Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

[KP] Over and over and over again

Why don't you fill up your fantasy? Track me down and murder me.
Father, it's so easy to see - there's not a single thing you'd miss of me.
Anthony Walker
Choć matka nigdy nie potrafiła długo spoglądać mu oczy, widział w nich ostro, wyraźnie i brutalnie, że od zawsze przerażała ją samotność i pustka, której nie był w stanie wypełnić — szukała więc swych opiekunów i uzupełnień domowej układanki, niczym bluszcz potrzebując ich obecności do podłego jestestwa. Zamiast ich twarzy zapamiętywał ich dłonie, ciężkie i zawłaszczające, za plecami matki wydłużające się w bestialskie, lepkie macki — było ich dwóch: ten, który go spłodził i ten, który przyjął pod swój dach, a może było ich mniej lub więcej, a alkoholowa mgła zmieszała wspomnienia i je wypaczyła, myląc słowa, gesty i odczucia. Jaka to różnica.
Choć matka nigdy nie potrafiła mu tego powiedzieć, doskonale wiedział, że na wszystko wydała nieme przyzwolenie. Widział jej nerwowość, gdy On odgarniał jej z twarzy włosy i całował ją w czoło — dokładnie tak samo, jak po wszystkim całował jego dziecięce; widział ją również wtedy, gdy płaczliwie prosił, by zabrała go ze sobą do pracy i nie zostawiała z Nim w domu. Choć nigdy nie łudził się i nigdy nie miał nadziei, matczyne słowa i tak wydarły z niego resztkę emocji — potrzebujemy go Anthony, nie dam rady, nie mogę go stracić. Choć to z jej ust wydrzeć się powinny przeprosiny, to on pierwszy błagał ją o wybaczenie — przepraszał za wydane pieniądze i swoje narodziny, za ten jeden raz, gdy pijany ją spoliczkował, plując jej w twarz prawdą. Przepraszał też i Jego — za pierwsze podrapanie twarzy, za płacz i za sprawiane problemy, za to, że go do tego zmusił. Przepraszał tak, jak nigdy nie potrafił przeprosić samego siebie, nieustannie odczuwając paraliżujące poczucie winy, którego nie potrafi udusić i uciszyć. Ciągle i ciągle je słysząc. Jaka to różnica.
Choć uciekł z domu już kilka lat temu, Jego szepty nadal towarzyszą mu w koszmarach, więżąc grubymi sznurami lękliwej nienawiści. Chrapliwy oddech chłodzi szyję i paraliżuje nerwy, oplatając ciało zgubnym stuporem; niewidoczna sylwetka wciąż podąża za nim krok w krok, a oczy zdają się wypalać dziury w zbyt cienkim materiale ubrań — jest przy nim, za nim, w nim, i tylko w alkoholowym zamroczeniu zdaje się On gubić i milczeć. Coś krzyczy w nim głośno, gdy pijany całuje obce usta, coś wewnętrznie drży w agonii i potrzasku, odpycha więc dłonie i znika, odrzucając każde ludzkie istnienie. Wzrok ucieka w stronę starszych, męskich twarzy, ciał i oczu, jakby w skrzywionej myśli i tęsknocie szukał w nich wypełnienia pustki rozrastającej się w nim od dzieciństwa. Serce ropieje i tłoczy zepsutą, winną krew; oddech zrywa się i krztusi, a nogi potykają się i plączą, w zamroczeniu nie potrafiąc znaleźć właściwej drogi — bo nic nie ma już chyba znaczenia. A może nie miało go nigdy. Jaka to różnica.
Choć nie pamięta już, kiedy namalował coś w trzeźwości, jego obrazy nadal zyskują zainteresowanie w oczach wykładowców, ratując go przed wydaleniem z uczelni. Maluje w bólu i amoku, maluje w drżeniu, strachu, tęsknocie, zrezygnowaniu i uduszeniu w sztuce odnajdując pocieszenie i przedłużenie katuszy. Brudzi płótna farbą, winem, krwią i swym spaczonym umysłem, więżąc w surrealistycznej makabrze niezrozumiałe myśli. Pociągnięcia pędzlem prostsze są od drgań głosowych strun i języka; zamiast więc mówić, tworzy i gnije w swojej zapuszczonej samotni. Zaspokaja pragnienie alkoholem, błąka się po głośnym mieście, wieczorami zataczając się po nocnych ulicach, by porankiem obudzić się na ławce z widokiem na przywołujące wołaniem mosty. Drapie do krwi dłonie i nie zwraca uwagi na noszone przez niego widoczne blizny, na zadawane mu o nie pytania wzruszając jedynie ramionami. Żyje, czołgając się przez kolejne doby i tracąc rachubę czasu; nie widzi sensu i nie potrafi go odnaleźć, we mgle od dawna nie słysząc już niczego prócz szumu. I nie wie już, czy jego ręce trzęsą się od pragnienia tworzenia sztuki, zakorzenionego w ciele strachu czy delirium. Zresztą. Jaka to różnica.
Anthony „Tony” Walker. Dwudziestojednoletni alkoholik i student malarstwa, co na świat patrzy przez barwy rozgoryczenia, cynizmu i strachu przed zaangażowaniem. Studia opłacane przez matkę, która w ten sposób chce odkupić swoje winy, a może tylko kupić milczenie; ojca nie pamięta; z ojczymem widuje się o wiele częściej, niż by tego oczekiwał. Od trzech lat wynajmuje zapuszczoną, mikroskopijną suterenę, w której płótna mieszają się z nierozpakowanymi kartonami, a malarskie farby i pędzle z pustymi butelkami po winie. Obecnie bezrobotny, po tym, jak stracił pracę baristy przez notorycznie przychodzenie do pracy pijanym. Blizna wisielcza po nieudanej próbie samobójczej, której nie do końca pamięta; podkrążone oczy, poplamione farbą palce i poranne wino zamiast kawy.
[Dzień dobry, miło mi pojawić się tutaj z moim Anthonym. ♥ Szukamy dla niego wszystkiego i na wszystko dajemy pozwolenie nawet jeśli miałoby go to mocniej skrzywdzić. Cytowana Bambi Baker; wizerunek: @twiaks.
layersofbitterness@gmail.com]

8 komentarzy

  1. [Kolejny dowód na to jak tragicznie prawdziwe jest stwierdzenie, że relacje nawiązywane w młodym wieku są nadzwyczaj często wręcz kopiowane przez ludzi z różnej maści defektami zdrowotnymi (czy to psychologicznymi czy psychicznymi) wynikającymi z ukrywanych problemów będących na porządku dziennym w rodzinnym domu. A najgorsze jest chyba to, że tego typu przypadki pokazują jedynie, że nieważne jak bardzo rozwinięte jest dane państwo, to i tak liczba takich osobistych katastrof jest zdecydowanie za duża, bo olbrzymia część ofiar nadal boi się wyjść z ukrycia, a nawet jeśli jest inaczej, to i tak zdarza się, że ich głosy są ignorowane.

    Życzę samych porywających wątków sypiących się jak z rękawa, a w razie chęci zapraszam w swe skromne progi.]


    Sibyl, Aaron, Martino i Nikolaus

    OdpowiedzUsuń
  2. [Cześć. Trochę przez najbliższe dni jestem wyrwana z twórczej rzeczywistości, więc przychodzę bez niczego poza sygnałem, że oczywiście musimy coś stworzyć.]/Adam Griffith

    OdpowiedzUsuń
  3. [Przyszłam poinformować, że odezwałam się na maila.]

    OdpowiedzUsuń
  4. [Dzień dobry. :)
    Ach, ciężko znaleźć mi słowa, aby skomentować kartę. Poruszasz tak ciężkie i nieprzyjemne tematy, aż przeszły mnie ciarki, kiedy czytałam. Ogromnie współczuję Anthony'emu i trzymam kciuki, aby teraz jego życie zrobiło się nieco weselsze. Chętnie podrzuciłabym mu do wątku Brie, ale z jakiegoś powodu też myślę, że i Mickey by się nadawał, choć konkretów żadnych w głowie tak naprawdę nie mam. W razie chęci zapraszam do siebie i może wspólnymi siłami udałoby się wymyślić wątek, a póki co życzę udanej zabawy i ciekawych relacji! ^^]

    Bridget Calloway, Mickey Sadler & Rhys Hogan

    OdpowiedzUsuń
  5. [Też puściłam maila.]/Adam Griffith

    OdpowiedzUsuń
  6. Zwykle dwunastogodzinne dyżury tak bardzo go nie męczyły, ale tym razem dostał w kość. Rano walczył o życie pacjentów, którzy dotarli do szpitala w ciężkim stanie po karambolu na jednej z nowojorskich ulic. Przez kilka godzin uwijał się jak w ukropie, biegając od sali do sali, zlecając badania i sprawdzając ich wyniki, kiedy wróciły z laboratorium. W międzyczasie zszywał drobniejsze urazy i wypisywał tych, których stan zdrowia na to pozwalał.
    Później pomagał staruszce z demencją, którą kompletnie nie interesowała się rodzina. Kobieta była wyraźnie zaniedbana i niedożywiona, nie brała leków, ale ani córka, ani syn nie przejmowali się jej dalszym losem. Ilekroć próbował ustalić z nimi dalszy plan leczenia, dochodziło między nimi do konfliktów. Żadne z nich nie chciało się opiekować niedołężną matką. Z ich kłótni wywnioskował, że od dłuższego czasu przerzucali między sobą obowiązki, jakby grali w gorącego ziemniaka. Zarówno ona, jak i on, mieli swoje własne rodziny i kariery, których nie zamierzali porzucać, by w pełni poświęcić się opiece nad seniorką. Z jednej strony ich rozumiał, ponieważ w tych czasach rezygnacja z pracy na rzecz stania się opiekunem osoby, która jednego dnia normalnie funkcjonowała, a innego twierdziła, że cię nie zna i wychodziła z domu, by później nie wiedzieć gdzie mieszka ani gdzie się znajduje. To było mocno obciążające, nie tylko finansowo, ale przede wszystkich psychicznie. Nie wszyscy mieli wystarczająco cierpliwości i empatii. Sam nie miał pewności czy by podołał, gdyby to przed nim stanęło takie wyzwanie, zwłaszcza, że swoich adopcyjnych rodziców darzył dość ambiwalentnymi uczuciami.
    Około czternastej udało mu się wypić dużą kawę i wmusić w siebie ciastko francuskie z jabłkami i cynamonem. Kofeina postawiła go na nogi, w samą porę, bo jakiś kwadrans później wybrzmiał dźwięk pagera. Kilkoro uczniów liceum urwało się z lekcji i zażyło dopalacze. Znaleźli ich przypadkowi przechodnie i wezwali karetkę. Jeden z nich był w bardzo złej kondycji. W pewnym momencie William musiał zaczął resuscytację, bo nastolatek przestał oddychać. Na szczęście udało mu się przywrócić funkcje życiowe, ale dopasowanie leczenia bardziej przypominało zgadywanie i gaszenie ewentualnych pożarów. Nie mając pojęcia co dokładnie wzięli, Will miał trudności w dobraniu dawek. Udało mu się wyciągnąć z jednego z kolegów, że ten ma przy sobie jeszcze jedną torebkę z narkotykami. Dzięki temu w laboratorium udało się ustalić co dokładnie wchodziło w skład dopalaczy i wszystkich udało się w porę uratować. Will miał nadzieję, że więcej nie wpadnie im do głowy podobny pomysł, ale wiedział, że nastolatkowie robili różne głupoty, by zaimponować znajomym czy wkupić się w łaski grupy rówieśniczej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najtrudniejszym przypadkiem okazała się młoda kobieta, która trafiła na szpitalny oddział ratunkowy z silnym bólem brzucha. Była bardzo przestraszona i wcale się jej nie dziwił. Jeszcze wczoraj nie wiedziała o tym, że jest w ciąży, a dziś Will przekazał jej, że właśnie zaczyna przedwcześnie rodzić. Co gorsza, wszystkie położne były zajęte innymi, bardziej skomplikowanymi zabiegami, więc przeprowadzenie porodu spadło na jego barki. Wolał dodatkowo nie stresować pacjentki tym, że do tej pory jedynie obserwował przebieg porodów i przy nich asystował. Znał całą teorię, ale teraz musiał wykorzystać ją w praktyce. Martwił się, bo rzadko wszystko działo się podręcznikowo. Medycyna miała to do siebie, że było wiele zmiennych. Czasem jedna choroba współistniejąca lub jeden brany suplement diety sprawiał, że trzeba musiał szukać innego rozwiązania.
      Poród okazał się trudny zarówno dla pacjentki, jak i dla niego. Kiedy usłyszał krzyk dziecka, odetchnął z ulgą. Zanim zakończył zmianę, został zaczepiony przez ojca dziecka. Mężczyzna podziękował za opiekę i uścisnął go z wdzięczności. Williama zaskoczyło to, że chcą nazwać syna jego imieniem, ale skwitował to tylko wyuczonym uśmiechem.
      Gdy wsiadł do auta, wciąż dudniło mu w głowie od nadmiaru bodźców. Marzył o tym, żeby wrócić do mieszkania, wziąć długą kąpiel i położyć się znać, ale udało mu się zrealizować tylko dwa pierwsze punkty. Leżał w łóżku i kończył jeść kolację, gdy usłyszał hałasy dobiegające z korytarza. Najpierw brzęk tłuczonego szkła, zaledwie chwilę później głuche łupnięcie, jakby coś ciężkiego wylądowało na podłodze, a później siarczyste przekleństwo. Will odłożył talerz na stolik nocny i szybkim krokiem podszedł do drzwi. Otworzył je i wyjrzał na korytarz.
      Ściągnął brwi, widząc sąsiada leżącego w kałuży wina i otoczonego odłamkami szkła, którym się pokaleczył przy upadku.
      — Cieszę się, że zgadzamy się co do tej kwestii — odparł, podchodząc bliżej niego. Miał na sobie czarną koszulkę ze spranym nadrukiem, szare dresowe spodnie i klapki. Ominął potłuczone szkło i przykucnął obok chłopaka. Najpierw upewnił się, że nic poważnego mu mu się nie stało. Dotknął jego głowy,
      — Pomogę ci wstać, ok? — zaproponował, widząc, że Tony jest w takim stanie, że sam może nie dać rady utrzymać pionu. Zarzucił sobie jego rękę na szyję, by mógł się na nim wesprzeć, a drugą objął go w talii. Dźwignął chłopaka i pomógł mu dotrzeć do swojego mieszkania. Położył Tony’ego na kanapie i szybko poszedł umyć ręce. Wyciągnął z szafy ciężką torbę medyczną w jaskrawym, pomarańczowym kolorze i wyjął z niej rękawiczki, środek do odkażania ran oraz gaziki.
      — Muszę to opatrzyć — oznajmił, z uwagą przyglądając się rozcięciom. — Masz szczęście. Raczej żadna nie będzie wymagać szwów. Będzie piekło… — ostrzegł, zanim przystąpił do zadania.
      — Skoro nie możesz teraz przede mną uciec, może powiesz co u ciebie słychać? — zapytał, zabezpieczając skaleczenia jedno po drugim. Martwił się o Tony’ego. Pamiętał dzień, w którym zajmował się nim po nieudanej próbie samobójczej. To, że pił, nie wróżyło niczego dobrego. Był bardzo młody, miał kawał życia przed sobą, a już raz próbował ze sobą skończyć. Cokolwiek wydarzyło się w jego przeszłości, bez wątpienia miało dewastujący wpływ na jego stan psychiczny. — Jadłeś coś dzisiaj?

      Will

      Usuń
  7. Podczas gdy świadomość snuje wizje obojętności skutecznie wchłoniętej w cerę, rzeczywistość raz na jakiś czas zgrabnie pluje mu w tę twarz, na której tego filtru finalnie nie ma. Wyuczone nie chcę, nie interesuje mnie to bezwzględnie zawsze blednie w obliczu wyrażonego dosadnie, choć bezsłownie cierpienia. Jego udrękę zaobserwować może dokładnie już podczas ich drugiego spotkania w formie zlepionych szarą zbrojną taśmą butów. Płaci mu więc nie tylko za seks, ale i nowe obuwie. Kiedy natomiast kolejnym razem przychodzi w tych samych, zmaltretowanych trampkach, w milczeniu zabiera go do sklepu i samodzielnie kupuje nowe, rżnąc go później intensywnie w galerianianej toalecie. Te dwie chwile słabości, choć pozostawiając mimikę w niezachwianym bezwyrazie, wystarczają, by za czwartym razem w kłopocie przypałętał się pod drzwi jego mieszkania.
    Przyspieszony wieczornym hedonizmem oddech przecina powietrze, kiedy zdruzgotany Adam obserwuje zbitą na kwaśne jabłko twarz, która tak głęboko poruszyła go estetycznie. Wysłuchuje historii o wyrzuceniu z domu i niemożności odebrania swoich rzeczy, podczas gdy w jego własnej mimice, choć nadal zobojętniałej, pękają szwy na krawędzi maski. Zakłada płaszcz, czując, jak furia rozgrzewa go od środka i nakazuje zaprowadzić się w tamto miejsce.
    Złudzenie jego prywatnej rzeczywistości karci go po raz kolejny, tym razem bardziej dotkliwie. Nie wystarcza bowiem sama jego obecność, nienaganny, ekskluzywny wygląd, choć okraszony nazbyt wieloma haustami wódki i kreskami narkotyku. W obliczu elementu, z którym się styka, jest równie bezbronny jak ten osobliwej urody dzieciak. Wie to już w chwili, w której pierwszy cios zgniata mu nos, drugi oko, a minuty później poobijane kopnięciami żebra i wdeptana w chodnik dłoń jedynie utwierdzają go w tym przekonaniu.
    Kiedy zostaje sam, umysł histerycznie szepce, że tego właśnie chciał. Adam nie ma jednak czasu na tę nieskuteczną polemikę, niemrawo szuka bowiem efektywnego sposobu w uskutecznieniu wstawania. Przewrót na bok w mig uzmysławia go, że to zła droga; nacisk na kość ramienia skutkuje prądem bólu ku paliczkom połamanych palców z taką siłą, że na krótką chwilę traci przytomność. Kiedy otwiera ponownie oczy, prawa, nienaruszona ręka niemal odruchowo wędruje do kieszeni płaszcza w celu wydobycia telefonu. Męka jest niewiarygodna, z ulgą muska zatem opuszkami plastik komórki. Ale wtedy czuje również coś jeszcze - śliskość foliowego woreczka. Nagle uświadomiony, że w obecnym stanie służby jedynie pogorszą jego sytuację, instynktownie chwyta się kokainy. Wciera biały proszek w dziąsło i czeka. A później z dużym trudem, ale wreszcie skutecznie, podnosi się do pionu.
    Krok za krokiem trwa wieczność, podczas gdy w rzeczywistości udaje mu się jedynie wejść do zlokalizowanego kilka metrów dalej parku. Na horyzoncie majaczy obskurna ławka, którą wyznacza sobie za cel. Kiedy jednak do niej dociera, ciało ponownie zawodzi: pośladki o milimetry rozmijają się z wyblakłą fakturą drewna i w akompaniamencie cichego stęknięcia boleśnie lądują na bruku. Głowa opada w tył, na siedzisko, a spojrzenie odnajduje minimum wytchnienia w skąpej ilości gwiazd na sklepieniu nieba. Zachciało ci się zgrywać bohatera naigrywa się drwiący głos w głowie dokładnie w chwili, w której gdzieś zza powłok bólu dociera do niego cudze, zupełnie niezrozumiałe pytanie.
    - Niebo gwieździste nade mną, prawo moralne we mnie - odpowiada chrapliwie, by zaraz zaśmiać się śmiechem upiornym, bo odsłaniającym splamione posoką zęby. Dalej podnosi głowę do pionu i zamroczonym od pulsującego bólu i buzującej we krwi kokainy wzrokiem odnajduje mówiącą do niego wcześniej sylwetkę. Zna ją, choć jeszcze jej nie rozpoznaje.
    - Mamy papierosy? - pyta, bo mgliście pamięta, że owszem, w kieszeni kurtki miał paczkę. Nazbyt wyraźne natomiast, że próba odnalezienia w niej wcześniej telefonu zakończyła się salwą cierpienia, na które nie ma obecnie ochoty.

    OdpowiedzUsuń