Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2036. Beautiful as the Lily, thorny as the Rose.

                 
Nowy Jork, 21.04.1989.

Lily Rose szturchnęła pochrapującego tuż obok niej męża, a kiedy ten leniwie uchylił powieki, rzekła z zaskakującym spokojem:
                - Zaczęło się.
Zazwyczaj opanowany Massimo na te słowa gwałtownie odrzucił od siebie kołdrę, zerwał się na równe nogi i zaczął biegać w popłochu po sypialni w poszukiwaniu spodni. Jego żona natomiast z gracją – na tyle, na ile pozwalał jej na to okazały brzuch – zsunęła stopy na kwiecisty, dość mocno wysłużony już dywanik i poprosiła męża o uspokojenie się. Jeszcze przez chwilę szarpał się z wywiniętą na lewą stronę nogawką spodni, po czym – kiedy dotarł już do niego absurd jego zachowania – zastygł z tylko jedną nogą ubraną. Opanowanie jego słodkiej Lily Rose tak bardzo kontrastowało z jego chaotycznym stylem bycia, iż stanowili żywy dowód twierdzenia na temat lgnących do siebie przeciwieństw. Ona – z włosami koloru przekwitającej herbacianej róży – potrafiła zjednać sobie ludzi jednym uśmiechem. Niezwykle temperamentna, zmysłowa i świadoma swojej ponadprzeciętnej urody emanowała pewnością siebie i potrafiła to umiejętnie wykorzystać. Czujna i bystra, starała się być zawsze o dwa kroki przed rozmówcą, żeby nie dać się zaskoczyć; zgrabnie żonglowała słowami i rozdzielała uśmiechy, zwracając na siebie uwagę niemal w każdym miejscu, w którym się pojawiała. Budziła respekt i nie omieszkała z tego korzystać. Przewaga nad innymi ludźmi oraz poczucie wyższości pociągały ją od lat, a jej nastoletnią ambicją było odnalezienie mężczyzny, który zapewni jej dostatnią, wygodną przyszłość oraz możliwość zasmakowania życia wśród nowojorskiej elity.
                Właśnie dlatego w jej życiu pojawił się Massimo. Syn właścicieli wiodącej kalabryjskiej winnicy i rozległych plantacji cytrusów, który zapragnął opuścić ukochane Włochy, aby ukończyć jeden z uniwersytetów Ligi Bluszczowej, dziś zajmował się dystrybucją rodzimych produktów na całe Stany Zjednoczone. W czepku urodzony człowiek sukcesu od młodzieńczych lat pociągał kobiety tym bardziej, że dzika, agresywna uroda południowca oraz muskularne ciało wypracowane najpierw podczas prac na włoskiej plantacji, później dopieszczone na sesjach z prywatnym trenerem, tworzyły połączenie potrafiące zawrócić w głowie nawet najmocniej stąpającym po ziemi Amerykankom. Lily Rose zmyślnie zaaranżowała ich pierwsze spotkanie, początkowo wpadali na siebie niby przypadkiem, później umawiali się z pełną rozwagą i nadzieją na ich prywatny happy end. Lily Rose była świadoma tego, jak działa na mężczyzn i że wystarczy, aby okazała im choć trochę zainteresowania, by przepadli dla niej bez reszty. Z Massimo było podobnie. Zawładnęła jego sercem, duszą i ciałem, czuła, że ma go na wyłączność, a on jest gotów przychylić jej nieba i podarować kolczyki z najjaśniejszych gwiazd, jeśli tylko go o to poprosi. Gdziekolwiek się nie pojawiali, wzbudzali poruszenie. Wyglądali jak żywcem wyjęci z okładki Vogue’a albo GQ, tak piękni i wysmakowani, że aż nieprawdopodobni. Byli ludźmi, którym zazdrościło się niemal wszystkiego. Do pełni szczęścia brakowało im już tylko dopełnienia rodziny – tej małej, płaczącej istotki będącej owocem ich bezgranicznej miłości. Po niecałym roku starań otrzymali od losu i to – Lily Rose zaszła w ciążę, jak się okazało, bliźniaczą. Oboje promienieli szczęściem, a matka nosząca w sobie trzy serca kwitła niczym najpiękniejsza Lilia.
Tej nocy – nieco wcześniej, niż przewidywał lekarz, dzieci zapragnęły zapłakać po raz pierwszy w swoim życiu.
Niecałą godzinę po emocjonującej pobudce, już kompletnie ubrani, małżonkowie wypełniali formularz w recepcji szpitala New York Presbyterian. Massimo po drodze poinformował ich lekarza, że najwyraźniej dzieci są gotowe na przywitanie świata. Ten zapewnił, iż to odpowiedni czas i obiecał przybycie do szpitala w ciągu maksymalnie trzydziestu minut.
                Poród był długi i wyczerpujący. O ile pierwsza z dziewczynek została urodzona w kilka minut, o tyle druga przysporzyła matce znacznie więcej bólu. Mimo troskliwej opieki i wsparcia całego zespołu, Lily Rose była na granicy wytrzymałości. Zazwyczaj opanowana, miotała przekleństwami i bezceremonialnie obrażała wszystkich, od pielęgniarek do prowadzącego jej ciążę od pierwszego miesiąca położnika. Po wielu godzinach skrajnego upodlenia – bo właśnie tak pani Sellini wspominała swój poród – obie dziewczynki zostały złożone na jej piersiach, a ich donośne kwilenie miało ukoić jej nerwy i uśmierzyć ból.
Nic takiego jednak nie nastąpiło. Jedynym, co czuła, było obrzydzenie do Domenici Hope i Madeleine Grace. Niemal nieludzkie cierpienie, jakiego doświadczyła, zabiło w niej matczyne uczucia. Z kamienną twarzą poprosiła o zabranie bliźniaczek i pozostawienie jej w spokoju. Massimo z rozdartym sercem obserwował, jak obce kobiety karmią piersiami jego córki, podczas gdy ich matka, szczelnie zamknięta w skorupie własnego cierpienia, nie była w stanie zdobyć się na przytulenie ich czy pogłaskanie po główkach.
                Lily Rose w swoich córkach widziała uosobienie wszelkiego zła. Początkowa depresja poporodowa, podsycana przez tłumiony w sobie żal i fatalne wspomnienia, przerodziły się w nienawiść wypalającą ją od środka. Przez pierwsze lata życia Domenica Hope i Madeleine Grace więcej uczucia zaznały od opiekunki, starszej, nieco pulchnej kobiety gaworzącej do nich z wyraźnym hiszpańskim akcentem. Massimo wspierał żonę, rozmawiał z nią i starał się ze wszystkich sił przypomnieć jej piękne czasy, kiedy starali się o dziecko i snuli plany na przyszłość, te pełne radości wyprawy po nowe łóżeczka dla dziewczynek, prześciganie się w znalezieniu bardziej uroczych bucików. Powoli jednak tracił nadzieję na jakąkolwiek zmianę. To on nadał córkom drugie imiona: Hope i Grace, bo wtedy jeszcze wierzył w szczęśliwe zakończenie będące jednocześnie początkiem beztroskiej historii ich czwórki. Chciał, aby te mocno symboliczne imiona w jakiś sposób trafiły do Lily Rose i obudziły w niej ciepłe uczucia. Wszystko to jednak na próżno. Mimo upływu lat i usilnych starań całej rodziny, pani Sellini nigdy ich nie zaakceptowała.
                Wiosną 1991 roku miał miejsce tragiczny wypadek. Domenica Hope połknęła osę podczas zabawy w ogrodzie. Nim ktokolwiek zauważył, że cokolwiek się stało, uczulony na jad malutki organizm przegrał walkę o życie. Zaledwie dwuletnia duszyczka zasiliła anielski orszak, żegnana szlochem dziesiątek osób wstrząśniętych tragedią. Podobne sytuacje zazwyczaj scalają rodziny, u państwa Sellini zaś nie nastąpił żaden przełom. Zmieniło się tyle, że gniew i surowość matki -do tej pory dzielone na dwie córki - zaczęły uderzać w jedną, Madeleine Grace. A im bardziej Maddie starała się spełniać wszystkie oczekiwania matki, tym więcej ta druga znajdowała powodów, by ukarać córkę. Z czasem nastoletnia już dziewczyna poddała się całkowicie, stała się harda, potrafiła odmówić wykonania polecenia Lily Rose, patrząc prosto w jej lodowate oczy. Dusiła w sobie płacz, gdy skórzany pasek zatrzymywał się na jej plecach, przełykała gorzki smak upokorzenia, gdy przez kilka godzin klęczała na grochu. Czasem pytała taty, dlaczego mama jej nienawidzi. Massimo wtedy zawsze przytulał ją i zaprzeczał, używając setek mniej lub bardziej wiarygodnych wymówek. Tak naprawdę sam chciałby wiedzieć, co stało się z jego słodką, kochaną Lily Rose.
Bywały momenty, kiedy wstydził się swoich myśli. Zastanawiał się wtedy, jak wyglądałoby ich małżeństwo, gdyby na świecie nie pojawiły się bliźniaczki. Zawsze ganił się za te rozważania i nie pozwalał, by ta malutka część jego świadomości obwiniająca córki za rozłam ich rodziny wzięła górę nad miłością.

Nowy Jork, obecnie

       - Wróci pan po mnie za godzinę, dobrze? – wysoka kobieta przesunęła przeciwsłoneczne okulary na czubek głowy, odsłaniając twarz dotąd schowaną za gęstymi, rudymi lokami.
      - Nie mogę, proszę pani, każdy kurs musi przejść przez dyspozytornię. – Skinęła ze zrozumieniem głową i, wystukawszy na ekranie telefonu numer korporacji taksówkarskiej, zamówiła samochód.
      - Do zobaczenia – rzuciła ze smutnym uśmiechem, z gracją wysiadając z wysokiego auta. Kierowca jeszcze przez chwilę obserwował jak wbiega po schodach i pewnym krokiem wchodzi przez ogromne, mahoniowe drzwi. Była młoda, jej atrakcyjna twarz zdradzała dwadzieścia trzy, może dwadzieścia sześć przeżytych lat, jednak kiedy się z nim żegnała odniósł wrażenie, iż w sekundę postarzała się o jakieś dziesięć. Iskierka w jej zielonych oczach zgasła, ramiona się przygarbiły.
- Nic dziwnego – mruknął sam do siebie, wrzucając bieg, żeby wycofać auto z podjazdu. – To nic miłego, odwiedzać kogoś w psychiatryku.
                Rose Point – bo tak nazywał się szpital dla nerwowo i psychicznie chorych umiejscowiony na Staten Island – wzniesiono w roku 1864. Okazała posiadłość w stylu kolonialnym leżąca na południe od Todt Hill przez długie lata stanowiła dom dla kolejnych pokoleń rodziny Creswellów – potomków Irlandczyków, którzy przybyli do Stanów z nadzieją na spełnienie swojego amerykańskiego snu. Rozległe tereny Rose Point, niegdyś utrzymywane we wzorowym porządku, dziś, po latach zaniedbań, zdążyły w znacznej części zdziczeć. Pacjenci rzadko wychodzili na zewnątrz, a władze szpitala nie miały wystarczających środków na przywrócenie im wyglądu z lat świetności, wobec czego kilka uroczych altanek kryjących w swoich drewnianych ścianach dziesiątki romansów, dramatów, kłótni i radości, utonęło w morzu gęstego bluszczu i wysokiej trawy. Pół wieku temu, kiedy zamożna rodzina Creswellów zaczęła popadać w coraz większe kłopoty finansowe, wartą wtedy miliony posiadłość odsprzedano niemal za bezcen, a nowy właściciel postanowił stworzyć cichą, oddaloną od miejskiego zgiełku przystań dla ludzi z problemami psychicznymi.
Madeleine Gloria Sellini opuściła dotąd podwinięte rękawy wełnianego swetra i podeszła do mahoniowego kontuaru, przy którym stała niemal sześćdziesięcioletnia pielęgniarka, której werwa i pogoda ducha mogły zawstydzić niejedną nastolatkę.
      - Byłam u niego przed chwilą, nie śpi, ale nie jest całkowicie przytomny – poinformowała rudowłosą dziewczynę, posyłając jej smutny uśmiech. Ta bez słowa skinęła głową i skierowała się schodami w górę, na czwarte piętro. Objęła się ramionami i zatopiła brodę w gryzącym materiale golfa, nie zwalniając kroku. Mimo, że wczesna jesień w tym roku rozpieszczała słońcem i pogodą bardziej majową, niż wrześniową, w tym miejscu zawsze czuła chłód. Niepewność i lęk czające się w każdym zagłębieniu gładkich ścian przyprawiały ją o dreszcze.  
Zatrzymawszy się przed drzwiami z numerem 417, zastukała w nie pewnie i, nie czekając na odpowiedź, wsunęła się do pokoju. Na moment przywarła do drzwi, biorąc głęboki oddech. Siedział w bujanym fotelu, nieobecnym wzrokiem wpatrując się w jej twarz. Nie potrafiła niczego wyczytać z jego spojrzenia, mimo to uśmiechnęła się delikatnie i podeszła do niego, całując w policzek na powitanie.
      - Ładnie pachniesz – powiedział głośno i pewnie, patrząc nie na nią, a na drzwi, dokładnie w miejscu, w którym przed chwilą stała. Powtarzał te słowa podczas każdej jej wizyty i najczęściej były one również jedynymi, jakie do niej wypowiadał. Czasem pozwalał sobie na zdawkowe „Lubię czytać, wiesz?”, albo „Jest zimno”. I to ostatnie lubił najbardziej, bo wiedział, że wtedy rudowłosa zdejmie z łóżka koc, owinie nim jego ramiona i przytuli mocno, wsłuchując się w równy rytm bicia jego serca. Nie pozwalał sobie jednak na to zbyt często. Serce rozsypywało mu się na milion kawałków, kiedy trzymała go w ramionach, a on czuł drżenie jej ciała spowodowane powstrzymywanym szlochem. Miał ochotę krzyczeć kiedy czuł, że ona cierpi.
      - Dobrze wyglądasz – skłamała gładko, z trudem zachowując spokój. Poprawiła narzutę na łóżku i przysiadła na jego skraju, wyciągając z torebki woreczek czekoladowych cukierków oraz album ze zdjęciami. Mocno zacisnęła dłonie na jego twardej oprawie, by ukryć ich drżenie. Miała ochotę usiąść mu na kolanach, zatopić głowę w zagłębieniu szyi i płakać, dopóki nie zabraknie jej łez. Nie mogła uwierzyć w to, jakim człowiekiem się stał. Nie była w stanie pogodzić się z tym, że bezpowrotnie go straciła. Miała nadzieję, że dzięki regularnym wizytom przyzwyczai się, oswoi i zacznie czerpać radość ze wspólnego dzielenia czasu. Nic takiego się jednak nie działo przez cztery lata, straciła więc wiarę w to, że kiedykolwiek mogłoby się to jeszcze zmienić.  
Otrząsnęła się ze swoich rozmyślań i, na powrót przystroiwszy twarz w delikatny uśmiech, poklepała miejsce obok siebie, zapraszając go gestem, by usiadł. Chwilę później razem oglądali zdjęcia, a ona opowiadała o każdym uwiecznionym na nich miejscu zapewniając, że razem je odwiedzą, bo jego stan niedługo się poprawi, a wtedy Maddie zabierze go na długą wycieczkę. Mężczyzna zaś przez cały czas milczał, błądząc wzrokiem po pięknych krajobrazach zastygłych na kartach błyszczącego papieru. Miał ochotę przytulić ją do siebie, pogłaskać po głowie i wrócić razem z nią do domu, chciał móc przyrządzić dla niej na śniadanie naleśniki z masłem orzechowym i dżemem wiśniowym – takie, jak kiedyś, chciał słuchać z nią starych płyt Elvisa. Ale nie mógł. Był uwięziony tutaj, w tym niedużym pokoju o białych ścianach, na balkonie z widokiem na wzgórze, w tej obrośniętej bluszczem twierdzy.
Minęła godzina przeznaczona na spotkanie, więc Madeleine – jak zawsze – z czułością pocałowała go w czoło i odsunęła się nieco, nie odrywając wzroku od twarzy mężczyzny. Zawsze pozwalała sobie na tę chwilę milczenia, podsycając tlącą się w sercu iskierkę nadziei, za każdym razem ze wstrzymanym oddechem czekała, aż się do niej uśmiechnie albo powie coś więcej, niż zwykle, chciała, żeby okazał w jakikolwiek sposób, że jest świadom jej obecności i cieszy się z odwiedzin. Chwile mijały, a nic takiego się nie działo. Nigdy. Przełknęła gorzkie rozczarowanie i, skutecznie maskując grymas zawodu, pomachała mu na pożegnanie. Gdy zatrzasnęły się za nią drzwi, Francis odetchnął ciężko, z wyraźną ulgą. Uwielbiał jej wizyty, ale podczas nich musiał kontrolować się nawet bardziej, niż podczas obchodów lekarskich. Madeleine była czujna i bystra – zupełnie, jak jej matka.
      - Z tatą wszystko w porządku? – zainteresowała się dyżurująca pielęgniarka. Rudowłosa zdawkowo przytaknęła i, pożegnawszy się, niemal wybiegła na zewnątrz. Oparła dłonie na kolanach i starała się pozbyć tego nieznośnego ucisku w gardle. Te wizyty zawsze kosztowały ją dużo nerwów. Miała go na wyciągnięcie ręki, oddychała zapamiętanym z dzieciństwa zapachem jego skóry – mieszanką cytrusów i dobrego alkoholu -  a mimo to nie była w stanie w żaden sposób do niego dotrzeć. Zupełnie, jakby stał po drugiej stronie szyby – z pozoru na wyciągnięcie ręki, a tak naprawdę chroniony przez niewidzialną, nieprzekraczalną barierę.   
Donośny klakson czekającej na nią taksówki sprawił, że się wyprostowała. Zanim wsiadła, rzuciła jeszcze jedno spojrzenie w stronę okna pokoju numer 417 i zamarła na chwilę. Wydawało się jej, że firanka drgnęła, jakby ktoś jeszcze przed sekundą stał w oknie. Uśmiechnęła się pod nosem, zażenowana własną naiwnością. Odkąd Massimo zatrzelił własną żonę, a jej matkę, kompletnie stracił kontakt z rzeczywistością. 
Podawszy kierowcy adres, rozsiadła się wygodnie na tylnej kanapie i ukryła oczy za ciemnymi szkłami okularów. Rude loki zasypały jej twarz i kryły spływające po policzkach łzy przed wścibskim wzrokiem obserwującego ją we wstecznym lusterku mężczyzny.


_________________________________________________
Od autorki: Miałam długą przerwę w pisaniu, więc uprzejmie proszę o wyrozumiałość oraz o informacje o błędach. Akcji jako takiej nie było, bo chciałam Was wprowadzić w historię Maddie, z czasem powinno dziać się więcej :) 

4 komentarze

  1. Bardzo, bardzo prawdziwe. Bo faktycznie potrafimy zniszczyć niejedno istnienie. Ale to koszmarnie smutne, że mamy taką umiejętność.
    Rozumiem Maddie, nie rozumiem jej matki. Dobrze, że przynajmniej ojciec ostał się normalny i cieplejszy, bo dorastanie w przejedzonej chłodem rodzinie naprawdę mocno odbija się na uczuciach. Napisałabym tak: "Mam nadzieję, że przydarzy się jej wkrótce coś dobrego", i fakt, byłoby miło, aczkolwiek ja jestem fanką dramatów i swoim postaciom wiecznie uprzykrzam życie, więc... Nie będę hipokrytką. Chętnie poczytałabym więcej spod Twojej ręki. Mam nadzieję, że się doczekam. c:

    OdpowiedzUsuń
  2. Najpierw kilka słów z technicznego punktu widzenia - długa przerwa w pisaniu absolutnie nie jest odczuwalna. Czytało się płynnie i nie potrzebowałem w trakcie zachęty w postaci nagłych zwrotów akcji, aby lektura sprawiła mi przyjemność. Jest coś w opisach miejsc, uczuć bohaterów jak i samych bohaterów, co sprawia, że są niezwykle plastyczne i co za tym idzie - bardzo rzeczywiste, wręcz namacalne. Jedyne, czego mogę się przyczepić (a czegoś przecież muszę :)) to justowanie tekstu, które może uciekło Ci przez nieuwagę, a znacznie poprawiłoby estetykę całości.
    A co już do samej historii to nie spodziewałem się akurat takiej przyczyny, dla której tata trafił do szpitala psychiatrycznego. Podejrzewałem, że to ma jakiś związek z żoną ale... Nie aż taki. Tym bardziej zaciekawiła mnie ta opowieść i mam nadzieję, że będziesz powoli wprowadzała nas w nią głębiej. Tak trzymać!

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeczytałam sobie Twoją notkę wczoraj, przed pójściem spać i muszę przyznać, że było to bardzo przyjemne przeżycie!
    Z uwag technicznych: można byłoby wyjustować tekst, wiesz? Wtedy będzie wyglądał znacznie lepiej i przede wszystkim ─ dużo schludniej. :)
    A teraz przechodząc do tekstu.
    Zawsze lubiłam czytać Twoje posty, ale ten to mistrzostwo. Przerwa ewidentnie Ci posłużyła, a nie zaszkodziła, bo tekst jest płynny i dopracowany. Niesamowicie podoba mi się pierwsze, retrospekcyjna część, a właściwie to, że jako narrator oddaliłaś od siebie wszelkie uczucia i ja, jako czytelnik, mogła wykreować własne wyobrażenia. Powiem szczerze, że w pewnym momencie chciałam krzyczeć: cholera, dlaczego on od niej nie odejdzie?! i zdecydowanie byłoby to łagodniejsze rozwiązanie. Jeśli pomyśleć, że mógł odejść od Lily Rose znacznie wcześniej, zabierając ze sobą córkę, wszystko wyglądałoby inaczej, prawda? Mógłby stworzyć rodzinę... Może i dwuosobową, ale pewnie szczęśliwą. :)
    Przedstawienie sytuacji Lily Rose przywołało wspomnienia mojej pracy magisterskiej, gdzie cały rozdział poświęciłam dzieciobójstwu i w dalszym ciągu jestem zdania, że to, co nasz organizm może zrobić z naszą psychiką, jest niesamowite. Zresztą, to jak przedstawiłaś Massimo w psychiatryku ─ niemal cały czas odnosiłam wrażenie, że jest on niezwykle świadomy tego, co robi i ma bardzo klarowny umysł.
    Nie chcę się tu zbytnio rozpisywać, post jest napisany poprawnie i niesamowicie lekko.
    Mam nadzieję, że życie Maddie będzie zmierzać ku lepszemu, bo szkoda, żeby tak dobra osoba zmarnowała się zakotwiczona do przeszłości.

    Więcej takich postów!

    OdpowiedzUsuń
  4. W tym momencie zaczynam żałować, że zabrałam się za przeczytanie tego postu tak późno. Rany, kochana, jak Ty pięknie piszesz! Jednocześnie chciałam połknąć ten tekst za jednym razem, szybciutko, tak by natychmiast dowiedzieć się, co stanie się dalej, a z drugiej strony usilnie się hamowałam, by nie przegapić żadnego słowa ani zgrabnie napisanego zdania. Pod względem warsztatu, że tak to nazwę, w moim odczuciu jest naprawdę idealnie i bardzo chciałabym sobie przypomnieć, jak to jest tak pisać :)
    Jeśli chodzi o samą historię... Oj, muszę przyznać, że w trakcie czytania serducho biło mi mocniej. Jest mi najzwyczajniej w świecie smutno, że potoczyło się to tak, a nie inaczej, choć jednocześnie mnie zaintrygowałaś. W końcu ojciec Maddie wydaje się skrywać jakąś tajemnicę, przy okazji okazując się całkiem dobrym aktorem! Głównie z tego względu niecierpliwie czekam na więcej i mam nadzieję, że na tej jednej notce nie poprzestaniesz :) Nie, kiedy wzbudziłaś we mnie taką ciekawość!
    A tak poza tym: "Okazała posiadłość w stylu kolonialnym leżąca na południe od Todt Hill przez długie lata stanowiła dom dla kolejnych pokoleń rodziny Creswellów – potomków Irlandczyków, którzy przybyli do Stanów z nadzieją na spełnienie swojego amerykańskiego snu.". Coś mi mówi, że Maille całkiem nieświadomie poszła w ślady przodków :D

    OdpowiedzUsuń