, młodsi się jej boją, a klienci chcą mieć po swojej stronie. Nigdy nie prosi o pomoc, nigdy nie pokazuje słabości. Wie, że świat prawa nie ma litości dla kobiet, które się wahają. Ona się nie waha. Nigdy.
Po godzinach nie ma jej w mediach społecznościowych, nie pije na firmowych imprezach, nie plotkuje. Ma swoje, dobrze strzeżone, życie prywatne. Czasem znika na weekend, wraca z lekkim uśmiechem i nową energią do pracy. Jest twarda, ale nie zimna. Potrafi być lojalna, jeśli ktoś na to zasługuje. A kiedy raz komuś zaufa, staje się jego największym sprzymierzeńcem. Problem w tym, że takich ludzi w jej świecie prawie nie ma...
Ethan Hale stał przed drzwiami gabinetu Savy Jones już od pięciu minut. Nie dlatego, że nie miał co robić. Miał. Kalendarz pękał w szwach, telefon dzwonił co kilka minut, a w skrzynce czekały maile od klientów, którzy oczekują cudów w terminie do końca dnia. Ale dziś, po raz pierwszy od dawna, nie było w nim ani odrobiny ochoty, by iść na którekolwiek ze spotkań. Kiedyś takie poranki miały smak adrenaliny - pierwsza kawa, briefing, rozmowy, od których zależały milionowe kontrakty i jego reputacja. Teraz, w wieku czterdziestu ośmiu lat, z kawą numer trzy w dłoni, patrzył na swoje odbicie w szklanych drzwiach i łapał się na tym, że bardziej interesuje go to, czy Savy Jones w końcu nauczy się być punktualna, niż wynik sprawy, którą prowadzi dla jednego z największych funduszy inwestycyjnych w kraju.
OdpowiedzUsuńKryzys wieku średniego? Być może. Ale Ethan nie zamierzał się do tego przyznać. Ani przed sobą, ani przed nikim. Bo Hale nie przyznaje się do słabości. Nigdy. A już na pewno nie do tego, że jego najbardziej niebezpiecznym nawykiem jest obserwowanie, jak Savannah Jones wbiega do biura, spóźniona, z kawą w dłoni i wyrazem twarzy, który mówi: „nawet nie zaczynaj, Hale.”
Jones.
Savy.
Miał wrażenie, że wypowiadał jej nazwisko częściej, niż powinien i częściej, niż wypadało. Było jak dźwięk, który zostaje w głowie, nawet gdy piosenka dawno się skończyła. Pracował z nią trzy lata, a wciąż nie potrafił przejść obok niej obojętnie. Nie dlatego, że jest piękna - choć jest - tylko dlatego, że z jakiegoś powodu działa na niego jak zapalnik. I przypominała mu, że mimo perfekcyjnej rutyny, mimo nienagannego garnituru i reputacji człowieka, który nigdy nie przegrywa, życie nie jest tak uporządkowane, jakby chciał. Savannah Jones była zdecydowanie jego najtrudniejszym przypadkiem. A to mówi coś o człowieku, który przeszedł przez dwadzieścia pięć lat prawa korporacyjnego, dwie sprawy przed Sądem Najwyższym i jedno nieudane małżeństwo.
Widzi ją z daleka, gdy wychodzi z windy: szybki krok, torba, kawa, ten lekko zirytowany wyraz twarzy, który znał już na pamięć. Spóźniona. Oczywiście. Gdyby w „Hale & Rowe” przyznawano nagrody za niepunktualność, miałaby już całą półkę statuetek. I może właśnie dlatego Ethan stał teraz przed jej drzwiami, zamiast siedzieć na zebraniu z zarządem. Bo nic nie poprawiało mu humoru bardziej niż widok Savy Jones, gdy orientuje się, że wpada prosto w jego sidła.
- Pani Jones, spóźniona o dziewięć minut - powiedział, gdy zbliżyła się do niego. - Na spotkanie, które sama zaplanowała.
Patrzył, jak zaciska szczękę. Jak walczy z tym, żeby się nie przewrócić oczami. A potem uśmiecha się. Zuchwale. Jak zawsze. Ten uśmiech to broń masowego rażenia. Ostra, bezczelna, z gracją kobiety, która doskonale wie, że mogłaby go rozbroić, gdyby tylko chciała.
Ethan uniósł brew, udając, że nie słyszy ironii w wymówce, która właśnie opuściła jej usta, choć dobrze ją znał. Jest w tym tonie coś, co sprawia, że czuje się młodszy, nawet jeśli wie, że to tylko złudzenie. Bo to, co dzieje się między nimi, od dawna balansuje na granicy profesjonalizmu i czegoś, o czym nigdy nie powinien więcej myśleć.
Popatrzył na nią dłużej niż powinien. I jak za każdym razem, wspomnienia same powracają. Tamten wieczór w barze w West Village, whisky z lodem, śmiech kobiety, która wtedy wydawała się tylko przypadkową nieznajomą. Miała na sobie skórzaną kurtkę, a w sobie coś niebezpiecznego, coś, co wtedy uznał za czystą spontaniczność. Nie wiedział jeszcze, że to będzie go prześladować przez lata. A on, po kilku drinkach i jednym zbyt szczerym pytaniu o to, czy naprawdę wierzy w szczęśliwe zakończenia, skończył z nią w swoim łóżku.
Nie był to pierwszy raz, kiedy spędził noc z kimś poznanym w barze. Ale był to pierwszy raz, kiedy po przebudzeniu nie potrafił wyrzucić tej osoby z głowy. A później przyszło poniedziałkowe spotkanie z nowymi pracownikami w „Hale & Rowe”... I Savannah Jones - ta sama kobieta z baru, siedziała naprzeciwko niego, z uśmiechem i teczką pełną rekomendacji. Otworzył wtedy usta, żeby coś powiedzieć, ale tylko skinął głową i podpisał dokument, nie zdając sobie sprawy z tego, że podpisuje pakt z diabłem. Wiążący na czas nieokreślony, bo Jones okazała się piekielnie skutecznym prawnikiem. Od tamtej pory było między nimi milczące porozumienie, że nie wracają do tamtej nocy.
UsuńNigdy.
A on przestał podrywać młodsze kobiety w barach, bojąc się powtórki z rozrywki.
Stojąc teraz przed jej drzwiami, widząc, jak próbuje ominąć temat i jego samego, wie, że to ich własny, mały rytuał. Savy się spóźnia, on udaje twardego, ona odbija piłeczkę, a pod całą tą warstwą sarkazmu tli się coś, czego nigdy nie wypowiedzą na głos.
Gdy grozi mu kadrami, tylko uśmiecha się w duchu, na twarzy wciąż mając ten sam wyraz. Nie przesuwa się od razu. Chce jeszcze przez moment popatrzeć na sposób, w jaki unosi brew, na ruch jej dłoni, gdy odstawia kubek na stolik. Drobiazgi, które zbiera w pamięci, choć nigdy nie przyznałby się do tego przed nikim. Ani przed sobą. Przecież jest jego podwładną…
W końcu ustępuje, z pozornym brakiem emocji i robi krok w bok… Kiedyś musi przecież odpuścić i pójść na to zebranie zarządu.
Ethan Hale
Słowa kobiety zawisły w powietrzu, a Ethan zamarł, czując, jak napięcie rozchodzi się po biurze szybciej niż zdążyłby wypowiedzieć jakikolwiek sarkastyczny komentarz, odbijając piłeczkę. A był przecież dobry w gaszeniu emocji ironią, w robieniu z powagi żartu, a z żartu broni. Ale nie tym razem. Na ułamek sekundy jego ciało zdradziło wszystko, czego nie chciał pokazać. Jakby całe te trzy lata, cała starannie zbudowana Ethana Hale’a - mentora, szefa i opanowanego profesjonalisty - posypała się w pył po jednym zdaniu.
OdpowiedzUsuń„Kiedyś był pan bardziej skłonny robić mi miejsce.”
Nie musiała nawet nic więcej dopowiadać. Oboje wiedzieli, co znaczyło „kiedyś”. Oboje wiedzieli, gdzie to „miejsce” się znajdowało.
„Cholera, Jones.”
Zanim zdążył się powstrzymać, uniósł brew. Stary nawyk, który kiedyś rozśmieszał kobiety, a ją najwyraźniej tylko prowokował do pyskówek. Zobaczył, jak jej spojrzenie drgnęło, jak w oczach błysnęło coś pomiędzy zakłopotaniem a zuchwałością. I właśnie to w niej było najbardziej niebezpieczne, ta mieszanka odwagi i strachu, która działała na niego jak narkotyk.
Trzy lata. Tyle minęło od tamtej nocy. Trzy lata, odkąd spotkał ją w barze w West Village, nim jeszcze wiedział, że przyjdzie mu być jej szefem. Pamiętał każdy szczegół. Jak siedziała przy barze, z tą miną kobiety, która doskonale wie, czego chce, ale równie dobrze wie, że nie powinna tego chcieć. Jak powiedziała mu, że ma dosyć mężczyzn, którzy nie wiedzą, czego szukają. A on - wówczas lekko pijany, trochę znudzony, a trochę zafascynowany - odpowiedział, że wie aż za dobrze czego szuka.
Teraz stała przed nim. W jego firmie. Z torbą przewieszoną przez ramię, z tą samą iskrą w oczach, którą próbował ignorować, odkąd tylko przekroczyła próg „Hale & Rowe” trzy lata temu.
„Na litość boską, Ethan, przestań.”
Miał czterdzieści osiem lat i naprawdę nie powinien dawać się wytrącać z równowagi kobiecie, która była młodsza od niego o półtorej dekady i pracowała w jego zespole. Ale Savy Jones nie była zwykłą współpracowniczką. Nigdy nie była. Od pierwszego dnia widział w niej coś, co cholernie go niepokoiło - błysk, który przypominał mu, że życie to nie tylko kontrakty i rozprawy… To było irytujące. A jeszcze bardziej irytujące było to, że ten błysk działał na niego codziennie tak samo jak wtedy w barze.
Idiota.
Od trzech lat udawał, że nic się nie wydarzyło. Że to była tylko noc, jedno zbliżenie, bez większego znaczenia. Wtedy jeszcze mógł sobie wmawiać, że to nic nie znaczyło. Ale potem pojawiła się w jego biurze, w eleganckim garniturze, z teczką pełną dokumentów i spojrzeniem, które mówiło, że ma zamiar zająć miejsce u jego boku. Nie w łóżku. W pracy.
I to chyba właśnie wtedy przegrał z kretesem.
Teraz patrzył, jak stoi naprzeciwko niego, z tą miną, którą znał aż za dobrze: udawanej obojętności. Wiedział, że zaraz spróbuje się wyrwać, rzuci jakąś złośliwość, może odwróci wzrok, może się uśmiechnie. Ten uśmiech, który potrafił rozwalić mu cały dzień.
Chciał coś powiedzieć, coś chłodnego, profesjonalnego. Ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Bo mimo upływu lat, mimo tego, że zbudował między nimi mur z zasad, hierarchii i lodowatej grzeczności, wciąż pamiętał, jak brzmiało jej imię, kiedy mówił je nie jako szef, tylko jako mężczyzna, który chce więcej…
Savy.
Odchrząknął, poprawił mankiet koszuli i wymusił na sobie ton, który brzmiał neutralnie.
- Naprawdę? - spytał spokojnie, pozwalając, by w jego głosie zabrzmiała nuta rozbawienia. - To musi być wyjątkowo selektywne wspomnienie, skoro pamięta pani tylko to. Szczególnie w poniedziałkowe poranki.
„Trzy lata - pomyślał. - Trzy lata, a wciąż reaguję na nią jak idiota.”
Skinął w końcu głową i pozwolił jej wejść do gabinetu. Zerknął za nią, na jej sylwetkę, na sposób, w jaki odrzuciła włosy, udając, że wszystko jest w porządku.
Nie jest.
UsuńŻadne z nich nie jest.
Wsunął dłonie głębiej w kieszenie i wypuścił powietrze przez nos.
- Czasami, Jones - mruknął cicho pod nosem, bardziej do siebie niż do niej - mam wrażenie, że los naprawdę ma pokręcone poczucie humoru.
A potem, jakby nic się nie stało, ruszył korytarzem w stronę sali konferencyjnej, udając, że jego życie wcale nie przypominało tykającej bomby, w której każda rozmowa z nią była jednym krokiem bliżej detonacji.
Ethan Hale
Jeszcze przez chwilę stał w miejscu, patrząc na zamknięte drzwi jej gabinetu. Wzrok zatrzymał się na tabliczce z napisem „Savannah Jones, Associate Partner”, a on czytał to nazwisko raz po raz, z tą dziwną uporczywością człowieka, który nie chce przyznać, że coś właśnie wymknęło mu się spod kontroli. Ale drzwi pozostały zamknięte. Obojętne, jak Savy przed chwilą. W końcu wypuścił powietrze przez nos, w geście, który zdradzał irytację bardziej niż jakiekolwiek słowa. Oto znowu stał tam, jak stary głupiec, rozdarty między rozsądkiem a wspomnieniem. Między tym, kim powinien być, a kim był przy niej.
OdpowiedzUsuńNie powinien był się zatrzymywać. Nie powinien był nic mówić o jej spóźnieniu. Wystarczyłoby, żeby przeszedł obok, obrzucił ją jednym z nic nieznaczących spojrzeń, jakimi szef obdarza współpracownicę. Ale nie, oczywiście, że musiał zareagować. Zawsze musiał. Inaczej by się udusił. Jakby coś w jej sposobie w jaki podnosiła na niego wzrok, w tym, jak wyzywająco unosiła podbródek, wyciągało z niego najgorsze odruchy.
„Nie mam w zwyczaju wracać myślami do przypadkowych spotkań.”
To zdanie wciąż dźwięczało mu w głowie. Tak, jakby nie była w stanie po prostu przejść obok. Musiała uderzyć. Trafnie. Tam, gdzie zakłuje. Bo znała go zbyt dobrze. Znała go sprzed tych trzech lat z nocy, gdy pozwolił sobie na coś więcej niż biurowy dystans. Z nocy, gdy jeszcze potrafił się śmiać, zanim całe to jego życie zaczęło przypominać zbiór kontraktów i rozczarowań, że zamiast wyciągnąć ją na kolacje, wyciąga ją na sprawy sądowe.
Przesunął dłonią po karku i ruszył w stronę swojego gabinetu. To zawsze tak wyglądało. Drobne starcie, kilka zdań, a potem pół dnia skupienia diabli wzięli. Kiedyś powiedziałby, że to przez nią. Teraz był na tyle szczery wobec siebie, by przyznać, że wina leżała po jego stronie.
Zamknął drzwi za sobą, podszedł do biurka i przez moment patrzył w okno. Niezmiennie ten sam widok, dostojny Manhattan, perfekcyjnie uporządkowany. Taki, jakiego od siebie wymagał. Ale w jego głowie, wcale nie było porządku. Wciąż słyszał jej głos. Czuł, jak jej obecność zostaje w powietrzu, jak zapach perfum, którego nie da się zignorować.
Była inna niż reszta. Niebezpiecznie inna. Nie próbowała mu schlebiać. Nie grała uległej. Potrafiła rzucić w niego słowem ostrym jak brzytwa i zrobić to z uśmiechem, jakby wiedziała, że w tej grze granice są tylko iluzją. Nie powinna była mu się podobać. Była ryzykiem. I może właśnie to w niej go pociągało najbardziej.
Oparł dłonie o blat biurka, pochylił się lekko i zamknął oczy. Miał czterdzieści osiem lat, nazwisko, które w środowisku prawniczym znaczyło więcej niż tytuł, konto w banku, które pozwalało mu żyć jak chciał. A mimo to jedna kobieta, młodsza, błyskotliwa i nieprzewidywalna, potrafiła sprawić, że tracił grunt pod nogami jak chłopak, który po raz pierwszy się zakochał.
„Cholera, Hale. Zbieraj się.”
UsuńZerknął na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia. Za dziesięć minut miał spotkanie z klientem.
Powinien się przygotować. Otworzyć plik, przejrzeć notatki, zrobić to, co robił zawsze.
Zamiast tego usiadł i przez chwilę wpatrywał się w ekran, który odbijał jego twarz. Zmęczoną, ze zmarszczkami wokół oczu i cieniem, który nie miał nic wspólnego z oświetleniem biura.
Nie wiedział, co było gorsze. To, że wciąż pamiętał każdy szczegół tamtej nocy, czy to, że czasem miał wrażenie, że ona pamiętała dokładnie tyle samo?
Podniósł filiżankę kawy i mruknął sam do siebie:
- Świetnie, Hale. Wygląda na to, że masz wszystko pod kontrolą…
Upił łyk zimnej już kawy, a na jego ustach pojawił się ten sam, ironiczny półuśmiech, którego Savy tak nienawidziła. A który, jak dobrze wiedział, pojawiał się tylko wtedy, gdy zaczynał tracić grunt pod nogami.
Ethan Hale
Spotkanie trwało czterdzieści minut, ale Ethan miał wrażenie, że spędził tam pół dnia. Siedział naprzeciwko klienta z jednej z największych korporacji w Nowym Jorku, który mówił jak człowiek przekonany, że pozjadał wszystkie rozumy, a mimo to nie potrafił przestać myśleć o jednym krótkim mailu, który dostał od Savy tuż przed wejściem do sali konferencyjnej.
OdpowiedzUsuń„Przyjrzę się po spotkaniu. Jeśli zdążę, to może nawet obejdzie się bez spóźnienia.”
Ironia w najczystszej postaci. Właśnie taka, jaką opanowała do perfekcji. To nie był przypadek, że wysłała to akurat teraz. Wiedziała, że zobaczy to przed spotkaniem, że nie będzie miał czasu odpowiedzieć, że będzie musiał siedzieć przez czterdzieści minut, udając, że go to nie ruszyło.
Podziękował klientowi, wymienił uściski dłoni i kilka chłodnych zdań o dalszych krokach, a potem, gdy tylko drzwi się zamknęły, pozwolił sobie na ciche westchnienie z rozbawienia.
- Jones, Jones, Jones... - mruknął pod nosem, ruszając w stronę swojego gabinetu.
Jej nazwisko brzmiało w jego ustach zaskakująco delikatnie, jakby mimo całej uszczypliwości, którą kierowali ku sobie, było w tym coś, co nie dało się sklasyfikować w kategoriach służbowych. Kiedy wszedł do swojego biura, zdjął marynarkę, rozpiął mankiety koszuli i oparł się biodrem o biurko. Na moment przymknął oczy. Nie potrafił zrozumieć, jakim cudem ta kobieta, zaledwie obecnością, potrafiła wytrącić go z równowagi. Zerknął na ekran laptopa. Jej wiadomość nadal tam była, wyświetlona na górze skrzynki odbiorczej. Krótkie zdanie, trzy kropki, niby nic, a jednak.
Wiedziała, co robi. Zawsze wiedziała. Usiadł w końcu i wystukał kilka słów na klawiaturze.
„Zaskakująco ambitnie jak na kogoś, kto ma problem z punktualnością.”
Zawahał się przez chwilę, po czym dopisał jeszcze:
„Proszę się nie przemęczyć. W końcu to dopiero poniedziałek.”
Kliknął „wyślij” i oparł się w fotelu, obserwując, jak wiadomość znika ze skrzynki. Wiedział, że gdy tylko to przeczyta, uniesie brew, może uśmiechnie się półgębkiem, może nawet mruknie coś pod nosem. Wiedział też, że nie zostawi tego bez odpowiedzi. Nigdy nie zostawiała.
Odchylił się lekko i spojrzał przez okno na panoramę miasta. Szary listopadowy dzień, deszcz zawisł nad Manhattanem. Idealne tło do tego, żeby znowu bawić się w tę ich uzależniającą grę. Nie powinien był się w to wciągać. Znał granice, sam je ustalał. Ale prawda była taka, że od jakiegoś czasu ich relacja przypominała taniec na cienkim lodzie. Niebezpiecznie przyjemny, ale cholernie ryzykowny.
Przypomniał sobie, jak wyglądała dzisiaj rano. Zadziorna pewność w oczach, lekko rozchylone usta, które wypowiadały jego nazwisko w sposób, którego żaden współpracownik nie odważyłby się powtórzyć. Była wyzwaniem. Nie w oczywisty sposób. Nie takim, które można było rozwiązać jednym zdaniem. A on zawsze lubił wyzwania.
Złapał filiżankę, upił łyk zimnej kawy i uśmiechnął się lekko pod nosem.
- Dobrze, Jones. Skoro chcesz grać, to zagrajmy.
Otworzył kalendarz, przewinął do popołudnia i dodał nowy wpis:
„13:00 — Spotkanie w sprawie umowy Collins Eng (Jones, Hale)”
Bez żadnych dodatkowych notatek. Bez uzasadnienia.
Kliknął „zapisz” i spojrzał na godzinę. Do trzynastej zostały dwie godziny. Wystarczająco długo, by dać jej czas na domysły. Przez moment przyłapał się na czymś, czego dawno nie czuł, na lekkim napięciu, oczekiwaniu. Nie na kolejny kontrakt. Na nią.
UsuńWiedział, że kiedy przyjdzie o piętnastej, udawać będą, że to zwykłe spotkanie. Ona z laptopem i ironicznym uśmiechem, on z dokumentami i tą pozorną obojętnością. A pod stołem, w niewidocznej przestrzeni między słowami, znów będzie iskrzyć.
I tak właśnie lubił najbardziej.
I kiedy na jego ekranie mignęło powiadomienie o nowym mailu, uniósł brew.
Oczywiście, że nie kazała mu czekać długo.
Ethan Hale