Chayton Kravis Jr.
Wkraczając w dorosłe życie, starał się wmówić sobie, że rodzice obdarzyli go czymś więcej niż jedynie deszczem pieniędzy, których nie szczędzili na jego odpowiednie wychowanie. Że nie musi wypełniać żadnych schematów, uzależniać jakości życia od cudzych opinii ani postępować tak, żeby zadowolić innych. Że nie musi żyć jak inni, żeby osiągnąć sukces. Nie ważne jednak, jak bardzo się starał – do oprzytomnienia wystarczyło jedno wymowne spojrzenie matki, która jeżyła się za każdym razem, gdy zakładał mundur i wychodził na służbę. Już wtedy rozumiał, że najczęstszą pułapką jest narzucanie innym własnych niespełnionych ambicji.
Idąc przez dorosłe życie, starał się wmówić sobie, że nie jest wystarczająco dobry. Chciał być lepszy, chciał robić więcej, wiedzieć więcej, umieć więcej. Żadne sukcesy nie przynosiły mu satysfakcji, bo cały czas czuł, że to wciąż za mało – przecież piątka z minusem to słaba ocena, przecież drugie miejsce to porażka. Z czasem zrozumiał, że nawet jeśli będzie mieszkać w pałacu ze złotymi klamkami, nie będzie umiał się tym cieszyć ani tego docenić. Przeciwwagą dla ambicji jest wdzięczność za to, co mamy.
Trwając w dorosłym życiu, przestał wmawiać sobie cokolwiek. Poznał swoją wartość, uwierzył w swoje siły, zaczął stawiać sobie wyzwania, nowe cele. Jest zorganizowany i zmotywowany, ponieważ doskonale zna sens swoich działań i zawsze wie, co chce osiągnąć, nawet jeśli dąży do czegoś, co w chwili obecnej jest poza jego zasięgiem. Zrozumiał, że ambicja jako siła napędzająca nas do dążenia, żebyśmy stawali się lepszymi ludźmi, a nasze życie było pełniejsze, to jedna z najlepszych motywacji do działania.
Trzymaj się z daleka od ludzi, którzy chcą ograniczyć twoje ambicje. Mali ludzie zawsze to robią, ale wielcy zawsze dają ci poczuć, że też potrafisz być wielki.
Idąc przez dorosłe życie, starał się wmówić sobie, że nie jest wystarczająco dobry. Chciał być lepszy, chciał robić więcej, wiedzieć więcej, umieć więcej. Żadne sukcesy nie przynosiły mu satysfakcji, bo cały czas czuł, że to wciąż za mało – przecież piątka z minusem to słaba ocena, przecież drugie miejsce to porażka. Z czasem zrozumiał, że nawet jeśli będzie mieszkać w pałacu ze złotymi klamkami, nie będzie umiał się tym cieszyć ani tego docenić. Przeciwwagą dla ambicji jest wdzięczność za to, co mamy.
Trwając w dorosłym życiu, przestał wmawiać sobie cokolwiek. Poznał swoją wartość, uwierzył w swoje siły, zaczął stawiać sobie wyzwania, nowe cele. Jest zorganizowany i zmotywowany, ponieważ doskonale zna sens swoich działań i zawsze wie, co chce osiągnąć, nawet jeśli dąży do czegoś, co w chwili obecnej jest poza jego zasięgiem. Zrozumiał, że ambicja jako siła napędzająca nas do dążenia, żebyśmy stawali się lepszymi ludźmi, a nasze życie było pełniejsze, to jedna z najlepszych motywacji do działania.
Trzymaj się z daleka od ludzi, którzy chcą ograniczyć twoje ambicje. Mali ludzie zawsze to robią, ale wielcy zawsze dają ci poczuć, że też potrafisz być wielki.
Chayton Kravis Jr.
Zrobił rodzicom niespodziankę i na świat przyszedł dwa tygodnie wcześniej, czwartego lipca, gdy niebo nad Upper East Side rozświetlały salwy fajerwerków, wystrzeliwanych z okazji narodowego święta. Lekarze wróżyli wówczas, że wyrośnie z niego szczwany uparciuch i chyba się nie mylili, bo już pierwszego dnia udowodnił, że obie te cechy posiada – płacz za każdym razem okazywał się doskonałym narzędziem do wymuszania swego widzimisię, a uśmiech do zyskania odrobiny czułości. Ile to matka włosów z głowy wyrwała w trakcie macierzyństwa – tego nikt nie policzy, ale gdy nadeszły czasy szkolne w końcu ścięła je ponad ramię, bo przy brawurowych ekscesach pierworodnego wypadały jej garściami. Pomyśleć, że tą buntowniczą naturę w pakiecie z despotycznością i talentem do perfekcyjnej gry na nerwach wyssał właśnie z jej mlekiem. Ojciec był bowiem człowiekiem pokoju; taką równoważnią na polu bitwy w konflikcie dwóch nieugiętych temperamentów, a choć ciężką rękę bez wątpienia posiadał, bo niejeden respekt nią sobie wypracował, naprawdę rzadko z niej korzystał. Nie potrzebował – wystarczył dreszcz, który przechodził po plecach zawsze, gdy dosadnym tonem wbijał szpilę, używając do tego jedynie dźwięcznych słów.
W geny wstrzyknięto mu zatem mieszankę wybuchową, którą sam z biegiem życia wzbogacił o wiele więcej oktanów. Scalono w niej przebiegłość ze sprawiedliwością, śmiałość z szacunkiem, pewność siebie z rozwagą, a konsekwentność z wyrozumiałością. Jednak surowa benzyna ma niską odporność, dlatego jest wzbogacana o specjalne związki, które zwiększają jej ochronę. Z czasem i jego mieszanka je otrzymała – warstwę wierzchnią pokryła chłodna nieprzystępność, wciąż możliwa do rozmieszania odrobiną autentyczności, a na dno opadły wszystkie atomy beztroski i lekkomyślności. Ojciec zawsze mu powtarzał, że z człowiekiem jest tak, jak z paliwem – im więcej oktanów, tym mniejsze spalanie. Im więcej doświadczeń, tym mniejsze ryzyko niekontrolowanych samozapłonów.
➤ Jego ojciec zginął w Zamachach z 11 września 2001 roku, gdy główne biuro Kravis Inc. mieściło się w budynku Word Trade Center. Chayton miał wtedy osiemnaście lat i rozpoczął naukę na uniwersytecie. Już wtedy otrzymał w spadku firmę, jednak nie był w stanie objąć tam żadnego stanowiska, mimo że od wczesnych lat był do tego odpowiednio przygotowywany. Po tym wydarzeniu obiecał sobie, że dotrzyma słowa danego ojcu w tajemnicy przed matką i wstąpi do policji. Firmą zajęła się wówczas młodsza siostra i wspólnik ojca.
➤ Śladami ojca ukończył Massachusetts Institute of Technology z tytułem Master of Science. Kierunkami jego studiów były: mechatronika i fotonika oraz inżynieria kryptograficzna. Laureat konkursu Communication Technology Changing the World. Nadal należy do stowarzyszenia IEEE ComSoc. Interesuje się również inżynierią wsteczną. W swojej firmie, poza tym, że jest prezesem, pracuje jako design engineer.
➤ Po studiach wstąpił w szeregi NYPD i dopiero po kilku latach zajął się rodzinnym biznesem na stanowisku jednego z trzech CEO. Jego służba w policji trwa już nieprzerwanie od niespełna dziesięciu lat. Aktualnie w stopniu kapitana służy dla Biura Operacji Specjalnych lub w jednostce lotniczej, jako pilot śmigłowca NYPD, ze względu na posiadaną licencję CPL(H).
➤ Jest człowiekiem, który żyje wyjątkowo aktywnie, więc bardzo łatwo namówić go na wspólny trekking po dżungli, czy nurkowanie w oceanie, nawet w ramach firmowego wyjazdu integracyjnego. Aktywnie pracuje i aktywnie odpoczywa, bo inaczej prawdopodobnie już nie potrafi. Regularnie gra w tenisa i ćwiczy kickboxing. Mistrz darta. Jest leworęczny, mimo to w pracy korzysta również sprzętu dla strzelców praworęcznych. Pamięć ejdetyczna to jego as w rękawie. Za każdym razem, gdy wie, że matka jest w biurze, do garnituru zakłada trampki, a robi to głównie po to, żeby z premedytacją zagrać jej na nerwach; utarło się więc, że trampki na stopach szefa z reguły wróżą napiętą atmosferę. Płynnie porozumiewa się w języku hiszpańskim oraz tureckim. Transport, jeśli nie na piechotę, to Aston Martin DB12.
➤ Dorastał u dziadków na Upper East Side przy 55 E 74th Street i razem z siostrą odziedziczył to mieszkanie w spadku. Ich rodzinna rezydencja mieści sie przy 9 Rodney Lane w nowojorskim Kings Point. Jego ojcem chrzestnym jest biznesmen i filantrop Henry Kravis.
➤ W głównie tylko sypia ze względu na aktywny tryb życia i całe mnóstwo obowiązków, które dźwiga na swych barkach. Jest także współwłaścicielem rodzinnej posiadłości w Key Largo na Florydzie, do której od zawsze wyjeżdżają rodzinnie w ramach urlopu; tam po raz pierwszy, naście lat temu, wciągnął się w surfing. Ku nie-uciesze matki nazbierał w życiu kilka tatuaży.
➤ Jego ojciec zginął w Zamachach z 11 września 2001 roku, gdy główne biuro Kravis Inc. mieściło się w budynku Word Trade Center. Chayton miał wtedy osiemnaście lat i rozpoczął naukę na uniwersytecie. Już wtedy otrzymał w spadku firmę, jednak nie był w stanie objąć tam żadnego stanowiska, mimo że od wczesnych lat był do tego odpowiednio przygotowywany. Po tym wydarzeniu obiecał sobie, że dotrzyma słowa danego ojcu w tajemnicy przed matką i wstąpi do policji. Firmą zajęła się wówczas młodsza siostra i wspólnik ojca.
➤ Śladami ojca ukończył Massachusetts Institute of Technology z tytułem Master of Science. Kierunkami jego studiów były: mechatronika i fotonika oraz inżynieria kryptograficzna. Laureat konkursu Communication Technology Changing the World. Nadal należy do stowarzyszenia IEEE ComSoc. Interesuje się również inżynierią wsteczną. W swojej firmie, poza tym, że jest prezesem, pracuje jako design engineer.
➤ Po studiach wstąpił w szeregi NYPD i dopiero po kilku latach zajął się rodzinnym biznesem na stanowisku jednego z trzech CEO. Jego służba w policji trwa już nieprzerwanie od niespełna dziesięciu lat. Aktualnie w stopniu kapitana służy dla Biura Operacji Specjalnych lub w jednostce lotniczej, jako pilot śmigłowca NYPD, ze względu na posiadaną licencję CPL(H).
➤ Jest człowiekiem, który żyje wyjątkowo aktywnie, więc bardzo łatwo namówić go na wspólny trekking po dżungli, czy nurkowanie w oceanie, nawet w ramach firmowego wyjazdu integracyjnego. Aktywnie pracuje i aktywnie odpoczywa, bo inaczej prawdopodobnie już nie potrafi. Regularnie gra w tenisa i ćwiczy kickboxing. Mistrz darta. Jest leworęczny, mimo to w pracy korzysta również sprzętu dla strzelców praworęcznych. Pamięć ejdetyczna to jego as w rękawie. Za każdym razem, gdy wie, że matka jest w biurze, do garnituru zakłada trampki, a robi to głównie po to, żeby z premedytacją zagrać jej na nerwach; utarło się więc, że trampki na stopach szefa z reguły wróżą napiętą atmosferę. Płynnie porozumiewa się w języku hiszpańskim oraz tureckim. Transport, jeśli nie na piechotę, to Aston Martin DB12.
➤ Dorastał u dziadków na Upper East Side przy 55 E 74th Street i razem z siostrą odziedziczył to mieszkanie w spadku. Ich rodzinna rezydencja mieści sie przy 9 Rodney Lane w nowojorskim Kings Point. Jego ojcem chrzestnym jest biznesmen i filantrop Henry Kravis.
➤ W głównie tylko sypia ze względu na aktywny tryb życia i całe mnóstwo obowiązków, które dźwiga na swych barkach. Jest także współwłaścicielem rodzinnej posiadłości w Key Largo na Florydzie, do której od zawsze wyjeżdżają rodzinnie w ramach urlopu; tam po raz pierwszy, naście lat temu, wciągnął się w surfing. Ku nie-uciesze matki nazbierał w życiu kilka tatuaży.
Chayton Kravis Jr.
Choć okres buntu był dla niego czasem naprawdę intensywnym, nie zakłócił on przygotowań do przejęcia rodzinnego biznesu – miał to zrobić dopiero wtedy, gdy poczuje się gotów, by dźwignąć wózek z trzydziestoletnią firmą i godnie nią zarządzać. Do czasu tej gotowości ojciec każdego dnia oswajał go z tajnikami branży, zabierał do siedziby i zlecał różnorakie zadania, pilnując, aby te zostały w stu procentach wykonane, a ponieważ prowadził go za rękę w myśl zasady: „od zera do milionera”, nie było mowy o grzaniu stabilnego stołka. Najpierw pracował w firmie jako pracownik zabezpieczenia technicznego i zajmował się instalacją systemów alarmowych. To było pierwsze stanowisko; brudna robota, która pozwoliła mu zapoznać się z branżą od podstaw, jeszcze przed rozpoczęciem studiów. Choć był synem prezesa, nie miał żadnych szczególnych przywilejów. Jedyne, co miał, to kilku przełożonych nad sobą, którzy bez wahania wydawali mu polecenia, do których on musiał dostosować się bez zająknięcia. Dopiero z czasem, gdy zaznał ciężkiej pracy na fizycznych stanowiskach, mógł wdrażać się głębiej, w projekty, plany, strategie i tajniki. Ojciec powiedział mu kiedyś, że nie będzie potrafił dobrze zarządzać firmą, dopóki na własnej skórze nie poczuje z czym mierzą się jego podwładni. Za tą niezwykłą lekcję nie zdążył mu już podziękować.
➤ Od dziecka marzył o policyjnym mundurze, uparcie powtarzając, że gdy dorośnie, zostanie policjantem. Rodzinny biznes traktował jak zmorę, a chociaż matka próbowała wybić mu z głowy policyjne marzenia, ojciec nieustannie prosił, aby je spełnił i ostatecznie kazał to sobie obiecać. To było ich wspólne marzenie, którego finalizację mieli z czasem hucznie świętować. Tak się stało, lecz tylko jeden doczekał ich spełnienia.
➤ jako trzydziestoletni ekspert w branży, oferuje kompleksowe rozwiązania w ramach jednego systemu ochrony – od ochrony fizycznej osób i mienia po zaawansowane systemy zabezpieczeń i monitoringu. Firma zajmuje się projektowaniem nowoczesnych i innowacyjnych systemów zabezpieczeń, ich budową i modernizacją, a także zabezpieczaniem imprez masowych oraz ochroną osobistą. Posiada własne laboratoria badawcze, parki maszynowe, ekspertów, projektantów, instalatorów, serwisantów oraz agentów ochrony osobistej.
➤ Firma zyskała wyłączność na zaopatrywanie w systemy bezpieczeństwa obiektów takich jak: Sing Sing Correctional Facility, Auburn Correctional Facility, budynki konglomeratu The Trump Organization oraz New York Stock Exchange. Do tej pory zaopatrzyła w systemy kilkaset budynków na terenie Stanów Zjednoczonych, między innymi Willis Tower, Three World Financial Center i Aon Center oraz kilkadziesiąt na terenie Europy – w tym szwajcarski Prime Tower, londyński One Canada Square oraz wszystkie projekty inwestora Biskon Yapı na terenie Turcji. Biura firmy mieszczą się w dzielnicy finansowej Dolnego Manhattanu w budynku One Financial Square przy 32 Old Slip, na trzydziestym piątym i szóstym piętrze. Agenci ochrony Kravis Security znani są szczególnie celebrytom, ktorzy wiodą prym w korzystaniu z usług firmy. Aktualnie firma pracuje nad bardzo ważnym projektem zabezpieczeń dla GITMO oraz ADX Florence.
➤ Kravis Security Inc. regularnie – najcześciej w trybie incognito – zasila zbiórki i akcje charytatywne; wspiera również młodych artystów i ludzi, którzy zbierają fundusze, aby móc spełnić swoje marzenia.
➤ Firma dwukrotnie udzieliła wywiadu dla magazynu Fortune, pojawiając się na jego łamach w rankingu Fortune 500 oraz Fortune 1000. Artykuły na temat firmy można znaleźć również na łamach Bloomberg Businessweek.
➤ Od dziecka marzył o policyjnym mundurze, uparcie powtarzając, że gdy dorośnie, zostanie policjantem. Rodzinny biznes traktował jak zmorę, a chociaż matka próbowała wybić mu z głowy policyjne marzenia, ojciec nieustannie prosił, aby je spełnił i ostatecznie kazał to sobie obiecać. To było ich wspólne marzenie, którego finalizację mieli z czasem hucznie świętować. Tak się stało, lecz tylko jeden doczekał ich spełnienia.
➤ jako trzydziestoletni ekspert w branży, oferuje kompleksowe rozwiązania w ramach jednego systemu ochrony – od ochrony fizycznej osób i mienia po zaawansowane systemy zabezpieczeń i monitoringu. Firma zajmuje się projektowaniem nowoczesnych i innowacyjnych systemów zabezpieczeń, ich budową i modernizacją, a także zabezpieczaniem imprez masowych oraz ochroną osobistą. Posiada własne laboratoria badawcze, parki maszynowe, ekspertów, projektantów, instalatorów, serwisantów oraz agentów ochrony osobistej.
➤ Firma zyskała wyłączność na zaopatrywanie w systemy bezpieczeństwa obiektów takich jak: Sing Sing Correctional Facility, Auburn Correctional Facility, budynki konglomeratu The Trump Organization oraz New York Stock Exchange. Do tej pory zaopatrzyła w systemy kilkaset budynków na terenie Stanów Zjednoczonych, między innymi Willis Tower, Three World Financial Center i Aon Center oraz kilkadziesiąt na terenie Europy – w tym szwajcarski Prime Tower, londyński One Canada Square oraz wszystkie projekty inwestora Biskon Yapı na terenie Turcji. Biura firmy mieszczą się w dzielnicy finansowej Dolnego Manhattanu w budynku One Financial Square przy 32 Old Slip, na trzydziestym piątym i szóstym piętrze. Agenci ochrony Kravis Security znani są szczególnie celebrytom, ktorzy wiodą prym w korzystaniu z usług firmy. Aktualnie firma pracuje nad bardzo ważnym projektem zabezpieczeń dla GITMO oraz ADX Florence.
➤ Kravis Security Inc. regularnie – najcześciej w trybie incognito – zasila zbiórki i akcje charytatywne; wspiera również młodych artystów i ludzi, którzy zbierają fundusze, aby móc spełnić swoje marzenia.
➤ Firma dwukrotnie udzieliła wywiadu dla magazynu Fortune, pojawiając się na jego łamach w rankingu Fortune 500 oraz Fortune 1000. Artykuły na temat firmy można znaleźć również na łamach Bloomberg Businessweek.
Chayton Kravis Jr.
CAMILLE RUSSO
Pracownica z kilkuletnim stażem, młodsza programistka w jego firmie. Obiekt wielu nieposkromionych myśli i gestów, które już dawno wymknęły się spod kontroli. Odbiorczyni zakodowanych wiadomości w ASCII z tajną treścią i skrytych bardzo głęboko pragnień. Najbardziej pokręcona relacja w jego życiu, której brak wiąże się z odczuwaniem dotkliwej pustki, prawdopodobnie tęsknoty, o której żadne z nich nie powie na głos. On gromadzi kolekcję masek, a ona kolekcję trupów upchanych w szafie. Nie mogą istnieć razem, bo wszystko co dzieje się między nimi, to zbrodnia w najczystszej postaci.
Lily Taylor
Prawa ręka. Pracownica Kravis Security i koordynatorka biura, która trzyma w garści biurową bazę, a dodatkowo także prezesowski harmonogram. Lorem consectetur adipiscing elit, sed do eiusmod tempor incididunt ut labore et dolore magna aliqua. Ut enim ad minim veniam, quis nostrud exercitation ullamco laboris nisi ut aliquip ex ea commodo consequat. Duis aute irure dolor in reprehenderit in voluptate velit esse cillum dolore eu fugiat nulla pariatur. Excepteur sint occaecat cupidatat non proident, sunt in culpa qui officia deserunt mollit anim id est laborum.
ROSALIE AYTON-KRAVIS
Teraz już drugi CEO firmy z 40-procentowymi udziałami, z których 15% po zawarciu związku małżeńskiego przepisał na nią ojciec – przyjaciel Chaytona Kravisa Seniora i drugi założyciel firmy. Od 2024 roku była żona i kobieta biznesu, która zawodowo zajmuje się sprzedażą nieruchomości. Hobbystycznie interesuje się także modelingiem. Od początku łączyła ich relacja biznesowa, a mimo że wciągu trzech lat małżeństwa istniało przynajmniej kilka prób stworzenia udanego związku – wszystkie spaliły na panewce, bo miłości nie da się przecież ot tak wyprodukować. Elegantka, która zna swoją wartość, a tym bardziej siłę swoich szerokich znajomości.
VICTORIA KRAVIS
Dla wszystkich od zawsze Tori. Najlepsza, młodsza o cztery lata siostra i najbardziej kreatywna Chief Marketing Officer. Człowiek od pijaru, który w głowie mieści dziesiątki pomysłów, a w ciele całe mnóstwo energii. Życie zmusiło ją do bardzo szybkiego dorośnięcia, gdy po śmierci ojca, razem z matką zajęła się rodzinną firmą, stając wówczas na jej czele. Dzięki swojej zaradności i smykałce do kontaktów międzyludzkich, bardzo szybko wdrożyła się w tę dziedzinę biznesu, na dobre się z nią wiążąc. Ukończyła New York University na wydziale marketingu i public relations, a później przejęła ten sektor w Kravis Security Inc. Czujna obserwatorka i kobieta do rany przyłóż, która rozmowy w potrzebie nie odmówi nikomu.
SAMUEL CRAWFORD
Były partner policyjny i wciąż najlepszy przyjaciel, który zrezygnował ze służby na rzecz dołączenia do Kravis Security. Aktualnie drugi Chief Operating Officer oraz członek zarządu od 2024 roku, który z dokładnością dogląda wszelkich procesów, zachodzących w firmie. Choć z twarzy przypomina raczej przywódcę kartelu, w rzeczywistości przyjazny z niego facet o dobrych manierach i wysokim poczuciu humoru. Przynajmniej raz w tygodniu namawia Chaytona na rundkę w firmowego darta, wierząc, że w końcu z nim wygra. Szczęśliwy mąż i ojciec.
LUCINDA KRAVIS
Kobieta, której powinien dumnie mówić matka, a przy której słowo to nie jest w stanie przejść mu przez gardło. Była CEO, która w akcie zemsty oddała 25-procent udziałów swojej byłej synowej. Wyjątkowo wybredna, trzymająca się swoich ideałów kobieta, do której ciężko dotrzeć, jeśli nie spełnia się wszystkich jej wymagań i oczekiwań. Perfekcjonistka o snobistycznej naturze, zajmująca również stanowisko dyrektorki finansowej w American Express. W biurze Kravis Security bywa raz lub dwa razy w tygodniu i są to dni, w których często pojawia się najwięcej nagłych urlopów, a już tym bardziej, gdy Chayton jest wtedy nieobecny.
CHAYTON KRAVIS SENIOR
Niedościgniony autorytet i ojciec, który odszedł zdecydowanie zbyt wcześnie. Były agent Secret Service, który po zakończeniu służby stworzył Kravis Security. Człowiek sukcesu, o wielu zdolnościach, również tych dotyczących zjednywania sobie ludzi, który na dłoniach Chaytona pozostawił wszystkie niedokończone plany i cele. Brakująca otucha i zrozumienie. Ciążący w głębi smutek i tęsknota. Jego ciało do dziś nie zostało zidentyfikowane po zamachach na WTC. Pochowany wraz z innymi niezidentyfikowanymi ofiarami w 9/11 Memorial & Museum.
Data i miejsce urodzenia:04/07/1984 r. Upper East Side, Nowy Jork
Miejsce zamieszkania:84-43 Avon Street, Jamaica Estates, NY
Miejsce pracy:New York Police Department
Oddział:Special Operations Bureau
Zawód dodatkowy:CEO/COO w Kravis Security Inc.
Cieszyła się, że mimo wszystko nie była najgorsza i zdarzały się jeszcze bardziej beznadziejne przypadki niż ona. Nie lubiła, kiedy coś jej nie wychodziło, miała więc nadzieję, że uda jej się wykazać i z czasem bez trudu opanować techniki, które zaprezentuje jej Kravis.
OdpowiedzUsuń- Dziękuję za wyrozumiałość – uśmiechnęła się, obserwując jego ruchy i starając się je naśladować. Nicolas często wpadał w niekontrolowane wybuchy złości, a choćby najmniejsza umiejętność związana z trzymaniem dystansu mogłaby być dla niej zbawienna, często także wręcz ratująca życie. Często żałowała, że to Niko, a nie Chayton jest jej bratem, ale niestety nikt z nas nie mógł wybrać sobie rodziny w której przyjdzie na świat. Nie lubiła narzekać, poza tym bardzo kochała zarówno ojca, jak i brata, ale ten drugi niemalże codziennie dawał jej w kość i im starsza i bardziej świadoma była, tym zaczęła to wyraźniej dostrzegać i się przed nim bronić.
- No wieeem, ale ostatnio nigdzie nie widuję was razem i założyłam, że może coś tam się u was popsuło. Zresztą, nie możesz być aż tak idealny, musisz zdradzać żonę i pakować się w pikantne związki, nie znasz reguł, jakie panują w naszych sferach? – zaśmiała się, lekko szturchając go w ramie. Jego żona była szczęściarą, że na niego trafiła. Nie dość, że był bardzo opanowany i inteligentny, stronił od afiszowania się ze swoim życiem prywatnym, to jak nie dało się ukryć, był przy tym cholernie przystojny i miał idealne ciało. W ich kręgach niewielu mężczyzn mogło poszczycić się czystym sumieniem, skandale i zdrady były na porządku dziennym i zawsze podziwiała rodzinę Kravis, że mimo środowiska w jakim się obracali, nie lądowali na pierwszych stronach plotkarskich gazet.
- Moje życie byłoby o wiele bardziej barwne, gdyby nie mój nadopiekuńczy ojciec. Nicolas może wszystko, ja nic, nadal upiera się, że nie mogę zrobić licencji pilota, choć wie, że od dziecka kręcą mnie jego wojskowe samoloty – westchnęła, kompletnie nie zgadzając się z decyzjami swojego ojca. Zawsze był wobec niej surowy i wymagający, powtarzając w kółko, że jest spadkobiercą ich rodzinnego biznesu i kiedyś zastąpi go na fotelu prezesa. Lubiła to, już jako nastolatka godzinami przesiadywała w głównej siedzibie firmy i posiadała bardzo dużą wiedzę na temat przemysłu zbrojeniowego, czasem jednak chciałaby po prostu zaszaleć i zrobić coś wbrew wszystkiemu. Nicolas ciągle przynosił ich rodzinie wstyd, wywoływał skandale, jeździł po pijaku, brał jak szalony narkotyki podczas hucznych imprez, jakie urządzał w ich rezydencji, która ciągle wymagała przez to remontów, a mimo to czuła, że to on jest ważniejszy dla ojca.
- Znasz mnie, zamiast przesiadywać ciągle na imprezach i korzystać z życia jak mój kochany braciszek, wolę pozyskiwać dla nas nowych klientów. Zresztą, nie musze się z tym zbytnio wysilać, nasza branża nigdy nie przeżywała takiego rozkwitu jak teraz – wzruszyła bezradnie ramionami, bo choć napięta sytuacja na świecie i konieczność zwiększenia finansowania sektora wojskowego budziła wiele obaw i była przykra dla społeczeństwa, dla kogoś, kto od lat zajmował się przemysłem zbrojeniowym, była niczym żyła złota.
Naomi
Była jedna właściwa odpowiedź na pytanie, ile tak stała pod gabinetem Chaytona. Za długo. O tym, że to niewłaściwy moment, wiedziała od razu, jak tylko usłyszała, co odbywało się za drzwiami, ale była sparaliżowana szokiem do takiego stopnia, że nie drgnęła, póki Rosalie nie trąciła ją ramieniem, a to i tak nie było związane z jej własną wolą.
OdpowiedzUsuńRosalie wiedziała. Nie miało to sensu, ale wiedziała, bo inaczej skąd wywnioskowałaby, że Chayton z nią sypia? Po zobaczeniu tych kilku zdjęć? Przecież to nie były aż takie zdjęcia, żeby od razu przechodzić do podobnych konkluzji. Nawet pismaki nie posunęły do takiej… bezpośredniości. Gorący romans nie od razu musiał oznaczać, że rozchodziło się o seks, to już kwestia interpretacji, ale o to chodziło mediom – żeby ludzie sobie to interpretowali, jak im się podoba. Ale Rosalie nie brzmiała, jakby sobie coś po prostu zinterpretowała. Ona wiedziała i to ta świadomość najpierw uderzyła w Camille, przytwierdzając ją do podłogi. Rosalie wiedziała i nie zachowywała się, jakby chodziło o zwykłe wypowiedzenie jakiejś umowy. Była zrozpaczona, a to co usłyszała później, mogło uderzyć w nią bardziej niż gdyby Chayton nie zostawił żadnych wątpliwości w innej kwestii i potwierdził, że tak, owszem, sypia ze swoją pracownicą.
Troppo lungo, Camille.
— Ja tylko… — zaczęła dukać, kiedy pan Kravis sprawnie nakładał swoją maskę i wyszedł zza swojego biurka, zmierzając w jej kierunku. Słowa z trudem formowały się w jej głowie, zajętej jeszcze tym, co zdążyła usłyszeć. W dodatku zapomniała na chwilę, po co tak właściwie tutaj przyszła. W ogóle sprawiała wrażenie, jakby zupełnie nie wiedziała, gdzie jest i dlaczego, była tak zdezorientowana. I zmęczona i to nie tylko brakiem snu.
Dopiero kiedy pan Kravis sięgnął po teczkę, którą trzymała, przypomniała sobie, co takiego potrzebowała, ale wcale nie poczuła się jakoś lepiej. Dalej była trochę pogubiona, jakby to, czego była świadkiem wywołało nagły, twardy reset systemu, który teraz potrzebował dłuższej chwili, żeby się wybudzić.
Rosalie wiedziała.
Sięgnęła palcami do krzyżyka i nagle sytuacja w łazience wydała jej się jeszcze dziwniejsza, ale tylko na chwilę, bo jednocześnie zaczęło to nabierać więcej sensu. Camille nie miała odpowiedzi na wszystkie pytania, które teraz zrodziły się w jej głowie, ale teraz nie były one niezbędne, by zacząć wysnuwać swoje podejrzenia.
Pan Kravis jej za coś podziękował, więc odruchowo na niego spojrzała, kojarząc wszystko trochę wolniej niż zazwyczaj. Za wolno. W takim przypadku najrozsądniej było skinąć tylko głową. I upewnić się, że ma pięty przyklejone do podłogi. Po chwili Chayton o coś zapytał, a ona tylko na niego patrzyła jak na jakieś nietypowe zjawisko. Nie wyglądał już, jakby w złości miał wgnieść ręce w swoje drewniane biurko. Ale nie wyglądał w porządku. Mówił spokojnie, nie wydawał się spięty i nabuzowany, ale mimo to Camille nie wierzyła, że wszystko w jednej chwili wróciło na swoje miejsce. Miał maskę i może wiedziała o niej tylko dlatego, że widziała, jak musiał doprowadzić się ze swoimi emocjami do względnego ładu, ale nagle zaczęła zastanawiać się, ile razy zakładał ją niezauważenie. Na jak długo. Jak często.
Czy nosił jakąś bez przerwy? Czy ciążyła mu tak, jak maska szczęśliwego małżonka, tylko była mu do czegoś bardziej potrzebna? Jeśli tak, jeśli coś za nią skrywał tak starannie i skrupulatnie, to na pewno miał ku temu powód i nie należało dokładać mu trosk. Trzymanie masek przy twarzy było ciężkie samo w sobie.
— W porządku. — Kłamstwo.
Nie spała, nic jeszcze dzisiaj nie zjadła, nawet nie zajrzała do swojej szuflady ze słodyczami, kawy też za bardzo nie wypiła, za to zdążyła się nią porządnie oblać. Debugowała kod, który nie pamiętała, kiedy w ogóle napisała. Nie wspominając o dwugodzinnej rozmowie z HR i o tym, że wpadła na Rosalie w łazience, mogła wyjść na czysto ze stwierdzeniem, że nie, nie było w porządku i czuła się beznadziejnie. Poza tym zaczynała czuć się jeszcze gorzej po tym, co przed kilkoma minutami usłyszała, ale to była ostatnia rzecz, o jakiej chciałaby teraz wspominać.
UsuńCo do kwestii atmosfery w biurze na niższym piętrze, nie miała jeszcze okazji jej doświadczyć. Pół dnia była nieprzytomna, więc cokolwiek się działo, po prostu do niej nie dotarło, także jeśli Chayton pytał tylko w tym kontekście, to nawet nie kłamała. Wtedy naprawdę było w porządku, bo nie zdążyła jeszcze się przekonać, czy biurowe status quo zostało jakoś mocniej zaburzone przez artykuły, które trafiły do sieci.
— Zaniosę je do recepcji. Trzeba to dzisiaj wysłać. — Uniosła lekko teczkę, robiąc pół kroku w tył. — To Stephanie. To ona pomyślała. Ja tylko sprawdziłam. I wiem, że pan nie zapomina, ale… Przekazałam je jakiś czas temu, a dzisiaj jest ostatni dzień. — Wyglądało to tak, jakby próbowała mu jeszcze wytłumaczyć, co tu robiła, jakby to nie było oczywiste, że sam się wszystkiego domyślił. Brakowało jeszcze, żeby wspomniała, że przecież nie czyta w myślach i że nawet najlepszym zdarza się zapomnieć, by odhaczyć wszystko na liście oczywistości, o których nie trzeba mówić.
Kolejny krok w tył. Ucieczka spojrzeniem. Już miała się odwrócić i sobie pójść, bo przecież dokumenty same do recepcji nie dotrą, ale jeszcze na moment znieruchomiała i westchnęła, jakby biła się ze swoimi myślami.
— Wiem, że to nie moja sprawa — powiedziała po chwili, nagle zupełnie zmieniając sposób wypowiedzi. Nie mówiła tak, kiedy zamierzała uruchomić swoje procesy ewakuacyjne, ale też to co chciała powiedzieć, nie miało z nimi nic wspólnego. — Ale wydaje mi się, że wie. Za nim do pana przyszła, wpadłam na nią w łazience. Mówiła, że gdzieś widziała już mój krzyżyk… — Nie sądziła, by musiała dokładnie precyzować, o co jej chodziło.
Rosalie zwróciła uwagę na krzyżyk, który nie rzucał się w ogóle w oczy i nawet jeśli nie znajdował się pod materiałem ubrań, to dzisiaj lądował na kolorowym, jaskrawym nadruku i naprawdę ciężko było go dostrzec tak po prostu. Chyba, że wiedziało się, że można go tam znaleźć i jasne, Rosalie mogła zauważyć go na zdjęciach, ale to w dalszym ciągu był zupełnie pospolity, złoty krzyżyk. Nie był nawet specjalnie ładny. Był zwyczajny. Poza tym dlaczego miałaby w ogóle patrzeć na krzyżyk, skoro na zdjęciach było wyraźnie widać twarz Camille?
Cam nie powiedziała nic więcej. Nie popatrzyła już na Chaytona, tylko odwróciła się i oddaliła się w stronę windy. Wyjście z windy było mniej jednoznaczne, niż zejście po schodach, tak podpowiadał jej instynkt. Powiedziała mu o tym, bo wydawało jej się, że lepiej, żeby wiedział, choćby po to, by mógł się lepiej przygotować pod kątem swoich spraw związanych z rozwodem.
Odniosła teczkę do recepcji, upewniając się, że dokumenty zostaną dzisiaj wysłane i wróciła do swojego biurka. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że nawet nie spytała pana Kravisa, jak on się czuje, czy wszystko w porządku, czy jest gorzej niż podejrzewał, że będzie… Przyszła, załatwiła to, co było do załatwienia i poszła. Zwiała, dokładniej rzecz ujmując. Nie porozmawiali. Mogła zasłonić się ostrożnością, przecież to nie byłoby nic dziwnego, nawet między nimi, że zachowywała się tak powściągliwie i to jeszcze w obecnej sytuacji, kiedy dopiero co do sieci trafiły sugestywne artykuły i zdjęcia z nimi w rolach głównych, ale prawda jest taka, że nawet o tym w tamtej chwili nie pomyślała. Do tego nie czuła się dobrze ze świadomością, że tak to wyglądało, że tak po prostu… nie porozmawiali.
Czy pan Kravis widział, jak nakładała na twarz swoją maskę? Czy wiedział?
Westchnęła ciężko i bezwiednie rozejrzała się po biurze, czego zaraz pożałowała.
Wszyscy wiedzieli. I nagle zrobiło się jej jeszcze gorzej, bo tak jak normalnie nie umiała czytać z ludzkich twarzy, tak teraz każda twarz wydawała się wyrażać tylko jedno. Było to irracjonalne przeczucie, miała tego świadomość, ale po prostu było to silniejsze i nakładało się na wszystko inne. Nie było możliwości, żeby wszyscy wiedzieli, nie było nawet możliwości, żeby ktokolwiek wiedział cokolwiek, ale Camille nie była teraz w stanie, by przepchnąć to przez cały mętlik, jaki miała w głowie.
UsuńPopatrzyła na ekrany i wpatrywała się w nie uporczywie przez kilkanaście długich sekund. Musiała sobie powtórzyć, dlaczego w ogóle tu była, musiała sobie to przypomnieć, bo bez tego nie miałaby odpowiednio dużo samozaparcia, by wytrzymać do końca dnia i udawać, że wszystko jest w porządku. Tak bardzo nie cierpiała być w centrum zainteresowania… Ale to nie miało znaczenia i to nie mogło mieć znaczenia. W ostatecznym rozrachunku nie chodziło o pana Kravisa ani o to, czy z nim sypiała, czy komuś to przeszkadzało albo sprawiało przykrość. To nie o to chodziło. Chodziło o strach, który przesiąkł pod skórę tak głęboko i tak dawno temu, że już nie myślała o nim na codzień, a który był tak naprawdę pierwotnym motorem jej działań.
Ten strach był gorszy od podejrzliwych spojrzeń kolegów z pracy, od ich szeptów i urywanych rozmów. Ten strach był gorszy od wszystkiego, dlatego Camille wracała do niego w ostateczności, bardzo rzadko i tylko wtedy, kiedy naprawdę miała wrażenie, że gorzej nie będzie. Wtedy przypominała sobie, że owszem, może być gorzej i dlatego robiła wszystko, by nigdy do tego nie dopuścić. Dlatego tak bardzo chciała tu pracować. Dlatego tu była.
— Mio caro?
Była w domu. Był wieczór. Była ciocia.
— Mangerai qualcosa? Sto appena finendo…
— Sì, grazie. — Opadła na krzesło i położyła głowę na małym stoliku jadalnianym, który stał w ich kuchni.
Florence odwróciła się przodem do siostrzenicy z rozchylonymi ustami. Chciała ją o coś zapytać albo nawiązać do tego, co wydarzyło się z Lucasem, ale wystarczyło, że rzuciła jedno spojrzenie i zrezygnowała z tego zamiaru.
Zjadły w ciszy. Ich mały łazienkowy rytuał również przebiegł w ciszy. Camille potrzebowała ciszy, dlatego za nim poszła do swojego pokoju, przytuliła się do cioci z wdzięcznością. Flo pogłaskała ją czule po plecach i ucałowała w skroń, o nic nie pytając i w ogóle nic nie mówiąc, a potem wypuściła siostrzenicę z objęć, by ta mogła zmierzyć się z kolejną bezsenną nocą.
I kolejną. I kolejną. I kolejną. I przestała w końcu liczyć, bo nie miało to znaczenia. Nie o to w końcu chodziło.
Camille Russo
Po kilku dniach Camille przyzwyczaiła się do wielu rzeczy i choć dalej czuła na sobie spojrzenia albo słyszała poszeptywania za plecami, nie pozwalała, by tak ją to dotykało. Zaczynała myśleć o czymś innym, przypominała sobie najdłuższe pacierze, jakie znała i spoglądała przed siebie, jakby nikogo przed nią nie było. Siadała przy swoim biurku, zakładała słuchawki i nie ruszała się z miejsca, jeśli nie było to konieczne, czyli właściwie tylko na spotkania Tytanów. Otoczona dwoma sporymi ekranami, figurkami i maskotkami superbohaterów i z muzyką w uszach mogła udawać, że jest gdziekolwiek. Mogła udawać, że nikogo dookoła nie ma, nawet jeśli niektóre spojrzenia próbowały wypalić w niej dziury. Mogła zamknąć się w swoim świecie, gdzie nie liczyło się nic poza pracą. Była bardziej nieprzystępna niż zwykle, ale czuła się dzięki temu bezpieczniej i mogła odciąć się od tego wszystkiego, co ją rozpraszało: poczucie bezradności, frustracja, zakłopotanie, smutek. Tęsknota.
OdpowiedzUsuńSarah i Stephanie próbowały ją z tego stanu wyciągnąć, niepocieszone i zmartwione, że ich koleżanka otaczała się na powrót swoją skorupką. Naprawdę się starały, żeby Camille nie odczuła, że reszta biura szepcze po kątach i snuje domysły, namawiały na wspólne lunche, kawę na tarasie, jakieś wyjścia po pracy, ale spotykały się z apatyczną odmową w postaci słabych wymówek. Doszło nawet do tego, że James przestał ją zaczepiać, a Alan próbował zagadywać o ostatnio wypuszczone filmy, bo był jedynym członkiem zespołu, który jakkolwiek orientował się w produkcjach Marvela lub DC. Cam to widziała, dostrzegała, że mimo mieszanej atmosfery w biurze, Tytani jednoznacznie dawali jej do zrozumienia, że dla nich całe to medialne zamieszanie nie zrobiło większego wrażenia i ich stosunek do niej pozostał niezmienny. I to nie tak, że było jej to obojętne, co po prostu obawiała się, że jeśli teraz opuści gardę nawet tylko w stosunku do nich, wszystko inne znów zacznie do niej docierać i będzie ją rozpraszać. Że jeśli uchyli drzwi tylko trochę, to wszystko, co czaiło się za nimi, z hukiem je wywarzy, a ona znów poczuje się osaczona i przytłoczona. A w takim stanie na dłuższą metę nie dałaby rady pracować i w ogóle normalnie funkcjonować, nie wtedy, kiedy nie mogła spać. Wiedziała to już z autopsji i był to błąd, którego nie mogła popełnić drugi raz. Nie była postacią z komiksów i choć przyznawała to z trudem, miała mnóstwo ograniczeń, które nauczyła się brać pod uwagę. Poza tym, tak było łatwiej i to pod wieloma względami. Nie musiała się tak z niczym pilnować, kiedy od samego początku przychodziła z nastawieniem, by nie odrywać spojrzenia od ekranów, palców od klawiatury i nie ściągać słuchawek.
Trochę ciężej było, kiedy nie znajdowała się w biurze. Traciła wtedy trochę tej motywacji, by trzymać stabilnie swoją skorupę wokół siebie i nachodziły ją różne myśli, które skutecznie psuły jej nastrój i odbierały ochotę na wszystko. Miała wrażenie, że w trakcie tego całego zamieszania z paparazzi, coś ważnego zniknęło z jej życia i była to bardzo dołująca strata. Ale z drugiej strony w praktyce niewiele się przecież tak naprawdę zmieniło. Nie udzielała się towarzysko. Dużo pracowała. Jadła nieregularnie. Spała tylko trochę mniej i zdecydowanie gorzej, niż zwykle. Była trochę bardziej wyczulona na otoczenie wokół biurowca, ale na szczęście nie musiała jeszcze sprawdzać, czy umiałaby zachować zimną krew pod ostrzałem pytań ludzi z mikrofonami. Niby wszystko było w normie, skoro praca wypełniała jej najwięcej czasu, a jednak dręczyło ją poczucie, że jest dużo okropniej, niż wskazywałoby na to zestawienie, w którym namiętnie pomijała jeden istotny czynnik. Oczywiście robiła to nieumyślnie, bo nie chciała skruszyć swojej skorupki, ale i to po pewnym czasie stało się w końcu czymś normalnym, co weszło pod skórę i swędziało tylko czasami.
Zdążyła zupełnie stracić poczucie czasu pod względem upływających dni. Zdarzyło się nawet, że prawie wyszła do pracy w sobotę, a nie zrobiła tego tylko dlatego, że dostała piłką w nos i zdziwiła się, że o tej porze jakieś dzieciaki grały na ulicy zamiast być w szkole. Coś ją wtedy podkusiło, by zerknąć na wyświetlacz telefonu i utwierdzić swoje przeczucie, że to nie jest środek tygodnia tylko weekend. Po prostu wszystkie dni wyglądały zbyt podobnie, by Camille miała jakiś punkt odniesienia i mogła je z automatu na bieżąco rozróżniać. To już nawet nie była monotonia, to była głęboka obojętność, w której liczyła się tylko praca. Ale tak było lepiej. Bezpieczniej. Łatwiej. Drobne odchyły miały miejsce z dwa razy, kiedy Camille rutynowo została umówiona na z dwie randki z jakimiś nowo upatrzonymi kawalerami, ale to nie były spotkania, które mogły zapaść jej w pamięć. Ot, jedna z wielu prób swatania jej, której i tak głównym celem było uciszenie pogłosek, jakoby miałaby dziać się coś poważnego między nią a Lucasem.
UsuńNie wiedziała, jaki to był dzień tygodnia, kiedy pewnego razu wróciła do domu i pierwsze, co zastała, to obcego mężczyznę siedzącego w kuchni przy ich jadalnianym stoliku. Facet siedział sobie, jakby nigdy nic, może wyglądał na trochę podenerwowanego, ale kiedy tylko zauważył Camille, jego oczy rozbłysły zbyt mocno, jak na kogoś, kto czekał na swoją randkę w ciemno. W dodatku Cam nie kojarzyła, by ciocia wspominała o czymś takim, a sam facet… Ten facet nie wyglądał jak typ, z którym ciocia próbowałaby ją ustawić. Nie był ani trochę przystojny i nie wydawał się nawet w najmniejszym stopniu czarujący.
— Camille, czemu mnie nie uprzedziłaś, że zaprosiłaś swojego kolegę z tych twoich gier w kostiumach? — Ciocia wróciła do kuchni ze słoikami domowego sosu pomidorowego w rękach, nim Camille zdążyła sama o cokolwiek zapytać. Florence stanęła przy kuchence, na której już coś się gotowało i zaczęła się krzątać po kuchni, przygotowując kolację.
Gry w kostiumach? Kolega? Zaprosiła? Kiedy ostatni raz bawiła się w cosplay albo zaprosiła kogokolwiek do domu, żeby teraz wejść do kuchni i patrzeć na obcego faceta, który niby miał być jej kolegą.
— Wpadliśmy na siebie dopiero dzisiaj, proszę pani. W dodatku Camille spieszyła się do pracy — wtrącił mężczyzna, a właściwie chłopaczek, bo im dłużej na niego patrzyła, tym młodszy jej się wydawał niż na początku założyła.
— Nie wspomniałaś też, że byłaś w jakiejś gazecie. Niczym się nie chwalisz, Camille, absolutnie niczym. Wiesz, Paul, o tym, że zostałą królowa balu, dowiedziałam się miesiąc po imprezie i to od sąsiadki?
— Pamiętam ten bal! Stare dobre czasy w Fort Hamilton, co nie, Cam? — Nieznajomy, który przedstawił się cioci jako Paul, wyszczerzył się do niej i Camille poczuła, jak po plecach przechodzą ją ciarki.
Che diavolo?
— Przepraszam, ale kim ty tak właściwie jesteś? — spytała, mając sto procent pewności, że nie zna tego gościa, ale to co mówił, wskazywało na to, że on zna ją.
— Paul Barn. Ten od gazety, w której ostatnio się pojawiłaś i nie wspomniałaś o niczym pani Russo.
— Mówiłam ci Paul, mów mi Florence!
Camille zamarła i sądząc po zadowolonej reakcji faceta, było to bardzo widoczne, więc całe szczęście, że ciocia stała do nich plecami. W ciągu następnych kilku minut udawała, że tak, przypomniała sobie, kim jest Paul Barn, bo chciała zyskać trochę czasu i pomyśleć, co powinna teraz zrobić, przy okazji odganiając od siebie nasuwające się pytania, skąd jakiś dziennikarzyna wziął się u niej w domu i wiedział, do jakiego liceum chodziła i nie tylko. Jednak nawet gdyby dać jej całą wieczność, nie wpadłaby na to, co najlepiej w takiej sytuacji zrobić, a była to sytuacja dosyć… pokrętna. Trzydzieści trzy procent zebranych nie znało prawdy wcale, a inne trzydzieści trzy procent wiedziała zdecydowanie za dużo, by móc je zlekceważyć. I była to sytuacja, o której nie uprzedziły ją żadne HR.
Dlatego po kilku minutach Camille wyszła do łazienki na piętrze pod pretekstem odłożenia torebki i przebrania się w jakiejś bardziej domowe ubrania, a gdy tylko znalazła się za drzwiami, od razu wyciągnęła telefon i wybrała jeden jedyny numer, jaki przychodził jej teraz do głowy.
Usuń— Przepraszam, że dzwonię — zaczęła od grzeczności, starając się nie brzmieć jak spanikowana dziewucha. — Ale właśnie wróciłam do domu i… — wzięła głębszy wdech, bo to co chciała powiedzieć, nawet dla niej samej nie brzmiało wiarygodnie. — W mojej kuchni siedzi dziennikarz od tych… portali. I rozmawia z moją ciocią. I wie o mnie dużo rzeczy. I to jest sytuacja, o której nikt z działu kadr mi nie powiedział, że może się wydarzyć, proszę pana, więc przepraszam, że dzwonię, ale nie wiem, co mam robić. Powiedział cioci, że jest moim kolegą i proszę mi wierzyć, na jej miejscu też bym dała się nabrać. — I tyle było z tego, by nie dać po sobie poznać paniki. Camille w sekundę nabrała takiego tempa, że bardziej oczywista być teraz nie mogła. — Naprawdę nie wiem, proszę pana…
Camille Russo
Od dziecka miała problem z tym, aby przeciwstawić się ojcu lub bratu, a nagła śmierć jej matki tylko to spotęgowała. Wiedziała, że powinna o siebie zawalczyć i robić to, na co ma tylko ochotę, ale martwiła się, czy takie decyzje nie wpłyną negatywnie na stan zdrowia ojca. Nie wyobrażała sobie, aby mogła go stracić, a po tym, jak jej matka popełniła samobójstwo, przeszedł już stan przedzawałowy i musiał na siebie uważać.
OdpowiedzUsuń- Nie, raczej by tego nie zrobił. Wie, jak ważna jestem dla firmy, a Nicolas nijak nie nadaje się do tego, aby kiedyś to przejąć - westchnęła, poprawiając gumkę na włosach. Jej brat prędzej przegrałby cały majątek w kasynie, niż poświęcił choć jeden dzień na zrobienie czegoś dla dobra ich rodzinnego interesu. Ojciec nigdy nie musiał grozić jej pozbawieniem dostępu do rodzinnego majątku, wiedział, że pieniądze nie były dla niej najważniejsze, poza tym bez trudu znalazłaby zatrudnienie w firmie z podobnej branży, będąc przy tym w stanie samodzielnie się utrzymać.
- Znasz mnie i wiesz, jak cholernie zawsze wszystko przeżywam. Nie potrafię odmówić ani ojcu, ani bratu, choć Niko doprowadza mnie do szewskiej pasji i coraz częściej mam ochotę go zamordować - mruknęła, naśladując przy okazji ruchy, które pokazywał jej Chayton - Nie wiem, boję się, że gdybym zrobiła coś wbrew ojcu, on jeszcze bardziej podupadnie na zdrowiu, albo co gorsza, umrze i co wtedy? Nigdy w życiu bym sobie później tego nie wybaczyła - zdeklarowała, nawet nie chcąc wyobrazić sobie takiej sytuacji. Jej matka od lat chorowała psychicznie, potrafiła przy tym świetnie manipulować zarówno mężem, jak i dziećmi, przez co Naomi mimo pełnoletności czasem wciąż zachowywała się niczym mała, bezbronna dziewczynka bez własnego zdania. Raz w życiu zignorowała szantaż ze strony matki, a zaraz po tym znalazła jej zakrwawione ciało w łazience, a obraz ten wciąż nawiedzał ją w koszmarach sennych i dręczył poprzez nieustanne wyrzuty sumienia.
- Zresztą, jestem beznadziejnym przypadkiem i pewnie w ogóle bym się do tego nie nadawała. Ba, nawet głupiego związku nie potrafiłam utrzymać. Tak, Max mnie zostawił, cudownie, prawda? Nicolas czasem ma rację, kiedy nazywa mnie chodzącą porażką - odetchnęła głęboko, usiłując przy tym powstrzymać zbierające się w kącikach oczu łzy. Sama już nie wiedziała, czy przyszła tu po to, aby potrenować, czy jednak podświadomie skierowała swoje kroki do Chaytona, aby się mu wyżalić i wygadać. Nawet jeśli nie do końca nadawał się na pocieszyciela i wiedziała, że na chłodno ocenia wszelkie sytuacje, nie miała w życiu wiele osób, którym mogła zaufać tak, jak jemu.
Naomi
Evans z zachwytem przyglądała się wysokiemu, przestronnemu wnętrzu. W swojej prostocie było niezwykle eleganckie, meble smukłe, bardzo wygodne. Ktoś, kto dbał o tę przestrzeń, doskonale wiedział, co robi. I choć miejsce było wytworne, to Hazel w swojej prostej koszuli i jeansach czuła się tutaj swobodnie. Wokół niej sporo było ludzi ubranych w podobny sposób, ale też trochę takich, którzy ubrali się dużo bardziej formalnie. Było to zatem miejsce, w którym każdy mógł odnaleźć coś dla siebie. O ile miał odpowiednio zaopatrzony portfel. Hazel jeszcze nie widziała cen, jakie przypisane były do poszczególnych pozycji, ale zakładała, że do każdej obowiązkowo naliczony był napiwek za obsługę. Nigdy nie była w takim miejscu. Raz, że rzadko jadała na mieście, a dwa – że wybierała lokale o parę klas niżej niż Eleven Madison Park.
OdpowiedzUsuńChciała wstać, kiedy zauważyła Chaytona, ale nie zdążyła, bo ten po chwili siedział już naprzeciwko. Gdy oboje mieli szklanki z wodą, mogli swobodnie rozpocząć rozmowę, bo nikt z obsługi aktualnie im nie przeszkadzał.
— Cześć — przywitała się i jednak lekko uniosła się na krześle, ściskając delikatnie jego dłoń. — Z nas dwóch to pewnie jestem tą mniej przepracowaną osobą — dodała, choć pewności nie miała. Być może jednak Kravis był rozsądniejszy od niej i dbał o odpowiednią higienę snu. Hazel w tygodniu rzadko spała więcej niż pięć godzin i liczyła po cichu na to, że to się zmieni, kiedy zatrudni swoich pierwszych pracowników, którzy będą realizować jej projekty, a ona będzie nadzorować… Ostatnio pragnienia rozbudowania firmy były coraz silniejsze, a wiązało się to z tym, że Hazel zwyczajnie w świecie była przemęczona. I zakładała po cichu, że w Święto Dziękczynienia zrobi sobie dłuższą przerwę, być może nawet wyjedzie poza granice miasta.
— Nie mogę powiedzieć, że twoja matka była potulna jak baranek… — odpowiedziała, śmiejąc się cicho. Chwyciła po kieliszek z wodą i zrobiła niewielki łyk. Miała wrażenie, że tutaj nawet woda smakowała inaczej. — Nie zjadła mnie, jak widać — dodała. — Mam nadzieję, że w przyszłym tygodniu będę w stanie oddać jej całość. Wstępnie umówiłam się na środę. Liczę na to, że w razie czego doniesiesz mi co do opinii pani Kravis, bo wątpię, żeby powiedziała mi coś więcej niż dwa słowa. Wiesz… — zaczęła dość niepewnie, bo wiedziała, że jest to spotkanie biznesowe, ale wolała, żeby Kravis i inni goście lokalu nie słyszeli, jak burczy jej w brzuchu. — Nie będę ukrywać, ale chętnie bym coś przekąsiła.
Hazel Evans
Oparła się plecami o drzwi i zsunęła się powoli na ziemię, cicho wzdychając i zaczesując włosy do tyłu. Odchyliła głowę i przymknęła oczy. Przez moment próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz rozmawiali, ale jak tylko uderzyło w nią to wspomnienie, natychmiast tego pożałowała. To było okropne wspomnienie i okropne uczucie, a jak dodać do tego jeszcze wszystko inne, co było potem, jak to się potoczyło i jak się rozwinęło – cała ta pusta przestrzeń, która się wytworzyła między nimi… Jak daleko to zaszło, żeby nawet raz nie obejrzała się za siebie i nie napotkała jego spojrzenia. A teraz dzwoniła do pana prezesa w panice i było to chyba najlepsze uczucie, jakie ją ostatnio spotkało i którym nie mogła się w tej chwili w żadnym stopniu nacieszyć.
OdpowiedzUsuńNaprawdę chciała być spokojna. Nienawidziła, kiedy emocje wymykały jej się spod kontroli, ale prawda była taka, że Camille całymi dniami gdzieś je w sobie wszystkie blokowała. Wróciwszy do domu, do miejsca, gdzie z grubsza nie musiała się obawiać, że jeśli nagle sobie trochę odpuści, to wystawi się na ostrzał krzywych spojrzeń, mogła zregenerować swoją wytrzymałość do pewnego stopnia. Głowa odnajdywała sobie jakieś wentyle na odpoczynek, ciało czuło się pewnie otoczone domowym powietrzem i zapachami, nie było nikogo, kogo musiałaby się obawiać. Nie było Chaytona, żeby powstrzymywać się od wodzenia za nim spojrzeniem, nie było koleżanek, które nie chciały dać za wygraną i pozwolić jej tkwić między ścianami skorupki wypełnionej popłochem i przesadną ostrożnością. W domu podświadomie pozwalała sobie odetchnąć, a gdy zrobiła to dzisiaj, zamykając za sobą drzwi wejściowe i przekraczając próg kuchni, poczuła, że nie może wziąć następnego wdechu. Jak mogła być spokojna, skoro nagle nie mogła swobodnie oddychać we własnym domu?
— Nie jestem pewna, ale zbir chyba nie nawiązywałby bez przerwy do tego, że moje zdjęcia trafiły do gazety, by szantażować mnie emocjonalnie? Prawda? — pytała całkiem serio, starając się jednocześnie uzasadnić, dlaczego założyła, że nieznajomy to dziennikarz, a nie jakiś inny obcy, który uznał, że warto wprosić się do jej domu na kolację. — Wiem, że technicznie to nie była gazeta! — dodała, jakby to rzeczywiście było takie istotne dla sprawy. — I nie zdążyłam dotrzeć do etapu, kiedy próbuję go wyprosić. Kiepsko sobie radzę z psychologicznymi gierkami, a on ma do tego przewagę — wyznała, nie czując się z tego powodu zbyt dumnie, dlatego powiedziała to trochę mniej wyraźnie. Pod tym względem zaliczyła wielki falstart, to prawda i jedyne, co miała na swoje usprawiedliwienie, to że została wzięta całkowicie z zaskoczenia i to w chwili względnej słabości.
Nie musiała chyba wspominać, że miała też mocno ograniczone pole działania ze względu na obecność cioci. Oczywiście, że nie powiedziała jej o artykułach i choć liczyła się z tą minimalną szansą, że i tak one do niej dotrą, w ogóle nie zakładała, że miałoby do tego dojść w taki sposób. To nie mieściło się przecież w głowie, to było całkowicie bez sensu, żeby w ogóle brać coś takiego pod uwagę, więc Camille nawet nie przepracowała sobie żadnych symulacji obejmujących taki scenariusz. Przypadkowe kliknięcie w artykuł w trakcie codziennego przeglądania telefonu? Tak. Nieprzypadkowe kliknięcie? Tak. Donos od sąsiadów albo od kogoś z restauracji, w której pracowała? Tak. Od gorliwego dziennikarza, kimkolwiek był ten cały Paul Barn? Nie. Trzy razy nie.
Sytuacja wydawała jej się jeszcze gorsza, niż może w rzeczywistości była, ze względu na ten falstart. Nie zareagowała tak, jak powinna, od razu, a teraz miała wrażenie, że jest trochę za późno. Przyklepała, że Paul Barn to jej jakiś znajomy, na którego wpadła dzisiaj przed pracą i zaprosiła na kolację do domu. Spanikowała i to do takiego stopnia, że nie pomyślała, że przecież mogła się z tego tak po prostu wycofać i nie byłoby to najtragiczniejsze posunięcie.
— Nie powtórzę dokładnie wszystkiego, co powiedział — westchnęła ciężko, od razu wiedząc, że nie byłaby w stanie. Nie miała na to czasu ani tym bardziej głowy. — Facet mówi o takich rzeczach, jakby chodził ze mną do szkoły albo przynajmniej przestudiował wszystkie kroniki z mojego rocznika. Jakby naprawdę był moim kolegą — wyjaśniła, podnosząc się z podłogi i zerknęła na ekran, by sprawdzić, ile trwało już połączenie. — Zaraz muszę do nich wrócić — uprzedziła wyraźnie niepocieszona, przykładając telefon z powrotem do ucha. — Przepraszam, że zawracam panu głowę, naprawdę. Boję się trochę reakcji cioci, ale nie wiem też, czy wiem, jak się zachować albo co powiedzieć, żeby… żeby było zgodne z instrukcjami od działu kadr, a nie chcę zaszkodzić. — Chciała powiedzieć, że spanikowała, ale to było chyba oczywiste, dlatego zrezygnowała z dalszego samobiczowania się. Na to jeszcze znajdzie czas. — Po prostu… pomyślałam o panu jako pierwszym, żeby poprosić o pomoc — szepnęła, przymykając oczy. — Mówił pan, żebym nigdy więcej nie myślała, że to głupie… — dodała jeszcze ciszej, bardzo cicho i bardzo niepewnie.
UsuńCamille Russo
Hazel uniosła brew, kiedy usłyszała jego słowa. Była zdziwiona i to naprawdę, bo w jej obecności matka Chaytona nie okazała żadnego zadowolenia. Nie okazała też niezadowolenia, co było miłe, aczkolwiek… może dla kogoś innego niż Hazel byłoby to niewystarczające. Jeszcze nie tak dawno Evans przejmowała się każdym humorkiem klientów, ale zrozumiała, że chodzi tu przecież o to, żeby wykonać swoją robotę dobrze, zgodnie z pierwotnym życzeniem klienta a nie jego późniejszymi kaprysami. Hazel kiedyś pozwalała klientom na modyfikacje projektów nawet w ostatecznej fazie szycia, teraz wyznaczała im termin, którego nie mogli przekroczyć, jeśli chcieli nanieść ewentualne poprawki. Zmęczyło ją często zaczynanie niemal od zera w momencie, kiedy zbliżała się ważna uroczystość na którą miała mieć gotową dla klienta kreację.
OdpowiedzUsuńPrzeglądała menu, ale część uwagi nadal poświęcała temu, co mówił Kravis. Uśmiechnęła się nawet delikatnie, na krótki moment odkładając kartę na stół.
— Jestem w takim razie… zadowolona? — odparła. Hazel rzadko kiedy była niezadowolona ze swojej pracy. Jeszcze nie doszła do tej granicy bliskiej wypaleniu, żeby czuć zniechęcenie. Nawet jeśli coś jej nie wychodziło, bardzo szybko poprawiała te drobne niedoskonałości i wcale się przy tym nie poddawała. Nie narzekała, chociaż mogła. Czy była pracoholikiem? Czasami tak się czuła, ale swoje przepracowanie zrzucała na karb tego, że chce rozkręcić swój interes w należyty sposób. I wtedy będzie mogła odpocząć.
— Mogę wam załatwić kartę stałego klienta. Chyba będę musiała nad czymś takim pomyśleć. I oczywiście, zawsze zagwarantuję wam priorytetowość, jeśli będzie wymagała tego sytuacja. Żeby się czasem pani Kravis nie niecierpliwiła — dodała i wróciła do analizowania menu. Było proste, niezbyt rozbudowane, ale przez dłuższą chwilę nie wiedziała na co się skusić. Mięso? Czy ryba? Sałatka? Czy coś mącznego? Wiedziała jedynie tyle, że robi się głodna, dlatego szybko wyeliminowała sałatki ze swojego ewentualnego wyboru.
— Skuszę się na ten makaron z borowikami. I może… jakieś wino? — spojrzała na Kravisa, zauważając, że ten do swojej karty w ogóle nie zajrzał. Nie przywykła do jadania w takich miejscach, w ogóle odwykła do jadania w restauracjach. Nie znała się też na winach, ale wiedziała, że tutejsza obsługa nie pozwoli dokonać jej złego wyboru. Podobnie zresztą jak Chayton. Miała wrażenie, że jest tutaj stałym bywalcem, przynajmniej tak mogła zawnioskować po tym, jak pewnie się tutaj zachowywał i z jaką pewnością podchodzi do niego obsługa.
Hazel była ciekawa tematu, dla którego Chayton zaproponował spotkanie. Była równie ciekawa tematu, nawet gdyby mieli jeść w Burger Kingu. Ostatnio los uśmiechał się do niej odrobinę łaskawiej, dlatego też bez wyrzutów sumienia i bez wrażenia uciekającego zarobku, zgodziła się na to spotkanie w piątkowy wieczór.
— Chyba często tu bywasz, co? A może to twoja restauracja? — spytała, kiedy nagle ją oświeciło. Oczywiście, że wypowiadała się w żartobliwym tonie, ale nie chciała jeszcze przez chwilę rozmawiać o pracy. Ani wracać do tematu matki Chaytona. Chciała wykorzystać tę część wieczoru na przyjemny relaks.
Hazel Evans
Kiedy usłyszała, że dobrze zrobiła, poczuła, że trochę jej lżej na płucach i że coś, co okręcało się wokół żołądka, odwinęło się całkowicie. Ulżyło jej, ale w taki sposób, na jaki sama by nie wpadła. Nie spodziewała się poczuć teraz żadnej ulgi, biorąc pod uwagę to, że na dole dalej siedział jakiś nieznajomy typ, ale ta ulga wydawała się nie mieć z tym w ogóle nic wspólnego. Chodziło o to, że zaufała panu Kravisowi i chciała ufać dalej, ale miała w sobie mnóstwo obaw, że od tamtego czasu, że w trakcie całego zamieszania z odkręcaniem szkód, jakie narobiły artykuły, byli już w zupełnie innych miejscach niż wtedy i to, co było wtedy, nie miało teraz racji bytu. Camille nie brała takich rzeczy za pewnik, nie za pierwszym i pewnie nawet nie za drugim razem, bo bała się zawodu, jaki mógł ją spotkać, gdyby okazało się, że popełniła błąd albo zrozumiała coś inaczej. Ale teraz nic takiego się nie stało, wszystko było w porządku, a nawet lepiej, ponieważ pan Kravis podtrzymywał swoje wcześniejsze słowa. Zaufała mu i mogła to robić dalej i było to niesamowicie dobre uczucie, zyskiwać tego rodzaju pewność.
OdpowiedzUsuńZdążyła odpowiedzieć, za kogo podał się facet, nim przetworzyła to, co jeszcze usłyszała. Dopiero kiedy się rozłączyli, popatrzyła na swoje odbicie w lustrze wiszącym nad umywalką i powtórzyła sobie ostatnie zdanie, które padło ze strony bana Kravisa. Będzie za dwadzieścia minut. Ale gdzie? Bo chyba nie miał na myśli jej domu? Liczyła na pomoc, owszem, ale sądziła, że mógłby jej coś podpowiedzieć przez telefon, bo z takim założeniem do niego zadzwoniła. Wiedziała, że dziennikarz w jej domu to nie jest taka zwyczajna sprawa, ale nie przypuszczała, że to może być aż tak poważne, żeby Chayton musiał sam osobiście to załatwić. A może jej nie uwierzył i chciał to zobaczyć na własne oczy? Camille sama w to nie wierzyła, a przecież sama widziała i rozmawiała z tym facetem.
W lekkim zdumieniu wyszła z łazienki i zeszła z powrotem do kuchni. Układała to sobie w głowie, nie wierząc, że dobrze to zrozumiała. Stanęła w progu i oparła się bokiem o framugę, patrząc przed siebie w zamyśleniu, jakby właśnie uleciała z niej cała panika. To było bez sensu, bo jeśli pan Kravis rzeczywiście miał tu się zjawić – adres przecież znał na pamięć i zdarzyło mu się już być parę razy w okolicy – to powinna naprawdę mocno się tym zdenerwować. Przecież wtedy na pewno będzie musiała wymyślić jakieś porządne wytłumaczenie dla cioci, gdzie jednocześnie nie mogła powiedzieć jej wszystkiego.
Zabiłaby ją.
— Mio caro…?
— … cosa? — Ocknęła się, podnosząc spojrzenie do twarzy Florence.
— Tutto bene? — Flo przechyliła głowę lekko na bok, wycierając ręce w kraciastą szmatkę, którą potem przewiesiła przez rączkę od piekarnika.
Camille, nim odpowiedziała, przeniosła wzrok na Paula Barna, jakby przypomniała sobie o jego obecności. Facet miał jasne włosy opadające na czoło, blizny po trądziku na skroniach, kanciastą twarz i irytujący uśmieszek czający się w kącikach wąskich warg.
— Affatto! — odparła entuzjastycznie, przyglądając się jeszcze chwilę Paulowi, by upewnić się, że nic do niego nie dotarło i uśmiechnęła się lekko, wracając uwagą do cioci. Była beznadziejna w odczytywaniu ludzi i raczej nie próbowała tego robić, ale teraz musiała polegać na swoim niewypracowanym przeczuciu. W obecnej sytuacji, kiedy i tak wszystko wydawało się wisieć na włosku, miała coś więcej do stracenia?
Pan Kravis był w drodze. Jakiś typ czegoś od niej chciał i raczej nie było to nic fajnego, skoro wywierał na nią tak specyficzną i trafną presję. Ciocia Florence marszczyła lekko brwi, przyglądając się jej z niemym pytaniem w oczach. Camille miała niecałe dwadzieścia minut, by dać jej do zrozumienia, że ich gość nie jest niczyim znajomym, ale w taki sposób, żeby nie zasiać panik i nie wzbudzić podejrzeń. Eccezionale. Powinna zacząć myśleć, do jakiej szafy zmieściłoby się jej własne truchło.
Najchętniej jednym tchem wyjaśniłaby cioci wszystko w po włosku, ale podejrzewała, że to na pewno dałoby Paulowi do myślenia, a nie wiedziała, co jeszcze wiedział i czym jeszcze mógł ją zaskoczyć. Dla pewności powiedziała jeszcze z dwa zdania po włosku, które zupełnie nie miały sensu pod żadnym względem, w międzyczasie siadając przy stole i uśmiechając się do cioci, która patrzyła na nią oniemiała. Zaraz wyjaśniła Paulowi po angielsku, że znalazła coś w łazience na wierzchu, co niekoniecznie powinno znajdować się na widoku i że to trochę prywatna sprawa, co było oczywiście kolejną bzdurą, ale chyba całkiem wiarygodną, skoro ciocia natychmiast podchwyciła temat, dopytując o to po włosku, jakby rzeczywiście mogła zostawić coś w łazience, a Paul nie łypał na nie podejrzliwie.
UsuńOczywiście nie cała rozmowa odbywała się w po włosku, w końcu Paul też miał jakiś cel w tej wizycie i jasno dawał to do zrozumienia. Co prawda wydawał się trochę zbity z tropu, kiedy zauważył, że Camille nabrała trochę więcej swobody, ale na początku niewiele sobie z tego robił. Dalej starał się tak kierować rozmową, żeby nieco wybadać grunt i zobaczyć, jak chętna do współpracy była Cam. Podpytywał o pracę, tak niby po koleżeńsku, ale jego pytania były dla niej jednoznaczne, a niektóre zadawał tak podchwytliwie, że albo ją zatykało, albo próbowała coś powiedzieć, ale nie wychodziło jej to za dobrze. Do tego obserwowała jeszcze reakcje cioci, licząc na to, że jakiekolwiek ona będzie miała pytania, poczeka z nimi jeszcze chwilkę, za nim straci cierpliwość. Co tylko mogła, Camille wtrącała po włosku, chcąc ciocię trochę uspokoić, bo kobieta zdążyła się domyślić, że coś jest na rzeczy, ale jej samokontrola nie była bezgraniczna. Tak właściwie granice cioci Florence były bardzo małe i kobieta po jakiś piętnastu minutach krzątania się przy garnkach, przysłuchiwania się rozmowie między Cam a Paulem i próbach dowiedzenia się czegoś ode siostrzenicy po włosku, rzuciła krótką wiązanką i wyszła z kuchni, krzycząc po angielsku, że idzie do łazienki zająć się tamtą rzeczą, o której na początku mówiła Camille.
Stało się to zaraz po tym, jak rozmowa z Paulem zeszła na temat zdjęć, które trafiły do sieci i o które niby w trosce pytał, chcąc się dowiedzieć, czy ta sprawa nie zaszkodził Camille w pracy. To dla cioci było za dużo, by ciągnąć szopkę, w której i tak nie rozumiała i z której nie dowiadywała się żadnych konkretów. Przestało jej się podobać, jak to wyglądało i gdyby nie to, że siostrzenica zdołała ją jakoś zapewnić, że to się zaraz wyjaśni, muszą tylko chwilkę poczekać, to zaraz zaczęłaby zasypywać Paula gradem pytań. Dlatego może to i lepiej, że wyszła…
Gdyby nie to, że od samego początku tak było, wyjście Florence wywołałoby zapewne niezręczną atmosferę. Ale ponieważ od samego początku było w pewnym sensie niezręcznie, teraz zrobiło się po prostu dziwnie, a Paulowi najwyraźniej zaświeciła się lampka w głowie, bo nawet przestał się uśmiechać w ten swój cwany sposób.
— O czym rozmawiałyście po włosku? — syknął, mrużąc oczy i zacisnął dłoń, którą trzymał do tej pory płasko rozłożoną na stole, w pięść. — Nie chcesz ze mną pogrywać, Russo, wierz mi, że…
Camille patrzyła na jego zaciśniętą pięść, czując rosnący niepokój wywołany tym, jak nagle zmienił się sposób tego, jak mówił i jak się do niej zwracał. Nie wiedziała, czy powinna się tym przejąć, czy uznać to tylko za jedną z zagrywek, które miały na nią wpłynąć. Może gdyby Paulowi udało się dokończyć to, czym chciał ją przekonać do nie pogrywania sobie z nim, umiałaby się zdecydować, ale rozległ się dzwonek do drzwi i Cam jak na zawołanie zerwała się ze swojego miejsca. Przeszła na korytarz i mijając schody, po których właśnie schodziła ciocia, doskoczyła do drzwi frontowych i otworzyła je szeroko jednym, zamaszystym ruchem.
Na widok Chaytona stojącego pod jej drzwiami, poczuła nie tylko ulgę, jakby mimo wszystko nie do końca wierzyła, że naprawdę przyjedzie, ale też niespodziewaną radość spowodowaną tym, że… że po prostu był. W końcu. Był i naprawdę przyjechał, co zaraz miało zacząć być też trochę kłopotliwe, ze względu na ciocię, ale teraz było przede wszystkim powodem, by ciemne oczy rozbłysły uśmiechem, który rzadko docierał do samych ust i by serce zabiło nieco mocniej.
UsuńZa długo.
— Przyjechał pan…! — wyszeptała bardziej do siebie niż do niego. — Oh Dio, naprawdę pan przyjechał… — Jedną dłonią złapała się framugi, powstrzymując się przed zrobieniem dwóch małych kroczków do przodu. Miała ochotę coś zrobić, ale nie miała pojęcia co, więc po prostu trzymała się framugi. Po chwili trochę się jednak opamiętała i cicho odkaszlnęła, odwracając wzrok. — On nadal tu jest, a ciocia… — zaczęła po cichu, chcąc jakoś na szybko streścić całą sytuację i to, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwudziestu paru minut, nawet jeśli w gruncie rzeczy nie było tego jakoś dużo.
— Pan Kravis…? — Głos Florence rozbrzmiał się zza pleców Camille, która skrzywiła się do siebie i nie czując, że nie za bardzo ma już jakiś wybór, odsunęła się, robiąc miejsce w przejściu, żeby wpuścić Chaytona do środka.
Florence stała w korytarzu, wpatrując się w niego w niemałym szoku.
— Dobry wieczór — przywitała się, krzyżując ramiona pod piersiami i posławszy mu krótki uśmiech, przeniosła spojrzenie, które domagało się odpowiedzi, na Camille. — Ciekawych mamy dzisiaj gości, mio caro…
Camille Russo
Być może i Lucinda Kravis była jedną z gorszych klientek, a właściwie jedną z klientek z gorszym usposobieniem. Bo tak naprawdę Kravisowie, czy to Chayton czy Lucinda, płacili terminowo, nie zmieniali wizji w ostatnim momencie i pozwalali jej pracować. Evans nadal walczyła z upiorną panną młodą, która wprowadzała już chyba dziesiątą zmianę do projektu, w dodatku taką, która dla zwykłego obserwatora czy gościa weselnego, mogła nie być wcale widoczna, ale dla Jasmine była ważna. Tylko jej brak decyzyjność, wieczne wahania i humorki znacząco wpływały na organizację Hazel. Dlatego w pewnym sensie ceniła sobie klientkę w osobie pani Kravis, która choć wymagająca, może nawet trochę bezczelna, to jednak konkretna.
OdpowiedzUsuńI tak, jak Hazel znała się na szyciu i projektowaniu, chociaż pewnie znaleźliby się tacy, którzy poddaliby w wątpliwość jej wiedzę, to o winach nie miała bladego pojęcia. Najczęściej kupowała te z najniżej położonych półek w marketach i których ceny nie sięgały kilkuset, a czasami nawet kilkudziesięciu dolarów. Miała swoje ulubione – czerwone półwytrawne, ze szczepu Syrah. Dokładnej nazwy tego wina nie mogła zapamiętać, ale doskonale kojarzyła etykietkę. A tutaj, kiedy Chayton tak zgrabnie operował tymi wszystkimi, wymyślnymi w jej mniemaniu nazwami, czuła się odrobinę nie na miejscu. Nie miała też pojęcia o połączeniach wina z jedzeniem, inspirował się tym, co było na etykiecie danego trunku albo zwyczajnie – piła swoje ulubione wino do wszystkiego.
— Tak tylko, wiesz… Zgadywałam. — Odparła z uśmiechem. Nie poczuła żadnego zażenowania tym, że kompletnie nie trafiła ze swoją teorią. Ale tak, jak Hazel walczyła o to, aby na rynku, a także w relacjach z innymi ludźmi być jak najbardziej transparentną, tak też nie bała się walczyć o transparentność innych. Zdarzało się, że zadawała czasami niewygodne pytania, które jednak prawie zawsze podszyte były dobrą intencją.
Miał rację, rozciągnięcie dobry nie wchodziło w rachubę. Niestety czas nie był z gumy, chociaż dużej grupie ludzi, w tym nowojorczykom, wydawało się, że tak właśnie jest. Hazel też była niechlubnym przykładem tego typu jednostki, która z każdej mijającej minuty stara się uczynić dwie.
— Jesteś policjantem? — spytała, niemal nie opluwając go wodą, której łyk właśnie zrobiła. Tego się nie spodziewała. Nie spodziewała się łączenia funkcji publicznej jaką zdecydowanie był funkcjonariusz policji z prowadzeniem własnego, dużego biznesu. No i do tej pory widywała Chaytona w garniturach, a nie w mundurze.
Była zaintrygowana, kiedy wspomniał o swojej ciekawości. Wsparła delikatnie policzek na jednej dłoni, niezbyt elegancko opierając też łokieć o blat stołu. Ale była po prostu sobą i nie wyobrażała sobie, że siedzi przed nim prosta jak struna, bojąc się w ogóle oddychać.
— Przyjechałam do Nowego Jorku w czerwcu w 2019 r., zaczęłam wtedy pracę w Zarze, a swój biznes otworzyłam rok później — odparła, skupiając się na tym, czy aby na pewno nie poplącze dat. Czas w Nowym Jorku pędził jak szalony. — Przyjechałam z Minnesoty, z Winony dokładnie. I… — Zamyśliła się, bo jego pytanie było proste, ale odpowiedź na nie już nie do końca. — Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nigdy tego nie żałowałam, ale teraz widzę, że było warto. Po trzech latach orki, bo tak chyba mogę nazwać swoją dotychczasową pracę, zaczęłam dostrzegać szanse i z nich korzystać. Ale… — westchnęła cicho. — Czasami tęsknię za małomiasteczkowym duchem, za swoją rodziną, za czystszym powietrzem, za przestrzenią. Ale chyba nie mogłabym już tam wrócić. Nie na stałe.
Zrobiła kolejny łyk wody, bo dotarło do niej, że nigdy z nikim jeszcze w ten sposób nie rozmawiała. Nie uzewnętrzniała swoich obaw i pragnień, które nie dotyczyły typowo jej działalności.
— Jeszcze zanim tu przyjechałam, usłyszałam, że Nowy Jork jest bestią, otchłanią, która jak raz cię wciągnie, to już nie wypuści i chyba tak jest. Nie uważasz?
Hazel Evans
Przejrzystość była jedną z głównych zasad, którymi kierowała się Evans przy prowadzeniu biznesu i w relacjach między ludźmi. Lubiła szczerość i lubiła, kiedy ktoś odpowiadał jej bez wahania. Czasami jednak bywała naiwna, co też odbijało jej się czkawką i choć starała się uważać na ludzi, którzy czekali tylko na chwile jej słabości, nie była żadnym medium, które wykrywało tych ze złymi intencjami.
OdpowiedzUsuńNie zależało jej ani na biciu rekordów sprzedaży, ani na ubieraniu samych sław. Zależało jej na tym, aby jej moda dostępna była dla większości, a dla wybranych chciała tworzyć coś z wyższej półki. Nie chciała jednak też iść w masówkę. Nie chciała wisieć w komercyjnych sieciówkach. Winona być może nie była złym rynkiem do tego, aby przyjąć jej umiejętności, ale to Evans czuła się tam przytłoczona małomiasteczkowym podejściem do życia. I wiedziała, że tam nie będzie mogła być blisko świata wielkiej mody. High fashion obecne było w największych ośrodkach miejskich, między innymi w Nowym Jorku. I nawet jeżeli Evans nie celowała wyłącznie w high fashion, to tutaj mogła dotknąć tego świata i poczuć się jego częścią.
— Czyli kiedyś wstawiałeś mandaty? — uśmiechnęła. Ciężko jej sobie było wyobrazić Chaytona w typowym mundurze dla nowojorskich funkcjonariuszy, który spacerował między niepoprawnie zaparkowanymi pojazdami i wtykał mandaciki za wycieraczki samochodów. Otworzyła szerzej oczy, kiedy wspomniał o pilotowaniu śmigłowca. A więc, jeżeli gdzieś nad miastem krążył policyjny śmigłowiec, mogła teraz śmiało wyobrażać sobie za jego sterami Kravisa. Naprawdę do tej pory nie sądziła, że za klienta ma tak wszechstronnego człowieka. — Latasz śmigłowcem i studiowałeś w Europie? — Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, bo właśnie obsługa restauracji postawiła przed nimi dwa talerze z apetycznie wyglądającymi daniami. Nalano im przy stoliku również wina, o które wcześniej prosił Chayton. Hazel w milczeniu czekała, aż zostaną obsłużeni w bardzo eleganckim stylu. Chyba dlatego bała się też odezwać.
— Nie wiem, o co zapytać najpierw. — Mruknęła całkiem szczerze. Ona nigdy w Europie nie była, choć marzył jej się Paryż, marzyły jej się Włochy, to jednak nawet nie planowała takich wycieczek. Nie teraz, kiedy jej biznes po trzech latach nabierał odpowiedniego rozpędu. Była zbyt ciekawa Chaytona, żeby teraz skupiać się na winie czy makaronie, który pachniał obłędnie i tylko pobudzał wszelkie zmysły kobiety.
— Sam zdecydowałeś się na Cambridge? — Uniosła brew, uśmiechając się delikatnie. Cambridge było daleko. Może nawet dalej niż Winona. Nie była pewna, w końcu drogę do Winony mierzyła w godzinach, które spędzała na pokładzie autokarów. Ciężko było jej określić drogę, jaką należało przemierzyć do Wielkiej Brytanii.
Ona wyjeżdżając do Nowego Jorku, zostawiała za sobą babcię pod opieką rodziny jej siostry. I nikt nie protestował, kiedy Hazel spakowała swoje walizki i wyjechała. Prędzej czy później musiałaby i tak wyprowadzić się z rodzinnego domu, żeby nie być piątym kołem u wozu dla swojej siostry i jej męża. Ale wiedziała, że ma wsparcie ich wszystkich, co jednak nie oznaczało, że nie tęskniła.
Hazel Evans
Hazel zarumieniła się, kiedy dotarło do niej, do jakiej pomyłki doprowadził jej tok rozumowania. Cóż, przyjęła, że Kravis studiował na angielskim Cambridge, bo brzmiał bardziej… egzotycznie? Zdecydowanie. A przynajmniej dla Amerykanki, która większość swojego życia spędzała w obrębie jednego stanu. Cztery lata temu przeniosła się do Nowego Jorku, ale tak naprawdę od razu rzuciła się w wir pracy i nie zdołała poznać zbyt wielu miejsc tego miasta. Nowy Jork był ogromny, a mieszkanie i pracowanie w Queens sprawiało, że znała tę jedną dzielnicę niemal tak dobrze jak Winonę, a może jednak trochę mniej. Pozostałe części miasta czasami brzmiały niemal tajemniczo. I oczywistym było, że odwiedziła Manhattan, bo był to punkt obowiązkowy zwiedzania miasta – te zbiorowiska drapaczy chmur tak charakterystyczne w panoramie Nowego Jorku. Ale czy kiedykolwiek dobrowolnie wyściubiła nos poza Queens? Nie.
OdpowiedzUsuńNiemniej, mimo tego, że poczuła, iż popełniła gafę, zakładając coś tak daleko idącego, z przyjemnością słuchało jej się Chaytona. Był dość barwną postacią, a przynajmniej jego historia i zainteresowania sprawiały, że drugi człowiek mógł odnieść takie wrażenie. W porównaniu do jego wszechstronności, która wręcz szokowała, bo niektóre pojęcia, których używał, były dla niej obce, ona wydawała się kompletnie zwyczajną, małomiasteczkową dziewczyną.
Uśmiechała się jednak, bo wcale się przy tym nie czuła gorsza. Kravis, skoro przejął firmę po ojcu, pochodził z bogatej rodziny, więc w pewnym sensie był o wiele bardziej uprzywilejowany od Hazel, której nawet nie było stać na studia. Zaraz po szkole usłyszała od babci, że powinna pójść gdziekolwiek, żeby zdobyć jakikolwiek dyplom, a ona ją będzie wspierać i pomoże jej z ewentualnym kredytem, ale Evans nie chciała ani zadłużać samej siebie, ani obciążać babci.
Kiedy Chayton mówił, Hazel skosztowała swojego dania. Makaron ugotowany był al dente, ale to sprawiało, że był idealny. I choć sama Evans nigdy nie była zbyt dobrą kucharką, bo ten talent zyskała jej siostra, to potrafiła docenić dobre jedzenie. Sos był aksamitny, a grzyby tak przygotowane, że niemal rozpuszczały się w ustach. Świeże zioła podbijały tylko smak dania.
— Twoja historia brzmi jak historia, którą powinno się rozpisać na co najmniej trzydzieści lat, a Ty… wyglądasz dość młodo — zaśmiała się i zrobiła łyk wina, które – ku jej zdziwieniu – podbiło jedynie smak dania, czyniąc go jeszcze bardziej niesamowitym. Hazel zaczynała rozumieć, że w takich restauracjach jak ta, w kuchni, a potem na talerzach gości działa się magia.
— Moja babcia robiła na drutach, ale też dokonywała jakiś poprawek krawieckich na maszynach niemal dla wszystkich z sąsiedztwach. Kiedy dostałam swoje pierwsze lalki, zaczęłam je przebierać i projektować dla nich stroje, żeby były jak najbardziej oryginalne. Potem zaczęłam je rysować, uwieczniać. A kiedy trochę podrosłam, babcia pokazała mi, jak ściągnąć miarę, jak wyciąć materiał, żeby wszystko było perfekcyjne. Tak to się zaczęło, a potem poradniki dla kobiet, które siedzą w domu, parę internetowych kursów, filmiki na portalach i tak… jakoś to poszło. — Wzruszyła ramionami. — W Winonie miałam nawet pracownię krawiecką, ale… zszywałam spodnie i wymieniałam zamki. Uszyłam parę sukienek na studniówki. Rzadko, kto chciał płacić za ciuch trzy czy nawet cztery razy więcej niż w zwykłym butiku. — Uśmiechnęła się blado.
Hazel Evans
Trening z Kravisem był nie tylko okazją, aby nabyć nowe umiejętności, stanowił też dla niej pewną formę terapii, gdzie przez aktywność fizyczną i rozmowę z kimś zaufanym, mogła pozbyć się natłoku myśli i negatywnych emocji, jakie targały ją od dłuższego czasu. Problemy z Nicolasem, ciągła presja ze strony brata, a teraz jeszcze niedawne rozstanie z Maxem, była powoli na skraju wytrzymałości i choć uważała się za osobę silną psychicznie, coraz częściej spędzała wieczory w domu, płacząc przy okazji w poduszkę i tworząc w głowie coraz bardziej negatywny obraz swojej osoby.
OdpowiedzUsuń- Skoro ty tak mówisz, to tak musi być – zaśmiała się cicho, doceniając, że w ten sposób się do tego odniósł. Wiedziała, że Nicolas był okropny, wszyscy wokół mówili jej, że nie powinna się przejmować jego zdaniem, ale cały czas tkwiła w tym bagnie, dając mu się wykorzystywać, lub co gorsza, służąc mu za worek do bicia – Chodzę na terapię, znajomi też powtarzają mi, że Nicolas jest po prostu zaburzony i powinniśmy w końcu coś z nim zrobić, ale nie potrafię się od niego uwolnić. Zresztą, tym bardziej jestem ci wdzięczna, że nam pomagasz, treningi z tobą naprawdę dużo mu dają – uśmiechnęła się delikatnie, bo choć Niko nadal bywał wybuchowy i agresywny, zdarzało mu się to coraz rzadziej. Poza tym Chayton był jedną z nielicznych osób, której jej brat w ogóle słuchał, nie miała pojęcia dlaczego akurat on, ale stał się dla niego swego rodzaju autorytetem, co dawało jej nadzieję, że dzięki treningowi i rozmowie z Kravisem być może z czasem zmieni swoje myślenie i sam zdecyduje się na odwyk.
- Nie wiem, być może masz rację, choć nie uważam, że dobrze sobie radzę. Ostatnio wręcz przeciwnie, jestem jak jakaś chodząca porażka, nie przywykłam do tego. Zawsze wszystko muszę mieć idealnie dopracowane, a zawaliłam egzamin na studiach, no i ważny kontrakt u ojca, choć wiedziałam, że Max to taka typowa, czerwona flaga i nie wiem dlaczego w ogóle się przejmuję – wyrzuciła z siebie wszystko, co ją trapiło, wyżywając się przy tym nieco fizycznie i korzystając z okazji, że Chayton zezwolił jej wcześniej na wymierzenie w jego kierunku ciosów. Umawiali się ze sobą jedynie rok, nie należeli do ludzi, którzy od razu planują wspólną przyszłość i miłość aż po grób, a mimo to nadal mocno to wszystko przeżywała – Najwyraźniej przestałam mu się podobać i wolał zamienić mnie na lepszy model, zresztą, Internet żył naszym głupim rozstaniem, a ja niepotrzebnie czytałam te wszystkie komentarze i porównania do dziewczyny w której to towarzystwie ostatnio się pokazuje – westchnęła ciężko, odgarniając z czoła kosmyk włosów, jaki pod wpływem aktywności fizycznej uwolnił się z jej upięcia – Jak ty to robisz, że twoje małżeństwo nie jest związane z żadnym skandalem, a wy tak dobrze się dogadujecie? Nigdy nie mieliście żadnego kryzysu? – dodała, nie mając pojęcia, że ich relacja opierała się bardziej na układzie i że w związku małżeńskim jej dzisiejszego instruktora ciężko było o miłość i szczere uczucia.
Naomi
Nie widział jej ucieszonej, bo wcale się ostatnio z niczego nie cieszyła, ale też po prostu się nie widywali. Nie patrzyli na siebie, nie szukali się spojrzeniami, a na tych pojedynczych spotkaniach Tytanów, gdy któreś akurat mówiło, więc wzrok drugiego mógł bez obaw na tej osobie spocząć, wszystko było formalne i beznamiętne, czyli właściwie takie, jak powinno. Tylko Camille już przestała traktować powinności jako wyznaczniki normy i nawet nie wiedziała, kiedy dokładnie to się zmieniło. A kiedy coś stawało się normą, podążanie za czymś innym wymagało o wiele więcej wysiłku, dlatego była tak zmęczona, wyprana z energii i chęci do zajmowania się czymkolwiek innym poza pracą. Po prostu nie miała ochoty na nic więcej, nawet na jakieś drobne przyjemnostki, bo one i tak nic by nie zmieniły. To nie słodyczy, komiksów czy figurek do pomalowania jej przecież brakowało.
OdpowiedzUsuńTeraz, kiedy stała i patrzyła na pana Kravisa, a serce wybijało mocniejszy rytm, czuła się tak, jakby wszystko wróciło na swoje miejsce. Wrócił porządek, którego zupełnie nie rozumiała i tak naprawdę nie znała w żadnym stopniu, ale to nie było ważne. Liczyło się tylko to, że Chayton był, że ciągle był, choć przez ostatni czas w Camille coraz szybciej kiełkowała myśl i przeczucie, że już tak nigdy więcej nie będzie i należy się z tym powoli zacząć godzić. Że Chayton wtopi się w tło jej życia, zniknie w tłumie i jedyne, co jej pozostanie, to blaknące wspomnienia, do których nie będzie chciała dobrowolnie wracać, żeby go przypadkiem jednak z tego tłumu nie wyławiać.
Czuła się tak dobrze, tak inaczej, że nawet przez chwilę zastanawiała się, dlaczego w ogóle stwierdziła, że to był dobry pomysł, tak całkowicie się od niego zdystansować i przejść z tym do porządku dziennego. Jakie procesy zadziały się w jej głowie, by do tego dopuściła i żeby tak długo trzymała się takiego rozwiązania? Czy w ogóle miałoby to jakieś znaczenie…?
Zamknęła drzwi za Chaytonem i przystanęła pod jedną ze ścian wąskiego holu, w którym znajdowali się teraz we trójkę. Ciocia dopiero co zeszła z góry, nie zdążyła nawet odejść od podnóża schodów, kiedy pan Kravis pojawił się w progu ich domu i chwilę później wszedł do środka. Zapewne była w łazience i sprawdzała, o czym bredziła jej siostrzenica, a zaraz po tym zamierzała wrócić do kuchni, by dać jej do zrozumienia, jak blisko była utraty ostatnich zasobów cierpliwości. Przybycie Chaytona pokrzyżowało te plany, na całe szczęście. Cierpliwość Florence na pewno się już skończyła, ale priorytet przeszedł teraz na coś, konkretniej kogoś, innego.
Wyciągając dłoń w stronę pana Kravisa, Flo nie spuszczała domagającego się wzroku z Camille. Przeniosła spojrzenie dopiero wtedy, kiedy Chayton sam zaczął tłumaczyć się ze swojego przybycia Z kolei Cam strategicznie unikała popatrzenia na ciocię, póki ta nie odwróciła od niej uwagi. Dopiero wtedy zerknęła na nią, próbując dostrzec jakieś oznaki złości albo czegoś takiego w jej twarzy. Wyglądało jednak na to, że cioteczka w żadną furię na razie nie wpadnie, nawet wydawało się, że szarmancja pana Kravisa nieco ostudziła jej zapał – zmarszczki nad jednym kącikiem ust pogłębiły się lekko, głowę przechyliła nieznacznie na bok, potrząsając upiętymi w luźny kok włosami. Camille dopiero w takich momentach przypominała sobie, że ciotka ma słabość do przystojnych i eleganckich mężczyzn i normalnie niewiele to Cam obchodziło, ale teraz… Teraz była wdzięczna Wszechświatu, że pan Kravis był po prostu jaki był.
Brew ciotki powędrowała do góry, a Camille złapała się na tym, że nie słuchała zupełnie tego, co właśnie mówił pan Kravis. To znaczy, słuchała, ale sens wszystkiego dotarł do niej z opóźnieniem, jakby reagowała dopiero na reakcję cioci, a nie na sam przekaz słyszanych słów.
— Jakie problemy? Camilla, quali problemi? Disgrazia?! Di cosa sta parlando…? — Spojrzenie cioci zaczęło przeskakiwać z Chaytona na Camille i na odwrót, jej oczy otworzyły się szerzej i można było dostrzec w nich coś na rodzaj przerażenia i ogólnie rozumianego zdenerwowania, które jeszcze nie zostało ukierunkowane, ale to była pewnie kwestia czasu.
UsuńWdech. Wydech. Wdech.
Nie cierpiała improwizować.
Wydech.
— Ciociu, chodzi o tę gazetę… Tę, o której cały czas wspominał… — Złapała ciocię za rękę i przestąpiła krok do przodu, by stanąć między nią a panem Kravisem i zmusić, by kobieta patrzyła przede wszystkim na nią. — Chodziło i… dalej chodzi o pracę. Przez niego, przez Paula i to, co opublikował pojawiły się pewne problemy w pracy — zaczęła wyjaśniać, kiwając do tego lekko głową, jakby chciała dodać wszystkiemu wiarygodności. Pewnie patrzyła Florence w oczy i ściskała co jakiś czas jej dłoń. Camille wyglądała na spokojną, trochę nawet na pewną siebie, choć powinna czuć się tak po prostu i bez żadnego ale – w końcu teraz nie kłamała. Chodziło przecież o pracę. — To dziennikarz, ciociu. Zrobił nam zdjęcia, do których dopisano kłamliwą historię tylko po to, by zrobić sensację wokół niczego.
Florence mrugała bardzo wolno, przytrzymując przymknięte powieki kilka sekund dłużej, jakby tak lepiej przyswajało jej się wszystkie informacje. W międzyczasie zaczęła też wachlować się lekko dłonią, a kiedy brała głębszy oddech i wypuszczała ostentacyjnie powietrze, Camille wiedziała, że ciocia potrzebuje więcej czasu, bo po prostu tak bardzo nie dowierzała w to wszystko. I było to jak najbardziej zrozumiałe, to nie była normalna sytuacja, do tego chodziło o Camille, która generalnie nie kojarzyła się z kłopotami, a jeśli już, to były to naprawdę problemy wielkiej wagi i tego chyba też obawiała się teraz Florence. Czekała na więcej złych wieści, czekała na takie złe wieści, które dosłownie zwalą ją z nóg i sprawią, że będzie martwiła się o życie swojej siostrzenicy, jakby to zaraz miało się skończyć, ale o tym pan Kravis wiedzieć nie mógł i to było coś, co mogła załagodzić już tylko Camille.
Minęło jeszcze kilkanaście długich sekund, nim Florence zaczęła zadawać pierwsze pytania. Była tak przejęta i podburzona, że mówiła głównie po włosku, do tego wypowiadała wszystko z prędkością karabinu maszynowego. Camille przełknęła ślinę i zerknęła za siebie na pana Kravisa. Pewnie on też mógłby przekonać ciocię, że wspomniane problemy dotyczą tylko pracy, przynajmniej w kontekście życia Camille, której nic nie zagrażało i która nie musiała się przez to martwić o swoją przyszłość, na pewno nie tak, by bać się o swoje życie. Oh, Dio, był tak czarujący, że nie miała co do tego wątpliwości, ale ona też mogła się tym zająć. Z kolei Cam nie bardzo wiedziała, jak poradzić sobie z Paulem Barnem, który cały czas siedział w ich kuchni i na pewno wszystko słyszał na tyle wyraźnie, by wiedzieć, że zmieniły się nieco zasady gry.
— Kuchnia jest na końcu korytarza. — Gestem ręki wskazała wgłąb korytarza, który ciągnął się wzdłuż schodów, przed którymi stali. Korytarz był wąski, niezbyt długi i kończył się bezdrzwiowym wejściem do kuchni. Stąd było widać nawet staromodną, drewnianą szafkę, która zamiast drzwiczek miała przewieszone wzorzyste zasłonki. Stolik, przy którym najczęściej jadały wspólne posiłki znajdował się zaraz przy wejściu pod ścianą na lewo. — Mógłby pan już…? A ja powiem cioci o tej sytuacji, kiedy Lucas… Jak to było naprawdę. — Wolałaby nie opowiadać tego sama, ale mogła to zrobić, bo prawdę ustalili już dawno, więc w tym samym czasie pan Kravis mógłby zająć się sprawą siedzącego w jej kuchni faceta, oszczędzając trochę czasu.
— Pasta! E la salsa... affinché non bruci nulla! — Głos ciotki był niezmiennie dramatyczny i wypełniony odrobinką rozpaczy, a ona sama już nawet odwracała się, by pójść do kuchni, ale Camille złapała ją mocniej za rękę.
Usuń— I mógłby pan wyłączyć gaz pod makaronem i sosem? — poprosiła jeszcze, dalej spoglądając na pana Kravisa, tylko teraz zaciskała ze sobą wargi.
To był chyba dobry plan. Camille dopowie cioci kilka szczegółów o sytuacji, w której Lucas przyszedł po nią do pracy, bo wcześniej nie powiedziała jej przecież wszystkiego, pan Kravis wykorzysta sposobność, by porozmawiać sobie z dziennikarzem, który twierdził, że jest odpowiedzialny za cały ten bałagan z tabloidami, a potem… potem zobaczą, co dalej jeszcze będzie trzeba wyjaśnić cioci, ale to za chwilę, wszystko po kolei.
Nim wróciła spojrzeniem do cioci, przygryzła na moment dolną wargę i zaraz po tym uśmiechnęła się delikatnie do Chaytona, ledwo zauważalnie kiwając brodą. Była mu ogromnie wdzięczna, że przyjechał. Była szczęśliwa, że po prostu był mimo tego, jak bardzo się od siebie zdystansowali i chociaż pewnie mu o tym nie powie, raczej nie w przeciągu następnych kilkunastu minut, dużo to dla niej znaczyło.
Camille Russo
Imponowali jej ludzie, którzy co do zasady mieli niemal wszystko, ale pracowali i zachowywali się tak, jakby dopiero musieli na to zapracować. Rzadko mogła trafić na takich, bo sporo zamożnych klientów, którzy zamawiali coś w jej pracowni, po prostu bezmyślnie, ale za to namiętnie szastała pieniędzmi. I dla Evans to był pewien benefit, bo czerpała korzyści z klienteli, która nie baczyła na ceny i każdą, nawet według Evans, mocno wygórowaną, przyjmowała ze śmiechem. Hazel jednak zwykle podliczała wszystko bardzo skrupulatnie, skupiała się na niuansach, które miałyby wpływ na cenę danej kreacji, ale strasznie nisko ceniła własną pracę. Już nawet Swietłana, kobieta, która czasami pomagała jej w pracowni, stwierdziła, że powinna podnieść stawki. I choć Evans od początku chciała, żeby jej moda była dla każdego, tak teraz wiedziała, że każdy zasługuje na inną cenę. Dajmy na to panią Kravis, która zażyczyła sobie kreację z drogiego materiału, a dajmy na to młodą dziewczynę, która chciała prostą, ale wyróżniającą się sukienkę na wesele brata. Nie mogła tych dwóch osób traktować jednakowymi cennikami, bo byłoby to zwyczajnie sprawiedliwe. Mimo tego, że swój biznes prowadziła już trzy lata, to jednak uczyła się go prowadzić cały czas. Nikt jej nie przeszkolił z tego, jak skutecznie zarządzać, jak dbać o wizerunek firmy. Działała intuicyjnie. A intuicja podpowiadała jej również, że powinna szerokim łukiem omijać wszelkiego rodzaju coachy.
OdpowiedzUsuńChayton Kravis był jednak tego typu człowiekiem, który jej imponował, bo choć wiedziała, że ma pieniądze, to z drugiej strony nigdy nie dał jej odczuć, że traktuje ją jako gorszą od siebie.
Nie powiedziałaby, że Chayton będzie niedługo kończył czterdziesty rok życia. W jej ocenie wyglądał na jakieś trzydzieści cztery, może trzydzieści pięć lat maks. Był zadbany, wiecznie dobrze uczesany i ubrany. Może dlatego sprawiał takie, a nie inne wrażenie. Hazel musiała przyznać, że jeden z jej pierwszych, stałych klientów był zwyczajnie w świecie przystojny, przez co na początku, kiedy pojawił się pierwszy raz w jej pracowni, onieśmielał ją swoją osobą. A dodatkowo biła od niego pewność siebie, która wbrew pozorom nie przytłaczała rozmówcy.
Sama Hazel zbliżała się wielkimi krokami do trzydziestki, ale przez ilość przepracowanych godzin czuła się o wiele starzej. Czasami, jak rankiem przeglądała się w lustrze, widziała worki pod oczami, dziwnie pociemniałe miejsce na swojej skórze. I wiedziała, że wkrótce nie ukryje tego pod tanim podkładem, a będzie musiała po prostu odpocząć.
Korzystała, kiedy mówił i powoli zjadała swoją porcję makaronu. Nie była to może największa porcja, ale już w jej połowie czuła, że udało jej się w jakimś ułamku stłumić głód.
— Oczywiście, że całe życie przed tobą — mruknęła z uśmiechem. Nie życzyła jeszcze Kravisowi tego, aby uciekał do ziemi, ale dla bezstronnego obserwatora jego życiorys wydawał się po prostu napięty do granic możliwości i trudno było uwierzyć, że należy on do ledwie czterdziestoletniego mężczyzny. — A planujesz trochę zwolnić? — spytała faktycznie zainteresowana. — W sensie wiesz… zwolnić w życiu? Masz jakieś pasje czy praca jest twoją pasją?
Spytała o to, bo sama utożsamiała się częściowo z ostatnim stwierdzeniem, które padło jej z ust. Ale praca była jej pasją, bo na żadną inną nie miała czasu. Uśmiechnęła się w odpowiedzi na jego uwagę. Fakt, była samoukiem i to czasami wpływało na jej samoocenę, ale potem, kiedy patrzyła na uszyte przez nią ciuchy, widziała, że radzi sobie całkiem nieźle, a nawet bardzo dobrze.
— Plany na przyszłość? — mruknęła cicho, kiedy wzięła ostatni kęs makaronu. — Marzy mi się urlop. Taki z prawdziwego zdarzenia — roześmiała się. — Ale… ostatnio dostałam ogromną szansę i szykuję swoją małą kolekcję do najnowszego wydania Vogue’a. Jako mój stały klient możesz się zainteresować — dodała rozbawiona, chociaż wątpiła, aby Kravisa interesowały zwiewne sukienki, które być może staną się modne przyszłą wiosną. — Ale myślałam już o wynajęciu drugiego lokalu. Musiałabym oddzielić pracownię od butiku, a do tego potrzebuję ludzi. Także… O urlopie mogę marzyć, bo raczej szybko nie skończę tego, co już zaczęłam. A skoro Sew Chic jest na fali, to muszę korzystać. Wiesz… — Upiła łyk wina. — Teraz mam wrażenie, że te wszystkie wyrzeczenia i poświęcenia w końcu zaczynają mi się opłacać.
UsuńHazel Evans
Florence obejrzała się za panem Kravisem, kiedy ten je mijał, by przejść do kuchni, pocierając o siebie swoje palce. Zębami przesuwała po dolnej wardze, lekko ją przygryzając i oddychała trochę szybciej, jakby próbowała teraz przekonać samą siebie do czegoś konkretnego. Nie lubiła zostawiać swojego jedzenia i gotowania komuś innemu, a sądząc po tym, jak patrzyła na Kravisa, właśnie o to biła się ze swoimi myślami. Camille była przekonana, że gdyby chodziło o coś więcej niż makaron i sos, nie udałoby się jej przytrzymać ciotki w miejscu…
OdpowiedzUsuńSpojrzenie cioci przeniosło się na nią i zaczęło świdrować dziury w jej twarzy. Cam odchrząknęła, puściła rękę kobiety i splatając ramiona pod piersiami, oparła się bokiem o najbliższą ścianę. Już wcześniej miała opracowaną dokładniejszą historię o tym, co się wydarzyło, kiedy Lucas przyszedł po nią do pracy, bo nie wykluczała, że coś mogło jednak do cioci dotrzeć, więc chciała być przygotowana. Nie było to jakoś dużo więcej od tego, co Florence już wiedziała, po prostu nie znała niektórych szczegółów, które w gruncie rzeczy nie zmieniały specjalnie dużo i nie była świadoma, że cała sytuacja obejmowała też obecność pana Kravisa. I zamierzała cioci teraz to wszystko dopowiedzieć – że to, jak zachowywał się Lucas i jak ona na to reagowała, jak łapał ją za rękę, a ona próbowała mu się wyrwać, wyklinając w złości, zwróciło uwagę pana Kravisa, który akurat wychodził z pracy i postanowił zainterweniować. Że może zrobił to trochę za ostro, ale z drugiej strony nie wiedział, kim jest Lucas, który też przecież nie pokazał się od najlepszej strony. Że z boku wyglądało, jakby ją napastował, więc pan Kravis po prostu poczuł się zobowiązany, by zareagować i kiedy spacyfikował chłopaka, od razu chciał się upewnić, czy z nią jest wszystko w porządku, dlatego do niej podszedł, by lepiej się jej przyjrzeć z bliska. A ona była w szoku i dalej wściekła, także nie bardzo zwracała uwagę na otoczenie.
Później wyjaśniła, że pan Kravis czasem jest rozchwytywany w mediach i akurat tak się złożyło, że przed budynkiem czekały jakieś sępy z aparatem, które uchwyciły dosyć… specyficzne kadry całego zamieszania, dopisały do tego historyjkę i wywołały nieco napiętą sytuację w pracy. Musiała wspomnieć, że chodziło o to, by upewnić się, że nikt nikogo nie molestował i że to przecież delikatna sprawa, bo ona jest pracownicą na jednym z niższych szczebli organizacji, a pan Kravis to sam prezes tejże organizacji, w dodatku żonaty, więc wszystkim zależało, żeby nie rozdmuchiwać niczego niepotrzebnie. Bo przecież nie było żadnego molestowania, pan Kravis chciał jej tylko pomóc.
Ciotka słuchała i albo kiwała głową w zrozumieniu, albo marszczyła brwi z niedowierzania, albo wzdychała ciężko, co Cam nie do końca umiała rozszyfrować. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że w pewnym momencie zaczęła mówić bardzo szybko, trochę się plątała, gdzieś się powtórzyła i że po prostu się denerwowała, bo ciocia rzadko umiała powstrzymać się od wtrącenia jakiś pytań albo komentarzy, a teraz nawet słówkiem nie pisnęła. Świdrowała ją spojrzeniem i Camille nie wiedziała, czy ciotka jest zła, zmartwiona, przestraszona czy wszystko na raz.
Zdążyła jeszcze wspomnieć, że tak naprawdę nie zna Paula Barna i że to nie jest jej żaden kolega, tylko dziennikarz albo ktoś taki, kto szuka sensacji, na której mógłby sobie dorobić i miała jeszcze zamiar wytłumaczyć, dlaczego nie powiedziała nic od razu, powiedzieć, że spanikowała, że była w szoku i że jedyne, co miała w głowie, to wytyczne od działu kadr, które nijak współgrały z taką sytuacją, więc zadzwoniła… ale nim znów się rozkręciła, czyjaś sylwetka śmignęła obok nich przez korytarz, skutecznie przerywając jej wywód i odwracając uwagę ich obu.
Zarówno Florence, jak i Camille najpierw wpatrywały się w otwarte na oścież drzwi, które wydawały się lekko drżeć od impetu, z jakimi obszedł się z nimi facet, po którym nie było już żadnego śladu i zaraz obie w tym samym czasie popatrzyły na wychodzącego z kuchni Chaytona.
Obie wyglądały tak, jakby chciały zapytać, co zrobił, że ten pewny siebie chłopaczek nagle zwiał, gdzie pieprz rośnie, Flo nawet rozchylała usta, ale najpierw je zamknęła, rezygnując z tego pomysłu. Uniosła spojrzenie do sufitu, przeżegnała się po włosku i wymamrotała coś o cierpliwości i na koniec pokręciła głową.
Usuń— Chcę zobaczyć te zdjęcia i artykuły — oznajmiła stanowczo, opierając dłonie na biodrach i wracając uwagą do Cam. — Nie wierzę, że napisali w gazecie…
— W internecie…
— … Że masz romans z żonatym mężczyzną! W dodatku z własnym szefem! Camille! Powinnaś mi o tym powiedzieć, wiesz o tym, prawda? Przecież ja wiem, że jesteś za mądra na takie rzeczy, ale popatrz co się przez to stało! Jakiś obcy mężczyzna w naszym domu, podaje się za nie wiadomo kogo… On tyle wiedział, jakby naprawdę cię znał, mio caro… — Głos cioci był mieszanką zdenerwowania i poczucia winy, w dodatku przeplatały się tam wyrzuty, jak i przeprosiny i zapewne jeszcze parę innych przeciwieństw. Nic dziwnego, w końcu to była niecodzienna sytuacja, która poruszała naprawdę mnóstwo aspektów życia i Florence na pewno była pogubiona mimo wyjaśnień. Wszystko zwaliło jej się na głowę za jednym razem, w tym samym czasie, w dodatku chodziło o jej rodzinę, o jej siostrzenicę, którą wychowywała prawie że od początku…
— Ciociu…
— I to wszystko przez to boże cielę… Ay, ay, Luci, Luci… perdente… — Florence znów podniosła spojrzenie do sufitu, pokręciła głową i westchnęła ciężko. Cały czas dużo wzdychała. I patrzyła w górę, jakby próbowała dojrzeć samego Boga w ich suficie.
Camille wiedziała, że ciotka jest zdenerwowana i w przeciwieństwie do niej przeżywa wszystko bardzo… ekspansywnie, do takiego stopnia, że nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, jakie emocje nią targają. Wiedziała o tym, ale zaczynało ją to teraz trochę przytłaczać i to nie dlatego, że miała problem z wylewnością cioci. Po prostu… było trochę inaczej, kiedy pan Kravis stał z nimi na korytarzu.
— Ciociu…
— Po drugie! — Kobieta podniosła głos, ubierając go w zdecydowany i nieznoszący sprzeciwu ton. Teraz do Camilel dotarło, że chyba gdzieś umknęło jej to po pierwsze i że ciotka, mimo emocji i wrażeń, mówiła po angielsku i to bardzo wyraźnie, co było trochę zaskakujące. Spodziewałaby się, że po prostu zostanie przy włoskim, bo tak to zazwyczaj wyglądało, kiedy coś ją podburzyło. — Po drugie, mio caro — ciotka obrzuciła ją przeszywającym spojrzeniem i odwróciła się po chwili w stronę Chaytona — signor Kravis — uśmiechnęła się do niego z czarującą uprzejmością, stawiając pierwsze kroki w stronę kuchni — mam dużo pytań, a nie będziemy rozmawiać w korytarzu i o pustych żołądkach.
— Co… Ciociu, ale przecież… — Camille oderwała się od ściany, napinając się lekko. Popatrzyła na Chaytona, a w jej oczach można było dostrzec wielką niepewność. Wiedziała, że ciotka będzie chciała więcej wyjaśnień, ale nie przypuszczała, że zaprosi pana Kravisa do stołu, bo właśnie to przed chwilą zrobiła. A skoro to zrobiła, to znaczyło, że nie będzie to krótka, zwyczajna rozmowa, oj nie… I Cam była przez sekundę przerażona, że ciotka jej nie wierzyła, że czegoś się może domyślała, nawet jeśli realnie nie miała jak. Ale Florence była mądrą kobietą, bardzo spostrzegawczą, zauważała takie rzeczy, o których Camille nawet nie myślała… Dotarło do niej jeszcze bardziej, w jakim położeniu właśnie znaleźli się z panem Kravisem i było to położenie o tyle gorsze, że nie mogli niczego zawczasu omówić.
— Domyślam się, że jest pan bardzo zajętym człowiekiem, ale skoro o tej porze znalazł pan czas, by przyjechać tutaj specjalnie dla mojej siostrzenicy, to na pewno rozumie pan, że bardzo zmartwiłam się tą sytuacją, prawda? Chcę się tylko upewnić, że jest bezpieczna i że dobrze rozumiem to całe… zamieszanie z gazetą. — Florence mówiła z całkowitą swobodą, gestykulując łagodnie, kiedy oddalała się do kuchni. Camille nie umknęło, jakich słów i sformułowań użyła i poczuła zimny dreszcz na plecach. — A obawiam się, że moja Camille oszczędzi mi niektórych szczegółów, jak zrobiła to zresztą wcześniej. — Ciotka stanęła w progu kuchni i odwróciła się do nich przodem. Uśmiechała się ciepło i zapraszająco, czekając, aż przyjdą za nią do kuchni. — Kolację i tak mam gotową dla trzech osób.
UsuńNajchętniej wypchnęłaby teraz Chaytona za drzwi, nawet jeśli miałoby to wyglądać jeszcze dziwniej niż siedzenie z nim podczas kolacji przy stole w jej domu. W towarzystwie cioci Florence. Może nawet łatwiej byłoby to ciotce wytłumaczyć, w końcu wtedy nie musiałaby się obawiać, co powie pan Kravis, albo jak coś zrozumie. Kłamanie było trudne samo w sobie, a biorąc pod uwagę to, jak ciotka już na wstępie pokazała, że ma wątpliwości i to takie, których nie rozwieją słowa jej własnej siostrzenicy, Cam była pewna, że bez kłamstw się nie obejdzie. I niby już to robili we dwójkę, już kłamali i to przed większą publiką, ale kłamanie bez przygotowania i to prosto w oczy Florence Russo, to zupełnie inny poziom.
Camille zaschło w gardle i choć czuła, że powinna coś jeszcze powiedzieć, coś zrobić i to najlepiej coś takiego, co zapobiegłoby wspólnej kolacji we trójkę, nie mogła. Miała pustkę w głowie, bo przenikliwość ciotki ją przerażała i nie wiedziała, co byłoby w sumie teraz najlepsze. Stała więc, zasłonięta schodami i wpatrywała się w Chaytona, licząc, że może on wie, jak to rozegrać. Nie wiedziała, czy powinien zostać, czy wykręcić się jakimiś obowiązkami, których przecież mu nie brakowało. Z jednej strony wolała go wypchnąć na ganek i zatrzasnąć za nim drzwi, ale z drugiej… nie chciała zostawać z niczym sama, nie teraz, kiedy już tu był. Nie po tym, kiedy na własnej skórze czuła, jaka to ulga i cudowne uczucie, kiedy jest obok. Bała się, że coś się przed ciocią posypie, ale bała się też, że gdy Chayton wyjdzie, wrócą do punktów oddalonych od siebie o lata świetlne, z których nawet nie krzyżują ze sobą swoich spojrzeń.
— Panie Kravis…? — wyszeptała niemal bezgłośnie, a jej spojrzenie wręcz błagało, by to on teraz zdecydował, choć Camille nie miała pojęcia, jaki wybór teraz tak naprawdę do niego kieruje. To nie była kwestia tego, czy zostanie na kolacji i pozwoli Florence na jej małe przesłuchanie, czy machnie ręką i wyjdzie, wracając do swoich spraw. Ale Camille, skryta i powściągliwa nawet przed samą sobą, nie zdawała sobie sprawy, jakie to ma dla niej rzeczywiste znaczenie. — Widziałam chyba kawałki bakłażana w sosie…
Camille Russo
Nie mogła powiedzieć, że przyjazd do Nowego Jorku był przeżyciem traumatycznym, ale na pewno wpłynął nie tylko na życie Hazel i jego bieg, ale też na nią samą jako człowieka. Winona nie była wsią, ale nie była też ogromną metropolią, w której życie nigdy nie cichnie. Tempo życia w Nowym Jorku było czymś, czego wcześniej nie znała. W Winonie nigdy nie miała do pokonania takich dystansów, które tutaj wydawały się względnie niewielkie i godzinna podróż metrem nie była niczym dziwnym. Hazel siłą rzeczy musiała nauczyć się żyć szybciej, efektywniej, po prostu wydajniej. Musiała wstawać wcześniej i później kłaść się spać. Po czterech latach przywykła do takiego trybu życia i choć zdawała sobie sprawę z tego, że na dłuższą metę jest po prostu destrukcyjny, robiła to dalej. Była uparta, chociaż może słowo zawzięta określałoby ją lepiej. Dążyła do pewnego wyznaczonego sobie w przeszłości celu i bała się z niego zrezygnować. Miała jednak świadomość tego, że jeśli jej biznes nie odniesie żadnego kluczowego sukcesu w najbliższym czasie, będzie musiała po prostu z tego zrezygnować i zatrudnić się gdzieś na etacie, jeżeli chciała mieć jeszcze coś z życia.
OdpowiedzUsuńOdpowiedziała uśmiechem, słysząc o powodzie, dla którego Chayton mógłby zwolnić. Doskonale rozumiała ten tok myślenia, bo przecież sama żyła swoją pracą, żyła szyciem i projektowaniem, co uniemożliwiało jej rozwijanie jakiejkolwiek relacji z drugą osobą, która byłaby po prostu priorytetem. Evans obawiała się tego, że jeśli postawi kogoś ponad to, co robiła na co dzień, to zaprzepaści całą swoją ciężką pracę, że wszystkie wyrzeczenia pójdą na marne, a nieprzespane noce okażą się nic nieznaczące.
— Wow. — Szepnęła tylko, kiedy opowiedział jeszcze o tym, czym zajmował się poza pracą. Był dobrze zbudowany, widać to było nawet przez garnitury, które uszyła sama. Mogła więc zakładać, że uprawia jakikolwiek sport. I uprawiał, i to niejeden. Uśmiechnęła się, bo ona odkąd otworzyła swój biznes coraz rzadziej biegała, prawie wcale nie, coraz rzadziej pojawiała się na zajęciach jogi, które w momencie jej przyjazdu do Nowego Jorku były przyjemną odskocznią po zakończonej zmianie w Zarze. Evans wcześniej dbała o odpowiednią ilość ruchu, żeby utrzymać sylwetkę w ryzach, a teraz kiedy żywiła się niemal samymi kanapkami czy sałatkami na wynos i ogromną ilością kawy, nie musiała tego robić. W przeciągu ostatnich trzech lat schudła kilka kilo, co na jej drobnej sylwetce było mocno widoczne. Ona zauważała to po ciuchach, które musiała albo zwężać albo wymieniać.
— Kiedy o tym mówisz, to faktycznie brzmi jak pasja, ale… życzę ci, żebyś znalazł powód, dla którego mógłbyś zwolnić — uśmiechnęła się. Evans od zawsze była marzycielką i romantyczką, artystyczną duszą, która wyrywa się do innych światów. Wierzyła w to, że znalezienie odpowiedniej osoby byłoby znakomitym powodem, dla którego warto byłoby przeprogramować swoje życie. I życzyła tego każdemu. Nie była pewna, czy Kravis kogoś ma, ale skoro wspomniał o powodzie w czasie przyszłym mogła uznać, że jest stanu wolnego.
Zaśmiała się, kiedy usłyszała jego komentarz dotyczący czasopisma. I choć Hazel nie należała do najniższych kobiet, bo spokojnie na płaskim obcasie miała metr siedemdziesiąt, to jednak daleko jej było do modelki.
— Jakieś zdjęcia tam będę miała… czekam na fotografa, który ma mnie odwiedzić w pracowni. Jakiś wywiad ma być — powiedziała lekko zmieszana, odgarniając kosmyk włosów za ucho. Uśmiechnęła się. — Ale moje stroje na szczęście mają prezentować profesjonalne, dobrze opłacane, śliczne modelki — dodała. Cieszyła się, że dostała taką szansę, że będzie mogła zaistnieć jako nowojorskie odkrycie. Że jest jedną z nielicznych osób, którymi Vogue się zainteresował. Była tym niesamowicie podekscytowana, ale poza siostrą, z którą dzieliły ją setki kilometrów, nie mogła nikomu się o tym pochwalić. Musiała wykorzystać tę okazję i skoro znalazła zaciekawionego słuchacza, to uznała, że może mu powiedzieć co nieco.
— Cierpliwość, wytrwałość i pot. — Powtórzyła po nim, sięgając po lampkę wina. Zrobiła kolejny łyk. — Faktycznie coś w tym jest. Tylko… ile można tej cierpliwość mieć? Pokłady mojej powoli się — dodała ze śmiechem. — Ofertą? — Uniosła brew. — Brzmi bardzo poważnie, ale… brzmi też jakbyś potrzebował co najmniej garniturów we wszystkich kolorach tęczy. Gdzie zamierzasz je zakładać? — Mruknęła, pijąc wino. Usiadła wygodniej na krześle i odetchnęła. Nie przypuszczała nawet, że Chayton może nie mieć na myśli tylko siebie.
UsuńHazel Evans
W kwestii związków – tych formalnych i nie – Hazel nie mogła się wypowiadać. Miała na swoim koncie raczej krótkie związki, nastoletnią miłość i kilka randek, które albo kończyły się po wypiciu kawy, albo po dwóch-trzech spotkaniach, kiedy okazywało się, że każda ze stron ma zupełnie inne oczekiwania. Jej rodzice nie byli przykładnym małżeństwem, ba, wcale nim nie byli, skoro jej matka odeszła od rodziny na tydzień przed piątymi urodzinami swojej młodszej córki. Hazel widziała wzór związku z relacji jej siostry. Harper od czasów liceum była ze swoim pierwszym chłopakiem, mieli teraz dwójkę dzieci i wiedli – mogłoby się wydawać – sielskie życie. I to dzięki swojej starszej siostrze Hazel miała jeszcze nadzieję i wiarę w miłość, dlatego bez trudu mogła życzyć jej innym, jak i sobie samej.
OdpowiedzUsuńByła w szoku, kiedy Chayton praktycznie twierdząco odpowiedział na jej niezbyt przemyślaną zaczepkę. Nie trafiła z kolorami i osobą, która miałaby nosić garnitury… I z każdym jego słowem mina Hazel była coraz bardziej zdziwiona. Najpierw zamarła i zamilkła, później szeroko otworzyła oczy, aby w ostatecznym akcie uchylić usta. Niemal zignorowała sommeliera, który uzupełnił ich kieliszki, w ostatnim momencie skinąwszy mu głową w podziękowaniu.
— Ja…
Nie zdążyła nic więcej powiedzieć, bo Kravis bardzo sprytnie i gładko przeszedł do tematu Vogue’a, który był dla Hazel czymś ogromnym, ale teraz przytłumiła go nowina Chaytona. Miał dla niej pracę. Zlecenie i z tego, co zrozumiała to duże. Co do zasady Hazel miała przeogromną cierpliwość, jednak jej zapasy mogły się szybko skończyć, kiedy czegoś bardzo chciała. Uznawała to jednak za bardzo ludzki odruch. Prychnęła, ale nie zrobiła tego w nonszalancki czy arogancki sposób. Uśmiechnęła się zaraz potem.
— A ja, mój drogi — zaczęła i sama nie była pewna, czy to ta lampka wina, czy raczej emocje, które w niej buzowały, że pozwoliła sobie na taką śmiałość wobec Kravisa, ale kontynuowała dalej: — nie ukrywam, że zainteresowałeś mnie tymi garniturami w różnych rozmiarach. — Zwieńczyła to szerokim, niemal radosnym i na pewno kompletnie szczerym uśmiechem. Ostatnio, przynajmniej takie miała wrażenie, życie było dla niej o wiele łaskawsze niż jeszcze pół roku temu.
— Ale dobrze… — sięgnęła po uzupełniony kieliszek i zrobiła kolejny łyk. Nie zamierzała odmawiać tak dobrego wina. I chyba miała prawo świętować kolejne i kolejne sukcesy, prawda? — Wątpię, żeby Anna pojawiała się w butikach, o których istnieniu nikt nie wie, ale skontaktowała się ze mną jedna z redaktorek. — Uśmiechnęła się na samą myśl o pierwszym telefonie, który odebrała w tej sprawie. — Podobno od niedawna praktykują co ileś numerów odkrywanie nowych talentów. Poświęcają im odrobinę swojego miejsca, robią wywiad, fotografują i prezentują mini-kolekcję. Nawet o tym nie wiedziałam… — przyznała szczerze, odgarniając po raz kolejny kosmyk włosów za ucho. — Zgodziłam się na spotkanie z tą redaktorką w mojej pracowni i tak już to poszło, lawinowo — dodała. — Myślę, że byłabym głupia, gdybym im odmówiła, bo oczywiście taką możliwość też miałam. Ale wyobrażasz to sobie, Vogue? — Spytała, kręcąc głową z niedowierzaniem. Bo nie wierzyła nawet teraz, kiedy niemal wszystko było dopięte na ostatni guzik i pozostawało czekać jej na zderzenie z opinią publiczną. Nawet nie była świadoma tego, jak bardzo się tym ekscytuje, ale nie ukrywała żadnej z emocji podczas rozmowy z Kravisem.
Hazel Evans
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńGdyby nic się nie wydarzyło, Florence byłaby nieco bardziej skłonna przyjąć odmowę na swoje zaproszenie i na pewno dałoby się to zauważyć w jej postawie. Kolację zaproponowałaby tak, czy inaczej, bez względu na powody, dla których pan Kravis miałby się tutaj znaleźć, jednak teraz wyraźnie jej zależało, żeby został trochę dłużej. Wiedziała bardzo dobrze, że coś musiało się wydarzyć i do tego znała Camille, więc mimo swobody i lekkości, w jaką przeszło jej zachowanie, nie próbowała w żaden sposób udawać, że się nie przejęła i kolacją próbuje bagatelizować całe zdarzenie. Chciała porozmawiać i upewnić się, że wszystko jest, albo w najbliższej przyszłości będzie w porządku. Mogła oczywiście zacząć naciskać na Camille, zadać jej mnóstwo dociekliwych pytań, ale miała świadomość, że mogło przynieść to odwrotny efekt i spowodować, że dziewczyna zamknie się bardziej w sobie. Poza tym miały tą swoją niepisaną umowę, że o pewnych sprawach po prostu nie rozmawiają i Florence nie chciała dzisiaj już próbować swojego szczęścia, a skoro była tutaj osoba, której ta umowa nie obejmowała, uznała, że wykorzysta okazję. Nie miała żadnych oporów, by to zrobić, kiedy została postawiona przed faktem dokonanym i jednocześnie znalazła się w sytuacji, o której nie miała zielonego pojęcia, a która wydawała się istotnie wpływać na życie najbliższej jej osoby.
OdpowiedzUsuńKobieta przechyliła głowę na bok, przez co jej ciemne włosy, przez które przeplatało się dosłownie kilka delikatnych pasemek siwizny, zatrzepotały na czubku niedbale uczesanego koka. W uniesionych kącikach ust coś błysnęło, kiedy pan Kravis postanowił naprostować powód swojego przybycia. Flo nie była głupia i wiedziała, że nie miał przecież szklanej kuli i że w pewnym momencie Camille musiała go poinformować o sytuacji. Zrozumiała też, czym było zachowanie siostrzenicy, że to były nerwy i stres, które najpewniej najbardziej przyczyniły się do tego, by się z nim skontaktować. Oczywiście, zaraz za nimi podążał rozsądek, który Camille wymieniłaby jako pierwszy, gdyby została zapytana.
— Trochę szkoda w takim razie, że go pan tak nastraszył — skomentowała Florence, przepuszczając pana Kravisa w przejściu. — Camille, chodź jeść — zawołała jeszcze, odchylając się lekko i przytrzymując framugi, po czym podeszła do kuchenki.
Camille nie poszła od razu za panem Chaytonem do kuchni, bo walczyła chwilę dłużej z gorącem, które najpewniej rozlało się nie tylko po jej wnętrzu, ale też na policzkach. Miała sobie trochę za złe, że tak reagowała nawet na drobnostki, jak puszczenie oka czy lekki uśmiech, który kierował w jej stronę. Teraz jednak była nie tylko odrobinkę poruszona tymi małymi gestami, co dodatkowo była zadowolona, że pan Kravis postanowił zostać.
Przystanęła na moment w przejściu i najpierw popatrzyła na Chaytona, jakby spodziewała się, że może tym razem będzie nieco inaczej niż zwykle, że nie będzie tak całkowicie swobodny i niewzruszony. Potem przeniosła wzrok na ciocię, zauważając też na jakim etapie są przygotowania do posiłku i podeszła do jednej z górnych szafek, by wyciągnąć talerze.
— Och, tak pan myśli? — Flo zerknęła przez ramię, odlewając wodę z makaronu do zlewu. — Zawsze uważałam, że kuchnia to serce domu, nawet jeśli małe i ciasne. — Zaśmiała się wesoło. — Najważniejsze jednak, żeby był ktoś, kto to serce będzie napędzał do bicia. Inaczej stanie i uschnie, zacznie pachnieć jak… muffa. Camille, wyciągniesz jeszcze ser?
Kuchnia nie była za duża, przez co wszystko wydawało się takie stłoczone i pełne, a wrażenie to potęgowało się, kiedy w środku znajdowało się więcej niż dwie osoby. Rzeczywiście była jednak przytulna. Nie było to może miejsce pachnące nowoczesnością, nie było tu wszystkich możliwych udogodnień, bo nie posiadały nawet zmywarki, mikrofalówki czy ekspresu do kawy, ale nikogo nie trzeba byłoby przekonywać, by zawierzył ciotce Florence. Ta mała kuchnia była sercem ich małego domu, a jej zapach zawsze kojarzył się Camille właśnie z czymś rodzinnym i domowym, czymś, co przyjemnie otula i pozwala się nieco odprężyć.
Cam cicho westchnęła, uśmiechając się pod nosem, bo to nie był pierwszy raz, kiedy słyszała tą życiową prawdę. Rozłożyła talerze na stoliku i obracając się, wyjęła z jednego z zakamarków niewielką deseczkę i tarkę, a potem przeszła dwa kroki do lodówki, by wyciągnąć parmezan. Ciocia w tym czasie rozdzieliła makaron i zaczęła nakładać sosu na bazie pomidorów z kawałkami różnych warzyw. Gdy deseczka z kawałkiem sera znalazła się na środku stolika, Camille usiadła naprzeciwko pana Kravisa i odchyliła się na krześle, by sięgnąć po sztućce.
Usuń— Nie jest to nic wyszukanego, niestety — mówiła ciocia, nakładając sos. — Nie wiedziałam, że będziemy miały dzisiaj gości. Inaczej poszłabym na zakupy po pracy i przygotowała coś ciekawszego niż spaghetti… Ten Paul zapukał do drzwi zaraz, jak ledwo wróciłam do domu. — Florence pokręciła głową, krzywiąc się lekko i odstawiła garnek z resztą sosu na kuchenkę. — Odgrzejesz sobie rano zapiekankę z wczoraj? Miała być na dzisiaj, ale wiesz, że nie lubię częstować odgrzewanym jedzeniem — zwróciła się do Camille, porozumiewawczo wskazując na lodówkę i usiadła na środkowym miejscu przy stole.
Camille pokiwała lekko głową w odpowiedzi, kładąc przed nimi trzy komplety sztućców. Przysunęła się bliżej ze swoim krzesłem i przygryzła lekko dolną wargę, spoglądając krótko na pana Kravisa. Oh, Dio… Jak jeszcze los będzie go wykorzystywał, żeby udowadniać jej, że zawsze znajdzie się jakiś sposób, by ją zaskoczyć? Ten facet, w tych swoich eleganckich ubraniach i z czarującym uśmiechem, wprowadził do jej życia mnóstwo chaosu i to w bardzo krótkim czasie, ale w dalszym ciągu wydawało się, jakby było mu mało. Nie, żeby robił wszystko specjalnie z zamiarem wywrócenia jej skromnej egzystencji do góry nogami, ale ciężko było jej to tak po prostu przypisać jakiejś niewiadomej sile. I tak, teraz to ona do niego zadzwoniła, ale czy miała inne wyjście? Wtedy wydawało się, że nie, jednak teraz…?
— Wracając do tematu — zaczęła Flo ze spokojem, zabierając się niespiesznie za jedzenie — mógłby mi pan najpierw powiedzieć, czy Lucas coś jej wtedy zrobił? Camille nie wyjaśniła mi dokładnie, jak pan zareagował i nie chcę oceniać, czy była to reakcja adekwatna, czy nie, zupełnie nie o to mi chodzi. — Pokręciła głową dla wzmocnienia swoich słów i sięgnęła po ser i tarkę, by dodać sobie trochę dodatkowego smaku na swój talerz. — Chciałabym tylko wiedzieć, czy to było coś poważnego, bo jeśli tak, to ten chłopak…
— Zia…! — Camille momentalnie wbiła w nią wzrok. Opowiedziała jej, jak to mniej więcej wyglądało i nie chciała wracać do tego tematu. Do żadnego nie chciała wracać, tak naprawdę, ale teraz w ogóle nie rozumiała, czego cioci jeszcze brakowało w tej historii.
— Mio caro — ucięła ciotka, krzyżując z nią spojrzenie. — Nie mówisz mi wszystkiego i w porządku, masz od tego prawo. — Głos kobiety nabrał trochę chłodu i ostrości, co dało Camille do zrozumienia, że ciocia była na nią do pewnego stopnia zła. — Ale ja mam prawo się o ciebie martwić, to jedna rzecz. Druga, może gdybyś mówiła mi trochę więcej, nie próbowałabym nakarmić dzisiaj faceta, który narobił ci problemów, o których nawet nie wspomniałaś, tak swoją drogą. — Oczy ciotki zwęziły się na moment, kiedy kończyła dodawać sobie tartego sera, a zaraz potem zwróciła się znów do pana Kravisa. — Sera? — zaproponowała, przesuwając deseczkę kilka centymetrów w jego stronę i posłała mu zachęcający uśmiech, jednocześnie czekając na jego odpowiedź.
Cam przez chwilę chciała jeszcze coś powiedzieć, ale zrezygnowała, mając na uwadze nastrój cioci. Zamiast tego przeniosła uwagę na swój talerz z jedzeniem, w którym zaczęła lekko dziobać widelcem. Florence może i uważała, że siostrzenica miała prawo do swoich sekretów, ale nie zmieniało to faktu, że nie wprawiało ją to w dobry nastrój. I było to zrozumiałe, w końcu tak jak wspomniała, martwiła się, ale też sytuacja urosła do takiego stopnia, że dzisiaj dotknęła również jej.
Camille Russo
Doceniała to, że przy okazji treningu, wysłuchał także jej narzekań i pozwolił swobodnie się wygadać. Trening fizyczny w połączeniu z szczerą rozmową pozwolił znacznie rozładować nagromadzone w niej napięcie, czyniąc ten dzień zdecydowanie lepszym. Potrzebowała usłyszeć od kogoś, że wcale nie jest tak beznadziejna jak myśli, a zarówno Nicolas, jak i ojciec, nigdy nie omieszkali wspomnieć, że są z niej dumni, lub że akceptują ją w pełni taką, jaka jest. Brat niemalże codziennie pracował nad tym ,aby obniżyć jej samoocenę, a fakt, że Max ją zostawił, dał mu dodatkowo ogromne pole do popisu, aby się z niej nabijać i niszczyć ją od środka. Ojciec co prawda zawsze stawał po jej stronie, ale miał wobec niej tak wygórowane wymagania, że cokolwiek by nie zrobiła, miała wrażenie, że w jego oczach i tak nie było to tak dostatecznie dobre jak zakładał i zawodziła go przez to na każdym kroku.
OdpowiedzUsuń- Dziękuję, dużo mi to dało – uśmiechnęła się, wtulając się w niego na kilka sekund i znów stając zaraz po tym na wprost niego – No wiesz, trening, rozmowa, wszystko na raz, naprawdę tego potrzebowałam – odetchnęła z ulgą, przecierając twarz ręcznikiem i rozpuszczając luźno włosy. Aktywność fizyczna zawsze dobrze na nią działała i cieszyła się, że Chayton zgodził się poświęcić jej dzisiaj chwilę czasu. Wiedziała, że jest zabiegany i ma mnóstwo na głowie, tym bardziej więc doceniała to co zrobił, przy okazji wysłuchując niczym terapeuta jej narzekań i żali.
- Najgorsze są te wszystkie porównania, mam powoli dość tego, że ludzie wypisują w Internecie jakieś bzdury, czy nagrywają jakieś beznadziejne Tiktoki o związku moim i Maxa, czy o jego nowej dziewczynie – westchnęła, bo o ile samo rozstanie była w stanie jakkolwiek sobie przepracować, tak negatywnych komentarzy w kierunku jej, czy blondynki w towarzystwie której pojawiał się ostatnio jej były chłopak już niekoniecznie. Fani chcąc nie chcąc żyli także sferą prywatną swoich ukochanych kierowców i wiedziała, że nawet jeśli od ich rozstania minęło trochę czasu, sprawa nie ucichnie tak szybko, a ciągłe porównania jej do jakiejś influencerki z którą spotykał się Max, mogą trwać do czasu, aż Rossi nie zdecyduje się wymienić także tamtej blondynki na ‘kolejny model’.
- I zawsze wam tego zazdrościłam. Moja rodzina też usiłuje unikać skandali, ale niezbyt dobrze nam to wychodzi. Musimy wybrać się do ciebie na jakieś korepetycje – zaśmiała się, zbierając powoli swoje rzeczy i upijając kilka łyków wody z butelki – To może wpadniesz do mnie z żoną na kolację? Kupiłam mieszkanie, chcę uniezależnić się trochę od Nico i ojca i zapraszam was na parapetówkę. Obojętnie, czy wpadniecie na imprezę, czy kiedyś osobno sami, zapraszam serdecznie, prześlę ci wiadomością zaproszenie i adres – uśmiechnęła się, sięgając po telefon, aby przesłać mu wspomnianą wcześniej wiadomość – Dzisiaj zajęłam ci już dużo czasu i pewnie nie dasz się porwać na dziękczynny obiad, hm? W każdym razie, jeśli masz jeszcze chwilkę, to zapraszam – uniosła pytająco brew, zdając sobie sprawę z tego, że i tak już niezaplanowanie wsunęła się do jego grafiku i nie zdziwiłaby się, ani tym bardziej nie obraziła, gdyby miał już na resztę dnia inne plany.
Naomi
Hazel, choć była uparta i zdeterminowana do tego, aby osiągnąć wszystko własną pracą, bez wspinania się po cudzych plecach, to potrafiła być wdzięczna za każdą realną pomoc, za każdego sprowadzonego do niej klienta lub zlecenie, które nie polegało na wymianie zamka błyskawicznego w wygodnych, ośmioletnich jeansach. Evans, która do tej pory określała się mianem krawcowej, coraz częściej mówiła o sobie: projektantka. Brzmiało to dumnie i adekwatnie do ilości pracy, czasu i poświęceń, na które przez ostatnie trzy lata się zdobyła.
OdpowiedzUsuńWiedziała, że z Kravisem łączą ją relacje przede wszystkim biznesowe, a jednak całkiem miło siedziało jej się w jego towarzystwie w drogiej restauracji i całkiem swobodnie opowiadało mu się o marzeniach, planach i wydarzeniach, które w ostatnim czasie miały ogromny wpływ na jej dotychczasowe życie, czy to prywatne, czy zawodowe. Hazel nie potrafiła do końca oddzielać tych dwóch sfer, zapominała o czymś takim, co ludzie ochoczo nazywali work-life balance. Bez trudu przenosiła emocje związane z pracą do tych związanych z relacjami z innymi ludźmi. Kiedy coś nie szło jej w działalności, odreagowywała to na współlokatorach. Nie była idealna i potrafiła się do tego przyznać. Ale poświeciła zbyt wiele, żeby teraz za to przepraszać. Zabrnęła już za daleko, żeby teraz żałować tego, że stawiała pracę nad ludźmi.
I gdyby pewnie rozmowa, którą przeprowadzała z Chaytonem teraz, miała miejsce za dwa lub trzy tygodnie, to okazałoby się, że jednak ten brak znajomości nie był brakiem znajomości. Obydwoje jednak na razie żyli w beztroskiej nie wiedzy.
Hazel westchnęła i z uśmiechem sięgnęła po kartę, która została wcześniej na ich stoliku. Dobre emocje, a przede wszystkim radość i duma z własnych osiągnięć sprawiły, że Evans poczuła chęć na coś słodkiego. Przeglądała tych kilka pozycji dotyczących deserów, ale nie umiała się zdecydować. Odłożyła kartę i spojrzała na Kravisa z uśmiechem.
— Wiesz, lemoniady bywają kwaśne, czasami niełatwo jest ją odpowiednio osłodzić — odpowiedziała. — Ale może my spróbujemy? — sprytnie nawiązała do tematu deseru, który chodził jej po głowie. — Polecasz coś konkretnego? — spytała.
— Jak już mówiłam, dla wiernych klientów, którzy wspierają mnie niemal od samego początku, gwarantuję obsługę poza kolejką. Tylko w końcu musisz mi powiedzieć to, o czym zacząłeś mówić przed chwilą — mruknęła nieco niezadowolona z tego, że Chayton umiejętnie odwrócił jej uwagę od rozpoczętego tematu, skupiając się na jej sukcesach. Mniejszych bądź większych. — Także…?
Spojrzała na niego wyczekująco. Chciała wiedzieć, chciała wiedzieć, co ją czeka, ile sił i czasu musi mieć, żeby ogarnąć wszystko to, co może ją spotkać. Zlecenie od Kravisa mogło nie być modowym wyzwaniem, ale na pewno mogło przynieść jej inne profity, zwłaszcza takie, które mogą jej pomóc zarobić i zadbać o kolejne inwestycje.
Hazel Evans
Z uśmiechem przyjęła fakt, że Chayton zgodził się na deser i nawet go zamówił. Hazel, która o swoją dietę prawie w ogóle nie dbała, często sięgała po wysokoenergetyczne dania, mające zadziałać niemal od razu, żeby dodać jej sił i pobudzić do działania. Sięgała więc po cukier. Może nie było tego po niej widać, bo odkąd przybyła do Nowego Jorku to dość niezdrowo schudła, ale wiedziała, że gdyby zdecydowała się na zrobienie podstawowych badań, to ich wyniki mogłyby nie być zadowalające. Nie miała jednak do tej pory czasu, żeby zadbać o siebie. Co roku od sąsiadek dostawała na urodziny bon na masaż czy całodniową wejściówkę do SPA i nie wykorzystała ani jednej, pamiętając jedynie, aby w miarę możliwości przedłużać ich ważność. Jedną wejściówkę sprezentowała nawet innej znajomej, żeby nie przepadła. Musiała o siebie zadbać i coraz częściej dochodziła do wniosku, że zasługuje na odpoczynek, że jej własne dziecko w końcu się odwdzięcza.
OdpowiedzUsuńEvans miała świadomość tego, że choć nie zachowywała zdrowego work-life balance, to wynikało to przede wszystkim z tego, że w swojej firmie była sama, a Sew Chic było jej dzieckiem. Wiedziała, że jej podejście biznesowe będzie musiało się zmienić z pierwszym zatrudnionym pracownikiem, bo wtedy zostanie szefową. Hazel nigdy nie była szefową i trochę się tego obawiała. Obawiała się tego, że przez swoje usposobienie pozwoli wejść ludziom na głowę, że nie będzie odpowiednio szanowana, a wzbudzanie respektu wśród innych będzie niemożliwe. Zostanie szefową wiązało się z szeregiem czynności, które miały pozwolić jej odpowiednio zarządzać już nie tylko firmą, ale także zasobem ludzkim. Była coraz bliżej ekspansji swojego biznesu, ale jednak z ostrożności starała się o tym nie myśleć zbyt często, a teraz…
Wiedziała przecież, że Kravis ma dla nią jakąś propozycję, ale to, co powiedział i to, co dał jej do przeczytania, było zaskakujące. Jedynie pobieżnie przejrzała umowę, a w jej oczy rzuciła się cena za wykonanie jednej sztuki garnituru. Nie była pewna, czy kiedykolwiek, kogokolwiek skasowała za garnitur choćby w pobliżu trzech tysięcy dolarów. Spojrzała na niego zszokowana i w pierwszym odruchu, chciała potaknąć z szerokim uśmiechem i rzucić mu się na szyję, ale to pewnie nie byłoby nawet biznesowo poprawne zachowanie, dlatego chrząknęła tylko.
W dziesięć miesięcy miała uszyć sześć garniturów. Było to wykonalne, nawet mogłaby w międzyczasie zajmować się innymi zamówieniami. Wiedziała, że nie będzie to łatwe, bo zapewne każdy z ochroniarzy miał inną, choć zapewne podobną, budowę ciała. I wiedziała, że muszą wyglądać perfekcyjnie w tych garniturach. Jej garniturach. Podjęła decyzję, ale mając na uwadze słowa Kravisa, potaknęła głową.
— Skonsultuję to z moim prawnikiem. — Mruknęła rozbawiona. — Bo wydaje mi się, że trzeba wprowadzić w umowie zapis, że miary będą ściągane tylko z mężczyzn ubranych w bieliznę — zaśmiała się. I ona też żartowała, ale takie poczucie humoru nie było jej obce. Od czterech lat mieszkała w mieszkaniu w Queens z czterema współlokatorami, ich mieszkanie buzowało testosteronem i było pełne niewymyślnych żartów. Ale była też tylko kobietą, która w sprawach seksualnych wolała mężczyzn. Nie dziwiłoby jej to wcale, że mimo zachowania pełnego profesjonalizmu, faktycznie miałaby na co popatrzeć i co podotykać. W imię wykonywanej pracy, oczywiście.
Dopiero kiedy Hazel odłożyła kartkę z umową na bok, kelner podał im deser. Ponownie napełniono im kieliszki z winem. Ten wieczór podobał jej się coraz bardziej i starała się być powściągliwa, ale na jej twarzy niemal nieustannie malował się szeroki uśmiech.
— Przemyślę sprawę i dam znać. — Dodała na końcu. Chciała też faktycznie zwrócić się do znajomego adwokata, żeby przeanalizował zapisy umowy. Nie wątpiła w intencję Chaytona, ale zakładała, że jego firmę obsługuje albo armia prawników, albo doskonała kancelaria i wolała, żeby choć częściowo ich szanse w tym przedmiocie były wyrównane. Do tej pory Evans podejmowała się głównie zleceń konsumenckich, a współprace biznesowe były dla niej czymś zupełnie nowym.
Hazel Evans
Florence, jak przystało na kobietę obytą i wprawioną w towarzyskich bojach, nie tylko tak po prostu słuchała, co ma do powiedzenia rozmówca, ale również na taką wyglądała. Co więcej, nie pozostawiała żadnych złudzeń, jak bardzo jest tym wszystkim zainteresowana i zaangażowana w rozmowę, nawet jeśli teraz miała głównie słuchać. Nie spuszczała spojrzenia z Chaytona na zbyt długo, kiwała delikatnie głową, cicho pomrukiwała, czy to w zgodzie na usłyszane słowa, czy bardzie jako prosty sygnał, że do niej dotarły i może musi się na tym zastanowić. Cioteczka uczestniczyła w rozmowie całą sobą przez cały czas. Jej ruchy, mimika, inne drobne gesty – Florence nigdy nie pozwalała myśleć drugiej stronie, że mówi do ściany.
OdpowiedzUsuńA obok siedziała Camille, która wyglądała, jakby chciała się w sobie skurczyć i jakby zawartość talerza i dziubanie w niej widelcem były bardziej interesujące niż cokolwiek innego, co działo się w tym samym czasie dookoła. Poczucie niezręczności i zakłopotania emanowało z jej osoby, wydawało się wręcz tężeć w powietrzu wokół niej. Nie słuchała tak uważnie, jak cioteczka, bo przecież znała tę historię, ale do tego sprawiała wrażenie, jakby nic do niej nie docierało albo wcale ją nie interesowało. Nie było to prawdą, bo choć znała historię, cała reszta rozmowy ją jak najbardziej interesowała i to bardzo. Do takiego stopnia, że się tym denerwowała i nabierała właśnie tej ochoty, by się skurczyć.
Ciocia rozpromieniła się serdecznie, kiedy w trakcie rozmowy padł komentarz na temat jedzenia, balansując gdzieś między skromnością wynikającą z eleganckiej skromności, a oczywistą dumą i zadowoleniem. Cam zerknęła kątem oka na cioteczkę i uśmiechając się mimowolnie kącikami ust, przeniosła spojrzenie na Chaytona i chwilę później znów dziobała w talerzu, ale nieco mniej spięta. Jedzenie dla cioci było bardzo ważne, więc miło, że podzielił się swoimi wrażeniami. Poza tym mimo wszystko było w tym coś takiego… normalnego. Zaskakująco przyjemne normalnego i na moment to dziwne uczucie, że coś jest nie tak, wynikające z faktu, że pan Kravis siedział w jej kuchni i jadł kolację, nie było aż tak bardzo dokuczliwe.
— Ten Luci… — westchnęła ciężko Florence, kręcąc z niedowierzania głową i aż odłożyła swoje sztućce, zasłaniając usta jedną dłonią i odchylając się lekko. Przez chwilę patrzyła tak na Chaytona, jakby chciała go przeprosić albo powiedzieć coś innego, ale w podobnym brzmieniu. — Wiesz co, Camille? Porozmawiam z jego nonną! — Flo zwróciła się do siostrzenicy, wyciągając w jej stronę drugą rękę i złapała ją lekko za nadgarstek w opiekuńczym geście. — Chłopak pewnie nawet nie wie, jakiego namieszania narobił, nie może tak być…
Camille popatrzyła najpierw na dłoń ciepłą dłoń cioci, którą ściskała ją za nadgarstek, a potem popatrzyła bezpośrednio na nią, patrząc jak na jakieś zjawisko. Zamrugała kilka razy, na koniec przymykając oczy i odetchnęła szybko, w głowie licząc szybko do pięciu.
— Przecież słyszałaś, że nic mi nie zrobił. Był tylko nachalny — powtórzyła, licząc, że w końcu do cioci dotrze, że w tym wszystkim jest więcej nieporozumienia niż jakiejkolwiek innej szkody. — Z resztą wiesz, że Lucas nie rozumie, jak to działa, a jeśli jego nonna mu tego nie umiała wyjaśnić, to nikt tego nie zrobi…
— Może masz rację. — Florence wywróciła teatralnie oczami, ale po tonie jej głosu można było stwierdzić, że mniej więcej dała za wygraną. — Wie pan, takie nasze rodzinno-sąsiedzieckie zwyczaje, włoskie przepychanki — wyliczała naprędce, zwracając się znów do Chaytona i posłała mu kolejny uśmiech. — Przykro mi, że tak to wyszło, ale nie ukrywam, że też cieszę się, że są jeszcze tacy mężczyźni, jak pan, którzy nie boją się zareagować. — Wzięła sztućce z powrotem do ręki i wróciła powoli do jedzenia. — Zawsze uczyłam Camille, jak sobie radzić z nachalnością, jednak czasami to po prostu za mało… — Westchnęła, ukradkiem jeszcze spoglądając na siostrzenicę, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze tylko jej. Cam znała to spojrzenie, dlatego je zignorowała, a przynajmniej takie wrażenie chciała sprawić.
Ciocia nie była do końca przekonana, czy Camille rzeczywiście odpowiednio radziła sobie w takich sytuacjach. I nie chodziło o teraz, co tak ogólnie, bo w końcu nie było nikogo, kto znałby Cam lepiej niż Florence. Wiedziała, że nieważne jak bardzo by się starała, ile razy powtarzała albo próbowała tłumaczyć, siostrzenica pewnych rzeczy nie przeskoczy i nie będzie tak swobodnie obchodzić się z mężczyznami, jakby można się było tego spodziewać. Wiedziała i to ją zawsze trochę martwiło, bo Florence uważała mężczyzn za ważny element życia każdej kobiety.
Usuń— Pana żona to prawdziwa szczęściara — zaszczebiotała po chwili Florence, wracając do rozmowy. — Mam nadzieję, że nie przejęła się tym artykułem za bardzo. Na pewno nie ma ku temu powodów, nie mam co do tego wątpliwości. — Popatrzyła jednoznacznie na pana Kravisa z niebladnącym uśmiechem. — Poznała moją Camille? — dopytała zaraz, całkowicie przekonana, że poznanie tej dziewczyny na pewno rozwiewało wszelkie potencjalne wątpliwości, jakie mogły zrodzić się w głowie jakiejkolwiek mężatki. W końcu to była dziewczyna z dobrego domu. Dobra dziewczyna z dobrego domu, którą ciotka umawia na randki, bo ta sama nie umie się za to zabrać.
Camille poczuła, jak nagle jedzenie w buzi staje się ledwo przeżuwalne, a przed oczami stanął jej obraz Rosalie mierzącej ją przenikliwie w biurowej łazience. A później obraz Rosalie ze szklistymi oczami wychodzącej jak burza z gabinetu pana prezesa.
Odsunęła się gwałtownie od stolika i wstała też dosyć niespodziewanie, niewątpliwie zwracając na siebie uwagę.
— Chce się pan czegoś napić? — zapytała, patrząc prosto na Chaytona ze ściśniętymi wąsko wargami. Ile by teraz dała, by mógł naprawdę czytać jej w myślach… Rozmawianie o Rosalie to nie był dobry pomysł, szczególnie, że Florence, jak zresztą większość ludzi, nie miała pojęcia, jak naprawdę wygląda ta sytuacja małżeńska. A Camille miała niejasne przeczucie, że gdyby się dowiedziała, cioteczka zaczęłaby patrzeć na wszystko z trochę innej perspektywy niż dotychczas.
— Możesz otworzyć nową butelkę wina — zawtórowała ochoczo Flo i zaraz wróciła uwagą do Chaytona. — Małżeństwo to taka piękna sprawa — westchnęła z sentymentem i odruchowo zaczęła obracać kciukiem swoją obrączkę, jednocześnie nakładając sobie kolejny kęs makaronu. — Ciężka praca też, ale warta każdego wysiłku. Zgodzi się pan ze mną?
Oh, Dio…
— Dla pana woda? — wtrąciła się Camille, starając się nie brzmieć zbyt desperacko i licząc na to, że ciotka przestanie się tak wpatrywać w pana Kravisa, jakby odpowiedź na pytanie, które mu zadała, była rozwiązaniem głodu na świecie. — Czy przyjechał pan z kierowcą? — Sięgała właśnie po szkło, zerkając przez ramię na Chaytona. W głowie kotłowało jej się teraz mniej więcej jedno i to samo. Żeby nie wspomniał ani w żaden sposób nie nawiązał do tego, że jego małżeństwo nie jest tak, jak sobie wyobraża Florence. Żeby po prostu przytaknął. I nic więcej.
Camille Russo
Wyciągnęła dwa kieliszki i szklankę, które zaraz wylądowały na stole, a ponieważ robiło się na nim już trochę zbyt tłoczno, zabrała ser i deseczkę, które odłożyła na kuchenny blat. Zaraz dało się też usłyszeć, jak wysuwa szufladę i zaczyna szukać w niej korkociągu, a po odgłosach można było przypuszczać, że przed miot nie znajdował się na wierzchu.
OdpowiedzUsuńZ kolei Camille słyszała, że ciocia przestała się nagle odzywać, więc odruchowo na nią popatrzyła, dalej grzebiąc w szufladzie, ale już zdecydowanie ciszej. Kobieta siedziała teraz z przechyloną głową, trzymając widelec, na który nawinięty był makaron z drobniutkimi kawałkami warzyw i patrzyła błyszczącymi oczami na pana Kravisa, jakby nie rozumiała zupełnie, co do niej właśnie powiedział.
— Był pan policjantem? — wydukała niepewnie, marszcząc delikatnie brwi i mniej więcej w tym samym czasie zorientowała się, że Camille intensywnie się w nią wpatruje, więc sama posłała jej pytające spojrzenie. — W każdym małżeństwie bywają kryzysy, mniejsze, większe… — mówiła trochę nieobecnym głosem i niby do Chaytona, ale wzrok utrzymywała w siostrzenicy.
Cam wzdrygnęła się i przewertowała palcami zawartość szuflady, w której trzymały niektóre przybory kuchenne, które nie były sztućcami i nie były drewniane i zaraz uniosła bezradnie ręce.
— Nie ma korkociągu — bąknęła, wymownie pokazując dłońmi na wnętrze szuflady. Ciocia mimowolnie opuściła spojrzenie i zaraz pokiwała głową, unosząc palec wskazujący, jakby właśnie sobie o czymś przypomniała.
Nabrała kęs do ust i zgrabnie odsunęła się od stołu. Gestami pokazała, że wie, gdzie jest korkociąg i zaraz z nim wróci. Camille pokiwała tylko głową, udając, że rozumie całą resztę, która ciocia chciała jeszcze przekazać, zapewne tłumacząc, co się stało z korkociągiem. Flo zasunęła jeszcze krzesło i wyszła z kuchni z roześmianymi oczami. Cam odprowadzała ją chwilę spojrzeniem, obserwując, jak ciocia przemierza korytarz i zakręca na schody. W międzyczasie podeszła do lodówki, by wyciągnąć z niej butelkę wody gazowanej – bo akurat ta znajdowała się najbliżej – i jak tylko miała pewność, że cioteczka jest poza zasięgiem jakichkolwiek dźwięków rozbrzmiewających w kuchni, w dwóch krokach podeszła szybko do pana Kravisa.
— Ciocia nie może się dowiedzieć, że się pan rozwodzi — ściszonym głosem zaczęła od czegoś, co chyba było już oczywiste, sądząc po jej wcześniejszej reakcji i pochyliła się w jego stronę, jakby dla pewności, że będzie ją słyszał. — Jak ją znam, zaraz do tematu wróci, bo ona… jest trochę wścibska, to prawda… — Pokiwała nieznacznie głową, przytakując samej sobie. — Ale siedzi pan przy jej stole w trakcie jedzenia, a to… to trochę komplikuje sprawę. Jest pan bardziej jak… jak swój — wytłumaczyła, a przynajmniej się starała, bo nie bardzo miała teraz czas, żeby dokładnie wszystko wyjaśnić. W dodatku było to coś, co się normalnie rozumiało samo przez się, przynajmniej w ich najbliższym otoczeniu, więc jeszcze trudniej byłoby jej znaleźć na poczekaniu odpowiednie słowa. — I ciocia… ona po prostu lubi szczęśliwe małżeństwa — westchnęła, odkręcając butelkę z wodą i oparłszy się jedną ręką o stół, zaczęła napełniać szklankę Chaytona. — Najlepiej by było, żeby myślała, że to związek idealny… — dodała jeszcze, ale bardziej pod nosem i dopiero teraz popatrzyła na pana Kravisa, od kiedy podeszła i się do niego nachyliła, uniemożliwiając jednocześnie kontynuowanie posiłku. — Tak byłoby prościej… — wymamrotała jeszcze, przechylając głowę lekko na bok.
Kiedy znajdowanie się tak blisko niego stało się tak łatwe, że nagle przestawała zwracać na to uwagę i orientowała się dopiero po dłuższej chwili, jak już coś w jej wnętrzu zdążyło nawywracać fikołki? Jak już zdążyła nawdychać się jego zapachu wystarczająco mocno, by przypomnieć sobie, jak po prostu cudownie pachniał, ale jakby jednocześnie za mało, żeby chcieć wrócić do oddychania normalnym powietrzem? Czemu nie wcześniej, nie szybciej, za nim ciało zdążyło przepuścić przez siebie te pierwsze reakcje, te przyjemne dreszcze…?
UsuńZa długo. Za długo. Za długo.
Poczuła coś zimnego koło swojej dłoni i mimowolnie popatrzyła na stół. Gdyby niskie temperatury tak jej nie przeszkadzały, pewnie by to zignorowała i dalej wpatrywała się w twarz Chaytona z tak bliskiej odległości, ale teraz przynajmniej zdała sobie sprawę z tego, że dalej trzyma przechyloną butelkę, jednak już bez wody. Ta znajdowała się w szklance, która nie dała rady pomieścić całej tej zawartości, więc woda zaczęła się po prostu przelewać na stół, pod talerz i w kierunku krawędzi.
— Dannare…! — syknęła, zrywając się do pionu i migiem sięgnęła po papierowy ręcznik. — Nie rozlałam na pana? — spytała, pospiesznie rozwijając papier i oderwała kawałek, by docisnąć go do stołu zaraz przy brzegu, przez co znów się trochę pochyliła i znalazła nieco bliżej pana Kravisa.
Camille Russo
Nie chciała, żeby kłamał. Chciała, żeby ciocia żyła nieprzerwanie w przekonaniu, że w małżeństwie Kravisów wszystko jest w porządku, bo teraz było im to potrzebne do podtrzymania czegoś, co już zdecydowanie kłamstwem było. Florence z istnienia czegoś takiego nie zdawała sobie sprawy i w interesie Camille było, żeby tak to pozostało. Może przesadzała, może panikowała, uważając, że dla cioci miałoby to teraz jakiekolwiek znaczenie, jak naprawdę wygląda małżeństwo Chaytona i Rosalie i w rzeczywistości nie musiała się tym w ogóle przejmować. Czuła jednak, że to byłoby ryzykowne i nie chciała tego ryzyka podejmować. Granica wydawała jej się zbyt cienka i naprawdę nie chciała dawać cioci powodów do tworzenia domysłów, bo to nikomu nie było potrzebne i nic dobrego by z tego nie wyszło.
OdpowiedzUsuńJeśli więc jedyne wyjście polegało na kłamstwie, to niech będzie, że tego właśnie chciała. Nie sądziła jednak, że mógłby to być teraz jakiś większy problem, biorąc pod uwagę, że i tak już kłamali oboje dla dobra tej samej sprawy. Byłoby to kłamstwo nieco inne, niż to dotychczasowe, ale nawet mimo to, Camille nie do końca rozumiałaby, jaki jest problem. Tak, docelowo Chayton miał się rozwieźć, więc gdyby teraz pozwolił Florence wierzyć, że jego małżeństwo to codzienna bajka, a chwilę później udałoby mu się sfinalizować rozwód, z pewnością cioteczce mogłoby się to wszystko wydać conajmniej dziwne. Jednak z drugiej strony czemu miałaby się tym interesować w przyszłości? Jak zdążył się domyślić, Camille nie bardzo rozmawiała o nim z ciotką, a nawet jeśli jakimś cudem by się o tym kiedyś dowiedziała, to i tak to nie Chayton musiałby się z czegokolwiek tłumaczyć, jeśli w ogóle ktoś by musiał. Flo nie przyszłaby do niego po wyjaśnienia, nie była aż tak wścibska. Możliwe, że zwyczajnie uznałaby, że wolał ją okłamać niż spowiadać się ze swoich małżeńskich problemów. Ale to dotyczyło czegoś, co mogłoby się wydarzyć, a dla Camille istotniejsze było to co teraz. Teraz prawda była ryzykiem, a ta sama prawda w przyszłości, potencjalnie poznana w innych okolicznościach, nie musiała w ogóle stanowić zmartwienia w jakiejkolwiek postaci.
Wycierając blat, popatrzyła przelotnie na Chaytona, zastanawiając się, o jakim celu teraz mówił i czy ich cele się w takim razie pokrywały, skoro sprawiał wrażenie, jakby nie bardzo odpowiadało mu to, co sugerowała. Chętnie by wysłuchała, co w takim razie innego mógł zaproponować, albo przedstawiłaby swoje stanowisko nieco bardziej szczegółowo, ale tak się składało, że nie bardzo mieli na to czas. Florence mogła wrócić w każdej chwili, do tego pojawił się mały kryzys w postaci wody, którą rozlała, a on jeszcze miał energię i miejsce w głowie, żeby sobie z niej żartować. Zamierzała mu w takim przypadku zasugerować coś innego, ale kiedy poczuła jego dotyk na swojej dłoni, coś momentalnie w niej zmiękło i rozgrzało od środka. Było jej też trochę głupio, bo nie krył się zupełnie z tym, że wie bardzo dobrze, co się wydarzyło, a dokładniej dlaczego.
Starała się nie dać po sobie niczego poznać, nawet jeśli i tak była w tym momencie aż nazbyt oczywista. Nie rozmawiali ze sobą, nawet na siebie nie patrzyli przez tyle czasu, że naprawdę wydawało jej się, że już tak zostanie i wcale nie napawało ją to optymizmem. A teraz, kiedy znów był blisko, dosłownie na wyciągnięcie ręki, podświadomie chciała z tego jak najwięcej wykorzystać i było to pragnienie silniejsze, niż w ogóle mogła przewidzieć. Tylko z drugiej strony wiedziała też, że to wcale nie jest najlepszy moment, że to w ogóle nie jest dobry moment ani miejsce na coś takiego i naprawdę nie chciała wyjść na lekkomyślną. Nie była też do końca pewna, czy chciała, żeby wiedział, jak dokuczliwie i męczące było trzymanie się tych rozsądnych postanowień, które sobie założyła, żeby nie dawać kolegom z pracy więcej powodów do plotek.
Jednak wystarczyło, że tylko znów na niego zerknęła i poczuła, jak to ciepło przyjemnie pęcznieje i rozchodzi się bardziej po jej wnętrzu. W dodatku dobrze było widzieć, że miał dobry humor, nawet jeśli wynikało to głównie z rozbawienia, które u niego wywołała. Był po prostu okropny w najgorszy z możliwych sposobów.
Usuń— Tylko wtedy, kiedy czegoś od nich potrzebuję i chcę — odparła w odpowiedzi, zbierając namoknięty papier ze stołu i wrzuciła go do zlewu, bo ten był bliżej niż śmietnik, a nie chciała niepotrzebnie kapać na podłogę. Oderwała jeszcze kawałek ręcznika i przetarła stół ostatni raz z resztek wilgoci. — A pan zalicza się do obu przypadków — dodała z tajemniczym błyskiem w oku, cały czas na niego zerkając i pozwoliła sobie na lekki, nieco zaczepny uśmiech.
To było naprawdę okropne, jak niewiele było potrzeba, żeby zapominała o rozsądku i ostrożności tylko dlatego, że podobało jej się, jak Chayton się uśmiechał i jak na nią patrzył. I nawet jak do niej mówił, chociaż wprawiało ją to w lekkie zakłopotanie. W dodatku był też teraz tak blisko, a Camille wcześniej nawet nie wiedziała, że mogło jej tej całej niepoprawności zabraknąć.
— Mam korkociąg! — z korytarza dobiegł melodyjny głos cioci i Cam odruchowo odwróciła głowę w stronę wejścia do kuchni, spodziewając się, że dokładnie w tym samym momencie ujrzy tam sylwetkę kobiety i sekundę później stała już gdzie indziej, z daleka od pana Kravisa, przy szafce bez drzwiczek, za to z materiałową zasłonką, za którą trzymały stojak na butelki wina.
— Gdzie był? — zapytała Camille brzmiąc na bardziej zainteresowaną niż w rzeczywistości byłaby kiedykolwiek.
— U mnie w pokoju. Miałam wolne dwa dni z rzędu, a przy winie lepiej mi się czyta — przyznała bez żadnych oporów z wesołym uśmiechem malującym się na twarzy. — Na pewno nie chce się pan napić z nami? — spytała, ale głównie z uprzejmości, biorąc pod Camille butelkę, którą na wzięła ze stojaka zza zasłonki. — Nie chcę wyjść na alkoholiczkę, ale akurat wina u mnie w kuchni nigdy nie zabraknie — odparła jeszcze pół żartem, pół serio, biorąc się za odkorkowanie. — Więc nadal pracuje pan w policji i jest pan szefem mojej Camille…? Mio caro, nie wspominałaś, że to duża firma przypadkiem? Nie znam się na tych korporacjach i tego typu, ale zawsze myślałam, że to czasochłonne sprawy… Dwie prace, żona… Coś z tego to musi być pana hobby — zażartowała, ale sądząc po tym, jakim spojrzeniem obdarowała pana Kravisa, dało się jednoznacznie stwierdzić, jakie były jej podejrzenia. — Pana żona to piękna kobieta! Pamiętam, jak raz oglądałyśmy was w telewizji, pamiętasz, Camille?
Brunetka zdążyła wrócić na swoje miejsce i zacząć odmawiać pacierze, jak tylko ciotka ponownie zaczęła nawiązywać do małżeństwa pana Kravisa, dlatego pytanie ciotki wyszło bardziej jako retoryczne. Zresztą to nie siostrzenicy domyślnie chciała teraz słuchać.
Camille Russo
Uśmiechnęła się na wieść, że jednak znajdzie dla niej dziś nieco więcej czasu i będzie mogła z nim dłużej porozmawiać. Miała wyrzuty sumienia, że obarcza go swoimi problemami, ale z drugiej strony znała go na tyle dobrze, aby mieć pewność, że podejdzie do tego z chłodną głową, przy okazji ją samą także sprowadzając nieco na ziemię. Zawsze zazdrościła Victorii takiego brata, sama zresztą też go trochę w ten sposób traktowała, nie mogła nigdy liczyć na wsparcie Nico, za to Chayton, mimo znacznej różnicy wieku, potrafił jej wysłuchać i sprowadzić ją na ziemię, nawet w czasach, kiedy była jeszcze głupią nastolatką.
OdpowiedzUsuń- Czuję się z tym okropnie, ale chcę w końcu odciąć się od Nicolasa i pozostawić go trochę samemu sobie. Wszyscy powtarzają mi, że strasznie mu matkuję i chyba po prostu naprawdę mają rację. Powiedz, że robię dobrze – westchnęła, zbierając resztę swoich rzeczy. Nico był jej bratem bliźniakiem, był od niej młodszy zaledwie kilkanaście minut, a już od dawna traktowała go niczym matka, starając się jakkolwiek sprowadzić go na lepszą drogę, przy okazji tłumacząc go przed całym światem i chroniąc przed rozpętaniem kolejnego skandalu – Chcę spróbować żyć dla samej siebie, zostawić Nico i ojca i robić to, co chcę naprawdę robić i co sprawia mi przyjemność, a nie to, czego ciągle ktoś inny ode mnie wymaga – dodała, będąc już szczerze zmęczona życiem w rezydencji Ellisonów. Zawsze była na każde skinienie ojca, a ten nigdy tego nie docenił, faworyzując swoje syna, bo przecież Naomi jest inna i ze wszystkim sobie poradzi. Każdy dmuchał na Nico, obchodząc się z nim z niczym mydlaną bańką, nie zwracając przy tym uwagi na to, jak świetnym manipulatorem i wręcz psychopatą przy tym bywa.
- Podrzucił mnie kierowca, mogę zabrać się z tobą? – uniosła pytająco brew, narzucając na ramiona płaszcz – Trening fizyczny zakończony, to teraz możesz skorzystam z mentalnego? Musisz nauczyć mnie grać na nerwach ojcu, tak, jak ty potrafisz pani Kravis. No proszę, jak to robić? – zaśmiała się, nawiązując do jego relacji z matką. Zdarzało jej się czasem wpadać do siedziby ich firmy i często było świadkiem tego, jak Chayton choćby zakłada trampki do garnituru tylko po to, aby zrobić coś na przekór swojej rodzicielce. Ona robiła wszystko, aby w oczach ojca być idealna, więc nawet tak prozaiczny gest, jak inny od oczekiwań ubiór, był dla niej odległy niczym kosmos.
Naomi
Camille widziała to zdecydowanie inaczej. W pierwszej kolejności, tydzień temu nie myślała nawet o tym, że jeszcze w ogóle będzie rozmawiać z panem Kravisem poza murami biura i to na tematy inne niż te związane z pracą. Nie przewidziała tego, tak samo jak nie przewidziała wielu innych rzeczy, które miały miejsce i dotyczyły bezpośrednio jej szefa. Nie przewidziała, że będzie z nim sypiać albo że brak jego towarzystwa, bliskości i uwagi mógłby jej tak uporczywie doskwierać. Nie przewidziała, że ktokolwiek mógłby jej tak zawrócić w głowie i że tak łatwo mogłaby się w tym zatracić. Tak naprawdę nie umiała przewidzieć niczego, co dotyczyło Chaytona, więc skoro poprzednie próby nie przyniosły wymiernych efektów, wolała poświęcić energię na coś innego. Na teraz, nawet jeśli później to teraz miałoby zwalić się na nią ciężkimi konsekwencjami. Nie mogła tego przewidzieć i bardziej bała się obecnego ryzyka niż tego potencjalnego z przyszłości. I tak, pewnie chodziło o to, że Camille bardziej tych kłamstw potrzebowała niż on, dlatego patrzyła na wszystko inaczej.
OdpowiedzUsuńZnała też swoją ciocię. Nie umiała tego wyjaśnić, ale wiedziała, że wymijające odpowiedzi mogą na dłuższą metę nie działać, a wręcz przeciwnie. Wymijające odpowiedzi najcześciej świadczyły o tym, że nie chce się o czymś rozmawiać, a Florence mogła nie do końca rozumieć, dlaczego ktoś nie chciałby rozmawiać o swoim małżeństwie, skoro było ono piękne, udane i szczęśliwe. Zaprosiła Chaytona do swojego stołu, zaproszenie zostało przyjęte, więc pewnego rodzaju otwartość wydawała się Florence naturalna. Nie był też kimś całkiem obcym, był szefem jej siostrzenicy, co wcale nie sprawiało, że należało tutaj zachować trochę więcej powściągliwości. Jak zresztą wspomniała Flo, nie znała się na korporacjach i biznesowej atmosferze panującej w relacjach między pracownikami i jeśli być całkowicie szczerym, ani Camille, ani Chayton swoim zachowaniem nie ułatwialiby zrozumienia tego.
Który szef zajmujący stołek w międzynarodowej firmie dostałby telefon od pracownicy niższego szczebla i przez jeden taki telefon przyjechałby jej na ratunek? Może właściciel restauracji albo osiedlowego sklepiku tak by zrobił i nikogo by to nie dziwiło, ale ktoś pokroju pana Kravisa? Już raczej niekoniecznie, a jednak on tu był i jadł z nimi kolację. Więc może to i dobrze, że Florence się na korporacjach nie znała?
— No tak — Flo przytaknęła skinieniem głowy, nalewając wina do dwóch kieliszków i usiadła z powrotem na swoim miejscu. — Jak o tym tak myślę, to rzeczywiście ma to trochę sensu… Piękni ludzie z sukcesami często są na celowniku otoczenia — stwierdziła, cicho wzdychając i posłała w kierunku Camille krótki, ciepły uśmiech, jakby kierowała te słowa również do niej. — Im większe sukcesy, tym cięższa amunicja — podsumowała, sięgając po swój kieliszek i upiła trochę wina, nim zabrała się znów za jedzenie. — Ale chyba nie zdarza się to za często, na całe szczęście? Czy po prostu mi o tym nie mówisz, Camille? — Po krótkiej chwili zwróciła się do siostrzenicy, ale wzrok utrzymywała bardziej na talerzu, nawijając makaron na widelec.
Camille popatrzyła na ciocię i zmrużyła lekko oczy. Usłyszała ten lekki przekąs w jej głosie, drobny przytyk dotyczący tego, że o czymkolwiek dowiadywała się właśnie teraz, dużo czasu po fakcie. Cam zaczynała podejrzewać, że ciotka długo jej tego nie wybaczy, bo skoro ciągle do tego wracała, nie mogła tego do końca przeboleć. Nie przeszkadzało jej jednak w okazywaniu naturalnej dla siebie czułości, co tylko pokazywało, jak burzliwa była Florence na codzień.
— Powiedziałam ci, że to okropny zbieg okoliczności… Nie wiedziałam nawet, że Lucas będzie na mnie czekał — mruknęła Camille ze zrezygnowaną miną. — Gdyby go nie było, nie byłoby w ogóle całej sprawy…
— O tym, że na ciebie czekał, powiedziałaś mi tego samego dnia, mia ragazzo. Nie wspomniałaś tylko o całej reszcie — wytknęła ciotka. — I nie mów, że to nie było nic takiego i nie chciałaś mi zawracać głowy — dodała ostrzegawczo, jakby miała stracić cierpliwość. — Inaczej nie nie musiałabym się wstydzić, że częstuję pana Kravisa zwykłym spaghetti… — Minę miała dosyć ciętą jeszcze przez kilka sekund, ale po kolejnym kęsie rozpromieniła się nieco i popatrzyła serdecznie na Chaytona. — Bardzo mi miło, że mimo wszystko panu smakuje. Po prostu nie wiem, co o tym wszystkim myśleć… Obcy człowiek i jeszcze nie wiadomo, czego tak naprawdę chciał… — Pokręciła lekko głową z niedowierzania. — Tyle wiedział, naprawdę… Mam wrażenie, że nie byłabym tym tak zaniepokojona, gdybyś mi wcześniej powiedziała o wszystkim, mio caro. A przynajmniej nie byłabym tym tak zaskoczona.
Usuń— Ciociu… — bąknęła Cam i przez chwilę miała po prostu lekko rozchylone usta, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze. Jednak zamiast tego napiła się trochę wina, w ogóle nie zwracając uwagi na to, jak smakowało. Nie wiedziała, co mogła powiedzieć, żeby się rozsądnie z tego wytłumaczyć i sprawić, by ciocia nie była zła i żeby nie było jej przykro. Ta prawdziwa prawda, którą Camille chciała obchodzić szerokim łukiem, na pewno by w tym nie pomogła, a innej nie było. Faktycznie, nie chciała cioci martwić i to też był jeden z powodów, którym się kierowała, ale teraz nie miał on za bardzo znaczenia. — Po prostu nie wiedziałam, co robić — mruknęła ostatecznie, odstawiając kieliszek i wróciła do jedzenia.
Florence skinęła lekko głową w stronę swojego ramienia, nie bardzo przekonana, co nie umknęło Camille, ale naprawdę nic więcej nie przychodziło jej do głowy. Znad talerza popatrzyła na Chaytona i posłała mu nieco przygaszony uśmiech, wzruszając nieznacznie ramionami. Przynajmniej zeszli z tematu jego małżeństwa, więc chociaż tyle dobrego, bo temat, do którego cały czas wracała Florence w ogóle już go nie dotyczył i nie musiał się nim ani trochę przejmować.
— Mam tylko nadzieję, że nie przeszkodziłam panu w niczym ważnym, kiedy zadzwoniłam — odparła jeszcze mimochodem Cam. — Albo chociaż, że jedzenie cioci to wynagradza.
Camille Russo
Hazel nie miała zbyt bogatej historii zatrudnienia i zbyt wielkiego doświadczenia zawodowego. Po ukończeniu szkoły średniej pracowała w lokalnej kawiarnii i prowadziła swoją pierwszą pracownię krawiecką, po przyjechaniu do Nowego Jorku złapała etat w sklepie Zary na Brooklynie. W King Plaza Shopping Center mogła poczuć, czym jest praca dla korporacji i śmiało stwierdzić, że wcale jej się to nie podoba. Nie siedziała za biurkiem od dziewiątej do siedemnastej, a mimo to czuła się znużona wypełnianiem tabelek i zadowalaniem klientów według norm narzuconych z góry. Evans nie była dobra w realizowaniu targetów, nie była dobra w żmudnym doradzaniu - nie według urody i sylwetki klienta, a według lookbooków, które dostawali.
OdpowiedzUsuńW Sew Chic czuła się dobrze. Czuła się jak w domu, może dlatego z taką łatwością przychodziło jej spędzanie w pracowni każdej godziny, podczas której mogłaby odpocząć. Nie traktowała pracy jako obowiązku, starała się nie myśleć, że musi to robić, ale wszelkie pokłady energii, którą zmieniała w ten hurraoptymizm były już na wykończeniu. Widziała to po sobie, kiedy z dnia na dzień coraz ciężej wstawało jej się z łóżka, widziała to, kiedy z wycieńczenia miała problem z zaśnięciem. Ale robiła to nadal i informacja o Vogue’u okazała się zbawienna, bo tych potrzebnych sił jej dodała.
— Moje drzwi będą dla nich otwarte — przyznała z uśmiechem. — Ale oczywiście tylko w celach służbowych — dodała, bo nawet wolała nie myśleć o tym, że wikła się w jakiś romans z pracownikiem Chaytona. I w dodatku w pracy. Nie. Hazel zbyt wiele poświęciła pracując nad swoim wizerunkiem i chciała teraz tego zaprzepaścić. Mogła tylko przypuszczać, że jej przyszli modele byli reprezentatywni, ale powinno jej wystarczyć to, że mogła sobie na nich popatrzeć. I w dodatku będzie miała za to zapłacone.
Hazel spojrzała na deser, który wyglądał nie tyle co apetycznie, a po prostu kusząco. Skosztowała odrobinę. Był przepyszny. Słodycz była przełamana czymś, czego Evans nawet nie potrafiła sprecyzować. Ale o mały włos, a nie zakrztusiłaby się już płynną konsystencją deseru. Chrząknęła i nawet nie była pewna jak i kiedy, ale oblała się rumieńcem.
Miała zamiar zadać mu pytanie, dlaczego akurat zdecydował się na nią, ale to nie było naglące. Wolała się po prostu tym cieszyć. Tym, że ktoś chciał dać jej szansę i większe możliwości na rozwój. I wiedziała, że wykonuje ogrom dobrej roboty, jednak nie spodziewała się tego, że Kravis kierował się… sympatią? Wyznanie, niby proste, ale zaskoczyło ją na tyle, że nie potrafiła zbyt szybko odzyskać rezonu. Chrząknęła i sięgnęła po lampkę z winem. Tym razem wyczuwała w trunku znacznie więcej kwasowości niż poprzednio.
— Dziękuję, Chayton — powiedziała po chwili, na moment zapominając o deserze. Była mu faktycznie wdzięczna. — I miło mi. — Dodała ciszej. Uśmiechała się jednak, bo mimo pewnego zakłopotanie, w które ją wprawił swoim wyznaniem, była po prostu szczęśliwa. Niewiele do tego było trzeba, bo Evans cieszył najprostsze i najmniejsze rzeczy. — Zmartwiłabym się, gdybyś kierował się tylko sympatią. Mamy jednak szczęście, że jestem specjalistą — zaśmiała się. Chyba jeszcze nigdy nikt nie powiedział jej tak wprost, że ją lubi. I to w dodatku bardzo. Może nie było to wyznanie miłości, ale było podobnie miłe i łechcące jej ego. Potaknęła głową, dając mu do zrozumienia, że nie będzie zwlekać z odpowiedzią. Zależało jej na tym, żeby ewentualną współpracę rozpocząć jak najszybciej, jednak rzucanie mu się na szyję i dziękowanie, i podpisywanie umowy przy restauracyjnym stoliku po prostu nie wchodziło w grę.
— Ale chyba… — urwała. Nie, nie powinna tego mówić. Nie powinna zwracać mu uwagi na to, że w jej mniemaniu cena jednostkowa za garnitur była za wysoka. — Chyba będę musiała w końcu zatrudnić kogoś do pomocy, a nigdy nie przeprowadzałam rozmowy o pracę — dodała, zmieniając to, co chciała początkowo powiedzieć. I w końcu skupiła się na aksamitnym, pysznym deserze, który pieścił jej podniebienie.
Hazel Evans
Nie każdy pracownik miał do niego bezpośredni numer. Nie każdy pracownik w kryzysowej sytuacji by o nim w ogóle pomyślał. Ale przede wszystkim nie każdy pracownik tak bardzo chciałby go po prostu zobaczyć, żeby w głowie nie znalazło się miejsce na inne, potencjalne rozwiązanie kryzysu. Także można było spokojnie przyjąć, że pan Kravis, jako prezes międzynarodowej firmy, nie przyjechałby do każdego pracownika pomóc rozwiązywać mu jego problemy. Bo nie miałby o nich pojęcia.
OdpowiedzUsuńCamille nie myślała o tym wcale, kiedy wybierała jego numer i czekała, aż odbierze, i nie myślała też o tym później, ani teraz, jedząc kolację w towarzystwie jego i cioci, ale podświadomie zdecydowała się na takie rozwiązanie, bo chciała na panu Kravisie polegać. Chciała wiedzieć, że może na niego liczyć. Chciała czuć w sobie tę pewność, która powolutku się w niej budowała, a która przez ostatnie wydarzenia stanęła w miejscu i może nawet samoistnie zaczynała się delikatnie wykruszać, sypiąc naokoło drażniącym pyłem. Dlatego gdzieś między okropnym zakłopotaniem i niezręcznością, gdzieś za lekkim przygnębieniem spowodowanym przykrością, którą odczuwała teraz Florence i gdzieś przy tym nie znikającym zdenerwowaniu, które wiązało się z medialnym zamieszaniem, jakaś wewnętrzna cząstka Camille żarzyła się przyjemnym ciepłem i roztaczała wokół siebie drobinki radości.
Ciotka odłożyła sztućce na talerz, kończąc posiłek i oparłszy się łokciem o stolik, wzięła kieliszek z winem do ręki, robiąc to w taki sposób, który sugerował, że przez najbliższy czas nie odstawi go wcale, chyba że miałaby nalać sobie więcej wina. Flo umiała wyrażać siebie bez słów, w dodatku wychodziło jej to bardzo naturalnie, ze zgrabną i nienachalną kobiecością. Camille do tego przywykła, do tego sposobu bycia, którym ciocia mimowolnie od czasu do czasu potrafiła namieszać w głowie jakiemuś samotnemu dżentelmenowi – każdy spotykał się z odmową, ale wyrażoną w taki sposób, że nie dało się trzymać urazy. Co więcej, obserwowanie cioci przypominało trochę podglądanie artystki, od której kiedyś chciało podpatrzeć się technikę, by nauczyć się jej sztuki i choć z czasem okazywało się, że nieważne, ile by się jej przypatrywała, nigdy nie będzie w stanie robić tego, co ciocia, to przyjemność z obserwacji zostawała niezmienna. Ciocia była dla Camille wzorem kobiecości, nawet jeśli był to wzór nieosiągalny i pewnym wyznacznikiem, którym nieświadomie hamowała siebie samą. Była też chyba tym, czym dla każdej dziewczynki normalnie była mama – piękną pogromczynią potworów spod łóżka albo superbohaterką innego rodzaju, w zależności od potrzeb.
Florence zerknęła na pana Kravisa, mieszając lekko winem w kieliszku i westchnęła cicho, przenosząc spojrzenie na siostrzenicę i nieznacznie pokręciła głową, ale Cam dostrzegła lekko uniesiony kącik ust, który zaraz został zamaskowanym przez wzięty łyk trunku. Zmarszczyła delikatnie brwi, powoli kończąc swoją porcję i mimochodem popatrzyła na pana Kravisa, przyglądając mu się przez chwilkę z nieco większą uwagą. W trakcie mocno musiała napiąć mięśnie twarzy, żeby nie parsknąć śmiechem, bo to, co sobie pomyślała, wydawało jej się śmieszne, ale w tej śmieszności również bardzo oczywiste.
Ciocia miała swój typ, wobec którego zachowała również pewnego rodzaju słabość, o której Camille zdążyła zapomnieć, bo jak całkiem niedawno wspomniała – ciocia przestała umawiać ją ze swoim typem i nie było za bardzo okazji, by pamięć o tym pielęgnować. Oczywiście, faceci w typie nie byli żonaci, czy też w trakcie w rozwodu, ani tyle starsi od Cam, ale ogólny zarys pozostawał ten sam.
— Dam potem panu adres. I telefon — wtrąciła Camille i nie musiała nawet patrzeć na ciocię, by wiedzieć, że ta już otwiera ust, by dodać coś od siebie. — Żeby mógł pan zarezerwować stolik, oczywiście. Myślę, że może przydać się też grafik cioci, bo Alcide…
— … Al za długo rozgrzewa oliwę. Krótko mówiąc — dokończyła Florence, starając się powstrzymać cisnący się na usta uśmiech, bo pewnie czuła, że to jeszcze za wcześnie przestać się tak całkowicie gniewać na siostrzenicę. — Koniec końców, nie robi to większej różnicy, jeśli chodzi o samo danie, ale diabeł tkwi w szczegółach, jak to mówią. Niech pan koniecznie przyjdzie z żoną! W sobotnie i wtorkowe wieczory zajmie się wami przemiły Sammy, chłopak zasłużył sobie na każdy swój napiwek…!
Usuń— Koniecznie… — przytaknęła cicho Camille, o mało nie wywracając oczami, kiedy do rozmowy znów wkradła się osoba Rosalie i sięgnęła po swój kieliszek, nie mając już nic na swoim talerzu. Jak nie kiepski nastrój cioci, to jeszcze-żona Chaytona, idealne powody do zalania ich winem…
— W żadnym wypadku niech pan nie zamawia niczego na wynos czy z dostawą — ciągnęła ciocia, nie wyjaśniając zupełnie, dlaczego miałby to być problem i pokręciła zdecydowanie głową, żeby wzmocnić swoje słowa. Gdzieś w trakcie jej spojrzenie wylądowało na talerzu Chaytona i dopijając wino ze swojego kieliszka, zaczęła drugą ręką wskazywać w stronę kuchenki. — Jeśli ma pan ochotę na dokładkę, to proszę mówić… został jeszcze sos, więc tylko zagotować wodę na makaron…
Dzwonek do drzwi przerwał cioci, zwracając też jej uwagę. Camille przesunęła się lekko ze swoim krzesłem i odchyliła do tyłu, by zobaczyć, czy może da radę dostrzec kolejnego przybysza przez okienko przy drzwiach.
— Cosa sta succedendo a queste persone oggi… — mruczała pod nosem ciocia, kręcąc głową, ale tym razem z niedowierzania.
— To pan Deramo — oznajmiła Camille, widząc okrągłą twarz przyciśniętą do szyby okienka. Zaraz znów rozbrzmiał się dzwonek, a twarz wydawała się bardziej dociskać do szkła. — Będzie trzeba umyć szybę…
— Idź mu otwórz — ponagliła ją ciocia, dodatkowo popędzając ją gestami rąk. — Pewnie znowu zepsuł mu się telewizor… Paola ma do tego człowieka anielską cierpliwość, naprawdę… Przepraszam, dzisiaj nasz dom ma chyba jakiś szyld na dachu. To jak? Nałożyć jeszcze panu…?
W międzyczasie Camille podniosła się ze swojego miejsca i z kieliszkiem wyszła z kuchni na korytarz, zostawiając pana Kravisa z ciocią. Po chwili dało się usłyszeć, jak starszy pan po włosku i bardzo głośno opowiada o powodach swojego przybycia. Jak przewidziała ciocia, pan Deramo miał problem z telewizorem, a sprawa była o tyle nagląca, że właśnie leciał jakiś mecz i w dodatku przyszedł do niego inny sąsiad, do którego nie mogli pójść oglądać, bo pokłócił się ze swoją żoną.
— Wrócę za kilka minut. — Camille wychyliła się przez próg kuchni i wyciągnęła jeszcze rękę, by odstawić pusty kieliszek na stół. — Dosłownie. Kilka minut — zapewniła, patrząc na pana Kravisa i lekko przygryzła dolną wargę, czekając, aż przytaknie albo zrobi cokolwiek innego, co da jej pewność, że to będzie w porządku. Ominął ją moment, w którym odpowiadał na pytanie, czy ma ochotę jeszcze na dokładkę i w którym ciocia zdążyła wspomnieć o tym, jak jej Camille naprawia telewizory, mikrofalówki, radia i komputery wszystkim sąsiadom i że nie wie, skąd to się w ogóle u niej wzięło.
Słysząc od Chaytona, że będzie się zbierał, uniosła lekko brwi do góry. Cóż, to było do przewidzenia, że prędzej czy później opuści ich skromne progi, ale z jakiegoś powodu nie sądziła, że dojdzie do tego w przeciągu następnych kilku minut. Jeszcze dla pewności popatrzyła na miejsce, gdzie przed chwilą był jego talerz, ale ten zdążył być już zabrany przez ciocię. Wróciła spojrzeniem w górę do twarzy Chaytona, trochę niepewna jak właściwie powinna się teraz czuć. Z jednej strony nie było żadnego powodu, by miał jeszcze zostać, skoro Flo wydawała się względnie uspokojona, ale z drugiej oznaczało to, że sobie pójdzie i wróci do swoich spraw i zajęć, a te zupełnie nie dotyczyły Camille. Wyjdzie i wszystko wróci do poprzedniego stanu, do tego okropnego porządku, który jeszcze kiedyś uznałaby za normę i zapowiedź spokoju, ale teraz bardziej kojarzył się z czymś gorzkim i nieprzyjemnym.
OdpowiedzUsuńFlorence akurat kładła talerze całej trójki do zlewu i próbowała domyślić się, co robił tam zwinięty w kulkę mokry ręcznik papierowy, kiedy pan Kravis zaczął się żegnać. Zerknęła na wyciągniętą w jej stronę rękę i szybko złapała za jakąś szmatkę, by wytrzeć swoje dłonie, zanim uścisnęła jego.
— To naprawdę nic takiego — zapewniła wesoło. — Takie niespodzianki to właściwie sama przyjemność. Szkoda, że wszystko wydarzyło się z takich powód, ale ostatecznie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. — Ułożyła drugą dłoń na dłoni Chaytona w serdecznym geście i w międzyczasie popatrzyła na Camille, chcąc się upewnić, że może na niej polegać w kwestii dostarczenia wspomnianych informacji. — Dziecko, jeszcze coś cię martwi…? — Zmarszczyła czoło, dostrzegając, że wyraz twarzy siostrzenicy nie wskazuje na jakiekolwiek zadowolenie. — Ostatnio cały czas byłaś taka przygnębiona, skarbie. Nie chodziło o to wszystko? — Puściła dłoń pana Kravisa i oparła ręce na swoim biodrach, przyglądając się siostrzenicy z uwagą i troską.
Camille najpierw musiała się otrząsnąć ze swojego zamyślenia, za nim pokręciła szybko głową. Nie za bardzo odpowiadało jej, że ciocia wspomina o jej ostatnich nastrojach przy Chaytonie, czuła jak przez to krew zaczyna dopływać do jej twarzy i jak robi jej się gorąco. Poza tym nie sądziła, że to było aż tak widoczne, żeby ciocia w ogóle zwróciła na to uwagę.
— Nie, ciociu — zaczęła, zaczesując włosy z czoła do tyłu. — To znaczy… Wszystko jest w porządku. Nic mnie nie martwi. I nie byłam… przygnębiona. Zmęczona, tak. Wiesz, praca… Dobrze, że wszystko się wyjaśniło. — Kiwała dalej głową, mówiąc szybko, bo miała wrażenie, że ciocia cały czas chciała o coś dopytać albo po prostu coś powiedzieć. — Wszystko jest w porządku — zapewniła jeszcze raz na koniec, trochę bardziej ostentacyjnie. — Idę do państwa Deramo. Jak wrócę, możemy jeszcze porozmawiać, jak chcesz, ale naprawdę nie wydaje mi się, żeby było o czym… Pan też już wychodzi, tak? No to przy okazji odprowadzę pana do drzwi! — ciągnęła, wycofując się z wolna wgłąb korytarza. W pewnym momencie przeniosła wzrok z cioci na Chaytona i kciukiem wskazała za siebie na drzwi, za którymi czekał starszy pan.
— Gdybym tylko mogła czasem czytać w myślach, Camille… — mruknęła pod nosem Florence, wywracając oczami do nieba i przepuszczając pana Kravisa do wyjścia z kuchni. — Dobranoc panu! Proszę pozdrowić żonę i nie zapomnieć o sobotach albo wtorkach — zreflektowała się momentalnie, odprowadzając go kawałek na korytarz i stanęła w progu. — Camille! Nie zapomnij dać panu Kravisowi numer telefonu i adres! — dodała ostrzegawczo, na co Cam znów pokiwała głową, patrząc nad ramieniem Chaytona, czy ciotka na pewno zamierza zostać w kuchni. — Pozdrów Paolę!
— Oczywiście! — odpowiedziała, odwracając się już do drzwi i na koniec odetchnęła z myślą, że kiedy wyjdzie z domu, życie na chwilę stanie się proste i lekkie, że nie będzie musiała bez przerwy chwytać się czegoś na oślep, by utrzymać równowagę.
Otworzyła drzwi i napotkała się z bardzo krytyczną miną pana Deramo – starszego, niskiego pana z okrągłą, opaloną twarzą pokrytą grubymi zmarszczkami, które nawet lekko przysłaniały jego oczy. Pan Deramo przyglądał jej się chwilę, jakby chciał zapytać, dlaczego musiał tyle czekać, ale jego twarz z niezadowolonej zmieniła się zaraz w zdumioną. I Camille też się zdumiała, nie bardzo rozumując, skąd ta zmiana. Przez te zmarszczki czasem ciężko było stwierdzić, na co pan Deramo konkretnie patrzył, a Cam była teraz trochę za bardzo nakręcona, by szybko łączyć pewne fakty i domyślać się nawet najbardziej oczywistych rzeczy.
Usuń— Nuovo scapolo? Non troppo vecchio…? — Wyglądało, jakby pan Deramo pochylił się lekko do przodu, wyraźnie zaciekawiony, ale również podejrzliwy. — Florence, stai diventando pazza?! — wykrzyknął nagle, prostując się tak, jakby chciał wychylić się nad ramię Camille.
Camille zamrugała. Popatrzyła za siebie i zobaczyła pana Kravisa, którego obecność za jej plecami powinna być dla niej oczywista, w końcu sama powiedziała, że go odprowadzi do drzwi i patrzyła, jak szedł za nią przez korytarz. Kątem oka dostrzegła również ruch przy wejściu do kuchni i nabrała szczerej ochoty, by uderzyć się otwartą dłonią w czoło. Powstrzymała się jednak, ale głównie dlatego, że wolała nie tracić tej cennej chwili.
— To mój szef — rzuciła prędko, przekraczając próg i pociągnęła za sobą Chaytona na ganek, wymuszając na panu Deramo, by zrobił kilka kroków do tyłu. Patrzyła z dwie sekundy na drzwi, które zaraz się zatrzasnęły i odgrodziły ich od ciotki Florence. — Szef. Z pracy — zaznaczyła jeszcze raz, zwracając się znów do starszego sąsiada. — Muszę z nim jeszcze chwilkę porozmawiać. O pracy. Dlatego… pan już może wróci do siebie i odłączy wszystkie kable od telewizora, a ja… ja zaraz tam przyjdę i podłączę wszystko jak trzeba — zaproponowała, wymyślając wszystko na poczekaniu. Lekkim ruchem głowy i spojrzeniem w bok próbowała zasugerować panu Deramo, że to bardzo ważna sprawa i że raczej nie chciałaby, żeby jej szef musiał długo czekać…
Pan Deramo nie wydawał się na początku za bardzo przekonany, łypał okiem na Chaytona, jego twarz ruszała się w sposób, który jasno mówił, że nie jest pewny, czy może sobie pozwolić na kolejną chwilę zwłoki, skoro chodziło o mecz, ale ostatecznie mruknął coś jeszcze po włosku i ruszył przez podwórko pań Russo. Zatrzymał się jeszcze na oświetlonym nocnymi lampami chodniku i odwrócił na moment, unosząc pulchny palec do góry.
— Sei una ragazza strana, Camille! Ti sto aspettando!
Camille odpowiedziała mu już tylko bliżej nieokreślonym gestem ręki, który można było interpretować na kilka różnych sposobów, a kiedy starszy sąsiad ruszył na dobre w stronę swojego domu, odetchnęła jeszcze raz. Bardziej. Głębiej.
— Oh Dio… — szepnęła do siebie, przymykając na moment oczy, by zebrać myśli i przypomnieć sobie, co w ogóle teraz zamierzała. Uniosła powieki i uśmiechnęła się lekko, spoglądając na pana Kravisa. Przeczucie podpowiadało jej, że w trakcie tego wszystkiego musiała zrobić z siebie niezła wariatkę i że wiele rzeczy było dla niego zagadką, szczególnie ostatnie kilka minut. — Cieszę się, że pan przyjechał. I że został pan na kolacji — powiedziała już trochę spokojniej i wolniej, a nie jakby próbowała przed czymś uciec, nawet kosztem własnych płuc. — I okropnie przepraszam za każdy kłopot, jaki panu to sprawiło. I że prawie oblałam pana wodą. I za pana Deramo też. Ogólnie za wszystko — wymieniała, schodząc z ganka. — Ale przede wszystkim dziękuję, bo… bo to było… — zacięła się, czując, jak schodzą z niej emocje i adrenalina, a na ich miejsce wkracza dobrze znane zakłopotanie. — Gdzie pana samochód? — spytała o coś, co pierwsze przyszło jej do głowy jako zmiana tematu, a że akurat patrzyła przed siebie na chodnik i ulicę przed ich domem i nie widziała nigdzie auta pana Kravisa, to właśnie na to zdecydowała się jej podświadomość.
Camille Russo
Schodząc z ganka, popatrzyła w kierunku, który wskazał pan Kravis i lekko przekrzywiła głowę, jakby w małym niedowierzaniu, że rzeczywiście musiał iść akurat w tym kierunku, żeby dotrzeć do swojego auta. Odwzajemniła jednak jego uśmiech, delikatnie unosząc kąciki warg i pomyślała, że to nieważne, czy naprawdę gdzieś tam czekał jego samochód, czy pojazd znajdował się w ogóle na drugim końcu ulicy.
OdpowiedzUsuńCiocia została w domu. Pan Deramo podreptał do siebie i tam na nią czekał. Paul Barn czy jakkolwiek nazywał się ten dziennikarz, jeżeli w ogóle nim był, wydawał się tak przestraszony przybyciem pana Kravisa, że mogła chyba spokojnie o nim zapomnieć i nie poświęcać mu więcej uwagi. Wszelkie kryzysy wydawały się zażegnać, przynajmniej na razie i Camille mogła odetchnąć lub co istotniejsze, przeznaczyć energię i przestrzeń w głowie na co innego. Kogoś innego.
Na wzmiankę o zainteresowaniu, jakie mogło się zrodzić wśród sąsiadów, machnęła ręką i pokręciła głową bez słowa, chcąc dać Chaytonowi do zrozumienia, że musi się tym w ogóle przejmować. Bo to, że rozniosą się jakieś plotki, było pewne i nie miała co do tego żadnych wątpliwości. Jednak w tej sytuacji, kiedy nie musiała się zastanawiać, czy dotrą one do ciotki i jakie wymówki musiałaby wyczarować, żeby się ze wszystkiego wytłumaczyć, nie było to dla Camille istotne. Przywykła do wysłuchiwania o sobie różnych rzeczy, do tego, że od czasu do czasu sąsiadki próbowały wybadać sytuację w jej życiu towarzyskim, że była tą dziwną dziewczyną od zepsutych mikrofali, która już zaraz zostanie starą panną i pewnie wpędzi tym swoją ciotkę do grobu. Te plotki i sąsiedzka wścibskość bywały irytujące, ale pozostawały niegroźne i uznawała to za element otoczenia, tło codzienności.
Schowała dłonie do tylnych kieszeni dżinsów i odchyliła głowę, by popatrzeć w ciemne, bezgwiezdne niebo, przysłonięte kilkoma chmurami, kiedy niespiesznie szli obok siebie chodnikiem Może to była kwestia tego, że ostatnie parę godzin były dla niej bardzo intensywne, ale teraz czuła, że to naprawdę przysłowiowa chwila spokoju. A nawet coś więcej, bo nie tylko było spokojniej, co dodatkowo miała lepszy nastrój niż przez ostatnie kilkanaście dni.
— Chyba o to nie pytałam, ale jak dobrze zna pan włoski? — Rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie z ukosa, mrużąc lekko powieki. Po chwili zaśmiała się krótko pod nosem i pokręciła głową, spuszczając wzrok na chodnik. — Nie widział. Inaczej byśmy na pewno o tym wiedzieli, pan Deramo nie owija w bawełnę — zapewniła, całkowicie o tym przekonana. — Po prostu… musiał się trochę zdziwić, bo zazwyczaj ci kawalerowie są bardziej…. — Zmarszczyła lekko brwi, starając się dobrać jakoś słowa, ale ostatecznie uznała, że to i tak bez sensu. — Powiedział, że jest pan za stary i zaczął krzyczeć do cioci, że oszalała — rzuciła prosto z mostu, starając się zachować chociaż trochę powagi i wzruszyła ramionami.
Dlatego też tak szybko wyciągnęła ich z domu i upewniała się, czy drzwi domknęły się same. Nie zniosłaby chyba starcia między Florence a panem Deramo. Nie chciała też podpuszczać świadomości cioci, bo choć całe nieporozumienie można było wyjaśnić jednym, prostym stwierdzeniem, tak jak zrobiła to Camille, wolała nie kusić diabła i nie dokładać do ognia, który dopiero co ugasili.
Z drugiej strony, nawet trochę ją to bawiło, że właśnie takie coś zwróciło uwagę sąsiada. Mogło się wydawać, że nic w tym zabawnego, że powinna się zmartwić, że w ogóle pan Kravis znalazł się w szufladzie z kawalerami, ale Camille na dzisiaj miała dość przejmowania się. Była zmęczona, była zmęczona od dłuższego czasu, ale nie było to zmęczenie wynikające z fizycznego przeforsowywania się. Do końca dnia pozostało niewiele czasu, więc pewnie dlatego nieco łatwiej było jej się nie przejmować.
— Wraca pan do biura? — spytała, przeskakując kilka kroków wprzód i odwróciła się plecami do kierunku, w którym szli, by móc spoglądać na Chaytona w trakcie rozmowy. Zwolniła jeszcze trochę chód, głównie po to, żeby się nie przewrócić, ale też żeby trochę przeciągnąć tą ich przechadzkę. Nie wiedziała, jak daleko zaparkował, wiedziała tylko, jak daleko jest dom państwa Deramo, ale przypuszczała, że i tak nie mają za dużo czasu. Chciała też wiedzieć, jak bardzo mogła sobie pozwolić na takie przeciąganie. — Nie wierzę, że to mówię, ale cieszę się, że jutro piątek… Ostatnio… ostatnio nawet nie zostawałam po godzinach, żeby nie siedzieć w biurze dłużej niż to konieczne — przyznała, ale trochę niepewnie, z jakąś ostrożnością w głosie, jakby nie chciała powiedzieć za dużo, jednocześnie mówiąc cokolwiek, czym dałoby się nawiązać do tematu, którego nie umiała poruszyć tak bezpośrednio.
UsuńCamille Russo
Chyba wszyscy w okolicy wiedzieli, ile wysiłku i starań wkłada Florence w to, by znaleźć kogoś dla swojej siostrzenicy. Wszyscy też znali Camille do takiego stopnia, by dzielić cioteczne podejrzenia, że sama sobie nikogo nie znajdzie, że zapatrzona w ekran komputera nie zauważy, jak minęły wieki, a ona została sama, bez nikogo, z kim mogłaby dosyć jesieni życia. Wszyscy wiedzieli, że Florence jest wdową i że mimo upływu naprawdę wielu lat, nie umiałaby sprawić, by jej serce zabiło mocniej dla kogoś innego niż do zmarłego męża żyjącego w jej wspomnieniach. Wszyscy więc przywykli, że jeśli w gościach u pań Russo pojawiał się mężczyzna, i to w dodatku nie taki z okolicy, jakiś nieznajomy otoczeniu człowiek, to w niemalże stu przypadkach na sto, chodziło o cioteczne swaty.
OdpowiedzUsuńPan Deramo nie śledził sytuacji, robiła to jego żona, więc nie był na bieżąco, ale generalnie wnioski, które mu się nasunęły, nie były bezpodstawne i to nie dlatego, że zobaczył coś, co innym umykało albo pojawiało się tylko jako niewyraźny kształt na granicy pola widzenia. Właśnie dlatego, że tak naprawdę go to szczególnie nie interesowało, szczególnie w chwili, w której tracił cenne minuty transmisji meczu, wywnioskował coś, co wydało mu się najbardziej prawdopodobne. I jedyne, co z tego wynikało, to fakt, że Florence była naprawdę zdeterminowana, a Camille utwierdzała sąsiedztwo, że jest przypadkiem beznadziejnym.
Odnotowała sobie informację o potencjalnych zamiarach pana Kravisa w związku z chęcią poszerzenia swoich kompetencji językowych. Pytająco uniosła brew, powstrzymując pewnego rodzaju zadowolenie, które próbowało wpełznąć jej na usta. Nie chciała niczego wyolbrzymiać ani sobie dopowiadać, ale miło było chociaż przez chwilkę pozwolić sobie myśleć, że powody, którymi kierowałby się Chayton, wiązały się bezpośrednio z nią. Mógł w końcu wybrać każdy inny język, gdyby chodziło o coś innego. Nie przeszkadzałoby jej to też zupełnie, tak jak nie widziała problemu w tym, że już i tak co nieco rozumiał. Aż do dzisiaj nigdy nie mówiła po włosku w czyimś towarzystwie, żeby przemycać jakiś przekaz. Ogólnie uważała, że to trochę nieuprzejme, prowadzić rozmowy w języku, którego nie znają wszystkie osoby, których dotyczy owa rozmowa, dlatego do pana Deramo mówiła po angielsku – starszy pan był rodowitym, upartym i gburowatym Włochem, który mieszkał w Stanach jeszcze za nim urodziły się jego dzieci i znał angielski, ale dla zasady go nie używał. Owszem, zdarzało się Camille, że w emocjach wyrzucała z siebie całe wiązanki, których odbiorca nie mógł zrozumieć, ale to było zupełnie co innego. Nie umiała przeklinać po angielsku, nie umiała się wściekać i modlić, i generalnie jeśli miała wyrażać emocje słowami, to lepiej jej to wychodziło po włosku, jakby był to język dający jej więcej swobody w tym zakresie. To był język bliski jej sercu.
W głowie powolutku układała sobie pewien plan, jakby chciała przeprowadzić tę rozmowę, skoro w obliczu tego całego zamieszania, pojawiła się niewielka okazja, żeby mogli spędzić chwilę tylko w swoim towarzystwie. Nie była w tym dobra, była tragiczna, dlatego proces planowania takich rzeczy zawsze był mozolny, często nawet nie wykraczał poza pierwszą fazę, nie mówiąc o jego realizacji. Często działo się też podobnie, jak teraz, że ktoś za nic miał jej plany czy choćby fakt, że mogła takie plany tworzyć.
Zrobiła niecały krok w tył i stanęła, zatrzymana bezpośredniością i otwartością Chaytona. Powinna do tego przywyknąć już jakiś czas temu, ale to jego podejście w dalszym ciągu potrafiło ją wbić w ziemię i sprawić, że funkcje życiowe wypadały z rytmu. Tak, w gruncie rzeczy mniej więcej o tym chciała z nim porozmawiać, do czegoś takiego chciała przejść w którymś punkcie swojego niekompletnego planu. Teraz plan najwyraźniej miał tylko jeden punkt.
Rozchyliła lekko wargi, żeby coś wtrącić, kiedy sam jeszcze mówił. Poczuła się trochę tak, jakby miał jej to wszystko za złe i chciała to naprostować od razu, wyjaśnić, że przecież nie chodziło, żeby go unikać, tak jak robiła to po tym, co wydarzyło się w operze. W pierwszej chwili zabrzmiało to jak wyrzut i nie było to przyjemne wrażenie. Ostatnie zdanie Chaytona nie do końca to pierwsze wrażenie z niej zmyło, za to wbiło ją trochę mocniej w ziemię i zmusiło, by złączyła usta z powrotem. Stała kilka, kilkanaście długich sekund bez słowa, próbując chyba nadgonić błędy nowego skryptu, który nie bardzo pasował do reszty i przez to wywalało się mnóstwo błędów. W końcu drgnęła, nabierając ostrożnie powietrza i było to najgorsze uczucie, jak mogło ją teraz nawiedzić. Pełny, niezakłócony niczym wdech, swobodnie wypełniający płuca.
Usuń— Nie wiedziałam, kiedy pan zostawał — wykrztusiła z wydechem. — Nie wiedziałam, kiedy pan przychodził albo wychodził z biura. — Ledwo zauważalnie pokręciła głową w kilku drobnych ruchach. Nie licząc spotkań z Tytanami, nie miała zielonego pojęcia, co się z nim działo, więc to nie dlatego nie zostawała po godzinach, jak nagminnie zdarzało jej się wcześniej. Miał jednak rację co do reszty, choć to nie było wszystko. — Ostatnio w biurze było… jak w klatce — szepnęła, nie do końca pewna tego porównania, ale inne nie przychodziło jej do głowy. Tak się jednak czuła, jak ptaszek w klatce, który próbuje zajmować się swoimi sprawami i nie zwracać na nic uwagi, choć był bez przerwy wystawiony na czujne spojrzenia i nie za bardzo miał się gdzie w tej klatce ukryć. — Miałam się nie pilnować…? — Nie wiedziała, że można było żywić niechęć do siebie za to, że pozwalało się sobie na te wszystkie pełne, swobodne oddechy. — A pan nie wolał trzymać się na dystans? Nie ryzykować? — Pogubiła się, nie będąc pewną, jakimi emocjami przepełniało się to, co jej właśnie powiedział. Czy pan Kravis był zły? Jeśli tak, to… to byłoby to nie fair, bo przecież sam też ani razu nie zmniejszył tego dystansu, o którym teraz wspomnieli!
Camille Russo
Ten ostatni czas w biurze był dla Camille nietypowo wymagający, bo choć robiła to co zwykle, miała wrażenie, że przeznacza na to dużo więcej energii, a efekty były takie same, co się po prostu nie kalkulowało. Niby nie trudno było zgadnąć, gdzie ta cała dodatkowo energia uciekała, ale tutaj w przeprowadzeniu poprawnych wyliczeń przeszkadzał mechanizm obronny Cam, który polegał na prostym odcinaniu się od pewnych rzeczy. Kiedy w grę wchodziły emocje, kiedy coś dotyczyło spraw, których nie dało się pozamykać w tabelkach, odcinała się od nich i robiła to bez zastanowienia. To był skrypt, który działał bezbłędnie, proces zautomatyzowany do perfekcji i zaprojektowany tak, by chronić resztę systemu przed niepożądanymi efektami innych procesów, które odbywały się w tle, z dala od głównego pulpitu. I przez to wychodził błąd w obliczeniach bilansu energetycznego – brakowało wszystkich danych, bo się od nich odcinała. A nie ma nic bardziej frustrującego kiedy coś nie działa wedle założenia, chociaż każda linijka kodu jest w porządku i Camille nie była pod tym względem wyjątkiem. Frustrowała się błędami i ciążyły jej te wszystkie procesy w tle, od których niby się odcięła, ale które w dalszym ciągu na nią oddziaływały.
OdpowiedzUsuńI kiedy nagle na horyzoncie pojawiała się sugestia, że to mogło okazać się zupełnie niepotrzebne, a nawet gorzej – błędne, zaczynała poddawać wątpliwościom dosłownie wszystko, nawet najbardziej oczywiste rzeczy, najbardziej klarowne słowa i przekazy. Przestawała całkowicie wierzyć swoim domysłom, nie brała pod uwagę, że coś takiego w ogóle istniało i potrzebowała zapewnienia z zewnątrz nawet na rzeczy uznawane z wiedzę powszechną, której od wieków nikt nie musiał już niczym potwierdzać.
Była tym typem dziewczyny, która z łatwością traciła pewność siebie, szczególnie, gdy stawała na grząskim dla siebie gruncie, ale jednocześnie była taką dziewczyną, która mając sto procent pewności, zdolna była robić niesamowite rzeczy, nawet jeśli miało to być przekraczanie granic.
Nie uśmiechnęła się. Nie próbowała zatrzymać palców Chaytona, które na moment oplotły jej dłoń. Za to oderwała pięty od ziemi, przystając kolejne pół kroku bliżej i jednocześnie podniosła obie ręce do jego twarzy. Niby stanęła na palcach, ale i tak musiała go do siebie przyciągnąć, żeby móc bez przeszkód sięgnąć wargami do jego ust i pocałować. Kilka płynnych ruchów, jakby wcale nie robiła czegoś takiego pierwszy raz w życiu, byle tylko znów przekonać się o tym, z jaką łatwością zaczęło przychodzić jej całowanie Chaytona, niezależnie od miejsca i pory. Byle nie oddychać.
Za długo. Za długo. Za długo.
Parę sekund. Parę sekund na bezdechu, próbując wyprężyć drobne ciało tak, by wpasowało się w umięśnioną sylwetkę przed sobą, z palcami delikatnie muskającymi szorstkie policzki. Parę sekund zupełnej swobody ze ściśniętymi płucami. Parę sekund nieprzemyślanej odwagi. Parę słodkich sekund schowanych w lichym cieniu jakiegoś drzewka. Tylko parę sekund przeznaczonych na ten nagły pocałunek, na który nie dała Chaytonowi nawet zareagować, bo równie nagle się odsunęła. Wręcz odskoczyła, wypuszczając gwałtownie powietrze i przyciągając do siebie ręce, które splotła za plecami.
Patrzyła przez chwilę na pana Kravisa, uspakajając oddech. Wyglądała na zaskoczoną, jakby to nie ona go teraz pocałowała na środku chodnika biegnącego przez osiedle pełne ciekawskich sąsiadów. Jakby to nie ona cokolwiek zrobiła, a w jej głowie właśnie toczyły się boje o to, jak należy postąpić po tym, co się teraz stało. Wyglądała bardzo podobnie jak wtedy w operze, nawet było podobnie ciemno.
Wątpliwe, by każdy mieszkaniec po kolei spędzał wieczory na przesiadywaniu przed oknem i wypatrywaniu jakiś sytuacji, które nadawałyby się na materiał sąsiedzkich plotek – tutaj ludzie mieli naprawdę inne rzeczy do roboty, musieli w końcu pracować, jeść i odpoczywać. Było jednak to całkiem prawdopodobne, że akurat ktoś z pobliskiego domu podlewał swoje kwiatki na parapecie albo wyszedł zawołać psa i przy okazji zobaczyłby jakieś dwie postacie w cieniu, a jedną z nich nawet mógłby rozpoznać.
— Nie możemy tak więcej robić — wystrzeliła, jakby właśnie odkryła jakąś życiową prawdę, która w dodatku była czymś śmiesznie oczywistym i zaczęła się cofać, unosząc jedną ręką i kiwając palcem, ni to coś wskazując, ni to wykonując ostrzegawczy gest. Uciekła spojrzeniem gdzieś w bok, potem zerknęła za siebie, dalej kiwając palcem. — Absolutnie nie. Przez to będzie tylko gorzej — dodała, obracając się już, by ruszyć dalej chodnikiem i wyglądało, jakby zaraz miała zacząć biec, ale jeszcze odwróciła się z powrotem w stronę pana Kravisa. — To tylko kilka kabli. Zawsze chodzi o kable. Tam jest dom pana Deramo. Kable i zaraz wracam. Albo nie… Zaparkował pan niedaleko, tak? To… to poczeka pan na mnie w samochodzie, dobrze? – mówiła naprawdę szybko, to wskazując na pobliski dom, to za siebie, to pokazywała palcami, ile kabli ma podłączyć albo ile minut jej to zajmie, ciężko było stwierdzić, bo cały czas się cofała i wszystko robiła już dosłownie w biegu, plącząc się w tym i nie dając Chaytonowi czasu nawet na najmniejszą reakcję.
UsuńZupełnie jakby właśnie uciekała, bo ostatecznie bardzo szybko się oddaliła, skręciła na podwórko kilka domów dalej i przeskakując stopnie znalazła się na werandzie, która stanęła w ciepłym świetle automatycznej lampy. I zaraz zniknęła za drzwiami w akompaniamencie włoskiego zniecierpliwienia, które ucichło, gdy te same drzwi zamknęły się za plecami Camille. Światło na werandzie zgasło.
Camille Russo
Do pana Deramo przychodziła mniej więcej tak często, jak robiły to jego wnuki – wpadały do dziadków, podłączały sobie konsole do telewizora, odłączając dekoder od kablówki, a gdy wychodziły, nie ustawiały wszystkiego, jak było na początku. Kiedyś próbowała pokazać sąsiadowi, jak samemu przełączyć kable, żeby znów telewizor działał tak, jak tego potrzebował, ale to wykraczało poza jego chęci. Nie wnikała, co było przyczyną ich braku, wiedząc już z doświadczenia, że szybciej było, kiedy przychodziła i robiła to sama, niż kiedy tłumaczyła mu, co należy zrobić. Przełożyć wtyczki, przełączyć na odpowiedni kanał pilotem od telewizora, który należało potem schować, żeby nie mylił się z tym od dekodera i po sprawie. Stadion, zielona trwa, biegający za piłką ludzie w kolorowych koszulkach. To zawsze była chwila, która nieważne jak krótka, była za długa w mniemaniu gderliwego pana Deramo.
OdpowiedzUsuńZdecydowanie więcej czasu schodziło na to, by najpierw przywitać się z Paolą, żoną pana Deramo, która z założenia chciała zawsze ją czymś poczęstować. W trakcie przełączania kabli proponowała kawę i coś słodkiego dopytując jednocześnie, co tam u Florence. Normalnie Camille nie trzeba było dwa razy pytać, czy miała ochotę na jakąś babeczkę albo dwie, czy nie chciałaby na chwilkę usiąść w kuchni przy kawie i orzeszkach, czy nie chciała wziąć ze sobą jakiś innych słodkości. Normalnie przystawała właściwie na każdą taką propozycję, nieważne, zrzędliwy był w trakcie pan Deramo i jak późno było.
Dzisiaj jednak Camille trochę się spieszyła, czego nie chciała dać po sobie tak bezwględnie poznać, więc przełączając kable, starała się uprzejmie wykręcić od przyjmowania jakichkolwiek smakołyków i zaproszeń na filiżankę kawy. Musiała odmówić więcej niż jeden raz, jednocześnie zapewniając, że to nie chodzi o to, że coś jej ostatnio nie smakowało albo że nie ma ochoty, co musi jeszcze coś załatwić i nie chciałaby tego odkładać na później. Bo to pilne i Dosyć nagłe. Ostatecznie, żeby nie przeciągać też swojego wyjścia, zgodziła się wziąć ze sobą pudełko z zapakowanymi do środka sfogliatella z jakimś autorskim nadzieniem, którym Paola chciała chyba pochwalić się przed panią Russo.
Nie wiedziała, ile jej na to wszystko zeszło, ale miała wrażenie, podobnie jak pan Deramo, że trwało to po prostu za długo. Za długo. Cierpliwie żegnała się ze starszą sąsiadką, kiwając głową, przytakując, obiecując i zapewniając o wszystkim, byle tylko w końcu zamknęła za nią drzwi. W końcu Paola pożyczyła dobrej nocy, prosząc, by nie zapomniała poczęstować cioci i machając lekko dłonią, zniknęła po drugiej stronie drzwi, zostawiając Camille z pudełkiem ciastek na werandzie.
Bez kolejnej zbędnej zwłoki, zeskoczyła z werandy i popędziła przez podwórko na chodnik, na którym rozejrzała się pospiesznie, by nie przeoczyć przypadkiem czarnej Tesli i przy okazji upewnić się, że pan Kravis nie czekał na drodze. Żwawym krokiem, prawie truchtem, momentami nawet słabym biegiem poruszała się w kierunku przeciwnym do tego, gdzie był jej dom i przyglądała się samochodom przed nią.
Było już trochę chłodniej, wdychanie zimnego powietrza drażniło gardło, a Camille nie miała do tego żadnej kondycji, więc nawet zwykły trucht, wywoływał u niej lekką zadyszkę w takich warunkach. Spieszyła się, w obawie, że nawet jakby przebiegła ulicę do końca, nie wpadłaby po drodze na czarną Teslę, a przecież musiała porozmawiać z panem Kravisem i to jak najszybciej. Teraz. Już. Z milionami myśli na sekundę, z tysiącami powodów, z czego niczego nie ubrałaby we właściwie słowa i zaczęłaby się ze wszystkim plątać, jak zwykle, ale to nie miało znaczenia. Bała się, że już go to nie było, ale jednocześnie nie zastanawiała się nad tym za bardzo, woląc skupić się na tym, że na pewno był i czekał.
Zagapiła się i najpierw minęła samochód Chaytona, ale prędko się cofnęła. Nie sprawdziła, czy ktoś w ogóle znajdował się w środku, po prostu wsiadła, opadając z lekkim impetem na siedzenie. Zgrzana, szybko oddychając. Spieszyła się i nie miała kondycji, ale jednocześnie targało nią mnóstwo emocji, mnóstwo myśli, które dodatkowo nakręcały szybsze tętno. Próbując uspokoić oddech, spojrzała na wpatrującego się w nią pana Kravisa i zacisnęła na czymś palce. Spuściła wzrok na plastikowe pudełko z żółtą pokrywką, które trzymała teraz na kolanach, potem znów na Chaytona. Przygryzła dolną wargę, przymknęła na moment oczy.
UsuńZaczęła mu o czymś mówić, za nim pobiegła do sąsiadów, tylko o czym? W głowie miała tylko urywki i zarys ogólnego przekazu, który wcześniej wydał się za długi, by móc go omówić w przeciągu kilku minut. Miała też jakieś postanowienie, ale nic nie chciało posklejać się teraz w całość, więc westchnęła ze zrezygnowaniem, unosząc powieki i znów patrzyła prosto na Chaytona. Nie wyglądał, jakby miał coś teraz powiedzieć, raczej jakby czekał, aż to ona zacznie coś mówić. Zrozumiałe, zgodziłaby się z nim w stu procentach, że powinna coś powiedzieć, bo miała do powiedzenia całkiem dużo. Czuła jednak, jakby zimne powietrze zdarło jej gardło, a oddech… oddech był zbyt pełny, żeby mogła teraz mówić.
Obróciła się na siedzeniu w stronę pana Kravisa, odsuwając pudełko od Paoli gdzieś na bok, bez większego zainteresowania, gdzie miałoby się teraz znaleźć. Uniosła się, podparłszy jedną ręką o podłokietnik, nad którym się pochyliła, drugą ręką sięgając do brzegu marynarki Chaytona, najpierw za zamiarem by do go siebie przyciągnąć, z czego jednak zrezygnowała. Za to bardziej uniosła się na swoim miejscu i bardziej do niego pochyliła, przesuwając dłoń w dół, by wesprzeć się dodatkowo o jego udo. Znalazła się już wystarczająco blisko, by bez przeszkód musnąć jego dolną wargę, delikatnie przesunąć po niej językiem, trącić nosem jego nos. I wszystko cały czas spoglądając mu w oczy.
— Nie róbmy tak więcej — wyszeptała zaraz przy jego ustach, które musnęła swoimi jeszcze raz. — Proszę, przestańmy i więcej tak nie róbmy. To jest… to jest po prostu za trudne — dodała, przymknąwszy oczy. — Nie chcę tak się więcej cieszyć na piątek. Nawet jeśli Flo miałaby się dowiedzieć i nigdy mi tego nie wybaczyć. Proszę… — szeptała dalej, naprawdę go prosząc i naprawdę nie umiejąc lepiej się teraz wyrazić.
Był blisko, a chciała go jeszcze bliżej. Chciała go bardziej za wszystkie te ostatnie dni, które wypełniali dystansem do siebie. Chciała go za to, że mimo tego dystansu przyjechał do niej, kiedy go potrzebowała. Za to, że poczekał. Że dawał jej czas na te wszystkie mozolne tłumaczenia i odgrzebywania się ze swoich emocjonalnych mętlików.
Camille Russo
To nie było w żadnym stopniu przez nią przemyślane, nie miała na to żadnego planu – wszelkie próby zaplanowania przebiegu tego, co zrobią i powiedzą, skończyły się w momencie, kiedy Chayton przytaknął, że też cieszy się z nadchodzącego piątku i zdradził swoje powody. Całkiem możliwe, że te jej niedokończone, hipotetyczne plany zawierałyby taki albo podobny element, ale raczej nie byłyby to jedne z pierwszych punktów, więc nawet jeśli, to przeskoczyli przynajmniej kilka innych hipotetycznych etapów. To ją trochę wybiło z rytmu, trochę się pogubiła, nim zdała sobie sprawę, że znów może kroczyć dalej którąś ze ścieżek, na których rozdzieliły się pragnienia i powinności. A kiedy znalazła się na jednej z nich, to też nie od razu wiedziała na której, ale nogi już same zdążyły ją ponieść. I ręce, usta, całe ciało…
OdpowiedzUsuńTo nie mógł być żaden jej plan, bo Camille realizowała swoje plany po kolei, a tutaj nic nie było po kolei. Nie zaczęła ani od początku, ani od końca, tylko gdzieś ze środka, chwilę później przeskakując gdzieś indziej i wcale nie było pewne, w którą dokładnie stronę. Zresztą, nawet się nad tym nie zastanawiała, spontaniczne łapiąc się pojedynczych myśli i odczuć, które jak najbardziej mogłyby, hipotetycznie, stanowić punkt jakiegoś planu, ale w obecnym stanie były bardziej jak przypadkowy zlepek samoprzylepnych karteczek rozwiązanych przez biurowy wentylator. I nie zastanawiała się, czym są te spontaniczne impulsy, które, kierowały jej działaniami, napędzając bezładne i chaotyczne przechwytywanie tych karteczek, korę zachęcało do pójścia za ich hasełkami wyrwanymi z kontekstu.
Tak było jej dobrze, pasowała jej nowa gra i jej zasady, bo stara gra i stare zasady nie sprawiały żadnej przyjemności i nie dawały żadnej satysfakcji, nawet najmniejszego poczucia spełnienia związanego z sukcesywnym zdobywaniem kolejnych punktów w obrębie z góry ustalonych założeń. Co z tego, że wygrywała, jeśli to zwycięstwo nie dawało satysfakcji, a wręcz ciążyło i odbierało wszelką ochotę na dalszą grę? A tutaj, w przypadku nowej gry i jej zasad, wystarczył jeden rzut kostką, by dać się wciągnąć w rozgrywkę do końca, cokolwiek miałoby się znajdować na końcu planszy. W takim przypadku to chyba nie było aż takie dziwne, że nie chciała wracać do tej stary gry, prawda?
Kiedy pan Kravis szukał szukał wyłącznika i nim zdążył zgasić lampkę, Camille zaczęła przenosiny ze swojego miejsca na to obok, między torsem Chaytona a kierownicą samochodu. Nie miała w takich rzeczach wprawy, nie wiedziała, jakiej gimnastyki to mogło wymagać, ale przy jej gabarytach i jej mimowolnej determinacji oraz nieco lepszej przestrzenności Tesli, nie było to aż takie trudne. O nic się nie uderzyła, niczego nie zahaczyła, w miejscu domyślnym znalazła się sekundę, może dwie po tym, jak w środku zrobiło się ciemno.
Oddała się pocałunkom, w końcu mogąc zgubić oddech. Bez żadnego problemu weszła w ten zachłanny rytm, dopasowując się do niego od razu, bez zwłoki czy ociągania, bez niepewności, czy to na pewno właściwie i czy w ogóle może. Całowanie Chaytona stało się dla niej rozkosznie łatwe, jakby naprawdę zrównywało się z oddechem, który trwał samoistnie i nie trzeba się było o nim myśleć. I podobnie było w drugą stronę też – człowiek, żeby nie oddychać, musiał o tym pomyśleć, jeśli miało to zależeć od niego. A ileż ona myślała o niecałowaniu pana Kravisa przez ostatnie dwa tygodnie? Jak frustrujące i nieznośne były to myśli… Potrzebowała tego, potrzebowała więcej takich prostych rzeczy jak oddech w swoim życiu. Rzeczy, które można było robić bez zastanowienia, instynktownie; które pozwalały na taką swobodę. Wcześniej o tym nie wiedziała, bo miała tylko oddech, ale przy Chaytonie znajdowała kolejne rzeczy, kolejne swobody, które szybko zaczynały przychodzić jej z naturalną łatwością.
Tylko oddychać mogła, a nawet musiała, wszędzie i każdej porze. Na taki luksus nie mogła nawet liczyć w przypadku Chaytona i trochę ją ta myśl zakłuła, zazgrzytała gdzieś z tyłu głowy, przypominając, że nieważne, jak wielka byłaby to czasem potrzeba, może się zdarzyć tak, że w ogóle nie będzie mogła jej zaspokoić. I co wtedy? Co, jeśli nie będzie umiała znaleźć jakiegoś powodu, jeśli szczęśliwie do jej domu nie napatoczy się jakiś inny dziennikarzyna? Oh, Dio,, gdyby nie Paul Barn, to czy w ogóle były jakiekolwiek szanse, że mogłaby znów znaleźć się na kolanach Chaytona, palcami znacząc niewidzialne ścieżki po jego szyi i tworząc drobne zgniecenia na materiale koszuli? Jakie to było ironiczne…
UsuńPrzygryzła jego dolną wargę, momentalnie otwierając oczy, kiedy poczuła dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa, wywołany pożądliwą wędrówką po jej ciele, którą odbywała jego druga ręka. Nie speszyła się tym razem, nie uciekła spojrzeniem, choć gorąc zaczął rozgrzewać jej policzki. Puściła go delikatnie, a w miejsce zębów przyszły opuszki jej palców, którymi przesunęła badawczo po ustach Chaytona, nie spiesząc się przy tym wcale.
Pomyślała, że naprawdę nigdy z nikim nie była i nie chciała być tak blisko. Nigdy nie przyszłoby jej do głowy, że będzie zachowywać się jak napalona nastolatka, obściskując się w samochodzie na miejscu kierowcy z facetem, który nigdy nie powinien w ogóle znaleźć się w okolicy. Nawet kiedy była nastolatką, nic takiego nie nawiedzało jej myśli, a teraz nie tylko wyobraźnia zapraszająco podsuwała różne wizje tego, co mogli zrobić, co Camille nawet nie poddawała tego wewnętrznej samokrytyce, ubranej w zawstydzenie i zażenowanie.
Przechyliła głowę lekko na bok, nie przestając muskać palcami ust Chaytona, w trakcie gdy jej druga ręka rozkoszowała się twardością jego torsu, badając zaokrąglnienla mięśni. Czy oboje nie byli na to trochę za starzy…? Uśmiechnęła się półgębkiem, bo wraz z tym pytaniem, znalazła sobie na nie odpowiedź. Oczywiście, że byli, ale skoro wcześniej, jako nastolatka, nigdy się tak przy nikim nie czuła, żeby pozwolić sobie na takie szczeniackie zachowanie, to czy nie musiała i tak tego jakoś nadrobić? Na pewno było jakieś prawo, jakaś zależność, która tłumaczyłaby tę chęć i potrzebę odhaczenia kilku punktów z listy licealnych czy uniwersyteckich doświadczeń.
Albo oboje po prostu podświadomie wiedzieli, że gdyby mieli się teraz zachowywać jak odpowiedzialni i poważni dorośli, to musieliby wrócić do starej gry.
Palcami, którymi dotykała warg Chaytona, ujęła go lekko po brodę i przymknąwszy oczy, złożyła na jego ustach pocałunek. Wolniejszy i spokojniejszy od tych poprzednich, ale mimo wszystko nieco drapieżniejszy, przez to, jak go do siebie przyciągała i jak napierała na niego swoim ciałem, przyciskając do oparcia fotela.
— Niedługo muszę być w domu — szepnęła, odrywając się od jego ust i nachyliła się do jego szyi, wdychając głęboko jego zapach i wypuściła rozgrzane powietrze prosto w jego skórę, którą jednocześnie zaczęła obsypywać delikatnymi muśnięciami. — I to za mniej niż szesnaście minut — westchnęła, zupełnie tym niepocieszona, bo bez względu jak bardzo rozpalało ją pragnienie i tęsknota do Chaytona i jego dotyku, nie widziała teraz za bardzo możliwości, by sytuacja sprzyjała ich zaspokojeniu. Nie przeszkadzało to jednak Camille w dalszych pieszczotach. — A musimy jeszcze porozmawiać… Widzi pan, co się dzieje, kiedy nie rozmawiamy, prawda? To jest niebezpieczne…
Camille Russo
Też lubiła porządek, gdy wszystko miało swoje miejsce i było pod kontrolą. Może nie wszystko miało swoją etykietkę z opisem, ale zdecydowana większość stałych elementów jej skromnego życia była poukładana, przynajmniej z wierzchu i to na tyle, by zapewnić odpowiedni komfort psychiczny. Nikt nigdy tego od niej nie wymagał, nikt jej tego nie uczył, Camille po prostu sama tego potrzebowała i lubiła sobie od czasu do czasu powiedzieć, że całkiem nieźle sobie radzi. Nie była tak zaprawiona w bojach jak prezes międzynarodowej firmy, ale prowadziła zdecydowanie prostszy tryb życia i to, co sobie wypracowała przez lata, działało. Słabości i niedopatrzeń można było się dopatrywać w kwestii relacji międzyludzkich, bo tych nie porządkowała tak sprawnie i częściej pozostawiała te sprawy z tyłu, by dokonały żywota śmiercią naturalną. Ludzie byli chaosem samym w sobie i nawet nie próbowała się łudzić, że kiedykolwiek da radę zapanować nad tą sferą życia, więc nie przywiązywała do niej aż takiej wagi.
OdpowiedzUsuńByło to spokojne życie, które prowadziła i był pan Kravis, który znalazł się w samym środku i z którym relacja nie była ani spokojna, ani poukładana, ani tym bardziej pod kontrolą. Do niedawna ją to szczerze przerażało, zupełnie niczego nie rozumiała, za to wiedziała bardzo dobrze, że patrząc z boku, to wszystko było absolutnie niedopuszczalne. Skupiona na tym, co wydawało jej się rozsądne, musiała nie zauważyć, jak dała się oczarować temu, co rozsądne nie było, za to pozwalało zapomnieć o całej masie zmartwień i kusiło cudowną beztroską. A Camille miała całe mnóstwo zmartwień i trosk, więc kiedy raz przekonała się, jak to dobrze jest nie musieć się niczym przejmować, znajdując to przy Chaytonie, mniej lub bardziej świadomie chciała do tego wracać. Chciała wracać do niego, a jeszcze lepiej w ogóle nie odchodzić.
Roześmiała mu się cicho w szyję, na moment przerywając swoje pieszczoty.
— Mówię poważnie — wytknęła z rozbawieniem, wracając do składania drobnych pocałunków pod jego żuchwą. — Naprawdę porozmawiać, a nie tylko… rozmawiać. — Znów się zaśmiała między jednym muśnięciem a drugim, bo nawet nie wiedziała, jak nazwać to, co teraz robili.
Wydawało się jej, że powinni coś omówić, może ustalić. To nie było przecież normalne, żeby dwoje dorosłych ludzi, którzy lubili mieć wokół siebie porządek, nagle zachowywało się w taki sposób i to tylko dlatego, że ze sobą przez jakiś czas nie rozmawiali. I na siebie nie patrzyli. Możliwe, że w ogóle próbowali ignorować sam fakt istnienia tego drugiego. Ale nawet pomijając kwestię tego, czy to było normalne, czy nie, to zwyczajnie nie było… na pewno nie było zdrowe, bo niespędzanie z kimś czasu nie powinno być takie trudne i męczące i to do takiego stopnia, żeby nie móc oprzeć się pierwszej lepszej okazji do kontaktu. Wtedy robiło się to niezdrowe i niebezpieczne.
Myślała, że pan Kravis wziął sobie do serca to, co powiedziała, dlatego nie protestowała, kiedy zamienił nieco ich role. Przymknęła oczy, z wolna odchyliła głowę, cichutko pomrukując na jego słowa. Słuchała, czekając, aż dojdzie do sedna, aczkolwiek wcale nie miała mu za złe, że się nie spieszył. Mógł się nie spieszyć bardziej, też by jej to nie przeszkadzało, póki mówił, nawet jeśli w trakcie zaczynała podejrzewać, że się z nią droczył i tak naprawdę do niczego to nie prowadziło.
Wciągnęła głośno powietrze, czując zęby na szyi, lekko podskoczyła i odruchowo przyciągnęła brodę do mostka. Zacisnęła palce na koszuli, ciągnąc ją delikatnie pod wpływem przebiegających po karku dreszczy. Nie ugryzł mocno, po prostu w połączeniu z pocałunkami i jego oddechem na skórze, wywołało u Camille taką reakcję. Dlatego mogła mu wybaczyć, że nie do końca wziął wszystko na poważnie. Poza tym, widząc, że jemu też to sprawiało przyjemność, że miał dobry nastrój i że w jego spojrzeniu czaiły się te łobuzerskie iskierki, nie mogła się na niego gniewać nawet w żartach. Na pewno nie na tyle długo, by zdążyć to wyrazić.
— Za nim dowie się pan, że coś się wysypało, będę w połowie naprawiania wszystkiego i będzie za późno na crunche. Póki w sprawę nie mieszają się dziennikarze, to myślę, że radzę sobie całkiem dobrze… — Ułożyła dłonie na przedramionach Chaytona i zaczęła niespiesznie sunąć nimi w stronę barków. — Chyba, że mówimy o jutrze, jakoś po piątej. Albo o sobocie, o dowolnej porze. To wtedy rzeczywiście mogę się nie wyrobić — stwierdziła trochę ciszej, wymownie odwracając wzrok, żeby nie mierzyć się z jego spojrzeniem, kiedy zda sobie sprawę, co chciała mu teraz zasugerować. — Ale jeśli jednak jutro ani w sobotę nie może być żadnych kryzysów, to mogę… to mogę poczekać i nie naprawiać wszystkiego od razu — stwierdziła zaraz, jakby naprawdę miała dosłownie to na myśli, mimo wszystko trochę się pesząc, przez co na jej usta wkradł się zakłopotany uśmiech, który bardzo chciała jakoś zatuszować, więc gdy jej dłonie do dotarły do jego barków, ponownie się pochyliła i złączyła ich usta w krótkim, delikatnym pocałunku. — Tylko nie chcę czekać długo. I nie chcę, żeby to wyglądało tak samo, jak przez ostatni czas… — Skuliła się trochę, wtulając w Chaytona tak, by przylec do niego ciałem tak bardzo, jak to było możliwe i żeby móc wdychać jego zapach.
UsuńCamille Russo
Nie chciała go do niczego zobowiązywać, nie o to jej zupełnie chodziło. Nie umiała określić tego, co między nimi było i nie wiedziała do końca, na jakich zasadach to funkcjonuje, więc nie próbowała podpinać pod to czegoś, co nie pojawiało się tutaj samoistnie. Jedyne zobowiązania, jakie tutaj widziała, to te związane z pracą, bo to, czy się ignorowali, czy nie, nie miało na to wpływu. Chciała jedynie zasugerować, że jeśli to możliwe, to nie chciałaby jutro znów siedzieć przy swoim biurku jak koń z zaślepkami na oczach, ze słuchawkami na uszach i z poczuciem, że o to czeka ją kolejny dzień spędzony na nie myśleniu o Chaytonie w miejscu, które całym sobą krzyczało jego imię i nazwisko. Że jeśli to byłoby w porządku, to wolałaby zrównać ich normalność do tego, co było przedtem i że to by ją jak najbardziej zadowalało. Nie musieli ustalać niczego nowego. Wolała tylko się upewnić, że będzie jak wcześniej lub mniej więcej tak samo.
OdpowiedzUsuńUdawać, że się z kimś nie przespało i że nie ma się ochoty z tym kimś spędzić chwilki dłużej za zamkniętymi drzwiami, a udawać, że się w ogóle nie uznaje istnienia tej osoby, to dwie zupełnie różne rzeczy. Z pierwszą Camille nie miała problemu, robiła to bez przerwy i to nie tylko na potrzeby otoczenia, ale też dla siebie samej, nie chcąc podpuszczać własnej wyobraźni. I tak łatwiej było trzymać pięty przy ziemi. Z kolei druga opcja była wręcz niewykonalna, a przynajmniej nie warta świeczki, biorąc pod uwagę, że efekty i ich wartość były niewymierne w porównaniu do włożonego wysiłku.
I choć teraz, kiedy mu o tym wszystkim mówiła, całując niewypowiedzianymi obietnicami i siedząc mu na kolanach w jego samochodzie stojącym przy chodniku w jej sąsiedztwie, wydawać by się mogło, że liczyła na takie momenty częściej lub regularniej, to przecież nie zapominała, że ktoś taki jak Chayton Kravis nie mógł być dla niej na wyłączność, bo miała ochotę się do niego poprzytulać. Na pewno nie była jedyna, ale też jeszcze pewniejsze było to, że znalazłoby się z tysiąc osób, każda z istotniejszą sprawą czy biznesem do niego. A on był jeden i musiał być dla wszystkich i czasem przecież też dla siebie. Po prostu chciała wrócić do udawania, że się z nim nie przespała, że absolutnie więcej tego nie zrobi i że wcale na jego widok coś w jej wnętrzu nie wywraca fikołków. Żeby później, jeśli akurat tak się złoży, móc na kilka chwil o tym zapomnieć. Byle nie udawać, że dla siebie nie istnieją.
Pokiwała z zadowoleniem głową, na kilka sekund przytulając się do niego mocniej. To była jedyna obietnica, na jaką skrycie liczyła i choć formalnie niczego nie obiecał, to wiedziała, że pan Kravis był po prostu słowny. Wróci to, co było. Mniej więcej, bo tego, że ostatnie dwa tygodnie były ciężkie, też, tak o, nie wymarzą. Nie wpadnie żadna regularność, Camille nie będzie wyczekiwała wiadomości od niego, ale wróci pewien balans. Żeby rzucać się na siebie, jak spragniony człowiek po paru dniach na pustyni rzuca się na wodę.
Pocałowała go przecież niemalże na środku ulicy!
Zamruczała cicho, przesuwając nosem po jego szyi i podciągnęła się wyżej, zrównując się na powrót z jego twarzą. Jedna jej dłoń przemknęła po barku w stronę karku i wyżej, wplatając palce we włosy i z kolejnym rozkosznym pomrukiem zadowolenia na ustach, wpiła się w jego wargi.
— Brzmi dobrze, jak na początek — stwierdziła, dając im jednocześnie kilka sekund na złapanie oddechu. Teraz to ona odrobinę się z nim droczyła i żartowała. Brzmiało to dobrze po prostu, ale wspomnienie, że to jedynie początek, oznaczało, że na horyzoncie mógł się pojawić ciąg dalszy, a ciąg dalszy wydawał się cholernie kuszącą perspektywą, kiedy całowała Chaytona, jakby wcale nie musiała zaraz iść, z piersiami przyciśniętymi do jego torsu, z palcami w jego włosach. Dałaby teraz naprawdę dużo, żeby nie musieć wracać do domu. Wolała z nim tu zostać, nawet jeśli mieliby spędzić całą noc w samochodzie.
Gdyby ją porwał, wcale by się nie broniła.
— Muszę wracać do domu, za nim przestanie mnie to całkowicie obchodzić. — Zsunęła dłoń na jego policzek i z rozbawionym uśmiechem jeszcze krótko cmoknęła go w usta, nim zaczęła manewrować, by wrócić na miejsce pasażera. Było jej naprawdę szkoda, że nie mieli teraz większych możliwości i czasu, bo to, jak się czuła w obecności Chaytona, musiało być chyba uzależniające. Lub bardzo podobne do powrotu do nałogu po nieudanej próbie odstawienia używki. To była ulga dla ciała, dla umysłu, to było tak, jakby ktoś pozwolił znów żyć. To było takie uczucie, od którego jeden z jej trupów w szafie zatrząsł się, uderzając głucho o ściany, ale siedział w niej tak głęboko, że z łatwością go zignorowała.
UsuńCamille Russo
Odetchnęła, lądując na miejscu pasażera i w rozpędzie sięgając po pudełko z ciastkami, które wylądowało pod siedzeniem, posłała Chaytonowi roześmiane spojrzenie. Otworzyła sobie drzwi, wystawiając nogi na zewnątrz i wyskoczyła, wiedząc, że jeśli będzie teraz zwlekać, to będzie jej tylko trudniej, a już teraz wcale nie było specjalnie łatwo. Korciło, by jeszcze zostać, skoro Chayton był na wyciągnięcie ręki. Pół minuty, minutę, może dwie.
OdpowiedzUsuń— Dobranoc — rzuciła wesoło, nachylając się, zanim zamknęła za sobą drzwi i ruszyła w stronę swojego domu. Raz obejrzała się za siebie, uśmiechając się mimowolnie, kiedy rozbłysły światła Tesli. Nie widziała pana Kravisa, ale była ciekawa, co sobie w tym momencie myślał. Czy bił się z myślami podobnymi do tych, które miała ona sama? Czy z sekundy na sekundę zmieniał zdanie – rzucić wszystko w cholerę, wciągnąć ją z powrotem do środka i wywieźć w siną dal, czy jednak zadowolić się na razie tym, co mieli przez chwilę i poczekać na bardziej sprzyjające okoliczności? Kręciła głową do swoich domysłów, próbując przekonywać się, że pan prezes jest zbyt zajęty, zbyt poważny, by pozwalać sobie na takie rozterki, ale z drugiej strony nie byłoby jej źle, gdyby jemu wcale nie było teraz lżej.
Po powrocie do domu, posiedziała jeszcze z ciocią w kuchni nad winem i smakołykami od sąsiadki, rozmawiając, ale były to rozmowy trochę o niczym. Florence pytała, co u Paoli, zakładając, że siostrzenica spędziła tam dłuższą chwilę i dlatego też tyle jej zeszło z powrotem – to było coś, na co Camille mogła tylko przytaknąć, ciesząc się w duchu, że nie musiała sama składać słów w odpowiednią całość. Tematy zahaczyły jeszcze o plany na następny dzień, na weekend, kwestie menu na najbliższe obiady. Kilka spostrzeżeń, kilka komentarzy rzuconych przez Flo pod nosem, kilka ostrzegawczych spojrzeń i uwag pod adresem Camille, że powinna trochę o siebie zadbać i jeść nie tyle więcej, co regularniej.
Camille trochę się obawiała, że ciotka wróci do swojego przesłuchania, ale w ogóle nie wróciły do tego, że zjadły dzisiaj kolację z panem Kravisem. Flo nie spytała nawet o ten internetowy artykuł, który wcześniej chciała przecież przeczytać i przekonać się, o co całe to wielkie zamieszanie. Wyglądało to trochę tak, jakby Chayton naprawdę ją ze wszystkim uspokoił i kobieta mogła wrócić myślami do swoich codziennych spraw, a Camille nie miała najmniejszego zamiaru czegoś tu zmieniać. Nie ma co odrzucać prezentów od losu, tego była pewna.
Takim darem od losu był też piątek i to nie dlatego, że jak wspomniała poprzedniego dnia, czekała na koniec tygodnia z niecierpliwością. Spało jej się lepiej, choć daleko była od stwierdzenia, że się wyspała. Nie wstała jednak z ostatnim z ostatecznych budzików, jakie miała nastawione, więc mogła poświęcić trochę więcej czasu w łazience i zatuszować lekko niektóre oznaki zmarnowania egzystencjonalnego, które uwidaczniały się na jej twarzy. Żadnego mocnego makijażu, co po prostu makijaż jakikolwiek – kilka godzin porządnego snu to jeszcze za mało, by wyglądać cudownie i rześko tak po prostu, jeśli wcześniej nie sypiało się prawie wcale przez kilkanaście dni.
Przede wszystkim jednak powietrze w biurze było lżejsze i łatwiej się nim oddychało. Do tego, przemykając między biurkami, nie czuła się już tak, jakby przed czymś uciekała, jakby musiała wstrzymywać oddech, póki nie dotrze do swojej kryjówki za figurkami, pluszakami i dwoma monitorami. Oh, Dio, myślała, że samo to jest najlepszą rzeczą, jakiej mogła dzisiaj doświadczyć. Móc tak zwyczajnie skupić się na swojej pracy, a nie się do tego zmuszać siłą. Pomyliła się jednak i to w sumie dwa razy. Na pierwszą poprawkę swojego błędu nie musiała długo czekać, pan Kravis pojawił się w biurze kilka minut później i moment, kiedy się do niej uśmiechnął, szybko zyskał miano najlepszego uczucia dnia. Kilka godzin później został zdegradowany, gdy stała przy biurku Sary, razem z nią poprawiając raport, który źle się zaciągnął i jakoś w trakcie zupełnie przez przypadek zahaczyła spojrzeniem o sylwetkę.
Powłóczyła za nią chwilkę wzrokiem, który szybko odwróciła, jak tylko Chayton również na nią spojrzał i do niej mrugnął. Wierzyła, że będzie znów normalnie, ale chyba sama nie przewidziała, jak ją ta normalność będzie cieszyć. Musiała uważać, żeby nie zdradzać się z tą radością za bardzo, na początek wystarczyło, żeby była trochę pogodniejsza…
UsuńNie wiedziała tylko, że pomyli się tego dnia jeszcze raz.
Podniosła krótko spojrzenie, ale wróciła uwagą do ekranu, by po ułamku sekundy znów je podnieść i w zaskoczeniu podskoczyć w fotelu, który pod wpływem tego ruchu, odsunął się razem z nią kawałeczek do biurka. Serca podskoczyło jej do gardła i pobieżnie rozejrzała się dookoła, jakby w obawie, że zaraz wszystkie możliwe spojrzenia zwrócą się w jej stronę. W jej i pana Kravisa, który zmaterializował się przy jej biurku. Nikogo jednak już nie było, przynajmniej nie w tej części biura i Camille odetchnęła, podjeżdżając z powrotem do biurka.
Dobrze, że wróciła normalność, ale powinni do niej wracać stopniowo, a nie z kopyta i sądziła, że było to oczywiste, więc nie spodziewała się zobaczyć dzisiaj Chaytona z tak bliska.
— Przestraszył mnie pan — wytknęła, ale bez najmniejszego wyrzutu, co bardziej w formie żartobliwej zaczepki i zerknęła na godzinę w rogu ekranu. Niecałe czterdzieści minut po piątej, to jeszcze nawet nie były nadgodziny… Popatrzyła na pana prezesa, jakby chciała mu powiedzieć, że jego pytanie nie ma jeszcze prawa bytu i pokręciła lekko głową, wracając uwagą do tego, co działo się na drugim ekranie. Powstrzymywała cały czas uśmiech, który próbował wkraść się na jej usta, ale który i tak odbijał się w jej oczach. — Nic się nie sypie — zastrzegła od razu, nawiązując trochę do tego, o czym wspomniała mu poprzedniego wieczoru w samochodzie, a na samo wspomnienie tamtych kilku minut, kącik je ust mimowolnie drgnął ku górze. — Raport źle się zaciąga i chciałam to naprawić. — Wzruszyła lekko ramionami. — Problem w tym, że dane z tego raportu wpływają na… — odszukała wzrokiem potrzebnej informacji — cztery tysiące sześćset trzynaście innych raportów i skryptów, od których zależą codzienne procesy. Żaden z tych raportów czy skryptów nie ma błędów, choć opierają na błędnie zaciąganym raporcie. I jeszcze nie wiem, dlaczego, bo to stara automatyzacja i ktoś, kto ją wprowadził, pewnie nawet już tutaj nie pracuje… — wyjaśniła bardzo pobieżnie i szybko, przeklikując coś cały czas na klawiaturze, przez co na ekranie nieustannie przewijały się linijki kolorowego tekstu na czarnym tle. — Sarah czasem potrzebuje tego raportu, a poprawianie go ręcznie za każdym razem jest trochę męczące… Za nim go naprawię, chciałabym wiedzieć, jak to wpłynie na te cztery tysiące procesów, więc robię miejsce w chmurze na symulację z zamkniętym środowiskiem… i w trakcie próbuję się dowiedzieć, jakim cudem nie ma żadnych innych błędów, bo to niemożliwe. Ale i tak działa. I chcę wiedzieć dlaczego… Może coś jest szyfrowane w jakimś innym skrypcie, którego nie ma tutaj bezpośrednio… — Zaczęła mówić bardziej do siebie, aż w końcu urwała, całkowicie dając się wciągnąć swojej zagwozdce, ale nie na tyle głęboko, by nie czuć na sobie spojrzenia pana Kravisa. — To bardzo poważny problem — zapewniła, obracając się na fotelu przodem do niego. — Sprawdziłam i wszystko inne działa, ale… ale nie wiem dlaczego i… chciałabym się dowiedzieć — dodała już ciszej, ściskając ze sobą wargi, bo teraz wychodziło, że to w sumie bardziej jej widzimisię niż ważna potrzeba, od której zależą inne ważne rzeczy. — W tym miesiącu jestem całkowicie na czysto, a to mi zajmie jakieś… trzy godziny…? — Tylko trzy… teraz prawie cztery nadgodziny w miesiącu, nie przyprawią dział kadr o zawał, prawda? Przechyliła głowę lekko na bok, wpatrując się wyczekująco w Chaytona i uderzając palcami o swoje kolana. Chciała go poprosić, by pozwolił jej jeszcze chwilkę zostać, ale tak naprawdę to nie była pewna, czy te trzy godziny naprawdę wystarczą, bo w międzyczasie mogło się okazać… wszystko, dlatego już się nie odzywała, chociaż widać było po niej, że chciała. I że rwała się do klawiatury.
Cam
Wymyślała w głowie kolejne argumenty, które przemawiałyby za tym, że powinna zostać i zająć się tym raportem, nawet jeśli to nie było nic pilnego i nie dotyczyła bezpośrednio projektu VIPów. To było bardziej jak interesująca zagwozdka, która zaintrygowała Camille i której nie chciała zostawiać, póki jej nie rozwiąże albo chociaż lepiej nie zrozumie. Czy przyniosłoby to korzyści? Z pewnością, nawet jeśli chodziło o zaledwie kilka roboczogodzin w miesiącu, ale to potem przeliczało się na kwartały, lata i jakby to wszystko zsumować, to czyjaś produktywność mogła na tym całkiem sporo ucierpieć. Do tego dochodziło jeszcze ryzyko, że mimo wszystko kiedyś może coś nie zaskoczyć, coś naprawdę się wysypie i będzie trzeba szukać źródła problemu. Bo to, że teraz działa dobrze, to nie znaczy, że później też tak będzie, może to kwestia obecnego formatu zapisywanych danych, może kiedyś będzie trzeba go zmienić i się nie da, bo inaczej wywali wszystkie zazębione procesy…
OdpowiedzUsuń— Słucham? Gdzie…? — bąknęła, przekonana, że się przesłyszała, bo wydawało jej się, że pan Kravis kazał przenieść się z pracą do górę. Do jej gabinetu. No dobrze, nic jej nie kazał, ale nie zostawił za bardzo innego wyjścia.
Obróciła się na fotelu, podążając za nim spojrzeniem i szukając jakichkolwiek sygnałów, że źle usłyszała albo że żartował, ale pan Kravis szedł dalej, jakby nie miał już nic więcej do powiedzenia. Zatrzymał się jednak po chwili, odwracając w jej stronę i Camille już nastawiała się na jakieś sprostowanie, bo wydawało się zwyczajnie najbardziej sensowne, najbardziej logiczne. Więc kiedy na nią popatrzył, ona dalej siedziała na swoim miejscu, przekonana, że tak naprawdę nie ma żadnego powodu, by się z tego miejsca ruszyć. Dopiero, kiedy zapytał o jedzenie, dotarło do niej, że ani się nie przesłyszała, a on z niczym nie żartował. Jedzenie to zbyt poważna kwestia, żeby lekką ręką mieszać ją z żartami.
Spojrzała krótko na swoje biurko, na rozświetlone ekrany, jakby potrzebowała się jeszcze nad tym zastanowić, ale już po chwili odłączała laptopa od stacji dokującej, wstając i w pośpiechu wyłączając ekrany. Sięgnęła po torebkę spod biurka, złapała laptop, przyciskając go ramieniem do klatki piersiowej i nogą dosunęła fotel, zaraz też doganiając pana Kravisa, żeby przypadkiem nie zmienił zdania.
— Może być Subway. Albo jakaś chińszczyzna — odparła prędko, wzruszając ramionami. W gruncie rzeczy jedzenie było jej teraz obojętne, nie czuła, żeby było głodna i nie zastanawiała się, czy ma ochotę na coś konkretnego. Rzuciła pierwsze, co jej przyszło do głowy, woląc skupić się na czymś innym. — To naprawdę poważna sprawa, z tym raportem — powtórzyła, zerkając na Chaytona kątem oka, kiedy szli w stronę schodów.
Chciała się upewnić, że mają to ustalone i że nie ma żadnych wątpliwości co do tego, dlaczego przystała na jego warunek. Pamiętała, co mówiła i jak zachowywała się poprzedniego wieczoru i że wtedy pewnie nie potrzebowałaby nawet jednego pretekstu, by zgodzić się pójść i pracować z jego gabinetu, ale to było wczoraj, a dzisiaj jest dzisiaj i dzisiaj jest już trochę inaczej. Dzisiaj już miała tylko udawać, że nic się nie wydarzyło, kiedy ostatni raz pan prezes przyłapał ją na przesiadywaniu po godzinach i zaproponował, żeby przeniosła się do jego gabinetu, bo jeszcze chwila i musiałaby się tłumaczyć ochroniarzom ze swojej obecności. I dobrze by było, żeby on też tak udawał, bo Camille naprawdę zależało, żeby rozwiązać zagadkę źle zaciąganego raportu, to po pierwsze. A po drugie, to chodziło o zasady, z których jedna z nich mówiła, żeby nie nadużywać swojego szczęścia.
Dlatego przez całą drogę do gabinetu mówiła, dlaczego to takie ważne, opierając się na tym, co wymyśliła wcześniej, gdyby przyszło jej przekonywać Chaytona, by pozwolił jej zostać tak w ogóle. Tylko teraz nie chodziło już o to, ale żeby podkreślić, że problem jest naprawdę istotny i dobrze by było, gdyby ktoś się nim zajął, a skoro ona już o nim wiedziała, to ona mogła być właśnie tą osobą. Z tych argumentów wystrzelała się dosyć szybko, ledwo zdążyli przekroczyć próg gabinetu.
Cały czas zerkała na pana Kravisa, próbując odgadnąć, czy docierała do niego powaga sytuacji, którą próbowała mu nakreślić, ale po jego wyrazie twarzy ciężko było jej cokolwiek stwierdzić. Bez wątpienia ją słuchał, o to się nie bała, jednak ani razu jej nie przerwał i w ogóle nic nie powiedział, co też nie pomagało w rozszyfrowaniu jego myśli. Przestała się odzywać, czując rosnącą we wnętrzu niepewność, ale za chwilę Chayton rzucił w jej stronę takie spojrzenie, jakby ze zdziwieniem pytał, czy to już wszystko i Camille momentalnie wróciła do dalszego argumentowania, dlaczego sytuacja z raportem jest ważna i niecierpiąca zwłoki. Co prawda to już brzmiało bardziej, nie jakby tłumaczyła, czemu to jest ważne tak ogólnie, tylko czemu to jest ważne dla niej i co jest w tym takiego interesującego i jak w ogóle należy do tego podejść, żeby nic przy okazji nie popsuć. I jakie ma wstępne teorie, których jeszcze nie zdążyła wykluczyć. I co będzie robić i dlaczego, i dlaczego nie inaczej.
UsuńTłumaczyła zdecydowanie więcej, niż było to konieczne i zdecydowanie dłużej, niż potrzebowałby ktokolwiek, kogo musiałaby przekonać, że tak, sprawa tego raportu jest ważna i istotna. Nie jest kryzysowa, ale nie powinno jej się zostawić. Tylko Camille w pewnym momencie tak się wkręciła, że już nie myślała o tym, że musi argumentować swoją potrzebę zostania po godzinach, co po prostu mówiła o czymś, co ją interesowało tak ogólnie, a w tym przypadku dodatkowo miała do czynienia z ciekawym problem, którego rozwiązanie wydawało się napełniać ją autentyczną ekscytacją podobną do tej, którą przeżywa dziecko otwierając prezenty świąteczne. I normalnie nie pozwalała sobie tak popłynąć z paplaniną na takie tematy, z doświadczenia wiedząc, że nikogo to tak nie interesuje, jak ją, a już na pewno nie wywołuje w nikim takich samych emocji. Tylko teraz naprawdę się rozkręciła, a pan Kravis w dodatku ani razu nie dał jej do zrozumienia, że go to nuży i że wolałby, żeby skupiła się już tylko na samym problemie nie, bez relacjonowania wszystkiego po drodze.
Buzia jej się w końcu zamknęła sama, kiedy na ekranie wyskoczyło coś, wyskoczyć chyba nie powinno i wymagało to od niej najwyraźniej całkowitej uwagi. Także przez kilkadziesiąt minut siedzieli sobie w ciszy, zajęci swoimi sprawami. Camille na początku zajęła miejsce na jednej ze skórzanych kanap, ale jeszcze w trakcie swojego wywodu zdążyła zejść do poziomu podłogi, żeby nie trzymać laptopa na kolanach i nie musieć się do niego nachylać, gdy stał na stoliku. Położenie zmieniła, kiedy przyszło dla nich jedzenie, bo wtedy to nawet postanowiła zrobić sobie krótką przerwę, zostawiając laptopa na stoliku przy kanapach. Sama podeszła do biurka pana Kravisa od tej strony, po której siedział i oparła się plecami o blat, trzymając pudełko z jedzeniem i widelec w rękach. Chciała podpytać trochę o to, czym się obecnie zajmował, rzucić okiem na coś innego niż niekończące się linijki kodów, które teraz przewijały się na jej laptopie, procesując elementy symulacji, którą tworzyła w chmurze. I może jednak chciała też odrobinkę wykorzystać okazję, że byli sami, nawet jeśli ostatnie kilkadziesiąt minut próbowała jednoznacznie pokazać, że wcale tak nie jest, dlatego na czas jedzenia znalazła się trochę bliżej. Może nawet porozmawiać chwilkę o czymś, co w ogóle nie wiązało się z pracą.
Poczuć przyjemne ciarki wywołane lekkim uśmiechem na twarzy pana Kravisa. Bez zastanowienia powiedzieć coś i zdać sobie sprawę, jak dwuznacznie to brzmiało. Zakłopotać się, zarumienić, chowając speszony uśmiech za kolejnym kęsem jedzenia. Powstrzymywać rozbawienie z powodu własnego towarzyskiego niewydarzenia. Zmienić temat i udawać, że poprzedniego w ogóle nie było. Zdobyć się na odwagę i zapytać o coś bardziej osobistego. Uśmiechnąć się tak po prostu. Zastanowić się, czy pachniał tak samo, jak ostatnio. Opowiedzieć o przypadkowej ciekawostce wyczytanej z ostatniego numeru Wired. Myśleć, że wygrywa się z pokusami, bombardującymi wszystko od samego środka. Przegrać z własną pewnością siebie. Nieśmiało się uśmiechnąć, odwrócić spojrzenie, skończyć jeść, uciec do pracy i przez resztę czasu wyrzucać sobie, że się jednak nie podeszło do niego bliżej, nie nachyliło, nie…
UsuńWczoraj nie miałaby żadnego problemu, dziś po prostu brakowało odwagi.
— Skończyłam! — oznajmiła zwycięsko, zwalniając ruchy palców, które po chwili oderwały się od laptopa całkowicie. Odetchnęła głęboko, przymykając oczy i z uśmiechem satysfakcji błąkającym się po ustach, odchyliła głowę do tyłu, przeciągając się jednocześnie. Dalej siedziała na ziemi, oparta plecami o kanapę, co pewnie odbije się na niej trochę później, ale teraz najważniejsze było to, że osiągnęła to, co sobie założyła i nie spędziła nad tym całej nocy. I nie musiała czekać do poniedziałku, by się tym zająć.
Camille Russo
Otworzyła oczy, by spojrzeć na pana Kravisa i zaczęła powoli opuszczać ręce, coś strzeliło jej w kręgosłupie i skrzywiła się odruchowo na dźwięk, który rozniósł się po jej ciele. Wzdrygnęła się też zaraz z cichym „brrr” i otrzepała się z nieprzyjemnego wrażenia, jakie zostawiło po sobie to charakterystyczne strzyknięcie. Podciągnęła się jeszcze, opierając dłonie na kanapie i przeczesała włosy, które opadły jej na twarz, do tyłu.
OdpowiedzUsuń— Sytuacja zawsze była opanowana — stwierdziła wesoło, sięgając po laptop, by pozamykać otwarte aplikacje, za nim wyłączy system i przy okazji zerknęła jeszcze na zegarek w rogu ekranu, by sprawdzić godzinę. — Teraz jest po prostu… opanowana trochę lepiej. — Wzruszyła lekko ramieniem, przebierając lekko nogami z zadowolenia. — To nawet nie było takie trudne, po prostu dotyczyło mnóstwa danych i… — urwała, bo zrozumiała, co oznaczała godzina i dotarło do niej, że mówiła prawie o niczym innym, a skoro problem został rozwiązany, to w sumie nie było już o czym mówić. — Na wszelki wypadek całość sprzed zmian jest zapisana na odseparowanym serwerze, gdyby w się okazało, że jednak coś nie działa — podsumowała już tylko, zamykając laptopa, którego zapakowała do torebki, a tę przewiesiła sobie przez ramię.
Przechyliła głowę lekko, przyglądając się przez moment panu Kravisowi. Nie wyglądał na zajętego, nie tak jakby to co teraz robił i na chwilę przerwał, było pilne i wymagało, żeby robił to w biurze. Przełknęła ślinę i odchrząknęła cicho, czując jak robi jej się trochę goręcej, więc uciekła spojrzeniem gdzieś w bok.
— Czy czekał pan, aż skończę? — spytało nieśmiało, ruszając powoli ze swojego miejsca. Nie była pewna, jakby się poczuła, gdyby odpowiedź była twierdząca, bo nie chciała, żeby przez nią poświęcał swój czas i to w piątek wieczór. Niby od początku wiedział, ile jej to mogło wszystko zająć, ale przecież wcale nie musiał na nią czekać. Z drugiej strony to on z jakiegoś powodu chciał, żeby robiła to u niego w gabinecie, więc to nie tak, że zatrzymywała go siłą i właściwie, jeśli rzeczywiście czekał, aż skończy, to było to miłe. — Jeśli tak, to dziękuję — odparła zaraz, stając przy jego biurku, o które oparła się bokiem, krzyżując ramiona pod piersiami. Spuściła wzrok na podłogę, uśmiechając się delikatnie i nabrała powietrza w płuca, jakby do czegoś się przygotowywała. — Będzie pan też może już wychodził…? I może… może mogłabym się z panem zabrać? To znaczy… nie do pana, tylko czy… czy by mnie pan podwiózł gdzieś koło domu? Mojego domu — wykrztusiła w końcu, wykonując kilka bliżej nieokreślonych gestów na drzwi.
Oh, Dio… Miała wrażenie, że było to trudniejsze, niż powinno. Już kilka razy dał jej do zrozumienia, że to nie jest jakiś problem, ale wtedy kwestia podwózki wychodziła od niego. Zresztą Camille teraz bardzo dobrze wiedziała, że nie chodzi o powrót do domu, bo mogła wrócić metrem, czy w ostateczności zapłacić za taksówkę, bo dojazd miała całkiem dobry. Z kolei Chayton chyba nadrabiał w takim przypadku trochę drogi. Chodziło o to, że chciała jeszcze trochę jego czasu dla siebie, ale nie chciała jednocześnie, żeby to było takie oczywiste, przynajmniej nie za bardzo. Nawet jeśli było od samego początku, jak tylko zadała swoje pytanie.
— Chyba, że pan nie czekał i dalej ma pan jakieś… sprawy. — Zmarszczyła lekko brwi, zdając sobie nagle sprawę z tego, że od początku mogła całkowicie się ze wszystkim pomylić i nie byłoby to wcale takie dziwne. — To wrócę wtedy metrem — zapewniła, odsuwając się od biurka i nawet zaczęła się powoli cofać w stronę drzwi, jakby Chayton w ogóle zdążył jej odpowiedzieć i to przecząco.
Camille Russo
Kwestie bezpieczeństwa w trakcie przemieszczania się z jednego punktu do drugiego też na pewno były istotne, oczywiście, ale tego typu problemy zaliczały się do głębokiej codzienności i Camille nie myślała już o nich wcale. Można nawet powiedzieć, że się już tym w ogóle nie przejmowała i nie umiałaby sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miała tego typu dylemat – metro, czy taksówka, co jest bezpieczniejsze? W końcu jakoś musiała jakoś poruszać się po mieście i to naprawdę o różnych porach. Jedyne, co mogła od razu wykluczyć w większości wypadków, to własne nogi. To nie było wcale bezpieczne, niezależnie od pory dnia i odległości, bo w gorsze dni potrafiła ledwo co wyjść poza ganek i wyłożyć się jak długa na ziemi.
OdpowiedzUsuńCamille nie myślała o bezpieczeństwie czy wygodzie, kiedy pytała, czy pan prezes by ją podwiózł. Myślała o tym, że z dużym prawdopodobieństwem sam by to zaproponował – a raczej po prostu oświadczył – i że tak właściwie to ona tego zwyczajnie chce. Tak bardzo, że stwierdziła, że na wszelki wypadek sama z tym wyjdzie, nawet jeśli nie było takiej konieczności. Bo nigdy nic nie wiadomo, a ona naprawdę chciała, ale chciała tak, żeby pan Kravis nie miał tego chcenia tak na tacy. Wtedy mógłby zacząć zadawać pytania, na które Camille nie znała odpowiedzi i które, co gorsza, podpuściłby jej własną świadomość do zgłębiania całej masy kłopotliwych zagadnień, a tych przecież jej ostatnio nie brakowało.
Nie czytała w myślach i nie wiedziała, czemu według niego nie było innej opcji, ale skoro nie zadał żadnego kłopotliwego pytania i zostało potwierdzone to, na czym jej zależało, mogła z tym spokojnie żyć, jakiekolwiek były intencje Chaytona. Ciężar, jaki wzięła na siebie, decydując się samej zapytać, spadł jej właśnie z ramion i mogła z zadowoleniem wypuścić zgromadzone w płucach powietrze, pogratulować sobie odwagi i odhaczyć na liście punkt, że w tym miesiącu udało jej się wyjść z jakąś towarzyską inicjatywą.
Jak można się domyślić, poprzeczka na tej liście nie była zawieszona zbyt wysoko. W sumie Camille często o samej liście zapominała.
Odruchowo objęła się ramionami, kiedy wyszli z gabinetu, bo choć miała długie, dżinsowe spodnie i bluzę zarzuconą na ramiona, to każdy spadek temperatury na nią oddziaływał. Nie lubiła marznąć i dłużej przyzwyczajała się do niższych temperatur, nawet jeśli były to zmiany stosunkowo niewielkie. Rozejrzała się pobieżnie dookoła, powoli krocząc w stronę windy. Przeszklone gabinety były puste i zaciemnione, te z normalnymi ścianami miały pozamykane drzwi spod których nie wydostawała się żadna smużka światła. Było okropnie cicho. Na piętrze niżej nigdy tak tego nie czuła, kiedy wychodziła po godzinach, ale teraz atmosfera wywoływała bliżej nieokreślony niepokój. Jakby nie powinno jej tu być.
Spojrzała na pana Kravisa, kiedy zadał jej pytanie o weekend i stwierdziła, że musi z nią być coś naprawdę nie tak, bo on wyglądał całkiem normalnie. Jak zwykle niewzruszony, spokojny i swobodny. W międzyczasie dotarł do niej sens pytania i uniosła lekko brwi, jakby przez chwilę zastanawiała się, czy to sytuacja, gdzie są złe i dobre odpowiedzi.
— Nie, raczej nic specjalnego — powiedziała, obejmując się ramionami nieco ciaśniej. — Jeśli nie będę miała problemów ze spaniem, to przede wszystkim spróbuję się wyspać — rzuciła lekkim żartem, trochę za późno zdając sobie sprawę z tego, że właśnie mogła się z czymś zdradzić i momentalnie odwróciła wzrok. — Mam dwa numery Science do nadrobienia, przejrzę GitHuba, czy pojawiło się coś w wątkach, które subskrybuję… Mam też parę figurek do pomalowania, które czekają od dłuższego czasu… — wyliczyła, pokazując to nawet na palcach, choć podświadomie wiedziała, że jeśli usiądzie do GitHuba, to czas jej zleci w mgnieniu oka i nic innego nie zdoła wtedy zrobić. — Raczej nic ciekawego — podsumowała cicho, wzdychając nieznacznie i wzruszyła ramionami, przechodząc przez rozsuwające się drzwi windy. — Powiedziałabym, że moje życie jest nieciekawe, ale ostatnio to nie do końca prawda — dopowiedziała jeszcze, opierając się plecami o tylną ścianę windy.
Camille
Przekrzywiła lekko głowę, wpuszczając na twarz lekki grymas, dając do zrozumienia, że kwestia tego, czemu jej życie ostatnio nabrało nieco innych barw, to raczej sprawa oczywista i akurat pan Kravis powinien znać odpowiedź na to pytanie. Poniekąd, był częściowo źródłem tego wszystkiego, co sprawiało, że ostatnio nazbierała sobie całkiem sporo interesujących historii, którymi nie pogardziłyby nie tylko tabloidy, ale również autorzy opowiastek, które piętrzyły się na półkach w ciotecznej sypialni. Nie, nie sądziła, by musiała mu o tym mówić wprost, przynajmniej nie dzisiaj.
OdpowiedzUsuńCzy nie była szczęśliwa…? Zmarszczyła zaraz brwi, próbując na szybko ustalić, co jedno miało wspólnego z drugim. Chciała powiedzieć, że o niczym takim przecież nie wspomniała, już rozchylała usta, ale nim zdążyła cokolwiek z siebie wydobyć, pan Kravis zbliżył się do niej i momentalnie je ze sobą złączyła. W pierwszej kolejności upewniła się, że pięty ma przyklejone do ziemi, bo choć byli w windzie sami i większość kamer, które mogły się tu znajdować, nie wyłapałaby takiego drobiazgu, chodziło o pewne zasady, które Camille postanowiła wdrażać. W drugiej kolejności, kiedy zrozumiała, o co takiego chodziło, że stanął tak blisko, zrobiła pół kroku w jego stronę, unosząc mimowolnie kącik ust, co próbowała ukryć, pochylając głowę nieznacznie do przodu i przyciągając brodę do siebie.
Nie było jej aż tak zimno, po prostu nie przepadała, kiedy temperatura spadała. Do tego atmosfera z korytarza wzmagała trochę to poczucie nieprzyjemnego chłodu drażniącego skórę, a i Camille przesadnie potrafiła reagować, bo była urodzonym zmarzluchem. Niemniej, nie pogardzi dodatkowym okryciem. Od samego gestu zrobiło jej się już cieplej do środka. Może to nie pierwszy raz, kiedy ktoś jej użycza swoje ubranie, może to zwykła uprzejmość, ale ta uprzejmość pachniała cudownie i szansa otulenia się tym zapachem była nie do odrzucenia.
Cieszyła się tym chwilkę w duchu, w ciszy, nim podniosła spojrzenie do oczu Chaytona, zadzierając nieznacznie brodę, by odpowiedzieć na jego pytania. Nie odsunęła się te pół kroku do tyłu, ale dalej dzielnie pilnowała swoich pięt. I rąk, które trochę rozluźniła, ale dla bezpieczeństwa dalej trzymała blisko przy sobie.
— Jest piątek wieczór, a ja dopiero wychodzę z pracy, w której siedzę przed komputerem i klikam w klawiaturę. Nikt nie powie, że to ciekawe — zauważyła z rozbawieniem, jakby to było oczywiste, aczkolwiek to nie były tak naprawdę jej własne słowa i przekonania, co zdanie oparte na opiniach innych ludzi, których zdążyła się już nasłuchać. — Moje plany na weekend to czytanie czasopism albo, uwaga, siedzenie przed komputerem. Jestem do bólu nudna — dodała, powielając kolejną nieswoją opinię. — Ładna, nudna i dziwna Camille, którą ciocia musi umawiać na randki — podsumowała trochę ciszej, wzruszywszy ramionami. — Ma to swoje plusy, które ostatnio chyba zaczęłam naprawdę doceniać… — Teatralnie pokiwała głową na boki, jakby nie była jeszcze tego na sto procent pewna, ale rozważała taką opcję bardzo poważnie. — Ale jestem szczęśliwa — zapewniła zaraz i to naprawdę zupełnie poważnie.
Na codzień nie miała powodów, żeby nie być szczęśliwą. Nie prowadziła dostatniego, beztroskiego życia, musiała pilnować swoich wydatków, mając nad głową dwa kredyty i codzienne potrzeby, ale skoro mogła kupować sobie czasopisma albo od czasu do czasu kolekcjonerskie figurki i maskotki czy farby i inne przybory modelarskie, to uważała, że ma szczęśliwe życie. Do tego był dom, ciocia Florence, praca… Niektórzy nie mieli nic i Camille nie wiedziała, czy to mogło oznaczać, że tacy ludzie są nieszczęśliwi.
Wiedziała za to, co ją pozbawia szczęścia do cna, a była to samotność. Samotność była chłodem zalegającym pod skórą, ziejącym z ciemnych zakamarków własnego wnętrza, mrożącym krew w żyłach… Samotność budziła ten rodzaj strachu, który paraliżował. Camille nie była towarzyska, ale nie była też samotna. Zazwyczaj, bo kłótnie z ciocią czasami ją do tego stanu sprowadzały, jednak były to jedynie ulotne chwile. Chłodne chwile.
Usuń— A pan? Jest pan szczęśliwy, czy nieszczęśliwy? — zapytała zaraz.
Nie pytała już o jego życie, bo sądziła, że znała odpowiedź. O Chaytonie Kravisie nikt nie powiedziałby, że jest nudny, wystarczyło raz zobaczyć jego uzupełniony planner i to nie tylko ten związany z firmą. Robił mnóstwo ciekawych rzeczy poza pracą, jedną czy drugą, gdzie obie nie kojarzyły się z nudą. Dla Camille, która w tym przypadku nie była bardziej obiektywna od znaczącej części przedstawicielek płci pięknej, a i pewnie znalazłoby się niemało facetów, był, krótko mówiąc, ekscytujący pod wieloma różnymi względami.
Camille Russo
Otaczała się ludźmi, którzy zaczęli otwierać jej oczy na pewne sprawy i sprawiali, że w końcu dostrzegała, jak toksyczna bywa jej rodzina. Zarówno Nicolas, jak i jej ojciec w pewien sposób robili wszystko, aby ją od siebie uzależnić, a tym samym uniemożliwić jej start w samodzielność i wyprowadzkę z rezydencji. Kochała to miejsce, tam się wychowała i na zawsze pozostanie tam jakaś jej cząstka, wiedziała jednak, że jeśli w końcu nie powie dość i nie przeprowadzi się do własnego apartamentu, nigdy nie będzie mogła być w pełni sobą.
OdpowiedzUsuń- To ta na której byliśmy kiedyś razem na obiedzie, dwa skrzyżowania stąd – wyjaśniła, kiedy opuścili budynek i skierowali się do jego samochodu – Tak, twoja matka jest specyficzna, ale przy okazji zupełnie inna niż mój ojciec i muszę tutaj zastosować inne metody niż ty, ale tak czy inaczej, chętnie skorzystam z lekcji – zaśmiała się, zajmując miejsce w fotelu pasażera. Problem z jej ojcem polegał na tym, że gdyby mógł, dałby jej gwiazdkę z nieba, ale przy okazji nie miał świadomości, że osacza córkę tak, że ta nie ma praktycznie własnego życia. Po utracie żony cała jego uwaga skupiła się na Naomi, zwłaszcza, że Nicolas w żaden sposób nie rokował i nie nadawał się na chlubę rodziny. Czasem właśnie się tak czuła, jak trofeum, którym pan Ellison może pochwalić się przed światem i znajomymi, kiedy jego syn ląduje na pierwszych stronach plotkarskich gazet. W ten sposób udowadniał światu, że to nie jego wychowanie jest złe i wszystko, co dzieje się z Nicolasem to tylko i wyłącznie wina jego samego.
- Mieszkanie to pierwszy krok, chciałabym później postawić jeszcze w kilku innych kwestiach na swoim, ale to wszystko powoli, żeby ojciec nie dostał zawału – zaśmiała się, choć tutaj było to całkiem prawdopodobne, już sama wieść o wyprowadzce będzie dla niego dużym ciosem, nie mówiąc już o kursie pilota, który także chciała z czasem w końcu zrealizować – W każdym razie dziękuję, jesteś w grupie osób, które wpłynęły na taką decyzję i jestem za to wdzięczna, otworzyliście mi oczy na kilka spraw o których wcześniej nie miałam bladego pojęcia – dodała, bo gdyby nie grupka zaufanych znajomych, pewnie do końca życia tkwiłaby w tym małym bagnie, przy okazji pozwalając Nico robić co tylko mu się żywnie podoba. Nie mogła wiecznie im matkować, sama potrzebowała kogoś, kto się nią zaopiekuje, a przez odejścia ojca i Nicolasa ciężko było jej na dłużej wejść w jakiś poważny związek. Max w pewnym sensie także zostawił ją przez brata, przebywanie w rodzinnej rezydencji zawsze było dla niego katorgą i stanowiło główny punkt ich kłótni.
- Umieram z głodu – uśmiechnęła się, a kiedy wysiadała z samochodu, nie zorientowała się, że z jej torebki rozsypały się pod nogami Chaytona liczne kartki z anonimami, jakie otrzymywała od swojego stalkera, który prześladował ją od jakiegoś czasu.
Naomi
Camille po prostu przywykła, że to pierwsze wrażenie, jakie sprawiała, za nim zdążyła się jeszcze odezwać, nie zostawiało za wiele miejsca na nic innego. Przywykła, że nie wpasowywała się w pewien schemat i pogodziła się, że są takie oczekiwania, którym nigdy nie sprosta, nieważne, jak bardzo by chciała i próbowała się zmienić. Bycie nudną czy dziwną w oczach innych nie sprawiało jej specjalnej przykrości, rozumiała też doskonale, skąd to się mogło brać i może gdyby była trochę bardziej przebojowa i otwarta, wyglądałoby to inaczej, może ludzie patrzyliby na jej zainteresowania i zajęcia w nieco innych sposób. Ale Camille od zawsze była wycofana, co kiedyś przeszkadzało jej zdecydowanie bardziej, jednak teraz było jej z tym nawet wygodniej. Do pewnych rzeczy musiała zwyczajnie dorosnąć, żeby zrozumieć, że lepiej skupić się na tym, co jej wychodzi i przywyknąć do goryczki porażki przy przypadku tego, co jej nie wychodzi wcale. Nie było też sensu zmieniać czegoś, co właściwie było prawdą, nawet jeśli przykrą. Nie pasowała do schematu, w który zamykało ją otoczenie i trudno, nie zmieni tego, bo już próbowała wiele razy i jej to nie wychodzi, z czym czuła się jeszcze gorzej niż gdy oddawała walkę walkowerem.
OdpowiedzUsuńNie przeszkadzało jej więc, że uchodziła za nudną i dziwną. Nie dociekała też, czy rzeczywiście taka była, bo tutaj chodziło już o statystykę i liczby, a te pokazywały wszystko jasno i prosto. Generalnie Camille nie myślała o sobie zbyt często, dla bezpieczeństwa unikającą głębszych autorefleksji, dlatego prościej było jej się powołać na opinię otoczenia niż swoją własną. Nie ufała sobie w tym względzie wcale i dlatego też nie byłaby w stanie uzależnić swojego szczęścia od własnej osoby, jak to robił pan Kravis. Tak było dla niej zdecydowanie prościej i naprawdę szczerze wierzyła w to, że jest szczęśliwa. Miała w końcu wszystko, co bała się stracić, nawet jeśli nie było tego wiele.
Odpowiedź Chaytona sprawiła, że musiała się chwilę zastanowić, co miał tak właściwie na myśli. Mniej by ją zdziwiło, gdyby stwierdził, że nie jest szczęśliwy wcale, bo byłaby to sytuacja zero-jedynkowa. Teraz natomiast nie była w stanie stwierdzić, czy był lub nie był szczęśliwy. Zabrzmiało to dla niej trochę tak, jakby szczęście było dla niego pewnego rodzaju wysiłkiem i to wcale nie lekkim. Rozumiała koncepcję, żeby sobie zapracować na własne szczęście, ale czy na pewno o to chodziło panu Kravisowi?
— Pana definicja szczęścia jest chyba wyjątkowo skomplikowana — stwierdziła lekkim tonem, nie chcąc też, by brał to tak zupełnie na poważnie, bo nie miała żadnej pewności, czy to była prawda. Równie dobrze mogła nie mieć racji wcale i po prostu podeszła do jego odpowiedzi z niewłaściwej strony. — Mam tylko nadzieję, że te starania nie zawsze są ciężkie — dodała jeszcze, uśmiechając się do niego delikatnie. Naprawdę na to liczyła, bo wolałaby, żeby był szczęśliwy i żeby przychodziło mu to łatwiej niż trudniej. Życzyła mu tego i to bardziej, niż sama sądziła. I może gdyby nie pomyślała zaraz, że jeśli w jakiś sposób mogłaby go uszczęśliwić, to by to zrobiła bez wahania, to by zapytała, co mu to szczęście daje. Speszyła się jednak własnymi myślami, a właściwie własną chęcią i jej siłą i ostatecznie nie spytała o nic.
— Nie uważa pan, że jestem nudna — powtórzyła i powędrowała spojrzeniem za panem Kravisem, na pulpit windy. W jej oczach błysnęło rozbawienie, bo jeszcze nie tak dawno temu modliłaby się, żeby winda jechała szybciej i nie mogłaby się doczekać, żeby z niej wyskoczyć, a teraz nawet nie zauważyła, kiedy minęło to kilka chwil rozmowy. — Ale dziwna już tak? To nawet całkiem miłe — odparła zaczepnie z nutą żartu, łapiąc się tego, że nie odniósł się do wszystkich epitetów, których użyła i wróciła uwagą do jego oczu, spoglądając na niego z rozbawieniem.
Nie chciała, żeby myślał, że się tym przejmowała, bo nawet jeśli to robiła, to nie było to istotne. Naprawdę przywykła i wolała, żeby pozostawało to w tle otoczenia i nie wracało nigdy na pierwszy plan. Dużo czasu zajęło jej spychanie tego i wiedziała z doświadczenia, że łatwiej to utrzymać w miejscu docelowym, kiedy inni myślą, że to nic takiego. Ot, zwykła codzienność, podszyta goryczką rozczarowania, do której człowiek już się przyzwyczaił.
Usuń— Nie chciałby pan, żeby czas momentami płynął wolniej? — zagadnęła, wzdychając cicho, gdy według windowego pulpitu znajdowali się już na pierwszym piętrze. — Ja bym się nie obraziła, gdyby ta winda chociaż zwolniła… — odparła, nim zdążyła się nad tymi słowami jakkolwiek zastanowić, bo gdyby to zrobiła, to na pewno nie powiedziałaby ich tak swobodnie i lekko. Pewnie w ogóle by ich nie wypowiedziała.
Camille Russo
Hazel obawiała się, by zrobić kolejny krok w rozwoju pracowni. Od trzech lat pielęgnowała to, co miała. Stawiała malutkie kroczki w świecie biznesu i przecież sama wiedziała, że nie może na tym poprzestać i momentami wręcz rwała się do tego, aby osiągnąć sukces, a czasami… nie potrafiła poradzić sobie z lękiem. Z lękiem przed odwrotnością sukcesu. Nie wierzyła w siebie, a każde osiągnięcie przyjmowała z pozornym entuzjazmem, bo w głowie zdążyła analizować wszystko, podchodząc do wszystko zbyt racjonalnie.
OdpowiedzUsuńZatrudnienie pracownika było ogromnym krokiem, bo wiązało się z pewnego typu odpowiedzialnością za danego człowieka. Hazel nie była wielkim przedsiębiorcą, nie tworzyła korporacji, w której ludzie byli tylko pionkami niezbędnymi do osiągnięcia celu. Chciała być pracodawcą równych szans i chciała, aby ludziom dobrze się u niej pracowało, a jednocześnie miała świadomość tego, że jej charakter nie należy do najłatwiejszych.
— Myślisz, że powinnam skorzystać z usług agencji pracy? Jakiegoś pośrednika? — spytała, przyglądając mu się uważnie. Chayton zdecydowanie budził jej sympatię, a skoro był też wziętym biznesmanem, to mogła wykorzystać fakt, że zechciał poświęcić jej odrobinę swojego wolnego czasu i pomęczyć go pytaniami. Nie żeby uznawała go za guru, ale Kravis z pewnością miał więcej doświadczenia niż ona w prowadzeniu biznesu i wiedział, a także na pewno widział więcej niż ona.
— Widziałam też sporo kursów dotyczących przeprowadzania rozmów kwalifikacyjnych, czasami nawet czterogodzinne webinary — powiedziała to i westchnęła, wkładając do ust łyżeczkę z porcją deseru. Był przepyszny, zresztą jak wszystko w tej restauracji, która od dzisiaj miała kojarzyć jej się z sukcesem. Wcześniej nie bywała w takich miejscach, a dzisiaj prowadziła tutaj półbiznesową rozmowę, która zaowocowała kontraktem. I zarówno Hazel, jak i Chayton pewnie wiedzieli, że kobieta się na to zgodzi, to wciąż byli na etapie uzgadniania warunków umowy. Hazel po wieczorze spędzonym w towarzystwie Kravisa, w restauracji nagrodzonej gwiazdką, mogła uznać, że awansowała o szczebel wyżej w hierarchii przedsiębiorców. Tak jej się wydawało, tak się czuła, kiedy delektowała się najlepszym deserem, który przyszło jej jeść poza domem babci.
— Wiesz… Na pewno chciałabym pracować z kimś, kto nie pozwoli mi wejść sobie na głowę. Kto będzie walczył o swój work-life balance. — Przyznała szczerze, bo sama bardzo często zatracała się w pracy, co odbijało się na jej życiu prywatnym, jednak nie chciała już na start fundować tego swoim hipotetycznym pracownikom. Westchnęła ponownie, teraz łyżeczką bawiąc się deserem.
— Sporo nauki przede mną. Chyba na samym początku powinnam nauczyć się siebie — mruknęła i uśmiechnęła się blado. W końcu jednak przestała bawić się deserem i go zjadła. Do końca, zostawiając niemal idealnie czyste naczynie. — I chyba częściej będę umawiać się na biznesowe kolacje — dodała rozbawiona, zdając sobie sprawę, że mogła wyjść na łakomczucha.
Hazel Evans
Bycie dziwnym, czy innym, czy jakimkolwiek, co wybijało człowieka ze schematu, rzeczywiście kojarzyło się Camille nie za dobrze. W jej otoczeniu ludzie lubili, kiedy coś było normalne i dawało się upchać w dobrze znaną, wygodną formę przeciętności i było to coś zrozumiałego, jeśli kierować się stwierdzeniem, że człowiek dążył do stabilności. Przewidywalność oznaczała brak niespodzianek, a brak niespodzianek pozwalał zachować stabilną i odpowiednią kolej rzeczy. Wychowała się na jednym z wielu osiedli w większości zamieszkiwanych przez imigrantów albo ich pokolenia, każda szkoła, do której uczęszczała, była jedną z wielu i Camille też starała się być osobą jedną z wielu. Okazało się to jednak dosyć trudne, bo w szufladce, do której najczęściej trafiała, nie umiała się wcale odnaleźć. Była ładną, naprawdę ładną dziewczyną, ale nie zachowywała się jak typowa ładna dziewczyna – pewna siebie, czy nieśmiała, wyłamywała się ze osiedlowych i szkolnych schematów. Z niewiadomych przyczyn stroniła od ludzi, od towarzystwa i często sprawiała wrażenie, jakby chciała się stopić z tłem. Zamykała się w swoim małym świecie przed ekranem i robiła rzeczy, które nie dawały żadnego zrozumiałego efektu albo były po prostu nieciekawe w obliczu zbliżających się weekendowych domówek.
OdpowiedzUsuńBycie dziwnym w szkole było ciężkie. Bycie dziwnym na osiedlu nie miało większego znaczenia, bo tam mimo wszystko łatwiej zawsze było się wkupić w czyjeś łaski. Bycie dziwnym w college’u nie robiło Camille już żadnej różnicy, a w pracy… W pracy łatwiej można się było z tą swoją dziwnością zlać z otoczeniem i mieć względny spokój. Kwestia jednak była taka, że ludzie zawsze mieli jakieś oczekiwania, bez względu na okoliczności i Camille wiedziała bardzo dobrze, że im więcej punktów ktoś sobie odhaczy, tym przychylniejsze będzie miał spojrzenie.
Nie zdawała sobie jednak sprawy z tego, że pan Kravis nie zamykał jej w żadnym schemacie i że tym samym jego oczekiwania, mogły kreować się na zupełnie innych zasad i oznaczać też coś innego, niż normalnie zakładała. Miała świadomość, że jego podejście jest nieco inne niż sama mogłaby się spodziewać, ale nie wychodziła ze swoimi domysłami zbyt daleko, bo wiedziała, że nie jest zbyt dobra w rozszyfrowywaniu innych ludzi i wiele rzeczy mogła zrozumieć na opak. Jednak jeśli jej inność mu odpowiadała, albo przynajmniej nie przeszkadzała, a tutaj śmiała już sądzić, że właśnie tak było i to nie dlatego, że właśnie to potwierdził, to mogła się tylko cieszyć. Choć wcześniej to nie radość ją ogarniała, kiedy powoli dopuszczała do siebie możliwość, że tak, rzeczywiście, pan Kravis jest nią z jakiegoś powodu zainteresowany.
Camille nie odnajdywała się w niektórych schematach, ale jednocześnie sama się nimi otaczała i kiedy coś się z nich wyłamywało, reagowała tak, jak można się było tego spodziewać – paniką, nerwami i niepokojem. Na szczęście wprowadzanie nowych schematów nie było niedopuszczalne. Trudne, ale nie niemożliwe lub zakazane. Trzeba było się tylko do tego przekonać.
Uniosła brwi, zaskoczona takim zdecydowanym wyznaniem. W jej odczuciu to było dopiero odważne, chcieć zatrzymać się na zawsze na jednym momencie swojego życia, sprawiając, by trwał wiecznie. Jak niesamowite musiałyby to być chwile, że pragnąć, żeby nic innego po nich nie nastąpiło…? Podświadomość podrzuciła jej pod nos kilka nie tak odległych wspomnień, które czasami nie pozwalały jej w spokoju zasnąć i Camille momentalnie poczuła się tak, jakby sama zarzuciła na siebie sieć, a uczucie to wzmogło się, gdy Chayton zadał jej pytanie o to, co by zrobiła, gdyby winda rzeczywiście zwolniła.
Owszem, kiedy o tym mówiła, myślała o tym, że chciałaby odciągać w czasie moment, w którym się pożegnają i że gdyby zaczęło się to przeciągać już teraz, to byłoby to całkiem przyjemne, bo podobały jej się te chwile, kiedy rozmawiali i mogli to robić zupełnie swobodnie. Jedyne, co ich tutaj ograniczało, to oni sami.
Nie poruszali jakiś szczególnych tematów, ale to też nie były rzeczy, o których Camille mogłaby szczerze rozmawiać z pierwszą lepszą osobą i naprawdę nie miała do tego wielu okazji. Normalnie jej to nie przeszkadzało, ale kiedy już zdarzyło się, że jednak był taki ktoś, to mimowolnie pozwalała sobie tego chcieć bardziej i bardziej, nawet jeśli miało to być tylko stanie obok siebie. Wystarczyło, że czuła się wtedy bezpiecznie i więcej do szczęścia nie potrzebowała.
UsuńOdchrząknęła cicho, uciekając spojrzeniem w bok i zasłaniając usta dłonią w lekkim zakłopotaniu, spowodowanym drobnym mętlikiem w głowie i niepotrzebną obawą, że pan Kravis był w stanie się jakoś domyślić, co podrzucała jej właśnie wyobraźnia. Ciężko byłoby mu wytłumaczyć, że nie do końca o to jej chodziło, gdy zaczęła temat i że to po prostu taki zbieg okoliczności… Przymknęła na krótko oczy i kiedy je na powrót otworzyła, spojrzała na Chaytona z nieśmiałym uśmiechem czającym się w tęczówkach i w kącikach ust.
— Nie miałam szczególnego pomysłu — wyznała cicho. — Z panem to jest kwestia chwili i robię coś za nim o tym pomyślę, więc już chyba nie staram się niczego przewidywać. — Wzruszyła ramieniem, odsuwając dłoń od ust i oparła opuszki palców o materiał jego koszuli na wysokości mostka. — Chciałabym po prostu wykorzystać kolejną chwilę z panem — szepnęła, jakby zdradzała mu jedno z najskrytszych swoich pragnień, spuszczając spojrzenie i przygryzając wargi, na których błąkał się cały czas uśmiech. Przesunęła dłoń nieco wyżej w stronę barku, odrywając pięty od ziemi. Nieśmiały uśmiech powoli zaczął nabierać innego wyrazu, pod rzęsami błysnęła jakaś iskierka… I rozbrzmiał się dźwięk informujący, że winda dotarła na wybrane i piętro, rozsunęły się drzwi. Camille na moment zamarła, po czym z niedowierzaniem wychyliła się w bok, by zerknąć zza pleców Chaytona, czy na pewno to już koniec przejażdżki windą i z lekkim rozczarowaniem w oczach popatrzyła na niego przepraszająco i bezradnie.
Camille Russo
Uśmiechnęła się delikatnie pod nosem, odwracając twarz i przyciągnęła do siebie obie ręce, łapiąc za brzegi marynarki, żeby ta nie spadła jej z ramion. Z pewnością całe tłumy dobijałyby się do nich, gdyby tylko mieli sprawdzony sposób na spowalnianie lub nawet zatrzymywanie czasu i taka informacja trafiłaby do szerszego obiegu. Wtedy na pewno żadne z nich nie miałoby spokoju, ale Camille wcale by się tym nie chciała dzielić. Nieważne, jak wielu innych ludzi mogłoby to uszczęśliwić, chętniej zatrzymałaby to sekrecie i nikomu o tym nie mówiła, jak o paru innych sprawach, które dzieliła z panem Kravisem.
OdpowiedzUsuńMinęła go i nie zwlekając więcej, wysiadła z windy. Rozejrzała się za znajomym autem, ale ostatecznie popatrzyła przez ramię na Chaytona, czekając chwilkę na jakąś wskazówkę, w którą stronę powinni pójść. Nim wsiadła do samochodu, zsunęła z siebie marynarkę i oddała właścicielowi, dziękując w przelocie. Chłód zdążył wkraść się za kołnierz jej bluzy, mknąc nieprzyjemnie po karku, więc szybko schowała się we wnętrzu pojazdu, czekając z niecierpliwością, aż ruszą i w środku zrobi się cieplej.
Ułożyła się wygodnie na swoim miejscu, zapinając pasy i oparła się łokciem o drzwi, spoglądając przez szybę najpierw na ukryte w ciemność ściany podziemnego parkingu, a później na mijane auta i ludzi przemierzających ulice. Nie wiedziała, która dokładnie godzina, a widok na zewnątrz też nie stanowił żadnej podpowiedzi – Nowy Jork zawsze był pełen życia przez całą dobę. Zastanawiała się jednak, czy to już była ta pora, kiedy ciocia zaczynała się zastanawiać, kiedy wróci do domu, czy już się kłaść, czy jeszcze chwilę poczekać… Gdyby chciała jeszcze odrobinę odwlec swój powrót, to czy już wypadałoby napisać wiadomość? Tylko co by miała napisać, że niby kiedy wróci, skoro wracać nie chciała wcale? Albo przynajmniej przez następne kilka godzin? Jak bardzo byłoby to nierozsądne, tak po prostu wysłać sms, że wróci bardzo późno, może nawet nad ranem…? Robiła tak już kiedyś, jeszcze na studiach, więc nie byłby to pierwszy raz.
Zerknęła na Chaytona, dalej zagłębiona w swoich rozmyślaniach i jednocześnie ciekawa, o czym myślał on sam. Przygryzła lekko mały palec od dłoni, o którą opierała policzek i cichutko odetchnęła. Jego myśli nie odgadnie, ale nastrój umiała już chyba całkiem dobrze rozpoznawać. Na jej wargi wkradł się uśmiech zadowolenia i wróciła uwagą za szybę. Gdyby miała więcej odwagi albo po prostu nieco więcej doświadczenia czy innego obycia, sama zapytałaby, czy jednak oboje nie mogliby pojechać do niego. Albo po prostu gdzieś. To już nie była kwestia rozsądku i jego braku, co bardziej samej Camille. Robiła drobne kroczki do przodu, czasem jeszcze gdzieś się wycofywała, czasem niosła ją chwila, ale w gruncie rzeczy w całej tej relacji poruszała się zupełnie po omacku.
Zmarszczyła delikatnie brwi, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego pan Kravis nawiązał teraz do swoich jutrzejszych planów i to w dodatku takich… towarzyskich. Popatrzyła na niego z zaciekawieniem, odwracając się od drzwi i przechyliła lekko głowę. A na kolejną wzmiankę, że niby miałaby być jednym z tematów poruszanych podczas tego przyjacielskiego, prywatnego spotkania, otworzyła oczy szerzej, czując, jak włoski na karku stają jej dęba i tym razem wcale nie z zimna.
— Nie za bardzo chyba rozumiem… — przyznała po dłuższej chwili. — Czemu miałby o mnie pytać? Nie wyjaśnił mu pan wszystkiego już wcześniej, przy okazji tej sprawy ze zdjęciami? — Pamiętała, że miał osobiście porozmawiać ze swoją siostrą i Samuelem, uprzedzał ją o tym. Pytała nawet, co takiego zamierza każdemu z nich powiedzieć, bo chciała być przygotowana przynajmniej w pewnym stopniu na różne ewentualności. W żadnym wypadku nie podejrzewała, że Samuel się czegoś domyśla. Gdyby tak było, pewnie zaczęłaby go unikać, nawet jeśli nie miałoby to żadnego znaczenia, bo nic by to nie zmieniało w niczyjej codzienności.
Camille Russo
Poczuła, jak coś w jej wnętrzu zaczynało powoli się skręcać i to w mało przyjemny sposób. Coś zaczynało rosnąć pod gardłem, utrudniając przełykanie. Na twarz wylewało się gorąco. Kwitło pragnienie, żeby zwinąć się w sobie, wtopić się w fotel i przestać istnieć, uciekając przed stresem i zawstydzeniem. Samuel wiedział krzyczała świadomość, wznosząc wielki alarm, który najpierw wprowadzał w osłupienie, a dopiero potem zagrzewał do przerażonych krzyków i panicznego biegania przed siebie.
OdpowiedzUsuńWcisnęła się w kąt między drzwiami a fotelem, podciągnęła lekko nogi, wbijając łydki w brzeg siedzenia i objęła się ramionami, jakby chciała się skulić. Musiała się oswoić z tym wnioskiem, którym się teraz z nią podzielił, jakoś to przetrawić albo w innym wypadku mogła zacząć sobie szukać innej pracy. Założenie było takie, że nikt nie miał wiedzieć. Nikt. Niby wcześniej sama wspomniała o Rosalie, o tym, że ona też chyba wie i Camille dalej tak uważała, ale zupełnie inaczej było usłyszeć coś podobnego od pana Kravisa. Poza tym Rosalie przychodziła do biura od święta, nie było więc za dużo okazji, by stanąć z nią twarzą w twarz, a w przypadku Samuela sprawa miała się zgoła inaczej. Jego widywała czasami kilka razy dziennie, nawet jeśli sama niczego od niego nie potrzebowała. Po prostu zawsze było jakoś tak… pełno.
Przymknęła oczy. Nabrała powietrza w płuca. Odetchnęła i rozchylając powieki, od razu spojrzała na Chaytona. Niesamowite, jak spokojny potrafił być. Tak po prostu i otwarcie wspomnieć, że ktoś z jego bliskiego otoczenia może wiedzieć coś o czymś, o czym nie powinien wiedzieć nikt. To było tak inne, tak odmienne od tego, jak reagowała Camille, że nie miała nawet pojęcia, co tak właściwie teraz powiedzieć. Jakoś nie przyszło jej do głowy, by spróbować odwodzić go od bycia szczerym w tej rozmowie, gdyby ta rzeczywiście zeszła z tematem na te rejonie – sposób, w jaki wspomniał o dwóch możliwościach, jakie miałby w takiej sytuacji, od razu dawał do zrozumienia, że kłamać przed Samuelem nie zamierzał. Ostatecznie, to był przecież jego przyjaciel i Camille nic do tego. Co innego prosić, by okłamywał jej ciocię albo żeby chociaż spróbował, a co innego oczekiwać tego samego w przypadku osoby, która była bliska jemu.
— Merda… — burknęła cicho pod nosem w wyrazie rezygnacji i bezsilności i usiadła prosto, a przynajmniej prościej niż jak siedziała skulona. — To przez te pięty! Cholerne pięty… — wypomniała sobie, biorąc sobie bardzo do serca to, że zdjęcia były gwoździem do trumny, a skoro chodziło o zdjęcia, to musiało chodzić o pięty, które tak bardzo rzuciły jej się w oczy, kiedy przeglądała fotki z tabloidów.
Rozchyliła lekko wargi, żeby już dopytać, co takiego miałby potwierdzać albo czemu zaprzeczać, czego domyślał się według niego Samuel, ale jednocześnie zdała sobie sprawę, że musiałaby najpierw zapytać o coś innego, żeby to miało w ogóle sens. Było to jednak pytanie, które Chayton spokojnie mógłby odbić, a Camille nie była pewna, czy wiedziałaby, jakby na nie odpowiedzieć. Dlatego zamknęła usta, uznając, że lepiej jeszcze przez chwilę gniewać się na siebie i na swoje pięty.
— Szczerze mówiąc, nie mam absolutnie siły ani ochoty o tym myśleć — po dłuższej chwili stwierdziła ostentacyjnie i nawet z pewną dozą zadowolenia, jakby dumna z siebie, że zdobyła się na odwagę, by powiedzieć to na głos. — Od teraz będę go po prostu unikać! — dodała takim tonem, jakby nie było żadnego innego wyjścia i niestety, ale wszyscy musieli się z tym pogodzić. — Myśli pan, że robiłoby mu to różnicę? — zapytała jeszcze, tak na wszelki wypadek, przysuwając się nieco bliżej wewnętrznego podłokietnika i oparła się bokiem o swoje oparcie. — Znam takich, którzy nie za dobrze to znoszą… — odparła niby mimochodem, ale spojrzenie uciekające gdzieś na bok i delikatne drżenie kącika ust zdradzało, że to co powiedziała, nie było do końca na poważnie.
Nie umiała przewidzieć, czy rzeczywiście nic się nie zmieni, jeśli domysły Samuela zostaną potwierdzone i przyjdzie jej na niego wpaść w biurze. Co prawda, nie przewidywała żadnej wielkiej karuzeli i całkiem prawdopodobne, że nie będzie za wszelką cenę go unikać, ale na ten moment niczego nie była pewna. I nie chodziło o to, że bała się o szczegóły. Musiała pogodzić się z myślą, że ich tajemnica nie będzie już do końca taką tajemnicą, że coś się może zmienić. A Camille podobała się myśl, że dzieliła coś tylko z Chaytonem, że mielić coś swojego, nawet jeśli było to zupełnie niepoprawne.
Usuń— Nie boi się czasem…? — wymsknęło jej się jeszcze, nim ugryzła się w język, a ponieważ sama nie do końca umiała to pytanie sprecyzować, to tak naprawdę liczyła, że zostanie ono zignorowane.
Camille Russo
Nie znała pana Crawforda jakoś dobrze, jak zresztą większości ludzi z pracy. Skupiała się na najważniejszych konkretach, takich jak imiona, nazwiska, przypisane biurka czy gabinety, zakres obowiązków… Oczywiście, wyłapywała też te elementy, które rzucały się w oczy, a tych nie brakowało w przypadku Samuela, ale niewiele mogłaby o nim powiedzieć, jako człowieku. I jak wspomniała o ewentualnym unikaniu go z dużą dozą żartu, tak nie traciła wątpliwości, co do tego, czy to dobrze, żeby potwierdzać jego przypuszczenia. Rozumiała, że z Chaytonem łączyła go pewna więź, w której oczekiwało się szczerości i w której ludzie wzajemnie interesują się swoim życiami, ale dla niej był kolejnym człowiekiem spotykanym w pracy, jednym z wielu. Nie ufała mu i nie cieszyła ją perspektywa, że miałby zostać wtajemniczony, pomijając też jej niepewność tak ogólnie i wrodzoną skrytość, które z założenia sprawiały, że nie bardzo jej się to podobało.
OdpowiedzUsuńUfała za to Chaytonowi. Ufała mu bardziej niż sama zdawała sobie z tego sprawę, bo istotny problem przy błądzeniu po omacku polegał na tym, że człowiek tak naprawdę nigdy nie wiedział, jak daleko już zaszedł, ile drogi przebył i czy może gdzieś nie pobłądził. Camille, wyuczona, by ignorować strefę emocjonalną, nie brała pod uwagę, jak wiele drobnych procesów i zależności zachodziło nie tylko wtedy, kiedy dawała porwać się chwili, ale również w trakcie tych z pozoru niewinnych momentów, gdy pragnienia były zaledwie ulotną myślą, krótką zagwozdką. Zupełnie nie myślała o tym wszystkim, co działo się w tle i co, choć z pozoru nie mające znaczenia, bo ignorowane całkowicie, oddziaływało na nią bez przerwy.
Błysk rozbawienia przemknął po jej tęczówkach, gdy dostrzegła te płynne zmiany na twarzy pana Kravisa. Ścisnęła ze sobą wargi i zasłoniła na chwilę twarz dłonią, niby to pocierając tylko czubek nosa. Nabrała ochoty, by coś zrobić. Nie wiedziała jednak za bardzo co, miała tylko niejasne przeczucie, że okoliczności nie były najlepsze, skoro Chayton był teraz odpowiedzialny na prowadzenie samochodu.
Nie zdziwiło ją to, że pociągnął temat w tę stronę. Co więcej, mogła stwierdzić, że się na nim nie zawiodła, nawet jeśli czuła kłopotliwie łaskotki pod żebrami, które nieznośnie przypominały jej, jak słabo szły jej wszelkie słowne potyczki. To już jednak nie było zakłopotanie, które wiązało jej język. To była taka naturalna reakcja Camille na coś, co, owszem, onieśmielało, ale było przede wszystkim miłe i przyjemne, a takie były rzeczy związane z panem Kravisem, któremu mogła nakraść się trochę jego uwagi i czasu, wystawiając się na jego rozbrajające gesty.
Odchrząknęła znacząco, nim zabrała się do odpowiedzi i z absolutnie poważną miną podniosła spojrzenie do jego oczu.
— Lucasa wcale nie unikałam i nie zamierzam tego robić. On miał się po prostu ode mnie odczepić i trzymać z daleka — wyjaśniła głosem znawcy, którym tak swoją drogą była, bo kto jak kto, ale Camille wiedziała, na czym polega unikanie i miała w tym całkiem sporo doświadczenia. Sytuacja z Lucasem nie miała nic wspólnego z unikaniem, było to zupełnie co innego i jako specjalista czuła się w obowiązku, żeby jakoś tę różnicę zaznaczyć. — Kogoś, kogo chce się ignorować, nie trzeba unikać, bo to się po prostu wzajemnie wyklucza — podsumowała bardzo rzeczowo i w dalszym ciągu bardzo poważnie, choć już po chwili ta spokojna postawa rzeczoznawcy zaczynała się kruszyć, co zdradzała lekko przygryziona warga i roziskrzone spojrzenie.
— Chodziło mi o kogoś, kogo raczej ciężko ignorować. Szczególnie, kiedy się dla niego pracuje i dostaje się od niego kwiaty i zaproszenie do opery. — Przyłożyła palec wskazujący do ust, delikatnie uderzając w nie opuszkiem w teatralnym zastanowieniu. — Ten ktoś czasami też zapomina, że zamiast kogoś napastować z radiowozu, można napisać obszernego maila. — Zmrużyła powieki i pokiwała głową. — Myślę, że też pan zna kogoś takiego. Jest niewiarygodnie uparty i lubi dostawać to, czego chce. — Westchnęła ciężko, jakby mówiła o czymś wyjątkowo nieznośnym lub kłopotliwym, ale zaraz na jej warg wkradł się psotny uśmiech, który próbowała ukryć, przygryzając opuszek swojego palca. — Wie pan może, czego chciałby teraz…? — spytała na koniec niemalże szeptem w niespodziewanym przypływie odwagi.
UsuńCamille Russo
Mimowolnie wstrzymała oddech, kiedy palce Chaytona sięgnęły do jej twarzy i przesunęły się lekko po skórze. Cały czas na niego patrzyła i przywabiona tym drobnym gestem, nawet nie drgnęła, kiedy się do niej nachylił i znalazł się blisko jej ust, ale wcale jej nie pocałował tak, jak przed sekundą podpowiadała wyobraźnia. Właściwie to ledwo ją dotknął i to zaskakująco subtelnie, a Camille i tak musiała się teraz zmierzyć z pustką w swojej głowie. Ta odwaga i pewność siebie, które ledwo co wykiełkowały i popchnęły ją do tych żartobliwych zaczepek rzucanych w stronę pana Kravisa, kompletnie gdzieś teraz wyparowały. Od tak, zrzucił ją ze stołka, który nawet nie był specjalnie wysoki i na którym nawet nie zdążyła się dobrze usadowić, a już musiała się na nowo na niego wdrapywać.
OdpowiedzUsuńSpuściła wzrok, bezwiednie opuszczając swoją dłoń nieco niżej, uśmiechnęła się nieśmiało, ale jednocześnie przysunęła się odrobinę bliżej, nie chcąc tracić tej namiastki bliskości, której okropnie jej doskwierał przez ostatni czas. I nieważne, że poprzedniego dnia zażegnali ten drobny kryzys emocjonalny, zgodnie uznając, że należy wrócić do poprzedniego porządku rzeczy, który może dosłownie z porządkiem nie miał za wiele wspólnego, ale przynajmniej im nie dokuczał. Nieważne, że wczoraj miało miejsce dużo więcej niż drobny całus koło ust. To było wczoraj i wczoraj było cudowne, ale to co dzisiaj wcale nie było gorsze i Camille chciała zatrzymać to przy sobie jak najdłużej.
Tylko słowa, które padły chwilkę później, rozbudziły w niej niespodziewaną zachłanność i to tak nagłą, że gdyby nie hałas wywołany ruszającymi samochodami i uderzająca świadomość, że Chayton prowadził, pewnie by tej zachłanności uległa. Zdążyła lekko objąć palcami jego nadgarstek, chcąc się do niego przyciągnąć i bez słów przekazać, co myśli o chceniu tego ktosia, którego do niedawna próbowała unikać, bo nie umiała go ignorować. Ale gdzieś oddali rozbrzmiało trąbienie, tu błysnęły światła i Camille przypomniała sobie, gdzie są i że przed chwilą spadła ze swojego stołeczka, więc przyciągnęła do siebie swoją rękę, puszczając Chaytona i wycofała się, próbując pozbyć się tego zbłąkanego uśmiechu ze swojej twarzy. Popatrzyła przelotnie na Chaytona wracającego do poprzedniej pozycji, jakby musiała się jeszcze upewnić, że na pewno tu był i że sama nie doprowadza się nie doprowadza do takiego stanu.
Chciała mu coś odpowiedzieć, ale nie bardzo wiedziała co, przynajmniej nie tak z marszu. Poza tym miała całe mnóstwo wątpliwości, począwszy od błahostek w stylu, co by o niej mówiło, gdyby zdecydowała się od razu podążyć za chceniem pana Kravisa, które przecież pokrywało się z jej własnym, a kończąc na dylemacie związanym z ciocią Florence. Ciocia wcale nie musiała teraz wyczekiwać jej powrotu do domu, ale mogła; nie musiałaby o nic pytać, gdyby Camille do domu nie wróciła wcale, ale po prostu mogła. To nie było nigdy nic pewnego, żadna godzina policyjna nie obowiązywała i obie miały przecież jakieś tam swoje sprawy.
— Zapomniałam wspomnieć o mówieniu bez ogródek, to też dosyć typowe dla tego kogoś — odparła, wróciwszy do poprzedniego sposobu narracji, którym było jej łatwiej manewrować i tuszować swoje zakłopotanie. — Nie jestem do końca pewna, czy to byłby dobry… — Chciała też odnieść się do tego, co powiedział Chayton, żeby nie zostawiać go bez żadnej odpowiedzi i nie uciekać od tematu, ale przerwał jej dzwonek telefonu, który wibrował w jej torebce.
Wyciągnęła komórkę, rzucając krótkie spojrzenie na ekran, oh, Dio, i po chwili wahania odebrała, gratulując sobie przebłysku rozsądku, kiedy podejmowała decyzję, co odpowiedzieć panu Kravisowi. W słuchawce rozbrzmiał się melodyjny głos cioteczki, która zupełnie niezobowiązująco chciała się upewnić, czy wszystko w porządku i czy powinna już przygotowywać kolację.
— Wszystko dobrze… Musiałam zostać chwilę dłużej w pracy, ale to nic takiego. Co do kolacji, to… — zawahała się na moment, jednocześnie zerkając kątem oka na Chaytona i przygryzła mocno dolną wargę, myśląc bardzo intensywnie nad następnymi słowami. — Wiesz, ciociu, nie tylko ja zostałam dłużej i pomyśleliśmy, że skoro jest piątek wieczór, to można byłoby… — Florence wtrąciła się z pytaniem, czy wybiera się w końcu gdzieś ze swoimi kolegami z pracy, na co Camille przytaknęła niepewnym mruknięciem, ale ta niepewność musiała gdzieś słabnąć na linii, bo pozostała niezauważona i cioteczka zaczęła rzucać propozycjami, jak młodzi ludzie mogą wspólnie spędzać piątkowe wieczory. — Nie, nie pójdziemy raczej na karaoke… — mruknęła, marszcząc lekko brwi i cicho parsknęła z rozbawienia, wyobrażając sobie teraz taką sytuację. — Dam jeszcze znać, ale nie czekaj, dobrze? — Pod koniec popatrzyła na Chaytona już bezpośrednio, próbując odgadnąć po wyrazie jego twarzy, czy docierało do niego, co takiego właśnie mówiła, choć nie mówiła do niego, a do cioci, i co mógł sobie o tym teraz myśleć. — Ti amo anch’io, zia — powiedziała jeszcze na koniec i jak tylko ciocia się rozłączyła, odetchnęła głośno, myśląc o tym, jak wali jej teraz serce. Myślała, że zwariowała, tak nagle zmieniając zdanie. — Nie wiem, czy pan słyszał, ale nie wracam jednak do domu — rzuciła jeszcze, tak na wszelki wypadek, gdyby to nie było wystarczająco oczywiste.
UsuńCamille Russo
Tak naprawdę nie było żadnej propozycji, więc Camille nie mogła zmienić co do niej zdania. Było tylko chcenie, o które zapytała i do którego nie zdążyła się od razu odnieść, i całe szczęście, bo inaczej pewnie zostaliby na poprzednim pasie. Nie, żeby zwracała większą uwagę na drogę, nie musiała i nie chciała, ponieważ wcale jej się nie spieszyło do wcześniej ustalonego punktu docelowego. Jej myśli zajęte były przede wszystkim właśnie tym całym chceniem, którego rozszyfrowanie nie spędzało jej już snu z powiek. No, przynajmniej nie w taki sposób, jak na początku. Było jej chcenie i było chcenie Chaytona, i jak ze swoim umiała jeszcze jakoś dojść do względnego porozumienia, ukrócić ciekawość i postawić grubą krechę w niektórych miejscach, tak to przynależne Chaytonowi to zupełnie inna bajka. Jego chcenie, rzucone w formie sugestii, propozycji czy jakkolwiek inaczej wyrażone, potrafiło dobudować w niej więcej pewności siebie i popchnąć w kierunku, o którym normalnie nawet nie myślała; na który nieśmiało w jego obecności spoglądała, ale sama się po prostu jeszcze wahała.
OdpowiedzUsuńNie było propozycji. Było chcenie. Nie zmieniła zdania, tylko ustąpiła swojemu chceniu. Oh, Dio, quanti scuse…?
Jej serce dalej biło bardzo szybko, jakby bez przerwy chciało sygnalizować, jakie to było szalone, robić takie rzeczy i to bez ostrzeżenia. Jakby samo nie było gotowe na taki obrót spraw i nawet próbowało przyzwać do odpowiedzi rozsądek, bo skoro ono nie umiało odpowiedzieć, co się stało i dlaczego, to naturalnie rozum powinien stanąć na wysokości zadania. Tymczasem odpowiedzi nie miał nikt, nawet Camille, która w ciągu kilku sekund zdążyła zwątpić w siebie i w to, czy na pewno dobrze zrozumiała pana Kravisa, by na nowo nabrać we wszystko wiary i się z tego najzwyczajniej cieszyć. Droga i samochodowe manewry ją nie obchodziły, zwracała uwagę właściwie tylko na kierowcę, a zadowolony grymas na jego twarzy wystarczył, żeby rozpędzić podstępnie kumulujące się wątpliwości. Chciała ich nie mieć wcale, ale jeszcze nie nauczyła się ich samodzielnie zwalczać.
— Życzenia…? — powtórzyła za Chaytonem, unosząc brwi i spoglądając na niego z rozbawieniem. — Nie wiedziałam, że zmiana planów będzie wiązała się z takimi przywilejami, proszę pana — powiedziała, zmieniając swoje ułożenie i tym samym wracając do poprzedniej pozycji, w której siedziała bokiem do oparcia, a przodem do pana Kravisa. Podciągnęła jeszcze lewą nogę, układając kolano na siedzeniu i łokciem podparła się o zagłówek dla większej wygody i swobody.
Cóż, tego nie przewidziała, bo nawet jeśli było to rzucone półżartem, to w tej sytuacji wolałaby raczej uniknąć mówienia na głos o oczywistej możliwości, o której na pewno oboje myśleli. Nie dlatego, że miałaby coś przeciwko, by od razu pojechać na Queens do domu pana Kravisa, co po prostu byłby to poziom bezpośredniości, na który nie umiała się z miejsca zdobyć, nie w tym momencie i nie w takich okolicznościach. Dobrze więc, że wcześniej trochę zwolnił, bo dzięki temu miała trochę więcej czasu, żeby się nad tym zastanowić nad czymś, co rzeczywiście mogło być po drodze albo przynajmniej nie wymagałoby zawracania do mostu i powrotu na Manhattan.
Zajęło jej to dłuższą chwilę, prócz samego miejsca i jego położenia, brała pod uwagę kilka innych aspektów. Przede wszystkim to, jak była ubrana, bo naprawdę było to dla niej ważne – być odpowiednio ubraną do okazji. A miała na sobie całkiem zwyczajne ciuchy, zwykłe jeansy, zwykłą zapinaną czerwoną bluzę z kapturem, pod którą założyła najzwyklejszy czarny top bez rękawów i na stopach zwykłe tenisówki. Chaytonem i jego ubiorem jakoś w tym wypadku nie za bardzo się przejmowała, bo po pierwsze, nie sądziła, by jemu robiło to większą różnicę, a po drugie wydawało jej się, że nieważne w co byłby ubrany, zawsze pasowałoby to do każdej okazji. Chodziło o to, jak swobodnie się wszędzie i zawsze czuł i jak bardzo to z niego emanowało, tak bardzo, że większości otoczeniu nie przyszłoby do głowy, że ten facet nie ubrał się odpowiednio do sytuacji.
Dokąd więc chodzili zwyczajnie ubrani ludzie, którzy chcieli spędzić z kimś ciekawie czas?
UsuńRoześmiała się cicho, chowając rozbawienie za ręką, którą się podpierała, bo niewiele przyszło jej do głowy, co tylko przypominało, jak nudna i nietowarzyska była, a te parę pomysłów wydało jej się zabawnie głupie.
— Pomyślałam o salonach gier na Coney Island albo jakimś barze z automatami i innymi grami — wyjaśniła zaraz z nieprzerwanie roześmianymi oczami. — Karaoke to też jest jakiś pomysł i ciężko mi stwierdzić, który jest lepszy — dopowiedziała, zdecydowanie żartując, bo tak naprawdę żaden z tych pomysłów nie wydawał jej się dobry w większym stopniu. Patrzyła jednak cały czas w stronę Chaytona, nie chcąc przegapić jego reakcji na jej pomysły, bo mogło się okazać, że nawet mu się spodobają. A jeśli nie, to zwyczajnie pojadą do niego, trudno.
To, o czym wspomniała, to były po prostu miejsca, do których mogła pójść, nie przejmując się tym, jak jest ubrana i które znała oraz za którymi przepadała. Co prawda na Coney Island ostatnio była w liceum, ale do wspomnianych barów chodziła przez całe studia. Był to łatwy sposób na odhaczenie czegoś ze skromnej listy towarzyskich inicjatyw, bo w większości przypadków nie musiała z nikim rozmawiać. Siedziała sobie na stołku, manewrując joystickiem i klikając w kilka przycisków, by coś działo się na ekranie rozświetlającym jej twarz, popijała colę i odpowiadała mruknięciami, a w razie czego mogła się usprawiedliwić skupieniem na grze. Co do karaoke, to o tym nie wspomniała, ale jeśli miała śpiewać przy ludziach, to na pewno nie w stanie całkowitej trzeźwości. Do stania przed ludźmi i śpiewania musiałaby się najpierw czegoś napić.
Pomyślała też o Sindicated, ale specjalnie tego nie wymieniła, ponieważ jak tylko przyszło jej to głowy, od razu ten pomysł odrzuciła. Oglądanie filmów na mieście i jedzenie kojarzyło jej się za bardzo z typową, ustawioną randką, a tych już przerobiła zdecydowanie zbyt wiele, by ich cień przerzucił się na coś, co chciała, żeby było przyjemne i interesujące. I żeby tak w ogóle nie było nawet randką.
Camille Russo
W jej przypadku zdarzało się, że gdzieś czasem wyszła na miasto i wcale nie chodziło o randki. Niemniej i w tych pozostałych przypadkach nie wynikało to z jej inicjatywy. Jeśli gdzieś wychodziła na jakąś imprezę, czy żeby spotkać się z ludźmi, to dlatego, że ktoś ją zaprosił i dodatkowo była namawiana przez ciocię, żeby z zaproszenia skorzystać. Gdyby w grę wchodziły tylko preferencje samej Camille, nie ruszałaby się z domu albo z pracy, ale wiedziała, jakie by to miało skutki w przypadku cioci Florence. Cioteczka uważała, że spędzanie czasu z innymi ludźmi jest istotną częścią życia każdego człowieka, a już w szczególności młodej, ładnej i mądrej dziewczyny, której szkoda, żeby marnowała się w czterech ścianach przed komputerem. Dlatego Camille czasami wychodziła na miasto, w ramach niespisanego kompromisu, który zawarła z Flo. Aczkolwiek od kiedy zaczęła pracować w Kravis Security, presja ze strony ciotki wydawała się nieco zelżeć, choć w dalszym ciągu ekscytowała się na każdą wieść o tym, że siostrzenica wybiera się gdzieś z kolegami z pracy. Tak samo było w przypadku wyjazdu integracyjnego, kiedy Florence niemalże osobiście pilnowała ją, żeby spakowała się na ten wypad i nie próbowała się ze wszystkiego wycofać.
OdpowiedzUsuńNie oznaczało to jednak, że na mieście nie było absolutnie niczego, co nie sprawiałoby Camille przyjemności. Arcade roomy, konwenty, kina, sklepy z gadżetami dla fanów komiksów, muzea, opera… Nie brakowało miejsc, w których mogłaby się dobrze bawić, tym bardziej w Nowym Jorku. To już była kwestia jedynie wyboru i priorytetów, jakie sobie ustalała, a te jednak spadały najczęściej na pracę i programowanie. Dodatkowo, nie proponowała raczej nikomu wspólnego wyjścia do któryś z tych miejsc i generalnie o nich nie wspominała, chowając się z tym wszystkim w swojej skorupce.
Zerknęła odruchowo przez przednią szybę, zauważając przed sekundą, że pan Kravis wykonywał kolejny manewr. Nie sądziła, że naprawdę pojadą na Coney Island i to nie dlatego, że garnitur wyprasowany w kant był średnim ubiorem na spędzanie czasu w lunaparku. Nie myślała po prostu, że panu Kravisowi wyda się to na tyle interesującą opcją, żeby pójść za ciosem. Z drugiej strony powiedział, że znów go zaskoczyła, a niespodzianki każdej maści budziły w jakimś stopniu zainteresowanie.
— Słucham…? — bąknęła, wracając do niego spojrzeniem, mimo rumieńców wpływających na jej policzki. To było naprawdę podstępne z jego strony, sugerować, że próbowała go wyciągnąć na randkę. Specjalnie przed momentem powtórzyła sobie w myślach, że nie miało to mieć nic wspólnego z randką, bo wiedziała już, jak zgubne mogło być takie podejście, nawet jeśli pierwsze takie doświadczenie przeżyła nie do końca świadomie tak do tego podchodząc. A Chayton niemalże jak na złość akurat o randce musiał wspomnieć. — Gdybym chciała pana zaprosić na randkę, to zdecydowanie nie do lunaparku — odparowała po chwili, wyjątkowo pewna swoich nieprzemyślanych słów, które wpadły w nieco wyzywający ton.
Nie chciała, żeby myślał, że zaprasza go na randkę. Albo że w ogóle chciałaby to zrobić, nawet jeśli taka chęć w ich sytuacji nie byłaby całkowicie od czapy. Miała jednak ochotę spróbować podkusić wyobraźnię Chaytona, niewinnie się z nim podroczyć, bo skoro nie zaprosiłaby go na randkę do wesołego miasteczka, to gdzie…? Oczywiście, jeśli w ogóle.
— Czyli to było… ponad trzydzieści lat temu? — zdziwiła się lekko na to wyznanie i uśmiechnęła się z niedowierzaniem. Mieszkał w Nowym Jorku i nie bywał na Coney Island? Niesamowite! Ją ciotka zabierała dosyć często do wesołego miasteczka, kiedy była dzieckiem. To było właściwie pierwsze miejsce, jakie Camille zwiedziła po przyjeździe do tego miasta. — Na szczęście do tego nie potrzeba specjalnego doświadczenia, aczkolwiek wygląda na to, że mogę mieć przewagę na automatach — odparła wesoło, nie przestając się uśmiechać. Zaraz też jej oczy rozbłysły iskierkami ekscytacji i Camille niemalże podskoczyła na swoim miejscu, zdając sobie sprawę z czegoś, co najwyraźniej wprawiało ją w jeszcze lepszy humor. — Możemy też tam zjeść?
Camille Russo
Lubiła być w czymś dobra, jak zresztą pewnie każdy, a akurat z grami na automatach radziła sobie całkiem nieźle, nawet jeśli nie bawiła się z nimi regularnie i często. I jak każdy, lubiła być czasem od kogoś ciutkę lepsza, w szczególności, gdy mogło chodzić o lekką rywalizację. Lubiła wygrywać, aczkolwiek przyjemność z gry nie zależała od tego, czy nabiła więcej punktów. Chodziło tak właściwie o sam proces, który często polegał na tym, by przechytrzyć system, na jakim dana gra została postawiona, co przecież nie zawsze było możliwe. Ale trzeba było najpierw popróbować i to wiele razy, żeby móc dojść do jakiś wniosków i sprawdzić różne możliwości. Automaty były po prostu komputerami, a Camille dobrze się z komputerami dogadywała.
OdpowiedzUsuńCieszyło ją więc, że sobie trochę pogra i jednocześnie może się okazać, że jest trochę lepsza od zupełnie niewprawionego Chaytona, który wydawał się być dobry we wszystkim, czego się dotknął. Kto by się nie cieszył? Nawet jeśli to był drobiazg, który niczego nie udowadniał i nie przynosił żadnej specjalnej wartości, taka perspektywa wydawała jej się wystarczająco zabawna, żeby się z niej cieszyć. Do tego wszystkiego do podświadomości dochodziła informacja, że będzie robić coś, co sprawia jej przyjemność i podzieli ten czas z kimś… z kimś, kto nie był ciocią Florence i czyje towarzystwo było wyjątkowo atrakcyjne i miłe. Camille nie zdawała sobie sprawy, że takie rzeczy mogły być jej potrzebne, żeby czuć się po prostu dobrze – swobodnie i bez obaw móc się dzielić z innym człowiekiem takimi chwilami, jak spontaniczny wypad do wesołego miasteczka, żeby pograć sobie na automatach. Żeby podzielić się jakąś cząsteczką siebie, której normalnie otwarcie nie pokazywała, nawet jeśli była drobniutka i z łatwością mogłaby zostać pominięta.
Podobnie czuła się, kiedy dostała tajemnicze zaproszenie do opery, choć wtedy zdecydowanie więcej o tym myślała i wiedziała, co tak naprawdę w tym wszystko sprawiało jej największą przyjemność. Na tamto wyjście nastawiała się kilka dni i nawet jeśli nie odkryła przed sobą wszystkich kart, była bardziej świadoma niektórych aspektów, na których zresztą później się trochę przejechała. Więc może to i lepiej, że tym razem nie miała okazji za bardzo się nad czymkolwiek zastanawiać. Mogłaby przezornie nie chcieć wchodzić drugi raz do potencjalnie tej samej rzeki.
— Pac-man i Donkey Kong są starsze od pana i na pewno jest przynajmniej po jednej takiej maszynie — zauważyła z rozbawieniem. — Na tym polega urok arcade roomów, że są old schoolowe! Tak samo jak pierwsze konsole Nintendo albo Atari… Tu chodzi głównie o… o taki nostalgiczny klimat i fakt, jak kultowe to wszystko jest. I chociaż dzisiejsza technologia jest zdecydowanie bardziej wydajna i zaawansowana, to ludzie i tak polują na stare Atari i kupują dziesiątki przejściówek, żeby móc pograć na współczesnych telewizorach — mówiła z zaangażowaniem, włączając nawet do tego ręce. — Arcade roomy to potężny kawał popkultury — podsumowała w taki sposób, jakby ktoś próbował to przed chwilą podważyć, choć przecież nikt nawet nie pytał o to, czym zdążyła się rozgadać, o czym zdała sobie zaraz sprawę. Przygryzła lekko wargę, chcąc zamaskować uśmiech zakłopotania i zaczesała włosy do tyłu. — Chciałam powiedzieć, że na pewno będą tam automaty z grami, które były też trzydzieści jeden lat temu — sprostowała, niezbyt skutecznie ten swój uśmiech maskując. — I wybiorę jedzenie — dodała jeszcze naprędce, żeby Chayton nie pomyślał sobie, że tego nie usłyszała, siadając niespiesznie prosto i w stronę kierunku jazdy.
Doszła do wniosku, że musi z tą swoją ekscytacją trochę przystopować i się uspokoić, przynajmniej względnie i przynajmniej na zewnątrz. Nie przywykła do takiej wylewności i kiedy uświadamiała sobie, że takie coś miało miejsce z jej strony, czuła jakąś taką wewnętrzną potrzebę, by się uspokoić i na nowo zawinąć w swój bezpieczny kokonik. Tym razem jednak nie był to proces nerwowy i wypełniony stresem, że się odsłoniła na czyjeś spojrzenie i ocenę. Był to spokojny powrót do swojej strefy komfortu, z której przez przypadek wyszła. Potrzebowała na to tylko chwilki, bo nikt jej przecież nie gonił i nie była zdenerwowana, nie próbowała też uciekać.
UsuńUśmiechnęła się pod nosem i zerknęła kątem oka na pana Kravisa, kiedy wrócił do tematu zaproszenia na randkę. Pochyliła się z wolna do przodu, cicho wzdychając i oparła się łokciami o kolana, a brodę ułożyła na dłoniach, chowając dolną część twarzy za rozłożonymi palcami. To było zupełnie nieprzemyślane z jej strony, rzucić mu takim tekstem…
— Nie mogę panu powiedzieć — odparła cicho po kilku długich sekundach, spuszczając spojrzenie na swoje nogi. — To trochę kłopotliwe, nie sądzi pan? A jeśli panu powiem, gdybym oczywiście chciała pana zaprosić gdziekolwiek, byłoby to kłopotliwe… bardziej. Kłopotliwe na głos. A tak jest kłopotliwe… po cichu. Nie jest. Byłoby. — Popatrzyła znów na Chaytona, choć to też było dla niej teraz kłopotliwe, bo mówiła o czymś, czego nie umiała nazwać ani ubrać w słowa, co zresztą dało się zauważyć. Posłała mu jednak nieśmiały uśmiech, kiedy na nią popatrzył i uciekła wzrokiem na przednią szybę. Miała tylko nadzieję, że nie wytknie jej zaraz tej sprzeczności, jaka występowała między słowami, które wypowiadała na głos, poprawiając się trochę zbyt starannie, żeby nie dało się tego zauważyć a tym, co wyrażało jej spojrzenie i uniesiony kącik ust.
Może chciała, może sama jeszcze nie wiedziała do końca, jak to jest. Może jeszcze nie teraz i może jeszcze nie za chwilę. Może to tylko ulotna myśl, może początek kolejnej bezsenności. Nie umiała tego stwierdzić, bo może jeszcze nie była gotowa, ale nie chciała zamykać tego przed Chaytonem tak definitywnie, jak zrobiłaby to kilka miesięcy temu, chowając się za grubym murem.
Camille Russo
Nie liczyła na to, że po jednym takim wyjściu Chayton zainteresowałby się tematem jakoś bardziej. Sama nie była wielkim znawcą i nie poświęcała temu dużo czasu, co po prostu wiązało się to poniekąd z innymi jej zainteresowaniami. Miała jednak pamięć do liczb i z łatwością zapamiętywała dzięki temu daty, ponadto czytała mnóstwo czasopism naukowych i o technologii, w których nie mogło zabraknąć wzmianki o grach, automatach oraz konsolach. Znała mnóstwo ciekawostek z różnych dziedzin, ale w naprawdę niewielu mogłaby się nazwać specjalistą czy stwierdzić, że coś jest jej hobby. Lubiła jednak dzielić się takimi małymi faktami, choć nie robiła tego za często, zachowując to raczej dla siebie.
OdpowiedzUsuńCamille miała przede wszystkim nadzieję, że bez względu na to, jak pan Kravis będzie sobie radził operując joystickami i poznając odpowiednie sekwencje do klikania przycisków, będzie się dobrze bawił i nie uzna tego czasu za stracony. Od tego były salony gier, żeby dobrze się bawić, nawet jeśli miałoby się do odbywać w ramach jednorazowej akcji. Nie musiał się też przejmować, że to ona będzie się nudzić z nim, jeśli okaże się, że przeciwnik z niego żaden. Aż takiego parcia na zwycięstwo nie miała i też wcale nie musiało być ono znaczące. Chciała tylko, żeby dobrze spędzili czas, skoro zdecydowali się nadrobić nieco drogi.
Rzuciła mu wymowne spojrzenie i pokręciła głową z udawanym wyrzutem, szybko wracając do spoglądania przez przednią szybę, jakby chciała jak najszybciej wypatrzyć światełka lunaparku. Wspominała, że był niewiarygodnie uparty, prawda? Zapomniała powiedzieć, że do tego był okropnie dociekliwy. Co w połączeniu ze sięganiem po to, czego się chciało, nie było zbyt korzystne dla kogoś, kto zawsze z oporami dzielił się swoimi uczuciami i głębszymi przemyśleniami, jak Camille. Nie było to też specjalnie niekorzystne, bo nie mogła powiedzieć, że nie wychodziło z tego nic dobrego, ale momentami zwyczajnie nie wiedziała, co miałaby mu powiedzieć.
— Myślę, że jest pan zaciekawiony. I to trochę bardzo — stwierdziła niewinnie i niby obojętnie, kiwając niespiesznie głową na boki. — Więc tym bardziej nie mogę panu powiedzieć — westchnęła cicho i uśmiechnęła się, dostrzegając w oddali migające światełka umieszczone na tych wyższych atrakcjach wesołego miasteczka, ale zaraz na powrót przybrała tę niewinnie obojętną minę. — I randki są przereklamowane… Nie wiem, kiedy ostatnio pan na jakiejś był, ale ja swoją ledwo pamiętam, a byłam na niej z tydzień temu — dodała na koniec i uśmiechnęła się z rozbawieniem, licząc cicho w duchu, że Chayton jej jednak na razie odpuści ten temat, że da jej na to jeszcze odrobinę więcej przestrzeni albo czasu.
Randki dla Camille były kwestią dosyć specyficzną. Wiedziała, jaki jest ich ogólnie przyjęty cel, ale też wiedziała, dlaczego sama na nie chodziła, nawet jeśli się na nie umawiała. I te powody znacząco się od siebie różniły. Nawet jeśli miała większe doświadczenie w randkowaniu niż pan Kravis, to nie można było powiedzieć, że wartość tego doświadczenia była jakaś znacząca. To była już dla niej rutyna przeżarta koniecznością i poczuciem zobowiązania wobec cioci i Cam czuła się bezpiecznie przy tym przystając. Szczególnie, że względnie nie tak dawno temu dała się nieco ponieść tym głęboko skrywanym nadziejom i pragnieniom, które trzymała na bardzo daleki dystans nawet wobec samej siebie, a potem dosyć brutalnie spadła na ziemię. Może było to trochę niesprawiedliwe, trzymać się tak tych wewnętrznych powodów i nie chcieć wspomnieć o nich choćby słówkiem komuś, kto tak po prostu chciał jedynie to wszystko zrozumieć, ale z drugiej strony Camille sama jeszcze tego nie rozumiała.
I może znów potrzebowałaby z tym trochę pomocy, może trochę więcej odwagi z jej strony i oboje mogliby znaleźć na to odpowiedź, a może nawet i więcej, ale do tego też najwyraźniej jeszcze nie dojrzała w jakimś znaczeniu. Jednak nie próbowała uciekać, walczyła jakoś z tym swoim zakłopotaniem i starała się dać panu Kravisowi do zrozumienia, że po prostu jeszcze nie teraz, nawet jeśli mogło się wydawać, że randki, i to takie hipotetyczne, to temat lekki i niewiele znaczący.
Usuń— Mogę panu powiedzieć co innego. O tym, co bym chciała — zagadnęła jeszcze nagle, kiedy już zajechali na parking i znaleźli jakieś wolne miejsce. Zerknęła przelotnie na Chaytona, rozpinając pas i pochyliła się po swoją torebkę. — Randkę z panem chciałabym zapamiętać bardzo dobrze, więc musiałaby być naprawdę niecodzienna i to od samego początku do końca. — Sięgnęła do klamki i pchnęła drzwi. — Conajmniej tak niesamowita, jak ostatnie wyjście do opery — doprecyzowała, wysiadając z samochodu.
Specjalnie powiedziała o tym, co chciała. Bo rzeczywiście było to trudniejsze niż mówienie o tym, czego się nie chce, ale już nie miała innego pomysłu, jak mogłaby jeszcze bardziej wyjść w stronę Chaytona, jak lepiej dać mu do zrozumienia, że naprawdę bardzo chciała, żeby ściągał z niej te maski, ale że czasami zawiązane są na mocne, i gęste supły, z którymi najpierw ona sama musi sobie wstępnie poradzić. I specjalnie nawiązała do operowego incydentu, nieśmiało sugerując, że mimo wszystko było to coś, czego wspominanie sprawiało jej przyjemność.
Camille Russo
[Ah, dziękuję za miłe słowa pod kartą mojej panienki ♥ Zdecydowanie należę do tego typu autorów, które lubią robić postaciom pod górkę — owszem! Ale koniec końców zawsze staram się im to wynagrodzić.
OdpowiedzUsuńJestem pod ogromnym wrażeniem Chaytona i tego, w jaki sposób została stworzona karta. Jest dopracowana idealnie — tyle w niej szczegółów! Przyznaję, że chętnie porwałabym tego pięknego pana do wątku, ale przez ogrom informacji aż sama nie wiem, w którym kierunku ruszyć.
Może masz pomysł, który chcesz zrealizować? Albo powiązanie, które chodzi Ci po głowie? Zapraszam również na burzę mózgów, bo co dwie głowy to nie jedna :)]
Valerie Sherwood
Randki w życiu Camille były konieczną rutyną, ale to nie oznaczało, że stanowiły prosty temat, jednowymiarowy temat. Patrząc tylko na to, co działo się teraz i od pewnego czasu, nie było to nic ciekawego, jednak to nie był koniec ani tym bardziej początek tego, o co tak naprawdę się rozchodziło. To nie była tylko kwestia bycia starą panną w oczach sąsiadów, bo zdecydowana większość dziewczyn w jej wieku z ich osiedla była już zaobrączkowana i część spodziewała się nawet dziecka – pierwszego lub któregoś z kolei. Camille odstawała i do tego się już przyzwyczaiła, jednak były pewne aspekty całej tej sytuacji, które smakowały rozczarowaniem i zażenowaniem, a smak ten tak osiadł na języku, że czasem można było go pomylić ze smakiem własnej śliny. Tylko z tym nie była jeszcze gotowa się zmierzyć, nie czuła też specjalnej potrzeby, by to robić i tym bardziej nie chciała się z tego obnażać w rozmowie z drugą osobą. Randki nie były prostą sprawą, nie dla Camille, która próbowała pokazać, że jest oczywiście inaczej.
OdpowiedzUsuńTo było skomplikowane i wydawało jej się, że jeśli podałaby jakikolwiek konkret w temacie hipotetycznej randki z panem Kravisem, poziom skomplikowania drastycznie by wzrósł. Nie potrzebowała tego, oj nie. Dlatego uśmiechnęła się do niego niemalże z wdzięcznością, kiedy po wysiadce z samochodu nie ciągnął tematu, nie drążył, nie droczył się. Za jakiś czas mogą spróbować znowu, mogą nie wrócić do tego już wcale – zasady pisały się tak właściwie same i zależały od chwili, a teraz chwila kusiła zabawą i to tym Camille chciała się podzielić. Chciała pobyć sobą, otworzyć się przed nim, ale po prostu trochę inaczej.
Z niegasnącym uśmiechem podeszła do Chaytona, oglądając kolorowe światełka, które rozmazywały się na tle nocnego nieba. Objęła się ramionami, poprawiła torebkę i przygryzła dolną wargę, nie mogąc się już doczekać, aż staną przed pierwszą maszyną. Nie mogła sobie dokładnie przypomnieć swojego ostatniego razu w wesołym miasteczku, pamiętała tylko, że było to w liceum i że przyszła z kilkoma kolegami, których znała z konwentów. Nie pamiętała, kiedy tak po prostu poszła się gdzieś zabawić i kiedy chodziło o coś, do czego nie musiała się specjalnie przekonywać.
— Potrzebujemy drobnych — odparła, idąc zaraz obok pana Kravisa i nie spuszczając oczu z rozciągającego się przed nimi parku rozrywki. — Sporo drobnych — doprecyzowała i zakryła twarz dłońmi, kichając cicho, czym zupełnie się nie przejęła, bo zaraz mówiła dalej — picia i jedzenia. Więc możemy zrobić tak, że pan załatwi to pierwsze, a ja pójdę po to drugie i spotkamy się przed salonem gier — zaproponowała i popatrzyła na niego pytająco.
Zatrzymała się na moment, rzucając okiem na bramki i pociągnęła Chaytona w stronę tej, gdzie stało najmniej ludzi. Przy każdej z bramek stała budka, w której siedział pracownik parku i sprzedawał wejściówki w postaci opasek na nadgarstki – tego mogło nie być trzydzieści lat temu, bo nie było też kiedy Camille pierwszy raz była w tym lunaparku, ale od pewnego czasu była to norma. Ułatwiało to prowadzenie statystyk i łatwiej było pilnować takich rzeczy, jak sprzedaż alkoholu, bo przy wejściu trzeba było pokazać prawo jazdy, żeby dostać opaskę w odpowiednim kolorze. Rzecz jasna, nie każdy musiał to robić, po niektórych gołym okiem było widać, że zakaz spożywania alkoholu już ich nie dotyczy. Poza tym opaski miały swoje kody kreskowe, które odbijało się w trakcie korzystania z atrakcji, co też na pewno pomagało przy statystykach.
Po tej drobnej formalności znów pociągnęła pana Kravisa, tym razem w stronę najbliższego planu parku i wskazała miejsce na kolorowej mapie.
— Jesteśmy teraz tutaj, a automaty są tu — przesunęła palec w odpowiednie miejsce i na moment podniosła wzrok, szukając czegoś. — Tam jest Brooklyn Flyer i budynek z automatami jest prawie zaraz za tym. — Uniosła palec w powietrze, wskazując na jedną z wyższych atrakcji lunaparku, która stanowiła dobry punkt odniesienia. — Drobne można rozmienić po drodze w kilku budkach, ale mogą być kolejki. Przy automatach będzie największa — ostrzegła, wracając uwagą do planu i pokazała te kilka miejsc, gdzie można było rozmienić banknoty. — A ja po jedzenie idę tutaj. I tam też mogą być kolejki, ale ponieważ jedliśmy już coś w biurze, to nie będę brała niczego, na co trzeba długo czekać. — Pokazała kolejny punkt na mapie i postukała w niego paznokciem, po czym podniosła spojrzenie do twarzy Chaytona, zadzierając lekko brodę. — To widzimy się przed automatami, tak? Za Brooklyn Flyer. I proszę nie dać się nikomu porwać, dobrze? — Ostatnie zdanie było oczywiście rzucone w formie żartu. Po prostu zdała sobie sprawę, że podeszła do sprawy bardzo zadaniowo i tak też przedstawiała plan na najbliższe kilkanaście minut, więc uznała, że potrzebne było coś lżejszego na koniec. Niemniej jednak, zaoszczędzą sporo czasu, jeśli podzielą się zadaniami i nie będą musieli się długo szukać. — O! I jeśli mógłby pan… — Zsunęła torebkę z ramienia i wyciągnęła ją w stronę pana Kravisa. — Będzie mi wygodniej, jeśli będę miała wolne ręce — wytłumaczyła, przypominając sobie, jaką niezdarą była i że lepiej, jeśli torebka nie będzie jej w niczym przeszkadzać.
UsuńCiocia Florence byłaby z niej dumna, gdyby dowiedziała się, że zostawiła faceta ze swoją torebką. Facet zostawiony z damską torebką był zdecydowanie rzadziej obierany za cel porwania. Był… zaklepany, przynajmniej na ten jeden wieczór i na przykład samotne matki, których nie brakowało w przecież w takich miejscach, będą musiały rozważyć, czy opłaca im się w ogóle próbować.
Camille Russo
[Przepraszam za lekkie opóźnienie, ale potrzebowałam chwili, żeby zastanowić się nad opcjami zaproponowanymi przez Ciebie, jak i również sama próbowałam na coś wpaść. Nie wiem, czy skutecznie, niestety!
OdpowiedzUsuńChętnie poszłabym w kierunku znajomości ich rodziców, bo przyznaję, że wpadło mi kilka około-firmowych wątków i czuję się nimi nieco przesycona. Obstawiam, że James – brat mojej panienki – jest w zbliżonym wieku do Chaytona, więc panowie mogliby się nawet przyjaźnić. A Valerie, jak to zwykle się układa, z początku byłaby po prostu na doczepkę. Może zmieniło się to z czasem? Częściowo po śmierci Blanche, a ostatecznie po śmierci Bendicta? Poza tym wiadomo, że im ludzie starsi tym różnica wieku nie jest tak bardzo widoczna.
Valerie ostatnie lata mieszkała w Paryżu, więc większość jej obecnych przyjaciół pochodzi właśnie stamtąd, więc tym bardziej powrót do rodzinnego Nowego Jorku był dla niej trudny. Przydałby się jej ktoś, od kogo dostałaby trochę wsparcia.]
Valerie Sherwood
Pomysł, by zostawić torebkę z Chaytonem, był tak krótką i szybką myślą, że nie poświęciła jej większej uwagi. To była sekunda, w trakcie której pojawił się plan i jednocześnie został on zrealizowany i tyle. Gdzieś przy okazji uznała, że tak będzie lepiej, jeśli nie będzie musiała przejmować się dodatkową rzeczą, kiedy będzie załatwiać dla nich jedzenie, a torebka nie była jej do niczego potrzebna. Jedna sekunda i w następnej Camille była już w drodze do budek i knajpek z przekąskami.
OdpowiedzUsuńZdawała sobie sprawę, że nie mają jakoś szalenie dużo czasu do zamknięcia wesołego miasteczka, dlatego naprawdę starała się załatwić sprawę szybko i sprawnie. Niby mogli zrezygnować z jedzenia i wtedy oboje udaliby się od razu do automatów, ale kiedy tylko przyszło jej do głowy, żeby coś tutaj jednak jeszcze zjedli, nabrała niesamowitej ochoty na kilka przekąsek. Niekoniecznie tych najzdrowszych, jednak z pewnością przyjemnych dla podniebienia i do tego smakujących odrobiną nostalgii, bo nic tak nie cieszyło za dzieciaka, jak możliwość napchania się popcornem, goframi, corndogami i całą masą innych fast foodowych delicji. Poza tym Cam nigdy nie odmawiała jedzenia, jedynie często o nim zapominała.
Najwięcej czasu zleciało jej na staniu w kolejce, czego można się było spodziewać, ale wykorzystała ten moment, by sobie to jakoś ułożyć w głowie. Nie mogła w końcu wziąć wszystkiego, na co miała ochotę, bo nie starczyłoby jej ani rąk, ani gotówki. I musiała też z tym dotrzeć do arcade roomu, najlepiej bez żadnej wpadki po drodze, o co martwiła się najbardziej. Była niezdarą i nie dało się tego ukryć, w dodatku miała specyficzne szczęście, które często stawiało ją w kłopotliwych sytuacjach. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby wylądowała na tyłku obsypana popcornem i oblana colą…
— Oh, Dio… Tu pan jest, całe szczęście! — odetchnęła z ulgą, przymykając na chwilę oczy i uśmiechając się z zadowolenia, że nie musiała pana Kravisa długo szukać. Możliwe jednak, że jej nie usłyszał, bo stała jeszcze kilka metrów od niego, a dookoła naprawdę działo się bardzo dużo, które skutecznie mogły ją zagłuszać.
W jednej ręce trzymała podstawkę z dwoma napojami i tą samą ręką przyciskała do siebie dwie butelki wody i popcorn, na którym leżała tacka z churrosami, a obok wbite były patyczki z corndogami. W drugiej trzymała kartonik z hot dogami – jeden w wersji chilli, drugi serowy, wielką porcję waty cukrowej otoczonej kawałkiem folii. Nic z tego nie było ciężkie, ale wszystko razem stawało się trochę nieporęczne na dłuższą metę, dlatego tak się ucieszyła, że nie musiała się z tym wszystkim długo tarabanić w tłumach ludzi, szukając wśród tych wszystkich ludzi pana Kravisa. Nie miałaby teraz do niego nawet jak zadzwonić, bo telefon wcisnęła z przodu za spodnie i zakryła go bluzą, więc sięgnięcie po urządzenie i operowanie nim byłoby… z lekka utrudnione, jeśli chciała utrzymać całe to jedzenie w odpowiednim stanie.
— Nie czekał pan długo? — zapytała już nieco głośniej, podchodząc bliżej do opierającego się o barierki Chaytona. — Spieszyłam się tak bardzo, jak tylko to możliwe. Nie biegłam, oczywiście, ale robiłam wszystko inne, co w mojej mocy — odparła ze śmiechem, poprawiając nieco rzeczy, które przyciskała ramieniem do siebie, bo czuła, jak jedna z butelek zaczyna się zsuwać w dół i wcale nie zamierzała przestać. Podniosła więc nogę, by butelka oparła się dnem o jej udo. — I udało się panu z drobnymi? Nikt mi pana nie chciał porwać? — dopytywała, przenosząc stopniowo uwagę na trzymane rzeczy, bo jak nie butelka, to kartonik z churrosami zaczął niebezpiecznie zbliżać się do jednej z krawędzi od pudełka z popcornem.
— Mam nadzieję, że dzisiaj wypada pana cheat day — rzuciła jeszcze wesoło i zabawnie zmarszczyła nos, starając się utrzymać równowagę na jednej nodze, a ręką, w której miała watę cukrową i hot dogi, próbowała poprawić churrosy i przy okazji nie potrącić corndogów.
UsuńEwidentnie zaczynała mieć pewne problemy, ale roześmiane oczy świadczyły o tym, że nie nie była tym ani trochę zmartwiona, a co najwyżej rozbawiona. Była tak rozweselona i podekscytowana, że nawet nie specjalnie zwracała uwagę na to, co i jak mówi i jak to może zabrzmieć dla odbiorcy. Była po prostu beztroska, jakby wchodząc do lunaparku zostawiła za sobą każdy problem, każde zmartwienie i udrękę, i może nawet ten zimny strach, który od wielu lat pełzał jej pod skórą. Nie przyszła tutaj przecież sama, więc nic dziwnego, że na to nie było tutaj teraz miejsca.
Camille Russo
Pędzel sunął miękko po kremowej ścianie. Smugi farby w kolorze przybrudzonego różu mieszały się subtelnie z nieco ciemniejszym odcieniem soczystej wiśni, układając w kształt peonii, gdy Valerie wypełniała kontury naszkicowanych wcześniej kształtów. Pozostałą przestrzeń ściany, nietkniętą jeszcze pędzlem, pokrywała plątanina cienkich linii ołówka, która układała się w spójną kompozycję kwiatową. I tylko czekała, aż zostanie wypełniona kolorem.
OdpowiedzUsuńSala baletowa w rezydencji Sherwood była ulubionym miejscem Blanche. Spędzała w niej całe godziny, kiedy Valerie była jeszcze małą dziewczynką, sunąc z gracją po mahoniowym parkiecie w takt melodii, którą słyszała jedynie ona. Pamiętała doskonale matkę, wysoką i smukłą, kiedy bez najmniejszego wysiłku unosiła dłonie do arabesque i z gracją balansowała na jednej nodze. W świetle poranka wpadającym przez rząd ogromnych rozmiarów okien, przywodziła na myśl wróżkę – delikatną i kruchą, która mogłaby zniknąć w ułamku sekundy. I zniknęła, niedługo potem.
Blanche planowała wyremontować salę baletową niedługo przed tym, nim zaczęła chorować. Samodzielnie wykonała projekt malowidła, które chciała umieścić na ścianie równoległej do okien, i wybrała odcienie, które idealnie wpasowały się w jej koncepcję. Nigdy jednak nie rozpoczęła pracy, ponieważ przewrotny los zmusił ją, by długie godziny spędzane w sali baletowej zamieniła na jeszcze dłuższe noce w szpitalnym łóżku.
Valerie nie pamiętała, o której godzinie zaczęła malować, ale ciemniejące za oknem niebo zaskoczyło ją tak samo bardzo, jak dzwonek do drzwi. Niecierpliwy i naglący, przebił się przez subtelne dźwięki muzyki klasycznej płynącej z głośników, po czym gwałtownie wyrwał kobietę z plątaniny wspomnień, którym dała się pochłonąć bez reszty.
Podniosła się z drewnianej podłogi, odruchowo wycierając brudne od farby palce w jeszcze brudniejsze dżinsy, po czym na bosaka ruszyła korytarzem w stronę głównego wejścia. Nie spodziewała się gości. A tym bardziej nie spodziewała się, że zza dębowych drzwi usłyszy głos Chaytona.
Poczucie winy, ciężkie i lepkie niczym smoła, spadło na nią gwałtownie, jeszcze zanim zdążyła pokonać całą długość korytarza. Odmówiła wyjścia na miasto podczas rozmowy telefonicznej, którą odbyli wcześniej. Nie czuła się na siłach, by tego dnia przebywać między ludźmi. Uparcie powtarzała w duchu, że potrzebuje samotności. A w każdym razie tak się jej wydawało przez cały dzień. Jednak kiedy Chayton zjawił się w progu, pomimo jej odmowy i dystansu, z jakim potraktowała go podczas rozmowy, poczuła ulgę. Przejmującą, paraliżującą wręcz ulgę, która zdjęła nieco napięcia z jej barków. Myśl, że znajoma twarz mężczyzny rozwieje chociaż na chwilę lodowaty smutek, który w tej całej samotności niepostrzeżenie otulił śliskimi łapskami jej serce, przynosiła ukojenie. Rozluźniające i przyjemne.
— Ciepłe i pachnące? — Valerie otworzyła drzwi, jednocześnie zastanawiając się, co mężczyzna mógł mieć na myśli. Co jak co, ale nieczęsto miała okazję gościć w swoim domu kogokolwiek, kto w tak niecodzienny sposób przekonywał ją, by wpuściła go do środka. — Mówisz o sobie? — rzuciła szatynka nieco zaczepnie i cofnęła się, by wpuścić Chaytona do środka.
Valerie znała go niemalże całe swoje życie. Jednak za każdym razem, gdy miała okazję go zobaczyć, nie potrafiła wyjść z podziwu, jak dobrze wyglądał. Wysoki i dobrze zbudowany, zawsze był nienagannie ubrany, roztaczając wokół siebie subtelną woń perfum – mieszankę pieprzu, wetiwery i drzewa sandałowego.
Tym razem jednak towarzyszył mu dodatkowy zapach, który w ułamku sekundy sprawił, że do ust Valerie napłynęła ślina, a pusty żołądek – który już dawno zapomniał o śniadaniu, a obiadu się nie doczekał – wydał z siebie stłumione burczenie. Jedzenie, smażone, pełne kalorii i wypełnione po brzegi nasyconymi kwasami tłuszczowymi.
— Czy to jest to, o czym myślę? — Valerie zapytała z nieskrywaną nadzieją w głosie, a zielone tęczówki rozbłysły blaskiem szczerego, niemalże dziecięcego podekscytowania.
Valerie Sherwood
Pod tym jednym względem Camille mogła nazwać się prawdziwą szczęściarą. Mimo nieregularnych posiłków, zachwianego porządku snu i znikomej aktywności fizycznej, nie miała problemów z wagą. Do tego jednorazowo potrafiła zjeść bardzo dużo i to niekoniecznie zdrowo i nic jej z tego tytułu nigdy nie dolegało. Lubiła jeść, jak już wspominała niejednokrotnie, tak po prostu i nie była też wybredna. Nie był to jednak jej życiowy priorytet, podobnie jak inne podstawowe potrzeby, które pozwalały człowiekowi funkcjonować. Kiedy jednak nadarzała się okazja, Camille była ostatnią osobą, która odmówiłaby jedzenia. Albo spania, ale w wesołym miasteczku przysnąć nie zdarzyło się nawet jej.
OdpowiedzUsuńNie sądziła, że mogła przesadzić z ilością przekąsek, zresztą i tak znacząco ograniczyła sobie wybór, decydując, co zamówi w budkach. Bo podobnie jak pan Kravis, nie miała w planach następnej wizyty w lunaparku, na pewno nie w najbliższym czasie, a smakołyków na liście było tak wiele… Nie, wcale nie wzięła tak dużo, jeśli uwzględnić potencjalne możliwości i samą okazję. Wzięła tak akurat, zdecydowanie.
— Na tym etapie próba porwania mnie, czy nawet samego jedzenia, skończyłaby się okropnym bałaganem — zauważyła wesoło, bez protestów oddając niektóre rzeczy pod opiekę Chaytona i zaraz z lekką ulgą poprawiła resztę, tak żeby na pewno nic jej nie wypadło. — I nie byłoby to specjalnie opłacalne — dodała z przekonaniem, ostrożnie podążając za nim w stronę słupków, które namierzył. — Nie dość, że bałagan, to nie miałby kto okupu za mnie zapłacić… Chyba, że chodziłoby o handel narządami… — zastanawiała się jeszcze przez chwilę na głos, mrużąc oczy, kiedy dotarła do kwestii narządów. Zaraz jednak pokręciła głową, urywając dalsze rozmyślania i odsunęła cisnące się na wierzch statystyki, o których kiedyś czytała. Nieważne.
Postawiła popcorn na słupku i zerknęła na kieszeń pana Kravisa, kiedy potrząsał monetami. Pomyślała, że rzeczywiście mogła to trochę doprecyzować, za nim wysłała go po drobne. Nie, żeby coś miało się zmarnować, pieniądz to w końcu pieniądz, nieważne w jakiej formie, ale z drugiej strony nosić potem ze sobą worek monet albo szukać z kolei miejsca, gdzie dałoby się to rozmienić na banknoty… Roześmiała się pod nosem, bo znów do niej dotarło, jakie to było nierealne, cała ta sytuacja. Pan Kravis w końcu nie był raczej typem człowieka, który obracał tego typu drobnymi, a to czy czegoś było dużo, dla nich obojga mogło oznaczać zupełnie co innego. A jednak tu był razem z nią.
Wyciągnęła swojego szefa do wesołego miasteczka – brzmiało to po prostu absurdalnie, szczególnie jeśli wzięło się pod uwagę cały kontekst.
— Myślę, że na spokojnie — przytaknęła rozbawiona, nie musząc tego dokładnie sprawdzać. — Możliwe, że nawet coś z nich zostanie. — Korzystając z tego, że miała teraz jedną rękę stosunkowo wolną, sięgnęła za folię otaczającą watę cukrową i urwała sobie kawałek puchatego, kolorowego cukru w czystej postaci, który po chwili zniknął w jej roześmianych ustach. — Proponuję to zjeść za nim wejdziemy. — Oderwała kolejny kawałek, ruchem głowy wskazując na budynek z arcade roomem, koło którego niedaleko stali. — W środku może być trochę ciepło i dziwne rzeczy się dzieją wtedy z watą cukrową — wyjaśniła, przykładając oderwany kawałek do ust pana Kravisa i jednocześnie zerkając w stronę startującego Brooklyn Flyer. — Jak wysoko lata pan helikopterem? — spytała nagle. — I jak to wszystko wygląda z góry w nocy…?
Camille
Na początku była przekonana, że to któraś z fanek jej byłego faceta i nie brała tego na poważnie. Sportowy zawsze musieli liczyć się z tym, że mnóstwo osób, głównie kobiet, śledzi ich życie i chce ich usidlić, przyjęła więc, że na pewno chodzi o Maxa, a skoro się rozstali, nie ma się czego obawiać. Ostatnie anonimy powinny przychodzić z tego powodu coraz rzadziej, a działo się wręcz przeciwnie. Ktoś zdobył nawet numer jej telefonu, prześladując ją już nie tylko kartkami z literkami wyciętymi z gazet, ale i wiadomościami dotyczącymi tego, gdzie jest i co w danej chwili robi.
OdpowiedzUsuń- To właściwie coś, o czym także chciałam z tobą dzisiaj porozmawiać – westchnęła głęboko, wsuwając kartki do torebki. Nie chciała go obarczać kolejnymi swoimi problemami, zwłaszcza, że naprawdę bardzo dużo jej już pomógł, nie miała jednak w swoim otoczeniu drugiej tak zaufanej osoby, jak on i chcąc nie chcąc, coraz częściej go przez to wykorzystywała. Była pewna, że Nicolas obróciłby to wszystko w żart i niczego sobie z tego nie zrobił, ewentualnie wykorzystał jedynie przeciwko niej, musiała więc szukać wsparcia poza członkami swojej najbliższej rodziny, a ktoś taki, jak Chayton, zdawał się być ku temu najlepszym kandydatem.
- Od jakiegoś czasu dostaję dziwne anonimy. Byłam pewna, że to jakieś durne fanki Maxa, ale to tylko się nasiliło po naszym rozstaniu. Nie wiem, jakim cudem ten ktoś zdobył mój numer telefonu. Pewnie to tylko głupie żarty, ale chyba zaczynam powoli panikować – zajęła miejsce przy stole, przy okazji sięgając do torebki po telefon – Wczoraj wieczorem biegałam w Central Parku, dziś rano dostałam takie zdjęcia w mmsach – dodała, pokazując mu przesłane przez kogoś fotografię, przedstawiające jej sylwetkę w różnych ujęciach podczas biegania i rozgrzewki – Podejrzewałabym też Nico, ale on raz, jest zbyt głupi na coś takiego, dwa, mimo wszystko mu na mnie zależy i raczej nie chciałby napędzić mi niepotrzebnego stracha – zamyśliła się na moment, jakby upewniając w duchu, że brat faktycznie nie byłby do tego zdolny i nawet jeśli ostatnio ciągle się kłócili, mieli tylko siebie i powinni się wspierać, a nie rzucać sobie kłody pod nogi – Przepraszam, ciągle przychodzę do ciebie z jakimiś problemami, pewnie masz mnie już dość. Skupmy się na obiedzie, jak mówiłam, ja stawiam, to i tak cząstka długo wdzięczności, jaki mam u ciebie – uśmiechnęła się, składając zamówienie u kelnera, który podszedł akurat do ich stolika – Czyli co, mogę się was spodziewać na mojej parapetówce? Wpadniesz z żoną? – uniosła pytająco brew, upijając przy okazji łyk podanego jej właśnie latte. Często tu bywała, obsługa wiedziała więc, czym uraczyć ją na dzień dobry, umilając czas oczekiwania na zamówione danie. Czuła, że zbyt wykorzystuje Chaytona, starała się więc zgrabnie zmienić temat, aby jednak nie obarczać go mimo wszystko swoimi problemami i wycofać się z pomysłu proszenia go o pomoc w tej sprawie.
Naomi
[Dziękuję bardzo za powitanie :). Cóż, Whitney jakoś sobie radzi, bo musi, ma dla kogo, chociaż nie jest to oczywiście najzdrowszy sposób, ale ona inaczej nie umie (przynajmniej na razie). A na wątek ochotę mam, bo Whitney wie coś o przesadnym perfekcjonizmie, przekładaniu niespełnionych ambicji z rodzica na dziecko. Z tym, że w jej przypadku, to ona w zasadzie wypracowała "rodzinną fortunę", a jak wiadomo, pieniądze robią z ludźmi (zwłaszcza takimi, którzy zaczynali niemalże od zera) różne rzeczy.]
OdpowiedzUsuńWhitney James
[Witam! Dziękuję za powitanie! Pamiętam, że poprzednim razem chwaliłam obie Twoje karty i nadal podtrzymuję swoje zdanie, bo panowie są charyzmatyczni i nieziemsko przystojni. Jestem przekonana, że nie da się z nimi nudzić w wątkach, więc skorzystam z zaproszenia i odezwę się e-mailowo. :)]
OdpowiedzUsuńSalvina Camero
Nie mogła wiedzieć, jak smakowała wata cukrowa, kiedy Chayton był jeszcze dzieckiem, ale sądząc po grymasie, jaki przemknął po jego twarzy, różnica była znacząca. Poza tym nie był specjalnym łasuchem, nie lubował się w słodkim, więc jeśli wata cukrowa nie podeszła mu do gustu, było to zrozumiałe i… nie musiał się martwić, że przez to coś miałoby się zmarnować!
OdpowiedzUsuńPowstrzymała się przed bardziej ostentacyjnym pokazaniem swojego niemalejącego rozbawienia i oderwała kolejny kawałek waty, tym bardziej dla siebie. Przy okazji odchyliła lekko folię, która zabezpieczała ten niewyszukany smakołyk, tak na wszelki wypadek, gdyby pan Kravis sam zechciał się nim jeszcze uraczyć.
Spoglądając to na niebo, to na obracający Brooklyn Flyer, próbowała oszacować, na jakiej maksymalnej wysokości mogli znajdować się tam ludzie. Nigdy chyba nie sprawdzała, jak wysoka jest ta atrakcja, na pewno by zapamiętała te liczby i zaraz ta informacja pewnie próbowałaby uciec z jej buzi, ale nawet i bez dokładnych danych spokojnie mogła stwierdzić, że daleko jej do pięciu kilometrów. To nie miało nawet pięćdziesięciu metrów, nie było takiej opcji, więc sam widok raczej się nie umywał do tego, co Chayton miał okazję kiedykolwiek zobaczyć z pokładu helikoptera, czy to w dzień, czy w nocy.
— Nigdy niczym nie leciałam. — Pokręciła przecząco głową, cały czas patrząc w górę i co chwila odrywając sobie kawałek waty, który lądował w jej ustach. Słodycz, która wstrząsnęła panem Kravisem, wydawała się nie robić na Camille żadnego wrażenia, choć pewnie niejednego człowieka rozbolały od tej waty zęby, gdyby zajadałby się nią tak ochoczo jak ona. — Tylko planowałam. Z Nowego Jorku do Cambridge, z Cambridge do Nowego Jorku… — Wzruszyła bezwiednie ramionami, ale zaraz sobie o czymś przypominała. — Leciałam raz — poprawiła, nim zdążyła sobie przemyśleć, czy w ogóle chce o tym mówić. — Z Filadelfii. Ale to też było dawno i niewiele z tego pamiętam.
Gdyby miała być całkowicie szczera, to powiedziałaby, że nie chce pamiętać i że zwyczajnie do tego nie wraca, ale nie miała też ochoty się nad tym w ogóle rozczulać. Wcale, a już tym bardziej w trakcie wieczoru, tak niespodziewanie zaczął zapowiadać się na naprawdę wesoły i ciekawy. Poza tym ten temat nie miał nic wspólnego z tym, o czym myślała, kiedy pytała o latanie nad Nowym Jorkiem.
Przez te kilka chwil, w trakcie których zmniejszała się objętość waty cukrowej, Camille nie spuszczała wzroku z kręcącej się nad nimi kolejki. Jedynie na moment przymknęła oczy, próbując sobie wyobrazić te wszystkie światła i światełka albo jakąś inną perspektywę spojrzenia na samo Times Square. Z pewnością plac był pełen świateł przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale jednocześnie było tam zawsze mnóstwo ludzi. Nie sądziła, by na takich wysokościach miało być tak tłoczno, jak to bywało na Times Square.
— A widok z tarasu biurowca? W nocy? To coś podobnego? — dopytała jeszcze, choć tego widoku też nie miała okazji zobaczyć. Rzadko wychodziła na taras, to po pierwsze, a po drugie będąc w biurze nie myślała o takich rzeczach. Wtedy była skupiona na pracy i w jej głowie nie było miejsca na takie rozmyślania. Ostatnio i tak miała za dużo pretekstów, żeby się rozkojarzyć i nie ich potrzebowała więcej. — Chce pan jeszcze, czy zjeść do końca za nim wejdziemy? — Podsunęła mu bliżej watę cukrową, którą się zajadała.
Nie martwiła się, że zabraknie im miejsca koło automatów, żeby trzymać na oku resztę tych przekąsek. Nie podejrzewała, że w wesołym miasteczku ludzie musieli się martwić akurat o złodziei jedzenia, bardziej obstawiałaby takie rzeczy, jak te drobniaki, które dzwoniły Chaytonowi w kieszeni, także jedzenie odstawiłaby nawet w takie miejsce, którego nie widzieliby przez cały czas.
Kiedy żywot waty cukrowej dobiegł końca i mogli bez obaw skierować się do środka arcade roomu, wzięła z powrotem popcorn i resztę rzeczy, których wcześniej nie przygarnął pan Kravis. Z wesołym uśmiechem podążyła do wejścia, w międzyczasie wymieniając Chaytonowi opcje gier, które uważała najlepsze na początek. W pierwszej kolejności oczywiście zaczęła od tych oldschoolowych, które może niekoniecznie dało się grać we dwójkę jednocześnie, ale na spokojnie można było się bawić w to, kto zdobędzie najwięcej punktów podczas swojej tury. To też po części powinno rozwiać wątpliwości w kwestii ewentualnej kradzieży przekąsek – kiedy jedno grało, drugie mogło pilnować i zajadać się całym tym tłustym, słono-słodkim dobrem, które im zorganizowała.
UsuńW środku było trochę duszno i panował półmrok rozświetlany kolorowymi neonami wiszącymi na ścianach, migającymi ekranami automatów i innymi elementami wystroju, które nadawały wnętrzu charakterystyczny klimat żywcem wyciągnięty z lat osiemdziesiątych. Był tu też lekki harmider, mieszanka dźwięków i muzyki wydobywającej się z maszyn oraz z głośników porozwieszanych po kątach. Nie brakowało również ludzi, choć miejsce nie było wypełnione po brzegi. Spokojnie można było się przemieszczać i znaleźć sobie jakiś wolny automat.
Pac-man. Donkey Kong. Space Invaders. Police 911. Camille znała te i wiele innych dostępnych opcji i chętnie przedstawi je Chaytonowi najlepiej jak tylko mogła. Nie mieli co prawda czasu, żeby sprawdzić się we wszystkim, do tego mogli nabrać ochoty na coś bardziej współczesnego albo w zupełnie innym trybie, jak air hockey czy rzucanie piłek do kosza na czas. Albo wyścigi samochodów. Albo nawet mogli spróbować przechytrzyć automat z chwytakiem i wyłowić jakiegoś tandetnego pluszaka.
Camille
Nie latała po kraju, bo nie miała takiej potrzeby, czasu i również za bardzo środków. Loty międzystanowe nie były specjalnie tanie, nie dla niej i jej malutkiej, dwuosobowej rodziny, którą przez większość czasu utrzymywał jeden przychód i już samo to było skutecznym odstraszaczem, by się nad tym nie zastanawiać. Do tego biorąc pod uwagę czas, jakim dysponowała i możliwości, jakie można było znaleźć w Nowym Jorku, całkiem nieźle to wszystko się zazębiało. Nie brakowało tu przecież różnorakich wydarzeń, które by ją interesowały i w których chętnie wzięłaby udział, jeżeli akurat znalazłaby jakąś dogodną lukę w grafiku. Na miejscu miała wszystko, czego potrzebowała i chciała… No, może nie licząc MIT.
OdpowiedzUsuńCamille nie była również poszukiwaczką widoków, które zapierały dech w piersiach, więc nie żałowała jakoś bardzo, że nie miała okazji zobaczyć miasta nocą z tak wysoka, jak sięgały loty helikopterem. Normalnie takie rzeczy w ogóle nie zaskarbiały sobie jej uwagi i nie poświęcała czasu podobnym rozmyślaniom. Ale to nie był przecież normalny wieczór, ani też jakaś specjalnie wyjątkowa okazja. Raczej jeden z wielu już nienormalnych przypadków, które swoją innością zachęcały do brnięcia w nie dalej. Przejaw niecodziennej i dziwnej spontaniczności, zarówno z jej strony, jak i ze strony pana Kravisa.
Musiała jednak przyznać, że niepowtarzalny urok, o którym wspomniał Chayton w nawiązaniu do widoku z tarasu ich biurowca, wydawał się bardzo kuszący, nawet dla takiego amatora jak ona. To na pewno nie było to samo, co zerknięcie za szybę niedaleko swojego biurka, czy choćby samo wyjście na ten taras w godzinach pracy. Nie wróciła jednak do tematu, sama trochę nie do końca pewna, dlaczego w ogóle go poruszyła, skoro nic konkretnego z tego nie wynikało. Była chyba po prostu ciekawa i dała się podpuścić chwili.
— Co lubię najbardziej? — zastanowiła się na głos, postępując z wolna kilka kroków do przodu i rozglądając się po kolorowych automatach.
To nie była łatwa decyzja, bo było tyle opcji, że zwyczajnie nie umiałaby wybrać jednej. Ponadto gry dzieliły się na różne kategorie i w każdej znalazłaby przynajmniej jednego faworyta, co może zawęziłoby nieco wybór, ale w dalszym ciągu byłoby tego za dużo. Ostatecznie jednak zdecydowała się na zupełną klasykę – Pacman. Gra była prosta i nie trzeba było tłumaczyć jej zasad, tym bardziej, że te pierwsze poziomy naprawdę nie wymagały od graczy za wiele. Zjadać kropki, przy okazji samemu nie dając się zjeść i od czasu do czasu wciągnąć magicznego owocka.
Poprowadziła ich do najbliższego automatu, przed którym znajdował się jeden, porządnie wysłużony hoker z obitym czerwoną, sztuczną skórą siedzeniem. Odstawiła na ziemię popcorn, sięgnęła po colę i zajęła miejsce, uśmiechając wesoło do Chaytona z iskierkami skaczącymi po jej ciemnych tęczówkach. Objaśniła mu po krótce te nieskomplikowane zasady, nadmieniając, że gra jest bardzo schematyczna i w sumie im częściej się w nią gra, tym większa szansa, że dojdzie się do dalszych poziomów. Wystarczyło uczyć się tych schematów, jeśli komuś zależało na najwyższym wyniku, choć z tego, co się orientowała, na świecie była tylko jedna osoba, która oficjalnie przeszła pierwszą wersję Pacmana tak do końca, pokonując każdy poziom. Sądziła też, że w gruncie rzeczy ich szanse tutaj były wyrównane, jeśli chcieli się ścigać o najlepszy wynik tego ich małego wypadu. Camille miała niby większe doświadczenie i więcej wprawy w operowaniu joystickiem, ale pan Kravis miał niezawodną pamięć, także nie wątpiła, że gdyby mu zależało, dużo sprawniej zapamiętywałby wspomniane schematy.
Rozegrali kilka partyjek na zmianę. Panna Russo w trakcie stopniowo opróżniła swój kubek z colą i zmniejszała objętość popcornu, a kiedy jedna z kolejek Chaytona znacznie się wydłużyła – zapewne dlatego, że załapał te schematy i zaczął dostrzegać te drobne, acz znaczące opóźnienia między ruchem drążka, a tym co się w rzeczywistości działo na ekranie – zdążyła też zjeść jeden z hot dogów. Natomiast gdy sama grała, opowiadała o jakiś ciekawostkach związanych z automatami, a tych znała całkiem sporo. Co jakiś czas przyglądała się też nieco uważniej twarzy Chaytona oświetlonej kolorowym ekranem, jakby upewniając się, że się z nią tutaj nie nudzi.
UsuńPo Pacmanie zaproponowała Donkey Konga, który też był z rodzaju gier opartych na zaprogramowanych schematach i granych na zmianę. Sama jednak nigdy tych wszystkich schematów nie rozgryzła, a ta złośliwa małpa, która zrzucała na gracza beczki, często potrafiła ją porządnie zdenerwować, nawet jeśli była tylko elementem gry. Nie chodziło o to, że szybciej i częściej przegrywała w tą grę, niż w Pacmana, co bardziej o tą wredną minę, którą zawsze ta małpa robiła. Nie omieszkała też o tym wspomnieć, oczywiście bardziej żartując, kiedy przegrała po raz kolejny po zaledwie pięciu minutach gry.
Później zaprowadziła ich do trochę nowszych automatów, których główną tematyką były wyścigi. Przy tych można się było wygodnie rozsiąść w fotelach robionych na wzór tych, które można było znaleźć w samochodach wyścigowych. I jeśli komuś zależało na odrobinie rywalizacji, to właśnie przy takich grach można było się w taki sposób pobawić, bo prócz tego, że gracze ścigali się z samochodami kierowanymi przez komputer, to ścigali się przede wszystkim między sobą. Trzeba było nadmienić, że Camille może i nie prowadziła prawdziwego samochodu na codzień, ale z tymi wirtualnymi radziła sobie całkiem nieźle, manewrując zabawkową kierownicą i pedałami.
Po jednym z wyścigów, tym razem nie takim, który udało jej się wygrać, przeciągnęła się w fotelu, śmiejąc się, tak po prostu. Bo naprawdę dobrze się bawiła, zajadając fast foodami i wydając nieswoje drobniaki na automatach i to jeszcze w tak atrakcyjnym towarzystwie. Zerknęła na siedzącego obok pana Kravisa, znów kontrolnie chcąc się zorientować, w jakim on sam był nastroju.
— Która godzina? — zapytała, pochylając się lekko w jego stronę. — Znajdzie się jeszcze czas na rewanż? Czy może chciałby pan zagrać w co innego? Po drugiej stronie są strzelanki, można spróbować obronić Ziemię przed inwazją kosmitów albo coś w tym stylu… Jest też air hockey… — Oparła się łokciami o podłokietnik fotela, który zajmowała i popatrzyła na niego pytająco. — Dobrze się pan w ogóle bawi? — spytała nieco ciszej, zdając sobie sprawę, że cały czas nie była pewna, jak czy te ostatnie kilkadziesiąt minut postrzegał jako czas dobrze spędzony.
Z jednej strony starała się być uważna, ale z drugiej nie była najlepsza w zgadywaniu takich rzeczy. Nie chciała się też za bardzo narzucać ciągłymi pytaniami w takim stylu. Ciężko było jej stwierdzić, czy uśmiechy pana Kravisa były tylko uprzejmością, czy może po prostu bardziej powściągliwą oznaką zadowolenia. Sama bawiła się naprawdę przednio, co zresztą było widać po niej całej, po tym, jak swobodnie pozwalała swojej radości przebijać się w spojrzeniach i śmiechu, nawet jeśli przegrywała jakąś rundę. Nie liczyła, że było to dla Chaytona tak samo ekscytujące i zabawne, ale miała przynajmniej nadzieję, że się nie nudził.
Camille
[Prawdziwa Billie tkwi gdzieś pomiędzy idealną córeczką, a buntowniczką; ona po prostu nie obnosi się ze swoimi poglądami, tylko kiwa głową, a potem robi tak, jak chce. :D Ja tam bardzo chętnie bym sprawdziła, jak głośny wybuch spowodowałaby Billie w poukładanym życiu Twojego pana, więc bardzo chętnie skuszę się na wątek!
OdpowiedzUsuńDziękuję ślicznie za powitanie i miły komentarz! <3]
Billie Calloway
Kiedy usłyszała zapewnienia pana Kravisa, zdała sobie sprawę, że tak naprawdę szukała potwierdzenia dla swoich przeczuć. Nie ufała po prostu tym przeczuciom, jak i wielu innym rzeczom, które wiązały się z podobnymi sprawami i wychodziły od niej samej. Nawet w tak oczywistych sytuacjach, kiedy patrząc na nich z boku, nikt nie powiedziałby, że któreś z nich się źle bawi, Camille nie umiałaby wykazać się takim przekonaniem i pewnością siebie. Jeszcze nie, jeszcze nie teraz, choć przecież sama tryskała entuzjazmem i swobodną wesołością, najwyraźniej samej tego do końca nie dostrzegając. Niemniej te wszystkie radosne reakcje na każdą wygraną albo przesadnie naburmuszone miny, kiedy małpa trafiała w nią beczką albo kiedy nie zdążyła skręcić na czas, bo Chayton zasłaniał jej oczy ręką, były najlepszą oznaką tego, jak Cam stawiała kolejne kroki do przodu. Gdziekolwiek miałoby ją to tak w ogóle zaprowadzić.
OdpowiedzUsuńPochyliła się trochę bardziej, by również popatrzeć na zegarek Chaytona i lepiej zorientować się w czasie. Wsparta na podłokietniku, rozejrzała się jeszcze po wnętrzu i najbliższym otoczeniu, chcąc jeszcze ocenić, czy przypadkiem nie byli ostatnimi gośćmi. Z biura mogła wychodzić jako ostatnia, każdego dnia, nawet w piątki, ale kiedy chodziło o restauracje, bary czy inne miejsca usługowo-rozrywkowe, wolała takich sytuacji unikać. Nawet jeśli wiedziała, że jej obecność niewiele zmieniała i pracownicy musieli siedzieć do wyznaczonej godziny, niezależnie, czy mieli obecnie klientów i gości czy nie.
Na szczęście po salonie gier kręciło się jeszcze parę osób, zdecydowanie mniej niż kiedy wchodzili tu z Chaytonem, ale w dalszym ciągu nie byliby ostatni. Przynajmniej na ten moment. Wróciła więc do poprzedniej pozycji, zamyślając się na kilka chwil.
Prawda była taka, że strzelanki i air hockey były jej słabymi punktami. Nie unikała ich, ale w tego typu gry grała najrzadziej, jeśli już zawędrowała do arcade roomu, bo po prostu najgorzej sobie z nimi radziła. Były jeszcze te nieszczęsne symulatory tańca, o których to umyślnie nie wspomniała, żeby przypadkiem nie skusić losu – istniała spora szansa, że nawet na najprostszych poziomach zrobiłaby sobie jakąś krzywdę, próbując nadążyć za wyświetlanymi na ekranie krokami. Dlatego wolała nie ryzykować, nawet jeśli miałoby się okazać, że pan Kravis ma ukryty talent i stałoby się to jego ulubioną grą. Może kiedy indziej, może kiedy Camille osiągnie wyższy poziom szaleństwa, co przecież wcale nie musiało odwlec się daleko w czasie…
— Myślę, że w przypadku strzelanek, ciekawsze będą nowsze automaty — stwierdziła, podnosząc się ze swojego siedzenia imitującego wnętrze wyścigówki i zgarnęła jeszcze swoją torebkę i karton po popcornie, który obecnie pełnił rolę przenośnego śmietnika. — Są po drugiej stronie, te takie jakby wielkie kapsuły — tłumaczyła, ruchem głowy wskazując kierunek. Te starsze gry, jak Duck Hunt, nie wydawały jej się wystarczająco interesujące, nie dla kogoś pokroju Chaytona. Sama zresztą wolała te strzelanki, gdzie nie tylko grafika i animacje były bardziej zaawansowane, ale po prostu więcej się w nich działo. Prócz celowania zabawkowym pistoletem do ekranu trzeba było na przykład chować się za barykadami i unikać postrzelenia przez wroga albo odskoczyć przed walącym się budynkiem, w zależności od gry.
Tych automatów nie było za wiele, ledwo trzy, bo jak się dało zauważyć, zajmowały zdecydowanie więcej miejsca, a jedna maszyna mogła jednocześnie być zajmowana tylko przez dwóch graczy. Jedna z gier był zupełnie nowa i Camille jej nie znała, więc nie mogła się na jej temat wypowiedzieć. Dwie pozostałe były do siebie podobne, różniły się tym, do kogo się strzelało i jakie dodatkowe akcje należało wykonywać, żeby przetrwać.
Zasugerowała grę z kosmitami, chociaż była ona nieco bardziej wymagająca. Automat był dosyć zabudowany, składał się z dużego ekranu, platformy z czujnikami i dwóch stanowisk. Pistolety nie przypominały raczej niczego, co można było spotkać w prawdziwym życiu, ale były całkiem poręczne, mimo swoich rozmiarów. W samej grze robiło się trzy rzeczy: celowało do ekranu i strzelało, podskakiwało się, by nie wpaść w żadną wyrwę w podłożu spowodowaną destrukcyjną inwazją obcych oraz kucało się, by schować się za swoim stanowiskiem, będącym imitacją barykady, i uniknąć laserów z kosmicznej broni. Całość była wyposażona w odpowiednie czujniki. Platforma wyczuwała, kiedy stopy gracza odrywały się od podłoża, a czujniki przy ekranie pozwalały wykryć ich sylwetki, więc kiedy kucali, gra wiedziała, że się chowają i wtedy też nie mogli strzelać. Samo strzelanie wymagało jedynie tego, żeby przyzwyczaić się do typowych dla takich gier rozbieżności między tym, do czego myślało się, że się celuje, a jak to wyglądało po stronie systemu. Na początku, szczególnie za pierwszym razem, mogło to być frustrujące, ale do tego też szybko dało się przystosować.
UsuńW trakcie tych kilku prób, na które mieli czas, nie uratowali jednak świata przed inwazją kosmitów. Jednym z powodów mogła być celność Camille i to, że za wolno pozbywała się wrogów, skupiając się zdecydowanie bardziej na podskakiwaniu i kucaniu, żeby nie stracić dostępnych żyć. Ciężko było jej nadążyć i wszystko odpowiednio skoordynować tak, by jej wynik mógł przestraszyć obcych. Nie dotarli nawet do bossa, którego trzeba było pokonać, by przejść całą grę, ale i tak dobrze się bawiła. Mimo tego, że się trochę zgrzała przy tym lekkim wysiłku fizycznym, jakim było podskakiwanie, kucanie i podnoszenie się na proste nogi, mimo średniej punktacji na koniec każdej rozgrywki. Do tego jeszcze było wzajemne nawoływanie, w którym miejscu na ekranie należało skupić ogień i inne emocje, które mogły towarzyszyć ludziom, robiącym co w ich mocy, by uratować świat przed zagładą.
Bawiła się naprawdę dobrze, nawet jeśli po ostatniej rundzie nie podniosła się z kucek, tylko usiadła i oparła się plecami o udawaną barykadę i musiała zapanować nad przyśpieszonym oddechem.
— Oh, Dio… Jak dobrze, że to tylko gra, bo świat miałby przerąbane — odparła ze śmiechem, słysząc jeszcze, jak z głośników automatu wydobywa się dramatyczna melodia świadcząca o ich porażce. Zerknęła na Chaytona, dostrzegając, że po nim nie było aż tak widać, żeby się tą grą zmęczył i z rozbawieniem stwierdziła w myślach, że gdyby jakimś cudem w prawdziwym życiu znaleźliby się w takich okolicznościach jak w grze, to pewnie skończyłoby się na tym, że musiałby nieść ją na swoich plecach. — Ale szło panu bardzo dobrze, na pewno lepiej niż mi, jeśli wierzyć tablicy wyników — dodała, cały czas się śmiejąc. — Może kiedy indziej uda się chociaż dojść do ostatniego bossa, bo teraz… teraz to się będziemy już chyba zbierać. Za momencik. — Przymknęła oczy i wzięła głębszy oddech. Musiała tylko chwilkę odetchnąć. — Mamy jeszcze coś do picia? — zapytała cicho, nie pozwalając, by uśmiech zniknął z jej ust.
Camille
Rzeczywiście, gra była tak angażująca, że Camille na wiele rzeczy, które mówiła albo robiła, nie zwracała aż takiej uwagi. Pewne gesty, niektóre teksty i inne pojedyncze reakcje wychodziły od niej zupełnie mimowolnie, niesione trwającym momentem gonionym zaraz następnym. Nie miała czasu zastanawiać się nad każdym swoim ruchem czy słowem, nad tym, czy coś wypadało, czy nie było zbyt dziwaczne lub zbyt poufałe. To lekko pociągnęła Chaytona za łokieć jedną ręką, by zwrócić jego uwagę na to, co wskazywała pistoletem na ekranie, a kilka chwil później rzucała włoskimi przekleństwami, kiedy paski ich życia schodziły do zera. Szturchała go bokiem, śmiejąc się z niektórych glitchów albo jakiś graficznych bubli, które przewinęły się kilka razy w trakcie ich rozgrywek. Wzdychała głośno z lekko pobrzmiewającą frustracją, kiedy nie udawało im się po raz kolejny przejść tej samej fali, na której zginęli poprzednio i jeszcze jeden raz wcześniej. Była po prostu odprężona, jakby pędząc po przekąski zrzuciła swoje codzienne więzy, którymi obwijała się ciasno, żeby przypadkiem coś niezamierzonego, impulsywnego nie wymsknęło się na światło dzienne. I nawet kiedy ta swoboda prowadziła do chwilowej bliskości, gdy spojrzenia mogły skupiać się tylko na sobie nawzajem, nie odskakiwała od tego jak poparzona, nie próbowała odganiać niczego jak natrętnej muchy latającej koło nosa, a zaraz potem udawać, że nic takiego nie miało miejsca. A świadomość, że pan Kravis się tutaj z nią nie nudził, że też jakoś mu to wszystko sprawiało przyjemność, stanowiło jakby kolejne przyzwolenie na to, by sobie samej nieco odpuścić, spuścić gardę jeszcze trochę bardziej.
OdpowiedzUsuńWzięła od niego butelkę z wodą, dziękując skinieniem głowy. Gratulowała sobie kolejny raz przezorności i tego, że nie wspomniała nic o symulatorach tańca. Jeśli interaktywna strzelanka ją tak zgrzała, to po tańcach musiałby ją stąd wynieść naprawdę. W dodatku pewnie więcej by się tam naprzeklinała, bo tutaj punktację ratowało jeszcze strzelanie, do którego nie potrzebowała aż takiej koordynacji, nawet jeśli w trakcie musiała podskoczyć czy kucnąć. Niby nie trafili na ranking ustanowiony przez ich poprzedników, ale przynajmniej mieli trochę satysfakcji z każdego ustrzelonego kosmity.
Upijając porządny łyk z butelki, pokręciła lekko głową, ale z taką miną, jakby chciała powiedzieć, że, specjalnie dla niej nie musieli nigdzie się wybierać. Jeśli Chayton sam miał na coś ochotę, to oczywiście, ale poza tym nie było takiej potrzeby.
Złapała wyciągniętą w jej kierunku dłoń i podciągnęła się z tą pomocą do pionu, robiąc to nieco gwałtowniej niż zamierzała, bo w efekcie przystanęła zaraz przed Chaytonem, uderzając w niego lekko całą sobą. Nabrała powietrza, łapiąc jednocześnie jego zapach w nozdrza i wstrzymała oddech, czując jak w ciągu zaledwie kilku sekund w jej ciele pojawiło się znajome napięcie, które czasami nie dawało jej spokojnie spać. Zrobiło jej się jeszcze cieplej niż przed chwilą, choć powinna już nieco ochłonąć, skoro nie musiała już zmuszać się do takich wyczynów jak skakanie i kucanie.
Zza pleców usłyszała roześmiane głosy zbierających się do wyjścia ludzi. Upewniła się od razu, czy jej pięty przylegają do ziemi i możliwe, że przez to, że skupiała się na piętach, nie zwróciła uwagi, jak uniosła dłoń trochę powyżej biodra Chaytona, gdzieś kilka centymetrów nad paskiem. Delikatnie naparła na niego palcami przez gładki materiał koszuli i wypuściła cicho powietrze nosem tylko po to, by zaraz znowu je nabrać. Nie odsunęła się, zamiast tego odchyliła lekko głowę do tyłu, zadzierając podbródek i poczekała, aż na nią spojrzy.
— To, co ma pan w domu, chyba nam wystarczy? — spytała niby niepozornie, ale coś w jej oczach skrzyło bardzo sugestywnie. Albo może to coś czaiło się w subtelnie uniesionych kącikach warg, które zaraz lekko przygryzła. Może jednak kryło się pod palcami, które wbijały się delikatnie w jego brzuch, jakby upewniały się, że dalej mają pod sobą przeszkodę w postaci ubrania. — Więcej dzisiaj nie potrzebuję. Może… może jedynie prysznic. Ciepły prysznic — zniżyła trochę głos, zapewniając go jeszcze raz, że nie muszą nigdzie po drodze się zatrzymywać, że właściwie byłoby nawet lepiej, gdyby nawet o tym nie rozmawiali i nie brali pod uwagę niczego więcej, jak prostą drogę na Queens, bo wszystko, co im potrzebne na pewno tam było.
UsuńPo chwili odsunęła się od niego, ale powoli, nie chcąc, by pomyślał, że ucieka. Nie uciekała, co po prostu goniła się ze swoją pewnością siebie, która trochę ustępowała, wpuszczając na policzki lekkie rumieńce. Na usta Camille wpłynął promienny uśmiech i rozbawienie, które możliwe, że burzyły ten figlarny i kokieteryjny obraz sprzed chwili, ale na pewno nie odejmowały jej żadnego uroku.
— Chodźmy już, za nim nas tu zamkną — rzuciła żartobliwie, wesoło przewracając oczami w stronę wyjścia i sięgając po swoją torebkę, zaczęła się zbierać i kierować do wyjścia. Podświadomie chyba nie chciała dać Chaytonowi szansy na reakcję, nie chciała też się przekonywać, czy jakakolwiek reakcja w ogóle by była. Nie robiła takich rzeczy, nie próbowała nikogo kokietować, przynajmniej nie świadomie i nie wiedziała, jaki efekt mogło to dać. Równie dobrze mogło jej się tylko wydawać, że cokolwiek robi, a w rzeczywistości nie było to nic wartego uwagi i tylko się wygłupiła. Tak jakby podejmowała próbę i ryzyko, ale tylko do połowy, nie wyczekując efektu.
Camille Russo
[Straaaaasznie przepraszam, że odpisuję dopiero teraz! Wciągnęło mnie trochę wszystko inne, ale już nadrabiam i melduję obecność!
OdpowiedzUsuńMożemy właściwie połączyć obie te opcje, znaczy jakiś bankiecik, troszkę za dużo alkoholu, potem jakiś afterek w barze… no i dalej możemy lecieć z Billie sprawiającą problemy przy próbach odstawienia jej do domu. Och, już widzę jej minę rano, kiedy się obudzi w obcym mieszkaniu! :D]
Billie Calloway
Wiedziała bardzo dobrze, co robi i dlaczego. Wykorzystywała moment, który świadomość zarejestrowała jako subtelną okazję, by całkiem niewinnie dać się ponieść pokusie i zrobić kolejny kroczek oddalający ją od dawno przekroczonej granicy. By może zbliżyć się do kolejnej, o której istnieniu jeszcze mogła nawet nie wiedzieć, a którą kiedyś znów znienacka przeskoczy. By wychylić się zza swojej strefy komfortu, spróbować znów czegoś nowego, czego zazwyczaj nie robiła. Sprawdzała samą siebie, zwyczajnie ciekawa, jak to jest czuć się tak swobodnie nie tylko przy kimś, ale przede wszystkim we własnym ciele i ze swoimi myślami i korzystać z tego w oparciu o te wszystkie ciągoty, które przez większość życia dusiło się w sobie bez krzty litości, aż po prostu się o nich zapomniało.
OdpowiedzUsuńNie byłaby jednak sobą, gdyby nie poddawała tego żadnym kalkulacjom. Wiedziała, co robi, ale nie wiedziała, czego się mogła spodziewać, a gdzieś w międzyczasie zorientowała się, że nie była gotowa na potencjalną porażkę. Można powiedzieć, że stchórzyła, dając się przekonać własnej matematyce, że z powodu braku znaczącego doświadczenia, każda próba flirtu w jej wydaniu ma większe szanse na niepowodzenie, cokolwiek to miało znaczyć w praktyce. Szczególnie, że zrobiła to intuicyjnie, a Camille jeszcze nie dotarła do tego miejsca, gdzie mogła z marszu zaufać własnemu wyczuciu.
Ale nie uciekała. Nie próbowała też udawać, że nic się nie stało, nie zrobiło i nie powiedziało. Nie unikała wzroku pana Kravisa, nie nabierała wody w usta. Jedynie ograniczyła mu lekko pole manewru, gdyby chciał się jakkolwiek odnieść do tej chwili śmiałości, na którą sobie pozwoliła.
W drodze do jego domu, opowiedziała jeszcze kilka ciekawostek związanych z grami, odnosząc się też do jego pytań. Wyjaśniła, że działało to podobnie, jak kluby szachowe – na pewno byli entuzjaści gotowi organizować i zbierać fundusze na nagrody dla innych entuzjastów, ale to było raczej wąskie grono i żeby się lepiej w tym orientować, trzeba było się po prostu tym interesować. To nie było coś, co na dłuższą metę robiło furorę, a nazwiska światowych rekordzistów w grach na automatach nie pojawiały się w popularnych czasopismach i na pewno nie trafiały na główne strony gazet. Także na pewno były imprezy, które kręciły się wokół gier z arcade roomów i pewnie nawet dało się na nich zgarnąć jakieś wartościowe nagrody, ale Camille nie siedziała w tym na tyle głęboko, by móc wskazać coś takiego funkcjonującego do dzisiaj. I pewnie dlatego, że się tym aż tak bardzo nie interesowała, nigdy nie pojawiła się na żadnej tablicy rekordów i zdecydowanie niczego nie wygrała. Nie miałaby na to zwyczajnie czasu, ale lubiła to jako odskocznię, taki wypad na automaty albo gromadzenie różnorakich ciekawostek powiązanych z tematem. Albo dotyczących czegoś zupełnie innego. I trochę się rozgadała, siedząc sobie na miejscu pasażera pod marynarką Chaytona, którą zdjęła z ramion za nim wsiadła do auta, a którą w trakcie jazdy wykorzystała jako przykrycie. Zapędziła się tak z tym opowiadaniem, że niemalże streściła cały film Pixels, który nawiązywał właśnie do arkadowych gier i kiedy wysiadali z auta, kończyła dopiero wymieniać i objaśniać nieścisłości, które się w tej komedii pojawiły.
Zamierzała też kontynuować, ale kiedy wchodzili do domu, przystopowała, zauważając uśmiech Chaytona, kiedy na nią spojrzał. Przechyliła głowę lekko na bok, jakby chciała zapytać, czy coś się stało, bo z początku nie bardzo wiedziała, jak to spojrzenie i uśmiech należało interpretować. Aż dotarło do niej, że przez ostatnie kilkanaście minut buzia jej się nie zamykała. Już miała przeprosić, ale w ostatniej chwili złączyła ze sobą wargi i zamiast tego posłała mu lekko zażenowany uśmiech, przekonana, że właśnie zastanawiał się nad tym jej nagłym gadulstwem, które w gruncie rzeczy było po prostu prowadzoną przez nich rozmową, w której miała trochę więcej do powiedzenia.
Dlatego schody pokonywała bez słowa, łapiąc się na tym, że tak naprawdę nie ma żadnej pewności, czy pan Kravis próbował jej subtelnie zwrócić uwagę, że jego ewentualne zainteresowanie wynikało ze zwykłej uprzejmości i wcale nie chodziło o to, żeby opowiedziała mu wszystko, co tylko wie na temat arcade roomów i rzeczy powiązanych. Opierała się na własnych domysłach i jak zwykle zakładała jeden z tych gorszych scenariuszy, choć nie dał jej nigdy żadnego powodu, żeby tak właśnie robiła. Było wręcz na odwrót, a to co dzisiaj robili, stanowiło tego idealny przykład.
UsuńGdy właściwie już dotarli na piętro, a przed Camille został ostatni stopień do pokonania, przerywając Chaytonowi rozpinanie koszuli, złapała go lekko za rękę, żeby się zatrzymał i nie szedł na razie nigdzie dalej.
— Dziękuję. Naprawdę — zaczęła dosyć niepozornie, spoglądając na niego i powoli przeskoczyła ten ostatni stopień, stając zaraz przed Chaytonem. — Dawno nie spędziłam tak z nikim czasu — dodała, uśmiechając się delikatnie i w międzyczasie zsunęła torebkę z ramienia, opuszczając ją na ziemię, by mieć wolne ręce. — Dawno nie chciałam spędzać czasu z kimkolwiek tak bardzo, jak chcę teraz z panem — przyznała jeszcze, samej biorąc się za rozpinanie jego koszuli do końca. — Miał pan po prostu rację… — westchnęła niby bezradnie i jakby wcale nie chciała przyznawać mu racji, choć nie wyglądało na to, żeby miała sprecyzować, co konkretnie miała na myśli.
Camille
Nie lubiła tych wystawnych bankietów, na które od czasu do czasu ciągali ją rodzice.
OdpowiedzUsuńNie, pomyłka – nienawidziła tych bankietów, tych przeraźliwie nudnych imprez z ogromem ludzi z przerośniętym ego, przekonanych o własnej boskości i uroku osobistym. Tych mdłych rozmówek, każdej podszytej pochwałami względem siebie samych. I jeszcze tego wina, które podawali; było obrzydliwe.
Gdyby to zależało od niej, z pewnością nie wybrałaby się na ani jedno takie spotkanie, lecz, niestety, rodzice mieli na ten temat dużo do powiedzenia, a zawierały się w tym takie sformułowania jak: przejęcie firmy i odpowiednia prezencja, i jeszcze nienaganny wizerunek, więc przełykała mnóstwo niecenzuralnych słów, cisnących się jej na usta i po prostu szła na cholerny bankiet, bo bardzo, bardzo chciała odziedziczyć obie firmy.
Tego wieczoru również pojawili się całą trójką i Billie, chociaż z zewnątrz uśmiechała się uprzejmie i zadawała właściwe pytania, wewnętrznie marzyła, by uciec i nie spędzić tu ani chwili więcej. Czuła się tak, jakby ubrała maskę, która była cholernie niewygodna.
Przeczesała włosy palcami i usiadła przy kontuarze długiego baru, który wyglądał dosyć smutno i pusto. Brakowało w nim barmana, a półki zastawione były owym winem, którego nie była w stanie wypić. Westchnęła ciężko i zakręciła się leniwie na krześle, kiedy kątem oka dostrzegła, że ktoś usiadł obok.
Hm. Kojarzyła go z kilku imprez tego pokroju, o ile w ogóle można to było nazwać imprezą, ale jak na złość nie potrafiła przypomnieć sobie jego imienia. Christopher? Nie, z pewnością nie Chris.
– Siema – uśmiechnęła się kątem ust, mając nadzieję, że facet zaraz zrobi coś, co przypomni jej, jak on się właściwie nazywał. Było to wielce irytujące doznanie – jakby coś dryfowało tuż pod powierzchnią jej myśli, ale za nic nie mogła po to sięgnąć. Poprawiła cienkie ramiączko sukienki, które spróbowało ześlizgnąć się w dół i skrzyżowała nogi w kostkach, oplatając je dodatkowo wokół barowego stołka; nawyk, który matka bezskutecznie usiłowała z niej wyeliminować. – Jak sądzisz, dadzą tym razem coś zdatnego do picia? Czy znowu te kocie siki?
Wychyliła się, zaglądając do wnętrza niewielkiego baru, ale było zbyt ciemno, by mogła cokolwiek dojrzeć. Westchnęła, jeszcze raz zerknęła na swojego towarzysza (Christian? Nie, na pewno nie.), w końcu położyła dłonie na blacie i zaczęła uważnie przyglądać się swoim paznokciom.
Na niższym poziomie był prawdziwy bar, z neonowymi światłami i drinkami z prawdziwego zdarzenia, ale Billie była boleśnie świadoma, że przyjdzie jej odsiedzieć swoje tutaj, zanim będzie mogła się urwać.
Billie Calloway
Spontaniczność całego wyjścia nie miała z podziękowaniami Camille za wiele wspólnego. Był to raczej jeden z kilku aspektów, ale zdecydowanie nie ten kluczowy, za który byłaby wdzięczna, bo podobnie jak w przypadku Chaytona, takie impulsywne planowanie nie było ani częste, ani zbytnio przez nią podążane. Tylko w jej przypadku chodziło o zwykłe poczucie bezpieczeństwa, które dawała kontrola, dobre zorganizowanie i planowanie z wyprzedzeniem. Tego Camille potrzebowała przede wszystkim, żeby postrzegać sytuację jako komfortową i atrakcyjną – zwykłego bezpieczeństwa. Tę potrzebę miała tutaj zaspokojoną, tylko w trochę innym sposób niż zazwyczaj, dlatego też pozwoliła sobie na trochę więcej inicjatywy i żywiołowość. Nie za to jednak była panu Kravisowi wdzięczna, a przynajmniej nie o tym teraz myślała, nie zagłębiając się w to aż tak bardzo.
OdpowiedzUsuńPodobała jej się właśnie ta prostota całej sytuacji, to jak zwyczajnie się to odbywało, jak spokojnie i bez nadmiernego zastanawiania się, spędzili razem czas. Mimo oczywistych przeciwności, które stanowiły teraz nieodłączną część codzienności, mimo każdej wątpliwości, która nawiedzała te ich poukładane głowy, pozostawieni przed wyborem, sami sobie, zdecydowali się tak po prostu wspólnie spędzić wieczór, noc i z dużym prawdopodobieństwem część poranka. Bo mieli na to ochotę i okazję, a cała reszta traciła zupełnie na znaczeniu. Ale to nie za to była wdzięczna przed wszystkim.
Nie musiała się upewniać, że Chayton bez oporów i z chęcią skorzystałby z okazji, by zaplątać się z nią w pościeli i to bez żadnej presji, którą musieliby się przejmować w zaciszu czterech ścian jego domu. To nie budziło w niej wątpliwości, już nie i na pewno nie po tym, jak poprzedniego wieczoru z trudem wypuścił ją ze swojego samochodu i jak kilka godzin temu dał jej do zrozumienia, że dzisiaj też nie miał na to ochoty. Wiedziała, że ją chciał. Rozebraną całkowicie lub tylko do połowy. W łóżku, w biurze, w samochodzie, może nawet w windzie i w innych miejscach.
Przekonała się, w końcu, i co więcej, jej też się to podobało. Bo to, że ktoś mógłby chcieć się z nią przespać, nie było jakoś nieprawdopodobne, ludzie mieli swoje preferencje i statystycznie rzecz biorąc, Camille na pewno się w jakieś wpasowywała. Ale ta druga kwestia nie była już taka oczywista i to właśnie z tego samego względu, jakim były preferencje. Camille, krótko mówiąc, ich nie miała, a nie wiedząc, co się lubi albo co się może podobać samemu sobie, nie szuka się przecież wymarzonego towarzystwa i ciężko domagać się czegoś więcej, niż to co oferowała druga strona, nawet jeśli nie budziło to zachwytu. I to się też trochę ostatnio zmieniało, choć ten proces odbywał się w tle i Cam nie do końca zdawała sobie sprawę z tego, że właśnie kwestia preferencji niedługo mogła przestać być taką niewiadomą. Niestety, skutki nie będą raczej sprzyjać przyszłym kawalerom, których wynajdzie ciotka Florence, ale to już zupełnie inny problem i z pewnością na inny wieczór.
Był więc ktoś, kto nie chciałby wypuszczać ją ze swojego łóżka, ktoś, kto potrafił ją o tym przekonać i jednocześnie sprawić, żeby sama z tego łóżka nie chciała uciekać. Biorąc pod uwagę, jak istotny wydawał się seks i jak normalne było to dla otoczenia, Camille mogła skreślić to z listy rzeczy, przez które mogła odstawać od otoczenia. Może było to śmieszne, ale sprawiało jej to przyjemność i dawało pewnego rodzaju ulgę, mieć o jedną taką rzecz mniej z głowy.
Co jednak ważniejsze, Camille dzisiaj czuła się nie tylko pożądana, ale też… aprobowana i znacząca. Nie, żeby łatwo dała się przekonać do tego pierwszego, przecież miała jeszcze mnóstwo wątpliwości nawet po tej pierwszej w nocy biurze, jednak w porównaniu do reszty, nie było to stosunkowo trudne, przekonać ją. Na pewno było bardziej oczywiste i nie wymagało za wielu domysłów. Dzisiaj czuła, że naprawdę ktoś chciałby zdjąć każdą jej maskę po kolei i zobaczyć, co się pod nimi skrywało.
Chayton powiedział to raz wprost i to nie tak, że mu nie wierzyła, czy nie ufała, ale co innego było to poczuć bez dłoni sunących po nagiej skórze i bez scałowywanych z ust oddechów.
UsuńNiby nic takiego, wybrać się do wesołego miasteczka, by pograć na automatach, ale przecież wcale nie musiał jej tam zabierać. Nie obraziłaby się ani niczym nie rozczarowała, gdyby uznał, że to średni pomysł, nie warty jego czasu i pojechaliby od razu do niego. Bycie pożądaną, i to w taki sposób, w jaki pożądał ją on, to było dla Camille i tak bardzo dużo. W jego pożądaniu nie chodziło o sam seks, a o coś… co jakby mogła dać mu tylko ona, jakby nie mógłby znaleźć tego czegoś przy kimś innym. Nawet jeśli pan Kravis umiał sprawić, że każda kobieta tak się czuła, Cam to nie przeszkadzało albo na to zwyczajnie nie wpadła, co ostatecznie i tak nie miałoby znaczenia w tym przypadku. To dla niej i tak naprawdę było dużo i nie musiał zabierać ją na automaty. W końcu powodem, przez który wspomniała o arcade roomach, było to, że brakowało jej śmiałości, by wprost powiedzieć, o czym myślała, kiedy mówiła cioci, że raczej nie wróci na noc do domu.
Ale tam pojechali, wydali mnóstwo drobniaków, które i tak jeszcze pobrzękiwały w kieszeni Chaytona, napchali się niezdrowymi przekąskami i musieli pogodzić się z porażką, że nie uratowali świata przed kosmitami. Do tego Camille spuściła ze smyczy swojego wewnętrznego nerda, rozgadując się o konsolach, grach, ich znaczeniu dla pop kultury i innych ciekawostkach, które raczej nie miały znaczenia dla biznesmena zajmującego się branżą bezpieczeństwa. Śmiała się żartowała, zaczepiała, wyklinała na głos złośliwość rzeczy martwych… I właśnie za to mu dziękowała. Za to, że skradła mu kolejnych kilka chwil, które spędzili inaczej, niż by się spodziewała.
Za kolejną zdjętą z twarzy maskę.
— Wspomniał pan kiedyś o tym — wyszeptała, na moment odciągając spojrzenie od jego twarzy, by przelotnie sprawdzić, ile jeszcze dzieli ich guzików — że jedna noc nam nie wystarczy. I bardzo nie chciałam panu przyznać racji. Nie, żeby się pan tym przejmował… — Nie spieszyła się z tymi guzikami, ale nie dlatego, że chciała testować jego cierpliwość. Nie robiła tego za często, nie rozbierała mężczyzny, z którym zamierzała spędzić noc i wydawało jej się, że była to kolejna rzecz, która ją do tej pory omijała. — Po prostu miał rację. To za mało. Co więcej… — ciągnęła, docierając do miejsca, gdzie koszula wchodziła za pasek, więc po chwili zastanowienia, poluzowała go, choć wcale nie było to potrzebne, by wydostać zza niego materiał. — Teraz sobie myślę, że każda kolejna to zawsze byłoby za mało. — Rozpięła ostatnie guziki, delikatny uśmiech błądzący po ustach nabrał zagadkowego, obiecującego wyrazu, a palce przemknęły po nagich bokach Chaytona i w górę, zsuwając koszulę z jego ramion i zatrzymały się na barkach. — Bo o to pan pytał, prawda? — spytała figlarnie, zbliżając się do jego twarzy, tak by czubkiem nosa zaczepnie trącić jego i po kilku sekundach, odsunęła się nieznacznie, by rozpiąć zamek swojej bluzy, która po chwili wylądowała obok torebki.
Camille
Billie przewróciła oczami, dochodząc do wniosku, że nawet, jeśli za bardzo pospieszyła się z tym bezpośrednim tonem i wyluzowanym sposobem wymowy, tak naprawdę po bywalcu takiego środowiska nie spodziewała się innej reakcji. Zmarszczyła nos i prychnęła cicho, nie chcąc wzbudzić w mężczyźnie wrażenia, że się z niego naigrawa, a jednocześnie nie tłumiąc tak doszczętnie własnych uczuć.
OdpowiedzUsuń– W takich miejscach występują tylko przedstawiciele tego samego gatunku – wzruszyła ramionami, oglądając przez chwilę swoje paznokcie, po czym uniosła wzrok i uśmiechnęła się łobuzersko. – Co nie znaczy, że miałam zamiar pana urazić, panie Smith.
Billie Calloway nie należała do osób, które łatwo było urazić czy obrazić, nie miała także w zwyczaju odpuszczać sobie konwersacji po tym, jak ktoś zwrócił jej uwagę na niestosowność danego zachowania. Miała duszę odkrywcy i podróżnika, przekraczanie granic fascynowało ją i bawiło; ciekawość natury ludzkiej popychała ją do robienia przeróżnych rzeczy, które dla pewnej części społeczeństwa mogły być oznaką złych manier, a dla innej po prostu czystego chamstwa.
Teatralnie wyciągnęła rękę, przedstawiając się:
– Mam na imię Billie. Możemy już przejść na ty?
Potrząsnęła głową, wprawiając w ruch swoje różowe włosy i uśmiechnęła się do mężczyzny niewinnie, pozwalając, by w jej oczach zamigotała odrobina rozbawienia, jak brokat, który przemienia coś zwyczajnego w coś ładniejszego.
Zmarszczyła brwi, patrząc na bilecik, który przed nią położył, analizując, co to właściwie miało znaczyć, po czym zerwała się z miejsca i wyszła za nim. Nie była pewna, jak zareagować – lekką nutą wdzięczności, grzecznym podziękowaniem, czy może oburzyć się, że jeszcze stać mnie na drinka, dziękuję bardzo? Złapała pierwszą lepszą marynarkę z wieszaka (okazała się być znacznie za duża, ale przynajmniej jej właściciel używał przyjemnych perfum) i wkroczyła w plątaninę szarych nowojorskich ulic, zanurzonych w chłodnym, wilgotnym mroku.
– Hej! – zawołała za nim, podbiegając kawałek, by go dogonić. Jej szpilki rytmicznie stukały o chodnik. Uniosła ręce w obronnym geście. – Myślisz, że to w dobrym tonie, puszczać niewinną dziewczynę samą na imprezę? Zwłaszcza… – obrzuciła budynek uważnym spojrzeniem – w takim lokalu? A jeżeli jestem alkoholiczką i właśnie poczęstowałeś mnie biletem do piekła? Pójdę do baru, wypiję, moja wątroba tego nie wytrzyma i umrę, a wtedy moi rodzice, moi znajomi, oni wszyscy domyślą się, jak, gdzie, z kim, bo, jak mówiłam… – urwała na chwilę, wymachując przed mężczyzną talonem na darmowe szoty – … w takich miejscach występują tylko przedstawiciele tego samego gatunku.
Podeszła bliżej, uśmiechając się nieco drapieżnie i stukając obcasami, a kiedy się odezwała, jej głos był cichszy od szeptu:
– Co oznacza, że dla nich nie ma nieznajomych, panie Smith – powiedziała, wyciągając w jego stronę ramię. – A zatem czy pozwoli pan się zaprosić na kolejkę darmowych szotów, żeby moja wątroba umierała w przyjemniejszym towarzystwie, niż jakiś łysiejący barman?
Billie-wybacz-nie-umiem-robić-takich-długich-odpisów-Calloway
Perché, Camille?
OdpowiedzUsuńRoześmiała się cicho, odchylając lekko głowę, gdy wargi Chaytona znalazły się przy jej szyi. Uniosła ręce i przyciągnęła go do siebie bardziej, wplatając palce w jego włosy. Nie chciała, żeby przestawał ani żeby się na razie odsuwał. I tak potrzebowała chwili, żeby mu odpowiedzieć, a od niego biło przyjemne ciepło. Jego oddech był ciepły, dłonie obejmujące talię też i choć nie była zmarznięta ani w ogóle nie było jej teraz zimno, chciała tego ciepła więcej i nie miała większych oporów, by sobie po nie sięgnąć, skoro dosłownie miała je na wyciągnięcie ręki.
Westchnęła, zdając sobie sprawę z tego, że zna odpowiedź, ale nie jest w stanie ubrać ją w odpowiednie słowa, które by zrozumiał. To nie zaliczało się do spraw, o których umiała mówić po angielsku i nie był to dobry znak. Jednak nie był to też moment, w którym Camille uważałaby to za istotne.
— Ti desidero così tanto… — wymruczała mimowolnie, rozproszona delikatnymi pieszczotami, którymi obsypywał jej szyję i ramię. — Io ho bisogno di te... Ho bisogno che tu sia mio. Anche se è solo per un istante... Io solo... voglio... avere bisogno… — Pod koniec znów się roześmiała, samej sobie nie dowierzając, że powiedziała to wszystko na głos i to tak wytęsknionym tonem. Choć „na głos” to stwierdzenie trochę nad wyraz, bo mówiła cichutko, nie przywiązując uwagi do tego, by słowa były wyraźne i czytelne.
Cofnęła się o pół kroku, zabierając Chaytonowi dostęp do swojej szyi, ale tylko po to, żeby podniósł na nią spojrzenie. Jakby chciała sprawdzić, czy w jego oczach dało się znaleźć choć cień zrozumienia tego, co powiedziała. I nawet jeśli nic takiego nie dostrzegła, a nawet mogło się wydawać, że to spojrzenie było wręcz pytające, to i tak nie chciała ryzykować, by się nad tym zastanawiał i dochodził znaczenia jej słów. Miał okropnie dobrą pamięć i kto wie, co takiego przechwyciły kiedyś jego uszy.
Nabrała więcej powietrza, przyciągając go na powrót do siebie, ale tym razem złączyła ich usta w pocałunku. Zachłannym i słodkim pocałunku, na który miała ochotę już windzie. Albo nawet jeszcze wcześniej, bo od wczorajszego wieczoru nie było godziny, w której nie pomyślałaby chociaż raz o tym, jak dobrze było znów móc go całować. Jaką ulgę przyniosła świadomość, że jemu też ani trochę nie podobały się ostatnie tygodnie, w trakcie których nawet ze sobą nie rozmawiali.
Jak wiele niedopowiedzeń byłby skłonny jej wybaczyć za takie pocałunki?
— Chodzi o środowisko — rzuciła po dłuższej chwili, między jednym pocałunkiem a drugim, nie mogąc najwyraźniej zostawić pytania bez odpowiedzi, nawet jeśli już jakąś przed chwilą udzieliła. — Wspólny prysznic to mniejsze zużycie wody. Spanie we dwójkę zmniejsza też zapotrzebowanie na ogrzewanie — ciągnęła dalej, starając się nie parsknąć śmiechem, bo oczywiście żartowała i się z nim droczyła. — Jest mnóstwo powodów, dlaczego mogłabym chcieć teraz z panem spędzać czas. Ale chodzi głównie o środowisko — zapewniła, kiwając dodatkowo głową, jakby takie argumenty potrzebowały dodatkowej walidacji. Popatrzyła mu z rozbawieniem w oczy, muskając jeszcze delikatnie jego dolną wargę i pociągnęła go mocniej, by wszedł do końca na piętro, a sama cofnęła się bardziej aż do najbliższej ściany, z którą zetknęły się jej plecy.
Kolejne pocałunki, niespokojne i coraz bardziej niecierpliwe, choć nikt nie próbował nikogo poganiać. Mieli mnóstwo czasu. Co prawda ciągle za mało, ale relatywnie odpowiednio dużo. Nie odrywając się od ust Chaytona, zdjęła swoje buty, zsuwając je pięta o piętę, co nie było takie łatwe, kiedy starała się jednocześnie stać na palcach, bo wraz ze zmianą położenia, wrócili do zwyczajowej różnicy poziomów między nimi.
UsuńI kolejna krótka przerwa na oddech, której towarzyszyły roziskrzone spojrzenia. Kolejne psotne uśmiechy i niewidzialne ścieżki wytyczone przez błądzące po napiętych mięśniach palce. Kolejna część garderoby lądująca na ziemi, tym razem w postaci dżinsów Camille, które z siebie zdjęła. Wyplątała nogi z nogawek, stopą odsuwając spodnie gdzieś na bok i nie potrzebując już tej dodatkowej przestrzeni, przylgnęła na powrót do pana Kravisa i wróciła do rozkosznych, wytęsknionych pocałunków.
Camille
Zdecydowanie wolała dbać o środowisko, niż roztkliwiać się nad czymś, czego wyjaśnianie zapewne wprawiłoby ją w zakłopotanie. Szukanie odpowiednich słów z jednoczesnym analizowaniem, co tak naprawdę kryło się za jej własnymi myślami i uczuciami, byłoby dotkliwie czasochłonne i to było bardziej niż pewne, że Camille próbowałaby się ze wszystkiego wykręcić, za nim w ogóle znalazłaby się w połowie swoich wyjaśnień. Jeśli więc chcieli kontynuować to, co robili, lepiej było zostać przy trosce o środowisko, nawet jeśli oboje wiedzieli, że to w gruncie rzeczy jej mały wykręt ubrany w żart.
OdpowiedzUsuńPoza tym czy nie lepiej było po prostu nacieszyć się tą chwilą bez wgłębiania się we wszystkie możliwe szczegóły? Nie musieli się przejmować czasem, miejscem ani innymi osobami, mieli tak właściwie pełną swobodę, której nie ograniczały już nawet żadne wewnętrzne rozterki i dylematy. Camille tu była i przede wszystkim chciała być. Otwarcie i szczerze tego pragnęła, i nie można powiedzieć, że był to jakiś przypadek czy decyzja podjęta za kurtyną nowych, upajających doznań. Była tu, bo właśnie wiedziała, do czego może to prowadzić i w jakim położeniu mogli się przez to znaleźć.
To nie była okazja przypadkowa, a taka, którą stworzyli sobie sami. Bo chcieli i chcieli coraz bardziej.
Zamruczała z aprobatą w jego usta, kiedy ją podniósł. Uwielbiała to, uwielbiała, kiedy ją trzymał i świat znikał spod jej stóp. Kiedy mogła zacisnąć nogi wokół jego sylwetki, mieć go tak blisko i tylko dla siebie. Objąć za szyję, palcami odchylić brodę, by zyskać lepszy dostęp do ust i obsypywać go pocałunkami. Nic Chaytonowi nie ułatwiała, nieważne, że szedł z nią na rękach, nie chciała przestawać, nawet jeśli mieliby dojść do tej łazienki za godzinę. Nie chciała sobie dziś niczego odmawiać, nie po tym, jak trzymali się od siebie z daleka przez te głupie zdjęcia, które trafiły do sieci, ani tym bardziej po dzisiejszym wieczorze w arcade roomie. Jakby dotarło do niej, że naprawdę niczego odmawiać sobie nie musi, nie przy nim, że mogła czerpać i jednocześnie dawać całymi garściami, jeśli miała na to ochotę.
Pomogła mu z zegarkiem, nie zastanawiając się nawet, czy był sens go ściągać i czy było to konieczne. Zajęłoby to za dużo czasu, za wiele oddechów mogliby w tym czasie zaczerpnąć. Wykorzystała tylko ten moment jeszcze do tego, by ściągnąć z siebie top, zrzucając go gdzieś po drodze, chyba zaraz przed drzwiami do łazienki.
Nim znów dotknęła podłogi, pocałowała Chaytona jeszcze raz, trochę spokojniej, przeciągając ten moment, jakby w obawie, że następna okazja nie nadarzy się szybko, że jak tylko odsuną się teraz od siebie, coś się wydarzy, coś okropnego, co znów odłożyłoby ich bliskość w czasie. Później zdążyła rozpiąć stanik, zsunąć ramiączka i pozwolić mu spaść na kafelkowaną podłogę. Z dolną częścią bielizny jakoś nie wyszło, bo palce w międzyczasie jeszcze kontrolnie sprawdzały obecność łańcuszka, upewniając się, że jest na swoim miejscu wraz z krzyżykiem.
Krzyknęła cicho w szoku, kiedy na ciało spadły zimne krople wody. Odruchowo przylgnęła do Chaytona, chcąc uciec od nieprzyjemnego chłodu, nie mając czasu na to, by domyślić się, że to tylko chwila i nie ma co panikować. Camille nie cierpiała zimna do takiego stopnia, że nawet w takich momentach od razu podejmowała kroki, by to zimno jak najszybciej zniwelować.
Wtulić się w duże, ciepłe męskie ciało ozdobione tatuażami i pachnące bezpieczeństwem. Zniknąć w silnych ramionach, które bez problemu mogły ją podnieść, zamknąć w swoich objęciach i nie wypuszczać, jeśli tylko tego nie zechce.
Odetchnęła z ulgą, nim zdała sobie sprawę z tego, że to przyjemne ciepło nie jest wynikiem tylko tego, że postanowiła wtulić w pana Kravisa zupełnie tak mocno, jakby już nigdy nie miała się odsunąć. Za nim jeszcze podciągnął jej podbródek, by zająć uwagę i wargi pocałunkami. Była bezpieczna, nie pozwoliłby jej marznąć, na pewno nie. Nie pozwoliłby jej nawet myśleć, że mogłoby być inaczej. Czuła to w każdej pieszczocie, każdym muśnięciu ust i dotyku, którym zwiedzał na nowo jej ciało. Pożądał i pragnął, wypuszczał samokontrolę z rąk, odważyłaby się nawet stwierdzić, że opuszczały go zmysły, ale jednocześnie robił wszystko, by trzymali w tym szaleństwie wspólne tempo, by naprawdę przeżywali to razem z taką samą intensywnością.
UsuńI dziś Camille nadrabiała swoim pragnieniem i pożądaniem każdą poprzednią chwilę wahania i wątpliwości, z którymi tak cierpliwie musiał sobie radzić, za nim w końcu odważyła się cokolwiek wytłumaczyć, do czegokolwiek przyznać. Chciała oddać mu za każde nieporozumienie, które wynikło, bo się czegoś obawiała, bo bała się mu zaufać, stokroć więcej przyjemności, więcej siebie, tyle ile tylko by zechciał.
Przesunęła jego dłonie po mokrej skórze nieco w górę, by zahaczyć jego kciukami o brzeg swoich majtek i dać mu do zrozumienia, że nie są tu wcale potrzebne. Zaraz sama sięgnęła między ich ciała, by pozbyć się jego bokserek i przy okazji uśmiechnęła się, rozbawiona myślą, że to spory postęp, skoro dzisiaj od wody ucierpiała tylko bielizna. W porównaniu do ich pierwszego wspólnego prysznica, był to znaczący progres ku lepszemu. Nie wspomniała jednak o tym na głos, pewnie nawet nie musiała.
— A pan ma dzisiaj jakieś życzenia, panie Kravis? — spytała, podciągając się na palcach i przygryzła delikatnie jego dolną wargę. Jednocześnie z jej ust wyrwał się rozkoszny jęk, kiedy poczuła przy swoim podbrzuszu, jak bardzo był podniecony i pod wpływem impulsu zacisnęła palce na jego przedramionach. Oczy miała zamknięte ze względu na wodę oblewającą ich z deszczownicy, ale na wargach, jeśli go nie całowała, błąkał się kuszący uśmiech. Dzisiaj spełnili jedno jej życzenie, więc czy nie byłoby sprawiedliwie spełnić życzenie Chaytona?
Camille
Poczuła, jakby coś owinęło się ciasno wokół jej płuc, uniemożliwiając pełny oddech. W pierwszej chwili pomyślała, że to przez to, że ją obrócił i zaraz do siebie przyciągnął, zamykając w mocnych objęciach. Zrobił to trochę nagle i dała się po prostu zaskoczyć, a efekty nieco się przeciągały, idąc śladem niestrudzonych dłoni, którymi zaznaczał swoją obecność na jej ciele. To miało przecież dużo sensu, więcej niż to nieoczekiwane wyznanie, w którym Chayton przemycił jeszcze interesującą obietnicę.
OdpowiedzUsuńMusiała jednak prędko przypomnieć sobie, jak oddychać. Czuła doskonale, jakie ścieżki obierały jego palce i wiedziała, czego mogła się spodziewać i że zaraz o oddech będzie jeszcze trudniej. I udało jej się nabrać powietrza, które jednak przytrzymała dłużej w lekkim wyczekiwaniu. Odetchnęła, odchylając głowę i opierając ją o bark za sobą. Zaraz potem z jej ust wydobył się pojedynczy jęk, plecy wygięły się w lekki łuk, ale zaraz znowu przyległy do torsu za nimi, przyciągnięte stanowczo przez ramię Chaytona.
Pomyślała sobie zupełnie bezwstydnie, że w taki sposób mógłby wziąć sobie wszystko, nawet jeśli miałoby to być coś, o czym sama nie miałaby wcześniej pojęcia. Jeśli naprawdę była dzisiaj jego jedynym życzeniem, to chciała, żeby z niej tak czerpał bez końca. I nawet przemknęła przez jej świadomość ulotna myśl, że może na te kilka chwil, jego poczucie szczęścia nabierze bliżej nieokreślonej prostoty i nie będzie musiał się starać być szczęśliwym, a po prostu będzie. Tak, to byłoby miłe, móc go jakoś uszczęśliwić…
Znów musiał ją przytrzymać, bo kiedy pieszczoty nabrały więcej intensywności, wbrew logice próbowało przed nimi uciec, prężąc się i napinając lekko. Nie łatwo było zapanować nad tymi odruchami, to się po prostu działo, prowokowane przez mnóstwo bodźców, z którymi musiały mierzyć się zmysły. Do tego Camille była wyjątkowo spragniona tych pieszczot i bliskości, jeszcze bardziej niż wcześniej, bo teraz miała już całkiem dobre pojęcie, z czym się to wiązało i wiedziała, czego chciała.
Chciała trochę więcej. Trochę mocniej. Jeszcze trochę dłużej. Czuła, co się z nim działo, jak naprężał się i nacierał na jej pośladki, ale chciała jeszcze tylko przez chwilkę potrwać właśnie tak jak teraz.
Jedna jej ręka powędrowała w ślad za tą, która obejmowała jej kobiecość. Otoczyła palcami nadgarstek Chaytona, chcąc go nakierować bardziej do swojego wnętrza, zachęcić to intensywniejszych pieszczot. Wargi rozchyliły się, oddech raptownie przyspieszył wraz z przyjętą sugestią, Camille zacisnęła palce na jego ręce mocniej, w mimowolnej, bezgłośnej prośbie, by nie przerywał. Jeszcze nie. Drugą ręką złapała się jego przedramienia, którym otaczał jej sylwetkę, by mu przypadkiem gdzieś nie uciekła i obróciła lekko głowę w jego stronę, przesuwając czubkiem nosa po szorstkim policzku.
Vedi cosa mi stai facendo…?
Puściła nadgarstek Chaytona i uniosła rękę do jego twarzy, przyciągając go do swoich ust. Złożyła na jego wargach czuły pocałunek, wymieszany z ciepłymi kroplami wody, która cały czas ich obmywała i sprawiała, że wnętrze kabiny napełniało się powoli parą. Rozchyliła lekko powieki i posłała mu uroczy uśmiech, któremu towarzyszyło rozbrajające spojrzenie, nieświadomej swojej czaru uwodzicielki. Bardzo wdzięcznej uwodzicielki, która próbowała zdecydować, czym jeszcze zawrócić mu w głowie. I sprawiała wrażenie, jakby naprawdę miała w czym wybierać.
— Zapomniałam o czymś wspomnieć — wymruczała po chwili z niespokojnym oddechem, robiąc kroczek do przodu, by nieznacznie zwiększyć między nimi przestrzeń, ale nie przerywała kontaktu wzrokowego na tyle, na ile to było możliwe w obecnym ułożeniu. Przygryzła figlarnie dolną wargę, czując jak wzbiera się w niej trochę nieśmiałości, jak policzki nabierają rumieńców, ale nie zrezygnowała ze swoich zamiarów. Sięgnęła ręką między nich, najpierw delikatnie przesuwając opuszkami po całej długości Chaytona. Pochyliła się w stronę ściany, wyginając plecy w łuk i uniosła biodra pod odpowiednim kątem, tak żeby nie miał problemu, by zaraz znaleźć się w jej wnętrzu. Naparła na jego członka palcami w dół, czując najpierw, jak jedynie otarł się chwilowo o wilgotne wejście, więc pochyliła się bardziej, opierając się drugą ręką o ścianę i nakierowała go na siebie jeszcze raz. Tym razem już w nią wszedł, gładko, bo była okropnie podniecona i wilgotna, ale i tak potrzebowała chwili, bo zapomniała, że w tej pozycji czuła to wszystko inaczej. — Po ostatnim razie — jęknęła upojnie, dociskając się powoli pośladkami do bioder Chaytona — zaczęłam brać tabletki. Gdyby… gdyby… — Nie mogła dokończyć i ciężko było stwierdzić, czy była to kwestia lekkiego speszenia, że tak bardzo do serca wzięła sobie jego słowa, które wyszeptał w jej szyję w trakcie wyjazdu integracyjnego, czy po prostu nie mogła sklecić żadnego sensownego zdania z innych powodów.
UsuńCamille
Nie miała żadnych powodów, by go okłamywać w tej kwestii i nie sądziła nawet, że jej słowo mogłoby nie wystarczyć. Po wyjeździe integracyjnym trochę o tym myślała, zdążyła sobie nawet porządnie nawrzucać za to, co wtedy mówiła, za taką idiotyczną bezmyślność i ostatecznie doszła do wniosku, że powinna zdecydować się na to wcześniej. Albo to, albo prezerwatywy, ale te nie były specjalnie dyskretne, a po tabletki sięgały nawet kobiety, które nie miały zamiary uprawiać seksu. Tak było prościej i wygodniej, nawet jeśli miało to jednocześnie oznaczać, że Camille w pewien sposób założyła też, że takie nie przystające im sytuacje mogą się jeszcze zdarzyć.
OdpowiedzUsuńNiczego sobie nie obiecywali, na nic się za bardzo nie umawiali, nie licząc tego wygodnie niekonkretnego powrotu do normalności, o którym rozmawiali poprzedniego wieczoru. Ale wcześniej też niczego nie ustalali ani nie planowali, a jednak pewne rzeczy i tak się działy. I kiedy wracała do tych chwil już po czasie, mając też zupełnie inną perspektywę, ganiła samą siebie, że tak późno zdecydowała się na tabletki. Aczkolwiek istniała też szansa, że nie pomyślałaby o tym, gdyby Chayton nie zdradził się z tym małym pragnieniem. I że wierzyła w jego zapewnienie, że jeśli nie wtedy, to później.
Następnym razem. Na który okrutnie długo oboje się wyczekali.
Ani przez chwilę nie pomyślała i nie poczuła się, jakby był samolubny. Nigdy się tak przy nim nie czuła, przez co inaczej też zaczęła patrzeć na swoje poprzednie doświadczenia z innymi facetami, o których nie mogłaby powiedzieć tego samego. Była to może też trochę jej wina, może to była już zupełnie inna kwestia, jakieś totalne niedopasowanie… Chayton zdecydowanie nie był samolubny, był pożądliwy i chciał jednej, konkretnej rzeczy, o czym nie pozwalał jej zapomnieć nawet na moment. Nie chciał się po prostu pieprzyć. Chciał się pieprzyć z nią.
Zaskoczył ją, tylko tyle. Nie spodziewała się i może nie była specjalnie przygotowana na te wszystkie niestrudzone, mocne pchnięcia i uderzenia bioder, które wytrącały ją całą z równowagi. Tak dosłownie, bo nie trzeba było długo czekać, by kolana zaczęły się pod nią uginać, a stopy co rusz szukały podłogi na nowo. I w przenośni też, bo w pewnym momencie po prostu straciła kontakt z rzeczywistością, pochłonięta tą całą nagłą zachłannością i jego potrzebą, by zaspokoić swój głód, spuścić żądzę. Wziąć sobie dokładnie to, czego chciał. Ale nawet gdyby ją uprzedził, Camille, będę cię teraz pieprzył, to też nie byłaby w stanie na cokolwiek się przygotować. Tak samo przestałaby panować nad ciałem, nad oddechem, nad urywanymi krzykami.
Ta specyficzna bezradność była niewiarygodnie upajająca. Błądząca między rozbitą świadomością myśl, że naprawdę mógłby z nią zrobić wszystko, na co tylko miałby ochotę, była pociągającą, nęciła jak pierwszy raz skosztowany narkotyk… Zaskakiwała, bo Camille nienawidziła czuć się bezradną, ale kiedy ją tak przytrzymywał dla siebie, wypełniając jej wnętrze całym sobą, nie było to okropne, nie było to coś, przed czym chciałaby uciekać. Zdecydowanie chętniej brnęłaby w to dalej.
Bardziej. Głębiej. Mocniej.
Di più.
Odetchnęła głęboko, mimowolnie, bo nie dotarło do niej jeszcze, że pan Kravis przerwał. Płuca domagały się tlenu, o który i tak było trudno, ale nie dane było im jeszcze nacieszyć pełną swobodą. Słodko otumaniona, Camille rozpłynęła się jeszcze bardziej przez ten delikatny pocałunek. Ledwo stała na nogach, ledwo mogła oddychać po tych staraniach, by przyjąć każde gwałtowne pchnięcie bioder i nie stracić równowagi, by nie uciec przed palcami zaciskającymi się na jej pośladkach, na których zostały rozgrzane ślady, a teraz całował ją tak, jakby wiedział, że nic z tego nie było dla niej łatwe. Cholernie przyjemne, ale spychające za granicę wytrzymałości, której Camille nie miała przecież za wiele, ale przez takie pocałunki nie zdążyłaby nawet tego pożałować.
Usiadła, układając dłonie na brzegach, na wszelki wypadek, jakby i na to potrzebowała jeszcze dodatkowego wsparcia. Przelotnie, zamglonymi oczami popatrzyła na Chaytona. Spomiędzy warg uciekł jej głośniejszy jęk, gdy znów w nią wszedł i mimowolnie uniosła jedną rękę, by złapać się jego barku, spodziewając się tego gwałtowniejszego tempa. Nic takiego jednak nie nastąpiło, za to przyszły dreszcze wywołane drażniącym ucho szeptem i pocałunkami, którymi obsypywał jej szyję.
Usuń— Jeszcze — poprosiła cichutko, obejmując go drugą ręką i przyciągając za kark bardziej do siebie. — Jeszcze — powtórzyła, oplatając go nogami i wtuliła twarz w jego ramię, tak żeby nie ograniczać mu do siebie dostępu, żeby dalej swobodnie mógł się w niej poruszać, ale żeby też nacieszyć się teraz ich bliskością inaczej, czulej i delikatniej. Chciałaby jednak, żeby dalej coś do niej szeptał, żeby mówił jej te wszystkie miłe rzeczy, które o niej myślał, kiedy w niej był i miał ją całą dla siebie.
A gdy już odetchnęła i nabrała na nowo trochę sił, rozkoszując się całą tą czułością, odnalazła jego usta, którymi tak ją rozpieszczał i zaczęła go całować. Najpierw delikatnie, wypuszczając w międzyczasie głośniejsze westchnięcia, które na nowo przeistaczały się w jęki, wraz z rosnącą żarliwością pocałunków. Nogi zaczęły jej lekko drżeć od ciągłego napięcia, w jakim było jej ciało. Paznokcie wbijały się ramiona i kark Chaytona. Oddech znów stawał się raptowny i urywany, czując zbliżający się szczyt. Zachęcała go całą sobą, by nieco przyspieszył, bo jakaś jej wewnętrzna cząstka już się niecierpliwiła. Wreszcie została dopuszczona do głosu i domagała się, by całe to nagromadzone napięcie rozlało się po ciele, przynosząc upragnioną ulgę. I gdy w końcu nadszedł to moment, plecy Camille wygięły się w lekki łuk, wypychając nieco biodra do przodu, jej objęcia zacisnęły się bardziej wokół szyi Chaytona, a z ust wydostał się rozkoszny okrzyk, który szybko zdusiło gwałtowne wciąganie i wypuszczanie oddechów.
Camille Russo
Wdech. Wydech.
OdpowiedzUsuńMoja.
Tak właśnie powiedział. Że była jego i że to uwielbiał. Nie przez cały czas, nie na zawsze, ale były takie chwile i je uwielbiał. Te słowa zasiały pokusę, by znaleźć sposób na pozbycie się tego gdy, zamienić je na coś innego, najlepiej na jakieś że. Żeby uwielbiał tak po prostu i żeby była jego tak po prostu. Małe ziarenko, zaraz przysypane warstewką świeżej ziemi, lekko podlane i zostawione w kształtującej się dopiero atmosferze, po której ciężko było przewidzieć nadchodzącą pogodę.
Wdech. Wydech.
Nie mogła opanować oddechu, który teraz palił ją od środka. Piersi i brzuch unosiły się i opadały szybko, zaburzając trajektorię wody spływającej po miękkich krzywiznach. Nogi cały czas jej drżały i mimo chęci, nie mogła ich opuścić – czuła, że nie ma siły utrzymywać ich w tej pozycji, ale ciało zwyczajnie odmawiało posłuszeństwa i to w bezzasadny sposób. O tym, żeby przestać wbijać paznokcie w skórę Chaytona, musiała najpierw pomyśleć, bo zabrakło jakiegoś naturalnego odruchu, który zrobiłby to bez udziału jej świadomości.
Moja.
Dłonie też jej lekko drżały, nie tak bardzo jak nogi, ale na tyle, żeby poruszała nimi trochę niepewnie, jakby to wcale nie były jej własne dłonie, z którymi miała do czynienia przez całe swoje życie, tylko jakieś nowe, obce, które mogły polegać jedynie na instynkcie. Drobnymi ruchami zaczęła gładzić Chaytona po szyi i karku, rozbijając uderzające w jego plecy krople wody. Wtulona w jego ramię, obróciła nieznacznie głowę, by wargami delikatnie musnąć miejsce za uchem. Czuła jego oddech na obojczyku, czuła jak sam starał się uspokoić i chyba chciała dać mu do zrozumienia, że nie musiał spieszyć. Camille również musiała się jakoś ustabilizować, ale jak narazie większość jej mięśni wraz z płucami i sercem odmawiały współpracy. Ale za to do jej świadomości powolutku wkraczał błogi spokój, umysł się rozjaśniał i zaczął przyswajać to, co się właśnie działo.
Stęknęła słabo, gdy z niej wychodził i momentalnie poczuła specyficzną ulgę, ale też niezbyt satysfakcjonującą pustkę. Po stęknięciu pojawił się niezdecydowany pomruk, oznaka zrezygnowania, że jeśli inaczej się nie da, to niech będzie. Ale tylko dlatego, że nie ma innego wyjścia. Szybko jednak o tym zapomniała, pozwalając odciągnąć swoją uwagę delikatnym pocałunkiem, po którym złożyła jeszcze kilka drobnych muśnięć na dolnej wardze pana Kravisa. Następnie oparła swoje czoło o jego, cały czas gładząc palcami jego szyję i kark. Był bajecznie rozgrzany i miała niesamowitą ochotę się do niego przytulić.
Po kolejnych kilku chwilach, w trakcie których tętno zaczęło się już uspokajać, czego nie mogła powiedzieć jeszcze o oddechu, otworzyła oczy, natrafiając od razu na wzrok Chaytona. Zaśmiała się bezgłośnie, odrobinę zakłopotana faktem, że ten moment trwania w bezruchu i dochodzenia do siebie był zaskakująco długi i jak na razie nic nie wskazywało na to, by miał się szybko skończyć. W brązowych oczach, otoczonych teraz rozmazanymi smużkami tuszu do rzęs, skakały jednak wesołe iskierki rozbawienia.
— Nie mogę opuścić nóg — wyznała cicho, jakby chciała się z czegoś wytłumaczyć, czegoś zabawnego i dosyć zwariowanego, w co ciężko byłoby uwierzyć na słowo. — Nie czuję, jakbym mogła to zrobić — dodała dla jasności, gdyby chciał poznać trochę więcej konkretów.
O tym, że drżała, wspominać raczej nie musiała. Było to widać gołym okiem, jak jej uda mimowolnie podrygiwały w krótkich odstępach czasu i nie pozwalały całym nogom spocząć. Camille się nie skarżyła, bardziej stwierdzała pocieszny fakt i ewentualnie chciała wyprzedzić swoje wyjaśnienia, gdyby zastanawiał się, dlaczego w pewnym sensie nie chce go wypuścić, nie rozluźniając splotu w okół jego bioder. A przynajmniej tak jej się wydawało, bo tak naprawdę nie była w stanie teraz stwierdzić, czy rzeczywiście było w tym tyle siły, ile pamiętała sprzed kilku minut, kiedy za żadne skarby nie chciałaby Chaytona wypuścić.
W gruncie rzeczy, gdyby postanowił ją za te nogi złapać i je rozsunąć, nie miałby z tym problemu. Nie była teraz w stanie stawić żadnego oporu, bo nad tym nie panowała, ale nie były to silne skurcze. Camille jednak o tym nie wiedziała, bo nigdy coś takiego jej się nie przytrafiło. Znała ból przemęczonych mięśni, które odmawiały posłuszeństwa, ale takie momenty były nieprzyjemne i frustrujące, a teraz odczuwała to bardziej jako dziwne łaskotki, które brały się spod skóry, skądś ze środka. Nie było to więc nic irytującego, tylko po prostu niespodziewanego i nowego. W dodatku otoczka też nie miała wad – Camille mogła sobie jeszcze tak posiedzieć w ciepłej, zaparowanej kabinie prysznicowej, otoczona z obu stron kolumnami w postaci rąk pana Kravisa i z jego ustami zaraz przy jej własnych. Jedyny problem był taki, że na dłuższą metę przeszkadzała jej wbijająca się w pośladki krawędź siedziska, ale to dopiero zaczęła zauważać teraz i jak na razie było to jeszcze znośne.
Usuń— Jeszcze — zamruczała, przymykając z powrotem oczy i nie czekając, pocałowała go leniwie, ale z pewną zadziornością, za którą kryła się kolejna niewypowiedziana obietnica. Camille pocałunkami potrafiła obiecywać zaspokojenie najskrytszych pragnień i takie obietnice zaczęła mu już składać, całując go nieświadomie pierwszy raz. Później już tylko te obietnice spełniała, składając kolejne i kolejne, nie wiedząc zupełnie, że coś takiego w ogóle ma miejsce. Jakby było to coś tak naturalnego, jak te wszystkie procesy zachodzące w organizmie, o których większość ludzi nie ma pojęcia, a bez których nie poradzi sobie żadne ciało. — To mi się nigdy nie znudzi — wymruczała, unosząc usta w wesołym uśmiechu i przesunęła jedną dłoń z jego karku na policzek, gładząc go lekko w ciepłym, czułym geście.
Camille
Obejmując Chaytona cały czas za szyję, podciągnęła się do pozycji stojącej, kiedy sam się prostował. Zadziała tutaj też grawitacja, bo bez oparcia w postaci jego bioder, jej nogi same nieco opadły, a chwilę potem dopasowały się do ruchów reszty ciała. Stanęła trochę niepewnie, dalej czując to łaskoczące drżenie na udach i pod skórą, ale nie przejmowała się tym za bardzo. Zaraz przed sobą miała idealne oparcie, w które wtuliła się od razu, ukrywając jednodocześnie twarz przed wodą z deszczownicy. Zgarnęła jeszcze mokre włosy do przodu na jedno ramię, czując na plecach dotyk dłoni pana Kravisa i trzymając butelkę z żelem, objęła go w pasie, żeby móc się dalej do niego przytulać i nie martwić swoją równowagą.
OdpowiedzUsuńSkupiała się na jego dłoniach, na tym jak przesuwały się niespiesznie po jej plecach, rozprowadzając po skórze żel, którego zapach zaczął powoli wypełniać przestrzeń dookoła. To było odprężające i pomagało uspokoić oddech, który już nie ciążył i palił płuc. Łatwo było też sobie nie przypominać o wielu sprawach, które lubiły do nich wracać, kiedy ciała strząsały z siebie dreszcze ekstazy. Łatwo było po prostu w dalszym ciągu nie myśleć, że dookoła jest coś więcej niż obecność tej drugiej osoby emanującej ciepłą aurą bezpieczeństwa. Poza tym Camille się to zwyczajnie podobało, ta cała uwaga, którą jej poświęcał, adorując każdy centymetr jej ciała, do którego miał dostęp w danym momencie. To nie był pierwszy raz, nie był też zapewne ostatni, kiedy z miłym zaskoczeniem będzie sobie uświadamiać, jakie to wszystko potrafiło być przyjemne, wbrew temu, co sobie myślała wcześniej w związku z seksem i całą otoczką wokół. Tudzież jej brakiem.
Nie była w stanie określić, jak długo sobie tak po prostu stała wtulając się w Chaytona i rozkoszując się wszechobecnym gorącem i dotykiem. Może to było kilka minut albo kilkanaście, naprawdę nie wiedziała, bo się nawet nie przejmowała upływem czasu. Jedynie z tyłu głowy świeciła jej myśl, że zaraz, za chwilkę wyleje sobie na dłoń trochę tego żelu, który trzymała i też zacznie niespiesznie rozprowadzać go po ciele, od którego nie chciała się odsuwać za żadne skarby. Pamiętała o tym, nawet jeśli mogło wydawać się, że całkowicie odpłynęła. Chciała się za to zabrać, ale nie od razu, żeby móc się nacieszyć wszystkim po kolei. W końcu nigdzie im się nie spieszyło, przynajmniej nie dziś.
Wzdrygnęła się, unosząc na palcach i ściągając ze sobą łopatki, kiedy zostawił na jej szyi ten pojedynczy całus, który wywołał u niej nagły dreszcz. Cały czas ją dotykał, przylegała do niego tak bardzo, jak tylko było to możliwe i jej świadomość nie ignorowała tego, że w dalszym ciągu był w pewnym stopniu pobudzony, a i tak taka drobna pieszczota potrafiła wytrącić ją z równowagi. Wiedziała też, że nie skończy się na wspólnym prysznicu, sama nie chciała, żeby tak było, bo choć ogarniało ją błogie zmęczenie, nie miała jeszcze dość i nawet gdyby Chayton nie wspomniał nic o tym, co będzie później, sama spróbowałaby to jakoś zainicjować. A przynajmniej o tym myślała, bo zawsze istniała szansa, że jednak potknęłaby się o swoją nieśmiałość, którą dzisiaj i tak wystawiała wiele razy na próbę.
Odsunęła się nieznacznie, tylko na tyle, by posłać mu spojrzenie pełne wyrzutu, bo przez ten dreszcz zniknęła jej ochota na tą błogą bezczynność, którą delektowała się przez ostatnią chwilę. Jednocześnie przygryzała dolną wargę, żeby nie zdradzić się ze swoim rozbawieniem, bo przecież nie mogła być na niego zła z takiego powodu. Od niechcenia wylała trochę żelu na swoją dłoń i odstawiła buteleczkę za siebie na siedzenie.
— Mogę o coś spytać? — Przełożyła dłonie przed siebie, uważając, by nie dostała się do nich woda, która rozmyłaby płyn, nim zdążyłaby w ogóle dotknąć Chaytona. Spoglądając na niego spokojnie, powoli zaczęła rozprowadzać i pienić żel na jego skórze, zabierając się najpierw za barki i obojczyki. — To trochę prywatne i nie wiem nawet, czy o takie rzeczy się w ogóle pyta… — odparła, uśmiechając się delikatnie.
Czekając na potwierdzenie z jego strony, przesuwała palcami po jego torsie, niespiesznie i lekko, jakby z zaciekawieniem i bardziej poznawczo, niż wcześniej, kiedy to podniecenie dyktowało, jak go dotykać. Tak właściwie chyba podobały jej się każde okoliczności, w których mogła go dotykać i zastanawiać się, dlaczego to jest takie pociągające. Sprawdzać twardość mięśni, zapamiętywać wgłębienia i wypukłości, zgadywać, czy coś było zwykłym odruchem, czy akurat to była zasługa jej palców. Nawet nie wiedział, jak wdzięczna mu była za tą jego cierpliwość, która pozwalała mu za każdym znosić te wszystkie wędrówki jej dłoni po jego ciele chociaż przez kilka chwil, nim kontrolę przejmowało pożądanie…
Usuń— Jak często… czy bardziej z iloma… z iloma kobietami pan był? — zapytała, wyraźnie zakłopotana, bo zaraz też spuściła wzrok na jego klatkę piersiową, ale nie przestała błądzić dłońmi, teraz będąc już bliżej brzucha. — Tak mniej więcej. I nie chodzi mi o nic… To nic nie zmieni. Po prostu… Zastanawiałam się tak… chyba z czystej ciekawości… — W pewnym momencie Camille poczuła, że to pora się zamknąć i zacząć się modlić, że nie walnęła jakiejś okropnej wpadki tą swoją ciekawością.
Camille
Nie bała się odpowiedzi, bo z założenia patrzyła na to jak na coś neutralnego. Cokolwiek miała usłyszeć, niczego by to nie zmieniło. Chyba, że padłaby jakaś zawrotnie wysoka i konkretna liczba, bo wtedy może zaczęłaby się zastanawiać, czy nie należało się gdzieś profilaktycznie zbadać. Albo jeszcze dodatkowo zapytać go o to samo. O tym Camille pomyślałaby w pierwszej kolejności, mając z tyłu głowy zapamiętane statystki na temat powszechności chorób wenerycznych i istniało niewielkie prawdopodobieństwo, że jej rozważania wyszłyby gdzieś dalej w stronę jakiś uprzedzeń czy oceny czyjegoś postępowania.
OdpowiedzUsuńBardziej przejmowała się tym, że jej pytanie zostanie źle odebrane, bo przecież powodów można było sobie dopowiedzieć mnóstwo. Do tego dochodziła sama specyfika pytania i tego, jakich obszarów życia poruszało. Nie chciała, żeby Chayton poczuł się tym dotknięty albo oburzony, bo naprawdę nie miała nic złego na myśli ani nie próbowała forsować jego granic, żeby coś sobie udowodnić czy go sprawdzić. Nie mylił się, uważając Camille za dyskretną i łagodną, kiedy mowa była o poruszaniu osobistych tematów. Robiła to rzadko, bardzo sporadycznie, bo nigdy nie czuła się upoważniona do wnikania w czyjeś życie bardziej niż to, co można było zauważyć tak po prostu. Jej samej zależało na prywatności, nie była w końcu zbyt wylewna i większość zatrzymywała dla siebie. Oczywiście, istniał pewien margines w postaci sąsiadów i sąsiadek, kościelnych koleżanek cioci i kółeczka starszych pań, które nie kryły się zupełnie ze swoimi ploteczkami i natarczywym zainteresowaniem, kiedy ludzie zbierali się na jakieś pogaduchy w parafialnej świetlicy. Tylko to było co innego i z tym można było żyć, nawet jeśli przez większość czasu z lekka to człowieka irytowało.
Zastanawiała się nad tą kwestią, ponieważ mimowolnie porównywała zbliżenia z nim do zbliżeń z innymi, podchodząc do tego bardzo subiektywnie, co zresztą było też całkiem naturalne. Próbowała zrozumieć, skąd mogły wynikać te kosmiczne różnice zarówno w podejściu partnerów z przeszłości, jak i własnym nastawieniem. I najzwyczajniej w świecie brakowało jej danych, żeby móc w ogóle zabrać się za formułowanie tezy, o wnioskach nie wspominając, a zasób źródeł i doświadczeń miała dosyć okrojony.
Niemniej, spojrzenie mu ponownie w oczy w momencie, kiedy zakłopotanie zdążyło się wokół niej zakręcić, łatwe nie było i choć Chayton podjął pewne środki, unosząc jej podbródek, i tak próbowała z początku gdzieś swoim spojrzeniem zbłądzić. Nie opierała się jakoś bardzo, może kilka sekund. W końcu nie było przed czym uciekać, kwestia nawyku.
Jego odpowiedź skwitowała lekkim skinieniem głowy, próbując wstępnie zorientować się, co to znaczyło, że z kimś był na dłużej, a z kimś na chwilę. Nie bardzo rozumiała, co mógł mieć na myśli, bo jakoś sama chyba nigdy tego tak nie rozpatrywała. Nawet teraz mogłaby mu spokojnie wymienić nie tylko to, z iloma facetami była, ale ile razy do czegoś doszło z każdym z nich. W jej przypadku trzeba byłoby mieć naprawdę spore problemy, żeby zgubić rachubę, ale czy w którymś z tych przypadku wchodziło w grę dłużej lub krócej?
Jakoś ją nie zaskoczyło to, że nie zdążyła mu odpowiedzieć w żaden sposób, kiedy już tak właściwie zadawał właściwie pytanie. Tak, to chyba było całkiem w stylu pana Kravisa, zaczepnie ją przedrzeźnić, ale koniec końców zrobić jednak po swojemu. Może nawet by ją to rozśmieszyło, gdyby nie dotarła do niej istota jego pytania.
Przez moment można było pomyśleć, że jej spojrzenie lekko pociemniało, że na twarzy pojawiło się jakieś napięcie, że cała Camille odruchowo zapragnęła nagle odsunąć się i schować samej w sobie. Uciec, zniknąć, nigdy nie wracać. Rutynowe procedury. Instynkt. Ktoś inny mógłby po prostu z miejsca dać do zrozumienia, że nie ma ochoty poruszać tych spraw i uciąć temat, ale Cam miała w takich przypadkach dosyć drastyczne metody postępowania.
— Wcale — mruknęła w końcu, przymykając oczy i wtuliła policzek w dłoń, którą delikatnie muskał jej twarz, gdy podnosił jej podbródek. Napomniała się w duchu, że było tu przecież ciepło i bezpiecznie. — Ani razu — dodała jeszcze, jakby pierwszy przekaz nie był wystarczająco jasny i cicho westchnęła. — Tak mi się wydaje…
UsuńZerknęła na niego spod na wpółprzymkniętych powiek, jakby chciała mu powiedzieć, że to było okrutne zagranie z jego strony. Gdyby wiedziała, że wykorzysta sytuację w taki sposób, siedziałaby cicho, spokojnie rysując sobie palcami niewidzialne wzory po jego brzuchu i bokach i udawałaby, że w dalszym ciągu rozprowadza po jego skórze żel do kąpieli, który już dawno został zmyty przez wodę i pozostał po nim jedynie ładny, orzeźwiający zapach i może gdzieniegdzie trochę piany.
Okrutny. Nienasycony. Ale jednocześnie ciepły i dający poczucie bezpieczeństwa. Cierpliwy.
— Na dłużej, to znaczy z takimi, w których pan był zakochany? — Poruszyła się tak, żeby jego kciuk przesunął się na jej usta, które lekko rozchyliła, by musnąć językiem opuszkę. Zadarła nieznacznie brodę do góry, sprawiając, że kciuk swobodnie pociągnął delikatnie jej dolną wargę w dół i jednocześnie wystawiła nieco bardziej język, cały czas na niego spoglądając.
Tym razem przeszła od razu do kolejnego pytania, ale chyba nie powinien mieć jej tego za złe, skoro i tak pozostawali w temacie. Poza tym naprawdę nie rozumiała, co miał na myśli i próbowała jakoś połączyć kropki. A to, co robiła w międzyczasie, to była inna, równoległa sprawa, na którą zresztą też mógł odpowiedzieć. Równolegle, oczywiście.
Camille Russo
Kwestia randek była dosyć złożona i poruszała takie sfery, o których Camille nie lubiła rozmawiać ani nawet za bardzo o nich myśleć. Wystarczył jej fakt, że sytuacja była stabilna, nawet jeśli spokojnie mogłaby się bez tych swatów obejść. Nie miało to jednak nic wspólnego z facetami, z którymi trafiła do łóżka. O nich nawet ciotce nie wspominała, jak o żadnym chłopaku, z którym umówiła się sama. Nie było czego ukrywać, ale nie było też się czym chwalić, więc dla własnej wygody zachowywała to dla siebie, co by uniknąć niepotrzebnego zamieszania czy pytań, na które nie chciała odpowiadać. Nie musiała sobie nawet wyobrażać, jakie to byłoby żenujące, zwierzać się z tych niskolotnych chwil liczenia much na suficie czy obcierania policzka o poduszkę. Albo o sporadycznych próbach wzięcia spraw swatania w swoje ręce, które ostatecznie sprowadzały się do tego, że wytypowany kandydat okazywał się kretynem. Nie, Camille zdecydowanie tego nie potrzebowała, stabilność sytuacji dostarczała odpowiednią dawkę żenady sama w sobie i nie trzeba było tego dodatkowo wspierać.
OdpowiedzUsuńNa temat szczęścia już się dzisiaj wypowiedziała. Była szczęśliwa, mając to, co miała i robiąc to, co robiła. Zaspokajała swoje wszystkie podstawowe potrzeby, dające minimalne poczucie komfortu życiowego i ponadto starczało jej środków na coś ekstra. Nie było mowy o jakiś szaleństwach, ale Camille tego nie potrzebowała. Miała swój cel i konsekwentnie dążyła do jego realizacji, co było wystarczająco zajmujące, by nie przejmować się sprawami, które dawno spisała na straty.
Do szczęścia potrzebowała naprawdę niewiele, dlatego też poprzeczka, by ją jakoś przyjemnie zaskoczyć, nie znajdowała się zbyt wysoko. Wystarczył naprawdę drobiazg, jak dodatkowy lizak zostawiony niezauważenie na jej biurku czy przemycona mimochodem karteczka z zaszyfrowaną w ASCII wiadomością. Dlatego zaproszenie do opery, dzisiejszy wieczór, a nawet ten ulotny moment sprzed wieków, kiedy nie odsunął jej od siebie po tym, jak w trakcie firmowej imprezy pokłóciła się z Florence, znaczyły dla niej bardzo dużo. Więcej niż sądziła i skłonna byłaby przyznać.
To, że Chayton nie był zakochany w żadnej kobiecie, z którą sypiał przez kilka lat, też było dosyć ciekawe i stawało w mocnej opozycji do tego, co myślała o związkach. Nie swoich, oczywiście, tylko o tych, w które angażowali się inni. Kilka lat po trzy razy, nie będąc zakochanym… Czy do tego zaliczał się również układ z Rosalie, czy to podchodziło pod zupełnie inną kategorię? Nie byłoby zaskakujące, gdyby sypiał ze swoją żoną, nawet jeśli ich małżeństwo nie opierało się na uczuciach. W dodatku Rosalie była piękna, dosłownie modelka i kiedy stawali obok siebie, ciężko było się oprzeć myśli, że stanowili parę doskonałą.
Kilka lat to dłużej, niż cokolwiek, co trwało między Camille a jakimkolwiek facetem. Oni byli w takim razie na chwilę, jeśli miałaby to tak rozpatrywać. Ona dla nich też i czasem było naprawdę łatwe do zrozumienia, nawet zbyt łatwe.
Czym różniły się kobiety na dłużej od tych na chwilę…?
Nie zauważyła, że pewnym momencie wstrzymała oddech, wyczekując tego, co się stanie dalej w ramach tej małej, prowokującej gry, jaka się toczyła między nimi. Camille nie znała za bardzo zasad i raczej uczyła się ich na bieżąco, starając się wyłapywać jakie niuanse w reakcjach Chaytona. Nie chciała za bardzo jeszcze wybiegać naprzód, ale za każdym razem nabierała coraz większego przekonania, że wie, które miejsca na jej ciele lubił szczególnie. Ponadto, taka zabawa okazywała się doskonałą równowagą dla tematu, który w odczuciu Camille nie był zbyt wygodny.
Nie obraziłaby się jednak, gdyby całował ją trochę dłużej. Najlepiej na tyle długo, żeby nie zdążył zadać kolejnego pytania. I wyłączyć gorącej wody. Ze zrezygnowaniem wypuściła powietrze z płuc i zaczęła wykręcać włosy z wody, próbując sklecić jakąś odpowiedź. Miała ochotę po prostu wzruszyć ramionami i zostawić to bez słowa, ale obawiała się, że to niewiele by dało albo byłoby to jak gwóźdź do trumny. Jakby nie mogła się zdecydować, jak daleko jeszcze chciała oddalić się od swojej strefy komfortu i czy robiła to dla siebie, czy jednak dla Chaytona. I jeśli dla niego, to czy przypadkiem nie przypisywała temu zbyt wielkiej wartości, bo mogło się okazać, że wcale nie miało to dla niego znaczenia i brak takiej wiedzy niespecjalnie by go ubódł.
Usuń— Nie znam się na tym — stwierdziła cicho, kiedy rozciągnął wokół niej ręcznik i zadarła lekko głowę do tyłu, by móc na niego spojrzeć. — Nie wiem, jak to jest, a to znaczy, że mogło się coś takiego wydarzyć i zwyczajnie tego nie zauważyłam. — Potarła kilka razy materiałem po swoich ramionach i przełożyła nad nim po kolei obie ręce, żeby przytrzymać ręcznik pachami i wygodniej się nim okryć. Wyciągnęła jeszcze spod niego włosy, żeby woda z nich nie spływała jej bezpośrednio po plecach. — Nie zdziwiłabym się, gdyby tak właśnie było. Podobno takie rzeczy łatwo mi umykają. — Wzruszyła na koniec ramionami, upewniając się, że ręcznik przylega do niej tak ciasno, jak tylko się dało. Wiedziała, że to ją nie uchroni całkowicie od uczucia chłodu, jakie zapewne spotka ją poza kabiną, ale jakoś przeżyje. Nieważne, jak obszerny byłby ręcznik i jak by się w niego zawinęła, chłód zawsze znajdzie sobie jakieś wejście. Musiałaby się chyba dosłownie ubierać w ręcznik po każdej kąpieli czy prysznicu.
Nie wspomniała już nic więcej, o nic więcej nie zapytała w związku z tematem, jakby w obawie przed kolejnym pytaniem, jakie mogło paść ze strony pana Kravisa. Nie chciała go podpuszczać do drążenia. Nie było zresztą o czym rozmawiać, bo Camille do nie miała dużo do powiedzenia. Nie chciała w to wnikać bardziej niż to, co przedstawiła w swojej pragmatycznej odpowiedzi.
Camille
Potrząsa głową, sprawiając, że kosmyki różowych włosów opadają jej na oczy, a oczy mruży lekko, nieco z irytacji, nieco z ciekawości. Miała nadzieję, że jest to mężczyzna z gatunku tych, których łatwo jest sobie zjednać; tymczasem on okazuje się wyjątkowo odporny, oporny, czasem wręcz ocierając się o granicę słowa nieprzyjemny. Umysł Billie pracuje jeszcze jasno, zwłaszcza na świeżym powietrzu, toteż niemal można usłyszeć, jak trybiki w jej mózgu obracają się z coraz większą prędkością.
OdpowiedzUsuń– Wiesz co, irytujesz mnie – wypala w końcu prosto z mostu, jak to ma w zwyczaju, krzyżuje ramiona na piersi i wpatruje się w mężczyznę nieodgadnionym spojrzeniem. – To był tylko głupi żart. Jest na tym świecie jedna jedyna osoba, którą mogę straszyć moimi rodzicami na poważnie. – Milknie na chwilę, jakby kosztowała te zdania, które zamierza z siebie wyrzucić, te myśli, które plączą jej się po głowie, te uczucia, kłębiące się pod twardą powierzchnią serca. – Irytujesz mnie – powtarza – ale i intrygujesz.
Zazwyczaj faceci chętnie jej ulegają, jeśli chodzi wyłącznie o doborowe towarzystwo podczas picia alkoholu i nic ponadto; ot, ładna buzia, wesoła, zabawna, w dodatku nie oczekująca niczego i niczego nie deklarująca. Wie, że nie jest typem kobiety, za którą poszłyby tłumy mężczyzn oczarowanych jej wdziękiem i urodą, ale zarazem wie, że było już sporo takich, którzy poszli za jej poczuciem humoru i kumpelskim sposobem bycia. Nie to, że jest zarozumiała – daleko jej do tego – ale fakt, że scenariusz toczy się nieco inaczej, niż zazwyczaj sprawia, że Billie jest zaskoczona, zdezorientowana, zaintrygowana.
Nie jest pewna, po co w ogóle nadal z nim rozmawia, skoro on wyraźnie sobie tego nie życzy, ale coś w niej pragnie zobaczyć, jak rozwinie się ta sytuacja.
Dogania go prędko, nie pozwalając się zostawić w tyle i nagle coś w jej głowie przeskakuje, zaskakuje, wspomnienia odblokowują się niespodziewanie.
Nie ma na imię Christopher. Nie ma na imię Christian. Ani Charlie, ani Chadwick.
– Chayton – mówi w końcu, przechylając głowę i pozwalając lekkiemu triumfowi zamigotać w swoich oczach. – Chayton Kravis. Wiedziałam, że jednak znam twoje imię.
Po czym odwraca się i wyprzedza go w drodze do baru. Umie bawić się sama.
Zajmuje barowe krzesło w samym lewym rogu, uśmiecha się do barmana – o dziwo, nie jest ani łysiejący, ani nawet stary – zamawia kolejkę szotów posługując się darowanym talonem. Za chwilę dosiada się do niej jakiś dzieciak, wygląda na jakieś siedemnaście, może osiemnaście lat, ale prawi jej całkiem słodkie komplementy. Billie pije z nim jedną kolejkę, potem drugą, trzecią dzieli się z jeszcze jednym przybyszem, który usiadł obok – ten dla odmiany wygląda na podstarzałego rockmana i jak z rękawa sypie dowcipami, które w innych okolicznościach wcale by jej nie rozbawiły.
Po piątej kolejce zgodnie śpiewają Polly Wolly, po szóstej małolat śpi na kontuarze baru, a rockowy koleś, który wytrzasnął skądś gitarę, gra All my exes live in Texas, próbując śpiewać i trafiając średnio w co trzecie słowo. Potem próbuje ją pocałować, więc Billie momentalnie ulatnia się sprzed baru i chwiejnym krokiem wychodzi na zewnątrz. Niepewnymi ruchami dłoni zapala papierosa i wydmuchuje spomiędzy warg siwy dym. Noc jest jeszcze ciemna, ale już tylko krótkie chwile dzielą ją od pierwszych oznak wschodzącego słońca. Billie opiera się o ścianę i przymyka oczy.
[Najmocniej przepraszam, że tyle to trwało, miałam trochę za dużo na głowie!]
Billie Calloway
Camille nie była w ogóle pewna, czym według niej jest miłość ani czy wiedziała, co takiego musiałoby kliknąć w danej relacji, żeby ta nabrała tej konkretnej głębi. Za podkładkę miała jedynie to, co opowiadała i tłumaczyła jej ciocia, gdzie i tak zawsze podkreślała, że dla każdego miłość może być nieco inna. To z kolei oznaczało, że było to kolejne nieprzewidywalne i chaotyczne uczucie pozbawione jednej i konkretnej definicji, którą dałoby się zamknąć w tabelkach. Był to więc mocny powód, żeby do tego nie dążyć, a raczej unikać.
OdpowiedzUsuńMoże przez to zabierała sobie szansę na doświadczanie czegoś pięknego, ale jednocześnie była przekonana, że oszczędzała sobie mnóstwa niepotrzebnych rozczarowań, trosk i przykrości. Nie znała ceny tego, co mogła zyskać, ale miała pewne pojęcie o tym, co mogła ryzykować i nie było to ryzyko, które miałaby odwagę podjąć. Niektóre rzeczy były podszyte tym rodzajem strachu, który pełzał pod skórą od tak dawna, że człowiek poniekąd się do niego przyzwyczaja i przestaje się nad nim zastanawiać, nie szuka już odpowiedzi, tylko uczy się z nim żyć. Zakłada kolejną maskę, jedną z tych pierwszych i z biegiem lat przykrywa ją kolejnymi, aż staje się niedostrzegalna nawet w lustrzanym odbiciu. Czasem delikatnie zadrży, obsunie się delikatnie i jej skrawek wyjrzy spod pozostałych warstw, ale będzie to na tyle subtelne i odległe, że spokojnie da się to poprawić ze względną obojętnością i niewzruszeniem. Ot, drobna niedogodność, jeden ruch i po sprawie, załatwione.
Mimo swojej powściągliwości w kwestii uczuć i emocji oraz ostrożności w związku z tym, kogo obdarowywała zaufaniem, Camille nie sądziła, by dałaby radę trwać w podobnych układach i wychodzić z tego nietknięta w żaden sposób. Prędzej niż później poczułaby na sobie presję, nawet jeśli byłaby to presja tworzona nieumyślnie. Otoczenie miało na nią zbyt wielki wpływ, bez przerwy miała z tyłu głowy wypisane te wszystkie oczekiwania, obyczaje i zasady społeczne, których czuła się zobowiązana przestrzegać w miarę w możliwości, a przynajmniej na tyle, by nie rzucać się w oczy. A tutaj była mowa o czymś bardziej precyzyjnym niż społeczeństwo, o czymś punktowym, co wychodziłoby od jednej osoby, ale celowało bezpośrednio w nią. Na pewno nie wytrzymałaby za długo i wcale nie trzeba było szukać potwierdzenia zbyt daleko, bo mieszkało w tym samym sąsiedztwie, co ona.
Tak, zdecydowanie takie układy byłyby zbyt kłopotliwe…
Przestąpiła może z dwa kroki, żeby wyjść z kabiny, kiedy straciła podparcie pod stopami. Krzyknęła cicho w zaskoczeniu i roześmiała się po chwili, uświadamiając sobie, co się stało. Jakikolwiek Chayton miał powód, by wynieść ją spod prysznica i potem z łazienki, na pewno nie próbowałaby go podważać. W gruncie rzeczy nie potrzebował żadnego, żeby mieć jej pełną aprobatę, bo podobało jej się to za każdym razem, kiedy to robił. Podobało i cieszyło, co dało się zobaczyć w rozweselonych oczach, do których uśmiech sięgał nawet wtedy, kiedy same usta zdradzały niewiele.
Objęła go za szyję, poprawiając się ostrożnie w jego objęciach, tak żeby nie zaburzyć jego równowagi i przyciągnęła sobie jego policzek do swoich warg. Pierwszy, drugi całus i oparła czoło o jego skroń, śmiejąc się cicho w odpowiedzi na zaczepkę.
— Może później — odparła, opuszkami palców muskając fragment skóry, do którego miała dostęp, obejmując go w taki sposób. Mokre włosy nie były teraz dla niej problemem, nawet jeśli wiedziała, że same z siebie będą schły i schły. Mogła nadmiar wody odcisnąć zaraz w ręcznik, a wysuszyć je do końca później, jeśli będzie to konieczne. Rano i tak będą pewnie lekko spuszone, bo najlepiej byłoby, gdyby coś w nie wczesała, ale naprawdę mogła się bez tego obejść ten jeden raz.
Uczucie chłodu było znośne do momentu, kiedy w trakcie wchodzenia po schodach, kawałek ręcznika obsunął się z jej nogi, odsłaniając prawie całą nogę, która momentalnie pokryła się gęsią skórą. Camille wzdrygnęła się, zaciskając lekko swoje objęcia i prędko sięgnęła jedną ręką po niesforny materiał. Wcisnęła fragment między nogi, chcąc w taki sposób zabopiec ewentualnej powtórce i westchnęła smętnie przy policzku pana Kravisa.
Usuń— Zdecydowanie potrzebuję teraz czegoś innego — wymruczała mu cicho do ucha i niżej złożyła delikatny pocałunek. — Na szczęście wiem, gdzie mogę to znaleźć. — Kolejne muśnięcie, nieco dłuższe, bo sunące z powrotem ku policzkowi. — Tak myślę, bo nie bardzo kojarzę tę część domu — zażartowała wesoło, praktycznie nie odrywając warg od jego szorstkiego policzka.
Była tu chyba tylko raz i to w biegu, kiedy obudziła się w obcym łóżku po burzliwej nocy, w trakcie której nabiła sobie mnóstwo siniaków, zafundowała im obojgu lodowaty prysznic i zasnęła nad filiżanką kawy. Tamtego ranka jakoś nie miała za bardzo głowy, by rozglądać się po otoczeniu, myślała przed wszystkim o tym, by jak najszybciej się stąd zawinąć i wpaść na jak najmniej osób, które kończyły sprzątać wnętrze.
Camille
Nie sądziła, by miała czegoś żałować. Gotowa byłaby nawet pokusić się o stwierdzenie, że bardzo dobrze, że tego nie pamiętała i sobie o niczym nie przypomniała. Żyjąc w błogiej nieświadomości, pozwalała dziać się innym rzeczom, na które nie byłoby w innym przypadku miejsca, bo od razu zakwalifikowałyby się jako coś nieodpowiedniego, co należy wyeliminować lub nawet się przed tym bronić, zdusić w zarodku. A tak, pozostawały niezauważone przez dłuższy czas i po cichu rozszerzały swoje wpływy, mając na to pełną swobodę. Nie mogła się przed niczym bronić, jeśli nie wiedziała, że jest przed czym. Kiedy w końcu świadomość pewnych emocji i pragnień do niej powolutku docierała, było już nieco za późno, by zdusić je w zarodku, bo zarodek nie był już nawet dostrzegalny. Chował się gdzieś pod gąszczem poplątanych uczuć, które Camille zwyczajnie ignorowała, upychając gdzieś na bok, jak robiła to zresztą zawsze, a gdy te ostatecznie przestały się już mieścić w swoim kącie, stanęła przed naprawdę wielkim bałaganem, który nie przestawał wcale rosnąć. W dodatku rósł ciągle na jej oczach.
OdpowiedzUsuńRósł z każdym skrzyżowanym spojrzeniem, z każdym przemyconym uśmiechem, każdym dreszczem i muśnięciem, z każdym skradzionym pocałunkiem i wyszeptaną pieszczotą. Z każdą chwilą, gdy oboje chcieli, ale żadne nic nie mogło i z każdą chwilą, gdy chcieli i nagle mogli wszystko. Z każdą kolejną maską zdartą z życia. Z każdą niemą obietnicą, z każdym oddechem, który napełniał nozdrza zapachem bezpieczeństwa.
Bałagan rósł nieustannie i odwrotnie proporcjonalnie do poczucia winy, strachu oraz niegdyś naglącej potrzeby, by cokolwiek tutaj sprzątać. Nawarstwiał się tak szybko, że łatwo zapominała o czymś takim, jak zarodek i to już nie taki do zduszenia, co po prostu taki, który wypadałoby prędzej czy później lepiej poznać i zrozumieć.
Ale na pewno nie teraz i raczej nie jutro. Pewnie nawet nie za tydzień. Po prostu jakoś później, kiedy dopiero co odzyskana normalność będzie już trochę pewniejsza i nabierze nieco wyraźniejszych kształtów.
Nie rozglądała się po otoczeniu. Wystrój nie był teraz kwestią, na którą chciałaby zwracać uwagę, a zresztą i tak nie spodziewała się, by po przekroczeniu drzwi do sypialni, miałaby nagle znaleźć się w zupełnie innym świecie. Nie zastanawiała się też, do której sypialni tak właściwie ją zabiera, bo tak naprawdę nie przyszłoby jej do głowy, że to ma jakieś znaczenie. Nigdy nie powinni się znaleźć razem w żadnej i nie powinni robić mnóstwa innych rzeczy, których lista chyba też tylko rosła, więc to, że mieli wylądować w jego własnym, prywatnym i osobistym łóżku, wydawało się już bardziej kroplą w morzu ich wszystkich wspólnych niepoprawności.
To, na co zwróciła uwagę, to fakt, że łóżko było duże i od pierwszej chwili dawało do zrozumienia, że jest też wygodne. I całkiem dobrze się na nim lądowało, choć o tym zdążyła pomyśleć tylko przez sekundę, bo zaraz cała jej uwaga skupiła się na oczach, które z bliska i z pełną swobodą przyglądały się jej twarzy i na uśmiechu, od którego coś w jej wnętrzu zaczynało wywracać fikołki, a na policzki wpływały gorące rumieńce.
Znów zwątpiła na moment w to, czy pan Kravis na pewno nie krył się ze swoją znajomością włoskiego. Miał okropny akcent – o tym będzie pamiętać już chyba zawsze – ale jego własny akcent nie wpływał raczej na to, jak wiele mógł zrozumieć. Może to przypadek, może rzeczywiście się z nią droczył… Camille nie pamiętała teraz, jak z jego strony padła ta niebezpieczna sugestia, że mógłby sprawić, by potrzebowała go tak bardzo, jak potrzebowała swojej pracy. Nie kojarzyła, że jej własne słowa do tego nawiązywały. Jak zarodek skryty pod warstwą bałaganu. W tej chwili nie myślała też jednak o pracy ani o niczym podobnym. Zastanawiała się, co się działo w jego głowie, kiedy spoglądał na jej usta i czy działo się to za każdym razem, czy tylko wtedy, kiedy byli sami.
Podniosła dłonie do jego twarzy, przyciągając go do pocałunku, w trakcie którego przygryzła jego dolną wargę. Nieco drapieżnie, ale z wyczuciem, nie pozwalając mu się odsunąć nawet pod koniec, przez co nie miał jak zobaczyć zadziornego błysku w jej tęczówkach.
Usuń— Ciepła — wymruczała niepozornie, wręcz niewinnie, obracając lekko jego twarz, żeby wargami sięgnąć policzka i sama w międzyczasie podniosła się lekko na łokciu, zwiększając nieco swój zasięg. — Pocałunków. Zrozumienia. — Bezpieczeństwa. Na każde słowo, nawet to niewypowiedziane, przypadało kolejne muśnięcie, którym wędrowała wyżej w stronę jego ucha. — Ostatnio wszystko znajduję jakoś niedaleko pana — zauważyła, jakby naprawdę musieli zastanowić się nad tym zbiegiem okoliczności. — Te i parę innych rzeczy — dodała jeszcze, zniżając głos do kuszącego szeptu.
Nabrała odrobinę więcej powietrza w płuca, w dalszym ciągu zapobiegawczo trzymając palce na brodzie i policzku Chaytona, bo chciała jeszcze mu coś powiedzieć, ale obawiała się, że jedno jego spojrzenie wypłoszy z niej tę kruchą, świeżą cząsteczkę uwodzicielki. Nawet jeśli nie potrzebował już żadnego uwodzenia, to dla Camille była to zupełnie nowa rola, w którą żeby wejść, potrzebowała nie tylko odwagi, ale też rozeznania o naturze, którą też dopiero poznawała i to na bieżąco. A sprzyjających na to okoliczności nie bywało dużo, pierwsze nadarzyły się tak właściwie dzisiaj…
Cichutko, słówko po słówku obnażyła się ze swojej ciekawości i pragnień, które w niej wzbudzał i potęgował niektórymi swoimi gestami i z chęci do spróbowania z nim pewnych rzeczy i jednocześnie z lekkiej niepewności, bo wielu z tych rzeczy po prostu nigdy wcześniej nie robiła, bez względu na to, jak banalne i powszechne mogły się wydawać. Otwarcie i bez ogródek opowiedziała mu, co by chciała, żeby z nią zrobił, żeby jej pokazał; że jeśli jest coś, czego chciałby on, to żeby dał jej szansę tym pragnieniom sprostać, nawet jeśli miałoby jej to zająć czas do rana.
Szepcząc, rozwinęła nieco myśl o paru innych rzeczach, pilnując, by w tym czasie nawet nie był w stanie na nią zerknąć. Skończyła po kilku chwilach, nie trwało to nawet minutę, a odsunięcie dłoni od jego twarzy było na to jasnym sygnałem, choć to wcale nie oznaczało, że teraz dziarsko spojrzy mu w oczy. Jednak jeśli sam skrzyżuje ich spojrzenia, to na pewno postara się nie uciec wzrokiem gdzieś w bok. Nie bała się ani nie była podenerwowana, musiała tylko stawić czoła własnemu onieśmieleniu, że przed chwilą zdobyła się na tak… bezwstydnego.
Camille Russo
Ma wrażenie, jakby czas naprzemiennie zwalniał i przyspieszał opętańczo, trochę gubi się w swoich myślach, a trochę jest zdeterminowana, żeby nie zabłądzić na amen. Alkohol przyjemnie krąży w jej żyłach, rozpalając ciepłe ogniska w ciele, dzięki czemu jest rozluźniona, lekko rozmarzona, i kompletnie spokojna. Nie traci jednak czujności, więc słysząc kroki nieopodal momentalnie otwiera oczy i lustruje nowoprzybyłego wzrokiem. Ach, to facet, który dał jej talon na szoty. Billie unosi brew i wzrusza ramionami, chociaż jest trochę ciekawa, dlaczego nagle postanowił się do niej odezwać.
OdpowiedzUsuń– Nie jadę do domu – mruczy przez zaciśnięte zęby, bowiem wszystko, co czeka na nią w domu, czai się tylko, żeby natychmiast popsuć jej nastrój. Nie chce też jechać do mieszkania, ponieważ nieopatrznie zostawiła klucze u kuzynki, a o takiej szalonej godzinie wolałaby nie zawracać jej głowy. Wzdycha ciężko i przeczesuje palcami bladoróżowe włosy. Niedopałek rzuca na ziemię i przydeptuje absurdalnie wysokim obcasem.
Po chwili ponownie zerka na mężczyznę, który jest Chaytonem Kravisem. Marszczy brwi i myśli intensywnie.
– Co cię skłoniło, żeby nagle zainteresować się tym, co robię? Jesteś dżentelmenem? To miłe, ale jestem dużą dziewczynką i umiem pokazać pazury, nie musisz sobie zaprzątać mną głowy.
Głupia duma bierze górę nad rozumem, co często przytrafia się Billie, którą rządzą emocje. Czasami trudno jest jej zachować kamienną twarz, kiedy krew wrze w jej żyłach z wściekłości, albo kiedy zalewa się łzami nad ludzkim odruchem, obecnie tak rzadko spotykanym. Bywa, że jest jej głupio z tego powodu, w końcu ma już dwadzieścia cztery lata i sporo nauczek za sobą… A jednak chyba nie chciałaby stać się oziębłą, sztywną i uwięzioną w konkretnych ramach kobietą, dokładnie taką, jak jej matka. Woli już miotać się i plątać we własnych uczuciach, od czasu do czasu dając im upust, dając im wolność, dając im odetchnąć od siebie i sobie od nich. Przynajmniej nie zamienia się w nieruchomą mumię. Przynajmniej czuje, że żyje.
Smarkacz, z którym chwilę temu jeszcze wesoło imprezowała, wytacza się z baru na chwiejnych nogach i rzyga w pobliskie krzaki. Billie się krzywi. Za nim wychodzi facet z gitarą, gitara wypada mu z drżących rąk, wyśpiewuje jakąś idiotyczną balladę zapijając ją trzymaną w ręce tequilą prosto z butelki. Podchodzi do niej i proponuje:
– Mosze panienka zechhhciałaby pojechhacz ze mną?
– Nie zechciałaby – cedzi Billie, strącając jego rękę ze swojego ramienia, jak wyjątkowo odrażającego owada. Natręt potyka się o własne nogi, mamrocze coś pod nosem i znika we wnętrzu baru.
Dziewczyna wzdycha. Jest bardzo zmęczona i bardzo zniechęcona, i chciałaby znaleźć się w jakimś ciepłym miejscu z życzliwym towarzystwem, zamiast stać przed tą norą i właściwie nie mając pojęcia, co teraz ze sobą zrobić. Nawet ten Kravis sprawia milsze wrażenie, kiedy otacza ją tylko chłodna ciemność.
Billie Calloway
Nie należała do najodważniejszych i najbardziej pewnych siebie osób. Nie była też skłonna do wewnętrznych refleksji i forsowania swoich granic, którymi otaczała się i zamykała w swojej strefie komfortu. Nie była przebojowa. Nie próbowała zawojować światem. Do tego łatwo ulegała niektórym wpływom i presji otoczenia, czasem pozwalając sobie co nieco wmówić, bo sądziła, że zna siebie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, kiedy opinia innych może lepiej oddawać niektóre sytuacje. Jednak wypracowała sobie solidną stabilność, dzięki której mogła sprawnie funkcjonować mimo pewnych braków, które wielu ludziom wydawały się wręcz niezbędne. Były to rzeczy, o których Camille nie sądziła, że kiedykolwiek da radę przeskoczyć, bo przecież próbowała, ale z marnymi rezultatami, które zdecydowanie nie sprostałyby niczyim oczekiwaniom, więc po czasie rezygnowała, pogodzona z wieczną porażką. W życiu towarzyskim i czymkolwiek, co skupiało się przede wszystkim na relacjach społecznych i interakcjach z innymi ludźmi, brakowało jej tego zaparcia i zawziętości, które potrafiły napędzać ją w pracy czy przy komputerze – tam nie było granic, których Camille by nie przekroczyła, nie istniały żadne wymówki.
OdpowiedzUsuńTymczasem granice kruszyły się też w objęciach Chaytona, rozmywały się pod wpływem pocałunków i ginęły w pomrukach zadowolenia czy przyspieszonych oddechach. Nie pękały pod wpływem pewności siebie nabytej nagle w jakiś magiczny sposób, nie znikały tak naprawdę w jednej chwili. Sukcesywnie traciły na znaczeniu, więc stawały się coraz mniej istotne, a to co było za nimi, nabierało dużo ciekawszych barw i ekscytujących kształtów. Za tymi granicami Camille dostrzegała nieznaną do tej pory swobodę, z którą co prawda i tak musiała się najpierw oswoić, ale która kusiła czymś nieznanym, ale jednocześnie szalenie wytęsknionym. To była taka swoboda, w której mogła stopniowo budować w sobie pewność siebie, ale jednocześnie ufać, że jeśli jej tej pewności po drodze zabraknie, to się nic nie stanie, nie spotka się to z krytycznym spojrzeniem, a co więcej, samo próbowanie zostanie przyjęte ze szczerym zadowoleniem i aprobatą.
Nie wiedziała, ile dokładnie rzeczy powiedziała panu Kravisowi przez resztę nocy, ile z nich była w stanie wyrazić po angielsku, a ile jedynie po włosku. Nie wiedziała, ile z tych słów przepadło w upojnych jękach, a ile w cichym, rozanielonym śmiechu. Nie wiedziała, ile próśb, by przestał albo żeby nie przestawał wcale, padło z jej ust. Nie wiedziała, kiedy naprawdę traciła oddech, a kiedy jedynie sama go wstrzymywała. Nie wiedziała, ile uderzeń zgubiło jej serce pod wpływem chrapliwych mruknięć i dotyku dłoni, pożądliwie błądzących po jej ciele. Nie wiedziała, kiedy dokładnie spokojniejsze tempo zwolniło całkowicie i ile to wszystko tak naprawdę trwało, za nim oboje ustąpili błogiemu zmęczeniu, kiedy nasycili się sobą do końca, albo przynajmniej na tyle wystarczająco, by nie żałować, że nie mieli wystarczająco dużo czasu.
Wiedziała za to, że było im dobrze, im obojgu i że osiągnięte wcześniej spełnienie nie ostudziło zapału ani trochę. Pozwoliło za to skupić się na innych drobiazgach, które naturalnie mogły umknąć wcześniej, przysłonięte nagromadzonym napięciem i pożądaniem. I skłamałaby, mówiąc, że ilość tych szczegółów wcale nie zrobiła na niej żadnego wrażenia, że nie zaskakiwało ją ani trochę to, ile błahostek mogło doprowadzić drugiego człowieka do szaleństwa, nawet jeśli były to mimowolne i na pierwszy rzut oka zupełnie niepozorne odruchy. Ile słabostek skrywało się za pożądaniem i jak niewiele czasem trzeba, żeby upaść przed kimś na kolana i to z jak największą przyjemnością…
Zasnęła szybko i bez problemu i na pewno gdzieś bliżej niż dalej od Chaytona, ale nie pamiętała, czy już wtedy nie omieszkała się w niego wtulić. Jeśli nie zrobiła tego od razu, to na pewno doszło do tego w trakcie snu. Zawsze lgnęła do ciepła, do tego śpiąc, była też wyjątkowo reaktywna na różne bodźce, co zresztą na pewno zdążył już zauważyć.
Obudziła się jednak sama, ale niewiele wcześniej od chwili, w której uznał, że jeszcze jej za mało było tych wszystkich słodkich pieszczot. Po prostu nie chciała się ruszać ani tym bardziej wstawać, bo pomijając własne tendencje do zalegania pod pościelą każdego ranka, obecny stan rzeczy jak najbardziej jej odpowiadał, nawet jeśli oznaczało to przetrzymanie Chaytona w łóżku dłużej i wbrew jego własnym przyzwyczajeniom. Zresztą spodziewała się, że sam po prostu wstanie, kiedy uzna to za stosowne i nie będzie się przejmował jej małą okupacją jego przestrzeni osobistej. Liczyła tylko na to, że nie stanie się to zbyt szybko. Jednak kiedy zaczął scałowywać z jej karku i szyi dreszcze poprzedniej nocy, doszła do wniosku, że należało jednak przetrzymać go nieco aktywniej. Dlatego bez najmniejszych wyrzutów sumienia przez pierwsze chwile udawała, że śpi dalej, pomrukując jedynie cichutko. Dopiero kiedy wydawało jej się, że zaraz przestanie, rozchyliła leniwie powieki, żeby na niego spojrzeć, wymruczała ciche „jeszcze, proszę”, posyłając mu zaspany uśmiech, po czym wtuliła się bardziej w jego ramię.
UsuńNie trzymała go jednak długo, choć sama nie wstała, póki nie przyniósł jej czegoś do ubrania. Uznała to za sygnał, że pora się dobudzić i powoli szykować do starcia z rzeczywistością. Nie zadzwoniła w końcu do cioci ani nie wysłała jej żadnej wiadomości. Schodzenie po schodach okazało się niemałym wyzwaniem, bo czuła, że nie mogła na razie w pełni zaufać swoim nogom. Zapomniała, że pan Kravis zatrudniał sprzątaczki, których krzątanie dotarło do jej uszu, kiedy akurat wchodziła do łazienki i natrafiła spojrzeniem na swoje złożone ubrania i resztę rzeczy. I o tym, że dolną część bielizny zostawiła pod prysznicem też zapomniała i musiała przez to chwilę dłużej ponosić pożyczoną koszulę, która na ten moment zasłaniała najwięcej, nie wprowadzając większego dyskomfortu. Włosy miała w takim stanie, że szkoda było łamać na nich grzebienie, aczkolwiek wydawały się potargane mniej, niż były w rzeczywistości. Ale pierwsza poranna kawa smakowała wyjątkowo dobrze. I ta cisza w kuchni między nią a Chaytonem była zaskakująco łagodna i relaksacyjna, wręcz kojąca, jakby coś chciało zapewnić, że ich normalność wraca na swoje miejsce. Jakby dobry seks był tego częścią.
Przebywanie w biurze na nowo stało się dla Camille rutynową przyjemnością. Lekkim krokiem wychodziła z windy, kiedy ta zatrzymywała się na ich piętrze i kierowała się od razu do swojego biurka, ale już dawno przestała chować się za kurtyną ciemnych włosów, byle tylko nie rzucić się nikomu w oczy. Powietrze było lżejsze, a nawet jeśli komuś zdarzyło się coś podszeptywać po kątach, mogła to z łatwością zignorować, bo były to przypadki naprawdę sporadyczne i zainicjowane najczęściej przez osoby, z którymi i tak na co dzień miała bardzo niewiele do czynienia i które pewnie nawet wcześniej same jej nie kojarzyły. Nie czuła potrzeby, by na całe dnie zakładać słuchawki, by odciąć się od reszty otoczenia i choć nadal zdecydowaną większość czasu spędzała przy swoim biurku albo na spotkaniach Tytanów, wydawała się zdecydowanie pogodniejsza i to do takiego stopnia, że James powrócił do swoich zwyczajowych docinek rzucanych pod jej adresem.
Ręce mieli pełne roboty. Prototypy przeszły fazy testów, ale w dalszym ciągu trzeba było dopracować dokumentację, przy jednoczesnych przygotowaniach do Future Expo. Egzemplarze wystawowe czekały na ostatnie certyfikacje, wybierano najciekawsze podzespoły, o których można było wspomnieć trochę bardziej szczegółowo w trakcie głównej prezentacji, przy której oczywiście siedział też dedykowany zespół od marketingu. Nie było większych opóźnień i wszystko szło bardzo sprawnie, ale wcale nie było powiedziane, że coś nie wysypie się pod koniec i na ostatnią chwilę nie będzie trzeba czegoś łatać. Camille lubiła trzymać rękę na pulsie i dopilnować, by jakikolwiek problem, który dało się przewidzieć, mógł być zawczasu zamknięty i żeby te rzeczy nie do przewidzenia nie uderzyły w projekt z wielkim impetem. W skrócie, była po prostu w swoim żywiole.
Skupiona. Zajęta. Wciągnięta w wir pracy, przy jednoczesnym wyszukiwaniu sobie kolejnych zadań do odhaczenia na liście.
UsuńPotrzeba było jednak zdecydowanie mniej, by wybić ją chwilowo z rytmu. Albo potrzeba było tyle samo, co wcześniej, tylko teraz sobie tego tak zaciekle nie wypominała.
Jeden ukradkowy uśmiech. Błysk w oku.
Mocniej. Wolniej. Sei mio… Doskonale.
Pogubiony rytm serca. Dreszcz biegnący pędem wzdłuż kręgosłupa.
Oh, Dio, jak bardzo chciała w takich chwilach, żeby wyskoczyło coś do omówienia i to najlepiej w jego gabinecie, żeby tylko pojawił się jakiś pretekst albo jeśli nie pretekst, to chociaż coś, co mogło z pozoru się takie wydawać. Cokolwiek. I potem szybko przywoływała się do porządku, kiedy prezes szedł znikał jej z oczu albo kiedy czuła, że po prostu sama już za długo spogląda w jego kierunku. Uśmiechała się do siebie delikatnie, przygryzała wargi, kręciła lekko głową i powtarzała sobie, że to niedorzeczne i w żadnym razie nie powinna myśleć o szukaniu sobie okazji. Chayton był w końcu okrutnie zajętym człowiekiem, nie na tyle, by zapomnieć o jej istnieniu, ale na pewno wystarczająco, żeby nie mieć czasu na takie rozterki. Na pewno jego myśli podświadomie nie ciągnęły do niej tak, jak jej myśli ciągnęły do niego. Nie gubił rytmu, kiedy na spotkaniach rzucała mu nieco przeciągłe spojrzenia z nad laptopa albo kiedy oblizywała usta po lizaku. A może jednak…? I znów przywoływała się do porządku, tłumacząc sobie, że jeśli już, to tylko jej się wydawało.
Bardzo sprawnie przywołała się do porządku, kiedy pewnego dnia weszła do kuchni zrobić sobie kawę. Ledwo przekroczyła próg, a już stanęła jak wryta na widok prezesa i jego przyjaciela okupujących ekspres. W pobliżu było jeszcze parę osób, które kończyły sobie nalewać wodę albo słodzić herbatę, ucinając sobie ciche pogawędki i wkładały bardzo dużo starań, by nie rzucać sobie rozbawionych spojrzeń i uśmiechów. Druty podrygujące na głowie Samuela rzeczywiście były osobliwym widokiem, ale prócz tego nie odbywało się tutaj nic nadzwyczajnego, przynajmniej na pierwszy rzut oka. W końcu zdarzało się, że oni też tu przychodzili, choćby po to, żeby się trochę socjalizować z resztą pracowników.
Tym razem jednak nie wyglądało na to, że się socjalizują. Nie była pewna, na co to wyglądało, bo byli wyjątkowo małomówni, szczególnie Samuel. Chayton z kolei wyglądał całkiem normalnie i dopiero kiedy przyjrzała mu się kątem oka, napełniając sobie kubek kawą, zaczęła dostrzegać charakterystyczne szczegóły ogólnego zmarnowania. Głównie na twarzy, bo cała reszta prezentowała się jak zwykle nienagannie. Nie przyglądała mu się jakoś natarczywie, choć na tyle długo, by zdążył przechwycić jej pytające spojrzenie. A potem odwróciła się do wyjścia, upijając łyk kawy i jeszcze raz popatrzyła na Samuela i te druty, którymi masował sobie głowę. I wtedy coś do niej dotarło.
Zakrztusiła się, wypluła kawę z powrotem do kubka i bez zbędnej zwłoki czmychnęła z kuchni. Przypomniała sobie, że Chayton przecież ją uprzedził, że będzie rozmawiał ze swoim przyjacielem o tym, czego ten i tak miał się podobno domyślać. Dlatego przez resztę dnia starała się na żadnego z nich nie natknąć, choć jednocześnie wierzyła, że potwierdzenie domysłów Samuela niewiele zmieniało. Nie byłaby jednak sobą, gdyby w chwili zdania sobie sprawy, że odbyli ze sobą taką czy inną rozmowę, nie postanowiła zniknąć im z oczu. Ale jeszcze tego samego dnia postanowiła sobie, że nie będzie tego przeżywać, ufając, że nie było mowy o żadnych szczegółach, miejscach, czasie i osobliwych przypadkach albo głupotach, które na pewno padły z jej ust.
Nie chciała tego do końca przyznać, ale była też jednak troszkę ciekawa, jak ta ewentualna rozmowa przebiegła, jeśli w ogóle się odbyła. Zastanawiała się, czy może nie zapytać o to pana Kravisa, ale nie była do końca pewna, czy to w ogóle miałoby sens i czy znów nie szukałaby sobie pretekstu, żeby ukraść mu kilka chwil z jego grafiku. W końcu jeśli rozmawiali o tym, co się działo między nią a Chaytonem, to przecież jako jedna z czynnych stron wiedziała najlepiej.
Przynajmniej w teorii, bo tak naprawdę Camille nie była tego taka pewna i chyba chciała się tego dowiedzieć i to najlepiej u tej drugiej zaangażowanej strony. Ciężko byłoby o lepsze źródło informacji. Miała nawet zamiar zapytać go następnego dnia po spotkaniu Tytanów, czy nie znalazłby dosłownie chwili, a jeśli nie bardzo, to czy może…
UsuńOdnotowywała na laptopie co istotniejsze wzmianki, które padały z ust pana Kravisa, jednocześnie zerkając na pasek postępu weryfikacji procesu, który puściła jeszcze przed spotkaniem. Nie od razu zwróciła uwagę na to, że przerwał i to w środku zdaniu. Po zdecydowanie zbyt długiej chwili podniosła na niego spojrzenie. Zmarszczyła lekko brwi, bo nawet nie patrzył w ich stronę i nie bardzo rozumiała, co się takiego stało, a nie była przecież tak rozkojarzona, żeby umknął jej jakiś dodatkowy komentarz. Zmarszczyła brwi jeszcze bardziej, zdając sobie sprawę, że Chayton spiął się, jakby gotowy do ataku.
— Cholera — wymsknęło się cicho Stephanie, która jako pierwsza popatrzyła w stronę, w którą patrzył prezes. Za nią popatrzyła reszta zebranych, aczkolwiek Camille ponownie nie wykazała się refleksem. Lucindę zobaczyła, kiedy ta już otworzyła drzwi i zdążyła się przywitać, celując w nią palcem.
Cam drgnęła. Instynkt podpowiadał kłopoty, więc odruchowo zamknęła laptopa, patrząc cały czas na czubek wycelowanego w nią palca. Sarah prędko zebrała dokumenty, które miała przed sobą rozłożone. Stephanie uśmiechnęła się nerwowo, odsuwając się powolutku od stołu. James był po prostu w szoku, patrząc na Lucindę. Alan wydawał się najbardziej niewzruszony, aczkolwiek bacznie przyglądał się sytuacji, wbijając długopis w trzymany w dłoniach notes.
Refleks znów ją zawiódł, kiedy wszyscy podnieśli się ze swoich miejsc jeszcze za nim pan Kravis skończył zdanie, jakby tylko na to czekali, a ona ledwo co oderwała wzrok od palca Lucindy i z żalem popatrzyła na drzwi, które zamknęły się z hukiem zaraz za Alanem, który przepuścił pozostałych przed sobą. Nie dotarło do niej jeszcze to, co się działo, ale wiedziała, że to było teraz ostatnie miejsce, w którym chciałaby się znaleźć. Była po złej stronie drzwi.
Z opóźnieniem, niczym echo odbiły się w jej głowie słowa Lucindy. Kryminalne powiązania? Coś zgrzytnęło z tyłu niczym dawno nieruszany trybik czy kółko zębate, dawno przeżarte starą rdzą. Był to jednak za słaby impuls, by coś zaskoczyło w niej do końca. Padły kolejne słowa. Przestępcza rodzina. Ojciec. Morderstwo. Kolejny zgrzyt, ale jeszcze nie zaskoczyło. Przeniosła spojrzenie na rozrzucone wycinki starych gazet, na nowo wydrukowane artykuły, grube nagłówki, zdjęcia domu z Queens.
Zgrzyt. Wyraźny, ostrzegawczy, kłujący od wewnątrz w skronie. Coś zaczęło się kręcić, niechętnie i ciężko, ale niestety bezpowrotnie. Camille pochyliła się na rozsypanymi papierami, wiedząc doskonale, że nie znajdzie tam niczego przyjemnego i że nie powinna w ogóle się do nich zbliżać, ale niedowierzanie, które ją zalało, zagłuszało ostrzegawcze, rdzawe zgrzyty trybików. Palcami przesunęła po jednym z krzykliwych nagłówków. Ścigał żonę aż z Filadelfii. Brutalne morderstwo wstrząsa sąsiedztwem na Queens. Przysunęła bliżej kolejny fragment gazety, później jakiś artykuł wydrukowany niedawno z internetu. Bezosobowa sensacja.
Sięgnęła po osobliwą teczkę, nie zastanawiając się, czy w ogóle miała do tego prawo. Zgrzyt w jej głowie zasugerował, żeby to pierdolić. Każdy, kto mógłby jej teraz zabronić sięgnąć do tej teczki i zobaczyć jej zawartość, był zajęty rozgrzebywaniem jej przeszłości, jakby ta wcale nie należała do niej, więc co ona miała się cackać? Nie zdążyła jednak przejrzeć całej zawartości, bo gdy padło nazwisko jej ojca, zawiesiła wzrok na Chaytonie.
Zaskoczyło. Zaskoczyło więcej, niż mogła się spodziewać. Zaskoczyło tak bardzo i tak dużo w jednej chwili, że dosłownie poczuła, jakby wyszła na moment z siebie, wypchnięta z własnego ciała i wrzucona do zimnego morza najgorszych koszmarów, które śniła od dwudziestu lat, ale które wypierała do takiego stopnia, że nad ranem o niczym nie musiała pamiętać.
Jakby miała się tym wszystkim zachłysnąć, ale w ostatniej chwili została wyszarpana z tych zimnych, koszmarnych objęć i na nowo wepchnięta w swoje ciało. Siłą i pod przymusem, bo cały czas była przecież po niewłaściwej stronie drzwi.
UsuńPociemniało jej przed oczami, pod skórą zaczął pełzać lodowaty strach, żołądek kurczył się i rozprężał, wywołując nudności i czuła, że zaraz zwymiotuje, ale też strach zaciskał się wokół gardła i nie pozwalał, żeby cokolwiek przez nie przeszło. Między uszami rozległ się huk. Zaraz po nim drugi. Albo może czwarty. Może piąty… I nagle znów siedziała przed stołem, przed sobą miała jakieś papiery, w tle roznosiły się czyjeś rozmowy. Cisza.
Ciemność. Nasilające się pełzanie pod skórą. Skurcze żołądka. Huk. Kolejny. Czwarty albo piąty. Stół. Cisza. I wszystko od nowa. Zaskoczyło. Oh Dio, per favore, salvaci dal diavolo…
Poczuła orzeźwiający ból na lewym obojczyku. Świeży, nowy. Wbijała sobie w skórę złoty krzyżyk tak mocno, że lekko ją przebiła, pojawiła się kropeczka krwi. Naciągnęła bluzkę, nie wypuszczając krzyżyka z palców. Wzdrygnęła się, gdy znów rozległ się głos Lucindy, którą odprowadziła najbardziej nieżyczliwym spojrzeniem, na jakie kiedykolwiek się zdobyła i zaraz podobne wbiła w Chaytona.
Było jej zimno, cholernie zimno. Lodowaty strach chciał znów wciągnąć ją w swoje błędne koło, chciał jej przypomnieć, jak bezbronna była w jego obliczu, ale prócz zardzewiałych trybików, zaskoczył instynkt przetrwania i coś jeszcze, coś co boleśnie się w niej gotowało, ale paradoksalnie nie eliminowało chłodu, a wręcz go potęgowało. Strach chciał ją wbić w siedzenie, dlatego na przekór i z wysiłkiem podniosła się ze swojego miejsca. Poruszyła sztywno palcami, nie wypuszczając krzyżyka z jednej ręki, a z drugiej pracowniczej teczki. Syknęła jakieś włoskie przekleństwo i w końcu zajrzała do tych dokumentów.
— Co to jest? — spytała cicho, wertując kartki. — Che cazzo è questo? — podniosła głos, wertując wszystko od początku, aż dotarła ponownie do fragmentu o tym, że jej ojciec siedział w więzieniu za morderstwo, na którym się zatrzymała i zaczęła śledzić tekst linijka po linijce. — Che due coglioni… — syknęła, jakby dalej nie dowierzała, że w jakiś firmowych dokumentach znajdowały się takie informacje. — Co to znaczy, że o wszystkim pan wiedział…? — znów spytała cicho, podnosząc wyczekujące spojrzenie na Chaytona. — Co się właśnie tu, do kurwy nędzy, odwaliło? — Teczką wskazała na rozrzucone na stole, przy którym przed chwilą odbywało się spotkanie Tytanów, wycinki gazet. Oh, diavolo…
Stała na granicy i co gorsza, nie jednej. Co gorsza, nie połapała się jeszcze we wszystkim i nie wiedziała, czy powinna być wściekła i jeśli tak, to na kogo i dlaczego. Czy zamiast się wściekać, powinna skupić się na powstrzymaniu zardzewiałej machiny strachu w swojej głowie? Ile osób o tym wszystkim wiedziało? Ile się dowie? Czemu w ogóle ktokolwiek o tym wiedział?
Było jej zimno i to tak, że skóra pokryła się gęsią skórką i musiała się cała spiąć, żeby nie drżeć, choć to mogła być również oznaka złości. Patrzyła i czekała, aż Chayton jej odpowie, aż wyjaśni cokolwiek, aż się po prostu odezwie. Bała się, że jeśli tego nie zrobi, to w uszach znów usłyszy huk, a nie była pewna, czy uda jej się z tego znowu wyrwać. To była dla Camille kwestia przetrwania, dosłownie, choć nie mógł sobie zdawać z tego sprawy. W przeciągu kilku minut straciła jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa i jedną nogą stała już w najgorszym i najzimniejszym miejscu, jakie znała.
Camille Russo
Znalazła się w takim stanie, w którym dosłownie wszystko poddawała wątpliwości, a już w szczególności własne zmysły. Słyszała głos Chaytona i rozumiała słowa, ale w pierwszej sekundzie musiała dosłownie sobie tak pomyśleć, że słyszy jego, jego głos, jego słowa, że to nie są jakieś inne dźwięki, że to nie jest coś, co dzieje się tylko, lub aż, w jej własnej głowie. Dopiero potem przetwarzała znaczenie tych słów, kiedy już miała całkowitą pewność, że może się na nich skupić i że to nie jest jakaś kolejna koszmarna pułapka zastawiona w jej podświadomości. Nie chciała wpaść w żadną abstrakcyjną spiralę, nie mogła, przynajmniej nie teraz, bo to, że do tego dojdzie prędzej czy później, wiedziała aż za dobrze. Dlatego potrzebowała móc się na czymś skupić, znaleźć punkty zaczepienia dla głowy i wymusić na nich priorytet, bo ten z założenia nadpisywał się na zgrzytającą machinę, która nigdy nie powinna zostać na nowo uruchomiona. Była w stanie to zrobić, ale tylko dlatego, że z jakiegoś powodu potrzebowała tego do przetrwania.
OdpowiedzUsuńSłaby głosik rozsądku zapiszczał, że pan Kravis miał rację, że to nie w samej teczce tkwił problem. Tak, to była prawda. Przypomniała sobie, jak kilka lat temu natrafiła na tę wzmiankę, z nim jeszcze skonstruowała swoje CV. Nie zmartwiła się tym punktem, miała czyste konto, nawet mandatu w życiu żadnego nie dostała, a jedyna rzecz, która mogła stanowić skazę, nigdy nie trafiła nawet do policyjnego notesu. Prawda? Cazzo, nie była teraz niczego pewna…
Jeszcze raz przekartkowała papiery. Zero mandatów. Ojciec, dożywocie za morderstwo, ani jednego widzenia. Wujek, członek czegoś, warsztat samochodowy i coś… Zmarszczyła brwi, bo choć wszystko było opisane na tyle, że spokojnie dało się to zrozumieć, mimo ogólników, jej mózg po prostu tego nie przetwarzał, nie łączył teraz tych kropek. Nie miało to znaczenia, bo wujek przecież nie żył.
Nie wiedziała, że mogła nie dostać tej pracy przez jakieś przestępcze koligacje rodziny, ale dobrze, była w stanie zrozumieć takie postępowanie. Wierzyła, że miało to sens i może nawet to stanowiło przyczynę, dlaczego tyle razy musiała wysyłać swoje CV, a nie jakaś dziura w życiorysie. Wujek nie żył, ojciec siedział w więzieniu i żadnego z nich nie widziała od około dwudziestu lat, a sama nigdy z prawem nie zadarła, ale dobrze, nie będzie, że nie było to wystarczająco przekonujące i wymagało jakiejś dodatkowej weryfikacji. Wierzyła, że ma to sens, a głosik rozsądku podpowiadał, że to jej powinno teraz wystarczyć. Dostała w końcu tę pracę.
W teczce nie znalazła niczego innego. Nie licząc ojca i wujka, jej własna karta była czysta. Teczka nie była więc żadnym powodem do czegokolwiek. Była za to potwierdzeniem czegoś innego, do czego wyprowadzony z równowagi umysł Camille jeszcze nie doszedł, choć zostało jej to podane na tacy. Dosłownie. Dojdzie do tego. Zaskoczy, nie było co do tego wątpliwości, biorąc pod uwagę, jaki miała teraz na koncie wynik. Całą serię, prawie jak z kostkami domina.
Popatrzyła na Chaytona, jakby musiała się upewnić, że to on nadal mówił. Wspólniczka? Ach, tak, jego matka. Lucinda, maledetta stronza… Ale czemu miałby za nią przepraszać? Przyszła i zachowała się w taki sposób, że nie było to aż tak zaskakujące, jak mogło wydawać się na pierwszy rzut oka. Tak naprawdę cały szok wiązał z wyciąganymi na światło dzienne brudami, a nie samym działaniem. Jakiś inny głosik, na pewno nie ten od rozsądku, szeptał, że to do tej kobiety pasowało. Dlaczego akurat wybrała sobie ją, Camille, do urządzania cyrków i to kosztem takiej krzywdy? To było bez znaczenia.
Zamknęła teczkę. Puściła krzyżyk. Złapała się za grzbiet nosa, zaciskając mocno powieki. Tak, to naprawdę nie miało większego znaczenia. Lucinda Kravis nie miała znaczenia. A on chciał przepraszać za nią. Za nic więcej. To było jedyne, co mógł teraz zrobić.
UsuńPrychnęła gorzko i ironicznie. Złapała teczkę w obie ręce i z całej siły trzasnęła nią z głośnym trzaskiem o blat. Zgrzyt. Część papierów przefrunęła i wylądowała na podłodze, część jedynie uniosła się i opadła niedaleko wcześniejszego miejsca. Jej laptop lekko podskoczył.
— To — fuknęła, zwracając się do Chaytona i pokazała jednocześnie palcem na stół, w który przed sekundą walnęła teczką — mógł zrobić każdy. Każdy z dostępem do internetu. Albo z pieniędzmi, których nie ma na co wydawać. Ktokolwiek, komu by zależało. — W gazetach nie było jej imienia i nazwiska, nie było też danych cioci Florence. Były córką i siostrą albo żoną jednej z ofiar. W niektórych gazetach podali nazwisko mordercy, w jednej było nawet jego zdjęcie, typowy mugshot. Ale kiedy sprawa była świeża i nie padł jeszcze wyrok, większość szczegółów dotycząca ofiar, nie została dopuszczona do opinii publicznej. Później przewinęło się może kilka nowych imion, ale nigdy jej ani cioci. Florence zrobiła, co mogła, żeby z siostrzenicą pozostały jak najbardziej anonimowe i dla przeciętnego człowieka pozostawały nieosiągalne. Trzeba było się naprawdę postarać, żeby połączyć je z tym konkretnym morderstwem z 2005 roku, ale nie było to niemożliwe. Tylko komu by na tym mogło zależeć i to po dwudziestu latach? Tylko komuś, kto bardzo chciał wbić jej szpilę.
— Marcella zginęła od postrzału w klatkę. Marco od postrzału w głowę — wycedziła, powtarzając jego słowa i zacisnęła na moment zęby. Zgrzyt. Ciemność przed oczami. Przełknęła ślinę, wypuściła głośno powietrze nosem. — Ile gazet czy artykułów trzeba było znaleźć i przeczytać, żeby to wiedzieć?! Ile czasu poświęcić?! — Uniosła ręce, jakby znowu chciała czymś rzucić. — Ile i komu zapłacić?! — Dopiero kiedy to wykrzyczała, głosik rozsądku zasugerował, że pan Kravis nie zapłaciłby nikomu za takie coś. Zwyczajnie nie musiał. Nie musiał czytać żadnej gazety.
Ręce jej opadły, oczy rozszerzyły się w kolejnym szoku. Był policjantem, per l'amor di Dio… Na kija mu były gazety, miał dostęp do wszystkiego. Do wszystkiego. Wiedział o wszystkim, wiedział od początku. Wiedział, kiedy siedziała przed nim na rozmowie kwalifikacyjnej, więc logiczne, że wiedział też później. Wiedział, kiedy mówiła mu o krzyżyku.
Poczuła ukłucie gdzieś w okolicach klatki piersiowej. Na początku słabe, ale szybko nabierające na sile. Bolesne szarpnięcie ściągnęło jej żebra tak mocno, że nie mogła ani nabrać, ani wypuścić powietrza. Zgięła się lekko w bok, jakby zaraz miała się osunąć na ziemię, ale biodro wpadło w kolizję z brzegiem stołu. Zaraz oparła się pięścią o blat, drugą rękę przycisnęła do dekoltu, dociskając do siebie złoty krzyżyk. Ogarnęła ją panika i to do takiego stopnia, że nie mogła oddychać. Wywalczyła jeden wydech, ale to było za mało, potrzebowała jeszcze z kilku, tylko najpierw musiałaby zrobić jeszcze wdech, a nie potrafiła, nie mogła.
Camille Russo
Cofnęła się gwałtownie, uciekając przed ręką Chaytona i posłała mu ostre, ostrzegawcze spojrzenie, żeby nie próbował tego więcej. Nogami uderzyła w odsunięte krzesło, ale nie straciła równowagi z tego powodu. Palące płuca wciągnęły powietrze – panika na sekundę ustąpiła złości, ale szybko powróciła do sterów i nie chciała rozluźnić swojego zacisku wokół żeber. Minęło już trochę czasu, od kiedy ostatni raz ktoś prosił ją żeby oddychała, żeby skupiła się tylko na tym i wiedziała, że właśnie tego potrzebowała, bo bez tego zaraz znów pociemnieje jej przed oczami, ale, na litość boską, zawsze wydawało się to niemożliwe, a w dodatku teraz mówiła to do niej osoba, wobec której nie była w stanie przewidzieć swojej reakcji. Pieprzona panika, pieprzona chemia napędzająca mózg…
OdpowiedzUsuńOparła się drugą ręką o stół, pochylając się lekko. Nie miała najmniejszego zamiaru siadać. Nie po to wstawała, żeby zaraz dać się znów wbić w fotel. Nie mogła też zamknąć oczu, choć z pewnością ułatwiłoby jej to sprawę z oddechem, ale ryzyko, które się z tym wiązało, przerażało ją dużo bardziej niż perspektywa utraty przytomności. Tego też nie chciała, oczywiście, jednakże doświadczenie przeważało tutaj szalę. Musiała po prostu zacząć oddychać, wtedy zniknie ten absurdalny dylemat.
Wydech.
Wdech.
Trwało to dłużej, niż by sobie tego życzyła, przerwy między jednym a drugim też nie dawały jeszcze pełnej swobody, ale płuca powoli przestawały palić. Pocieszyła się ironicznie, że dalej to potrafi, choć nie szło jej to sprawnie. Wypadła z wprawy i nie byłaby w stanie stwierdzić, czy to dobrze, czy źle. Przez cały ten czas miała przed oczami te przeklęte gazety, a jej wzrok jak na złość skupił się na wycinku ze zdjęciem Dario.
Wydech. Wdech. Przesunęła rękę i zmięła ten papier, powoli, bo palce miała sztywne. Zgniecioną kulkę zostawiła na stole i wypuściła powietrze. Świadomość, że było to tylko zdjęcie i mogła się go pozbyć w tak prosty sposób, odrobinę jej pomogła, choć wolałaby go nie oglądać wcale. W koszmarach wyglądało to trochę inaczej, tam trwało to w nieskończoność i w nieskończoność przewijały się przed nią twarze, o których w ciągu dnia nie pamiętała. Zapominała o nich umyślnie.
Z pewniejszym oddechem, spojrzała nad swoim ramieniem na prezesa, ale wystarczyła chwila i poczuła, jak jej żołądek znów się buntuje. Odwróciła więc wzrok i przycisnęła odruchowo dłoń do ust. Podświadomie wiedziała, że nie zwymiotuje, to było jeszcze za wcześnie, ale sam fakt, że znalazła się w tym horrendalnym stanie, sprawił, że do tego wszystkiego poczuła się tak żałośnie… Jak kilkuletnia dziewczynka, która przez całe swoje życie naiwnie wierzyła, że w uścisku ojca będzie najbezpieczniejsza, dopóki ten nie zabił jej matki. Tylko teraz było jeszcze gorzej, bo Camille była dorosła i nie było mowy o całym życiu, a o jakimś śmiesznym jego wycinku, nie było też mowy o bezwzględnym zaufaniu ani o nikim, komu powinno zależeć na zaufaniu jakimkolwiek.
— Nie tutaj i nie teraz. Jasne — prychnęła pod nosem i podniosła wzrok ku sufitowi, kręcąc głową z niedowierzania. — Jutro? Może po godzinach u pana w gabinecie? — rzuciła sarkastycznie i podjęła kolejną próbę, by na niego spojrzeć. — Ciekawe, że nie przyszło panu do głowy, żeby porozmawiać wcześniej! — syknęła, marszcząc brwi i mrużąc wściekle oczy. — Na przykład za nim zachciało się panu całować mnie w operze, do której zaprosił mnie pan kwiatami. Albo chociaż po tym, jak przespałam się z panem w biurze. — Głos zaczął jej się łamać, więc zrobiła krótką przerwę, biorąc głębszy wdech, żeby się upewnić, że na pewno pamięta, jak to się robi i że przy okazji się zaraz z tych wszystkich nerwów nie rozklei. — Albo przynajmniej nie pieprzyłby pan o tym cholernym zrozumieniu czy o tym, że to… że to wtedy nie było głupie! — Odepchnęła się od stołu, stając bezpośrednio przed Chaytonem, ale w takiej odległości, żeby nie znaleźć się na wyciągnięcie ręki. Mogłaby wymieniać dalej, miała nawet taki zamiar, ale zorientowała się, w kącikach jej oczu zaczynają zbierać się łzy i że następny wdech może okazać się pociągnięciem nosem.
— Mógł pan powiedzieć po prostu wcześniej. Mógł pan chociaż… Oh, Dio, che sciocco che sono… Ja nawet nie zwracałam się do pana po imieniu…
UsuńDo tej chwili sądziła, że może mogła mieć chociaż minimalne oczekiwania wobec pana Kravisa, że naprawdę mogła mu wierzyć, że przy okazji seksu, sprawiało mu przyjemność samo jej towarzystwo. Naprawdę tak myślała i pomijając fakt, że było to przyjemne samo w sobie, być dla kogoś autentycznie interesującą taką, jaką się było, to była przekonana, że ma na to solidne podstawy, że niczego sobie nie uroiła. Tymczasem pieprzyła się ze swoim żonatym szefem i przez cały ten czas zwracała się do niego per pan, co najwyraźniej jemu samemu nie przeszkadzało. Bo czemu by miało? Mogła być w końcu szóstą czy siódmą, więc co za różnica.
Spuściła głowę, przetarła oczy i popatrzyła na stół, wyraźnie czegoś szukając, aż natrafiła na zamknięty laptop. Sięgnęła po niego i przycisnęła do piersi obiema rękami.
Pamiętała, jak Rosalie wypadła z jego biura po tym, jak bezwzględnie dał jej do zrozumienia, że ich małżeństwo jest faktycznie jedynie umową biznesową. Jak się wtedy kłócili, jak na niego krzyczała i jaki był wobec niej bezlitosny w swoich słowach. Camille nie znała większości szczegółów tego całego układu, jaki ich łączył, prócz tego, że Chayton chciał się od jakiegoś czasu rozwieźć, bo przestało to być według niego potrzebne. Nie wiedziała, jak to wyglądało między nimi wcześniej, ale Rosalie była jednak jeszcze jego żoną. I zwracała się do niego po imieniu. Miała na pewno większe prawo się na niego wściekać i wykrzykiwać swoje żale, niż jakaś naiwna pracownica, która w swojej durnocie zaczęła sobie za dużo wyobrażać.
Przed chwilą nie miało to dla Camille żadnego znaczenia, że byli w biurze, w przeszklonej sali konferencyjnej i choć musiałaby naprawdę zdzierać sobie gardło, by zostać usłyszaną, to same jej gestykulacje na pewno były bardzo wymowne i dawały pole do popisu dla plotek. Ona była pracownicą, on szefem, a zachowała się zupełnie nieprofesjonalnie, choć brak profesjonalizmu mogła najpierw zwalić na Lucindę Kravis. Jednak nie był to żaden powód, żeby odreagowywać swoje frustracje na prezesie. To nie jego wina, że jego matka to suka, tak samo jak winą Camille nie było to, że jej ojciec pociągnął za spust. Chayton był w końcu prezesem, chociaż miał taką matkę, a Camille pracowała w jego firmie, chociaż miała ojca mordercę.
To, że była idiotką, mogła zawdzięczać tylko sobie.
Pokręciła głową na wzmiankę o kierowcy i zaczęła kierować się do drzwi.
— Mam raporty do skończenia — rzuciła nieobecnym tonem. — Muszę skompletować dokumentację, o której dzisiaj pan wspomniał. Zostawię w naszej recepcji — zapewniła mechanicznie. — Jest jeszcze trochę do zrobienia przed Future Expo i wydaje mi się, że na tym powinniśmy się wszyscy skupić — odparła jednoznacznie, naciskając na klamkę i pociągnęła za szklane drzwi, ale przystanęła i popatrzyła na pana Kravisa przez ramię rozognionymi oczami. — Przepraszam, że wydawało mi się, że mogę czegoś od pana oczekiwać. To nie powinno mieć miejsca.
Była idiotką, ale głosik w jej głowie, który przez cały ten czas rzucał włoskimi przekleństwami, zapewniał ją, że sama z siebie idiotki nie zrobiła, a nawet jeśli, to zdecydowanie nie był to czas, by okazywać jakąkolwiek skruchę. Powody leżały na blacie i po części na ziemi, powody chodziły ubrane w skrojonym na miarę kobiecym garniturze. Camille się o nic z tego nie prosiła. I choć ten cichy głosik dał jej trochę siły na wykazanie się odrobiną dumy, wiedziała, że jak tylko stąd wyjdzie, to wszystko ustąpi rdzawym zgrzytom, lodowaty strach rozpanoszy się pod jej skórą na dobre, a ona będzie z tym wszystkim sama. I wcale nie była pewna, czy skończy wszystko, co zaplanowała i nie wróci wcześniej do domu. Nie była niczego pewna.
Camille Russo
Zamierzała udać się prosto do swojego biurka. Prosty i jasny cel, usiąść, otworzyć laptopa, odpalić przerwany wcześniej proces. Pracować. Proste i rutynowe. Z doświadczenia wiedziała, że dobrze wypracowana rutyna jest pomocna, jest wręcz kluczowa w chwilach, które są oderwane od wszystkiego, a ich natura jest irracjonalna, delikatnie mówiąc. Rutyna pozwalała przetrwać najgorsze burze, bo póki człowiek wiedział, co ma ze sobą robić, nie musiał się zastanawiać nad tym, czego nie chciał ruszać nawet najdłuższym kijem. Przez chwilę nawet wydawało się, że udało jej się oszukać swój umysł, bo choć cały czas we wnętrzu panował chaos, który mocno oddziaływał również na jej ciało, dzielnie szła przed siebie. Ze spuszczonym spojrzeniem i laptopem kurczowo przyciśniętym do ciała, ale szła. Szła, póki nie zatrzymała ją czyjaś ręka.
OdpowiedzUsuń— Camille, wszystko w porządku, kochana?
Zjeżyła się, czując jakby prąd przeszedł od jej ramienia wzdłuż kręgosłupa. Żołądek skurczył się, strach zacisnął się wokół gardła. I tyle miała ze swojej starannie wypracowanej rutyny. To było chyba ostatnie, na co jeszcze liczyła, że uda jej się przeskoczyć całe to zamieszanie i chaos, zostawić je gdzieś w tyle daleko za sobą, ale skoro wystarczył teraz taki drobiazg, by wybić ją z rytmu i wrzucić z powrotem na krzywe tory postawione na jej największym koszmarze, cała nadzieja prysła.
Była taka głupia…
— Mogłabyś… mogłabyś odłożyć mój laptop do mnie na biurko? — spytała, przelotnie zerkając na Sarah, która ją zatrzymała i której już podawała komputer. — Muszę iść do łazienki. To wszystko — wyjaśniła pobieżnie i nie czekając na nic więcej, zmieniła kierunek trasy.
Zgrzyt. Ciemność. Huk. Płacz. Błaganie. Wrzaski. Całe to zimno, ten strach, ból w zastygły w gasnących oczach. I od początku, wszystko, znów..
Wpadła do ostatniej kabiny, czując już jak jej ciałem wstrząsają spazmy i upadła na kolana, pochylając się od razu nad muszlą. Zdążyła dzisiaj zjeść śniadanie i nawet lunch, do tego wypiła kilka kubków kawy i opróżniła paczkę słodko-kwaśnych żelków, które wyciągnęła ze swoich szufladowych zapasów. Gdyby tylko wiedziała, że większość z tego znów przyjdzie jej dzisiaj zobaczyć, odpuściłaby te żelki i ograniczyła się do picia wody. Wymioty z pustym żołądkiem były cięższe, pamiętała o tym, więc na pewno wolałaby zjeść cokolwiek. A przecież ile razy zdarzało się, że nie zdążyła zjeść nic… Ale skąd miałaby wiedzieć, że dzisiaj będzie sobie o tym przypominać?
Kolejna wypracowana rutyna. Efekt koszmarnej tresury, odruchy dyktowane strachem i napięciem, o których śniła po nocach, a o których nauczyła się nie pamiętać, żeby móc normalnie funkcjonować. Koszmary, które zamknęła głęboko w sobie, nie chcąc, by oglądały światło dzienne, by nie rzucały cienia na jej życie albo żeby chociaż nie robiły tego tak intensywnie i jednoznacznie…
Jak okrutnym człowiekiem trzeba było być, żeby tak bezwzględnie wyrwać z kogoś jego najpotworniejsze krzyże i postawić przed publiką?
Ostatnie ze spazmów należały już do płaczu. Łzy oblały jej twarz, ale już nie wymiotowała, choć wcale nie czuła się specjalnie lepiej. Błędne koło koszmarów na jawie na razie ustało, ale na pewno jeszcze wróci. Oderwała długie pasmo papieru, wytarła usta i spuszczając wodę, usiadła na ziemi. Płacz był bezwiedny, nie umiała i nie miała sił nad nim zapanować, więc jedynie przyciągnęła do siebie kolana i schowała twarz, co jakiś czas jedynie przecierając papierem twarz i dmuchając noc.
Lodowaty strach tańczył dalej pod jej skórą, jakby celebrując swój sukces. Podejmował wiele prób na przestrzeni tych wszystkich lat, chcąc znów wyleźć na wierzch, chcąc, by pamiętała o nim nie tylko podświadomie, aż w końcu znalazł się niespodziewany sojusznik i wyciągnął w jego stronę pomocną dłoń.
Camille, nawet w najwyższych szczytach swojej ostrożności i przezorności, nie byłaby w stanie przewidzieć czegoś takiego i dodatkowo podjąć jakieś środki zapobiegawcze. Wiedziała, jak chaotyczni i nieobliczalni byli ludzie, wiedziała, że potrafili być obrzydliwie nieludzcy i okrutni.
Wiedziała bardzo dobrze, widziała tego apogeum na własne oczy i nikomu, nawet największemu wrogowi, nie życzyłaby czegoś takiego. A ponieważ nie była masochistką, robiła wszystko, co tylko przyszło jej do głowy, żeby takie coś nigdy więcej się nie powtórzyło. Była ostrożna, nikomu się nie narzucała i nie pchała się na świecznik, a swoje różnorakie dziwactwa zatrzymywała dla siebie albo dzieliła się nimi z naprawdę wąskim gronem i to też nie tak od razu.
UsuńCo takiego zrobiła tej kobiecie, żeby zasłużyć sobie na wywlekanie takich spraw na światło dzienne?
Odpowiedź nasunęła się sama, ale jednocześnie nasiliło się też to okropnie uczucie w klatce piersiowej. Rwące kłucie wywołujące większy płacz i potęgujące najgorsze uczucie, jakie Camille znała. Samotność. Zimna, ciemna samotność, do której prowadził dobrze znany strach. Ból wcale nie taki obcy, ale teraz wydawał się czymś nowym, jakby przeszedł jakąś aktualizację i zastąpił swoją starą wersję.
Jakim człowiekiem, był ktoś, kto wiedział o czyiś krzyżach i mimo wszystko decydował się nie zdradzić ze swoją wiedzą przed ich właścicielem?
W łazience spędziła wystarczająco dużo czasu, by ominął ją sztorm, który niósł się za panem Kravisem, za nim opuścił biuro. Nie miała szans usłyszeć ryku z piętra wyżej, który na pewno rozniósł się po otoczeniu, nie widziała, jak pani Kravis z zatrwożoną miną zniknęła w windzie, jak Chayton zachowywał się po jej wyjściu, jaka wściekłość z niego buzowała i jakim głosem wydawał polecenia. O niczym nie wiedziała, zamknięta w jednej z kabin w biurowej łazience, a kiedy doprowadziła się do względnego porządku nad umywalką i zdecydowała, że może już wyjść i zająć się swoimi obowiązkami, zbyt wiele uwagi musiała poświęcić własnemu napięciu, by zauważyć to, które wisiało w powietrzu i dotykało wszystkich innych. Nie miała już szansy zauważyć, że może nie była taka samotna w tym wszystkim.
Wytrzymała trzy dni.
W nocy budziła się z krzykiem na ustach, nie od razu orientując się, że podobnie jak we śnie, w rzeczywistości wcale nie była w stanie krzyczeć. Była zlana zimnym potem, serce pędziło, jakby właśnie biegła w wyścigu o własne życie. Instynkt podpowiadał, by wystrzelić spod pościeli i uciekać, bo leżąc na środku pokoju, jest przecież cała na widoku… Dopiero po długiej chwili wracała świadomość, gdzie jest i że nic jej tutaj nie grozi.
W dzień próbowała udawać, że wszystko jest w porządku na tyle, na ile mogło być w porządku po tym, jak jeden z udziałowców firmy wywlekł jej rodzinne brudy przed współpracownikami. Instynkt podpowiadał, że powinna zachować chłodny spokój. Nie żadną obojętność, ale coś pomiędzy zniesmaczeniem a rozczarowaniem. Powinna dać do zrozumienia, że zupełnie nie odpowiada jej, że takie coś miało miejsce, ale bez skupiania się na szczegółach. Nie była niczemu winna, nie zataiła żadnej informacji na temat swojej rodziny, a to, że nie wspomniała o całej sytuacji, było bardziej niż naturalne. Gdyby ktoś wcześniej zapytał ją bezpośrednio o samego ojca, z odruchu powiedziałaby, że go po prostu nie zna i nie byłoby to kłamstwo. Wujka też tak naprawdę nie znała. Nie licząc morderstwa Marcelli i Marco, nie wiedziała o żadnych innych kryminalnych sprawach i sytuacjach, jakie miały miejsce w przeszłości. Była dzieckiem i wszystko skończyło się, za nim w ogóle zaczęła myśleć o swoim życiu w kontekście zawodowym. To nie ona tutaj czemukolwiek zawiniła, a co więcej, to ona została nie w porządku potraktowana. To nie była sytuacja, kiedy to Camille miałaby chować głowę w piasek.
Próbowała działać zgodnie ze swoją rutyną, nie tracić skupienia i nie pozwolić niczemu wyprowadzić siebie z równowagi. Wychodziło jej to połowicznie, choć starała się zachować wobec siebie samej trochę wyrozumiałości, dać sobie trochę czasu na przystosowanie się. Znała w końcu swojego wroga i choć dawno nie musiała się z nim mierzyć, to wierzyła, że cierpliwością i zaparciem sukcesywnie uda się go zepchnąć tam, gdzie jego miejsce.
Pracowała i nie wymigiwała się spotkań, mimo że wiedziała, kto na nich będzie. W końcu to nie tak, że teraz to ona miała powody do ucieczek, oj nie. Nie chciała mieć z Chaytonem Kravisem nic wspólnego, przynajmniej tak podpowiadał instynkt, ale nie miała zamiaru go unikać ani się przed nim chować. Oczywiście, wolałaby nie siedzieć z nim w jednym pomieszczeniu i nie słuchać jego głosu przez kilkadziesiąt minut, jednocześnie musząc samej się odezwać od czasu do czasu, ale starała się podchodzić do tego, jak do przykrej konieczności. Zdążyła też zauważyć, że potrafił wysyłać maile, jeśli czegoś potrzebował, nie było to jednak spostrzeżenie, które dało jej wyczekiwaną satysfakcję albo chociaż ulgę. Ku swojemu zaskoczeniu, czuła się okropnie. Tak okropnie, jak po każdym takim spotkaniu, prędzej czy później kończyła pochylona nad toaletą, krztusząc się później swoimi łzami.
UsuńWytrzymała tak trzy dni, nim dotarło do niej, że nie ma siły poradzić sobie z tym wszystkim naraz. W nocy budziła się w takim stanie, że pięć razy musiała się upewniać, że nic jej nie grozi. W dzień wkładała resztki dostępnej energii w to, żeby udawać, że nie jest wcale gorzej od tego, co mogło się wszystkim wydawać, kiedy w rzeczywistości była w totalnej rozsypce. Tak, miała ojca mordercę, który zabił jej matkę, ale tutaj nie było potrzeby niczego wyjaśniać. Poza tym to była jedna strona monety. Druga wiązała się z sekretem nie tak starym, nie tak brutalnym i zdecydowanie nie krwawym, ale wcale nie mniej kontrowersyjnym. I choć dzieliła ten sekret z kimś, to tak naprawdę została z nim sama.
Trzeciego dnia popatrzyła na siebie w lustrze, próbując zimną wodą zniwelować ślady płaczu ze twarzy i w końcu to do niej dotarło. Nie da rady. To było za dużo. Mogła nie przesypiać nocy z powodu koszmarów, mogła na nowo upychać dziecięce traumy na dno świadomości, póki lodowaty strach znowu nie zostanie upchnięty po pancerz. Ale w tym samym czasie przeżywać nowe rozczarowanie i jeszcze przełykać żal skierowany do kogoś innego, niż tylko do ojca? Przez odczuwany ból poznawać dopiero, ile tak naprawdę znaczyło dla niej to wszystko, co się wydarzyło między nią a… a jej szefem? Biczować się świadomością, że postąpiła jak ostatnia kretynka, mimo całej listy ostrzeżeń, którą znała na pamięć, ale postanowiła sobie tak po prostu zignorować? Nie, nie była tak silna, żeby się z tym wszystkim mierzyć, gdzie poza tym i tak codziennie przegrywała te wszystkie walki.
Wzięcie wolnego nie przyszło jej łatwo, nie przyniosło żadnej ulgi, dało jedynie jakiś cień wytchnienia, że już nie będzie musiała pilnować budzików ani siedzieć w żadnej sali konferencyjnej z Chaytonem. Poddała się, niech będzie. Odniosła porażkę i to jeszcze w tak kluczowym okresie, jakim były końcowe przygotowania do Future Expo, ale zwyczajnie zabrakło jej sił i nie wiedziała, gdzie mogła je odnaleźć.
Czwartej nocy znów zerwała się z łóżka, ale miała już dosyć tego uczucia osamotnienia. Wiedziała, że przychodząc w środku nocy do Florence i pakując jej się do łóżka, otwiera się na potencjalny grad pytań, na które nie chciała odpowiadać, ale bardziej niż się tego obawiała, potrzebowała ciepła. Chociaż odrobiny, chociaż na chwilę.
Weszła do ciemnej sypialni, na pamięć przechodząc na palcach w stronę łóżka. Florence zawsze spała po prawej stronie, bliżej okna, przez które wpadało słabe światło odbijane przez księżyc. Podeszła więc od lewej strony, podniosła skrawek kołdry i wykonując jak najmniej ruchów, wgramoliła się pod pościel, by zaraz zniweczyć całą tą ostrożność i mocno wtulić się w plecy ciotki. Odetchnęła cicho, czując bijące od niej ciepło i zwyczajnie się rozpłakała. Nie była sama, przynajmniej nie ze wszystkim.
— Chcesz mi o czymś powiedzieć, mia caro? — spytała cicho Florence, zaspana, ale jednocześnie bezwarunkowo łagodna i wyrozumiała. To nie był przecież pierwszy raz, kiedy siostrzenica przychodziła do niej w środku nocy, ale ostatni raz miało to miejsce tak dawno temu…
Camille pokręciła przecząco głową, łkając w koszulę nocną cioci.
— Czy chodzi o to, co zwykle?
Pokiwała głową i przytuliła się bardziej do jej pleców, ale zaraz znów pokręciła głową przecząco.
UsuńFlo nabrała powietrza w płuca i powoli wypuściła je przez nos. Zabrała jedną rękę spod skroni i odszukała pod kołdrą dłoń siostrzenicy, by delikatnie ją ścisnąć i w taki sposób trzymać przez resztę czasu.
— Zrobię ci te twoje pankejki na śniadanie. Mamy bekon, ale syrop klonowy będzie trzeba wziąć od sąsiadów…
Cam pokiwała głową, jednocześnie czując jak ciepło cioci zaczyna się na nią przelewać, jak nieprzyjemny chłód lekko ustępuje. Tu była bezpieczna.
Nie była z siebie dumna, kiedy wyłączyła telefon zaraz po tym, jak dostała pierwszego sms od Stephanie. Ale miała wolne i wiedziała, że jeśli nie chciała, nie musiała odpowiadać na żadne telefony związane z pracą. Nie musiała się z niczego tłumaczyć. Kadry praktycznie z miejsca przyjęły jej wniosek o urlop, nawet nikt nie dopytywał o powód. Sprawy rodzinne o naturze osobistej. Może to było oczywiste, że musiała odetchnąć po tej akcji z Lucindą, o której plotkowało całe biuro, albo zwyczajnie ktoś się bał, że jeśli zacznie dociekać szczegółów, to Camille ostatecznie zrezygnuje i jej pula nadliczbowych godzin nie tylko się nie zmniejszy, co wzrośnie. Także z technicznego punktu widzenia była na czysto.
Wiedziała, że wszystko, co było potrzebne Tytanom, żeby pociągnąć projekt do etapu, jaki był zaplanowany na Future Expo, było na chmurze i każdy z członków miał do tego dostęp. Nie byli też pierwszymi lepszymi ludźmi, którzy zostali wybrani przy pomocy ruletki. Znali produkt tak samo dobrze, jak ona i w niektórych aspektach pewnie nawet lepiej niż ona. Wierzyła, że sobie ze wszystkim poradzą, aczkolwiek kłamstwem byłoby, gdyby powiedziała, że nie bała się ani trochę, kiedy włączała swoją komórkę po kilku dniach całkowitej ciszy w eterze z jej strony.
Miała kilka nieodebranych połączeń, głównie od Stephanie i Sarah, ale nie była to jakaś zatrważająca ilość. Tylko trzy nowe smsy. Najwięcej miała do nadrobienia w kwestii ich grupowego chatu, na którym odbywały się ciągłe dyskusje i to nie tylko takie związane z pracą czy z nadchodzącym wydarzeniem, więc trochę jej zeszło, żeby przez wszystko przebrnąć. I niedługo po tym, jak dotarła do końca, dostała kolejnego smsa. Od Stephanie.
Odczytałaś wiadomości, więc teraz musisz dać znak życia! Będziesz na imprezie?
Tak.
To wszystko…?
Spotkamy się na miejscu.
I na tym się skończyło. Steph nie wysyłała więcej smsów ani nikt więcej nie dopytywał o to na chacie. Camille wystarczyła też wzmianka o tym, że mimo jej nieobecności, wszystko idzie zgodnie z planem, na co po dłuższej chwili zdecydowała się napisać, że przeprasza, że tak wyszło.
Future Expo rozpoczynało się późnym popołudniem, ale zespoły techniczne przygotowywały wszystko od dwóch dni, a wystawcy mogli wejść na trzy godziny przed, żeby dopilnować wszystkiego i mieć pewność, że w trakcie tych przygotowań, żadne ich wytyczne nie zostały pominięte przez techników. Camille zjawiła się na miejscu na dwie godziny przed – chciała być wcześniej, ale przez ciotkę spóźniła się na metro, bo Flo upierała się, że powinna spiąć włosy, zamiast chować się za włosami i miała jak zwykle mnóstwo do powiedzenia w kwestii jej prezencji. Potem utknęła w taksówce w korku. Ale ostatecznie dotarła i nie miała żadnego problemu z wejściem.
Do oficjalnego rozpoczęcia było jeszcze trochę czasu, ale w środku i tak było już całkiem sporo ludzi. Włączano też docelowe oświetlenie i opuszczano cienkie ekrany holograficzne, które miały tworzyć dodatkowe efekty na szklanej konstrukcji Javits Cetner. Czytała, że do świateł i tych wszystkich bajeranckich efektów zatrudnione zostały cztery kilkunastoosobowe zespoły. Do samych świateł! Jednak na pewno było warto, bo to na co się zapowiadało, wydawało się naprawdę futurystyczne i widowiskowe.
Pamiętała mapkę i wiedziała, gdzie szukać ich własnego stoiska, więc od razu udała się w tamto miejsce, mijając zwijających się powoli techników, organizatorów i innych wystawców, którzy krzątali się przy swoich platformach, stolikach i tym podobnych. Już z daleka dostrzegła Stephanie i stojącego obok niej Jamesa, a kiedy się do nich zbliżyła i oni też ją zauważyli, pomachała do nich nieśmiało. Steph od razu zaczęła ją poganiać gestami i brakowało tylko, żeby jeszcze do niej krzyczała. Na twarzy Jamesa natomiast wykwitł jego typowy, ironiczny uśmieszek.
UsuńOmówili sobie większość tego, co miało miejsce podczas nieobecności Camille, wyszczególnili większość zmian, jakie w tym czasie zaszły i które były konieczne, ale nie było to nic krytycznego. W trakcie James napisał wiadomość do Alana, informując go, że Camille dotarła i że wydaje się, że wszystko jest w porządku. Stephanie dzieliła się swoimi przeżyciami związanymi z przejęciem jej obowiązków, jednocześnie dziękując, że jednak przez większość czasu to wszystko robiła Cam, bo niektóre rzeczy były naprawdę upierdliwe. I choć stresowała się tym, że będzie musiała zaprezentować ich projekt w trakcie oficjalnego rozpoczęcia eventu, najbardziej denerwowała się jednak tym, że coś jej wcześniej umknęło, a przynajmniej tak o tym opowiadała Camille.
Okazało się też, że Sarah, które w domyśle miała razem z Alanem trwać przy ich stanowisku, kiedy wszystko się już rozpocznie, przyjdzie pewnie na ostatnią chwilę. Jeszcze jej nie było, bo dosłownie godzinę temu wyszło, że jej opiekunka do dzieci się rozchorowała i nie będzie w stanie przyjść się nimi zająć, a mąż Sarah był w tym czasie w delegacji, więc szukała kogoś w trybie nagłym.
Poza tym na wszystko byli przygotowani, niczego nie pominięta w trakcie ustawiania ich stoiska, prototypy były bezpieczne w sejfie i gotowe do wystawienia pod szklane gablotki, jak tylko nadejdzie na to czas. Mieli odpicowane broszury i wszystkie grafiki oraz filmiki, które miały być wyświetlane na ustawionych w strategicznych miejscach ekranach, również bez problemu się ładowały.
Steph, niby mimochodem, napomknęła, że był też pan prezes, aczkolwiek wyglądał tak, jakby chciał się zgubić w tłumie kiedy tylko nadarzy się ku temu okazja. Przechadzali się z Alanem gdzieś po całym Javits Center, głównie dla zabicia czasu, ale też żeby nieco lepiej zorientować się w tym wszystkim za nim uwagę pochłonie wydarzenie samo w sobie. Warto było się rozejrzeć również teraz i na pewno zastanowić, czy na przyszłość nie byłaby to dobra okazja dla firmy, którą mogliby się zainteresować bardziej na stałe.
W pewnym momencie podszedł do nich jeden z koordynatorów, który przez cały czas rozmawiał przez zestaw bluetooth wiszący na jego lewym uchu. Przerwał na moment, informując ich, że zbliża się pora, by wyznaczone do prezentacji osoby poszły już w stronę zaplecza za sceną w głównej hali. W domyśle mieli być tam w trójkę, choć mówić miała jedna osoba, ale mieli trochę interaktywną prezentację, przy której dodatkowa asysta na pewno nie zaszkodzi, a trzecia osoba miała być tak na wszelki wypadek cały czas za kulisami. Na razie jednak poszła tylko Camille i Stephanie – James miał poczekać chociaż na Alana, żeby nie zostawiać ich stanowiska bez opieki. Niedługo jednak na miejsce dotarła Sarah, więc James mógł dołączyć do dziewczyn za kulisami, gdzie sprawdzano ostatni raz, czy wszystko działa jak powinno.
Dało się wyczuć, że atmosfera nabiera wyjątkowego napięcia. Miłośników technologii zaczynają gromadzić się w środku, niecierpliwie czekając na start. Zegary wskazujące czas do rozpoczęcia wydarzenia wydają się bić coraz wolniej, a adrenalina wśród uczestników wzrasta wraz z każdą minutą. Goście specjalni, wyjątkowi sponsorzy, znane z różnych środowisk twarze zasiadają już w pierwszych rzędach przed sceną, od której wszystko ma się zacząć. W całym budynku panuje już półmrok graniczący z całkowitą ciemnością. Na ziemi migają ledowe światełka, kierujące gości w odpowiednim kierunku, do głównej sali.
Aż w końcu rozbłysły układy świateł, rzucające kolorowe poświaty na główną scenę. Włącza się wielki ekran, ujawniając stojących na platformie głównych organizatorów Futurę Expo. Ubrani w koszule z logo wydarzenia, witają widownię, zachęcając wszystkich do oklasków swoimi szerokimi uśmiechami, aż widownia nieco się uspokaja, wraz z dynamicznymi światłami, które również spowalniają i nabierają łagodniejszych tonów.
UsuńJeden z mężczyzn zabiera w końcu głos. Dziękuje wszystkim za przybycie, wyrażając jednocześnie swoją wdzięczność wobec gości, sponsorów i wystawców, którzy zgłosili się z naprawdę niesamowitymi projektami. Słowa organizatora zostają przyjęte gromkimi oklaskami i okrzykami entuzjazmu. W międzyczasie, na wielkim ekranie za nim, wyświetlane są dynamiczne animacje i grafiki, wprowadzając uczestników w atmosferę nadchodzącego świata technologii.
Podczas gdy mężczyzna kontynuuje swoją mowę, na scenie dołączają do niego inni członkowie zespołu organizacyjnego, przedstawiając w skrócie agendę wydarzenia. Na wielkim ekranie pojawiają się grafiki prezentujące różnorodne atrakcje, panele dyskusyjne i pokazy technologiczne, podsycając jeszcze bardziej ekscytację zgromadzonych i kilka prezentacji, które zostawiają przyjemne uczucie niedosytu, mające skłonić gości do zgłębienia tematu przy dedykowanych stoiskach i panelach.
Prezentacja Tytanów miała być jedną z ostatnich, więc trochę się nastali we trójkę, za nim nadeszła ich kolej. Ale nie było czego żałować, bo zza kulis wszystko prezentowało się jeszcze ciekawiej. W dodatku mieli okazję porozmawiać z niektórymi prezenterami osobiście, a było naprawdę o czym, bo Future Expo gromadziło niesamowitych twórców, projektantów i inżynierów, zaangażowanych w mnóstwo różnorodnych inicjatyw. Camille miała aż ciarki, nie mogąc się doczekać, aż w końcu wszystko rozpocznie się na dobre i będzie można porozglądać się po pozostałych stanowiskach i panelach.
— Kravis Security, wy następni!
James skinął głową i teatralnym gestem zaprosił Camille, żeby wyszła przed nim. Zrobiła kilka kroków do przodu w stronę wyjścia na scenę, przepuściła schodzących właśnie ludzi i popatrzyła na zapowiadającego ich organizatora.
Światło reflektora trafiło ją w oczy, więc je zamknęła. Z widowni rozległy się wiwaty i kolejne brawa. Następne słowa organizatora odbiły się echem w jej głowie i poczuła, skurcz żołądka. Huk. Plecy oblał zimny pot.
Mi hai preso tutto, Marcella! Hai preso...
— Camille. Musisz wyjść. Jest nasza kolej. Słyszysz?
Oh, Dio…
Spojrzała na Jamesa szeroko otwartymi oczami, a w następnej sekundzie ściągała z ucha zestaw audio, wycofując się z powrotem głębiej za kulisy. Wcisnęła nakładaną na ucho słuchawkę z dołączonym mikrofonem w dłonie Stephanie, bąknęła jakieś niewyraźne przeprosiny i zaraz zniknęła w tłumie zgromadzonym za zapleczem.
Stephanie wybiegła na scenę w towarzystwie Jamesa, zakładając naprędce zestaw audio. Przez kilka pierwszych sekund oboje jedynie uśmiechali się, zerkając na siebie w totalnym zdezorientowaniu, ale na pomoc przyszedł jeden z organizatorów, na którego znak zgasł wielki ekran i większość świateł. Gestem zapytał, czy są gotowi i kiedy skinęli twierdząco głowami, ekran rozświetlił się na nowo, rozległy się zaplanowane efekty dźwiękowe, a Steph weszła gładko w rolę, do której przygotowywała się przez ostatni tydzień. I poszło jej naprawdę świetnie. Asysta Jamesa również była bez zarzutu.
Wkrótce po prezentacji Tytanów nadszedł koniec agendy. Głos organizatora gasł całkowicie, ustępując miejsca huku oklasków i wiwatów publiczności, która nie mogła się doczekać, aby zanurzyć się w tej niezwykłej uczcie technologicznych cudów. Tłumy entuzjastów zgromadzonych pod szklanym dachem hali wystawienniczej z ciekawością zaczęły wylewać się na korytarze pełne stoisk prezentujących najnowsze osiągnięcia technologii, wypełniać pomniejsze hale dedykowane tematyce gier i wirtualnej rzeczywistości, panele dyskusyjne rozprawiające nad sztuczną inteligencją, gdzieś zaraz zaczną się walki robotów…
— Widzieliście ją? — spytał na przywitanie James, jak tylko dotarli do ich panelu wystawowego, gdzie Alan z Sarah prezentowali już ich vipowski produkt, który zadziwiał przede wszystkimi zaawansowanymi sensorami o mikroskopijnych rozmiarach. Gratka dla amatorów mikroprocesorów, ale jednocześnie kusząca opcja dla kobiet pragnących dodatkowego zabezpieczenia w sytuacjach nagłych i kryzysowych, jednak bez konieczności rezygnacji z eleganckiej prezencji.
Usuń— Kogo? — dopytała Sarah, kiedy pożegnała się z osobami, którym opowiadała o ich projekcie.
— Camille — naprostowała Steph, patrząc na koleżankę, jakby to było oczywiste, o kogo pytają. — Zwiała zaraz przed tym, jak miała wyjść na scenę. Chryste, była przerażona…
— Nie, nie było jej tu. Biedna… Myślisz, że po prostu zjadła ją trema, czy znowu poszła… — Sarah nie zdążyła dokończyć, bo James zgromił ją spojrzeniem, żeby nie mówiła tego, co miała zamiar powiedzieć.
— Panie prezesie, jak się panu podobało? — powiedział zaraz, szczerząc się tym swoim firmowym uśmiechem, który raz wyrażał sarkazm, a kiedy indziej autentycznie zadowolenie.
Camille
Ciocia miała rację. Powinna spiąć te cholerne włosy. Nie po to, by odsłonić szyję, ale żeby nie musieć się o nie martwić. Okropnie przeszkadzały, a nie miała nawet żadnej gumki, niczego, co chociaż na chwilę przytrzymałoby je w miejscu i zapobiegło opadaniu na twarz. Dlaczego o tym nie pomyślała? Bo przez ostatni tydzień zdarzyło jej się to tylko raz? Była przecież w domu i nie wyściubiała nosa poza swoją ulicę, dlaczego więc miałaby się czymś denerwować do takiego stopnia, żeby uciekać do łazienki. Kogo chciała oszukać, sądząc, że uda jej tego uniknąć poza domem?
OdpowiedzUsuńKto wymyślił, że umywalki z niskimi kranami to dobry pomysł?
Kilka razy musiała się nachylać nad bieżącą wodą, jedną ręką trzymając zwinięte na karku włosy, a drugą starając się napełnić usta. Nie była w stanie pozbyć się cierpkogorzkiego posmaku całkowicie, woda też średnio pomagała na drapiące gardło, ale najważniejsze było wypłukać jakikolwiek zapach. Wykombinuje sobie później skądś jakąś gumę miętową i coś gazowanego do picia… Ale wcześniej przeprosi kolegów z pracy za to, że dała ciała. Znowu.
Wypluła wodę, zakręciła kran i westchnęła, opierając się obiema rękami o brzeg umywalki. Włosy opadły na plecy, ale kilka pasm przemknęło nad ramionami i zaczęło delikatnie łaskotać ją po policzkach. Nie miała jeszcze ochoty patrzeć na swoje odbicie i oceniać, jakie szkody w międzyczasie odniósł jej makijaż. Wyciągnęła jedną dłoń w bok w stronę dystrybutora papieru, ale źle chwyciła i oderwała jakiś śmieszny kawałek, który zaraz cały namókł między jej mokrymi palcami.
— Dannazione… — burknęła i już miała oderwać sobie normalny listek, kiedy papier pojawił się nagle przed nią od drugiej strony. Podniosła wzrok w tamtym kierunku, w tym samym czasie uświadamiając sobie, że przez ostatnie kilkanaście minut była zupełnie oderwana od rzeczywistości i nie zwracała uwagi na otoczenie, co raczej nie było zbyt rozsądne z jej strony. Może wtedy wcześniej zauważyłaby, kto wszedł do łazienki. I nie zastanawiałyby się, czy to ona się pomyliła, czy po prostu pan Kravis nie widział problemu w przebywaniu w damskiej łazience, bo od początku miałaby sprawę jasną. Dała się po prostu zaskoczyć.
Patrzyła na niego chwilę bez żadnego konkretnego wyrazu, aż w końcu wzięła kawałek papieru i wycierając buzię, zwróciła się ku swojemu odbiciu. Była trochę sponiewierana, to prawda, miała spierzchnięte wargi i lekko przekrwione oczy, dużo na pewno dałoby się też z samego jej spojrzenia, ale nie wyglądała tragicznie, na całe szczęście. Jeszcze tylko by jej brakowało…
— To damska łazienka — rzuciła bardzo spostrzegawczo z lekką chrypką i odkaszlnęła, by się jej pozbyć.
Nie oczekiwała, żeby Chaytonowi robiło to jakąś różnicę, na pewno doskonale wiedział, gdzie wchodzi i na pewno spodziewał się, kogo tutaj zastanie. Nawet przeszło jej przez myśl, że może wbrew temu, co zdążyła sobie ustalić przez ostatnie półtora tygodnia, przejmował się tym, co się stało nie tylko pod kątem pracy, że może dręczyło go coś poza kwestią mocno naruszonej etyki zawodowej, do jakiej doprowadziła jego matka. Jednak pozwoliła sobie na odrobinę nadziei tylko po to, żeby poczuć kolejną drzazgę.
Czyli dalej to, że postanowił nie przyznawać się do tego, że wiedział o jej rodzinie, nie było warte wyjaśnienia. Albo choćby przeprosin. Naprawdę nie widział w tym żadnego problemu? Gdyby chodziło tylko o to, że był jej szefem, to rzeczywiście nie byłoby tematu. Ale ani nie płacił jej za sypianie z nim, ani za rozmawianie o czymkolwiek innym niż praca. I z tego, co kojarzyła, to akurat ustalili w mniej lub bardziej przejrzysty sposób. Wychodziło więc na to, że po prostu to, co było poza pracą, nie miało dla niego większego znaczenia.
Jej spojrzenie w jednej sekundzie przygasło, a twarz spochmurniała. Nie miała ochoty się z niczego tłumaczyć, dlatego zerknęła pobieżnie w stronę drzwi, jakby rozważała, jakie ma szanse wyjść stąd w ciągu najbliższych dziesięciu sekund, wcześniej wypowiadając jak najmniej słów. Jednak zaraz w głowie rozbrzmiał się głosik, który nawoływał do tego, by została. W końcu to była damska łazienka, a ona postanowiła sobie wcześniej, że przecież nie będzie uciekać przed panem Kravisem.
Usuń— Przepraszam — odparła, ustawiając się przodem do niego. Najpierw skrzyżowała obie ręce pod piersiami, ale zaraz jedna mimowolnie powędrowała wyżej, na zakryty dekolt, gdzie pod materiałem bluzki palce mogły wyczuć krzyżyk. — Nie chciałam nikogo stawiać w niezręcznej sytuacji. — O, ironio. — Ale jestem przekonana, że wszystko wyszło zdecydowanie lepiej niż jeśli to ja bym wyszła na scenę — mówiąc to, naprawdę tak uważała i nie był to jedynie wykręt, żeby nie odpowiedzieć na zadane pytania. Bez względu, czy prezentacja była klapą, czy wyszła doskonale, Camille wiedziała, że nie zrobiłaby tego lepiej. Nie, kiedy żołądek odmawiał współpracy bez względu na to, czy dobrze się czuła, będąc w centrum uwagi czy nie.
Camille Russo
Uniosła lekko jedną brew w reakcji na jego pierwsze słowa. Nastawiła się na jakąś reprymendę i inne wyrazy dezaprobaty, jakieś upomnienie, postawienie warunków. Oh, Dio, była gotowa usłyszeć naprawdę wszystko w związku ze swoją niesubordynacją, bo choć sama doskonale znała rzeczywiste powody, które się za tym kryły, nie była wobec siebie specjalnie wyrozumiała. W stu procentach zgadzała się z tym, że prywatne sprawy nie powinny mieć wpływu na pracę i jakakolwiek zadra, jaka pojawiła się między nimi, nie powinna mieć tu nic do rzeczy. Chayton nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że myślał podobnie.
OdpowiedzUsuńProblem leżał w tym, że Camille nie potrafiła tak sprawnie wszystkiego… posegregować i od siebie oddzielić. Jej prywatne sprawy, sprawy jej rodziny, cholerna życiowa tragedia, wszystko zostało wyciągnięte przed publikę na biurowej scenie. Nie miała problemu z tym, że zrobiono wcześniej wywiad na temat jej osoby, to było naprawdę racjonalne. Ale miała prawo oczekiwać, że takie informacje będą odpowiednio zabezpieczone, nieważne, jaki ona sama miała do całej sprawy stosunek. Tego oczekiwała po pracodawcy i może ciężko byłoby jej teraz wierzyć, ale byłaby w stanie zrozumieć, że jej szef nie mógł kontrolować swojej szalonej matki na każdym możliwym kroku – to nie była jego wina, że ta kobieta pogwałciła prywatność pracownicy, nadużywając swoich uprawnień. Problem był taki, że jej szef, poza byciem szefem, był jeszcze kimś i że ich relacja nie kończyła się na pracy. Posiadał wiedzę, którą jako jej pracodawca posiadać mógł i nawet nie musiał jej o niczym mówić, ale jako… ktoś… Jako ktoś powinien jej o tym powiedzieć. Po prostu. I nie umiała tego rozplątać ani rozgraniczyć, zwyczajnie nie potrafiła myśleć o Chaytonie w dwóch odrębnych kategoriach. Bo przecież gdyby nie chodziło o pracę, to o niczym by nie wiedział, jedno wynikało z drugiego. Tylko to drugie znaczyło dla Camille więcej niż dla niego, co też wprowadzało kolejny chaotyczny element i dodatkowo wprawiało ją w głębokie zażenowanie. Nigdy nie chciała być tą dziewczyną, która za dużo sobie wyobrażała.
Nie było jednak żadnej reprymendy. Na początku nawet nie mówił o pracy jako takiej. Ani o tym, że zawaliła sprawę z prezentacją. Mimo to, przez jego słowa, coś zaczęło się w niej gotować. Bo niby mówił, że rozumiał, ale wcale tak to nie brzmiało. A na koniec znów dawał jej do zrozumienia, że wszystko i tak sprowadza się do pracy. Tak jakby jej samej zupełnie nie zależało na tym, żeby zawsze wszystko dopiąć na ostatni guzik, jakby wzięcie wolnego było dla niej kiedykolwiek łatwe i rzucała wnioskami do HRów lekką ręką. Na pracy zależało jej najbardziej i udowadniała to od samego początku swojego zatrudnienia, nie mogła żyć bez pracy. Wzięcie tego wolnego było dla niej samej ostatecznością, ale zwyczajnie nie dawała rady. I tak, to była jej wina, wiedziała o tym, co nie zmieniało faktu, że po prostu w takim stanie była do niczego. Co zresztą wyszło również teraz.
Kiedy skończył, zmrużyła lekko oczy i ścisnęła ze sobą usta, przesuwając o siebie zębami. Nie wiedziała ostatecznie, o czym chciał z nią teraz rozmawiać. Niby wprost powiedział, że tak w sumie to o pracy, ale po co w takim razie nie przeszedł od razu do rzeczy? Żeby ją udobruchać przeprosinami i płynnie załatwić to, co było istotne? Wbiła sobie paznokcie w łokieć, próbując się jakoś uspokoić, bo uważała, że jeśli znów się na niego wścieknie i zacznie mu wygarniać, to znów pokaże, jaką naiwną idiotką była.
— Non capisci niente. Niente! Se fosse… Cazzo! — urwała, strzepując z frustracji ręce wzdłuż swojego ciała. Nie mogła mu niczego wytłumaczyć w taki sposób, bo to się przecież mijało z celem. Fuknęła gardłowo i przeciągle zdenerwowana tym, że… że się zdenerwowała. I że przestawienie się z innego języka zajmowało jej w takich okolicznościach tyle czasu, bo dalej chciała mówić, ale nie od razu mogła znaleźć słowa po angielsku. — Nie nienawidzę pana! — wycedziła w końcu, unosząc rozczapierzone palce, z którymi nie wiedziała, co chciałaby zrobić. Najlepiej to by coś rozszarpała. — Nienawidzę co najwyżej siebie, ale to nie ma nic do rzeczy — dodała, dalej zaciskając zęby, przez co mówiła zdecydowanie wolniej, niż kiedy zaczęła mówić na początku po włosku. — Nigdy nie byłoby odpowiedniego momentu. Nigdy. Więc mógł pan powiedzieć od razu i oszczędzić mi robienia z siebie idiotki na tym wyjeździe. — Zacisnęła napięte dłonie w pięści i przez chwilę wyglądało, jakby chciała uderzyć nimi w tors Chaytona, ale wykonywane ruchy zatrzymywały się przed nim w odległości kilku dobrych centymetrów. — I tak, zranił mnie pan! Cholernie! Mocno! — Głos jej się załamał, ale tylko na chwilę, ręce znów naprężyły się wzdłuż ciała. — Przepraszam, że czuję się zraniona! Przepraszam, że nie umiem z dnia na dzień przestać myśleć o tym, jak ojciec wyrżnął połowę mojej rodziny, kiedy ktoś wytarł mi tym właśnie twarz! Przepraszam, że moje prywatne sprawy nie pozwalają mi normalnie pracować! Przepraszam, że nie mam na to wszystko siły! I czy pan tego chce, czy nie, jest pan tego częścią, więc… — Zgrzyt. Więc niech mnie pan zwolni? Poczuła skurcz żołądka. Wzięła głęboki wdech, otwierając oczy szerzej w szczerym zaskoczeniu, które wymalowało się na jej twarzy. Ogarnęły ją nudności, ale nie miała już czym wymiotować, więc jedynie cofnęła się pod ścianę za swoimi plecami.
UsuńOh, Dio, czemu znowu zrobiła z siebie taką kretynkę?
— Powinnam zmienić projekt — bąknęła cicho, przymykając oczy i złapała się za grzbiet nosa, marszcząc przy tym czoło. Czuła się naprawdę słabo i do tego żałośnie.
Camille Russo
Naprawdę nienawidziła się za to wszystko. Nienawidziła tego stanu, kiedy całe to paskudztwo z niej wyciekało, kiedy traciła kontrolę nad emocjami i zamiast tego wkraczał chaos. Nienawidziła być nierozsądna ani porywcza. Nigdy nie chciała taka być, zawsze robiła wszystko, by poukładać sobie każdy element życia i nie angażować się za bardzo w te sprawy, nad którymi siłą rzeczy zapanować nie potrafiła. To było po prostu bezpieczne i pewne, w przeciwieństwie do ludzi i uczuć wszelakich. To lepiej było trzymać na dystans, skoro sobie z nimi nie radziła. I nienawidziła siebie jeszcze bardziej, bo o tym wszystkim przecież wiedziała, a mimo to pozwoliła, żeby jedna relacja, i to ta, która powinna być zupełnie poza zasięgiem takich wpływów, wymknęła się spod kontroli. Tylko jedna, ale za tak cholernie niepoprawna, że nie powinna się właściwie dziwić, że tak się wszystko potoczyło.
OdpowiedzUsuńPowoli wypuściła powietrze, licząc w głowie do dziesięciu. Mieszanka paskudnie okropnych odczuć nie chciała się od niej odkleić i doprowadzało ją to do szewskiej pasji. Nienawidziła tego. Chciałaby to wszystko złapać w jedną rękę, zmiąć i odrzucić na bok, jak dało się zrobić ze zdjęciem z wycinka gazety. Tak po prostu się od tego odciąć, jak zwykle. Upchać głęboko i zasypać pracą, gradem obowiązków, liczbami, tabelkami, linijkami kodów… Zazwyczaj to działało, ale teraz wszystko było inaczej, choć w gruncie rzeczy bolało tak samo.
Policzyła od dziesięciu w tył. Puściła nos i znów skrzyżowała ze sobą ramiona, choć zaraz i tak szukała jedną ręką krzyżyka na swoim dekolcie. Nie podniosła spojrzenia na Chaytona, właściwie to ledwo rozchyliła powieki, bardziej skupiona na swoich myślach niż tym, co miała przed sobą. To wszystko byłoby dużo prostsze, może nawet nigdy by się nie wydarzyło, gdyby nigdy nie dowiedziała się, jak pachniał. A pachniał bezpieczeństwem, w dodatku w jego ramionach było tak ciepło… Pachniał kuchnią rozgrzaną od piekarnika, z którego zaraz ciocia miała wyciągnąć jakiś nie za słodki smakołyk. Wiedziała, że skądś znała ten zapach, ale dopiero teraz pokojarzyła to sobie w taki sposób, ale na samą myśl poczuła bolesny uścisk w klatce piersiowej i charakterystyczne napięcie w szczęce, które pojawiało się, gdy trzeba było włożyć mnóstwo siły, żeby się nie rozpłakać.
Naprawdę wystarczyło coś tak błahego, żeby pozwolić sobie oczekiwać od drugiej osoby, że nie zawiedzie jej zaufania? Voi tutti santi, prendetevi cura di lei, nic dziwnego, że czuła się jak ostatnia idiotka, jeśli czemuś takiemu przypisywała w swojej podświadomości takie znaczenie. I jeszcze posunęła się do tego, żeby mieć do kogoś o to wyrzuty… Naprawdę nie powinna niczego oczekiwać od Chaytona. Jego spokój czy nawet obojętność nabrały teraz odpowiedniego sensu i nie powinna postrzegać tego jako coś osobistego. Musiała sobie tylko przypomnieć, że nie mogła przecież ufać swoim emocjom ani uczuciom, właśnie dlatego, że robiła z nimi czasem takie irracjonalne rzeczy.
Ból nie ustawał, ale Camille uczepiła się tego zalążka porządku, który zaczął kwitnąć w jej głowie. Porządek wręcz idealny, bo wykluczający udział osób trzecich, taki, na którym może uda postawić się nowy mur, może nawet zdoła za nim upchać cały ten bałagan.
Podniosła w końcu spojrzenie na pana Kravisa, pomrugała chwilę i przełknęła ślinę, chcąc rozluźnić szczękę. Byłoby też naprawdę dużo prościej, gdyby był jakiś szpetny albo chociaż odrobinę mniej przystojny.
— Mógłby pan… mógłby pan to doprecyzować? — spytała trochę ciszej, niż zamierzała. Głos nie chciał z nią za bardzo współpracować, ucisk w klatce piersiowej też niczego nie ułatwiał, ale potrzebowała teraz trochę więcej… danych. — Chciałabym wiedzieć, o jaki kontekst panu chodzi. Żeby uniknąć kolejnych nieporozumień. — Dalej nie brzmiała tak, jakby chciała, głos jej się zaczynał znowu łamać, ale postanowiła to zignorować. Co więcej, odepchnęła się od ściany, w którą najchętniej by się wtopiła, znikając Chaytonowi i reszcie świata z oczu, i zrobiła kilka kroków w jego stronę. — I ja… wydaje mi się… wydaje mi się, że do tej pory byłam naprawdę w porządku. W kontekście pracy. A pan… pan jest bardziej niż w porządku. Dlatego nie chciałabym podejmować żadnej decyzji w… w oparciu o zły kontekst. — Na koniec jeszcze raz przełknęła ślinę, starając się utrzymać kontakt wzrokowy, ale ostatecznie uciekła spojrzeniem w bok, bo miała wrażenie, że im dłużej na niego patrzy, tym bardziej nie do zniesienia był ten ból rozrywający klatkę piersiową.
UsuńCamille
Zesztywniała cała w niemałym szoku, ale też dlatego, że ostatnio była w takim stanie, że każda ingerencja w jej przestrzeń osobistą, której się nie spodziewała, wprowadzała ją w stan gotowości do działania. Była trochę przewrażliwiona i reagowała z przesadną intensywnością, ale to dlatego, że nie miała kiedy odpocząć i była cały czas w trybie ciągłego czuwania. Walczyła z koszmarami w nocy, walczyła z nimi na jawie, a do tego wszystkiego zmagała się z destabilizacją zupełnie innego kalibru, która była tylko jak oliwa dolana do ognia. Nie wspominając jeszcze o tym, jak to wszystko oddziaływało na jej ciało, jak próbowała odreagowywać cały ten stres. Teraz też zdążyła się przestraszyć. Wiedziała, że miała otwarte oczy, ale i tak zrobiło jej się przed nimi ciemno. Dlatego się przestraszyła. Ciemność przy otwartych oczach kojarzyła jej się teraz z jednym, a w połączeniu z nagłą zmianą ułożenia, której sama nie zainicjowała, stwarzała więcej powodów do niepokoju.
OdpowiedzUsuńRozluźniła się dopiero po dłuższej chwili, kiedy wraz z nabieranym w płuca powietrzem, do nozdrzy dotarł zapach, o którym dopiero co sobie pomyślała, wyrzucając sobie swoją naiwność. Opuściła ramiona, które zdążyła wcześniej unieść, przyciągając do siebie łopatki i skoncentrowała się na oddechu. Nie nawiedziły ją żadne obrazy, żadne wspomnienie nie stanęło jej przed oczami, lodowaty strach pełzał miarowym tempem, trochę jak wąż czekający na odpowiedni moment, by znów zaatakować swoją ofiarę.
Ustaliła, że nic jej nie grozi. Może poza lekkim podduszeniem, jednak wyglądało to na lekki efekt uboczny tych istotniejszych działań, które same w sobie nie były niebezpieczne i nie miały na celu zrobić jej krzywdy. Szok dalej trzymał się Camille, która, nie licząc wdrożenia procedur pozwalających ciału na względne odprężenie, nie poruszyła się w żaden inny sposób. Nie tego się spodziewała i nie bardzo zgrywało jej się to z tym, na czym chciała spróbować zbudować sobie ten nowy porządek. Nie wiedziała, jak na to zareagować, szczególnie, że znalazła się w naprawdę mocnych objęciach i nie była pewna, czy przypadkiem ramiona nie zacisną się wokół niej ciaśniej, bez względu na charakter jej kolejnego ruchu. Mogło to też zadziałać w drugą stronę, a obecny stan był… w porządku.
Chayton był w porządku, ona była w porządku, więc to na razie też było w porządku, przynajmniej póki nie znajdzie sobie na to jakiegoś innego wyjaśnienia. Ale o jakie koszta mu chodziło? Nie zamierzała przecież rezygnować z pracy w jego firmie, to byłoby bardzo drastyczne posunięciem, biorąc pod uwagę, że dalej tej pracy potrzebowała. Pomyślała o tym, że może to byłoby dobre rozwiązanie, ale tylko przez chwilkę i zaraz znalazła na to alternatywę. Jeśli zmieniłaby projekt, to przecież nie na taki, który miał pełny skład, tylko do takiego, do którego i tak kogoś szukano. Nie sądziła, żeby miało to wygenerować jakieś wielkie koszta albo straty ogólnie. Tytatni też by sobie spokojnie poradzili bez jednego członka zespołu przez jakiś czas i ich projekt nie powinien na tym ucierpieć.
Zaczęła coś mówić, powolutku zrzucając z siebie szok, który przysłonił na moment wszystko inne. Jednak ze względu na obecne położenie, cokolwiek powiedziała, brzmiało to bardziej jak jakiś przytłumiony bełkot. Westchnęła ciężko, wypuszczając ciepły oddech prosto na kawałek odkrytej skóry na jego klatce piersiowej i obróciła głowę bardziej na bok, zyskując jednocześnie lepszy dostęp do powietrza. Zerknęła też na odbicie w lustrze, które mogła po części zobaczyć. Nie wiedziała, że pan Kravis tak wyglądał, kiedy ją do siebie przytulał. Nie widziała też wcześniej, żeby kiedykolwiek miał taki wyraz twarzy.
Był też okropnym cheaterem.
— Żadnej nie podejmę w taki sposób — mruknęła z cichym wyrzutem, przymykając oczy. — Miesza pan konteksty. To nie jest w porządku. — Pokręciła głową, delikatnie przecierając policzkiem po materiale koszuli. — Nie może pan tak robić. Nie może mnie…
Po drugiej stronie pomieszczenia rozległo się lekkie skrzypnięcie. Dźwięk otwieranych drzwi. Momentalnie odepchnęła się od Chaytona, nie wiedząc nawet, kiedy zdążyła wsunąć między nich ręce. Popatrzyła na niego, jakby chciała coś powiedzieć, coś dodać, może wyjaśnić, trzymając dłonie na jego torsie. Przyciągnęła je do siebie dokładnie w tej samej chwili, w której nieznajoma kobieta zdążyła wejść głębiej do łazienki i wydać z siebie cichy okrzyk zaskoczenia, które na pewno wywołał w niej widok mężczyzny. Camille z kolei odetchnęła z ulgą, wywracając oczami.
UsuńNa event przybyły jakieś setki, jeśli nie tysiące ludzi, w tym również kobiet. Javits Center dysponowało też kilkunastoma łazienkami i ta niedaleko głównej hali, zaraz przy zapleczu za sceną, nie była nikomu specjalnie po drodze, na pewno nie nikomu, kto już zwiedzał pozostałe atrakcje wydarzenia albo zajmował się dedykowanym panelem. Ale Camille nie miała ostatnio szczęścia i wcale by się nie zdziwiła, gdyby z tych wszystkich ludzi i łazienek, tą wybrałaby Sarah albo Stephanie.
— Porozmawiajmy później — wypaliła mimochodem, wymijając osłupiałą kobietę i zaraz zniknęła za drzwiami.
Wystrzeliła stamtąd jak kula armatnia, nie patrząc za siebie. Gdyby nie buty na obcasie, to rzuciłaby się biegiem, byle znaleźć się jak najdalej od tej łazienki. Był okropnym cheaterem. Nie wiedziała, o co mu chodziło. Już wcześniej była skołowana, ale teraz, po tym jak ją przytulił, kiedy lekko muskał ustami jej włosy, kiedy wydawał się taki zmęczony i niepewny, zupełnie nie wiedziała, co ma myśleć. Sprawiał wrażenie, jakby jej decyzja miała go kosztować conajmniej nerkę. Albo serce.
Ucięła dalsze rozważania, bo poczuła, że znowu zaczyna wybiegać za daleko, a ostatnie czego potrzebowała to kolejne urojenia. Plus był taki, że odwrócił jej uwagę od niedawnej porażki, którą poniosła, uciekając ze sceny. W takim stanie, wybita całkiem z jakiegokolwiek rytmu, rozkojarzona, ale jednocześnie napędzana wirem emocji, mogła stanąć przed kolegami z pracy i bez zwłoki wszystkich przeprosić, porozmawiać o wrażeniach, jakie dotyczyły wszystkich ze względu na wydarzenie, w którym brali udział i ustalili, jak się będą zmieniać przy ich panelu, żeby każdy mógł skorzystać z wolnej chwili i tego, co oferowały okoliczności.
Zapewniła też wszystkich, że wróci do biura. Była o tym przekonana, bez względu na to, jak miała się czuć. Nie chciała, żeby ktokolwiek myślał, że rezygnowała z pracy albo że z innych powodów jej przyszłość w firmie jest niepewna. Nie wiedziała co prawda, czy zostanie z Tytanami, ale jeśli decyzja miała należeć do niej, to naprawdę nie chciała jej podejmować w taki sposób. Przemyśli to sobie. Wszystko. Jeszcze raz. Ale nie teraz. Nie wiedziała, kiedy dokładnie, ale postara się jak najszybciej. Nie chciała trzymać pana Kravisa bez odpowiedzi, nieważne, o jakim kontekście ostatecznie rozmawiali w łazience.
Camille
Od Future Expo, które swoją drogą okazało się naprawdę owocnym wydarzeniem, zarówno pod względem ich własnego projektu i tego, jakie zainteresowanie udało im się przyciągnąć, jak i tego, że po prostu wszyscy dobrze się bawili. Było tyle bloków tematycznych, że tak właściwie nie było czasu zobaczyć każdej wystawy czy zobaczyć każdy panel, który wzbudzał zainteresowanie poszczególnych osób. Nawet jeśli nie musieliby zajmować się swoim własnym stoiskiem, nie udałoby im się obskoczyć wszystkiego. To było zupełnie inne wydarzenie od tego, o którym Camille czytała kilka lat temu w jednym ze swoich czasopism. To był totalnie inny kaliber i aż zaczynała trochę żałować, że nie zainteresowała się nim wcześniej.
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim była to jednak bardzo dobra odskocznia. Nie licząc wpadki przy prezentacji, Cam ani razu nie poczuła, że musiała nagle zniknąć w którejś z łazienek. Dopiero kiedy późno w nocy wróciła do domu i padła wycieńczona do łóżka, zmora ostatnich wydarzeń postanowiła przypomnieć o sobie niezmiennie kolejny raz.
Tego nie potrafiła przeskoczyć w żaden sposób. Bez względu na to, jak twardy mogła mieć sen, wybudzała się w środku nocy w stanie, w którym każdy człowiek myśli tylko o tym, że musi przetrwać. Nieważne jak zmęczona i padnięta była, wyglądało to tak samo. Czasami przychodziła do cioci, jednak częściej zostawała u siebie, nie chcąc dawać Florence za wielu powodów do niepokoju. Ona i tak już się tym bardzo martwiła i chociaż niesamowicie ją korciło, żeby porozmawiać o problemie trochę obszerniej, nie bardzo wiedziała jak się do tego zabrać, żeby nie wprowadzać Camille w jeszcze głębszy dołek. Poza tym miała świadomość, że dotyczyło to spraw należących do ich niepisanego układu o rzeczach, o których wiedziały, ale nie rozmawiały. I tak było od lat, więc nic dziwnego, że teraz wcale nie było łatwiej to obejść.
Camille przychodziła do pracy nie tylko niewyspana, co nie było samo w sobie jakimś wielkim fenomenem. Cały czas była trochę spięta, trochę przewrażliwiona i trochę rozemocjonowana, jakby za każdym rogiem czaiło się więcej niebezpieczeństw niż zwykle. Stłukła kilka kubków, przy okazji rozlewając kawę na ziemię, uderzała kolanami w blat biurka, podskakując w szoku na swoim fotelu i przygryzała sobie boleśnie język, w zaskoczeniu zachłystując się też powietrzem. Wystarczył czasem drobiazg, żeby straciła kontakt z rzeczywistościom, jednak najbardziej reagowała na dźwięki, które to, prócz wywoływania strat w postaci rozbitego kubka, najczęściej wysyłały ją do łazienki. Nie mogła znieść żadnych huków i trzasków, przez które momentalnie potrafiło ją ściąć, nieważne, co akurat robiła. Starała się więc siedzieć w słuchawkach z grającą z nich muzyką tak często, jak tylko się dało, starając się wygłuszyć niespodziewane dźwięki otoczenia.
Można powiedzieć, że wykorzystywała wszystkie półśrodki, jakie tylko przychodziły jej do głowy, byle tylko móc skupić się na pracy i znaleźć jeszcze chwile na przejrzenie otwartych pozycji w innych projektach. Mogłaby poprosić kogoś z działu kadr o pomoc, bo oni najlepiej orientowali się w aktualnym zapotrzebowaniu w firmie i jednocześnie mogli doradzić, czy Camille rzeczywiście spełniałaby wymagania i czy byłaby to rola dla niej. Nie chciała jednak tego robić, woląc uniknąć zaangażowania osób trzecich. Nie była jeszcze niczego pewna, a tak mogłaby zasiać wokół siebie niepotrzebne zainteresowanie, które i tak zawsze mogło na nią nagle spaść. Ostatnio działo się to nad wyraz często.
Na wszystko potrzebowała trochę czasu. Na powrót do pracy, w którą musiała wpisać nieprzewidziane skoki adrenaliny wykręcające jej żołądek na wszystkie strony. Na przemyślenie sobie, czy na pewno nadaje się do projektu, który niedługo może stać się bardziej reprezentacyjnym elementem firmy, wymagającym nieco innych kompetencji, niż te na których Camille chciała się skupiać w swojej karierze.
Na próbach ustalenia, czy jej pierwotne założenia w związku z podejściem pana Kravisa, nie były przypadkiem błędne. Na powolnym uśmiercaniu nadziei, że kiedykolwiek zdoła przespać ponownie całą noc. I w trakcie tego wszystkiego musiała być bardzo uważna, żeby przypadkiem nie skupiać się za bardzo na uczuciach i emocjach. Nie pomijała ich całkowicie, ale ponieważ w dalszym ciągu jej rozumienie pozostawało pod tym względem bardzo szczątkowe, wolała trzymać się tego na dystans.
UsuńNie mogło to jednak trwać w nieskończoność, nie była też w stanie obiektywnie przemyśleć wszystkiego, bo zdawała sobie sprawę, że do niektórych rzeczy nie miała po prostu dostępu, a mogły one rzucać dodatkowe światło na niektóre aspekty całego bałaganu. Niektóre te rzeczy miały swoje źródło bezpośrednio w osobie Chaytona i jedyny sposób na to, żeby móc jej uwzględnić, był taki, że musiała go zwyczajnie zapytać. I na to też potrzebowała się w sobie zebrać.
Nie było mowy, żeby tak po prostu do niego zagadała przy jakiejś okazji. Po Future Expo częstotliwość spotkań Tytanów znacznie się zmniejszyła, żeby trochę zrównoważyć to, co się działo przed wydarzeniem i dać ludziom odetchnąć, więc samych takich okazji też nie było za wiele. Nie mogła też zwyczajnie go poprosić, a szukanie sobie wymówki do spotkania nie było odpowiednie z tego samego powodu. Camille nie wiedziała, czy dawał jej przestrzeń, czy stracił zainteresowanie i całkowicie zrezygnował po tym, jak zostawiła go w tej łazience. Uciekła. Znowu. To był znaczący regres i nie miała pojęcia, jak daleko sięgał, a nie miała ochoty dobijać się sytuacją, w której w bezpośredniej konfrontacji dałby jej jasno do zrozumienia, że tak naprawdę nie mają już o czym rozmawiać.
Dlatego kiedy doszła do wniosku, że więcej już sama nie wykombinuje i nadszedł najwyższy czas rozmowę, którą poniekąd wtedy w biegu mu obiecała, potrzebowała jeszcze jednej chwili, żeby zaplanować, jak się do tego zabrać i w razie czego nie odnieść znaczących strat moralnych. Ostatecznie poszła za jedną z rad cioci, o których zresztą ostatnimi czasy myślała wyjątkowo często. Mężczyznę bardzo łatwo jest zainteresować talerzem z jego ulubionym jedzeniem.
Co prawda, nie umiała sama przyrządzić bakłażana, ale wiedziała, gdzie takiego znaleźć, a to już dawało solidny wstęp całego planu. Reszta była trochę bardziej skomplikowana, ale na też wynalazła sobie sposób. Słaby punkt planu polegał na tym, że jeśli ktoś postanowiłby się przyznać do opłaconej z góry dostawy jedzenia, to wtedy musiałaby zaingerować wcześniej, niż zamierzała. No i nie była w stanie zapewnić prawdziwych talerzy, ale liczyła, że nie był to najistotniejszy element rady Florence.
Połowa planu była już za nią, kiedy recepcjonistka wróciła bez torby z dostawą. Teraz zostało jedynie czekać, aż ostatni pracownicy sobie pójdą i pojawi się zielone światło, żeby pójść sprawdzić, czy można przejść do następnego etapu, czy jednak należało odnotować porażkę. O tym jednak dowiedziała się przed zapaleniem się zielonego światła, kiedy w rogu ekranu wyskoczyło jej nagle powiadomienie o nowym spotkaniu. Wystarczył jeden rzut oka na powiadomienie, żeby zyskała potwierdzenie, że będzie mogła przejść do dalszego punktu planu.
Był to jeden z najdłuższych kwadransów w jej życiu. Zastanawiała się, czy jednak tego nie skrócić i nie pójść tam wcześniej, ale po pierwsze nie wszyscy jeszcze wyszli, a po drugie trochę się denerwowała, bo przecież miała czym. Nie robiła w końcu takich rzeczy, które zamierzała zrobić za kilka chwil. Unikała ich wręcz jak ognia. Albo jak czegoś, co mogło w jednej sekundzie zmrozić krew w żyłach i uwiązać język do gardła. Z jednej strony się niecierpliwiła, z drugiej wcale by się nie obraziła, gdyby dała sobie jeszcze kilka dni. Ale chciała być fair, szczególnie, jeśli Chayton znów wykazywał się niesamowitą cierpliwością wobec niej.
Nie pamiętała, kiedy ostatni raz wyszła na taras ich biurowca. Możliwe, że było to niedługo po tym, jak rozpoczęła tutaj pracę i z czystej przyzwoitości postanowiła rozejrzeć się po dostępnej dla nich przestrzeni. Pierwsze, co zauważyła, to że robiło się było tutaj chłodniej niż w środku. Nie zimno, przynajmniej nie jeszcze, ale po prostu chłodniej. Trochę ją to dziwiło, że mieli się spotkać akurat tutaj, a nie po prostu w jego biurze, jednak głowę miała coraz bardziej zajętą innymi sprawami, żeby przejmować się takimi drobiazgami. Ostatecznie rozmawiać mogli gdziekolwiek, a to jej przede wszystkim chodziło. Rozejrzała się dookoła, szukając Chaytona i kiedy dostrzegała znajomą sylwetkę, nabrała powietrza w płuca i powoli ruszyła w jego stronę.
Usuń— Panie Kravis — odezwała się, kiedy znalazła się w bliższej odległości i przygryzła dolną wargę, wypuszczając oddech po cichu nosem. Nie była w stanie na razie zebrać się najwięcej. Nie widziała dokładnie jego twarzy pod tym kątem, w dodatku naziemne oświetlenie nie sięgało wyżej niż do bioder, a zrobiło się już naprawdę ciemno. Była też bardzo przejęta, tak bardzo, że nie zauważyła rozłożonego jedzenia na pobliskim stoliku. Właściwie to chyba całkiem o tym zapomniała, choć nawet jej własny żołądek od kilku godzin próbował upomnieć się o swoje.
Odłożyła torebkę na siedzenie i podeszła bliżej Chaytona, obejmując się w międzyczasie ramionami. Miała na sobie zwykłe dżinsy i koszulkę z nadrukiem, a na to narzuconą trochę przydużą kurtkę, również dżinsową i choć słońce już praktycznie zaszło całkowicie i nie mogła ogrzewać swoimi promieniami, ewentualny chłód jeszcze do niej nie dotarł. Zresztą, od dłuższego czasu zaczynała się już przyzwyczajać do podobnego odczucia. Z pewnością wyglądała na spiętą. I niewyspaną i trochę wycieńczoną, ale równocześnie całkiem zdeterminowaną.
Camille
Nie tak całkiem dawno temu poważnie brałaby pod uwagę, żeby zostawić sprawy takimi, jakimi były obecne. Nie wgłębiać się w nic, niczego nie wyjaśniać – po prostu zamknąć temat i niczego więcej nie komplikować. W końcu do niczego nie było to nikomu potrzebne, skoro wcześniej życie toczyło się bez tego wszystkiego i nikt nie narzekał. Było dobrze, a z pewnością łatwiej. Myślała tak, kiedy przez incydent z paparazzim i zdjęciami, wręcz się unikali, żeby nie potęgować plotek w biurze i już wtedy nie były to łatwe decyzje i postanowienia, które zresztą chętnie odrzuciła, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Szczęście w nieszczęściu, dosłownie.
OdpowiedzUsuńTym razem taka perspektywa w rzeczywistości w ogóle nie wchodziła w grę. To, co zrobiła Lucinda, trafiło Camille w najczulszy z możliwych punktów, wytrącając z równowagi niemalże każdy aspekt jej życia i rażąc nieśmiało wyglądającą zza warstw masek wrażliwość, która zdążyła delikatnie odsłonić przed panem Kravisem. W jednej chwili znalazła się w ogniu krzyżowym, dostając z każdej możliwej strony i to w te najbardziej czułe punkty, jakie tylko mogła sobie wyobrazić. Nie miała w sobie tyle siły, żeby zwyczajnie wstać, otrzepać się i zostawić wszystko za sobą, w odwecie jedynie pokazując wszystkim środkowy palec. Nagromadziło się tego za wiele, co zresztą było poniekąd widać, bo Camille sobie po prostu nie radziła, bez względu na to jak bardzo by tego chciała. Bezsilność była kolejną rzeczą, za którą się nienawidziła, jednak cała ta wewnętrzna niechęć do samej siebie nie mogła trwać w nieskończoność. Chciała też być uczciwa, rzetelna i racjonalna.
Dlatego, choć wiedziała, jakie to będzie dla niej trudne, musieli razem z Chaytonem porozmawiać. Nieważne, jak bardzo chciałaby to wypierać, było to potrzebne przynajmniej jej samej, a może nawet im obojgu – razem czy z osobna. Starała się jednak podejść do tego z rozsądną dozą egoizmu, cały czas musząc sobie przypominać, że o nic się nie prosiła i nie była niczemu winna, a do momentu, w którym nie poddała się ciężarowi emocji, nie miała sobie nic do zarzucenia. Przynajmniej w kontekście pracy.
Nie umiała sobie za bardzo wyobrazić, jak to będzie wyglądało od chwili, w której staną ze sobą twarzą w twarz. Plan, żeby doprowadzić do tej chwili, był dopracowany na tyle, na ile była w stanie przewidzieć różne rezultaty na każdym jego etapie, uwzględniając w to też sytuację, w której pan Kravis postanowiłby ją zbyć w taki, czy inny sposób. Plan okazał się skuteczny, ale najtrudniejsze jeszcze przed nią, bo to co miało się wydarzyć dalej, nie było do przewidzenia i miała świadomość, że mogło wymagać od niej błyskawicznych reakcji i improwizacji, a to nie były jej mocne strony, kiedy w grę wchodziły relacje międzyludzkie i to dosyć napięte.
Zatrzymała się i zamrugała kilkukrotnie, nie od razu kojarząc, do czego nawiązywał Chayton, mówiąc o widoku z helikoptera. Trochę zbiło ją to z tropu, a mózg potrzebował kilku dłuższych sekund, żeby połączyć kropeczki i wyrzucić na wierzch świadomości wspomnienie z wesołego miasteczka. Cóż, na to zdecydowanie nie była przygotowana i nie od razu wiedziała, jak się z tym czuć, ale za nim jakiekolwiek klocki zaczęły wskakiwać na swoje miejsce, podeszła bliżej. Nie spojrzała od razu na panoramę, woląc najpierw spróbować ocenić nastrój pana Kravisa. Liczyła, że może dostrzeże w nim coś, co przypominałoby to, co zobaczyła w lustrzanym odbiciu w łazience. Nie była pewna, co to wtedy było i chciała się chyba dowiedzieć, ale teraz biło od niego co innego. Spokój, jednak też nie taki jak zwykle. Spokój kogoś, kto umie czekać i jest gotowy na to, na co właśnie czekał.
Momentalnie odwróciła wzrok w stronę nocnego widoku miasta, jak tylko wyczuła, że się do niej zwróci. Skrzyżowała ramiona pod piersiami, otulając się trochę bardziej swoją kurtką i udawała, że cały czas patrzyła przed siebie. Na światła z sąsiednich budynków i tych oddalonych o kilometry. Na zmieniającą się cały czas kompozycję, na to, jak niektóre z nich poruszały się i nagle znikały. Z tej wysokości życie wyglądało inaczej, bo choć dynamiczne i w dalszym ciągu nieuchwytne, sprowadzało się po prostu do świateł i światełek. Wydawało się prostsze. Pomyślała też sobie, że byłoby jeszcze prostsze, gdyby pan Kravis był zwyczajnym draniem albo kimś podobnym, jakby za draniem łatwiej byłoby nie tęsknić. Może to było z jej strony niezbyt miłe, ale jakąś jej cząstka liczyła, że się nim jednak okaże podczas tej rozmowy.
UsuńOdwróciła się odruchowo wiedziona jego gestem, odrywając spojrzenie od widoku i skinęła głową. Rzeczywiście, zamówiła jedzenie. Do tej pory myślała o tym, jak o pretekście, dlatego mogła sprawiać wrażenie trochę zaskoczonej, że w ogóle coś takiego znalazło się tutaj na stole. Po chwili wahania, wywołanej właśnie tym rozkojarzeniem, usiadła na odsuniętym krześle i przysunęła się do stolika.
— Zimne też jest smaczne — zapewniła z przekonaniem, bo zawsze czuła się w obowiązku podkreślać, że jedzenie przygotowane przez ciocię było najlepsze. Świeże, wyjęte dopiero z lodówki na następny dzień, odgrzane. Każde, a wiedziała o tym najlepiej, bo zjadła już chyba każdą możliwą potrawę z popisowego repertuaru Flo. Na szczęście ich porcje były jedynie trochę wystygnięte, na tyle, żeby nie roznosić już wokół siebie parującego aromatu, ale w dalszym ciągu nie tak zimne, by trzeba było je odgrzewać. To byłoby im trochę nie na rękę, biorąc pod uwagę, że jeszcze nie wszyscy mogli wyjść z biura, a powrót do kuchni mógłby niepotrzebnie wzbudzać zainteresowanie.
Poczekała, aż Chayton zajmie swoje miejsce przy drugiej porcji i dopiero wtedy otworzyła styropianowe pudełko z daniem. Ciocia nie szczędziłaby sobie wyrzutów, gdyby dowiedziała się, że zamówiła jedzenie z jej restauracji, zamiast poprosić o zrobienie tego samego w domu i ewentualnie przygotowanie na później, żeby mogła zabrać to do pracy. A to, że dostawa była dla pana Kravisa? Nie odzywałaby się do niej przez conajmniej dwa tygodnie, nawet jeśli miałaby umierać z ciekawości, czemu pan prezes sam sobie nie mógł tego zamówić albo najlepiej przyjść i zjeść na miejscu w lokalu.
Zaczęła jeść, ale jakoś nie mogła się na tym skupić. Po dwóch kęsach stwierdziła, że nie da rady zjeść wszystkiego w ciszy, w ogóle się nie odzywając albo nie słuchając tego, co do powiedzenia ma Chayton, jeśli w ogóle mogła na to liczyć. Napięcie i nerwy zżerały ją od samą od środka, a biorąc pod uwagę, że i tak chodziła jak na szpilkach, sfrustrowana, zmęczona i zestresowana, wolała sobie takich wrażeń nie dokładać. Wzięła więc głębszy wdech, odstawiła sztućce i schowała dłonie pod stołem, układając je na swoich kolanach.
— Chciałabym zapytać o to, jak się pan czuł — wypaliła, na moment zaciskając usta w wąską linię i krótko na niego popatrzyła. — W trakcie tego wszystkiego. Aż do teraz — doprecyzowała, choć nie dlatego, że uważała to za konieczne, co wydawało jej się, że jedno zdanie brzmiałoby po prostu dziwnie. — I jeśli mógłby mi pan o tym opowiedzieć, to byłabym wdzięczna za wzmianki o… o kontekstach — dodała jeszcze, trochę ciszej, bo to już było nie tyle samo pytanie, co prośba o konkretne szczegóły, gdzie cały czas liczyła się z tym, Chayton mógł w ogóle na nic nie odpowiadać.
Camille Russo
To, na co liczyła Camille, to na odpowiedź po prostu. Nie zastanawiała się, jakie słowa by ją zadowoliły czy wręcz przeciwnie, sprawiłyby jej przykrość. Kiedy planowała sobie potencjalny przebieg tej rozmowy, starała się oprzeć na tych tematach i rzeczach, których nie była w stanie ustalić sama. Zależało jej na tym, żeby uzyskać nieco szerszą perspektywę sytuacji, którą do tej pory postrzegała przez bardzo subiektywny pryzmat, co nie do końca zgadzało się z jej własnymi postanowieniami. Bo Camille w gruncie rzeczy chciałaby podchodzić do wszystkiego tak, jak robił to pan Kravis i nie pozwalać emocjom przejmować kontroli nad swoim zachowaniem. Czuła się zdecydowanie pewniej, nie obnażając się z nich i wychodziła z założenia, że powściągliwość to solidna zbroja, którą należy zawsze starannie na siebie zakładać. Wygodna maska, nieprowokująca i subtelna, do tego rozsądne akcesorium.
OdpowiedzUsuńWiedziała, że prosiła o bardzo dużo, pytając o to, jak się czuł. Jednak uznała, że należało uwzględnić również i tę kwestię, bo nieważne, jak bardzo chciałaby, żeby było inaczej, jej zachowanie przez ostatni czas było wiedzione przede wszystkim uczuciowymi aspektami. Co więcej, spokojnie można było stwierdzić, że wszystko widziała tylko w ten nieroztropny i pozbawiony samokrytyki sposób. Było jej głupio, że własne uczucia i emocje przysłoniły jej widok na całą resztę, że tak impulsywnie dała sobie włożyć klapki na oczy. Także na pewno mnóstwo rzeczy nie tyle jej umknęło, co Camille nawet się za nimi nie oglądała, skupiona na sobie. Uważała, że to nie w porządku i że należało to naprawić.
Oczywiście, dużo prościej byłoby nie pytać i założyć, tak jak zresztą robiła to wcześniej, że pana Kravisa w większej mierze to obeszło. Zdenerwował się na matkę za to, że nadużyła swoich przywilejów i do tego zrobiła to w naprawdę paskudny sposób, ale nic poza tym. Znała go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że takie coś wykraczało poza jego morale jako prezesa firmy. I trzymała się takiego założenia, dopóki nie zobaczyła wyrazu jego twarzy wtedy w łazience w trakcie Future Expo.
Byłoby dużo prościej, gdyby był po prostu nieoczywistym draniem.
Patrzyła na Chaytona w skupieniu, ważąc sobie prawie każde jego słowo, tym razem nie chcąc niczego po prostu zakładać. Była beznadziejna w interpretowaniu uczuć, swoich, czyiś, wszystkich, więc brak rzęsistych epitetów był nawet wskazany. Zazdrościła, że potrafił to opisać w tak bezpretensjonalny sposób. Jej albo brakowało słów, nie mówiła nic i trzeba było z niej wyciągać wszystko na siłę, albo zepchnięta na skraj wybuchała i wyrzucała z siebie więcej, niż komukolwiek byłoby to potrzebne. Jednakże to drugie zdarzało się głównie wtedy, kiedy chodziło o ciocię, zarówno jako stronę aktywną, jak i bierną, nie biorącą czynnego udziału w wydarzeniu. Dlatego Camille było jeszcze bardziej głupio, że tak się zachowywała mimo braku ku temu rozsądnych według niej podstaw.
— Przepraszam — odparła zdecydowanie i z przekonaniem, mimo rozlewającego się po niej poczucia wstydu. — Absolutnie nie byłam w porządku. — Pokręciła głową, wyciągając dłonie spod stołu i oparła je o brzeg stolika. — Naprawdę przepraszam. Nie powinnam tak na pana krzyczeć i wyrzucać panu te wszystkie rzeczy. To nie było w porządku — ciągnęła, podnosząc się lekko ze swojego miejsca, by sięgnąć na krzesło obok po swoją torebkę. — To, co się stało w mojej rodzinie… Nikomu o tym nigdy nie mówiłam, ciocia też. My same o tym nie rozmawiamy. I po prostu… sam pan chyba rozumie, że to było bardziej niż niespodziewane… Dowiedzieć się, że ktoś wie, a to co zrobił ojciec… — urwała, czując, że momentalnie w gardle rośnie jej gula, a po plecach przebiega lodowaty dreszcz. To, co stało się niespełna dwadzieścia lat temu, nie było raczej tematem, który ochoczo porusza się w trakcie pogawędek. Posłała więc Chaytonowi słaby, przepraszający uśmiech, przekopując się przez swoją torebkę, wypchaną obecnie kilkoma grubszymi czasopismami.
— Myślałam jednak o całej reszcie. O tych oczekiwaniach też — kontynuowała i to całkiem ochoczo, choć może bardziej tak, jakby ktoś ją zaczął gonić. W międzyczasie wyciągnęła z torebki niepodpisaną i nieoznaczoną teczkę, najwyraźniej jej prywatną. — Za to przepraszam najbardziej. Nie zdawałam sobie sprawy, że moje oczekiwania były nie na miejscu. Generalnie, słaby ze mnie materiał na kochankę, za łatwo i za dużo sobie wyobrażam, jak się okazuje. — Słowa wypowiadała bardzo rzeczowo, poważnie i zupełnie nieironicznie, co w połączeniu z samym przekazem mogło dawać dosyć groteskowy obraz. Tym bardziej, że w tym samym czasie rozdzielała w teczce papiery, jakby właśnie przeglądała jakieś nawiązujące do tematu dokumenty, aż zebrała czterokartkowy pliczek i podała go nad stolikiem panu Kravisowi. — Ale wydaje mi się, że nadawałabym się na stanowiska w tych projektach. Nie poszłam z tym do kadr. Wolałam najpierw porozmawiać z panem i dowiedzieć się, co pan o tym myśli. — Zamknęła teczkę i odłożyła ją na bok na stoliku. Następnie wzięła z kolan torebkę i przewiesiła ją przez swoje oparcie i mając wolna ręce, zabrała się z powrotem do jedzenia. — Głównie automatyzacja procesowania danych i analiza zmiennych — dopowiedziała mimochodem, widelcem wskazując na pliczek kartek.
UsuńUśmiechnęła się też do niego. Lekko, trochę niepewnie, może wręcz nerwowo. Nie był to uśmiech, który sięgnął oczu. Był marną próbą zatuszowania tego, że właśnie praktykowała słowotok, w którym przeskoczyła całe mnóstwo kwestii, do których chciała jeszcze nawiązać, ale z nerwów zaczęła trajkotać. I to nie tak, że nie mówiła szczerze, bo naprawdę było jej przykro za to, jak się zachowywała. Przecież zaczęła całkiem nieźle, wypadła z toru dopiero po tym, jak wspomniała o ojcu. W teczce też miała jeszcze inne materiały, które chciała przedstawić, za nim w ogóle miałaby przejść do tych otwartych pozycji w innych projektach, bo planowała omawiać wszystko po kolei… Tymczasem zrobiła z tego okropny miszmasz.
Świadomość podsunęła jej kilka ostatnich zdań, które opuściły jej usta, te o byciu słabą kochanką i momentalnie zapragnęła skurczyć się w sobie, zniknąć pod połami dżinsowej kurtki. Albo udławić się jedzeniem, co byłoby chociaż smaczną śmiercią. Dalej wywołaną upokorzeniem, ale przynajmniej miałaby na języku posmak domowej kuchni. Może nawet wszechświat by się nad nią zlitował i sprawił, że to byłoby ostatnie, co pamiętała – smak ciotecznej kuchni.
Camille Russo
Nie miała wobec siebie tyle samo zrozumienia, co miał wobec niej Chayton. Od samego początku postrzegała te wybuchy jako swego rodzaju porażkę, którą ukoronowała wzięciem sobie wolnego, a później jeszcze dobiła do tej korony gwoździe, uciekając z prezentacji na Future Expo. Później jeszcze trochę nadymiła, ale jakieś inne wewnętrzne mechanizmy poszły wtedy w ruch, jakby osiągnęła w końcu najwyższy poziom robienia z siebie kretynki i uruchomione zostały procedury porządkowe. Uzewnętrznianie się wprowadzało zamieszanie i robiło mnóstwo bałaganu, który potem należało przecież posprzątać. Ponadto, żaden z tych etapów nie był tak naprawdę w nawet najmniejszym stopniu przyjemny, na pewno nie w ostatniej perspektywie. Nie lubiła krzyczeć, nie lubiła wyklinać i wypominać innym ludziom ich postępowania. Impulsywności też nie lubiła. Nic z tych rzeczy nie było bezpieczne, a wręcz przeciwnie, wystawiało na więcej ciosów i narażało na kolejny, niepotrzebny nikomu zawód. W tym przypadku dodatkowo przysłoniły pełny obraz, co skutkowało zataczaniem się w błędnym kole – kolejny przykład, że to nie było nic dobrego i najlepiej takie rzeczy dusić w zarodku, odciąć od tlenu.
OdpowiedzUsuńCamille robiła to często, a tak właściwie to przez prawie całe swoje życie, bagatelizowała znaczenie, jakie miały uczucia i emocje. Jednocześnie podążała za instynktem, który swoje źródło miał właśnie w nich i to przede wszystkim w strachu, a później w bólu, jaki towarzyszy żałobie i poczuciu zdrady czy przy całkowicie zniszczonym zaufaniu. Drobna, łatwa do niezauważenia hipokryzja, niewinny błąd w założeniu, który zupełnym nie przypadkiem ukierunkował większość jej egzystencji.
Popełniła błąd, i to nie jeden, było jej głupio i wstyd, a nawet jeśli czułaby się inaczej i tak należało przeprosić. Jeśli istniała taka możliwość, należałoby się też jakieś zadośćuczynienie, ale na to nie bardzo miała pomysł, a nie chciała się wygłupić bardziej, niż robiła to normalnie.
Lekko odchrząknęła, przełykając kęs bakłażana i zażenowania, które zaległo w gardle. Jak dobrze, że parmezan niwelował tego typu gorycz… Sięgnęła po jedną z butelek, które pan Kravis dla nich zorganizował i nalała sobie wody do szklanki. Potrzebowała chwili, żeby na nowo zebrać myśli i postarać się wrócić na wcześniej ustalone przez siebie tory. Musiała poprawić ten koślawy wagonik i popchać go kawałek w tył, po drodze też pewnie wypadało ustawić odpowiednio jedną z prowadnic na tych torach.
Zerknęła też krótko na teczkę, bo prócz czterech kartek z wyszczególnionymi rolami, które potencjalnie mogłaby przejąć, zgromadziła tam całkiem gruby plik z argumentami potwierdzającymi jej ostatnią teorię. O której też miała wspomnieć, ale którą w swoim słowotoku pominęła całkowicie. Stwierdziła jednak, że jeśli już, to nawiąże do tego później. Ostatecznie nie było to jakoś specjalnie istotne. W kwestii samej zmiany projektu również się nie paliło, poza tym liczyła na autentyczne i szczere doradztwo, po które normalnie sięgano do działu kadr, ale w tym przypadku nie wydawało się to najlepszym pomysłem. Wydawało jej się, że znalazła takie pozycje, w których by się odnalazła, jednak nie mogła być tego pewna na sto procent, nie znając specyfiki samego projektu.
— Chciałabym tylko, żeby pan nie myślał, że to przez to całe zamieszanie i że… że chodzi o to, by się od pana odciąć — zaznaczyła, upiwszy trochę wody. — Naprawdę uważam, że na tym etapie, na jakim jest projekt Tytanów i na tych przyszłych, moja wydajność spadnie. Nie nadaję się na świecznikowe produkty — podsumowała, cicho wzdychając i odstawiła szklankę, przecierając pobieżnie usta.
Na pewno nie nadawała się do takich rzeczy, będąc w swoim obecnym stanie, ale tego już nie dodała. To nie miało znaczenia, a sam stan nawet nie miał żadnej konkretnej nazwy ani dokładniejszego opisu, który mogłaby przedstawić jako dodatkowy argument dla swojej decyzji, by poszukać sobie w firmie innego miejsca. Poza tym nie była w stanie powiedzieć, kiedy ten stan miałby minąć, bo jak na razie nie działały na niego stare sposoby, a nowe były dopiero w trakcie definiowania. W skrócie bardzo daleko od finiszu i gorzej niż w powijakach.
Usuń— Co do oczekiwań… — zamyśliła się na głos, uderzając bezgłośnie widelcem o kawałek bakłażana. — Założenie nie było takie, że ich po prostu nie ma? Nie licząc tych naprawdę podstawowych, jak… jak… jak to, żeby raczej trzymać to w tajemnicy? Wszystko ponadto jest chyba nie na miejscu w tego typu relacjach? — Popatrzyła na Chaytona pytająco. — Nie wiem, jak to powinno wyglądać w rzeczywistości. Po prostu… bardzo chciałam panu ufać nie tylko z tym, że nikomu pan nie powie i wydawało mi się, że panu też na tym zależy. — Spuściła wzrok na swoje jedzenie, w którym obracała widelcem i na moment ścisnęła ze sobą wargi. Mówienie o tym nie było przyjemne, przypominało to okropne kłucie, rozrywające klatkę piersiową. — I chociaż mi się wydawało, to miało to dla mnie duże znaczenie, na pewno większe niż myślałam — mruknęła z cicho pobrzmiewającym przekąsem. — Nie znam zasad, nie wiem, jak rozumieć słowa czy gesty w takich sytuacjach, więc zwyczajnie zrozumiałam to wszystko źle. I byłam wściekła na siebie, ale wrzeszczałam na pana, a to nie jest w porządku — wyjaśniła powoli, zniżając stopniowo głos i bardzo pilnując się z tym, żeby znów nie był to nagły słowotok. — Wiem jednak… z pewnych źródeł, że jeśli kochance zaczyna się coś wydawać, to sama jest sobie potem winna — dodała na koniec, starając się brzmieć jednak trochę pewniej z tym cytatem, który żywcem wzięła z jednego z tych źródeł.
Z tych samych źródeł dowiedziała się też, że faceci mówią swoim kochankom różne, najróżniejsze rzeczy i robią dla nich też różne rzeczy, ale niepisana zasada była i jest zawsze taka sama, że bez względu na wszystko nie należy temu przypisywać jakiegoś większego znaczenia. Nie wiedziała, że z perspektywy pana Kravisa nigdy nie została potraktowana jak jego typowa kochanka, nie zapytała go, jak się obchodził z poprzednimi kobietami. Jednak na potrzeby planu całej tej rozmowy, musiała jakoś to określić, nawet jeśli miało to być uproszczenie, na pierwszy rzut oka idealnie wpasowywała się w definicję kochanki. Bardzo średniej kochanki.
Camille
To prawda, że niczego nie ustalali. Niczego też sobie nie obiecywali i na nic się nie umawiali. Jedyne, co zostało kiedyś powiedziane, to że nie chodzi o pracę, co akurat pamiętała bardzo dobrze. Nie omijało jej zupełnie, bo gdyby nie praca sama w sobie, nigdy by się nawet nie spotkali i jednak najczęściej widywali się w biurze. Po prostu nie dochodziło do żadnej wymiany, nie było żadnych materialnych korzyści z tego tytułu ani specjalnego traktowania. To były dwie różne sprawy, które rozwijały się obok siebie, równolegle, ale w różnym tempie i stosunkowo niezależnie od siebie.
OdpowiedzUsuńJednak to, że niczego nie ustalali i na nic się nie umawiali, nie oznaczało wcale, że nie było żadnych zasad. Zawsze jakieś były, choćby jakaś podstawowa przyzwoitość albo minimalna uczciwość. Przecież nie ustalili między sobą, że żadne nie jest nosicielem jakiejś choroby, bo z założenia oczekiwania są takie, że decydując się na seks w codziennych okolicznościach o nie podwyższonym ryzyku, obie strony znają swój stan zdrowia albo przynajmniej nie mają żadnych podejrzeń, by było coś nie tak. Mogli oboje tak zakładać i niczego wcześniej nie ustalać. Wszystko miało jakieś założenia i zasady, coś co rozumiało się samo przez się i było ogólnie przyjęte jako norma.
To było coś, co Camille zawsze utrudniało życie, bo nie wszystko dało się zapisać i ustalić. Niektóre rzeczy po prostu były, bo tak i koniec. Niektóre rzeczy po prostu się robiło i kropka, nie kryła się za tym żadna głębsza filozofia ani logika. Życie w jej sąsiedztwie w większej mierze polegało właśnie na takich z góry przyjętych założeniach, które ciężko było wyjaśnić w taki sposób, żeby nie wystawały z tego żadne luźne końce bez pokrycia. Samo liceum to zupełnie inny świat, który rządził się swoimi zasadami i to nie tymi zapisanymi w statucie. I Cam zawsze miała problem z rozumieniem tych wszystkich regulacji, podążając za nimi bardzo często tylko dlatego, że tego od niej oczekiwano. Zawsze. Także na pewno zauważyłaby, jeśli jednak miałoby być inaczej.
Zrobiła pewne rozeznanie i w oparciu o to ustaliła, że swoim położeniem najbardziej wpasowywała się w profil kochanki. Nie musiała mieć z tego tytułu żadnych większych korzyści i co więcej, rzeczywiście nigdy nic nie zostało jej obiecane. Wystarczyło, że sypiała ze swoim szefem. W dodatku nawet nie zwracała się do niego po imieniu i to w żadnych okolicznościach, a źródła wskazywały, że to dosyć skrajny, ale jednocześnie całkiem oczywisty znak na to, że chodzi właśnie o tego typu relację i nic więcej.
Camille nie próbowała niczego spłycać, nie chciała jedynie wychodzić przed szereg, bo tak jak wspomniała, nawyobrażała sobie, odsłaniając się przy tym jednocześnie, a niedawno zderzyła się boleśnie z rzeczywistością albo czymś, co za nią postrzegała. To, że Chayton czuł się okropnie i wspomniał jeszcze o paru innych odczuciach, które mu towarzyszyły, niczego przecież nie wykluczało. Oznaczało, że nie był draniem, któremu mogłaby bez wyrzutów sumienia nawrzucać wszystkie swoje żale, te bardziej i te mniej podstawne. Był uprzejmy i elegancki, ale to nie oznaczało, że nie mógł mieć kochanki. Kochanki podobno można traktować dobrze i zgodnie ze swoimi zasadami, jednocześnie niczego im nie obiecując. A to, że nie widywała go z kobietami, nie świadczyło o tym, że ich nie było. Mógł być zwyczajnie dyskretny, co zresztą do niego pasowało, a nawet jeśli nie, to miałaby całe mnóstwo innych powodów, by tak sądzić. Nie wiedziała, jak traktował swoje poprzednie partnerki, nie miała żadnych podstaw, by sądzić, że obchodził się z nimi inaczej niż z nią i nigdy nie dał jej do zrozumienia, że mogło tak być. Jedyne, o czym miała nieco głębsze pojęcie, to natura jego małżeństwa, ale prócz Rosalie miał w życiu kilka innych kobiet i całkiem prawdopodobne, że spotykał się z nimi również będąc cały czas uwiązanym do tego kontraktu.
Uniosła lekko brew, gdy wspomniał, że wbrew temu, co jej wydawało, nie postrzegał ich relacji w taki sposób, w jaki to nakreśliła. Jednak przy wzmiance o spełnianiu zachcianek, zmarszczyła je obie w niezbyt ukontentowanym grymasie. Jeśli relacje z kochankami wyglądały dla Chaytona tylko w taki sposób, to rzeczywiście porządnie minęła się z prawdą.
Usuń— Pomyślałam tak o tym niedawno. Wcześniej też tak nie uważałam — stwierdziła spokojnie, wbijając widelec w bakłażana. — Wcześniej nie było mi to do niczego potrzebne. Mogłam nie wiedzieć, na czym stoję i było bardzo miło, ale przez to teraz nie wiem, z jak wysoka spadłam. — Wzruszyła ramionami, biorąc kawałek jedzenia do ust i przeżuwając, zamyśliła się na dłuższą chwilę.
Jeśli nie była kochanką, to kim? Nie poszłaby na układ zachcianki ze seks, na pewno musiał sobie z tego zdawać sprawę, więc to nie był żaden błąd. Chyba, że pod błąd mieliby podpiąć wszystko, to niech będzie, ale wtedy do niczego w ogóle by nie doszło, gdyby padała choćby najmniejsza sugestia, że tak to miałoby wyglądać. Ale to, że nie ustalili niczego, też nie było wcale najlepsze. Może miał rzeczywiście rację, że to nie w oczekiwaniach tkwił problem, co w niedopowiedzeniach. Cóż, tego nie brała pod uwagę, łatwiej było postawić się w roli kochanki i zbagatelizować swoje uczucia i wypominać sobie winy wszelakie.
— Nie, to nie wszystko — westchnęła, odkładając nóż i oparła się łokciem o stolik, a na dłoni ułożyła brodę. — Mógłby spróbować jednak coś naprawić. Wiem, że doszedł pan do wniosku, że nie jest pan w stanie niczego naprawić, ale to okropny wniosek. Skoro ja nie jestem pana kochanką, to pan na pewno może spróbować. Jeśli pan chce, oczywiście. Sama chętnie coś ponaprawiam. — Spojrzała na niego nieśmiało, paznokciami skubiąc lekko dolną wargę. — Jeśli nie, to zamkniemy temat na pracy — zapewniła jeszcze, żeby nie było wątpliwości, że bez względu na to, jak Chayton odniesie się do jej oferty, nie będzie to miało wpływu to kwestie zawodowe.
Camille Russo
Może gdyby to rzeczywiście było dla Camille tylko jedno nieprzyjemne zdarzenie, cała reszta, która obracała się wokół ich chaosu, dalej pozostałaby nieuciążliwa. Ale to nie było tylko jedno zdarzenie. To był dzień, gdy ojciec zabił matkę i wujka. To była każda noc, w trakcie której zrywała się z łóżka zlana zimnym potem. To była każda ucieczka do łazienki. To była każda większa kłótnia z ciocią. To wszystko bolało jak samotność, włącznie z chwilą, w której Lucinda wparowała do sali konferencyjnej i Chayton przyznał, że wiedział o wszystkim przez cały czas.
OdpowiedzUsuńTo był okrutny bagaż, który za sobą ciągnęła i który we wszystkim jej przeszkadzał, ale który bardzo starała się za wszelką cenę negować. Nie dlatego, że bała się, co sobie pomyślą inni. Bała się ten bagaż wypakować, bo za każdym razem, kiedy samo coś z niego wypadało, rozsypywała się. Raz mniej, raz bardziej, ostatnio chyba rozsypała się całkowicie i nie mogła się pozbierać. Nie miała na to czasu ani miejsca, nie miała też na to siły, bo tym razem uderzyło to w nią wyjątkowo mocno, krusząc niby wypracowaną, ale jednak wątłą stabilność.
To był jednak jej bagaż i nigdy nie chciała nikogo nim obarczać. Był obrzydliwie paskudny, był koszmarny. Należał po części do Florence, ale obchodziły się z nim inaczej. W końcu kiedy na nie spadł, Flo była dorosłą, dojrzałą kobietą, w dodatku zawsze wydawało się, że uczucia i emocje, mimo ich dzikiej natury nie nadającej zamknąć się w tabelkach, miała zawsze uporządkowane. Camille była dzieckiem z natury nieco skrytym, które w ciągu jednego dnia zostało wykąpane w kotle takich wrażeń, że odruchowo próbowało ograniczać ich dalszy napływ, nie zważając, czy miałyby to być dobre czy złe doświadczenia.
Była skrzywiona, popsuta i miała koszmary, które o niczym nie pozwalały zapomnieć. Tak myślała, kiedy czuła się naprawdę beznadziejnie, bo na codzień to wszystko skrywało się za jednym, prostszym słowem. Camille była dziwna i nudna, ale z tym mogła żyć. Nie było to najprzyjemniejsze, zawsze trochę drażniło, jednak bez dwóch zdań wolała to, niż opcję numer jeden. Skutki były niby podobne, bo w obu przypadkach stawiała sobie multum ograniczeń i chowała się za grubą skorupą, jednak generalny bilans po jednej stronie był odrobinę korzystniejszy.
Spuściła wzrok na swoje paznokcie, którymi skubała wargę, przez co mogło się wydawać, że zamknęła oczy. Nie była to odpowiedź, którą chciałaby usłyszeć, dlatego poczuła, że to teraz bardzo istotne, żeby skupiła się na miarowym oddechu. Sama nie wiedziała, co Chayton mógłby zrobić i nie chodziło o to, żeby z miejsca przedstawić pomysły albo ustalać jakiś plan działania. Nie wiedziała, czy było coś, co ona mogłaby naprawić, bo przecież oboje popełnili jakieś błędy. Dlatego chciała dać mu do zrozumienia, że według niej można było chociaż spróbować i że wcale nie miałoby to polegać tylko na wynagradzaniu jej krzywd. Być może była zbyt subtelna i spłoszona, by ubrać to w bardziej bezpośrednie słowa. Może jej błędy nie były naprawialne. Może pan Kravis nie miał na to wszystko ochoty, co byłoby dla niej bardziej niż zrozumiałe. Ale w porządku.
Pod jej obojczykami pojawiło charakterystyczne napięcie, które pięło się w górę po szyi aż do żuchwy i zaczęła się w duchu przeklinać. Naprawdę nie chciała teraz płakać, nie dlatego, że zrobiło jej się trochę przykro. I nawet udało się przełknąć to napięcie, ale wtedy pan Kravis odłożył sztućce i wypowiedział słowa, które zwyczajnie były zabawne. Słodkie i urocze też, ale w pierwszej kolejności zabawne, bo ich trafność była po prostu absurdalna, do tego zupełnie nie do przewidzenia. Dlatego Camille parsknęła śmiechem w swoją dłoń, o którą opierała brodę, ale jednocześnie z oczu pociekły jej łzy, które wydawało się, że zdążyła jednak przełknąć wraz z napięciem.
Autentycznie ją rozśmieszył i niby miała to być dobra rzecz, bo przecież się śmiała, tylko przy okazji był to kolejny powód, przez który było jej przykro i przez który płakała. Bo Camille nie śmiała się często, z czego zdała sobie sprawę właśnie teraz i przypomniała sobie, kiedy ostatnio śmiała się najwięcej. I zrobiło jej naprawdę smutno, bo całkiem prawdopodobne, że to już nie będzie miało miejsca, nieważne, jak bardzo by tego chciała.
Usuń— W porządku — rzuciła po dłuższej chwili, kiedy już udało jej się uspokoić i zaczęła szukać po stole jakiejś serwetki. — W porządku — powtórzyła z uśmiechem, pociągając nosem i zaczesawszy włosy za uszy, zabrała się za delikatne wycieranie twarzy brzegiem rękawa kurtki, bo serwetek żadnych nie widziała. — Naprawdę w porządku… — szepnęła, tym razem bardziej do siebie, jakby musiała samą siebie zapewnić, że tak właśnie było. — Smakowało panu? Przepraszam, jeśli było to banalne, ale nic innego nie przyszło mi do głowy, żeby było chociaż trochę… no, wie pan… — Popatrzyła na niego, przecierając ostrożnie dolną powiekę i mimowolnie odwzajemniła jego uśmiech, choć jej głos brzmiał trochę tak, jakby zaraz znowu mogła się rozpłakać. Albo roześmiać. Albo obie te rzeczy naraz.
Camille Russo
Roześmiała się jeszcze krótko, ucieszona z odpowiedzi dotyczącej posiłku i pokiwała głową. Zaraz jednak odchrząknęła pospiesznie, dostrzegając, że pan Kravis wstał i wyglądało na to, że zaczął się zbierać. Dobrze, że mu smakowało, inaczej nie miałoby to chyba większego sensu, tak kombinować. Była nawet z siebie trochę zadowolona, że jej banalna inicjatywa została tak przez niego odebrana, choć nie bardzo była w nastroju, by odhaczać teraz swoje małe sukcesy na niespisanych listach. Wolała skupić się na tym, co działo się teraz i podejść do tego z odpowiednim dystansem i postarać się nieco bardziej panować nad emocjami.
OdpowiedzUsuńNa szybko starła resztki słonej wilgoci z twarzy, w międzyczasie zbierając już swoje rzeczy. Schowała papiery do teczki i wrzuciła ją z powrotem do torebki między czasopisma, zamknęła w pudełku po jedzeniu sztućce, które zamierzała wyciągnąć przed wrzuceniem opakowania do śmietnika jakoś bliżej kuchni i sięgnęła jeszcze po butelkę wody, odkręcając ją. Od tego wszystkiego zrobiło jej się trochę sucho w ustach i kiedy już się napiła, butelka również trafiła do jej torebki.
— Wyślę panu na maila z tymi pozycjami, dobrze? — zaproponowała, również podnosząc się ze swojego miejsca. — Myślę, że zrobię to jeszcze dzisiaj, żeby nie zapomnieć. — Nie chciała mu oddawać całej teczki, bo miała tam jeszcze inne rzeczy, o których nie zdążyła wspomnieć przez swoją niefrasobliwość i zdenerwowanie. Poza tym email był zdecydowanie bardziej poręczny, skoro pan Kravis miał zaraz gdzieś jechać. Na ten moment nigdzie jej się z niczym nie spieszyło, więc mogła spokojnie poczekać do jego powrotu i tym samym oboje mieli trochę więcej czasu na jakieś dodatkowe przemyślenia.
Poprawiła torebkę na ramieniu, ze stolika zabierając pudełko z brzęczącymi w środku sztućcami, nogą dosunęła krzesło i wyprostowała się gotowa na pożegnanie. W jej gardle zaczęła co prawda rosnąć nieznośna gula, a w głowie pojawiła się nieporęczna pustka, ale zdążyła rozchylić nieco wargi, z których najpewniej wyszłyby jakieś nieskładne słowa, którymi wpędziłaby się w zakłopotanie. To byłoby jednak do przeżycia, w końcu to nie byłby pierwszy raz. Bardziej obawiała się tego, co miało nastąpić za kilka minut i później dni, bo to miało być zdecydowanie cięższe do przełknięcia niż jakaś tam metaforyczna gula.
Nie zdążyła nic wybełkotać, zdumiona nagłym zniknięciem pudełka z jej rąk i nim zorientowała się, co się dzieje, poczuła, że zostaje zamknięta w przyjemnym, spokojnym cieple. Mimowolnie przymknęła oczy i nabrała powietrza nosem, a rozpoznawszy kojący zapach, momentalnie zapragnęła się w tym wszystkim po prostu pogrążyć. Miała wrażenie, jakby w jednej chwili wszystkie dręczące ją ostatnio troski i problemy, każdy smutek i strach, gdzieś się nagle rozpłynęły. Było ciepło, było bezpiecznie i była to taka niesamowita ulga, chwila wytchnienia.
Wtuliła się w pana Kravisa mocniej, oplatając go rękami w pasie dla własnego spokoju ducha, jakby z jakiegoś powodu miało to trwać wyjątkowo za krótko. Zupełnie nie rozumiała, dlaczego to zrobił, dlaczego ją przytulił, nie wiedziała, skąd nagle wziął się taki zamiar, ale zwyczajnie nie miała ani siły, ani ochoty się teraz nad tym zastanawiać. Tym razem nie widziała jego twarzy, więc nie miała pewności, jaki grymas się na niej błąkał, ale to też było nieistotne. Na pewno nie było to nic złego czy negatywnego w jakimś innym znaczeniu, na pewno nie…
Pomyślała sobie, że jedyne, co jej teraz przeszkadza, to jej dżinsowa kurtka, bo była to dodatkowa bariera, która w pewien sposób odgradzała ją od silnych ramion, które ją otaczały. Oczywiście, kurtka musiała zostać, bo inaczej prędzej czy później i mimo wszystko zaczęłaby marznąć. Byli w końcu dosyć wysoko, a słońce zaszło jakiś czas temu. I choć naprawdę rozlewało się po niej całe to przyjemne ciepło, odginające koszmary w kąt, to chłodny wiaterek mógłby nie ugiąć się temu tak łatwo.
— Mhm? — Poruszyła się nieznacznie, jakby chciała odchylić głowę i zerknąć na Chaytona, ale zrezygnowała z tego od razu, jeszcze raz wtulając policzek w jego tors. — To nic takiego. Mam właściwie nieograniczony dostęp do dobrego jedzenia — stwierdziła trochę przytłumionym głosem, zastanawiając się przy okazji, czy nie powinna zacząć tego postrzegać jako prawdziwego atutu. Nigdy nie wątpiła, że cioteczka wie, co mówi, po prostu tego nie rozumiała i nie umiała przełożyć na rzeczywistość, aczkolwiek teraz możliwe, że coś się pod tym względem zmieniało. — Tylko o tym ciocia nie może się dowiedzieć — zastrzegła cicho i bez większego przejęcia, mając na myśli fakt, że zamówiła jedzenie na wynos z restauracji, w której Florence pracowała. Niby mogła wybrać inną knajpę, było mnóstwo włoskich miejscówek w Nowym Jorku, ale Camille zależało właśnie na tym, że by to było coś dobrego i smacznego, a na ciocię zawsze mogła w takich sytuacjach liczyć. Nawet jeśli ciocia nie zdawała sobie z niczego sprawy w danym momencie.
UsuńCamille
[Bardzo dziękuję za komentarz, za powitanie, jest mi niesamowicie miło! Zatrzymałam się na dłużej przy Twoich kartach! W dodatku, że sam wygląd kodów jest bardzo estetyczny, piękny, tak i życiorysy obu mężczyzn wspaniale zbudowane. Tak, że obaj różnią się od siebie i każdy ma ciekawą historię do opowiedzenia. Szkoda, że na ten moment nie bardzo widzę punkt zaczepienia do napisania wątku. Od siebie dla Ciebie życzę standardowo czasu i weny ^^]
OdpowiedzUsuńNATALIE HARLOW
Mierzyła się ostatnio z tyloma rzeczami naraz, że ze wszystkim zdążyła się na nowo pogubić. O wielu rzeczach przestała pamiętać, a o innych w ogóle nie wiedziała, co myśleć, więc nie myślała o nich wcale, licząc, że dzięki temu nie narobi sobie więcej bałaganu w głowie. Cierpiała, była zestresowana i zmęczona, zmagała się z koszmarami i tak jakby zapomniała, że życie to nie tylko walka o przetrwanie, że są jeszcze te dobre, nieporównywalne do niczego chwile, które potrafią przynieść spokój i beztroskę. Przytłoczył ją chłód, strach i zadra, które rozjątrzyły się w jej sercu za sprawą jednej chwili i przelały wszystko żółcią.
OdpowiedzUsuńNigdy się na coś takiego nie przygotowywała, nikt nie był przecież w stanie przewidzieć tego, co się stało i to nie chodziło o samą Lucindę. Camille nie była przygotowana na nic, co wydarzyło się ostatnio w trakcie spotkania Tytanów, ale też nie była gotowa na to, by zmierzyć się z tym, jakie znaczenie miała dla niej relacja z panem Kravisem. Nie była tego zwyczajnie świadoma i dopiero cała ta sytuacja pokazała jej, że chociaż się nad tym nie zastanawiała, niczego nie dociekała, swoim zwyczajem woląc unikać głębszych refleksji na takie tematy, to było to wszystko dla niej bardzo ważne. Dopiero utrata cząstki tego, co od niego dostała i przyjęła, dała jej dobitnie i boleśnie do zrozumienia, że gdzieś w międzyczasie stał się istotnym elementem jej życia. Przez to była jednak jeszcze bardziej zagubiona.
Jeden gest rzeczywiście nie mógł naprawić wszystkiego, ale wystarczył, żeby przypomnieć jej, dlaczego Chayton był taki ważny i że chociaż ją zranił, to nie było to tak ciężka krzywda, jak na początku jej się wydawało. Na początku wszystko po prostu jej się mieszało i wystarczyło, że coś było minimalnie do siebie podobne, żeby wrzuciła to do jednego worka.
Nabrała dużo powietrza, marszcząc brwi i odetchnęła ciężko, trochę ze zmęczenia, które ją ogarniało, trochę po to, żeby zdusić lekkie rozdrażnienie. Tak, poruszyli dzisiaj temat jej pracy i nie była to kwestia, którą udało im się dzisiaj rozwiązać, jednak zdążyła przestać o tej niewiadomej myśleć. Zdążyła skupić się, jeśli tak w ogóle można nazwać jej stan, na czymś innym i wolałaby przy tym zostać.
— Nie wiem, nie teraz… Nie będę teraz o tym myśleć — ucięła bezwzględnie, pozwalając, by w głosie przebiła się karcąca nuta.
Już ostatnio powiedziała mu, że w taki sposób nie może podejmować decyzji, nie, kiedy robi jej takie rzeczy. Albo ją przytula czy obdarza innymi czułościami, albo chce z niej wyciągać zdroworozsądkowe decyzje. Jedno albo drugie. I żeby nie miał wątpliwości, którą opcję teraz mieli realizować, stanęła na palcach, by przylgnąć do niego bardziej i oplotła go ciaśniej ramionami, łapiąc się za ręce za jego plecami. Teraz zdecydowanie ważniejsze było ciepło niż projekty. Projekty nie uciekną, a ciepło bywało ulotne.
Camille nie należała do grupy ludzi zaborczych. Nie wymuszała na innych wygodnych dla niej zachowań, nie wciskała nikomu swoich racji. Częściej ustępowała, niż stawiała na swoim, szczególnie kiedy w danej sytuacji nie miała stu procentowej pewności, że się nie myli. Teraz jednak sprawiała wrażenie bardzo zdecydowanej, żeby stać tak bardzo długo, podtrzymując jednocześnie minimalny dystans między nią a Chaytonem.
Był ciepły i wspaniale pachniał. Zranił ją, ale nie przestał pachnieć bezpieczeństwem, jego dotyk i bliskość nie mroziły krwi w żyłach, a wręcz przeciwnie. Był ważny. Mio. Mio… Nie mógł się teraz od niej odsunąć, po prostu nie mógł. I bardzo chciała, żeby dał się do tego przekonać i żeby nie próbował teraz zmieniać tematu, odciągając jej uwagę do rzeczy zdecydowanie mniej ważnych. Obawiała się jednak, że siłą raczej tego nie dokona, bo nieważne, jak bardzo będzie się do niego tulić i jak mocno będzie trzymała się za ręce, to nie miała się co z nim mierzyć.
Usuń— Wie pan, co jest najgorsze na świecie? — spytała cicho po kolejnej dłuższej chwili milczenia. — Najgorsza jest samotność. Jest dotkliwie zimna i przez to niebezpieczna — wyszeptała i zrobiła krótką przerwę, oddychając spokojnie. — A pan jest ciepły. Bardzo. — Poruszyła głową, jakby chciała dodatkowo przytaknąć i poluźniła swoje objęcia, ale za to zacisnęła mocno palce na koszuli Chaytona. — I ja… ja takiego ciepła potrzebuję. Chciałabym potrzebować pana… — Zniżyła głos jeszcze bardziej, gdzieś w trakcie przekradła się lekka niepewność, czy powinna mówić mu teraz takie rzeczy, czy w ogóle było to wystarczająco zrozumiałe… Chciała go po prostu jakoś przekonać, żeby się nie odsuwał, żeby zrozumiał, że nawet jeśli teraz wszystko jest w rozsypce i czują okropnie, to można spróbować to poskładać.
Camille Russo
Trochę trudniej było jej oddychać, trochę bardziej musiała wyciągnąć się na palcach, ledwo już dotykając ziemi, ale żadna z tych niedogodności jej nie przeszkadzała. Uspokoiło ją to, dało do zrozumienia, że mimo niepewnej sytuacji i braku konkretów, istniała szansa, że nie będzie musiała pożegnać się z tym ciepłem i zapachem. Bała się tego okrutnie, tak bardzo, że gotowa była powiedzieć panu Kravisowi o czymś, o czym nie mówiła nikomu i czego normalnie jemu też by nie powiedziała. I bała się, że to nic nie da i że tylko niepotrzebnie się odsłoni, bo przecież wcale nie musiał brać sobie czegokolwiek do serca, tak na pewno byłoby mu łatwiej. Jednak ten strach zniknął natychmiast, jak tylko mocniej ją objął i jeszcze za nim cokolwiek powiedział.
OdpowiedzUsuńPóźniej, kiedy płuca na nowo zaczęły odzyskiwać swobodę pracy, stanęła najpierw stabilnej na palcach i dopiero po chwili opuściła pięty. Przez cały czas ściskała w palcach jego koszulę, nie miała za bardzo jak zmienić ułożenia rąk, kiedy tak ją obejmował, więc trochę pogniotła materiał na jego plecach i bokach. Niewielka szkoda, biorąc pod uwagę, że najchętniej w ogóle by go nie puszczała. Bez wahania i z rozmachem uderzyłaby w przycisk zatrzymujący czas i wtedy na pewno pogniecione ubrania byłyby ich ostatnim zmartwieniem.
Niechętnie i z ociąganiem odsunęła policzek od jego torsu, czując, że odrobinę się od niej oddala. Twarz miała lekko ścierpniętą od słonych łez, powieki delikatnie nieznacznie opuchnięte, wargi spierzchnięte i ze śladami od ciągłego, nerwowego przygryzania, ale nie wyglądała na nieszczęśliwą. Na szczęśliwą też nie, a to co przebijało się w jej oczach i wyrazie twarzy najbardziej, to po prostu zmęczenie. Wcale nie miała ochoty patrzeć sobie teraz w oczy, wolałaby chyba najzwyczajniej w świecie pójść spać.
Nawet tutaj, nawet na stojąco. Najważniejsze, żeby było ciepło.
— Tak po prostu? — dopytała cichutko, analizując sobie słowa Chaytona i przechyliwszy głowę lekko na bok, z wolna podniosła spojrzenie do jego oczu. — Tylko dlatego, że chcę? — Przesunęła dłonie bardziej do przodu wzdłuż paska, a chwilę później trochę wyżej na boki. Nie trzymała już tak kurczowo nieszczęsnej koszuli, teraz powoli się rozluźniała, a jej gesty nabierały więcej delikatności. Nie mogła jeszcze powiedzieć, że ma stu procentową pewność, że rozumieją się przynajmniej na tyle, żeby nie musiała się aż tak martwić tym wyjazdem do Miami i główkować o wszystkim w trakcie jego trwania, ale na pewno była spokojniejsza i pogodniejsza, choć to już nie było takie oczywiste.
Nie dopytywała, bo mu nie wierzyła. Camille z jednej strony chciała to po prostu usłyszeć dla swojej własnej przyjemności, a z drugiej wolała uniknąć w końcu niedopowiedzeń. Chciała go potrzebować i chciała, żeby wiedział, dlaczego i żeby nie miał wątpliwości, jak wiele to dla niej znaczy. Nie cierpiała zimna, lgnęła do ciepła – dosłownie i w przenośni – i wiązało się to ściśle z poczuciem bezpieczeństwa. Nie umiała tego ująć tak wprost, z czego również zdawała sobie sprawę, to były uczucia, a Camille o uczuciach rozmawiała rzadko i równie rzadko o nich myślała. Teraz jednak nie miała wątpliwości, jak się czuła i na czym jej tak naprawdę zależało. Potrzebowała bliskości, jak każdy, ale nie sięgała po nią przy każdej możliwej okazji i przez to można było sobie pomysleć, że wręcz od niej stroni. W rzeczywistości była po prostu ostrożna. Bardzo ostrożna.
— Lepiej by było, gdyby pan też tego chciał — zauważyła za chwilę. — Wtedy czułabym się z tym pewniej. I musi być pan naprawdę o tym przekonany, bo to… to dla mnie bardzo ważne. I najlepiej, gdyby powiedział pan to wprost — podkreśliła, starając się nie spieszyć z mówieniem, żeby nie poplątać się w słowach. — Musi pan też wiedzieć, że chociaż chcę, to może mi to zająć trochę czasu, żeby tak… tak całkowicie… Że to nie będzie tak od razu. Dużo się zadziało i ułożenie tego wszystkiego w mojej głowie… jest ciężkie i trudne. — Zrobiła sobie przerwę na oddech, zastanawiając się też, czy przypadkiem nie zaczęło to brzmieć, jakby się próbowała z czegoś tłumaczyć, bo chyba nie o to miało chodzić. — Ale chodzi o to, że chcę. Chcę pana potrzebować.
UsuńCamille Russo
[Cześć! :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe powitanie na blogu. Pomyślałam, że Chayton i Veronica mogliby być kiedyś sąsiadami, ale on już pewnie długo nie mieszka na Upper East Side? Niemniej chętnie bym połączyła losy mojej panienki z którymś z Twoich Panów, bo nie dość że obie Twoje postacie są fajnie wykreowane, to Vera na pewno mogłaby mieć crusha na któregoś z nich. Te wizerunki.... uff!]
veronica brown
[Może ich matki by się przyjaźniły? Albo on przyjaźniłby się z mamą Very?
OdpowiedzUsuńPomyślałam, że gdy Veronica była młodsza — miała około szesnastu lat, mogłaby się podkochiwać w starszym sąsiedzie. Objawiałoby się to raczej pisaniem w zeszycie piosenek dedykowanych jego osobie niż rzeczywistej próbie zwrócenia na siebie jego uwagi. A teraz? Nieco bardziej dorosła Veronica mogłaby być zażenowana małą Verką, która wzdychała do kogoś, dla kogo była niewidzialna.]
veronica brown
[Obiecałam zadośćuczynienie, więc przybywam z Erin — o ile w ogóle wątek z nią przypadnie Ci do gustu. Ogólnie chodzi mi po głowie, żeby jakoś wplątać Chaytona w sprawę zaginięcia siostry Erin… nie, że miałby być potencjalnym sprawcą, tylko raczej na zasadzie "znajomy policjant węszy wśród swoich". :D Ponieważ E., czuje się bardzo przez policję odsunięta i traktowana jak wrzód na dupie, często bierze sprawy we własne ręce i działa gdzieś za plecami stróżów prawa, byleby tylko cokolwiek z tego zaginięcia zrozumieć.
OdpowiedzUsuńJeśli coś takiego Ci odpowiada, to daj znać, jakoś to rozbudujemy; jeśli masz inny pomysł, również zapraszam. :)]
Erin Hawthorn
[Hej, dobry wieczór.
OdpowiedzUsuńPrzybyłam poinformować, że odezwałam się na mailu z propozycją wątku.]
Była taka wściekła. Taka zła.
OdpowiedzUsuńNie mogła uwierzyć, że Esther po prostu wyszła z domu i uciekła, porzucając rodzinę, ciotkę, która ją wychowała, młodszą siostrę i swoje ukochane dziecko. Odkąd Maya się urodziła, właściwie zawsze była ona na pierwszym miejscu. Erin nie była w stanie sobie wyobrazić, że siostra postanowiła tak po prostu ją olać. Zniknąć z własnej woli. Rozpłynąć się w powietrzu, byleby nikt jej nie znalazł.
Może gdyby nie dziecko. Może wtedy potrafiłaby w to uwierzyć. Ale przecież Maya była całym jej światem. A Erin, cholera, znała swoją siostrę. Były razem niemal od zawsze.
Tak więc, skoro policja nie chciała im pomóc, musiała zacząć działać na własną rękę.
Ucieszyła się, kiedy Ruby oznajmiła jej, że zaprosiła swojego starego znajomego, który — być może — będzie w stanie coś zdziałać. Chociażby popchnąć to pieprzone śledztwo do przodu. Była gotowa zaoferować mu wszystkie swoje pieniądze, gdyby tylko dzięki niemu nastąpił jakiś przełom.
Czując nerwowe podniecenie otworzyła drzwi, gdy usłyszała dzwonek.
— Dzień dobry — przywitała się z cieniem uśmiechu na ustach. — Zapraszam.
Odsunęła się i wpuściła go do środka, gdzie w kuchni Ruby przygotowała kawę i jakieś ciasto. Ona sama była zbyt zestresowana, by cokolwiek przełknąć. Usiadła na krześle, splatając dłonie, żeby ukryć ich drżenie.
— Okej, więc… — zaczęła ciotka, kiedy wymienili już wszelkie uprzejmości, kawa została podana, a pokrojone ciasto spoczywało kusząco na środku stołu. — Jak mówiłam ci przez telefon, mamy kłopot. Esther zniknęła trzy miesiące temu i od tej pory nikt z policji się z nami nie kontaktował. Z początku wydzwaniałyśmy do nich codziennie, ale za każdym razem zbywali nas jakimiś idiotycznymi wymówkami — urwała i wbiła stalowy wzrok w Chaytona. — Wiem, że oni… że masz wśród nich jakieś kontakty — dodała prosząco. — Mógłbyś spróbować się czegoś dowiedzieć?
— Ona nie uciekła — wtrąciła Erin, upijając łyk kawy. — Nie uciekła. Po prostu nie.
Ruby posłała mu spojrzenie mówiące: Sam widzisz, zwariowała.
— Ja też nie uważam, żeby Esther mogła uciec — powiedziała ostrożnie. — Ale ci policjanci…
— To Colton coś jej zrobił. Jej były — wyjaśniła. — Ojciec Mayi. Niby nie ma dowodów. Ale ja jestem pewna, że to był on. Nienawidził jej, odkąd z nim zerwała i nie miałby oporów, żeby ją nawet… nawet zabić — dodała szeptem.
Erin Hawthorn
OdpowiedzUsuńPochmurne niebo, zza którego nieśmiało zaczyna przebijać słońce stanowi tego ranka jedyną pamiątkę po niedawnym deszczu. Przynajmniej dopóki Milka, która jak zwykle budzi się co najmniej godzinę wcześniej od swoich współlokatorów nie otwiera jednego z wielkich okien, pozwalając, by świeże (jak na warunki Nowego Jorku, oczywiście) powietrze wpadło do środka, omiatając jej prawie gołe ciało. Poprzedniego wieczoru znowu nie miała siły, by po kąpieli owinąć się w coś więcej niż kimono oferowane jej kilka lat temu przez jednego z japońskich fanów, czego zaczyna żałować już w chwili, w której przeszywa ją pierwszy dreszcz. Zamiast jednak zgodnie ze zdrowym rozsądkiem zatrzasnąć okiennice, rusza prosto do łazienki z doświadczenia wiedząc, że gdy tylko przebierze się w trochę grubsze ciuchy zacznie narzekać na panującą w mieszkaniu duchotę, bo oczywiście ktoś w międzyczasie zdąży to zrobić. Cóż, tak to jest, gdy ma się nadzieję na osiedlenie się w jednym miejscu tylko na parę miesięcy, więc nie chce się niepotrzebnie wydawać pieniędzy na wynajęcie lub kupno czegoś jednoosobowego. Kto wie może, gdy nie uda jej się zakończyć poszukiwań Leo do końca roku zacznie rozglądać się za czymś innym, ale jeszcze nie teraz. Ma zresztą o wiele ważniejsze sprawy na głowie, a jedną z nich jest z całą pewnością praca, której codziennie oddaje się niemal bez reszty byle tylko nie musieć myśleć o tym, że parę wiosen temu prawdopodobnie skutecznie zaprzepaściła swoją jedyną szansę na prawdziwą miłość. Zresztą chyba rzeczywiście ostatnio nauczyła się czerpać z niej prawdziwą satysfakcję, skoro nie narzeka już tak często na te wszystkie krzywe spojrzenia, którymi taksuje ją zdecydowana większość funkcjonariuszy niemal od tej samej sekundy, w której przekracza próg komisariatu, myśląc zapewne, że skoro nieodmiennie odpowiada im wyłącznie lekkim uśmiechem, to tego nie zauważa. Ona jednak to widzi, podobnie zresztą jak te zazdrosne minki jakimi każdy nowo przyjęty na służbę policjant obdarowuje jej motocykl, by na koniec stwierdzić, że facet, który jest właścicielem tego cudeńka musi mieć wielkie szczęście w interesach, skoro stać go na takie coś. Bo przecież taka maszyna nie może należeć do jakiejś tam pannicy. Przeświadczenie to zmienia się jednak zwykle niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy po raz pierwszy widzą ją w akcji. Gdy bowiem zajdzie taka potrzeba, ta z pozoru krucha brunetka potrafi na tyle zaciekle walczyć o swoje, że niejeden mężczyzna musiał już chować się przed nią z podkulonym ogonem.
Dzisiaj czeka ją właśnie jedna z takich trudnych batalii, bo siedzący za kontuarem detektyw o dużych niebieskich oczach skrytych za cienkimi szkłami okularów już od niemal kwadransa zdaje się być wyraźnie głuchy na jej usilne prośby o znalezienie kogoś, kto mógłby ją szybko podrzucić do młodego mężczyzny, który wiedziony nagłym przypływem rozpaczy postanowił zakończyć życie rzucając się do morza prosto z platformy wiertniczej, na którą zresztą musiał dostać się w jakiś mało legalny sposób, bo nie działo się to w godzinach jej pracy.
- Musi pani zrozumieć, że próba jego uratowania wiązałaby się dla nas z dodatkowymi kosztami. – Powtarza już chyba milionowy tą samą śpiewkę, przez którą Dunka nabiera coraz większej ochoty, by strzelić go w łeb. Zamiast tego opiera się jednak tylko ciężko na dzielącym ich blacie i wzdycha głęboko nad jego okropnym brakiem współczucia dla kogoś doprowadzonego do ostateczności. – Musielibyśmy między innymi wezwać do pracy jednego z naszych pilotów, bo Straż Ochrony Wybrzeża nie udostępni nam w tym celu własnego helikoptera. Nie możemy ich ściągać do pracy z byle powodu, to nie ambasada.
- Chce mi Pan powiedzieć, że dla Pana próba odwiedzenia kogoś od targnięcia się na własne życie to mało istotna kwestia ? – Z trudem zmusza się do puszczenia jego uwagi dotyczącej swojego pochodzenia mimo uszu, by jeszcze bardziej nie zaogniać sytuacji. – Proszę mi tylko powiedzieć, czy będzie Pan w stanie oświadczyć to później prosto w oczy jego rodzinie.
Milka
Pokiwała lekko głową w odpowiedzi, kilka razy powtarzając sobie w myślach przed chwilą usłyszane słowa. Musiała się upewnić, że wszystko dobrze zrozumiała, że nic jej nie umknęło i że na ten moment stoją mniej więcej po tej samej stronie. Nie była w stanie, w którym mogła na sobie polegać w stu procentach i stąd to wewnętrzne zwątpienie, które ostatecznie udało jej się zdusić.
OdpowiedzUsuńOdetchnęła, mając wrażenie, że jest teraz odrobinę lżejsza i jednocześnie przeniosła swoje ręce, obejmując Chaytona za kark. Przyciągnęła go do siebie, wtulając się w jego szyję i przymknąwszy oczy, wzięła głęboki oddech. Zaciągnęła się jego zapachem w ogóle się z tym nie kryjąc, bo nawet czubkiem nosa musnęła kilka razy skórę w tych okolicach.
— Dziękuję — szepnęła z wyraźną ulgą i wdzięcznością, odsuwając się powoli od szyi pana Kravisa i na powrót skrzyżowała z nim spojrzenie.
Na moment zastygła, łapiąc się na tym, że niewiele dzieliło ją teraz od tego, żeby go po prostu pocałować. Był blisko, był ciepły, pachniał cudownie, pachniał bezpieczeństwem i jeśli dobrze jej się wydawało, to mogła spodziewać się na odwzajemnienie tego gestu. Do tego nie miała wątpliwości, że z łatwością by się w tym pocałunku zapomniała, zostawiając wszystkie swoje troski gdzieś daleko za sobą, a to była naprawdę duża pokusa.
Tylko to nie rozwiązałoby żadnego problemu, z którymi Camille się teraz mierzyła. Podświadomie wiedziała, że byłaby to tylko zasłona dymna i całkiem prawdopodobne, że nawet dosyć ulotna. A nie o to przecież chodziło… Nie była przekonana, o co chodziło dokładnie, ale na pewno nie o to. Inaczej wcale nie dążyłaby do tego, by sobie cokolwiek z panem Kravisem wyjaśniać, nie mówiłaby mu o tym wszystkim. Inaczej po prostu próbowałaby wszystko upchać na powrót gdzieś w odmęty świadomości i pamięci, wliczając to również to wszystko, co do tej pory się między nimi wydarzyło.
Zaczesała włosy za ucho, odsuwając się o pół kroku do tyłu, żeby zwiększyć trochę dystans. Był bliżej niż na wyciągnięcie ręki, ale Camille miała za duży bałagan w głowie, którego wyjątkowo nie zamierzała zamieść pod dywan. Przynajmniej nie od razu. Potarła nieznacznie skórę na swoim karku, przyciągając do siebie drugą rękę i zaczęła szukać jakiś odpowiednich słów, które należałoby teraz powiedzieć. Otworzyła lekko usta, ale żaden dźwięk się spomiędzy nich nie wydobył, mimo jej przekonania i chęci, więc właściwie od razu je zamknęła z zakłopotaniem malującym się na twarzy. Była przekonana, że Chayton doskonale wiedział, wokół czego obracały się teraz jej myśli, że myślała o pocałowaniu go, czego ostatecznie nie zrobiła i to z bardzo pokręconych powodów.
— To chyba pora, żeby się zbierać — bąknęła, gratulując sobie ironicznie w duchu za tę niesamowitą spostrzegawczość i płynną zmianę tematu. — Nie chcę przetrzymywać pana dłużej niż to koniecznie, a na ten moment to, co mogliśmy ustalić, zostało ustalone, więc… więc zamówię sobie taksówkę, dobrze? — Popatrzyła na niego, jakby chciała poprosić, żeby nie nalegał, by ją podwieźć, chociaż ten jeden raz, bo naprawdę nie wiedziała, co mogłaby jeszcze dzisiaj powiedzieć w trakcie wspólnej rozmowy. Na ciszę też raczej nie była gotowa, a gdyby próbowała ją przerwać, to mogłaby palnąć jakąś głupotę, czego po prostu nie chciała ryzykować. Tak jak sam powiedział, twierdząc, że rozumie, potrzebny był jej czas. I trochę przestrzeni, o którą nie było łatwo przez to, jak wpłynęły na nią ostatnie wydarzenia.
Pozbierała część rzeczy po jedzeniu ze stolika, starając się za bardzo tym nie spieszyć, choć stare nawyki próbowały przekonać ją do czegoś zupełnie innego. Pilnowała się jednak, żeby nie sprawić wrażenia, jakoby chciała jak najszybciej się teraz ulotnić i uciec przed atmosferą, która w jej mniemaniu była okrutnie niezręczna. Jakby każda minuta spędzona w towarzystwie pana Kravisa jakoś wpływała na czas, jaki miała mieć na zrobienie porządku ze swoimi sprawami i jakby bała się, że jej tego czasu nie starczy. Bała się też, że zaraz zmieni zdanie, że stwierdzi, że żaden czas nie jest jej do niczego potrzebny i może nawet zapyta, czy mogliby spróbować zachowywać się tak, jakby Lucinda nigdy nie przerwała spotkania Tytanów, wyciągając jej rodzinne brudy i traumy przed szerszą publikę. Tak byłoby prościej, łatwiej i wygodniej. Nie byłaby rozdarta pomiędzy rozsądkiem, który nakazywał ostrożność, a chęcią mieszającą się z potrzebą, by zostać blisko, zapomnieć się jeszcze raz i cieszyć niepodzielną uwagą Chaytona.
UsuńRozsądnie było dać sobie czas, a nie ulegać pokusie.
Pożegnała się szybciutko z panem Kravisem, jak tylko stanęli przed windą i chwilę potem zniknęła za zasuwanymi drzwiami, zostając samej ze swoimi myślami. I pierwsze co, to musiała sobie wyrzucić, jak okropnie przeprowadziła całą tę rozmowę i że pewnie niewiele brakowało, żeby potoczyło się to zupełnie inaczej. Dopiero potem pozwoliła sobie na chwilę samozadowolenia, bo właśnie, nie wyszło to najgorzej. Właściwie wyszło całkiem porządnie i chyba miała się z czego cieszyć. Teraz tylko musiała sobie to wszystko poukładać i chyba im obojgu na rękę byłoby, gdyby zrobiła to do powrotu Chaytona z Miami. Nie było niby żadnego deadline’u, ale Camille też wcale nie byłoby łatwo i przyjemnie trwać w takim zawieszonym stanie przy jednoczesnym walczeniu z wycieńczającymi koszmarami.
W drodze do domu postanowiła sobie, że będzie miała wszystko przygotowane do powrotu pana Kravisa. Nie wiedziała jeszcze, kiedy dokładnie miał wrócić z Miami, bo o tym nie rozmawiali, ale na pewno dowie się tego w biurze. A jeśli miał być już zaraz po weekendzie, to trudno. Będzie naprawdę intensywnie działać w tym kierunku, żeby mieli jasną sytuację jak najszybciej, chociaż trochę jaśniejszą…
Przeceniła jednak swoje możliwości i to nie z braku chęci czy strachu przed tym, do czego mogłaby ostatecznie dojść i czym musiałaby się podzielić z panem Kravisem prędzej czy później. W dalszym ciągu była wyczerpana i nie miała okazji, żeby z tego stanu wyjść. Przez koszmary w ogóle się nie wysypiała, a stres w ciągu dnia cały czas potrafił wyczyścić jej żołądek z całej zawartości, którą zdążyła mu dostarczyć. Pozostałą energię poświęcała na pracę, bo tej nie mogła odpuścić za żadne skarby, nie było takiej opcji i dopiero jeśli na koniec dnia coś jej jeszcze zostało z tych sił, to wtedy myślała o sytuacji z Chaytonem i jak to się miało do całego bałaganu w jej głowie. Myślała o tym, ale nie tak często i intensywnie, jak sobie zamierzyła na początku i dziękowała Wszechświatowi, że ten służbowy wyjazd trwał więcej niż tylko kilka dni. I jednocześnie było jej z tego samego powodu źle, bo jakoś świadomość, że Chaytona nie było w biurze, że był gdzieś w innym stanie, zajęty i zapewne pochłonięty obowiązkami, wcale nie była jakoś wygodna. Czułaby się lepiej, gdyby był zajęty tutaj, w biurze. Gdyby był po prostu bliżej i gdyby mogła od czasu do czasu na własne oczy zobaczyć, czym się zajmował i to nie dlatego, że obudziła się w niej wścibskość. Po prostu chciała zobaczyć jego, nawet jeśli nie miała jeszcze ustosunkowanej pozycji w związku z ich ostatnią rozmową.
Camille Russo
Wdzięczność przemieszana z ulgą — oto, co poczuła, kiedy mężczyzna został wprowadzony w temat, a zadawane przez niego pytania brzmiały rzeczowo i sensownie. Od dłuższego czasu czepiała się nawet najmniejszej namiastki nadziei, modląc się w duchu, żeby otrzymać jakąkolwiek odpowiedź.
OdpowiedzUsuń— Byłyśmy, ale wyłącznie dlatego, że same się tego domagałyśmy — westchnęła Erin, mnąc w dłoniach koronkowy materiał pokrywającej stół serwety. — Po prostu zawracałyśmy im dupę tak długo, aż dla świętego spokoju wysłuchali tego, co miałyśmy do powiedzenia.
Istotnie, nie raz i nie dwa wystawały pod drzwiami komisariatu wyrzucając z siebie potok słów, który nie mógł być niczym innym, prócz prośby o pomoc.
— To ja… ja zebrałam wszystkie informacje — przyznała Erin, wyraźnie już zniechęcona. — Widziałam się z siostrą poprzedniego wieczora. Poprosiła, żebym odprowadziła Mayę do szkoły, bo ona ma coś do załatwienia z samego rana w pracy. Zgodziłam się, poszłyśmy spać i… właściwie to wszystko — dodała ściszonym głosem. — Więcej jej nie widziałam. Nie udało mi się też wybadać, czy ktokolwiek w ogóle ją widział — a jeśli tak, to gdzie wtedy była.
Przymknęła oczy, starając się uspokoić narastającą irytację. Bezsilność i niemoc prześladowały ją już tak długo, że nieomal stały się jakąś warstwą jej uczuć. Upiła łyk kawy, ale miała wrażenie, że z trudem zdołała ją przełknąć. Gardło miała ściśnięte z wściekłości i żalu, a w sercu ogrom pretensji do świata, którego ani trochę nie obchodziła młoda zaginiona kobieta.
Erin prychnęła cynicznym śmiechem.
— Colton… — wycedziła jego imię z wyraźną odrazą. — Właściwie nikt nie wie, czym on się zajmuje. Robi jakieś brudne interesy, ale oficjalnie jest ochroniarzem w klubie nocnym. Z tym, że to tylko przykrywka, bo rzadko kiedy w ogóle się tam pojawia. Esther rzuciła go… właściwie od razu, jak tylko poznała tę jego drugą stronę. Nie mógł tego znieść. — Z gniewu pociemniały jej oczy. — Łaził za nią, szantażował, groził. Chciał zabrać jej Mayę. Ale ona mu się nie dała — szepnęła z nieskrywanym podziwem, po czym uniosła głowę i spojrzała mężczyźnie prosto w oczy. — Jest najodważniejszą osobą, jaką znam, a wszyscy próbują mi wmówić, że zachowała się jak tchórz i uciekła na wolność!
Ostatnie zdanie głośno rozbrzmiało w kuchni. Ruby rzuciła siostrzenicy ostrzegawcze spojrzenie, zerknęła na Chaytona i westchnęła ciężko. Chciała coś powiedzieć, ale żadne słowa nie były w stanie opisać tych wszystkich skłębionych w niej uczuć.
Erin ukryła twarz w dłoniach i zastygła jak marmurowy posąg.
— Zróbcie coś — jęknęła. — Po prostu coś zróbcie. Wolę mieć ją martwą, niż wiecznie tkwić w tej cholernej próżni.
Erin Hawthorn
Nie miała złudzeń. Była ich pozbawiona tak, jak niektórzy pozbawieni są wyobraźni albo zdolności logicznego myślenia. Złudzenia sprawiały, że świat zdawał się być ładniejszy i bardziej przyjazny, niż w rzeczywistości, lecz była to tylko mara, bardziej pragnienie niż realia. Coś, co i tak nigdy nie mogło stać się prawdą.
OdpowiedzUsuńZnosiła wszelkie przeciwności losu nie starając się zbytnio chwytać nadziei, że to tylko przejściowe — ostatecznie życie bywało jednak okrutne, a złe rzeczy przytrafiały się dobrym ludziom. A jednak w tej sprawie nie potrafiła powstrzymać się przed łapaniem najmniejszych nawet jaśniejszych promyków. Może dlatego, że tak naprawdę nie pozostało jej już nic innego.
Mogła się wściekać, wysłać policjantów do wszystkich diabłów, zwyzywać Coltona od najgorszych, ale prawda była taka, że złość tak w zasadzie niczego nie zmieniała. Wypalała ją natomiast od środka, jakby miała w żyłach trujący kwas, przeżerający się na wylot przez mięśnie i kości.
Drgnęła, słysząc pytanie i otrząsając się z rozmyślań.
— Ona, ona… nie — pokręciła głową. — Właściwie praktycznie przestała się odzywać. Byłyśmy z nią u psychologa, ale kazał nam czekać, aż się otworzy i wspierać ją… Nie wiem, co jeszcze możemy zrobić — przyznała.
Ruby, dotąd przypatrująca się siostrzenicy w milczeniu, upiła łyk chłodnej już kawy i dodała:
— Ojciec Mayi właściwie się z nią nie widywał. Nigdy nie zależało mu na dziecku — wyjaśniła, wzruszając ramionami. — To Esther zajmowała się małą.
— Wszystkim się zajmowała — potwierdziła cicho Erin. To była prawda; najpierw opiekowała się nią, choć była tylko trzy lata starsza, potem swoim dzieckiem i jeszcze zawsze znalazła czas, żeby pomóc w domu. Wydawało się, że czternaście lat życia pod jednym dachem z matką-alkoholiczką, pogrążoną we wspomnieniach, nie odcisnęło na niej żadnego piętna. Erin zawsze, jak daleko sięgnąć pamięcią, chciała być taka, jak siostra. Niestety — a może na szczęście — chroniona zarówno przez Esther, jak i przez Ruby, ciężkie dzieciństwo zostawiła za sobą, pławiąc się w luksusach nieświadomości i odpowiedzialności wyłącznie za siebie samą. Co i tak nie zawsze jej zresztą wychodziło. Długo nie musiała dorastać, a jednak teraz czuła się duszą tak starą, jakby miała za sobą tysiące kataklizmów, obraz twarzy pełnych cierpienia na stałe wytatuowany na sercu.
— O nic więcej nie prosimy — zapewniła Ruby, potakując energicznie. — Wyłącznie o informację, dlaczego to cholerne śledztwo wciąż stoi w miejscu.
Erin Hawthorn
Kiedy zaczyna już powoli wątpić w choćby nikłe iskierki empatii skrzące się w sercach starszych rangą policjantów za jej plecami nagle rozlega się dodatkowy męski głos, który powoduje że lekko się wzdryga. Jasne, zdawała sobie sprawę, że szanowny pan detektyw nie był nawet na tyle uprzejmy, by raczyć zamknąć drzwi do gabinetu, ale nie myślała, że którykolwiek z przechodzących obok funkcjonariuszy będzie chociaż próbował przysłuchiwać się dokładniej ich rozmowie a co dopiero mówić o próbie zajęcia miejsca po jednej ze stron dyskusji. Z tego co zdążyła zauważyć przez ostatnie pół roku zdecydowana większość z tych gburów miała mniej lub bardziej wywalone na sprawy, które nie dotyczyły ich bezpośrednio, nawet jeżeli akurat sprawowali funkcję, o której się wspominało. Zwyczajnie woleli nie wychylać się przed szereg, obawiając się, że jeśli zrobią to chociaż raz, ich dobre serce będzie ciągle wykorzystywane. Czasami nawet sama łapała się na tym, że zastanawia się, czy aby nie powinna zacząć postępować podobnie. Zawsze jednak dochodzi do wniosku, że byłoby to zwyczajnie wbrew jej zasadom moralnym. Najwidoczniej jest ulepiona z innej gliny albo nie wyrobiła sobie jeszcze dostatecznie mocnego tyłka.
OdpowiedzUsuń- Mieliśmy zgłoszenie o próbie samobójczej. – Mimo wyraźnej groźby widocznej w spojrzeniu swojego dotychczasowego rozmówcy, obraca się w stronę dopiero co przybyłego szatyna. Obdarza go lekkim uśmiechem, po cichu licząc też na to, że ewentualna zemsta egoisty zza biurka w najgorszym razie rozłoży się równo na nich oboje. Ostatecznie nie ona pierwsza wpadła na pomysł jego kompletnego ignorowania. Mimo to postanawia przenieść zabawę do swojego gabinetu. Zresztą przed wyruszeniem w teren musi jeszcze zgarnąć z niego kilka niezbędnych przedmiotów, w tym GPS z wbitą odpowiednią lokalizacją. Oczywiście wie, że każdy, nawet najstarszy i najmniej skomplikowany, samolot posiada taki wbudowany, ale z jakiegoś nie do końca wyjaśnionego powodu woli mieć też pod ręką własny. – Muszę jak najszybciej dostać się na platformę wiertniczą. – Wyjaśnia, prześlizgując się koło niego i wychodząc na korytarz. – Dokładną lokalizację zapisałam w GPS-ie, który jednak niestety zostawiłam we własnym gabinecie. – Dodaje, dając mu gestem znać, by ruszył za nią i zmierzając w kierunku schodów. Z windami nie ma najlepszych wspomnień, bo raz już zdarzyło się jej spędzić dwie godziny między piętrami, więc woli nie ryzykować. – To na drugim piętrze.
Milka
Zazwyczaj, kiedy pan Kravis pojawiał się w biurze, nie dało się tego nie zauważyć. To, że witał się z pracownikami, za nim jego kroki skierowały się na piętro wyżej do gabinetu albo do którejś z sal konferencyjnych, w której miało odbyć się jakieś spotkanie, nie było niczym dziwnym. To była wręcz norma, oczywiście, jeśli dopisywał mu dobry humor. Może ostatnio ten dobry humor nie stanowił głównej domeny jego nastroju i te pogodne wejścia na pewien czas wypadły z repertuaru, ale poniekąd dla wszystkich było to zrozumiałe. Sytuacja w biurze była napięta, wszyscy to wyczuwali, nawet jeśli nie wszyscy do końca tak naprawdę wiedzieli, z czego to wynikało i pozwalali plotkom krążyć między biurkami. Na szczęście te plotki wcale nie obracały się wokół osoby Camille, a przynajmniej te konkretne obroty znacznie osłabły, głównie za sprawą nowinek dostępnych w intranecie. Na pierwszy rzut oka te wszystkie zmiany w zarządzie nie wydawały się specjalnie szokujące – teoretycznie firma w dalszym ciągu pozostawała w rodzinie. Lucindzie mogło się znudzić posiadanie udziałów, pieniędzy z pewnością jej z tego wszystkiego nie ubędzie, a i tak nikt nie miał wątpliwości, że jej decyzyjność w praktyce była bardzo ograniczona, nie wspominając o samym jej zainteresowaniu zarządzaniem firmą. Nikt też nie miał pojęcia, że Chayton i Rosalie właśnie się rozwiedli, bo niby skąd? Zachowanie ich obojga nie odbiegało jakoś specjalnie od tego, do czego przyzwyczajone było otoczenie, w dodatku w ręce Rosalie trafiły kolejne udziały i miała zająć się filią w Miami. Ale zawsze było jakieś „ale” i nie brakowało chętnych, by się go doszukiwać.
OdpowiedzUsuńCamille wyjątkowo umknął moment, w którym pan Kravis wyszedł z windy i zaczął przechadzać się koło biurek. Miała na uszach słuchawki, przez które leciała muzyka i zagłuszała dźwięki z otoczenia, a spojrzenie nie odrywało się od ekranów stojących na zagraconym biurku. Przeskakiwała wzrokiem między linijkami kodów na jednym ekranie a dokumentacją na drugim, starając się skupić uwagę na pracy, którą miała dzisiaj do zrobienia. Przez problemy, z którymi ostatnio się mierzyła, była jeszcze bardziej zdeterminowana do pracy, chcąc zniwelować wszystkie potencjalne opóźnienia i ilość błędów, jakie mogła popełnić przez swoje zmęczenie. Z zewnątrz nie wyglądało to inaczej niż zwykle, za to w środku Camille walczyła ze wszystkim, co mogło ją rozkojarzyć – z sennością ciążącą na powiekach, z głodem, który bała się zaspokajać i z tęsknotą, która budziła w niej wiele rozterek i obaw. Balansowała na granicy tego wszystkiego i tak naprawdę niewiele wystarczyło, żeby przewróciła się na stronę przeciwnej do tej, na której próbowała się utrzymać.
Jakaś poduszka, która przypadkiem znalazłaby się na jej biurku? Talerzyk ze słodką bułką postawiony na brzegu? Przepadłaby w jednej chwili. Przeczucie, żeby podążyć za ruchem, który podświadomie wyłapała kątem oka…?
Odwróciła się trochę zbyt gwałtownie, trochę zbyt przejęta możliwością, że mogło jej się tylko wydawać. W jednej sekundzie zapomniała, czym się właśnie zajmowała, bo kiedy trafiła na spojrzenie pana Kravisa, dotarło do niej, że faktycznie nie wydawało jej się, że to on, a skoro tu był, to oznaczało, że wrócił. A skoro wrócił, to zbliżał się czas na rozmowę, do której miała się przygotować, do której bardzo chciała się przygotować, ale na którą zdecydowanie nie była przygotowana. Zaraz jednak uprzytomniła sobie, że, owszem, wrócił, dopiero co wrócił. Nie musiała się więc jeszcze denerwować, bo przecież nie będą rozmawiać tu i teraz, a poza tym na pewno miał do załatwienia mnóstwo spraw, które nazbierały się pod jego nieobecność.
Odetchnęłaby, ale kiedy ten jeden drobny kryzys mógł zostać odwleczony w czasie, kiedy odrobinę się uspokoiła i świadomość mogła skupić się na czymś innym, ogarnęło ją przyjemne ciepło, które szybko zaczęło nabierać temperatury i rozlewać się po jej ciele, przyspieszając bicie serca. Zaraz też przypomniała sobie, że dookoła jest mnóstwo ludzi, którzy mają oczy – często mniej spostrzegawcze, niż zakładała, ale jednak – i lepiej, żeby nikt nie zobaczył, jak się rozpływa pod spojrzeniem prezesa. Więc odwróciła się z powrotem do swoich ekranów, równie gwałtownie jak przed chwilą, nie chcąc zostać przyłapaną. Schowała się jeszcze na chwilę za kubkiem, który okazał się pusty, przez co zrobiło jej się trochę głupio, jakby już ktoś zauważył, jak nieudolnie chciała się zakamuflować.
UsuńWróciła do pracy, a przynajmniej starała się to zrobić, przekonana, że rozmowa z Chaytonem odłoży się jeszcze w czasie. Szło jej nawet całkiem nieźle, choć w dalszym ciągu miewała problemy z koncentracją i łapała się na tym, że patrzyła w ekran, ale jej palce w ogóle się nie poruszały, a na ekranie nic się nie działo. Poza tym nie mogła nic poradzić na mieszaninę ekscytacji i obaw, które jednocześnie kumulowały się gdzieś pod mostkiem i w dole brzucha, powodując dodatkowe bodźce, które mogły ją w każdej chwili rozkojarzyć. Była na siebie też trochę zła, bo zdała sobie sprawę, ile czasu minęło i że mogła nieco bardziej się przyłożyć, żeby przygotować się do kolejnego spotkania.
Powiadomienie o spotkaniu, które wyskoczyło nad ikonką poczty, wybiło ją z i tak nierównego rytmu na nowo. Nie musiała rozwijać okienka ze szczegółami, tytuł spotkania wyświetlił się od razu i Camille nie miała żadnych wątpliwości, że pan Kravis miał jednak więcej czasu po swoim przyjeździe, niż na to liczyła. Jednocześnie zdążyła sobie przez chwilkę pomyśleć, że może też zależało mu na tym bardziej, niż pozwalała sobie sądzić. Uderzała przez kilka sekund palcem o przycisk myszy, niepewna, co powinna kliknąć, aż ostatecznie nie kliknęła niczego – ktoś przeszedł obok jej biurka i w panice odruchowo zablokowała ekran, odsuwając się do tyłu na krześle. I żeby nie wyglądało to jeszcze dziwniej, postanowiła wstać i sobie pójść. Do kuchni. Z kubkiem, który od kilku godzin stał pusty. Myślała o tym powiadomieniu bardzo intensywnie, robiąc sobie kawę – potwierdzić, odrzucić? Żadna z opcji nie wydawała jej się korzystna, nie była też w stanie stwierdzić, czy istniało w tym przypadku mniejsze zło, także wybór nie był łatwy, a jakiś trzeba było podjąć. W końcu jednak zdecydowała, ale przez rozkojarzenie zapomniała spotkanie potwierdzić, kiedy wróciła do swojego biurka, od razu skupiając się przeorganizowaniu sobie nieco swoich sprawy związanych z pracą, skoro na piątą wpadły nowe plany. Jej mózg uznał po prostu sprawę powiadomienia za zakończoną – decyzja została podjęta i tyle, wracamy do roboty, bo i tak jesteśmy w plecy.
Nie zastanawiała się przez resztę dnia, dokąd na tę kawę pójdą i czy rzeczywiście należało to brać tak dosłownie. Pominęła jeszcze kilka innych istotnych szczegółów, o których w innych okolicznościach mogłaby pomyśleć i co więcej, spróbować nawet o nie w międzyczasie podpytać głównego zainteresowanego, ale w tym przypadku brakowało jej już mocy przerobowej. Dopiero chwilkę przed siedemnastą w jej głowie zaświeciła się lampeczka, że zbliża się już ta pora. Pozapisywała pliki i uśpiła system, nie wylogowując się jednak całkowicie, po czym udała się do kuchni.
O tej godzinie już nie tylko była zmęczona, ale nawet wyglądała na taką. Kosmyki włosów pouciekały z wysokiej kitki, falując lekko koło uszu, makijaż roztarł się w niektórych miejscach na twarzy, głównie pod oczami, odkrywając cienie świadczące o kiepskich nocach, które Camille miała za sobą. Poruszała się nieco ociężale, jakby dopiero co wstała z łóżka, z którego nie miała ochoty się ruszać. Luźna, wręcz za duża czarna koszulka z nadrukiem z motywem Hulka, którą miała na sobie, też zresztą mogła być równie dobrze piżamą, a nie codziennym ubraniem.
Ciche pomruki irytacji, które z siebie wydobywała, stając na palcach i wyciągając rękę do szafki, z której chciała wziąć drugi kubek, również mogły kojarzyć się z porannym marudzeniem zawodowego śpiocha. W rzeczywistości jednak była zirytowana tym, że mimo starań, nie mogła tego kubka sięgnąć, muskając go jedynie palcami. Na niższych półkach kubków już nie było o tej porze, kiedy większość ludzi kończyła pracę i zanosiła naczynia do zmywarki, która teraz lekko drgała. Nie było nawet żadnego kubka w zlewie, który mogłaby umyć sama. Miała tylko swój, ale kawy powinny być przecież dwie. Bo z jakiegoś powodu Camille przyjęła, że napiją się tej kawy w biurze, a więc potrzebowała drugiego kubka. Tracąc powoli cierpliwość, wpadła na genialny pomysł, by wspiąć się i uklęknąć na blacie, zupełnie zapominając o swoim niezdaryźmie, który tylko czekał na takie okazje ze strony panny Russo.
UsuńCamille Russo