Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2037. Czasami o bólu trzeba milczeć, bo nie da się go wypowiedzieć

wieczór

Drzwi do mieszkania otwierają się z przeciągłym skrzypnięciem, jak zawsze. Nieprzytomnie przekracza próg; zrzuca niedbałym ruchem czarne szpilki, wysokie, zbyt wysokie. Jej ruchy są powolne, ospałe, ciężkie. Nogi ledwie ją podtrzymują, ciało zgina się wpół, ledwie trzask drzwi zakomunikuje, że jest bezpieczna, jest w swojej prywatnej strefie. Sama, samiuteńka. Bez wścibskich oczu.

Trzecia siedemnaście.

Cieniutkie rajstopy ma podziurawione, jej oczy błyszczą niezdrowo; w świetle latarni wpadającym przez okno błyska chudy policzek, ciemna plama. Siniak. Kolejny siniak. Za duża kurtka odsłania blade, małe ramionko. Cała jest tak drobna, że mogłaby uchodzić za dziewczynkę. Ledwo nastolatkę. 

Trzask.

Nieskoordynowanym ruchem strąca ze stolika szklankę. Szkło rozsypuje się po podłodze; drobne kawałki, tak maleńkie i kruche, że niemożliwym byłoby posklejać je w jedną całość. Ona także upada. Kusa sukienka wtapia się w ciemny, miękki dywan koloru oberżyny. Zamyka oczy. Jej skóra tworzy ogromny kontrast między ciałem a podłożem, i wyobraża sobie przez chwilę, że jest tą dziewczyną z reklamy Kinder Bueno, z nieznośnie idealnym makijażem i poukładanym życiem.
Cienie do powiek nierówno spływają w dół, na policzki.

Lubi to swoje maleńkie mieszkanko. Ma atmosferę, tak mawia. W salonie – kanapa, w kuchni – niewielki stolik. Biała kartka jaśnieje na jego tle. Ostrożnie staje na nogi, po drodze gubiąc pojedyncze części garderoby, aż w końcu dotyka lodowatych kuchennych płytek, czując, jak mróz zaczyna atakować palce u stóp. Zlodowacenie ciała nigdy nie następuje tak po prostu, od dołu w górę. Najpierw uderza tam, gdzie mu najłatwiej: mrozi dłonie i nogi, potem twarz, ręce i resztę ciała. I tak, jak w kriogenicznym zawieszeniu – zasypiasz, a twoje serce zamiera. Tyle tylko, że w takim przypadku jest to jednostronna podróż.
O tym myśli, przebiegając wzrokiem pozostawiony list.

A więc wróciłeś, przychodzi jej do głowy.

Z lodówki wyciąga wino. Wznosi niemy toast, wypowiadając słowa znane tylko sobie samej i pije. Pije, dopóki świat nie zaczyna wirować. Dopóki pod czaszką ma chaos, a myśli kłębią się i kotłują nieznośnie. Dopóki droga do łóżka nie zostaje pokonana slalomem. Dopóki pamięta.



poranek

Klik.
Kanał dziewiętnasty. Głupawy film o Facebooku. Nastolatka z włosami ufarbowanymi na wszystkie kolory tęczy maniakalnie wgapia się w ekran, oczekując odpowiedzi od chłopaka. W tle kot ostentacyjnie załatwia się do kwiatka, a dwójka rozwrzeszczanych dzieci zaczyna okładać się pięściami.
Klik.
Kanał szósty. Dwóch nieumarłych urządziło sobie wyścigi w owijaniu się bandażami. Jednemu idzie całkiem nieźle, przynajmniej do momentu, w którym traci rękę. Głowa jego przeciwnika potoczyła się majestatycznie po chodniku, więc chyba można uznać, że wygrał...

Telefon niecierpliwie wibruje na kanapie.
Słyszę, że jesteś w domu, stoję pod drzwiami. Otwórz! Od dwudziestu minut pukam.
Ostentacyjnym ruchem podnosi poziom decybeli w mieszkaniu.

Klik.
Kanał dwudziesty ósmy. "Ludzka stonoga".
Klik.
Kanał pierwszy. Porno-horror. Matka bliźniąt syjamskich, z upodobaniem wsysających sobie wzajemnie własne głowy, w kuszącym stroju otwiera zamówionemu przedtem hydraulikowi. Kran cieknie im za plecami, powoli tworząc ogromną kałużę na linoleum. Potworne dzieciaki pokłóciły się o wypatroszoną lalkę, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co dzieje się z tyłu.

Puk, puk, puk.
Coraz mocniej, coraz intensywniej. Moc dźwięku na ekranie wzrasta proporcjonalnie do nasilenia się stukania w drzwi. Beznamiętnym wzrokiem wpatruje się w nijaką akcję, leniwie popijając czekoladę z wielkiego kubka.

Klik.
Kanał pięćdziesiąty drugi. Jakaś szycha w drogim garniturze wypowiada się na tematy polityczne. Po wszystkim zażenowani widzowie udadzą, że nie widzieli głowy jego asystentki pod tym stołem, a mikrofony nie zarejestrowały odgłosów nieco sprzecznych z omawianą sytuacją.

– Otwórz!
Z cichym westchnięciem opuszcza nogi na podłogę, wlokąc się ku ciemnym, hebanowym drzwiom. Jest niechętna, nieprzyjazna, znudzona. Nie ma ochoty bawić się w zawiłe gierki.
– Czego chcesz?
Stoi tuż przed nią, ciało przy ciele; wysoki, dobrze zbudowany naprzeciw niej, małej i drobnej. Wzrok ma poirytowany, jakby wyrządziła mu jakąś ogromną krzywdę. Nie lubi, gdy tak na nią patrzy. Wygląda jak wilk, który zamierza pożreć Czerwonego Kapturka, przychodzi jej do głowy i powinna się teraz roześmiać, to jeszcze bardziej by go zdenerwowało. Ale kąciki ust pozostają opuszczone, na twarzy czai się nieprzychylny grymas. Ręce skrzyżowane na piersi – on i ona, niby własne lustrzane odbicia.
– Dlaczego nie otwierasz?
W jego głosie pobrzmiewa pretensja, mnóstwo pretensji.
– Przecież otworzyłam.
– A z jaką łaską.

Gniew, wrzący w niej od momentu pierwszego stuknięcia do drzwi, od pierwszej próby przebicia się przez jej mur ochronny, zniszczenia samotni i prywatności – ten gniew przybiera na sile. Przewraca oczami, wzdychając ciężko, jak gdyby prosiła, choć sama nie wiedząc kogo, o cierpliwość, o litość dla tej działającej na nerwy duszy.
– Adam, nie mam na to ochoty. Powiedz wreszcie, o co chodzi.
Świdrujący wzrok wypala ją na wylot.
– Nie wpuścisz mnie do środka? Chcesz prać brudy tu, na klatce, przy ludziach?
– Ach, pan perfekcyjny. Oby tylko nikt nie usłyszał, że masz jakąś rysę na powierzchni...
–  Przestań, Sapphire. Odsuń się, wejdę, porozmawiamy.

Pokazowo opiera się prawym barkiem o futrynę, spoglądając na niego wyzywająco. I co mi zrobisz?, pyta jej wzrok, w którym bezczelność przeplata się z bezgranicznym znużeniem.
– Nie wpuszczę cię z powrotem do mojego życia.
Granica wytrzymałości, tłucze się jej po głowie. Złamię jego granicę.
– Daj już spokój. To ty chciałaś bez owijania w bawełnę. Nie bądź dzieckiem.
– Ty nie bądź dzieckiem. Wydaje ci się, że mówiąc do mnie tym belferskim tonem zyskasz coś ponad to, co zawsze? Coś więcej niż kłótnię z krzykami i wyzwiskami?

Patrzy i milczy, milczy i patrzy. Jego spojrzenie jest, o dziwo, nieprzeniknione, twarz ma pokerową, gładką jak tafla jeziora niewzburzonego wiatrem.
– Zrób coś ze sobą, kobieto – mówi w końcu, ale już spokojniejszy, łagodny. Nieomal ciepły; i to ciepło, na poły wyimaginowane, na poły wprost bijące od jego wysokiej sylwetki sprawia, że chciałaby zrobić dwa kroki i wejść w jego ramiona, tak po prostu.
Powstrzymuje się z całej siły. Nie zamierza znów być tak samo głupia.
– Odejdź. – Słowa, choć cichuteńkie, by ukryć drżenie głosu, są niczym smagnięcia giętkimi gałązkami wierzbowymi. Bolą, tną do żywego, chociaż na skórze nie zostawiają nawet najmniejszych śladów; tylko duszę poharataną do krwi. Cofa się odrobinę, jak gdyby w obawie przed oddziaływaniem jego pola magnetycznego, które mogłoby ją przypadkiem do siebie przyciągnąć. Nie chce tego zrobić. Nie po raz kolejny, nie po tym wszystkim, co już umarło.
Nie potrafi wskrzesić uczuć. Nie potrafi ich zabić.
Najchętniej zapomniałaby o tym, co było.

Kręci głową z niedowierzaniem. Nic się nie zmieniłaś, odczytuje z tego banalnego ruchu. Wciąż jesteś tak samo głupia. Przychodzi jej na myśl, że tak naprawdę wcale nie trzeba wrzeszczeć, by kogoś zranić. Wystarczy szepnąć, podrzucić zapisaną drobnym pismem karteczkę. Wystarczy milczeć. Z oczu można wyczytać o wiele więcej, niż z słów. Więc ona także nic nie mówi. Usta zaciska w wąską linię, niemal niewidoczną. Zawsze lubił jej usta. Twierdził, że mają idealny kształt, idealny kolor. Chciałaby mu odebrać to, co było dla niego najpiękniejsze, ale wydaje się już obojętnieć. Chyba nie ma pojęcia, jak bardzo rani taka obojętność, taka cisza.
A może właśnie wie to zbyt dobrze.

– Odejdź – powtarza, choć jest to niema wypowiedź, słyszalna tylko dla niej samej. Jego sylwetka oddala się powoli, gdy podchodzi do windy i nie zaszczyca jej ostatnim spojrzeniem. Drzwi zasuwają się automatycznie; nadal widzi tylko plecy i czarny, drogi płaszcz. Ma pieniądze, podszeptuje jej złośliwy głosik. Jest od ciebie lepszy. Na więcej może sobie pozwolić.
Zamykając się w swoich czterech ścianach udaje, że ani trochę jej to nie obchodzi.


cztery dni później, południe

Ładny, staroświecki dźwięk dzwonka zakłóca jej ciszę.
Mogła się tego spodziewać. W końcu od paru dni odrzucała połączenia, nie odpowiadała na wiadomości. Nie wysiliła się nawet na głupie "Wszystko w porządku". A przecież powinna była wiedzieć, że go zmartwi. Że będzie się o nią bał. Tyle nieodpowiedzialnych rzeczy mogła zrobić przez tak długi okres...

– Leo.

To stwierdzenie, zaskoczenie. Głos ma cichy, schrypnięty od nieużywania, oczy podkrążone bardziej niż zwykle. Widziała się w lustrze, wie o tym. Nie wygląda zdrowo. Ale właściwie nigdy tak nie wygląda. Może dlatego, że wiecznie coś ją boli, choć bardzo rzadko fizycznie. Gdyby wiedziała, że przyjdzie, pociągnęłaby chociaż rzęsy tuszem i przypudrowała te plamy fioletu na bladej skórze. Choć przecież z łatwością mogła się domyślić. Zawsze przychodził. W przeciwieństwie do innych.

Pamięta, jak siedzieli u niej w domu i oglądali sztuczki, prezentowane przez rodziców. Jak jej ojciec połykał ogień i regularnie przepiłowywał matkę na pół. Dla dwójki brzdąców był to nie lada zaskakujący i nadzwyczajny widok, ale ona miała to na co dzień i tylko uśmiech przyjaciela powstrzymywał ją, by wstać i pobiec na podwórko. Był dla niej jak brat, kilka miesięcy młodszy, czego nie odczuwała, przeciwnie – niejednokrotnie czuła się, jakby to ona była jego młodszą siostrą, niezdolną do samodzielnego życia. 

– Przepraszam – reflektuje się błyskawicznie. – Myślałam... myślałam, że to ktoś inny.

Odsuwa się, by go przepuścić. Jej mieszkanie jest jedną otwartą przestrzenią, z wyłączeniem sypialni i łazienki, ale oni i tak zawsze siadają w salonie. Uśmiecha się przepraszająco i sprząta z kanapy rozwleczony kocyk. Proponuje kawę, herbatę, on odmawia. Świdruje ją tylko wzrokiem, czeka. Aż zrobi się jej niewymownie głupio i robi się w końcu. Umie wzbudzić wyrzuty sumienia, chcąc nie chcąc. Nie powinna była zaniedbywać tej relacji. Wszak to ostatnia dobra, jaka jej jeszcze pozostała. 
Zaniedbanie, myśli. Jakiż to słowo ma gorzki smak

Cisza wokół nich gęstnieje; zarzut wisi w powietrzu. Wiele, wiele zarzutów. 
– Przyszedłeś – stwierdza oczywistość, pozwalając zdenerwowaniu rozlać się po całej twarzy. Przy nim nie musi kontrolować emocji. Przy nim nic nie musi udawać. On potwierdza, choć panujący w mieszkanku chłód przenika ją do kości. Tłumaczy się mętnie, nieskładnie, długo. Nie wie, czy powinna, ale czuje, że musi. Chociaż on przecież zawsze ją rozumie.
Zarzuty powoli zsuwają się na dalszy plan.


noc

Telefon odzywa się po raz kolejny.
Lewa ręka wystaje spod ciepłej kołdry i po omacku wyszukuje małe, nieznośne urządzenie. Mary senne z wolna rozmywają się, przywracając złudne uczucie trzeźwości. Otwiera oko, potem drugie. Adam, pokazuje wyświetlacz. Spieprzaj, myśli niekulturalnie ona, wciskając czerwoną słuchawkę. Komórka ląduje gdzieś na stosie brudnych ubrań, zapomniana, pozwalając jej znów odejść do krainy marzeń.

Ale nie. Coś nie daje jej spokoju, coś gryzie, coś męczy.

Irytacja, przychodzi jej do głowy po dłuższym zastanowieniu. Adam mnie wkurwia. Lecz gdzieś podświadomie towarzyszy jej inne uczucie, znajome. To uczucie – kiedy serce bije tak szybko, jakby szykowało się do maratonu, skórę oblewa zimny pot, a dłonie drżą w niekontrolowanym akcie paniki – to strach. Coś jest nie tak.
Mdlące przeczucie wzbiera w niej potężną falą.

Telefon sygnalizuje nadejście następnego połączenia. Nie zna numeru. Tępym wzrokiem wpatruje się w ekran, niezdolna odebrać. Niezdolna zrobić cokolwiek. 
– Wciśnij zielony – dobiega ją zaspany głos spod kołdry po drugiej stronie łóżka. – Albo wyłącz to gówno.

Trzęsą jej się nogi, gdy ostrożnie wysuwa się z sypialni, zamykając za sobą drzwi. Na chłodne ramiona narzuca znaleziony gdzieś przypadkiem koc; w zwolnionym tempie przyciska słuchawkę do ucha.

– T-tak?


godzinę później

W nieskazitelnie białej pościeli na szpitalnym łóżku Adam wcale nie wydaje się być tym człowiekiem, którego zapamiętała. Jest bezbronny, odsłonięty i wcale nie wygląda na osobę, która mogłaby kogokolwiek skrzywdzić; wtedy przychodzi jej na myśl, że jeszcze nigdy nie widziała u niego tak ludzkiego oblicza. Jego klatka piersiowa unosi się w rytm równomiernego oddechu, skórę ma równie bladą jak ona sama i owiniętą bandażem głowę. Dostrzega siniak pod lewym okiem i drży, tłumacząc sobie, że to z zimna; że wychodząc w pośpiechu zapomniała wziąć płaszcza, choć na dworze robi się coraz chłodniej. Dzieli ich szyba, on nie odzyskał przytomności, a mimo to ma wrażenie, że może w każdej chwili otworzyć oczy i że wcale nie życzy sobie jej obecności tutaj. Ale przecież dzwoniłeś, przypomina sobie mimowolnie, czując ostry skurcz żołądka na samą myśl. W końcu odrzuciła to połączenie. Ostrożnym, wyważonym ruchem dotyka grubego szkła, jakby mając nadzieję, że będzie w stanie go uleczyć. Nienawidzi go. A jednocześnie nie umie go skreślić.

Co mi chciałeś powiedzieć, Adam?

Kilka lat temu przypadkowo została świadkiem wypadku. Autobus nie wyhamował na zakręcie, z całą mocą przewracając się na prawy bok. Stała wtedy na chodniku, nie dalej niż jakieś dwa, trzy metry i przez chwilę miała wrażenie, że wszystko zamarło. Nic nie słyszała, nawet najmniejszego dźwięku i wydało jej się wtedy, że to jakiś straszny film albo koszmar, z którego zaraz się przebudzi. Tylko, że kiedy szyby w oknach rozsypały się w drobny mak – jedne przez kontakt z ulicą, drugie przez przerażonych ocalałych pasażerów – zrozumiała, że być może nie utknęła w kinie ani śpiączce. Widziała ich; twarze ofiar tamtego wypadku wciąż nie zatarły się jeszcze w jej pamięci, i wiedziała, że niektórzy wyglądali o wiele gorzej, niż Adam. 
Miała czternaście lat i z całą swoją energią rzuciła się na pomoc obcym ludziom. Teraz miała dwadzieścia dwa lata i nie była w stanie zrobić ani kroku, choć stawką było życie osoby, którą niegdyś kochała.

Kręci jej się w głowie, oślepiająco biała sala zostaje pożarta przez czarno-czerwone mroczki przed oczami. Czyjeś silne ręce przytrzymują ją i sadzają na krześle, a kiedy odzyskuje w pełni świadomość, Lionel wciska jej w dłonie kubek z mocną, gorącą kawą. Nie pija takiej – woli coś, co chłopak zwykł nazywać mlekiem z kawą – ale czuje, że nie powinna protestować. Że może przyjaciel wie, co robi. Może zna się na rzeczy i może wszystko zaraz wróci do normy.
– Co z nim?
Nie wiem – chciałaby odpowiedzieć, ale czuje się tak, jakby została pozbawiona strun głosowych. Może to właśnie jest bezsilność: poruszać ustami, z których mimo wszystko nie wydobywa się ani jeden dźwięk.
Ale tak naprawdę skłamałaby. Bo przecież wie. Wie, że nie jest dobrze. Wie, jak to jest, kiedy nagle cała ta twarda ziemia, o którą opieramy stopy, okazuje się być tylko złudzeniem. I, jakby niesiona jakimś wewnętrznym nakazem wstaje; nogi prowadzą ją wprost do szklanego muru, co niespodziewanie wyrósł między nimi i wyszło na jaw, że jest o wiele twardszy niż poprzedni, ceglany – bo tutaj nie ma miejsca na niestabilność, na słaby punkt, w który można uderzyć.

Sala na nowo oślepia ją swoją bielą, swoją czystością; po raz kolejny dociera do niej, jak bardzo wyobraźnia potrafi zawieść, rozczarować, zaskoczyć. Wyobrażenia kształtujące się w umyśle niejednokrotnie znikają po zderzeniu z twardym murem rzeczywistości. To mały pokoik, może wielkości jej łazienki; Reece mówi, że mężczyźnie potrzeba spokoju. Ufa mu, bo sama się na tym nie zna, choć gdyby ktoś ją zapytał, powiedziałaby, że Adam wcale nie wygląda tak źle. Ale, o czym zdążyła się już przekonać, to, co najgorsze, najczęściej kryje się wewnątrz, z wierzchu nie ujawniając nawet swojego istnienia. 
Będzie dobrze, wmawia sama sobie, a może i jemu, pragnąc tylko, żeby wszystko było jak dawniej. Zaburzenie stabilności, w której dotychczas żyła, wywołuje u niej napady paniki, choć przecież już od dawna nie uczestniczył w jej codzienności. Gdyby ktoś chciał wiedzieć, stwierdziłaby, że ich drogi po prostu się rozeszły, ale prawda była zupełnie inna – te ścieżki splotły się tak mocno, iż nie byli w stanie bez siebie funkcjonować.

Wydaje mi się, że można kochać kogoś za mocno.

Drzwi odsuwają się niespodziewanie, przyprawiając ją nieomal o zawał serca; opiera się o ścianę, jakby zobaczyła wychodzącego z pokoju ducha. Lecz nie – stojące przed nią stworzenie okazuje się być siedmioletnią dziewczynką. Ma krew na dżinsach, włosy jasne, a oczy duże, równie zielone jak te, które na co dzień widuje w lustrze. Dziecko wyciąga ręce; po jej policzku spływa łza, okrągła i lśniąca jak perła.

– Mamusiu.

Ciąg dalszy nastąpi.

5 komentarzy

  1. [Na wstępie chcę przeprosić, że tak zawaliłam, nie odpisałam i w ogóle. Naprawdę przepraszam, postaram się poprawić. Niestety jak na razie jest 5-1 dla choroby.
    Powiedz mi, czy mam odpisać na komentarz, czy coś dalej.
    A teraz - do rzeczy.
    Bardzo ładnie napisana notka. Czyta się płynnie, nic się nie wlecze. Adekwatna forma i przyjazna kompozycja. Bardzo mi się podoba i oczywiście jestem bardzo ciekawa tej małej kruszynki z końca.
    Niecierpliwie czekam na dalszy ciąg.]

    Lionel

    OdpowiedzUsuń
  2. Myślę, że to nieczęsto spotykana forma narracji ale w przypadku Twojej notki sprawdza się doskonale. Skoncentrowałaś się na emocjach Sapphire i dlatego właśnie stworzyłaś harmonijnie współgrającą całość. Wspomnę jeszcze o jednym fragmencie, który może nie miał wielkiego znaczenia, ale w trakcie czytania od razu pojawiła się u mnie ta myśl - przygnębił mnie fakt, że kanały przeglądane przez Sapphire w telewizji były takie prawdziwe; przecież karmią nas taką sieczką na co dzień :)
    Również czekam na ciąg dalszy, ponieważ zostawiłaś nas, biednych i zniecierpliwionych czytelników bez kilku odpowiedzi. Umilę sobie oczekiwanie własnymi teoriami spiskowymi na temat sytuacji w szpitalu.
    I już na zakończenie: I, jakby niesiona jakimś wewnętrznym nakazem wstaje; nogi prowadzą ją wprost do szklanego muru, co niespodziewanie wyrósł między nimi i wyszło na jaw, że jest o wiele twardszy niż poprzedni, ceglany – bo tutaj nie ma miejsca na niestabilność, na słaby punkt, w który można uderzyć. - zdanie, które najbardziej utkwiło mi w pamięci. Jest niezwykłe i nie przychodzi mi do głowy żaden argument na poparcie tego stwierdzenia. Po prostu jest.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ech, widzę, że wszyscy mamy tendencję do komplikowania życia swoim postaciom. Zrobiło mi się trochę smutno, kiedy czytałam post, ale też kibicuję Sapphire, że może los w końcu przestanie podkładać jej kłody pod nogi.
    No i końcówka chwyta za serce. <3
    Czekam na ciąg dalszy, publikuj!

    OdpowiedzUsuń
  4. W przypadku Twojej notki również zaczynam żałować, że zabrałam się za czytanie tak późno. Nie ma co, październik to na NYCu wysyp dobrych notek :) Tak jak już zauważył Simply Fox, użyłaś nietypowej narracji, ale uważam, że jej wybór to był strzał w dziesiątkę i nadał całej notce niepowtarzalny klimat. Przez to całość bardzo przyjemnie mi się czytało i oczywiście niecierpliwiłam się, co dalej. Samą końcówką wprowadziłaś za to niemałe zamieszanie, a w mojej głowie zrodziło się wiele natrętnych pytań, na które natychmiast chciałaby poznać odpowiedź. Zamiast jednak nalegać, poczekam cierpliwie na kolejną część, ponieważ mam ogromną nadzieję, że nie zostawisz nas z domysłami i niedopowiedzeniami, za to jeszcze uchylisz nam rąbka tajemnicy :) Także, czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
  5. Nie wiem czemu ale "belferski ton" trochę mnie w tym wszystkim rozbawił. :D
    Dużo niedopowiedzianych rzeczy tutaj się znalazło i nawet chyba się zgubiłam trochę pod koniec,ale jestem pewna, że to był akurat zamierzony efekt. Ciekawie się to wszystko czytało, nawet nie wiem kiedy dotarłam do końca, ale na pewno zainteresowała mnie postać Adama. Raz, że lubię to imię, a dwa, że ciekawią mnie takie postaci w książkach/filmach i zawsze doszukuje się w nich czegoś dobrego. Więc czekam też na jakiś pozytyw u Adama :D
    Powodzenia w pisaniu dalszych części!

    OdpowiedzUsuń