Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2086. Rozrywa mnie brak słów

Coś wam powiem – moim zdaniem wszystkie nastoletnie lata powinny być objęte specjalnym programem ochronnym. Nie znam chyba dzieciaka, który z rozmysłem rzuca na wiatr te słowa, co czasem nam wszystkim samoistnie wymykają się spomiędzy warg. Jesteśmy, bądź co bądź, specyficzną grupą; chyba żaden dorosły czy dziecko nie potrafi tak celnie strzelać w samo serce, jednocześnie wcale nie mając na myśli faktycznego morderstwa. Bardziej niż kiedykolwiek później, wcześniej w życiu, kierujemy się wpływem chwili, dobrej lub złej – ale czy to wystarczy, by którekolwiek z nas doprowadzić do uniewinnienia?



rok 2013
Moja córka ma drobne dłonie z poobcieranymi kostkami, obgryzione nerwowo paznokcie. Długie włosy upięte na czubku głowy w jakąś dziwaczną kompozycję, której artyzmu najwyraźniej nie potrafię pojąć, chociaż rano wychodziła do szkoły w byle jakich, potarganych warkoczach. Od jakiegoś czasu się zmienia, a ja bardzo chcę wierzyć, że to naturalne konsekwencje dorastania.
Nie wygląda na swoje dwanaście lat. Ma to po mnie; do tej pory uchodzę za młodszą, niż jestem w rzeczywistości. Zabawne, że kiedy się urodziła, większość ludzi zachwycała się jej podobieństwem do ojca, którego osobiście nie byłam w stanie zauważyć. Ma moje zielone oczy, elfie rysy twarzy i chude, długie kończyny, często zawadzające jak u młodziutkiej sarny. Patrząc na nią nie dowierzam, że dopiero co trzymałam w dłoni jej niewymownie maleńką rączkę i liczyłam paluszki, kruche jak porcelana. Siedząca obok mnie dziewczynka – nie, dziewczyna – tak bardzo różni się od maleństwa, które niegdyś nosiłam w ramionach, że czasami ciężko mi w to uwierzyć. Czas, myślę, jest najgorszą formą rozpadu.

– Hej – mówię, próbując nakłonić ją do uniesienia głowy. Ona jednak wciąż siedzi w niemal zupełnym bezruchu, od czasu do czasu gryząc paznokieć kciuka i wpatrując się niewidzącymi oczami w przestrzeń. – Myszko – powtarzam, szukając na jej twarzy śladu zrozumienia. Przez chwilę widzę przebłysk świadomości, ułamek sekundy później jej wzrok mętnieje na nowo. Zastanawiam się czasem, czy moje dziecko zamyka się w sobie przede mną, czy przed wszystkim innym.

– Czy Nathaniel umrze?

Jej pytanie jest cichsze niż powiew wiatru, zadane z dziecięcą niewinnością i dojrzałą powagą, ale i tak wytrąca mnie z równowagi. Zerkam na nią z obawą, waham się, co odpowiedzieć. Może gdyby była starsza, gdyby wszystko było prostsze.

– Nie wiem, Jo. – Moje słowa brzmią szczerze i toną od łez, których nie wylewam. – Mam nadzieję, że nie.

Kiwa głową kilkakrotnie, pogrąża się w rozmyślaniach na nowo. Nie umiem jej pomóc; nie umiem pomóc samej sobie. Tak bardzo chciałabym móc po prostu zaczekać aż zmieni się świat.

Mój syn choruje. Ma uśmiech jak promień słońca, jasne włoski i piwne oczy ojca; do drugiego roku życia był dzieckiem pełnym życia, radosnym. Jest jeszcze taki malutki, taki delikatny. A ja, matka, powinnam go chronić, chociaż nie potrafię. Zawodzę, kolejny raz.

– Mamo?

Głos Jolene przywraca mnie do rzeczywistości. Mrugam kilkakrotnie, chcąc się pozbyć napływających do oczu łez. Ta dwunastolatka, siedząca obok w przychodni pełnej ludzi, niespodziewanie wydaje mi się znacznie starsza. Myślę o tym, jak jeszcze całkiem niedawno oswajała się ze mną i moim małym mieszkaniem, spała w sypialni, a ja na kanapie; mimo siedmioletniej przerwy matczynej obecności w jej życiorysie, ona wciąż darzyła mnie uczuciem. Sama już nie wiem, czym sobie zasłużyłam na taki kredyt zaufania. Myślę czasem o tych wszystkich straconych dniach, tygodniach, miesiącach, które zepsułam i których nie mogłam naprawić.

– Tak?

– Chyba mogę to zrobić.

Ściskam jej dłoń, ogarnięta dziwnym poczuciem nadziei i przytłaczającego smutku. Moja córka ma w sobie determinację i siłę, której mi zawsze brakuje; to dowodzi, że może jednak wdała się w ojca, chociaż ja bardzo nie chcę tego zauważyć.

– Wszystko się okaże, Maleńka.

*


Jolene, uchwyciwszy się mojej ręki, wbija w nią paznokcie tak mocno, że zostają na niej czerwone odciski półksiężyców. Chociaż nie mówi, że opanował ją strach, trzęsie się jak galareta. Szpitalna koszula peszy ją; rozcięcia odkrywają bezbronne, nie w pełni ukształtowane młode ciało. Nogami nie sięga do podłogi, macha nimi, jak gdyby była zwykłą, wesołą dziewczynką.

– Oho, jaka trafiła mi się dzielna pacjentka! – uśmiecha się doktor Willis, wchodząc na salę. – Czy mogłabyś ułożyć się na plecach, Jolene? I policzyć dla mnie od dziesięciu w dół, proszę? – Nakłada na dłonie gumowe rękawiczki, przykładając do twarzy Jo gumową maskę. Obserwuję tą dwunastolatkę, tak różną od rówieśników, która na szpitalnej macie wydaje się nieprawdopodobnie maleńka, i moje serce bije na dwa różne rytmy. Pierwszy to strach, strach o nich oboje, z wolna nabierający rozpędu, drugi zaś jest niepohamowaną wdzięcznością wobec mojej córki. Ukrywam twarz w dłoniach, kiedy wychodzę, żeby w odbiciu swoich oczu nie zauważać iskierek wstydu.

Zabieg pobrania szpiku kostnego nie jest niebezpieczny, chociaż należy do gatunku tych nieprzyjemnych. Kiedy Jolene wybudza się z narkozy, na jej usta wypełza grymas bólu, chociaż mała nie odzywa się ani słowem. Doktor Willis daje jej leki przeciwbólowe, ale mimo to moje dziecko porusza się sztywno, jak siedemdziesięcioletnia staruszka. Podchodzi wolno do łóżka, w którym leży jej braciszek, wpatruje się przez szybę, bo dzieciom w zasadzie nie wolno tu przebywać. Dotyka dzielącego ich szkła, jakby miała nadzieję, że jej dłoń dosięgnie małego ciałka.

– Nie umrzesz – mamrocze pod nosem, kreśląc palcem na szybie znak nieśmiertelności. – Nie pozwolę na to.

W chwili, kiedy słyszę jej drżący głos, widzę zgarbioną sylwetkę emerytki, chociaż Jolene ma ledwie dwanaście lat, nabieram nadziei, że dzieci mylą się znacznie rzadziej niż dorośli; częściej za to dotrzymują obietnic.

* * *

Kości nie bolą jej już tak bardzo, chód stał się na nowo zgrabnie-niezgrabny, jak gdyby chude nogi przeszkadzały jej w podążaniu prostą ścieżką bez potknięć. Z rzadka myśli o szpitalu, o tym, co zrobiła, czego udało się jej dokonać. Wcale nie czuje się bohaterką, prędzej wybrakowanym, zużytym narzędziem. Przed wyjściem do szkoły starannie przygląda się swojej sylwetce. Nadal jest, na swoje nieszczęście, płaska jak deska, kolana ma kościste. Buzia wciąż dziecinna, oczy za duże w stosunku do reszty. Wielkie górne jedynki, które za wszelką cenę stara się ukryć. Dziewczynka z grymasem na twarzy przypatruje się swojemu odbiciu w łazienkowym lustrze.

– Dokąd idziesz taka wystrojona, królewno? – pyta Johannes, nowy partner mamy. To on jest ojcem Nathaniela i robi bardzo wiele, by stać się ojcem również dla niej, ale ona nie może się przełamać. Nie podoba jej się to, jak Johannes na nią patrzy. Jak orzeł, który dostrzegł na ziemi smakowitą myszkę. Wzrusza więc tylko ramionami, nie odpowiada, milczy wymownie. Sypie do miski odrobinę płatków, zalewa jeszcze mniejszą odrobiną mleka.

– Masz śliczną spódniczkę – zagaduje ją po raz kolejny, pochylając się nad jej głową. Cisza oblepia ją jak pajęcza sieć, kiedy dłoń Johannesa wolno ląduje na jej kolanie. Jolene odsuwa nogę, nie potrafi na niego spojrzeć. Czuje gorąco, które pali jej policzki, chociaż jej skóra nigdy nie nabiera rumieńców. Kiwa mu tylko głową w geście podziękowania, ale nie jest w stanie zdobyć się na nic więcej. – Nie bój się – mówi; jego głos jest hipnotyzująco łagodny, delikatny. Nie chce się mu poddać, temu zwodniczemu działaniu, ale ciężko jej się oprzeć. – Nie zrobię ci krzywdy.

Oddycha krótkimi, urywanymi haustami powietrza, jej dłonie, ściśnięte na kolanach, drżą mocno. Stara się, stara się tak bardzo, by wyglądać na opanowaną i niechętną, ale jego ręce i słowa chyba tego nie rozumieją. Kiedy się wycofuje, całuje ją w głowę, a ona intensywnie przełyka ślinę, żeby nie zwymiotować.

– Cała jesteś śliczna – mruczy jej do ucha. Jolene odnosi wrażenie, że świat zaczął kręcić się w przeciwną stronę. Kiedy ubiera buty, płaszcz i zarzuca plecak na ramiona, wciąż czuje na sobie lepkość jego palców. Nie ma czasu się przebrać; gdyby miała, wcisnęłaby spódnicę i sweter jak najgłębiej do szafy, byleby nigdy więcej nie musieć ich oglądać.

* * * 

rok 2015
– Hej, Jo.

Charlene przysiada się do niej, przyjacielsko trącając ją ramieniem w bok. Na jej tacy spoczywa karton mleka i wielka porcja frytek ze szkolnej stołówki. Jak na czternastoletnią dziewczynę przystało, ma ogromny apetyt, a do tego wydaje się cały czas rosnąć. Jest smukła, zgrabna i z powodzeniem mogłaby zostać modelką; nie ma chyba nikogo, kto nie zwróciłby uwagi na Charlene Mertz, jej piękne jasne włosy, długie nogi i oczy barwy czystego nieba. Jolene zauważa na jej rzęsach granatowy tusz.

– Od kiedy się malujesz? – pyta ze zdumieniem, przerywając na chwilę niemrawe grzebanie widelcem w talerzu. Sama jeszcze nie wie, czy właściwie jest głodna. Na próbę bierze do ust marchewkę z groszkiem.

– Daj spokój – odpowiada dziewczyna, zgrabnym ruchem zakładając zbłąkany kosmyk włosów za ucho. Jej oczy błyszczą, kiedy uśmiecha się w ten szczególny sposób. – To dziewiąta klasa. Nie jesteśmy już dziećmi.

Problem w tym, że Charlene naprawdę może nałożyć makijaż i wyglądać jak szesnastolatka, natomiast Jolene wie, że i tak nie zostanie potraktowana poważnie. Ludzie czasem biorą je za siostry i wówczas zwracają się do niej takim tonem, jakim mówi się do dzieci. Nienawidzi tego, że wygląda tak młodo, przez co ma wrażenie, jakby jej ciało uparcie nie chciało rosnąć, chociaż psychika już dawno przestała się w nim mieścić, niczym w za małym kostiumie.

– Jak tam Nathaniel? – Przyjaciółka zgrabnie przechodzi do kolejnego tematu, ochoczo zanurzając frytkę w keczupie i odgryzając znaczną część. Jakimś cudem wszystko, co robi Charlene, po prostu jest ładne. Nigdy nie zdarzyło jej się upuścić kawałka pizzy wprost na swoje kolana, kiedy Nate Ashton (albo jakikolwiek inny chłopiec) wpatrywał się w nią z uwagą, w kinie nie jest obsypana popcornem i nikt nie wylewa na nią coca-coli przy zderzeniu w drzwiach. Jolene z nabożnym podziwem śledzi poczynania koleżanki, w duchu marząc, że pewnego dnia i ona stanie się kimś takim. Nie przyznałaby się jej do tego, ale w wyjątkowo paskudne wieczory, gdy już leży w łóżku, wyobraża sobie, że zamieniają się rolami.

– Dobrze – mówi. A myśli: wcale nie jest dobrze. Nie, kiedy tak strasznie chcę być taka jak ty, tak ci zazdroszczę, chociaż tak cię kocham i czuję się wtedy najgorszym człowiekiem na ziemi, bo nie powinnam, ale nie mogę nie.

– Cieszę się. To słodki dzieciak – uśmiecha się do niej Charlene, a ona wówczas ma ochotę wyznać jej wszystko, każdy najmniejszy grzech, największą pokusę, najpaskudniejszą myśl. Wie, że jeżeli otworzy teraz usta, wypłynie z nich masa słów, które wolałaby zachować dla siebie. Czuje, jak jej serce, minutę temu szarpiące się niczym na uwięzi, zwalnia wreszcie, uspokaja się. Oczy Charlene Mertz znowu błyszczą, kiedy Jolene Alcott odwzajemnia uśmiech w ten szczególny sposób.

I kiedy po lekcjach jadą kupić jej nową szminkę, Jolene myśli: tak też jest dobrze.




Wiem, że opowiadanie powinno mieć spójną fabułę, ale w kolejnych częściach wszystko złoży się w całość, obiecuję.

3 komentarze

  1. [Ojej! Jolene w ogóle nie kojarzyłam, ale no kurcze, po takiej notce nie sposób przejść koło dziewczęcia obojętnie! Historia, choć bardzo przykra, ale jakże w wielu aspektach realna i stanowiąca zupełnie prawdopodobną rzeczywistość, została wspaniale przez Ciebie opisana! Ja się zakochałam, choć nie sposób przecież zakochać się w tak przykrych zdarzeniach, mimo to jestem w pełni urzeczona i odwagą o w kwestii oddania szpiku, i narracją mamy, opisem odczuć względem nachalnego ojczyma, a w końcu emocji towarzyszącym kwestii najbliższej przyjaciółki, bo te wydaje mi się miewał każdy, na jakimś etapie życia! Słowem - przepięknie! Dla mnie miód, maylna. Pisz dla nasz częściej i więcej! <3]

    OdpowiedzUsuń
  2. Uf. Uf, uf, bo po przeczytaniu tego tekstu mam jedynie ochotę ciężko westchnąć i nie wiem, co napisać. Zaczarowałaś mnie. Na krótką chwilę zaczarowałaś mnie tak bardzo, że nie słyszałam dochodzących z sąsiednich pokojów dzięków, nie słyszałam szalejącego za oknem wiatru i widziałam tylko zgrabnie splatające się ze sobą słowa. A teraz, kiedy już wróciła do rzeczywistości, pozostaję zauroczona, nieco rozkojarzona, jakbyś rzuciła na mnie urok. Cóż jeszcze mogę dodać? Pisz dla nas więcej, bo uwielbiam tak zakochiwać się w tekście ♥

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo lubię taką fragmentaryczność i brak spójnej całości. Chociaż sama stosuję podobne zabiegi, to nigdy nie udało mi się zrobić tego w tak świetny sposób jak Tobie. Jestem jednocześnie zauroczona i nieco zmartwiona historią Jolene, która mimo swojego młodego wieku przeszła już naprawdę wiele. Mam nadzieję, że jeszcze coś napiszesz, bo jestem bardzo ciekawa jej dalszych losów! :)

    OdpowiedzUsuń