Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2108. Won't you come ‘round, make up for the lost time

"Jest coś głęboko satysfakcjonującego w nadawaniu czemuś kształtu własnymi rękami. Rzetelne rzemiosło jest jak pieśń obleczona w ciało. To akt stworzenia."

Z dedykacją dla Black Dreamer - za możliwość tworzenia niesamowitej historii.


Siedzący obok niego w samolocie na oko szesnastoletni chłopak wiercił się niemiłosiernie, ale Jerome wcale mu się nie dziwił. Sam miał problem ze znalezieniem wygodnej pozycji i tuż po wejściu na pokład oraz odszukaniu swojego miejsca robił dokładnie to samo, co teraz jego współpasażer. W końcu udało mu się jakoś zaklinować nogi o siedzenie przed nim, plecy wcisnąć w oparcie i podeprzeć się na łokciu, jednakże szesnastolatek zdawał się mieć z tym większy problem. W tym wieku wciąż był nieproporcjonalnie zbudowany; długie i chude jak patyki kończyny zdawały plątać się o siebie i nie sposób było ułożyć ich tak, by zmieścić się w wąskiej przestrzeni między siedzeniami, zaś wyciągnięte na korytarz wydzielony przez dwa rzędy foteli, przeszkadzały przemieszczającym się tam i z powrotem pasażerom oraz stewardessom.
— Przepraszam — bąknął cicho, kiedy w końcu szturchnął Marshalla, co było raczej nieuniknione i aż dziwne, że nastąpiło tak późno.
— Nic nie szkodzi — mruknął i machnął ręką. — Przesunąć ci się jakoś?
— Nie trzeba. To tylko kilka godzin. Jak już wystartujemy i będzie można odpiąć pasy, będzie wygodniej.
— Nie liczyłbym na to — odparł Jerome, a chłopak zawtórował mu śmiechem. Chwilę później przedstawili się sobie i wymienili mocny uścisk dłoni, a brunet dowiedział się, że Peter wracał z wakacji z rodzicami, którzy siedzieli kilka rzędów dalej, co najwyraźniej bardzo mu odpowiadało.
— Fajne masz tatuaże. Coś znaczą? Ja też chciałbym sobie zrobić, ale matka chyba by mnie zabiła. No i nie mam kasy. Może jak coś odłożę, to się zdecyduję. Ile ty ich właściwie masz? — dopytywał Peter, bez skrepowania spoglądając na ręce bruneta, okazując się przy okazji bardzo rozgadanym nastolatkiem. Jerome skomentował to pobłażliwym uśmiechem i przekręcił ramiona, ułatwiając swojemu nowemu znajomemu szczegółowe oględziny, w tej chwili z oczywistych względów nie mając jak pokazać mu tatuaży również na nogach.
— Przestałem liczyć. Niektóre coś znaczą, niektóre to tylko kaprys. Ten jest najnowszy. Wkomponowana jest tutaj twarz mojej mamy, widzisz? — rzucił, wskazując na lewe ramię.


Promienie powoli wspinającego się coraz wyżej na nieboskłon słońca prześlizgiwały się po nieco zagraconym pokoju, aż w końcu padły na wciśnięte w kąt łóżko, zatrzymując się na twarzy śpiącego Jerome’a na tyle długo, iż ten zdążył się obudzić, od razu zakrywając oczy przedramieniem. Była niedziela, a to z kolei oznaczało, iż wszystkie interesujące go urzędy były zamknięte, nie musiał więc zrywać się od razu i jedynie przekręcił się na bok, plecami do otwartego na oścież okna zabezpieczonego moskitierą, która postukiwała cicho o ramę przy mocniejszych podmuchach wiatru. Musiał pamiętać, by wbić te kilka gwoździ i naprawić usterkę, która zdążyła powstać podczas jego nieobecności, inaczej komary w końcu zjedzą go żywcem. Już teraz odnalazł na udzie nowy ślad po ugryzieniu i wciąż na wpół śpiący, zaczął drapać się niemrawo, co niosło ze sobą odrobinę ulgi.
W domu panowała cisza. Ojciec zwyczajowo wypłynął z samego rana i – zważywszy na brak krzyków i wrzasków – pewnie zabrał ze sobą chłopców, skoro rok szkolny już się skończył i należało w inny sposób spożytkować ich niewyczerpane pokłady energii, które do tej pory tracone były przy odrabianiu zadań domowych. Jedynie z kuchni do jego uszu dolatywały ciche odgłosy porannej krzątaniny i choć mógłby jeszcze gnić w łóżku, to właśnie ze względu na nie podźwignął się na ramionach i wstał, potykając się o zalegający przy meblu stos komiksów.
— Dwa miesiące, a te małe pasożyty już wszystko zawaliły swoimi rzeczami — mruknął do siebie, rozgarniając stopą sterty ubrań, by utorować sobie drogę do małej łazienki na końcu korytarza, gdzie również jego półka dziwnym trafem obrosła w damskie kosmetyki, pośród których z trudem znalazł sfatygowaną szczoteczkę do zębów.
— Co wy zrobicie, jak nie wrócę do Nowego Jorku? — spytał niby to od niechcenia, rozsiadając się przy stole w kuchni, wokół którego stało sześć krzeseł, każde z innej parafii, tymi słowami witając się z pochyloną nad kuchenką matką. — Trzeba będzie oddać mi trochę miejsca — poskarżył się, choć jednocześnie uśmiechał się szeroko, przecierając dłońmi wciąż lekko opuchniętą po zbyt długim śnie twarz. Monique zdawała się nic nie robić sobie ze słów pierworodnego i jedynie wzruszyła ramionami, nie przerywając wykonywanej czynności, ani nawet nie oglądając się na niego przez ramię.
— Wrócisz. — To siedząca na starym i sfatygowany fotelu babcia uniosła wzrok znad krzyżówek, spoglądając na niego ponad zsuniętymi na czubek nosa okularami w złotych oprawkach. — A jak nie, to będziesz spał na ganku — zarechotała, przez co rureczka w jej nosie, ciągnąca się aż do stojącej przy fotelu butli z tlenem, wysunęła się nieznacznie. Yamila poprawiła ją zręcznym, wyuczonym ruchem i puściła wnukowi perskie oko, wracając do swoich krzyżówek. Siwe włosy miała spięte w niesforny koczek na czubku głowy, a jej poorana zmarszczkami opalona twarz przybrała tak dobrze mu znany, pogodny wyraz.
— Babcia ma rację — przytaknęła Monique, ustawiając przed nim kubek, do którego po chwili wlała wrzątek z czajnika i po przestronnej kuchni rozszedł się słaby aromat kawy. — To u nas rodzinne — dodała ze znaczącym uśmiechem, unosząc wzrok na syna, by następnie wyciągnąć dłoń i w czułym geście przesunąć nią po jego pokrytym gęstym zarostem policzku. Już na pierwszy rzut oka było widać, że nie pochodziła stąd, znacząco różniąc się od kobiet z Barbadosu, nawet jeśli przez te trzydzieści lat zdążyła nabrać charakterystycznej dla nich krzepy. Wciąż bowiem pozostawała wyjątkowo wiotka i szczupła, co było widać szczególnie, kiedy przebywała pośród krępych koleżanek o szerokich biodrach i wydatnych biustach. Jej blond włosy wypłowiały na słońcu, przez co z trudem można było dostrzec w nich pasma siwizny, tak jasne były. Skóra, choć opalona, posiadała odcień inny niż śniada karnacja mieszkańców Rockfield. I tak jak wyraźnie odstawała na ich tle, tak różnic tych nie było widać tak bardzo, kiedy przebywała w ich rodzinnym domu, bowiem już od dawna krew Marshallów mieszała się z krwią ludzi pochodzących z różnych zakątków świata. 
— A Nowy Jork jest blisko. Nie to, co Prowansja — wtrąciła Yamlia. — Australijski ssak jajorodny, siedem liter?


— Muszę zrobić jeszcze jakiś dla babci — zauważył Jerome po chwili zadumy, podczas gdy Peter dość sceptycznie spoglądał na jego ramię.
— Tatuaż dla mamy? Obciach — skomentował z niesmakiem, zdradzając tym samym, że miał w głowie niewiele więcej, niż większość jego rówieśników, czego Jerome nie mógł mieć mu za złe. W jego wieku myślał podobnie. Do czasu, pewne wydarzenie sprawiło bowiem, że spojrzał na życie z zupełnie innej perspektywy, a jego bliscy wydali mu się wtedy nadzwyczaj krusi. Zadziwiające, jak łatwo można było ich stracić.
Ten jest dla brata. — Uniósł lewe przedramię, przesuwając dłonią po kolejnym czarno-białym malunku.
— Taki kościotrup?
— Nahuel zginął, kiedy miał jedenaście lat.


Na cmentarz można było dojść główną drogą prowadzącą w głąb lądu, do centrum, które stanowiło jedyne skrzyżowanie dróg asfaltowych w mieście. W pewnym oddaleniu od pozostałych zabudowań, w których mieściło się kilka sklepów spożywczych, jeden z pamiątkami dla zbłąkanych turystów, poczta, apteka i posterunek policji, znajdował się niewielki kościół, z trudem utrzymywany przez pastora i jego rodzinę. Cmentarz usytuowany był za nim. Wiodła też do niego inna ścieżka, mniej odsłonięta, która co prawda prowadziła na około i jej pokonanie zajmowało około dziesięciu minut dłużej, ale to właśnie nią Jerome podążał najczęściej, szczególnie, jeśli Yamila akurat nie chciała iść z nim i nie musiał martwić się o to, czy osiemdziesięciolatka poradzi sobie na leśnej dróżce, ledwo widocznej gołym okiem.
Wystarczyło jedynie odpowiednio skręcić za ich domem, wdrapać się na niewysokie wzniesienie i podążyć w dół, wzdłuż opadającej łagodnym łukiem ścieżki. Z tego, co wiedział, tylko oni tędy chodzili. Jerome, jego trzej pozostali bracia i siostra, i choć Ivana wyprowadziła się z rodzinnego domu już kilka lat temu, wyraźnie niższa ostra trawa, a miejscami nawet już łyse placki gleby wciąż wyznaczały trasę, którą niestrudzenie przemierzały cztery pary nóg.
Tym razem szedł sam. Ojciec z braćmi mieli wrócić zapewne dopiero na kolację, na którą zresztą zapowiedziała się również Ivana. To dlatego Monique od samego rana krzątała się po kuchni, a Yamila dzielnie dotrzymywała jej towarzystwa, mówiąc, że do Nahuela wpadnie po mszy.
— Idź. Potrzebujesz tego — nakazała, kiedy po śniadaniu mówił, że może poczekać i później pójść z nią, a także z ich nieodłączną przyjaciółką, butlą z tlenem, jak zwykli z niej żartować. Babcia jednak zdawała się wiedzieć lepiej, niż on sam i zawsze go to w niej zadziwiało, czasem bowiem nim nawet zdążył pomyśleć o pewnych rzeczach, ona mówiła coś, co później z powodzeniem mógł dopasować do swoich aktualnych rozterek i co wskazywało mu dalszą drogę.
Usłuchał jej więc i tym razem, choć nie potrzebował żadnych drogowskazów – trasę znał na pamięć i mógłby pokonać ją nawet z zamkniętymi oczami, wyrwany prosto ze snu. Od szesnastego roku życia podążał nią zbyt wiele razy, by teraz, nawet po dwóch miesiącach nieobecności, móc zapomnieć o wystających spomiędzy trawy korzeniach, o wąskich rozpadlinach w miejscu, gdzie popękała sucha gleba, a gdzie mogła ugrząźć stopa i przy odrobinie nieuwagi można było skręcić kostkę. Ivana raz wpadła do takiej. Musiał ją wtedy zanieść na rękach do domu, nie powiedzieli jednak, gdzie to się stało. To była ich droga. Przez kilka lat należała tylko do ich dwójki.
Przeskoczył na płytkim strumieniem, w którym niejednokrotnie moczyli buty, często spędzając przy nim długie godziny, czy to w drodze na cmentarz, czy już kiedy wracali. Pierwszy raz zabrali w tę trasę bliźniaków, kiedy chłopcy mieli pięć lat. Gian i Diego nie rozumieli, w jakim celu odbywają tę wycieczkę, okazując wcale nie więcej zainteresowania, kiedy znaleźli się już na samym cmentarzu, ale kojarzyli fakt, że mieli jeszcze kiedyś jednego starszego brata i byli wielce zadowoleni, kiedy Jerome i Ivana zabierali ich ze sobą, zawsze doskonale bawiąc się po drodze. Thian nie zdążył poznać Nahuela. Urodził się pół roku po jego śmierci, ale to nie przeszkadzało w tym, by dołączył do nich, odkąd był w stanie stabilnie ustać na swoich dziecięcych nóżkach.
Wychodząc spomiędzy drzew, znalazł się na wąskim pasie trawy sięgającej mu do kolan. Kawałek ziemi niczyjej oddzielał las od muru okalającego cmentarz. Dziwnym trafem nigdy nie korzystali z głównego wejścia. Pomiędzy betonowymi płytami znajdowała się dziura, z której sterczały powyginane pręty zbrojeniowe, na których nieraz potargali sobie ubrania. Jerome korzystał z niej tak długo, póki przestał mieścić się w powstałym dawno temu wyłomie i łatwiej było mu przesadzić murek, niż przeciskać się przez dziurę. Mimo wszystko spojrzał na nią z sentymentem i podskoczywszy, podciągnął się na rękach. Przerzucił nogi nad betonowym wzniesieniem i zgrabnie wylądował po drugiej stronie. Starsza kobieta uniosła głowę znad grobu męża, zaniepokojona hałasem, lecz kiedy dostrzegła znajomą sylwetkę, uśmiechnęła się nikle.
— Dziura jest już za mała?
— Już od dawna, Abby. Już od dawna.
Nagrobek stanowiła jedynie biała kamienna płyta, jakich było tutaj pełno. Przez lata brud wżarł się w wyżłobione litery, sprawiając, że były wyraźnie widoczne na gładkiej powierzchni, układając się w imię i nazwisko młodszego brata bruneta. Nahuel Marshall zmarł zbyt wcześnie, co tamtej jesieni często powtarzano w Rockfield.
Rozgarnąwszy rękoma wysoką trawę, ponieważ pastor zapewne znowu nie potrafił zagonić swoich synów do pracy, Jerome rozsiadł się przed nagrobkiem, krzyżując nogi i podciągając je bliżej siebie w tureckim siadzie. Zastanawiał się, czy kiedy wyjedzie, ścieżka wiodąca za domem zarośnie. Nim wkroczył na nią z Ivaną, przez jakiś czas chadzał po niej sam. Ziemia była świadkiem wielu jego upadków, wgryzając się w paznokcie, kiedy darł ją palcami, nawiedzany przez wspomnienia tamtego dnia i mimo że zdzierał skórę do krwi, wciąż czuł na niej dotyk prześlizgujących się palców. Pamiętał wyraz twarzy Nahuela, kiedy ten rozpaczliwie próbował się czegoś złapać i ten przebłysk, który zamajaczył w jego rysach, kiedy uświadomił sobie, że właśnie stracił ostatnią szansę. Później Jerome stał już sam na pokładzie, z ręką wyciągniętą w kierunku miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą był Nahuel. Teraz, kiedy uniósł ramię, poczuł pod palcami jedynie nagrzany od słońca kamień.
— Tak myślałam, że właśnie tutaj cię znajdę. — Ivana przyklęknęła przy nim, przysiadając na piętach, prawą dłoń układając na jego ramieniu, a lewą na rysującym się pod sukienką zaokrąglonym brzuchu. — Czemu tak patrzysz? — mruknęła z tłumionym rozbawieniem, kiedy posłał jej zdziwione spojrzenie, jakby nie rozumiejąc jej niespodziewanego pojawienia się. — Przyszłam z tamtej strony, od bramy. Jerome, przecież przez tamtą dziurę bym się teraz nie przecisnęła! — ze śmiechem zarzuciła głową w kierunku, z którego on sam przyszedł; przygnieciona do ziemi trawa wyraźnie wskazywała na to, gdzie stawiał kroki. Następnie, wciąż się śmiejąc, nachyliła się i cmoknęła go w policzek.
— Chodź. Niedługo zacznie się ściemniać, a ja z chęcią już bym coś zjadła — oznajmiła, ze znaczącym uśmiechem gładząc się po brzuchu, po czym zapierając się o jego ramię, wstała z cichym stęknięciem.
— Iva — mruknął, spoglądając na nią z dołu, a na jego twarz padł długi cień nagrobka.
— Nie martw się. Będziemy go odwiedzać, Jerry.


Samolotem lekko zatrząsało, przez co słuchawki w uszach śpiącego chłopka wypadły, a on sam obudził się i powiódł rozmytym wzrokiem po otoczeniu, aż wreszcie spod przymrużonych powiek spojrzał na pochylonego nad telefonem bruneta. Przeciągnął się, potarł twarz dłońmi i zerknął na zegarek, uświadamiając sobie, że pozostały im jeszcze dwie godziny lotu.
— Jerome? — zagadnął, wyglądając wciąż na zaspanego, a kiedy poczuł na sobie wzrok mężczyzny, spytał: — A ile ty masz właściwie rodzeństwa?
— Czwórkę. Jest nas pięcioro. Ja jestem najstarszy, późnij jest Ivana, po niej bliźniacy, Gian i Diego, no i jeszcze najmłodszy Thian. Widzisz te pięć kropek? To właśnie my.


Już od progu uderzył go panujący w parterowym domu gwar. Podniesione głosy i rozbrzmiewające śmiechy zagłuszyły skrzypnięcie drzwi, kiedy wraz z Ivaną wchodzili do środka, zostając zauważonymi dopiero po zamajaczeniu w wąskim wejściu do kuchni, która zdawała się pękać w szwach, starając się pomieścić tyle osób.
— Zasiedziałeś się. — Monique posłała mu zatroskane i uważne, wgryzające się w duszę spojrzenie, kiedy przeciskał się obok, zmuszając ją do uniesienia wysoko półmiska z parującym ryżem, który zamierzała postawić na stole. Odpowiedział matce słabym uśmiechem i wzruszeniem ramion, podczas gdy jego siostra ze śmiechem wyjęła naczynie z rąk rodzicielki i trącając brzuchem puste krzesła, ustawiła je na stole.
— Na szczęście przybyłam na ratunek! — ucięła krótko i posławszy mu przelotne, porozumiewawcze spojrzenie, sugerujące, iż miał u niej dług wdzięczności, rozejrzała się za czymś, czym mogłaby zająć ręce. Już po chwili rozkładała sztućce i talerze, ignorując Monique, która próbowała wyciągać poszczególne rzeczy z rąk ciężarnej córki i usadzić ją na miejscu.
— Jerry! — Thian podskakiwał niespokojnie na swoim krześle przy krótszej krawędzi stołu, wyciągając się i machając gorączkowo do bruneta, co najmniej jakby pomieszczenie to liczyło sobie kilkanaście, a nie kilka metrów długości. — Chodź, zająłem ci miejsce!
— Gian! — fuknęła w tym samym momencie Monique, trzepnąwszy dłoń nastolatka, który już wyciągał rękę po naczynie z potrawką. — Czekamy na wszystkich!
— Ja nic nie zrobiłem! — oburzył się Gian, który niespodziewanie pojawił się w progu, podczas gdy Diego zrobił minę sugerującą, że po szesnastu latach jasnowłosa kobieta powinna nauczyć się ich rozróżniać. Monique tylko wywróciła oczami.
— Jerry, szkoda, że nie było cię z nami na kutrze — paplał tymczasem Thian, otwierając buzię, nim jeszcze Jerome zdążył porządnie usiąść. — Rozplątałem sam sieć, tak jak mi pokazywałeś. Żałuj, że tego nie widziałeś! Był tam taki ogromny supeł i już myślałem, że będę musiał go przeciąć, a wiesz, jak tata nie lubi, kiedy niszczymy tak sieci, no i ostatnio ściąłem sobie nożem kawałek palca — oznajmił, podtykając mu pod nos zaklejony plastrem opuszek, którego mały fragment stracił w nierównym boju z siecią. — Naprawdę, miałem ochotę rzucić to w cholerę!
— Thian! — Wysoki głos Monique wybił się ponad inne dźwięki. — Język!
— No… — zająknął się jedenastolatek — No serio, myślałem już, że po sieci. Ale wtedy przypomniałem sobie, jak mówiłeś, że szarpanie na oślep nic nie da i że każdy supeł da się rozwiązać, i rozwiązałem! — Dumnie wypinając pierś, Thian uśmiechnął się szeroko, na co Jerome zmierzwił dłonią jego jasne włosy, których kolor jako jedyny z ich piątki odziedziczył po matce.
— Jutro musisz płynąć z nami!
— Jutro płyniemy sami. Jerome? — Abisai wszedł do kuchni, przynosząc ze sobą zapach soli i tytoniu, które płynnie wymieszały się z kuszącą wonią jedzenia, czyniąc ten wieczór dokładnie takim, jak przez ostatnie dwadzieścia osiem lat. Był wysokim i chudym mężczyzną, o ciemnej karnacji i skórze zniszczonej słońcem, przez co wyglądał na starszego niż w rzeczywistości. Mimo to jego ciemne oczy błyszczały żywo, a bystre spojrzenie prześlizgnęło się po pozostałych domownikach, zatrzymując się na najstarszym synu.
— Pewnie — odparł Marshall, czemu zawtórował jęk zawodu ze strony Thiana, który spuścił głowę, podpierając ją na zwiniętych w pięści dłoniach.
— Głupek — skomentował Gian, przez co zaraz oberwał w ucho od Ivany. — No co? Przecież wszyscy wiemy, że to będzie ich ostatni raz. I że Jerome wyjeżdża i już nie wróci. Co? Nowy Jork taki fajny? — Butny nastolatek skrzyżował ręce na piersi, rzucając bratu wyzywające spojrzenie, a Jerome wcale mu się nie dziwił, sam bowiem przekuwał niezrozumiałe dla siebie uczucia w złość, której gorzki smak znał już dobrze, przez co łatwiej było ją przełknąć.
— Gian! — Moniquę trzasnęła drewnianą łyżką w blat.
— On ma rację! — wtrącił Diego.
— Za mną tak nie płakaliście — burknęła Ivana, jedynie udając obrażoną, starając się rozładować powstałe napięcie.
— Bo mieszkasz piętnaście minut drogi stąd! — krzyknęli jednocześnie Gian i Diego.
— To Jerome wyjeżdża? — Thian toczył niezrozumiałym wzrokiem po zgromadzonych.
— Czy wyście wszyscy postradali rozum? — Yamila, jak do tej pory siedząca na tyle cicho, że nikt zdawał się jej nie zauważać, choć wszyscy mieli świadomość tego, że w pomieszczeniu była również babcia, zsunęła z nosa okulary do czytania i pokręciła głową.
— A babcia to może z nim poleci? — Gian nie dawał za wygraną, lecz pod wpływem mocnego spojrzenia staruszki jakby skulił się w sobie; Yamila skutecznie zasznurowała mu usta.
— Jerome? — Siwowłosa kobieta przeniosła wzrok na wnuka, nieznacznie unosząc brwi.
— Tak, wiem. Siadać i jeść, zbiórka o dwudziestej pierwszej, za spóźnienie wyszoruję wam zęby piachem — zarządził i zagroził, nakładając na swój talerz solidną porcję ryżu.
Niespełna godzinę później dokładnie pięć żółtych smug światła prześlizgiwało się po gęstym leśnym poszyciu, zbaczając też na czarne pnie i rozkładające się w górze korony. Czasem w świetle latarek błysnęła para oczu, a zaraz później dało się słyszeć cichy szelest, kiedy zauważone zwierzę umykało przed ludźmi. Pięć par nóg, nieważne jak przyzwyczajonych do poruszania się po tym terenie i znających drogę, jednak potrafiło narobić sporo hałasu. Wątły strumień szemrał cicho, prześlizgując się po obłych kamieniach, kiedy przekraczały go kolejne osoby, aż wreszcie, po przejściu następnych kilkudziesięciu metrów drzewa rozstąpiły się, ustępując pola wysokiej trawie, kołyszącej się leniwie pod wpływem wieczornej bryzy.
— Chłopaki, nie wygłupiajcie się! Przejdę na około, tylko poczekajcie na mnie! — Mówiąc niewyraźnie z powodu lekkiej zadyszki, ciemnowłosa Ivana przystanęła przed murkiem, zaplatając dłonie na okrągłym brzuchu.
— Wyciągnij tego arbuza spod sukienki, to będzie ci łatwiej — rzucił Diego i choć murek miał tylko dziesięć centymetrów szerokości, stał na nim pewnie niczym kocur przechadzający się po płocie.
— Bardzo zabawne — mruknęła, groźnie mrużąc oczy. Była osobliwą wypadkową mieszanki zupełnie różnych genów. Brązowe i mocno kręcone włosy, momentami zwijające się w sprężynki bez wątpienia odziedziczyła po Yamili i ojcu, z czym wyraźnie kontrastowały jasnoniebieskie oczy, dokładnie takie same, jak u Monique. 
— No nie udawaj, że nie chcesz! — Jerome niespodziewanie zaszedł ją od tyłu i nim będąca w siódmym miesiącu ciąży kobieta zdążyła zaprotestować, chwycił ją mocno i podsadził na murek. Zorientowawszy się, co się dzieje, roześmiała się dźwięcznie i czysto.
— Tylko ani słowa Matiasowi! Udusiłby was!
— Nikt nic nie powie. A ty czekaj. — Marshall podciągnął się, przesadził murek i znalazł się po drugiej stronie, podczas gdy Diego i Gian gonili się wzdłuż, przy okazji uciekając przed próbującym dosięgnąć ich z dołu Thianem. — Przełóż nogi.
Posłusznie wykonała jego polecenie, tak by Jerome ostrożnie mógł ją ściągnąć i bezpiecznie postawić na ziemię. Poczuwszy grunt pod nogami, ucałowała go w pokryty zarostem policzek i złapawszy za rękę, pociągnęła w kierunku nagrobka, w stronę którego już podążali ich bracia.
— Cześć, Nah! — Thian nie tyle usiadł, co zwalił się na trawę i poklepał biały kamień. — Daktyla? — spytał, wyciągając woreczek w stronę bliźniaków, którzy rozsiedli się nieopodal, wyłączając latarki.
— To jak? — Pierwszy odezwał się Diego, a jego głos przytłumił szelest podawanego z rąk do rąk woreczka. — Nie wrócisz już? — spytał spokojnie. Był wierną kopią swojego brata bliźniaka, będąc już niemalże równie wysokim co ojciec i smukłym młodzieńcem z półdługimi, prostymi włosami.
— Nic z tego nie rozumiem. Jerry? — Thian przekręcił się w trawie na brzuch, podpierając głowę na dłoniach i machając uniesionymi nogami. — Czemu oni wszyscy mówią, że nie wracasz? Wyjeżdżasz gdzieś?
Powstrzymując się przed westchnieniem, Jerome spojrzał na Ivanę, a kiedy ich spojrzenia się skrzyżowały, kobieta jedynie wzruszyła ramionami i włożyła do ust kolejnego suszonego daktyla. Nie mogła zrobić tego za niego. Uśmiechnęła się jednak ciepło i ledwo zauważalnie skinęła głową.
— Tak, wyjeżdżam. Do Nowego Jorku. Dostałem tam pracę. Niedługo będę mógł odebrać wizę.
— Ale po co? Przecież mamy pracę. Tutaj.
— Głupek — powtórzył Gian, przez co Ivana rzuciła w niego daktylem, a Diego szturchnął go łokciem w żebra.
— Thian, pamiętasz, jak mama opowiadała ci, co dawno temu zrobiła dla taty? — spytała Ivana, przez co Jerome posłał jej pełne wdzięczności spojrzenie.
— No pewnie! Przeprowadziła się na Barbados. Z Francji. Właśnie, kiedy polecimy do dziadków? — Beztroski jedenastolatek uśmiechnął się szeroko, spoglądając po rodzeństwie, jednakże ich nietęgie miny spowodowały, że uśmiech szybko znikł z jego twarzy. — O, cholera…
— Brawo, geniuszu! — Gian klasnął w dłonie. — W końcu zrozumiałeś!
— Czyli znalazłeś ją. Jen. Polubiłem ją, mimo że nigdy nie chciała sprzedać mi żadnego drinka — zauważył Diego i uśmiechnął się głupkowato.
— A ona nie może przyjechać tutaj? — Drugi z bliźniaków uparcie trwał przy swoim.
— Gian, daj już spokój. Nowy Jork to nie drugi koniec świata. To tylko cztery godziny lotu. Prawda, Jerome? — zagadnęła Ivana.
— Oświadczyłem jej się.
Przy białym kamiennym nagrobku zapadła cisza. Jedynie świerszcze, kompletnie nieprzejęte tym wyznaniem, cykały w wysokiej trawie, przygrywając skoczną melodię zupełnie nie pasującą do nastroju, który właśnie zapanował. Jednakże nie tylko one zachowywały się nieodpowiednio. Gian parsknął głośnym i serdecznym śmiechem, łapiąc się za brzuch i wywracając w trawę.
— Stary, Nahuel przewraca się w grobie! — zawył i całe szczęście, że cmentarny stróż już dawno przeszedł na emeryturę, bowiem inaczej musieliby uciekać w te pędy prosto w las.
— Od Nahuela to ty się odczep — sapnęła Iva, która w kocu odzyskała głos i powoli wypuściła zatrzymane w płucach powietrze. — Zaraz tu przez ciebie urodzę. Oświadczyłeś się?
— Pierścionkiem z automatu. Takim z tymi plastikowymi kulkami, wrzuca się kilka dolarów i wypada…
— Wiem, jak to działa — przerwała mu i niecierpliwie machnęła ręką. — Oświadczyłeś się.
— A komu miał się oświadczyć, jak nie Jen? — wtrącił rezolutnie do tej pory milczący Thian, który chyba odzyskał dobry humor, bo spoglądał na nich z szerokim uśmiechem, a po chwili zaśmiał się cicho, rozbawiony ich wyrażającymi niezrozumienie minami. — Pamiętasz, co babcia powiedziała ci na lotnisku? Niech prowadzi cię dobrze — powiedział i dźgnął go palcem w lewą pierś. — I poprowadziło.
— I poprowadziło — przyznali wszyscy zgodnie, a woreczek z daktylami znów zaczął zataczać krąg.


Peter zrobił wielkie oczy, kiedy usłyszał, jak liczna była rodzina Marshallów, a następnie uważnie przesunął wzrokiem po sylwetce swojego towarzysza i z niedowierzaniem pokręcił głową, na co brunet jedynie lekko wzruszył ramionami.
— Musicie mieć wesoło — zauważył dość niepewnie, łypiąc na Jerome’a, jakby niepewny tego, jak mężczyzna zareaguje na jego słowa. Bo, kto wie, może wcale nie cieszył go fakt posiadania tak licznego rodzeństwa?
— I to jeszcze jak! — odparł ze śmiechem, przez co i Peter zaśmiał się krótko. — Tym bardziej, że są między nami spore różnice wieku. Nie ma nawet czego opowiadać na ten temat. Musiałbyś zobaczyć nas wszystkich razem na własne oczy, żeby to poczuć.
— Jestem jedynakiem. To mogłoby być dla mnie za dużo — odparł, łapiąc się za serce i wywracając oczami w udawanym zawale.
— Jeszcze nie jest za późno. Ile masz lat? Szesnaście? — dopytywał, podczas gdy nastolatek potakująco skinął głową. — Właśnie. Thian jest ode mnie o siedemnaście lat młodszy. Nie krępuj się, pisz list do Świętego Mikołaja i proś o więcej rodzeństwa — zasugerował, mrugnąwszy do niego porozumiewawczo, na co Peter cały się zaperzył, szybko kręcąc głową na boki.
— Oszalałeś! — zawołał, przez co ci z pasażerów, którzy nie mieli słuchawek w uszach bądź nie spali, zwrócili głowy w ich kierunku, lustrując tę niecodzienną parę zaciekawionymi spojrzeniami.
— Peter? — Jasnowłosa kobieta wstała i ponad siedzeniami wpatrywała się w czubek głowy syna, spod zmarszczonych lekko brwi rzucając mu zaniepokojone, ale też wyraźnie karcące spojrzenie. — Wszystko w porządku?
— Tak, mamo! Tylko rozmawiamy! — odpowiedział szybko, wychylając się tak, by siedząca kilka rzędów dalej rodzicielka mogła go zobaczyć. Również Jerome uniósł głowę pond oparcie i z niewinnym uśmiechem przyklejonym do twarzy pomachał nieznajomej.
— Nie męcz pana — upomniała syna, uśmiechając się przepraszająco do Marshalla i usiadła, przez co również oni usadowili się wygodniej i wymienili porozumiewawcze spojrzenia niczym partnerzy w zbrodni.
Został jeszcze jeden — zauważył Peter po chwili milczenia, bez skrepowania postukując palcem w kolejny tatuaż widniejący na przedramieniu bruneta. — Ojciec? — spróbował zgadnąć.
— Bingo!
— I wszystkie te tatuaże… Są na lewej ręce. Od serca.
— Dałbym ci piątaka za kolejną poprawną odwiedź, ale nie mam.
Peter, mimo że zachowywał się jak typowy szesnastolatek, okazywał się też być bystrym chłopakiem i Jerome podejrzewał, że też jego nowy młodociany znajomy powinien poradzić sobie w życiu bez względu na to, co miało mu ono do zaoferowania.
— No ty chyba mamy komplet? — zagadnął, przyglądając mu się z ukosa.
— Oprócz babci. I właściwie jeszcze jednej osoby — odparł Jerome.


Wypłynęli jeszcze przed świtem, w godzinie wilka. Silnik starego, ale zadbanego kutra rybackiego pracował głośno, przez co miarowy warkot niósł się echem po opustoszałym, niewielkim porcie, słabo odbijając się od niskich, blaszanych zabudowań. Większość kutrów już od dawna znajdowała się na spokojnych wodach Oceanu Atlantyckiego, ale im nigdzie się dzisiaj nie spieszyło. Nie była to bowiem zwyczajowa wyprawa na połów, o czym obydwoje doskonale wiedzieli i podczas gdy Abisai dzierżył ster, Jerome, zamiast zwyczajowo sprawdzać sieci i pozostały osprzęt, rozsiadł się wygodnie na rufie, spuszczając nogi poza burtę, przez co te dyndały wesoło, wiele jednak brakowało, by dosięgły ich rozbryzgi wody spod pracującej na wysokich obrotach śruby.
Obserwował oddalający się ląd, a raczej niknące pojedyncze światła, które wyznaczały linię brzegową. Podczas gdy stracił z oczu żółte błyski padające od pojedynczych zabudowań, wciąż wyraźnie widział migoczące światło latarni wyrastającej z wysuniętego w ocean, sztucznie usypanego cypla, wskazujące rybakom drogę do portu.
Płynęli około godziny, nie zamieniwszy ze sobą ani słowa. W tym czasie niebo zdążyło zszarzeć, zwiastując rychło nadchodzący świt. Część migoczących gwiazd zgasła i pozostały jedynie te najjaśniejsze, lecz niedługo i one miały zgubić się na jaśniejącym niebie, w miarę jak gdzieś daleko za widnokręgiem słońce mozolnie wspinało się coraz wyżej, mając wreszcie wynurzyć się wprost z oceanu. Musiało jednak minąć jeszcze trochę czasu, nim miało to nastąpić. Tymczasem granica między niebem, a bezkresem słonej wody stawała się coraz ostrzejsza, w miarę jak zmieniały się odcienie tych dwóch rozległych przestrzeni, niemożliwych do objęcia wzrokiem. Ocean wydawał się szary i przygaszony, kiedy na linii horyzontu pojawiały się cieplejsze odcienie. Ląd już dawno przestał być widoczny i teraz, obojętnie w którym kierunku świata nie spojrzałby Marshall, widział tylko gładko sunące, nieznacznie popędzane lekkim wiatrem fale, marszczące się na powierzchni wody, przywodząc na myśl niespokojny, nieustannie pulsujący i skomplikowany organizm.
Abisai wyłączył silnik. Kuter przepłynął jeszcze kilka mil, stopniowo tracąc pęd, aż wreszcie zaczął dryfować spokojnie, kołysany omywającymi burty falami, czemu towarzyszył cichy i melodyjny chlupot. Wtedy też Jerome wstał i przeciągnął się, następnie pocierając dłońmi zmarznięte ramiona. O tej porze chłód bijący od wody potrafił być dokuczliwy, nawet jeśli za dnia panowały temperatury, do których większość przyjezdnych nie była ani trochę przyzwyczajona.
Zrzucili kotwicę, wsłuchując się w brzęk rozwijającego się, miejscami zaznaczonego rudą rdzą łańcucha, aż ten wreszcie zwolnił i w miarę tego, jak kuter dryfował, naprężył się i usadził łódź w miejscu, pozwalając jej jedynie na obrócenie się dziobem zgodnie z omywającymi kadłub prądami, które mogłyby znieść ich naprawdę daleko od domu.
— Nie musieliśmy wypływać tak wcześnie — odezwał się jako pierwszy Jerome, kiedy nieporadnie rozglądali się wokół, bo też nie pozostało im nic więcej do zrobienia. Zwyczajowo krzątaliby się w pocie czoła po pokładzie, ale tym razem miało być inaczej.
— Chciałem sprawdzić, czy dasz jeszcze radę wstać tak wcześnie. Dwa miesiące to długo.
— Wcale nie tak długo.
— Ale wiele może się w tym czasie wydarzyć, prawda? — Abisai uśmiechnął się, ukazując lekko pożółkłe od tytoniu zęby. Był nieodzownym synem swojej matki; w jego spojrzeniu było coś, co zdawało się przeszywać duszę na wskroś, odkrywając jej najgłębiej skrywane tajemnice. — Mi i Monique wystarczyły dwa tygodnie — dodał, a uśmiech kwitnący na jego twarzy zbladł nieco, podczas gdy oczy zaszły mgłą wspomnień. Abisai milczał, a Jerome nie przerywał ciszy, która wybrzmiała między nimi, współgrając z pluskotem wody i krzykami mew, które zaczęły krążyć nad kutrem w nadziei na łatwy posiłek.
— Nigdy nie podziękowałem twojej matce za to, co dla mnie zrobiła. — Starszy mężczyzna westchnął głęboko, nachylając się nad burtą i opierając o nią przedramiona. Jerome trwał w podobnej pozie już od dłuższego czasu.
— Możesz to zrobić, jak już wrócimy.
— Tak, tak. Na pewno. A Jen? Podziękowała ci?
— Tutaj nie ma za co dziękować. — Jerome przestąpił z nogi na nogę, zerkając na ojca, który przypatrywał mu się z zaciekawieniem, jakby właśnie coś sobie uzmysłowił i chciał wiedzieć więcej. — To było oczywiste od samego początku, a wybór… Dokonał się sam. Choć nie był prosty.
— Monique pewnie myślała w podobny sposób. — Abisai powoli skinął głową. — Jesteście podobni. Serce wyrywa wam się z piersi i nie pozostaje wam nic innego, jak tylko za nim podążać. Czyli wiedziałeś? Już wtedy, kiedy wsiadałeś w samolot do Nowego Jorku?
Podczas gdy kuter leniwie kołysał się na wodzie, słońce czaiło się tuż za linią horyzontu, nie będąc zbyt trudnym przeciwnikiem w zabawie w chowanego, gdyż jego obecność zdradzały pudrowe róże i wyblakłe żółcie, mieszające się z ustępującą niechętnie szarością. Jerome uparcie wpatrywał się w jeden punkt, gdzie jego zdaniem powinien pojawić się zarys świetlistej tarczy, chcąc wyłapać ten ulotny moment, w którym odległa gwiazda ledwo wychylała się zza przesłaniającej ją planety.
— A czy inaczej wpadłbym na pomysł polecenia do Nowego Jorku? — odparł pytaniem na pytanie, przenosząc pełne drobnych mroczków spojrzenie na skrytą w głębokich cieniach twarz ojca, a kiedy odwrócił głowę, skrawek oślepiająco jasnej tarczy już widniał nad prostą, lecz drżącą linią. — Cholera…
— To było takie proste — zaczął tymczasem Abisai, obserwując wschód słońca. — Powiedziała, że przyleci i przyleciała. Rzuciła wszystko. Przerwała studia, zostawiła rodzinę i przyjaciół. Miałem ją przy sobie i nie potrzeba było mi niczego więcej, czasem tylko, wieczorami, widziałem smutek w jej pięknych oczach i nie wiedziałem, czemu… Nigdy jej nie podziękowałem — powtórzył. — Bo przecież to było takie oczywiste — dodał, zerkając na Jerome’a. — Ale macie niespokojne serca. Serca, które kochają wiele osób i do wielu tęsknią, a choćby bardzo chciały, nie mogą się rozerwać. — Ciężka dłoń spoczęła na ramieniu Marshalla, podczas gdy ten spuścił głowę, obserwując skaczące między falami różowo-pomarańczowe błyski. — I nic z tego nie jest oczywiste, prawda?

Samolot osiadł lekko na płycie lotniska, przez co znajdujący się w trzewiach maszyny pasażerowie jedynie nieznacznie odczuli związany z zetknięciem z ziemią wstrząs. Stewardessy pilnowały porządku, podczas gdy ludzie niespokojnie wiercili się na swoich miejscach, gnani do życia, które na nich czekało, na czas lotu jakby zamarzając w niskiej temperaturze i rozrzedzonej atmosferze, gdzie nawet czas płynął inaczej, mając podstawy w szczególnej teorii względności.
— To co? — Peter odpiął pasy i przeciągnął się, wyraźnie ucieszony perspektywą rozprostowania kości. — Polecisz mi jakieś dobre studio tatuażu w Nowym Jorku?
— Sam dopiero muszę takiego poszukać. I nie jestem pewien, czy chciałbym się tłumaczyć z tego polecenia przed twoją matką — odparł Jerome, mrugnąwszy do niego porozumiewawczo, na co nastolatek ze zrozumieniem skinął głową i zaśmiał się krótko.
— Fajnie by było, gdybyśmy jeszcze kiedyś na siebie wpadli.
— Świat jest mały, Peter. I wielki jednocześnie.
— Nie rozumiem…?
— Kiedyś zrozumiesz. Kiedyś, kiedy w tym samym czasie będziesz niesamowicie daleko od domu i jednocześnie tak blisko niego, jak nie myślałeś, że kiedykolwiek będziesz. Świat jest wyborem, więc wybieraj mądrze, Peter i coś czuję, że wtedy na pewno spotkamy się w jakimś dobrym studio tatuażu.
— Jak będę robił mój pierwszy tatuaż? Dla mamy? — parsknął z rozbawieniem, ale jednocześnie głębszym zrozumieniem rysującym się w oczach otwartych zaledwie od szesnastu lat.
— Dla mamy. Dla taty. Nawet dla psa czy kota, nie ma znaczenia.
— Byle na lewej ręce.
— Właśnie. Trzymaj się, Peter! — Uniósłszy dłoń na pożegnanie, chwycił swój bagaż podręczny i ruszył w kierunku wyjścia z samolotu. Gdzieś tam, na ogromnym lotnisku, pośród tłumu pędzących i skupionych ludzi, czekał jego świat. Jego wybór, zamknięty ledwo w jednej osobie. Tak mały i wielki jednocześnie. Odwodzący go daleko od domu i przywodzący bliżej, niż kiedykolwiek się znajdował.


There's not one day since I've gone away
that I've forgotten from where I came
I left because I just had to see
If better things would come to me


Z góry dziękuję wszystkim, którzy przeczytają notkę do końca i zdecydują się zostawić komentarz, bo wiem, że czeka Was nie lada wyzwanie, by przełknąć tą ilość tekstu 💙 Za tytuł oraz cytat na końcu odpowiedzialni są Welshly Arms wraz ze swoją piosenką Leave It All Behind. Ponadto w tekście znajdziecie kilka ukrytych linków. Post powstał głównie po to, bym mogła sobie uporządkować to, jak wygląda rodzina Marshallów i mam nadzieję, że będziecie mieć tyle samo frajdy z czytania,  ile ja miałam z pisania 💙 I prawie bym zapomniała! W naszych wątkach pomału możemy przechodzić do czasu po powrocie Jerome'a. Ci, których zapraszałam do wspólnego pisania po opublikowaniu posta - przypomnijcie mi się proszę, jeśli nadal macie chęć na wątek!

15 komentarzy

  1. Odjęło mi mowę.
    Wzruszyłam się przeogromnie, kiedy już zobaczyłam sam początek, potem jedynie moje odczucia spotęgowały się, śledząc wydarzenia przedstawione w notce. Nie spodziewałam się, że są aż tak charakterni! To już wiem, że Jen będzie miała wesoło... :D
    W tej notce jest tyle elementów, że nie wiem, od czego tak naprawdę wyjść, a na czym skończyć.
    Uwielbiam babcię - to na pewno!
    We fragmencie, o którym wspominasz o bracie Jerome'a, ukazana jest jego trochę inna twarz, niż którą można było do tej pory poznać. Na pewno musiało być mu ciężko, zwłaszcza, że był aż tak bliskim świadkiem całego zdarzenia. Serce się łamie, gdy sobie to wszystko wyobrażam...
    I jednocześnie skleja się w momencie, gdy się widzi to, jak bardzo są ze sobą zżyci. Niejedno rodzeństwo powinno brać z nich przykład, bo wiadomo - spięcia pojawiają się wszędzie. Ale tutaj mamy dowód na kochającą się, piękną gromadkę. ;)
    Jaki ojciec, taki syn? Może jednak coś w tym jest, mimo, że charakterem Jerome bardziej przypomina matkę.
    No i cały sens notki... Chyba najważniejszy dla mnie, a na pewno dla samej Jen. Chyba już kilka razy dała do zrozumienia, jak wdzięczna est za to, co robi Jerome oraz ile sama potrafi mu dać, więc niech się tatulek nie denerwuje, wszystko pod kontrolą. :) A jeszcze nie raz ta dziewczyna zaskoczy!
    No i coś, bez czego ten komentarz obyć się nie może - jestem losowi wdzięczna, że wykreowanie postaci zrodzonej w moim umyśle poszło Ci tak doskonale i że mogę przekonywać się każdego dnia o tym, jak bardzo brakowało mi pisania i ile potrafi radości mi ono dać <3
    Bo - nawiązując do notki - czasem trzeba zacząć coś zupełnie nowego, zupełnie gdzie indziej, żeby znaleźć nowy sens... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I co ja mam Ci napisać 💙 Dobrze wiesz, że na początku troszkę się bałam, przejmując Jerome'a (a wtedy jeszcze roboczo Janusza ^^), bo nie wiedziałam, czy podołam i na dodatek całe wieki nie prowadziłam żadnego faceta... A teraz nie wyobrażam sobie, żeby miało go nie być! Podjęłam najlepszą decyzję ever! ^^ Także możesz być przekonana, że jeszcze długo nie damy Ci spokoju.
      I cieszę się, że notka się podoba 💙 Lubię w ten sposób układać sobie w głowie historię postaci i piszę poniekąd dla siebie, ale kiedy na dodatek podoba się to innym, to nie ma nic lepszego i chce się pisać tym więcej! Także Jen bez wątpienia będzie miała ciekawie, jak już wpadnie na Barbados i zderzy się ponownie z tymi wszystkimi osobowościami, tym razem już wyraźnie nakreślonymi ^^

      Usuń
    2. Strach ma tylko wielkie oczy, a potem jest zaskoczenie, w tym przypadku miłe! Mówiłam, że dasz radę :P Nie dawajcie spokoju absolutnie nie <3 A podoba się bardzo, o czym już doskonale wiesz, czekam teraz tylko na nowe tatuaże i ich wspólną fotkę w realu (tyle czasu Ava i Jerome się "gonią", że w końcu musi do tego dojść!) XD
      A Jen już psychicznie szykuję na atak ze strony bliźniaków, bo wyczuwam niemałą bombę...

      Usuń
  2. Hej ho.
    Człowiek wstaje, a tu takie ładne rzeczy wiszą na głównej. Te samolociki i ananasy są przeurocze! Pierwsza rzecz, na którą zwróciłam uwagę to właśnie one i aż naszła mnie ochota na ananasa. ;)) Jerome ma dużą, fajna rodzinę. Zupełnie jak moja mama, która ma aż sześcioro rodzeństwa. Doskonale umiem sobie wyobrazić ten tłok, gdy zjada się wszystkie ciotki i wujek (biedny, jeden na sześć sióstr:D) oraz dzieci, na niewielki, zaledwie dwupokojowy dom wychodzi trochę około dwudziestu osób... No ale to nie o sobie będę mówić, choć wyczułam potrzebę, aby się tym podzielić, bo aż za bardzo mi się rodzina Marshalla skojarzyła z własną. ^^
    Trochę jego postać zdążyłam poznać przez wątki, ale wciąż widzę, że jest masa rzeczy do odkrycia przez Lynie czy Ethana. Cieszę się, że chociaż samolot do Nowego Jorku przyleciał cało i nie musiał już nikomu dawać po gębie przy awaryjnym wysiadaniu. ;) Nie spodziewałam się, że tak pozytywny i przyjemny facet ma za sobą tak tragiczne wydarzenia. Sama mam trójkę młodszych braci i choć wkurzają do bólu i człowiek czadem ma ochotę ich udusić, to nie umiem sobie wyobrazić sytuacji, w której miałoby ich zabraknąć. I jak ciężko musiałoby człowiekowi wrócić do normalności. Naprawdę mi się podoba, że rodzeństwo jest ze sobą tak mocno związane. Świetnie to pokazałaś i idzie im szczerze pozazdrościć takich relacji. No i też świetny przykład tego, że niedaleko pada jabłko od jabłoni - jaka matka, taki syn. ^^ To naprawdę urocze, że byli oboje w stanie rzucić dosłownie wszystko dla ukochanych.
    I zabieg z tatuażami również bardzo mi się podoba. Wykorzystałaś je w fajny sposób, świetnie wplątując je w historię Jerome. Będę teraz żałować, że Carlie nie będzie miała okazji go poznać. ;p
    Chyba nie muszę mówić, że notka była dobra? Naprawdę bardzo mi się podobała i choć ostatnio mam trochę blokadę na czytanie i idzie mi ono opornie, to tu przeczytanie zajęło mi dosłownie chwilę.
    A w Welshly Arms zakochałam się od momentu znalezienia piosenki w karcie Jerome. ❤

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dobrze wiedzieć, że nie tylko we mnie samolociki i ananasy wywołują pozytywne odczucia ^^ I cieszę się, że udało mi się oddać ten swoisty klimat panujący w dużej rodzinie, bo sama jestem jedynaczką, a i moi rodzice mają zaledwie po jednym bracie na łebka, więc nasza rodzina jest raczej malutka i przez to spokojna... Posiłkowałam się więc jedynie na moich wyobrażeniach o tym, jak może to wyglądać przy takiej ilości osób ^^
      To właśnie wokół tatuaży zrodził się cały pomysł na notkę i opowiedzenie tej historii, więc całe szczęście, że ten Jerome użyczający wizerunku Marshallowi te tatuaże ma ^^ I chyba muszę poczekać, aż zrobi kolejne, bo trochę brakuje nam do kolekcji... ^^
      Cieszę się, że notka się podobała 💙 I zapraszam na koncert Welshly Arms w listopadzie w Warszawie! Bileciki wcale nie są takie drogie :D

      Usuń
  3. O mamo! Wykonałaś kawał dobrej roboty! Nie mogłam przejść obok tej notki obojętnie, kiedy zobaczyłam te przeurocze naklejki, zdobyłaś już nimi porządnego plusa, a treść spowodowała, że lubię tego Twojego Jeromka jeszcze bardziej <3 Chociaż ma dobrą konkurencję, bo babcia jest kochaniutka, tak samo jak reszta rodzinki! Te docinki ze strony rodzeństwa; tak samo wygląda to u mnie z moim młodszym o 7 lat bratem <3 Duża rodzinka to podstawa, moja babcia ma 13 rodzeństwa, więc znam te liczne odwiedziny i gwar rozmów :3 A przez znaczenie tatuaży mam łzy w oczach; czekam na ten dla babci i Jen, bo to chyba o narzeczoną chodzi <3 I przypominam się, że tuż po otrzymaniu zaproszenia na NYC chciałam wąteczek z Jerome, więc zgłaszam gotowość c: Jeżeli tylko chcecie to wybierz postać i zrobimy burzę mózgów c: I czekam na kolejne historie z jego życia i oby wpadł gdzieś na Petera, który również wydaje się interesującą osóbką c:

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję 💙 Cieszę się, że udało mi się oddać te relacje między rodzeństwem i generalnie atmosferę panującą w dużej rodzinie, bo jak już pisałam wyżej, sama jestem jedynaczką i jest to jedynie moje wyobrażenie ^^ Pozostaje mi się tylko cieszyć, że jest ono tak udane i bliskie prawdy ^^
      Jak będę miała chwilę spokoju (bo dziś szykuje mi się nieco zabiegany dzień), to na pewno odezwę się pod którąś z kart Twoich postaci :) A myślę, że nastąpi to już jutro, o ile plany mi się nie zmienią i uda mi się w spokoju posiedzieć przed laptopem :)

      Usuń
  4. Ja nie miałam jeszcze okazji poznać Jerome'a w wątkach, dlatego ta notka była dla mnie takim skrawkiem historii z jego życia, w którą mogłam zajrzeć. I nie żałuję, że pozwoliłam sobie przeznaczyć czas (którego niestety nie mam) na przeczytanie notki, bo warto było zapoznać się w ten sposób z jego rodziną, jak i samym Jerome. A nawet z jego tatuażami! Swoją drogą, linki w tekście to bardzo fajny pomysł, ułatwiający zobrazowanie sobie takich szczegółów :) Trzymam kciuki za jego dalsze losy w wielkim świecie. A Ty pisz dla nas więcej, bo notka jest wspaniała, gratuluję!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie bardzo się cieszę, że ten z trudem wyłuskany czas nie został zmarnowany i notka Ci się podobała :) Czułam potrzebę opowiedzenia tej historii samej sobie, więc tym bardziej miło mi, że innym również się podoba i, cóż, jeśli tylko czas pozwoli, to oczywiście, że będę więcej pisać! :) Chciałabym na pewno napisać coś więcej o Nahuelu, szkoda tylko, że życie skutecznie mi w tym przeszkadza ^^

      Usuń
  5. Liliana nie miała okazji poznać Jerome'a w wątkach, aczkolwiek nie mogłam przejść obojętnie i z przyjemnością czytało mi się powyższą notkę. Jestem oczarowana już samym stylem pisania, który jest obrazowy i bardzo szczegółowy, a ja uwielbiam zwracać uwagę na detale. Ich więzi rodzinne również są piękne i zapewne nie będę wyjątkiem, skoro babcia również mnie urzekła, jak cała rodzinka, w której każdy jest różny, a jednocześnie tworzą przepiękną całość, uzupełniając się nawzajem. Najbardziej jednak chyba oczarowały mnie tatuaże i jako wiecznej romantyczki wszystkie aluzje o Jen, aż zazdroszczę dziewczynie takiego skarbu, nawet pierścionku z automatu, specyficzne zaręczyny, lecz niezaprzeczalnie urocze. Chyba nikt nie mógłby mu odmówić. Trzymam kciuki za gołąbki i czekam na następną notkę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za wszystkie miłe słowa 💙 Przyznam szczerze, że ja również zazdroszczę Jen... ^^ Ale to tak między nami ^^ Z chęcią napiszę coś jeszcze, skoro są chętni na czytanie, oby tylko czas pozwolił! :)

      Usuń
  6. Wcale nie było ciężko przeczytać tej notki, bo tekst sam płynął :D Jak ten kuter rybacki :D Cudowną ma tę rodzinę i sama chciałabym pojechać do nich na wakacje, nawet jeśli mieszkaliby nad polskim morzem! :D Zabierz mnie do nich jeszcze nie raz, nie dwa! Może Ems uda się wbić na ich wesele to może i jej się to uda :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A to nie, ja jednak chętnie wybrałabym się na Barbados :D A z tym weselichem będziemy myśleć! Bo znając nasze tempo pisania z Black, po drodze wpadniemy na jeszcze tyle rzeczy, że nim oni ten ślub wezmą, to trochę może minąć... xD

      Usuń
  7. [Wreszcie znalazłam chwilę, żeby przeczytać Twoją notę i teraz żałuję, że tyle mi to zajęło!
    Świetnie napisane, wciągające, chwilami zabawne. W ogóle po czymś takim nie da się nie polubić Jeromka. Jest cudowny. I jego rodzinka też. Cudo! <3
    Aż nie chcę mieć z Tobą wątku! Bo trudno byłoby mi pisać złym Noah do takiego słodziaka!]

    OdpowiedzUsuń