Lilith Monroe, już jako dziecko, czuła, że coś jest z nią nie tak, choć wtedy nie potrafiła tego nazwać. Żyła w świecie, który zdawał się oddychać nieustającym napięciem, jakby każdy oddech mógł sprowokować katastrofę. Przesiąknięte dymem papierosów mieszkanie pachniało alkoholem, stęchlizną i gniewem. Ojciec, Jack Monroe, stał się dla niej synonimem lęku.
George Santos, reprezentujący okręg Long Island (stan Nowy Jork), stracił mandat w Izbie Reprezentantów. Prokuratorzy federalni stawiają pochodzącemu z Brazylii 35-latkowi łącznie 23 zarzuty. W maju polityk usłyszał 13 z nich. Siedem z nich dotyczy oszustw drogą elektroniczną, trzy prania brudnych pieniędzy, kolejne to kradzież publicznych pieniędzy i dwukrotne złożenie fałszywych oświadczeń przed Izbą Reprezentantów.
Pod koniec października prokuratorzy postawili mu kolejne 10 zarzutów, w tym zdefraudowania pieniędzy własnej firmy oraz spiskowania z byłym skarbnikiem własnej kampanii w celu sfałszowania całkowitej kwoty darowizn. Santos nie przyznaje się do popełnienia zarzucanych mu przestępstw. Odmówił złożenia mandatu, ale zapowiedział, że nie weźmie udziału w przyszłorocznych wyborach do Kongresu.
Madonna opowiedziała o swoich problemach zdrowotnych podczas sobotniego koncertu w ramach trasy koncertowej "Celebration" w Nowym Jorku. Następnie jeden z fanów opublikował na portalu X wideo z koncertu.
- Fakt, że tu teraz jestem, jest pie***nym cudem - stwierdziła 65-letnia piosenkarka, stojąc na scenie. - Są tu ludzie, którzy byli ze mną w szpitalu - dodała i podziękowała "bardzo ważnej kobiecie" o imieniu Shavawn, która "zaciągnęła ją do szpitala" po tym, jak "zemdlała" w swojej łazience i "obudziła się na oddziale intensywnej terapii". - Uratowała mi życie - zaznaczyła gwiazda.
Klientka nowojorskiej restauracji znalazła w swojej sałatce fragment odciętego palca. Kobieta twierdzi, że po tym zdarzeniu mierzy się ze stresem pourazowym. W złożonym w poniedziałek pozwie nie podano, jak wysokiego odszkodowania się domaga. Prawnik powódki w rozmowie z NBC News przyznał, że zasługuje ona na "znaczącą rekompensatę".
Zdarzenie miało miejsce w kwietniu tego roku w restauracji Chopt w Nowym Jorku. Z pozwu przeciwko lokalowi i prowadzącej go firmie Table Restaurant Group, złożonego w poniedziałek w sądzie hrabstwa Westchester wynika, że powódka jadła sałatkę, gdy odkryła, że znajduje się w niej fragment palca. Zdaniem pokrzywdzonej należał on do menedżerki restauracji, która zraniła się, gdy kroiła rukolę. Kobieta udała się do szpitala, pozostawiając na miejscu "zanieczyszczone" warzywa.
Eric Adams, burmistrz Nowego Jorku, został oskarżony o napaść na tle seksualnym i inne przestępstwa – poinformowała agencja Reutera. Do zdarzeń miało dojść w 1993 roku, gdy obecny burmistrz i skarżąca go kobieta pracowali w nowojorskiej policji. Rzecznik Adamsa zaprzeczył oskarżeniom i powiedział, że burmistrz nie zna kobiety, która złożyła pozew.
To nie jedyne problemy prawne Erica Adamsa. Agenci Federalnego Biura Śledczego (FBI) przejęli 6 listopada telefony komórkowe i iPada burmistrza.
Śledztwo ma ustalić, czy pieniądze z zagranicznych źródeł, w szczególności z Turcji, nie zostały nielegalnie przekazane na kampanię Adamsa w 2021 roku. Prowadzi je FBI i biuro prokuratora federalnego dla Południowego Dystryktu Nowego Jorku. Burmistrzowi nie postawiono na razie żadnych zarzutów.
1
2
3
4
Nowy szablon został wykonany na zamówienie specjalnie dla bloga grupowego New York City i jest obsługiwany przez platformę blogger. Został przystosowany do przeglądarki Firefox, ale powinien wyświetlać się poprawnie także w pozostałych, choć należy mieć na uwadze, że mogą wystąpić drobne różnice w pikselach lub zanik suwaków. Dlatego użytkownikom, którzy nie posiadają myszek ze scrollem zaleca się korzystanie z przeglądarki dedykowanej.
Szablon został wykonany przez Mefe i większość kodów użytych na stronie została napisana albo zmodyfikowana przez nią osobiście na bazie systemowego motywu Dark. Zestaw wykorzystywanych ikon został zapożyczony od Cappuccicons, a widoczne w panelu informacyjnym gify pochodzą z Grafiki Google'a oraz Dribbble'a. Użyte zdjęcia są objęte darmową licencją CC0 i pochodzą z Unsplash.
Pozostałe elementy zostały zainspirowane lub wykonane przy współpracy z W3Schools, how2html oraz FLORIN POP. Wszelkie prawa do szablonu są zastrzeżone, a on sam udostępniony do wyłącznego użytku administracji bloga New York City.
Nauczyłem się, że jesteśmy znieść stratę większości rzeczy, jakie mamy. Ale jest też kilka takich, których straty nie wytrzymujemy, bo niszczy ona nasze istnienie jeszcze bardziej, niż gdybyśmy sami pożegnali się z życiem.
Martino Hutten
14.07.1990, Genua (Włochy) X Ratownik morski
Od ponad 2 lat ponownie kawaler
* Sentymenty wzięły górę, więc oto jestem z powrotem.
* Cytat w nagłówku to słowa Ricka Riordana.
* Kolejny fragm. pochodzi z kryminału Macbeth autorstwa Jo Nesbø.
* Na zdjęciach widnieje wenezuelski model Mario Blanco.
* Chętnie oddamy młodszą siostrzyczkę w dobre ręce (proponowany wizerunek: Deva Cassel).
* Źródła kodów: BettyLeg i Kronikowy Kącik Kodowania.
* Ewentualna dodatkowa droga kontaktu: mailowo pod ptkaln@gmail.com lub na Discordzie pod pantera_sniezna.
[Dobry wieczór, witam Cię z powrotem w naszych progach :) Podejrzewam, że gdyby spotkało mnie coś podobnego, w przeciwieństwie do Martino nie wsiadłabym do samochodu nawet w sytuacjach kryzysowych. Ja generalnie mam awersję do prowadzenia auta, a co dopiero po tak traumatycznym wydarzeniu... Nie dziwię się, że Martino czuje się winny i tak często to sobie wyrzuca, zgaduję, że robiłabym dokładnie to samo. Mam jednak nadzieję, że Twój pan kiedyś odnajdzie spokój. Życzę udanej zabawy i masy wątków :)]
[Dobry wieczór. :) Sama wiem, jak ciężko jest trzymać się od NYC z daleka i nie dziwi mnie ani trochę, że autorzy powracają. :) Nie wie czy kod w karcie działa czy specjalnie tak zrobiłaś, aby widać było podstawowe informacje, a historii Martino dowiadujemy się z zakładki dodatkowe, ale tak dać znajdę tylko. A może to ja kliknąć odpowiednio nie umiem. ;) Będąc na jego miejscu pewnie też nie chciałabym więcej wchodzić do auta, choć jeździć bardzo lubię i odstresowuje mnie to na swój sposób. Sama nawet miałam wieki temu postać, która w wypadku straciła narzeczoną i mi to przypomniało, jak cudownie pisało mi się tym panem. Cudowne ma psiaki, a Sextansa bardzo przypomina mi mojego psiaka. ;D Samych udanych wątków życzę i dobrej zabawy. :)]
[Hej, hej, dobry wieczór! A zatem wszystko wskazuje na to, że NYC uzależnia na dobre i nie idzie zerwać z nałogiem :D Spotkała go życiowa tragedia, przez którą nie dziwi mnie stanowczy wybór deskorolki, rolek czy komunikacji. W końcu automatycznie zaczyna się gdybanie, a co byłoby, gdyby tamtego dnia narzeczona nie wsiadła z nim do samochodu albo, co byłoby, gdyby wyjechali kilkanaście minut wcześniej lub później? Naprawdę ciężka sytuacja i mocno podziwiam Martino, że mimo wszystko jest zdolny do jazdy w kryzysowej sytuacji. Może to zasługa wizyt u psychologa, może właśnie dzięki terapii przełamuje lęki i idzie naprzód, jeśli tak, to chodzenie do specjalisty ma ogromny sens. Idę jeszcze raz popodziwiać przytulny dom i piękne zwierzątka :) Na koniec jak zawsze życzę nieprzerwanej weny, pozdrawiam gorąco!]
[Dzięki wielkie za powitanie! Zatargi z prawem faktycznie odgrywają tutaj rolę, ale na szczęście już/jeszcze nie Holdena. Martino unika wsiadania za kierownicę, a co z jazdą jako pasażer?]
[Uwierz mi, ja również nie spodziewałam się, że historia Jerome'a potoczy się w takim kierunku, ale nie mogę ukryć, że najbardziej jestem związana właśnie z tymi postaciami, które poniekąd piszą mi się same i nieomal na każdym kroku mnie zaskakują :) W zasadzie od dłuższego czasu nie było nam po drodze z wątkami, a teraz widzę, że nasi panowie mają ze sobą wiele wspólnego i można by było ciekawie ich połączyć. Nawet wizualnie są do siebie całkiem podobni ^^ I tak jak Martino stracił narzeczoną w tragicznych okolicznościach, za co się obwinia, tak Jerome młodszego brata, więc i na tym polu mogliby się zrozumieć. Z czasem co prawda u mnie mogłoby być zdecydowanie lepiej, ale dawno już nie przygarnęłam nowego wątku, a mam ochotę na powiew świeżości. Myślę więc, że możemy spróbować coś razem naskrobać :)]
[Hej! Ślicznie dziękuję za powitanie ;) Tak, masz rację, moja pani skrywa tajemnice, których nie jest w stanie jeszcze nikomu wyjawić. Trauma to na pewno coś, co łączy ich oboje. Podobnie zresztą jak pobyty w barach, chociaż myślę, że Nora na pewno pojawia się w nich rzadziej, niż Martino. Pomimo tego, że mieszka w NYC już jakiś czas, ma bardzo mało znajomych, nawet w pracy nie nawiązuje tak dobrze kontaktów - może i by mogła, ale nie chce. Uparciuch z niej, a przydałby się ktoś, z kim mogłaby pogadać. Przydałby się jej naprawdę ktokolwiek, haha. Tym oto chcę Ci przekazać, że jestem chętna na wątek.]
[A w takim razie cofam swoje słowa. Sądziłam, że może coś mi nie działa, bo czasami kody lubią mi płatać psikusa i się nie sprawdzać. :) Za propozycję wątku muszę póki co podziękować, trochę sobie ich już nazbierałam i prawdę mówiąc powoli nie wyrabiam z tym co już mam, a jeszcze mam trochę prywatnie wątków do ogarnięcia i nie chcę brać niczego ponad swoje siły. Ale sam pomysł w sobie jest ciekawy i chętnie bym go wykorzystała, jak w życiu zrobi mi się nieco luźniej i będę mogła dokładać sobie wątków bez limitów. :D]
[Haha, nie, coś Ty, chociaż można by zrobić konkurs, kto z nich jest bardziej dołującą postacią XDD Myślę, że możemy od tego zacząć. Może szanty pozwolą Norze powrócić myślami do dobrych czasów z Wysp i poprawią jej odrobinę humor, a potem polecimy już dalej. Może któreś z nich za bardzo się upije i ta druga osoba będzie musiała ogarnąć bezpieczny transport do domu? Will see, haha. Chcesz zacząć, czy mam ja?]
Po całym tygodniu miała dość. Interwencja u ostatniej rodziny wypruła ją z wszelkich pozytywnych emocji (o ile w ogóle takowe posiadała) i sprawiła, że jeszcze bardziej znienawidziła ludzi. Była zła, sfrustrowana, przygnębiona i przede wszystkim zmęczona. Miała ochotę zatopić się we własnej skórze, zniknąć, przemienić się w inną formę. Chciała zostać cieczą, która następnie będzie mogła spokojnie wyparować i nikt nigdy więcej nie będzie od niej nic chciał. Pierwotnie planowała zostać w mieszkaniu; rozłożyć się w tym mało wygodnym łóżku i obejrzeć po raz setny Fresh fields, poczuć namiastkę domu, tej brytyjskiej atmosfery, której brak sprawiał jej czasami fizyczny ból. Jednak po wzięciu kąpieli uznała, że to wcale nie jest taki dobry pomysł. Czuła, jak opanowuje ją smutek, powoli wkrada się do każdej cząsteczki jej ciała. Wiedziała, że jeśli zostanie, znowu doprowadzi się do stanu sprzed kilkunastu tygodni. Lepszym pomysłem na ten moment byłoby upicie się do nieprzytomności i chwilowa utrata jakichkolwiek emocji. Nora zdawała sobie sprawę, że będzie musiała odchorować potem cały weekend, ale uznała w duchu, że jest w stanie się poświęcić. Narzuciła na siebie byle jaką koszulę, upięła wysoko włosy spinką i wyszła, nie kontemplując zbytnio swojego wyglądu. Od ponad dwóch lat przestała zwracać uwagę na to, jak się prezentuje i jak mogą postrzegać ją inni. Dopóki była czysta i schludna, miała to głęboko w poważaniu. Wiedziała, że przy niektórych nowojorskich kobietach nie mogła nawet stanąć, bo kontrast mógłby kogoś zabić, ale przestała się tym przejmować dawno temu. Teraz żyła po to, żeby przetrwać, a nie podobać się ludziom. Weszła do jednego z barów na uboczu. Lubiła do niego chodzić, bo przypominał wystrojem jej ulubiony irlandzki pub. Mieli dobry alkohol, stosowne ceny i scenę, z której praktycznie nikt nigdy nie korzystał – Norze odpowiadało to w stu procentach. Postanowiła, że dzisiejszy wieczór rozpocznie piwem, więc zamówiła jedno ciemne i usiadła jak najdalej to było możliwe, w najciemniejszym zakamarku baru, zaraz przy toaletach. Rozsiadła się wygodnie i piła w ciszy, rozkoszując się zimnym trunkiem muskającym jej gardło. Szybko przeniosła się na mocniejsze alkohole. Po trzecim drinku przestała liczyć, bo uznała, że kompletnie nie ma to sensu; nikt inny nie kalkulował przecież jej wyniku. W barze zbierało się coraz więcej ludzi. Szum stawał się głośniejszy, gwar otulił całe pomieszczenie. Ktoś zabrał krzesło ze stolika Nory, bo jej przecież, jak to uznał obcy, nie jest w ogóle potrzebne. Nagle głośno zapiszczał mikrofon i na moment wszyscy ucichli, zerkając w stronę sceny. Chwila ta trwała dosłownie kilka sekund, ponieważ po chwili znowu każdy zaczął się przekrzykiwać, nie zwracając uwagi na chodzącego tam mężczyznę. Nora wychyliła ostatnie krople trunku i wstała chwiejnym krokiem, aby zamówić kolejne whisky. W tym samym momencie, kiedy zdążyła podejść do barku, rozległa się muzyka. Szanty>/i>. Nora zmarszczyła powieki, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zna tej melodii. Normalnie karaoke przyprawiało ją o odruch wymiotny, dzisiaj jednak sytuacja miała się zupełnie inaczej. Potrzebowała tego, a już w szczególności muzyki, która mogła ją porwać i zabrać z powrotem do domu. Odwróciła się powoli i spojrzała na scenę, na której znajdował się niezwykle radosny i upity mężczyzna. Nie mógł być stałym bywalcem, bo Lenora w ogóle nie kojarzyła jego twarzy, jednak miał w sobie coś, co przyciągało wzrok i nie tylko jej uwagę. Kobieta oparła się łokciami o bar i przyglądała się dalszym poczynaniom przystojnego nieznajomego.
Patrzyła na jego sceniczne pląsy z uśmiechem na twarzy. Nie zdawała sobie z tego sprawy; dopiero, kiedy zerknęła w bok i inny mężczyzna uśmiechnął się do niej szeroko, zrozumiała, że sama się uśmiecha. Chyba nawet nie pamiętała, jakie to uczucie. Radość. Odczuwanie zadowolenia. Przez tak długi czas nie pozwalała sobie na doznawanie pozytywnych emocji, że zapomniała, jak bardzo może to być przyjemne. W momencie uznała, że może zwolnić się choć na ten jeden wieczór z obowiązku poczucia ciągłej żałoby, winy i smutku, że ma prawo na odrobinę szczęścia. Podejrzewała, że przemawia przez nią ilość wypitego alkoholu, ale wtedy nie miało to znaczenia. Chciała coś poczuć, coś, co nie wywoływało w niej konwulsji i automatycznego płaczu. Nie myślała o tym, jak źle może się z tym czuć nazajutrz, nie chciała dopuszczać do siebie tych myśli. Zorientowała się, że jej ciało chce żyć, nie tylko egzystować. Muzyka zaczęła ją pochłaniać. Wkradła się niepostrzeżenie i udawała, że teraz ona rządzi Lenorą Gallagher. Uruchomiła jej kończyny, które zaczęły podskakiwać w takt granej melodii. Ludzie wokół zaczęli śpiewać i tańczyć, wszyscy bawili się wspólnie, jakby od wielu lat się przyjaźnili i taka prywatka była normą. Szaleństwo. Nora zaśmiała się, widząc to, co dzieje się wokół niej. Upiła kolejny łyk nowego drinka, zachłystując się trunkiem. Ponownie wybuchła śmiechem, gdy ktoś poklepał ją po plecach w próbie ratunku. Bawiła się, pierwszy raz od ponad roku. Procenty wraz z muzyką uderzyły jej do głowy i sprawiły, że Nora zapomniała na moment, kim tak w ogóle jest. Świat lekko wirował, jednak ona nic sobie z tego nie robiła. Miała wręcz wrażenie, że tak właśnie powinno być. Gdy przystojny nieznajomy podszedł do niej i wyciągnął dłoń, Nora się nie zawahała. Chwyciła ją mocno i ruszyła za nim na scenę, w drugiej ręce trzymając szklankę z niedopitym alkoholem. Wzięła kolejny łyk, rozlewając połowę napoju na siebie oraz ludzi, którzy siedzieli nieopodal. Nie przejmowała się tym. Przestała przejmować się czymkolwiek. Tak naprawdę nikt nie wiedział, jak dobry głos miała Lenora. Zaczęła śpiewać szanty wraz z mężczyzną i odczuwała niemałą satysfakcję, gdy po każdej piosence oklaski były coraz większe. Rozluźnienie jej ciała sprawiło, że Nora nie miała oporów przed wyzwoleniem swojego śpiewu i energii, która w niej drzemała. Oparła się ramieniem o rękę obcego i udawała największą wokalistę wszechczasów. Nie była pewna, jak długo to trwało, całkowicie straciła rachubę czasu, jednak gdy muzyka przestała grać, a oni opadli na krzesła, Nora miała wrażenie, że jest mokra jak pies. Wypiła duszkiem drinka, którego ktoś postawił przed nią i poklepała nieznajomego po plecach w geście aprobaty. - Fajnie było – udało jej się wydukać. Wiedziała, że jej wątłe ciało nie zniesie już większej ilości alkoholu, ale to, co wypiła do tej pory, zdecydowanie wystarczyło, aby totalnie ją upić.
Jerome zazwyczaj nie odmawiał wyjścia do baru z kolegami z pracy. Przeważnie tuż po zakończeniu zmiany mógł sobie pozwolić na wypicie tego jednego czy też dwóch browarów, jednakże jeśli był środek tygodnia, nigdy nie pozwalał sobie na więcej. Zależało mu na tym, by być wcześniej w domu z tego prostego względu, że znajdowały się w nim jego narzeczona oraz córka. Powodował więc nim nie tylko obowiązek, ale i chęć spędzenia czasu z dwiema najważniejszymi osobami w jego życiu i żadne piwo, nawet to najlepsze, ani tym bardziej towarzystwo kolegów, nie mogło mu tego zastąpić. Nie oznaczało to jednakże, że stronił od imprez, a jego życie towarzyskie legło w gruzach. Jeśli nadarzała się okazja i Jerome został gdzieś zaproszony, jak chociażby teraz, na świętowanie urodzin Arthura, to on i Charlotte organizowali swój grafik tak, aby umożliwić sobie nawzajem podobne samotne wyjścia. Zresztą wyspiarz nie miał już dwudziestu lat, żeby bawić się do bladego świtu, tak samo zresztą jak większość jego znajomych oraz przyjaciół – wszystkich goniły obowiązki oraz zobowiązania w postaci pracy czy rodziny, lub obydwu tych rzeczy naraz. Pracownicy firmy Fibre oraz kilku znajomych Arthura spoza tego kręgu zajęli jedną z kilkunastoosobowych loży w barze Fire Dragon. Marshall zajął miejsce z widokiem na znajdujący się nieopodal bar i od dobrych kilku godzin rozmawiał żywo z siedzącymi najbliżej osobami, jednocześnie powoli sącząc kolejne drinki. To, że w polu jego widzenia znajdował się lśniący kontuar w pewnym momencie okazało się zgubne, bowiem jakiś czas po tym, kiedy Arthur oraz liczne grono jego przyjaciół zajęło lożę, na barowym stołku rozsiadł się długowłosy mężczyzna. Jerome nie widział go dobrze, ponieważ nieznajomy był zwrócony do niego bokiem, niemniej towarzyszyło mu natrętne uczucie, że skądś kojarzył tego człowieka. Może pochylony nad szklanką mężczyzna po prostu przypominał mu kogoś z jego otoczenia? A jeśli tak, to kogo właściwie? Za każdym razem, kiedy wzrok Marshalla przypadkowo powędrował ku barowi, zatrzymywał się na dłużej na sylwetce mężczyzny, a myśli rozpierzchały się w wielu kierunkach. Niemniej to niecodzienne uczucie nie było drażniące na tył, by Jerome postanowił coś z nim zrobić. I choć w jego głowie pojawiła się myśl, by podejść bliżej nieznajomego nie tyle nawet po to, by się do niego odezwać, co po to, by prostu lepiej mu się przyjrzeć, to nic z tym nie zrobił. Ograniczył się do cichej obserwacji, przekonany, że najzwyczajniej w świecie coś mu się ubzdurało i umysł postanowił spłatać mu figla, drocząc się z nim i raz na jakiś czas odciągając jego uwagę od toczonej w loży rozmowy. Skąd mógł wiedzieć, że siedzący przy barze mężczyzna w istocie był człowiekiem, który zdążył odegrać pewną rolę w jego życiu? Nie sądził, aby świat był aż tak mały, by teraz dwójka ludzi, która spotkała się przed kilkunastoma laty w niesprzyjających okolicznościach, teraz, zupełnym przypadkiem, znowu na siebie wpadła, więc nie wpadł na to, że miał przed sobą, na wyciągnięcie ręki, dorosłego już Martino.
— Teraz moja kolej! — Jerome zgłosił się na ochotnika, kiedy wszystkie zgromadzone przy stoliku osoby opróżniły swoje szklanki bądź kufle i zaczęły domagać się następnej kolejki. Myśl, że skądś kojarzy siedzącego przy barze mężczyznę nie dawała mu spokoju, a wyprawa w celu złożenia kolejnego zamówienia stanowiła doskonały pretekst do tego, aby sprawdzić, czy jego przypuszczenia są słuszne czy też nie. Zamierzał przyjrzeć się delikwentowi z bliska i tym sposobem rozwiać swoje wątpliwości. Przecisnąwszy się pomiędzy nogami znajomych, a blatem stolika, wyszedł z loży i raźnym krokiem pokonał te kilka metrów dzielących go od baru. Jako że nie obowiązywała kolejka, a zamówienie składał ten, kto akurat zwrócił na siebie uwagę rudowłosej barmanki, Marshall jak gdyby nigdy nic stanął pomiędzy dwoma barowymi stołkami, w tym jednym zajętym przez długowłosego nieznajomego. Wsparłszy się łokciami o blat, rozejrzał się wokół i tym samym przesunął wzrokiem po sylwetce mężczyzny, który akurat upijał kilka pierwszych łyków z dopiero co zaserwowanego mu drinka. — Znam cię — odezwał się Jerome, kiedy rysy twarzy bruneta wydały mu się aż nadto znajome, nie potrafił jednak przyporządkować ich do żadnego imienia idącego w parze z nazwiskiem. — Znam cię, ale za cholerę nie wiem, skąd — dodał i popatrzył na mężczyznę tak, jakby ten miał mu zaraz powiedzieć, skąd Barbadosyjczyk go kojarzył. Było w nim coś uciążliwie znajomego, co starało się wydostać na powierzchnię wspomnień wyspiarza, który odnosił wrażenie, że musiałby wydobyć to z bardzo głęboka. Nieznajomy jednakże nie udzielił mu odpowiedzi. Chyba nawet nie do końca zdał sobie sprawę z jego obecności, ponieważ w momencie odsunął szklankę od ust i zaczął kaszleć, a także z wyraźnym trudem łapać powietrze. Jerome wyprostował się, zdjęty nagłym strachem, który po tym, jak początkowo go sparaliżował, szybko przerodził się w motor napędowy do działania. Mężczyzna nie zachowywał się jak człowiek, który się zachłysnął. Bardziej jak… — Kurwa! — Jerome zaklął szpetnie, kiedy zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Spojrzał szybko na drinka, a potem powrócił spojrzeniem do znajomego mężczyzny i przytrzymał go, by ten nie spadł z wysokiego, barowego stołka, co w tym stanie mogło skończyć się dla niego tragicznie. — Masz przy sobie adrenalinę? — spytał rzeczowo, starając się złapać kontakt wzrokowy z kurczowo łapiącym powietrze człowiekiem. Jakim cudem od razu wiedział, co tak właściwie się działo? Miał tego pecha, że nie tak dawno temu jego narzeczona doznała wstrząsu anafilaktycznego wskutek podania leków na uspokojenie. Żadne z nich nie wiedziało, że jest uczulona, na szczęście obecni na miejscu ratownicy medyczni szybko podali jej adrenalinę i zawieźli ją do szpitala. Wtedy Jerome nie mógł niczego zrobić i bezsilność zżerała go od środka, ale dziś może miał mieć jakąkolwiek moc sprawczą? Musiał, jeśli ten człowiek miał przeżyć. Trzymając go jedną ręką, zaczął gorączkowo przeszukiwać jego kieszenie, podczas gdy znajdujący się najbliżej klienci baru, na czele z rudowłosą barmanką tylko z rozdziawionymi ustami przyglądali się temu, co się działo. Czy tylko Jerome był świadom tego, że nie mieli ani chwili do stracenia? A co, jeśli mężczyzna również nie wiedział o alergii i nie miał przy sobie strzykawki? — Ty. — Jerome porzucił chaotyczne poszukiwania i wskazał na kelnerkę. — Dzwoń po karetkę — zarządził, kiedy przykuł uwagę kobiety, a potem westchnął ciężko i zerknął na długowłosego. Tym razem odniósł nieodparte wrażenie, że właściwe wspomnienie było na wyciągnięcie ręki. Przed oczami stanęło mu kilka kluczowym scen, a na koniuszku języka znalazło się znajome imię. — Martino? — rzucił niespodziewanie, chwilowo bardziej zdjęty zaskoczeniem, niż strachem o stan zdrowia mężczyzny, lecz zaraz potrząsnął głową, by skupić się na tym, co tu i teraz.
Przymknęła na moment powieki, wpadając głębiej w siedzenie. Pomimo tego, że oparcie krzesła było niemiłosiernie niewygodne, zamglony alkoholem umysł Lenory miał wrażenie, że zatapia się w puchu. Kręciło jej się w głowie; czuła, że niewidzialna spirala pochłania ją w czarną otchłań. Uśmiechnęła się mimowolnie, kołysząc lekko ciałem. - Słucham? – rzuciła, wybita z rytmu. – Czy robiłam kiedyś coś podobnego, czy to mój pierwszy raz? – Trybiki w jej mózgu pracowały na najwyższych obrotach, widać wręcz było, jak paruje jej z uszu. Potrzebowała dobrych kilkunastu sekund, żeby przetworzyć zadane jej pytanie. - Pierwszy raz – odparła po chwili, patrząc na siedzącego obok mężczyznę. Nora rzadko kiedy spoglądała na obcego i potrafiła uznać z czystym sumieniem, że jest przystojny, jednak nie miała wątpliwości w tym przypadku, że właśnie tak było. A może to jednak alkohol przemawiał za jej uznaniem atrakcyjności? Nie była pewna, ale też nie miała zamiaru się nad tym zastanawiać. - Nie występuję przed publicznością. Znaczy się – zaśmiała się cicho. – Nie śpiewam w ogóle. Nie jestem żadnym artystą. Dzisiaj to była… - zamyśliła się, spoglądając gdzieś w przestrzeń za ramieniem mężczyzny. – To była zabawa. Dawno się nie bawiłam. Poczuła nagłe uderzenie smutku; trwało ono krótko, jednak zdążyło sprawić, że Lenora przestała chichotać jak nastolatka. Uspokoiła się, wyprostowała lekko na krześle i sięgnęła po szklankę z napojem, który wcale nie był jej. Wyciągnęła szkło z dłoni obcego mężczyzny i przechyliła je, wypijając zawartość do dna. - Nazywam się Lenora – powiedziała, kładąc rękę na kolanie mężczyzny.
Dostrzegł to kiwnięcie głową, a wtedy upewnił się, że barmanka faktycznie zadzwoniła pod numer alarmowy i wzmógł poszukiwania. W tym momencie jego głowa była wolna od zbędnych myśli; Jerome nie analizował już, skąd znał nieznajomego, który finalnie okazał się być starszym o kilkanaście lat Martino i nie rozmyślał o tym, co długowłosy mężczyzna, jego znajomy sprzed lat, robił aktualnie w Nowym Jorku. Jeszcze będzie miał czas o to zapytać. O ile teraz zareaguje odpowiednio szybko. W końcu namacał palcami kształt kojarzący mu się z potrzebnym sprzętem i wyszarpnął go z kieszeni mężczyzny. Cały czas przytrzymywał go jedną ręką, tym bardziej, że w pewnym momencie Martino wyraźnie zwiotczał i nie istniał już cień szansy na to, że sam utrzyma się na stołku. Jerome przez kilka uderzeń serca obracał przedmiot w dłoni, starając się go właściwie ułożyć. Nigdy nie miał z nim do czynienia i ku jego rozczarowaniu, na etykiecie nie znajdowała się instrukcja dla opornych użytkowników. W końcu jednakże zdjął zabezpieczenie z końca zaopatrzonego w igłę i tak, jak zaobserwował to na filmach, po prostu wbił strzykawkę w udo mężczyzny, bez problemu przedzierając się przez materiał spodni – wolał zrobić to źle niż wcale. Odetchnął z ulgą, kiedy tłok zadziałał i jasnym stało się, że dawka odpowiedniego leku została zaaplikowana mężczyźnie Marshall miał tylko nadzieję, ze nie za późno. Zużytą strzykawkę odłożył na bar i mając wolne ręce, pewniej przytrzymał Martino. Poprawił uścisk, a potem ostrożnie ściągnął bruneta na podłogę, zabezpieczając przy tym i podtrzymując jego głowę. Mimo że ten stracił przytomność, jego ciało wciąż walczyło o każdy oddech; powietrze z trudem przedzierało się tam i z powrotem przez ściśnięte gardło, przez co Marshall bynajmniej nie przestał się niepokoić. Oblał go zimny pot, a serce dudniło w piersi, dopóki kilka minut później nie dosłyszał sygnału karetki. Poczuł się nieco pewniej, wiedząc, że profesjonalna pomoc była już w drodze. Po przybyciu na miejsce zespołu ratowników medycznych wszystko potoczyło się już szybko. Jerome zdążył przekazać im najważniejsze informacje, wskazać puste opakowanie leku i zapytać, do którego szpitala zostanie zawieziony Martino. Miał to szczęście w nieszczęściu, że kojarzył jednego z mężczyzn znajdującego się w zespole, a on pamiętał jego – przed kilkoma tygodniami to on ratował jego narzeczoną. Czy wyspiarzowi się zdawało, czy ratownik popatrzył na niego, jakby miał do czynienia z aniołem zwiastującym śmierć? Niemniej ze względu na niedawną zażyłość, trzydziestolatek uzyskał interesujące go informacje. Przeprosił znajomych, którzy okazali zrozumienie i na własną rękę dostał się do szpitala. Tutaj jednakże nie miało być tak łatwo, o czym przekonał się tuż po przekroczeniu progu i zderzeniu się ze ścisłymi zasadami przestrzeganymi przez personel medyczny. Nie był rodziną, więc nie mógł uzyskać informacji o przywiezionym tutaj człowieku. Nie mógł nawet udawać – nie pamiętał nazwiska Martino! Bezradny, rozsiadł się na jednym z plastikowych krzesełek na izbie przyjęć. Teoretycznie nic tu po nim, praktycznie nie potrafił tak po prostu wyjść. Postanowił zrobić jedyną rzecz, która przyszła mu do głowy. Postarał się namierzyć starego znajomego w sieci. Udało mu się półtorej godziny później. Odnalazł profil Martino (a przynajmniej tak mu się wydawało i żywił nadzieję, że profil był właściwy) na Facebooku. Mężczyzna nie był zbyt aktywnym użytkownikiem, ale może nie porzucił całkiem tej platformy? Jerome miał taką nadzieję. Wysłał krótką wiadomość brzmiącą ”Odezwij się do mnie, jak wyjdziesz ze szpitala i odzyskasz siły.”, której Martino nie miał odczytać, jeśli Marshall okaże się słabym detektywem. Po posłaniu tego jednego zdania w świat, Jerome odczekał jeszcze kilkanaście minut, a potem, cóż, wrócił do domu.
Przez kilka kolejnych dni Jerome sprawdzał telefon częściej, niż miał to w zwyczaju. Co rusz otwierał aplikację, z której postanowił napisać do Martino, ale jeden rzut oka na wiadomość wystarczał mu, by wiedzieć, że ta nie została odczytana i dziwnym trafem nie dawało mu to spokoju. Wyspiarz daleki był od czarnowidztwa, ale przez okoliczności, w jakich on i Hutten najpierw ponownie spotkali się po kilkunastu latach, a później rozstali, rozważał naprawdę różne scenariusze, w tym również te najgorsze. W końcu skąd mógł wiedzieć, czy mężczyzna faktycznie wyszedł ze szpitala? Może jego stan był poważniejszy, niż Jerome zakładał? Mimo tego ani nie wysłał kolejnej wiadomości, ani nie poszukał innej drogi kontaktu z dawnym znajomym. Wolał kurczowo uczepić się myśli, że mężczyzna po prostu niezbyt często korzystał z Facebooka oraz zsynchronizowanego z nim Messengera i to tylko przez to jeszcze mu nie odpisał. A jednak myśl, że Martino był w Nowym Jorku nie dawała mu spokoju. Naprawdę zdążył zapomnieć o jego istnieniu, a tymczasem ich ścieżki znowu się skrzyżowały i to wcale nie na Barbadosie ani we Włoszech, a w Nowym Jorku, który z każdym kolejnym rokiem zdawał się wyspiarzowi coraz mniejszy, a to właśnie ze względu na tego typu niezwykłe spotkania. I kiedy już Jerome zaczął powoli godzić się z myślą, że mimo wszystko nie będzie mu dane porozmawiać z Martino, ten odpisał. Odpisał! Barbadosyjczyk nie zastanawiał się długo, co zrobić z tym fantem. Po wymianie kilku wiadomości umówił się z dawnym znajomym w barze, uprzednio zapewniwszy go gorąco o tym, że tam nikt nie zaserwuje mu drinków, które wywołają niepożądaną reakcję organizmu. Postanowił bowiem zabrać go do Blue Jeans, gdzie pracował jego przyjaciel i wyspiarz uprzedził Juliana, by przypadkiem nie przygotowywał drinków z dodatkiem soku z ananasa, a najlepiej żeby dokładnie wypytał Martino o alergie, kiedy już Jerome przyjdzie z nim do baru. I tak w piątkowy wieczór Jerome wyczekiwał na Martino pod wejściem. Zbytnio nie wiedział, czego spodziewać się po tym spotkaniu. W końcu od momentu ich poznania się na Barbadosie, i to w niezbyt sprzyjających okolicznościach, minęło kilkanaście lat. Niemniej Marshall był ciekaw tego, jak mężczyzna znalazł się w Nowym Jorku i co tak właściwie tutaj robił. Kiedy wypatrzył w oddali znajomą sylwetkę, wyciągnął rękę z kieszeni kurtki i skinął mężczyźnie. — Cześć — przywitał się, kiedy Martino podszedł bliżej. — Wchodzimy do środka? — zapytał i nie czekając na odpowiedź, otworzył drzwi prowadzące do wnętrza Blue Jeans i przepuścił znajomego przodem. Dopiero w środku wyminął go z lekkim uśmiechem i podprowadził do dwuosobowego stolika znajdującego się na uboczu, przy końcu sali, gdzie powinni móc w spokoju porozmawiać. Zdjął kurtkę i przewiesił ją przez oparcie krzesła. — Ja stawiam pierwszą kolejkę — poinformował, zamierzając udać się do baru, nim na dobre się rozsiądą. — Czego się napijesz? I czego pić nie możesz? — spytał, uśmiechając się wymownie. — Nie potrzebuje powtórki z rozrywki — dodał i mrugnął do niego porozumiewawczo.
[Cześć! Ja z kolei łączę się z Martino w byciu zardzewiałą, nieotwieralną konserwą wszelkiej maści psychologów, podziwiam też podjęcie się wychowania tollera – są cudowne, ale osobiście chyba bym się nie podjęła. :D (Chociaż mam aussie z ADHD i nawet weterynarka powiedziała mi ostatnio, że ona nie dałaby rady, więc może jednak świat psi stoi przede mną otworem.) Dziękuję pięknie za powitanie; na wątek mam ochotę, ale kompletnie brak mi na tę chwilę pomysłów. :(]
Jerome był już w Nowym Jorku dość dobrze zadomowiony, aczkolwiek na pewno jeszcze nie zdążył poznać wszystkich zakamarków tej metropolii. W jedne nie zapuszczał się świadomie, na zwiedzanie drugich najzwyczajniej w świecie nie miał czasu, ponieważ nie był turystą. Prowadził zwyczajne życie, które rzadko kiedy pozwalało mu na beztroskie zwiedzanie miasta, które nigdy nie zasypia, choć zdążył spędzić tutaj już cztery lata, a te zleciały jak z bicza strzelił! Przylatując tutaj, choćby dał się ponieść wyobraźni, sam na pewno nie wymyśliłby tego wszystkiego, co go spotkało. Jego wspomnienia były przepełnione zarówno tymi dobrymi, jak i złymi chwilami, a zawdzięczał to wszystko ludziom, których tutaj poznał i którzy albo jedynie przecięli jego ścieżkę, biorąc epizodyczny udział w jego życiu, albo zostali z nim na dłużej, od samego początku tej przygody aż do teraz. Tych mógł zliczyć na palcach jednej ręki. Charlotte, Jaime, Villanelle, Reyes… i Noah. Tak, jego również mógł zaliczyć do tego grona, choć nie od początku łączyły ich dobre stosunki i nawet teraz wyspiarz mógł z czystym sumieniem powiedzieć o nim jedynie jak o swoim znajomym, choć Woolf był zarówno jego byłym szwagrem, jak i partnerem jego najlepszego przyjaciela. Początek ich znajomości nie należał do najłatwiejszych i siłą rzeczy rzucał cień na dalszą relację, nad którą teraz może nie tyle pracowali, co starali się utrzymać ją na neutralnym gruncie, by nie skakać sobie do gardeł. Zdaniem Marshalla dom tworzyli ludzie. I ten dom, który udało mu się zbudować w Nowym Jorku, był wyjątkowo solidny, o fundamentach głęboko wkopanych w grunt. Nie wyobrażał sobie, by miał kiedykolwiek porzucić to miejsce, nawet na rzecz słonecznego Barbadosu, który przecież również był mu bliski. Widać jego serce już na zawsze miało pozostać podzielone na pół, gdzie jedna połówka była oddana rodzinnemu Rockfield, a druga przepastnej metropolii. Metropolii, która z dnia na dzień potrafiła go zaskoczyć, tak jak chociażby tym, że natknął się w niej na Martino, jakby wyciągnął tę cholerną igłę z przysłowiowego stogu siana. — A wyobraź sobie, gdyby zrobiła ci drinka z tym, i z tym… — mruknął żartobliwie i zaśmiał się, ciesząc się, że tamta niefortunna przygoda w barze skończyła się dobrze i teraz mogli z niej żartować. — Zaraz wracam — dodał i odszedł w kierunku baru. Do stolika wrócił z dwoma drinkami w wysokich szklankach. Jedną z nich ustawił przy mężczyźnie, a drugą odstawił po drugiej stronie stolika, nim sam zajął miejsce. Finalnie rozsiadł się wygodnie na krześle, pociągnął łyk przyjemnie chłodnego napoju z procentami i przełknąwszy, spojrzał na dawnego znajomego. — Od jak dawna jesteś w mieście? — spytał, chcąc czym prędzej zaspokoić ciekawość. — I właściwie, co cię tu sprowadza? Uwierz mi, w tamtym barze przez długi czas zastanawiałem się, czy faktycznie cię skądś znam, czy jednak mi się wydaje — mruknął z rozbawieniem.
— Dziesięć miesięcy… — powtórzył odruchowo za Martino, nim ten jeszcze skończył mówić i dopiero kiedy długowłosy brunet dokończył swoją wypowiedź, wyraz twarzy trzydziestolatka z zamyślonego przeszedł płynnie w skonsternowany. Już otwierał usta, by zapytać, czy na pewno dobrze rozumie to, co powiedział jego dawny znajomy, ale nie potrafiąc zbudować zgrabnego zdania, szybko je zamknął i tylko zawiesił wzrok na bawiącym się drinkiem mężczyźnie. Ten odezwał się ponownie po dłuższej chwili i jego słowa tylko utwierdziły Marshalla w tym, że jego towarzysza skłoniły do przeprowadzki traumatyczne wydarzenia. — Ktoś… zginął? — spytał ostrożnie, poprawiając się na krześle. Wypowiedź Martino była na tyle enigmatyczna, że Jerome wciąż miał pewne wątpliwości. Nie spodziewał się, że już na dzień dobry ich rozmowa przybierze podobny bieg, ale zważywszy na to, w jakich okolicznościach się poznali, może mógł się tego spodziewać? Może dla każdego z nich śmierć była jak swoisty cień depczący im po piętach? Od momentu ich przyjścia lokal sukcesywnie zapełniał się kolejnymi gośćmi i gwar rozmów wokół narastał. Zapewniało to pewną anonimowość i choć miejsce to nie było intymne i nie sprzyjało podobnym rozmowom, Jerome nie sądził, by ktokolwiek miał ich tutaj podsłuchiwać. Każda z osób odwiedzająca Blue Jeans była zainteresowana dobrą zabawa w towarzystwie znajomych. Również wyspiarz był tym zainteresowany, dopóki nie zapytał o powód przeprowadzki Martino. Nie oznaczało to, że żałował swojego pytania, ale na pewno nie był przygotowany na taki obrót sprawy i było to po nim wyraźnie widać. Jerome był lekko zmieszany, palcami lewej dłoni bębnił o blat stolika, podczas gdy prawa przytrzymywał swojego drinka.
[Hej! Wpadam z szybkim wyjaśnieniem, dlaczego tak długo mnie tutaj nie ma. To wszystko wina mojego aktualnie bardzo zwariowanego trybu życia - mianowicie kończę magisterkę, pracuję na pełen etat i remontuję dom. Myślałam, że będę potrafiła lepiej zarządzać swoim czasem, ale jednak się ostro pomyliłam. W każdym razie - bardzo przepraszam za przeogromną zwłokę w wątkowaniu i odpisach. Jednocześnie chciałam też napisać, że nie do końca wiem, jak będzie wyglądać dalsza przygoda naszych postaci, bo wzięłam sobie na barki dość dużo wątków, a nawet bez magisterki nie będę sobie dawać rady, więc chyba jednak muszę (z bólem serca) zrobić redukcję.]
Jerome zachłysnął się powietrzem, kiedy otrzymał odpowiedź na swoje pytanie. Te kilka zdań wypowiedzianych przez Martino sprawiło, że wyspiarz przestał zwracać uwagę na najbliższe otoczenie i skupił się wyłącznie na swoim rozmówcy, któremu przypatrywał się uważnie spod lekko zmarszczonych brwi. Gdyby tylko Hutten zdecydował się unieść wzrok, dostrzegłby na twarzy Marshalla grymas wyrażający bliżej nieokreśloną mieszankę emocji. — Ale jesteś przekonany, że zginęła z twojej winy — dokończył z niespodziewanym spokojem w głosie za drugiego bruneta. To, o czym mówił, było dla niego aż nadto znajome. Po dziś dzień, kiedy tylko wystarczająco się skupił i wrócił wspomnieniami do tamtego dnia, w którym zginął Nahuel, czuł dotyk palców młodszego brata prześlizgujących się po jego przedramieniu. Nie zdążył go złapać. Wywołane tym poczucie winy bynajmniej nie zniknęło, nawet po tych kilkunastu latach, a tępy ból wciąż tlił się we wnętrzu Marshalla, ale ten nauczył się z nimi żyć. Musiał, jeśli w ogóle chciał żyć. Odwróciwszy wzrok od Martino, mocniej zacisnął palce na chłodnej szklance i pociągnął kilka łyków drinka, podczas gdy w jego głowie zapanowała niewygodna pustka, pośród której Jerome starał się znaleźć jakiekolwiek słowa, które mogłyby paść teraz z jego ust. Zdawał sobie sprawę z tego, że cokolwiek by nie powiedział, nie cofnie to czasu i nie odwróci biegu wydarzeń, ale… — Jak się nazywała? — spytał cicho, powracając spojrzeniem do siedzącego naprzeciwko mężczyzny. Nie tak dawno temu sam mógł stracić narzeczoną oraz córkę, przez co w dół jego kręgosłupa spłynął zimny dreszcz, a na dnie żołądka osiadł niewygodny ciężar przyprawiający go o mdłości. Gdyby to się ziściło, gdyby on i Martino mieliby zamienić się miejscami, Jerome najpewniej nie wykrzesałby z siebie tyle energii, by przyjść na spotkanie do baru. Funkcjonowałby z ledwością, o ile w ogóle. Zdawało mu się, że stracił już zbyt wielu bliskich, by udźwignąć kolejną stratę i tym samym dawał sobie przyzwolenie na to, żeby odpuścić. Miał jednak to szczęście, że wydarzenia, które zatrzęsły jego światem w posadach, ale bynajmniej go nie zburzyły, mógł zaliczyć już do przeszłości. Nie był dobry w pocieszaniu innych. Nie potrafił pocieszać, kiedy wiedział, że ani jego słowa, ani tym bardziej gesty nie przyniosą drugiej osobie ukojenia. Stąd ani nie chciał mówić Martino, że z czasem wszystko będzie dobrze, ani nie zamierzał naruszać jego przestrzeni osobistej. Czekał, nie zadając na razie kolejnych pytań, które cisnęły mu się na usta.
Jerome spuścił głowę i zaczął nerwowo przebierać palcami, tym samym stukając paznokciami o swoją szklankę. Wróciły do niego wspomnienia dotyczące tych wszystkich śmierci, których doświadczył w swoim życiu. Nie, wcale nie było ich tak wiele, ale każda z nich była bezlitosna i bezwzględna. Każda z nich odebrała życie tym, którzy najmniej na to zasługiwali. Była niesprawiedliwa, a przy tym losowa i niespodziewana, w ułamku sekundy niszcząca marzenia o przyszłości, przekreślająca daleko posunięte plany. Te śmierci były druzgoczące i dewastujące, pozostawiały po sobie wyłącznie zgliszcza. Ileż to razy można było budować wszystko od nowa? Ileż to razy tracić z oczu cel? A jednak, Jerome siedział tu teraz i widział wyraźnie malującą się przed nim przyszłość, nawet pomimo tego, że śmierć zdawała się być jego przyjaciółką. Krążyła wokół niego i co jakiś czas czuł, jak jej chłodny woal muska jego kostki. Jak przypomina o sobie w tragicznych zdarzeniach, a mimo wszystko szczęśliwym finale. Wyspiarz wyprostował się, spojrzał na Martino i powoli pokiwał głową. Chciał mu powiedzieć, że to nie on, że to tamten kierowca, ale czy miałoby to jakikolwiek sens? Mimo tego odezwał się i wypowiedział na głos to, co jako pierwsze przyszło mu na myśl. — Nie ty — zaprzeczył. — Tamten kierowca — podkreślił, a potem niespodziewanie, choć tylko pozornie, zmienił temat. — Pamiętasz, jak byłeś na Barbadosie? Jak zginął Nahuel? Wtedy… Wtedy też się obwiniałem, bez względu na to, co mówili i o czym zapewniali mnie inni. Nadal się obwiniam — przyznał. — Mimo, że zdrowy rozsądek podpowiada mi, że nie zrobiłem wtedy nic złego i nijak nie mogłem temu zapobiec. Wiem to. Moja głowa to wie. Ale w środku — odruchowo przyłożył dłoń zwiniętą w pięść do piersi — nadal czuję się winny. I żyję z tym. Przestałem z tym walczyć, bo chyba w końcu bym przegrał. Nauczyłem się z tą winą żyć, dźwigać ją, aż stała się lekka. Choć bynajmniej nie zniknęła. Zamilkł. Wiedział, że jego ciężar jest nieporównywalnie lżejszy od tego, który dźwigał Martino. Ile to już lat minęło, odkąd zginął Nahuel? Szesnaście. Jerome miał czas, by przeżyć żałobę i na swój sposób uporać się z dręczącym go poczuciem winy. Siedzący naprzeciwko Martino… Jego rany były świeże, wciąż broczyły krwią i nikt nie mógł mu zagwarantować, że szybko się zagoją, przez co Marshall spojrzał na swojego rozmówcę ze współczuciem. Może Hutten nie chciał tego współczucia, ale wyspiarz był w podobnym miejscu dwukrotnie i potrafił wyobrazić sobie, z czym zmaga się jego dawno niewidziany znajomy.
Również Jerome nie przypuszczał, że ich dzisiejsze spotkanie będzie się kręcić wokół tak trudnego tematu. Chcąc jednak nadrobić kilkunastoletnie zaległości, chyba nie mogli tego uniknąć, prawda? Choć wyspiarz wolałby, aby Martino zjawił się w Nowym Jorku ze zgoła innego powodu, na swój sposób był wdzięczny mężczyźnie za to, że ten go nie zbył i podzielił się z nim tą smutną i przytłaczającą prawdą. Nie mógł co prawda zabrać jego bólu, żalu oraz poczucia winy, ale kto wie, może z czasem mógł pomóc mu je nieść, aż te staną się bardziej znośne do dźwigania? — Naprawdę? — sarknął, kiedy Hutten przytoczył słowa swojego ojca i powoli pokręcił głową. — Czasem chciałbym być tak zatwardziały w pewnych swoich przekonaniach. O ile łatwiej by mi wtedy było — stwierdził z cieniem rozbawienia słyszalnym w głosie, a potem uniósł wyżej głowę i spojrzał z zaciekawieniem na swojego rozmówcę. — Faktycznie, wybrałeś sobie ciekawy zawód i to najprawdopodobniej nie bez powodu — zgodził się z nim, a potem pomyślał, że on poszedł w innym kierunku. Całe życie pływał na kutrze, a w sezonie pracował na budowie, by po przeprowadzce do Nowego Jorku zająć się już wyłącznie tym drugim. Cóż, tutaj nie miał gdzie poławiać ryb. — Pewnie — zgodził się, a potem zawołał przechodzącą nieopodal kelnerkę, by poprosić jeszcze raz o to samo. Czy to był sygnał ku temu, aby zmienić temat rozmowy? Ponieważ, w zasadzie, czy był sens wałkowania wkoło tego samego? Czy mogło to coś zmienić. Nie. Zdecydowanie nie. Niespełna kilka minut później postawiono przed nimi pełne szklanki, a zabrano te puste. Jerome chwycił swojego drinka, lekko skinął szkłem w stronę swojego towarzysza, a potem pociągnął spory łyk. Odstawił szklankę w to samo miejsce, dokładnie celując w wilgotny, okrągły ślad na blacie stolika. — Zatem, w Nowym Jorku zajmujesz się tym samym? — zagadnął, ostrożnie zmieniając temat. — Ratownik morski ma tutaj co robić? Jeśli to durne pytanie, wybacz mi moją ignorancję, po prostu kompletnie się na tym nie znam — przyznał i bezradnie rozłożył ręce. Był ciekaw, jak wygląda obecna sytuacja Martino, a nie posiadał odpowiedniej wiedzy, by wyciągnąć właściwe wnioski i samemu tę ciekawość zaspokoić.
Dopiero po tym, jak Martino zaczął udzielać mu odpowiedzi na zadane przez niego pytanie, Jerome zorientował się, że wybrał im niefortunny temat do rozmowy. Mieli przecież nieco odejść od ponurych rozważań na temat śmierci, tymczasem opowiadając o swoim zawodzie, Martino nie mógł uniknąć nawiązań do nich, a i sam Jerome mimowolnie pomyślał o swoim bracie, Nahuelu. Stąd, kiedy jego towarzysz mówił, wyspiarz kiwał głową na znak tego, że słucha i rozumie, ale zdecydował się nie ciągnąć mężczyzny za język i miał nadzieję, że Hutten to zrozumie, a nie uzna za przejaw niegrzeczności. Zresztą ratownik zręcznie odbił piłeczkę, przez co Marshall miał okazję faktycznie nieco odejść od niewygodnych tematów. — Jestem budowlańcem — odparł rzeczowo, a potem upił łyk drinka, chcąc zwilżyć gardło przed rozwinięciem tego tematu. — Pracuję już ładnych parę lat w jednej firmie, ale tuż po przybyciu do Nowego Jorku miałem pod tym względem niezłe przeboje — wyjaśnił, uśmiechnąwszy się lekko. Cieszył się, że teraz mógł z tego żartować, choć wtedy nie było mu do śmiechu. — Wiesz, te… — urwał na moment, chcąc doliczyć się, ile czasu faktycznie upłynęło — cztery lata temu starałem się o wizę pracowniczą, ale jeden facet mnie wykiwał i żeby zostać w Nowym Jorku, cóż… Wziąłem ślub, choć nie zrozum mnie źle. Pewnie i tak by do tego doszło, choć tutaj okoliczności wymusiły na nas szybkie działanie — wyjaśnił, nie chcąc, by Martino pomyślał, iż ożenił się wyłącznie dla zielonej karty. — Stąd przez jakiś czas pracowałem, wyobraź sobie, jako sekretarka w salonie fryzjerskim i nawet całkiem, całkiem mi to szło — opowiadał z rozbawieniem. — Aż kuzyn właściciela tego salonu ściągnął mnie do swojej firmy budowlanej i tak, pracuję w niej do dziś. To były dobre wspomnienia. Takie, które sprawiały, że na usta Marshalla momentalnie wypłynął szeroki uśmiech. Choć przeszedł wiele, swoje przeboje w Nowym Jorku zawsze wspominał z radością i sentymentem – nigdy nie mógł się nadziwić, że był już za nim taki kawał drogi.
— Polemizowałbym z tą stabilnością… — rzucił z przekąsem, a w spojrzeniu, którym obdarzył Martino, kryło się lekkie rozbawienie. — To zaledwie ułamek tego, co się wydarzyło, odkąd postawiłem stopę w Wielkim Jabłku, ale zostawię dalszą część tej opowieści na inny wieczór — stwierdził i mrugnął porozumiewawczo do siedzącego po drugiej stronie stolika mężczyzny. Jeśli ratownik był wystarczająco spostrzegawczy, mógł dostrzec, że na palcu wyspiarza nie było już nawet charakterystycznego, bladego śladu po noszonej obrączce. Jego nowojorska historia była naprawdę bogata i obfita w różnorakie wydarzenia i jeśli Jerome miał mówić o stabilizacji, to ta dopadła go w zasadzie całkiem niedawno, mniej więcej przed rokiem. Śmiał się cicho, kiedy Martino zaczął opowiadać mu o tym, jak zaczęła się jego przygoda ze Stanami Zjednoczonymi. To była śmiała decyzja i Jerome pewnie nie podjąłby podobnej, a na pewno nie sam z siebie. Nie zamierzał opuszczać Barbadosu, aczkolwiek zmienił zdanie pod wpływem pewnej blondynki, która – choć znacząco wpłynęła na jego życie – obecnie pozostawała dla niego wyłącznie wspomnieniem. — To była rzeczywiście bardzo udana głupota — zgodził się z nim i upił łyk drinka, by potem wsłuchać się w kolejne słowa bruneta. Uśmiech goszczący do tej pory na jego twarzy momentalnie zbladł i po chwili Marshall zacisnął wargi w cienką, pobielałą kreskę. To było takie niesprawiedliwe! Jednocześnie to, co spotkało Huttena aż nazbyt boleśnie przypomniało mu o tym, że na dobrą sprawę człowiek nigdy nie wiedział, ile pozostało mu czasu, który mógł spędzić z najbliższymi. Ta myśl osiadła na dnie jego żołądka w postaci niewygodnego ciężaru. Kiedy ostatnio rozmawiał z rodzicami i rodzeństwem? A z pozostawionymi na Barbadosie przyjaciółmi? Pęd życia sprawił, że najzwyczajniej w świecie zapominał o regularnym kontaktowaniu się z najbliższymi za oceanem i odnotował w pamięci, by czym prędzej nadrobić zaległości. — A rodzina Flavii? — spytał ni z tego, ni z owego – pytanie to zostało napędzone najprawdopodobniej jego własnymi, wewnętrznymi rozterkami i przemyśleniami. — Masz z nimi jakikolwiek kontakt? — dopytał. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że usłyszał więcej, niż Martino powiedział dotąd w gabinecie terapeuty, bo i skąd mógł o tym wiedzieć? Nie zamierzał unikać tego tematu, skoro dawny znajomy już mu się zwierzył i starał się ciągnąć go za język z wyczuciem. Zawsze mogli zmienić temat rozmowy. Zawsze mogli też zakończyć to spotkanie, a następnym razem – ponieważ Jerome wierzył, że będzie następny raz – rozmawiać o czymś innym i robić coś zupełnie innego. Choćby z tego względu, że po tych kilkunastu latach wpadli na siebie w tej przepastnej metropolii, Marshall nie zamierzał tak łatwo odpuścić i zależało mu na tym, by utrzymać kontakt z Martino. Gdzieś w swoim wnętrzu czuł, jakoby ich spotkanie nie było przypadkowe.
Sam Jerome również nie był na tyle spostrzegawczy. Lubił, kiedy ludzie wykładali kawę na ławę, ponieważ nie bywał także szczególnie domyślny, choć pozostawał przy tym empatyczny. Niemniej było mu ciężko, kiedy jego przyjaciele wpadali w tarapaty bądź mierzyli się z życiowymi kłopotami. Starał się wtedy wspierać ich ze wszystkich sił i najlepiej, jak tylko potrafił, ale odnosił wrażenie, że był w tym wszystkim bardzo nieporadny. Bo tak na dobrą sprawę, co jeszcze mógł zrobić, oprócz tego, że był obok? Nie miał realnej mocy, aby umniejszyć ból swoich bliskich, nie mógł też podejmować za nich tych najważniejszych decyzji. Podobnie czuł się w rozmowie z Martino. Lawirowali nieporadnie pomiędzy tymi lekkimi i ciężkimi tematami. W jednej chwili wyspiarz śmiał się z tego, że rodzona mężczyzny wciąż wypominała mu tę drobną pomyłkę destynacji, w następnej miał ochotę zapaść się pod ziemię, kiedy reakcja Martino na jego pytanie uświadomiła mu, że przesadził. — Jasne, to zrozumiałe — mruknął i uśmiechnął się krzywo, jakby tym samym próbował zatuszować złe wrażenie, które wywarł swoim pytaniem. Zaraz jednak jego uśmiech jakby się wygładził i stał się cieplejszy, Jerome bowiem ucieszył się, kiedy z kolejnej wypowiedzi Martino wywnioskował, że ten korzystał z profesjonalnej pomocy. Momentalnie poczuł się lżej. Uważał bowiem, że w pewnych kwestiach danemu człowiekowi mógł pomóc jedynie specjalista - zwykli śmiertelnicy nie mieli bowiem takiej mocy, by udźwignąć ciężar dźwigany przez drugą osobę i często, chcąc pomóc, wcale nie pomagali, a tylko nieświadomie pogarszali sytuację. — Zaraz wracam — poinformował Marshall i podźwignął się z krzesła. W męskiej toalecie, do której się udał, zamarudził dłużej, niż było to konieczne. Wydawało mu się jednak, że Martino potrzebował chwili sam na sam z własnymi myślami, które obudziły się pod wpływem pytania zadanego przez wyspiarza. Ten zresztą pluł sobie w brodę, że najpierw zaczął mielić językiem, a dopiero później zastanowił się nad tym, o co tak właściwie pytał. Może przez resztę wieczoru lepiej było zająć się odciąganiem myśli Martino od śmierci narzeczonej, zamiast raz za razem zapędzać go w kozi róg zbudowany ze wspomnień? Kiedy Jerome wrócił z toalety, nie usiadł na swoim krześle, a przystanął przy zajmowanym przez nich stoliku. — Widziałem, że mają tutaj rzutki, a całe wieki w nie nie grałem — zaczął niezobowiązująco. — Co powiesz na jakąś mała rozgrywkę? — zaproponował. Po cichu liczył na to, że ta odrobina rozrywki pozwoli rozluźnić się zarówno Martino, jak i jemu samemu.
Nieobecne spojrzenie Martino, jakim ten go obdarzył tylko utwierdziło wyspiarza w przekonaniu, że postąpił słusznie, spędziwszy w toalecie więcej czasu, niż było to konieczne. Nie, nie posiadał mocy, o jaką podejrzewał go mężczyzna, za to posiadał wyobraźnię, która podpowiadała mu, co mogło dziać się w głowie dawnego znajomego. Sam nigdy nie rozważał aż tak drastycznych kroków, mimo że mógłby się posunąć do podobnych rozważań zarówno po tym, kiedy zginął Nahuel, jak i po tym, kiedy jego była żona poroniła. W końcu nie było nikogo, kto mógłby mu tego zabronić, prawda? Miał jednak to szczęście, że jego myśli nie podążyły w tym kierunku, mimo że o śmierć brata obwiniał się po dziś dzień. Nauczył się jednakże żyć z tą winą, akceptować i rozumieć ją. Co prawda doskonale wiedział, że tamtego dnia nie przyłożył ręki do śmierci Nahuela i to samo powiedziałby mu każdy psycholog czy psychoterapeuta, ale… Mimo tego, że jego umysł pozostawał trzeźwy, serce podpowiadało mu co innego. Nie wypierał się tego i finalnie wyszło mu to na dobre. — Raczej nie mam powodu, żeby potraktować cię w podobny sposób… — odezwał się, delikatnie przeciągając poszczególne słowa, jakby dawał sobie czas do namysłu, czy jednak tego powodu sobie nie znaleźć i jednocześnie przyglądał się Martino spod lekko przymrużonych powiek. Kiedy jednakże dopowiedział to zdanie do końca, jego wyraz twarzy szybko się zmienił i zagościł na niej uśmiech. — Może kiedyś z nią zagramy? — zaproponował dość spontanicznie, a przy tym niezobowiązująco. — Co u niej, gdzie się teraz podziewa? — zapytał, dopytując o siostrę kolegi, a jednocześnie chwycił w dłoń swojego drinka i skinął na mężczyznę, by ten poszedł za nim. Porzucili zajmowany dotychczas stolik i podeszli do baru, gdzie jeden z pracowników wydał im lotki i krótko wyjaśnił, jak włączyć tablicę do darta, która sama zliczała punkty. Zaopatrzyli się w sprzęt, a także w nowe drinki na później, by dwa razy nie pokonywać tej samej drogi i przeszli dalej. Tarcza zawieszona była na ścianie w głębi pomieszczenia, w pobliżu palarni, gdzie znajdowało się mniej stolików, przez co ryzyko, że faktycznie przyszpilą kogoś do ściany niczym Gal, było zmniejszone. Nieopodal wyklejonej na podłodze linii, zza której należało rzucać, znajdował się wysoki stolik i to na niego mogli odstawić szklanki. Kiedy tylko Jerome zyskał wolne dłonie, odłożywszy szkło, podszedł do automatycznej tablicy i ją uruchomił, a następnie wybrał program dla dwóch zawodników. Automatyczne sumowanie punktów uważał za mały cud techniki, dostałby bowiem cholery, gdyby miał liczyć zdobyte punkty w głowie lub notować je na karteczce. — Gotowe — oznajmił, podszedłszy do Martino i wręczył mu komplet lotek. — Ty zaczynasz — dodał i zabawnie poruszył brwiami, a potem odszedł na bok i wsparł się łokciem o wspomniany wysoki stolik.
Zaśmiał się krótko, kiedy Martino stwierdził, że Jerome wiedział, jak to jest. Owszem, wyspiarz posiadał młodsze rodzeństwo i dobrze zdawał sobie sprawę z tego, co miał na myśli jego znajomy, choć akurat jego i Ivany, jego siostry, nie dzieliła aż tak duża różnica wieku. Niemniej zdaje się, że to właśnie ona była odpowiedzialna za większość siwych włosów, które przyozdabiały głowy państwa Marshall. Trzydziestolatek był zaskoczony tym, jak wiele do powiedzenia Martino miał o Galenie. Mężczyzna wyrzucił z siebie prawdziwy potok słów, ale w zasadzie nie było w tym niczego dziwnego, w końcu był to najlżejszy z tematów, jakie poruszyli dzisiejszego wieczora. Słuchał więc, nie mogąc nadziwić się temu, że dziewczynka, którą pamiętał jak przez mgłę była dzisiaj piękną dziewiętnastolatką i miała niedługo odwiedzić Nowy Jork. — Pomagasz w odrestaurowywaniu łodzi? — podchwycił i popatrzył po znajomym, mając nadzieję, że ten powie mu na ten temat więc. — W razie czego kanapa w naszym salonie jest wolna — zaoferował zupełnie szczerze. — Lub mogę pomóc w remoncie — dodał i ta opcja była nawet bardziej prawdopodobna, niż pierwsza. — Siłą rzeczy mam w tym wprawę — zauważył i dopiero teraz mrugnął porozumiewawczo do Martino. Pracował na budowie nie od dziś, a co za tym idzie, wszelkie prace remontowe szły mu wyjątkowo sprawnie. Może wspólnymi siłami sprawiliby, że Gal miałaby się gdzie zatrzymać i jednocześnie Martino nie musiałby nocować za domem? Kiedy nadeszła jego kolej, Jerome podszedł do tablicy i wyjął rzutki. Następnie ustawił się za linią i przymierzył do rzutu. Musiał wyczuć odległość oraz cel, do którego musiał trafić, więc póki co bardziej skupił się na trafieniu w tarcze jako taką, niż na celowaniu w konkretne, dające najwięcej punktów pola. System zliczył punkty i mężczyzna ruszył się do tablicy, a następnie przekazał rzutki koledze. — Mówię serio z tym remontem. Nawet bardziej serio niż z kanapą — zauważył z uśmiechem. — Mógłbym znaleźć dla ciebie czas po pracy i w weekendy. Ewentualnie mógłbym nawet wziąć urlop, gdybyś z niektórymi pracami chciał się wyrobić przed przyjazdem siostry — powiedział i sięgnął po drinka.
Nie było w tym niczego dziwnego. Jerome również niechętnie rozmawiał o tragediach, które go spotkały i choć zwierzał się swoim najbliższym, przychodziło mu to z niebywałym trudem. Jeśli mówienie zaufanym osobom o tym, co było bolesne było tak dużym wyzwaniem, to co dopiero wspominanie o tym komuś, kogo nie widziało się przez długie lata. — Coś w tym jest — zgodził się i parsknął cichym śmiechem w odpowiedzi na nieco nieudolne udawanie przez Martino staruszka. Niemniej mina nieco mu zrzedła, kiedy mężczyzna napomknął coś o niebezpiecznych myślach. Rzucił mu krótkie, acz uważne spojrzenie, by następnie skupić wzrok na tarczy i nijak nie skomentował tego, co właśnie usłyszał. Wydawało mu się, że pociągnięcie tego tematu nie odniosłoby żadnego skutku, wręcz przeciwnie, jego rozmówca mógłby całkowicie się spłoszyć i stwierdzić, że ma dość. To dlatego Jerome milczał, jednakże zakodował w pamięci tę istotną informację i obiecał sobie, że w miarę możliwości będzie miał dawnego znajomego na oku. Nie mógł mu się dziwić… Nie po tym, czego Martino doświadczył i nie, kiedy poczucie winy wciąż było w nim żywe i silne. — Poczta pantoflowa zawsze była najlepszą formą reklamy — podsumował po wysłuchaniu mężczyzny i posłał mu lekki uśmiech. — Ciekawe, czy sam potrafiłbym coś jeszcze zdziałać w tym temacie… W końcu jeszcze na Barbadosie, kiedy nasz kuter się psuł, a psuł się często, naprawialiśmy go razem z ojcem. Cholera, mam wrażenie, że to było szmat czasu temu — westchnął i tym razem to on zabrzmiał jak bardzo stary człowiek, przez co zaraz zaśmiał się sam z siebie. Jego śmiech bynajmniej nie ucichł szybko, ponieważ Martino zaczął mu opowiadać o swoich przygodach, których doświadczył podczas prób naprawy domu i cóż, Jerome nawet nie starał się, aby pohamować rozbawienie. — W takim razie bez dyskusji — podsumował i sięgnął po drinka. — Pomogę ci, póki jeszcze ten dom jakoś się trzyma. I ty też — oznajmił i wymownie spojrzał na żebra bruneta, za które ten jeszcze przed chwilą złapał się w geście, który mówił sam przez się. — Powiedź tylko, kiedy mogę zacząć. Był przekonany, że pogodzi tę dodatkowa pracę z etatem oraz życiem rodzinnym. Poza tym remont u Huttena nie miał trwać w nieskończoność, prawda? Zatem nic się nie stanie, jeśli na jakiś czas życie Marshalla będzie intensywniejsze niż dotychczas. Dodatkowo pomoc w remoncie była wspaniałym pretekstem, żeby mieć znajomego na oku, co też wcześniej sobie obiecał, prawda? Wiedział z doświadczenia, że czyjaś życzliwa obecność potrafiła dać wiele w tych gorszych momentach. A Martino bez wątpienia miał gorszy moment. Było to po nim nie tylko widać, ale i słychać i wcale nie trzeba było potrafić czytać między wierszami, żeby się tego dowiedzieć.
[Cześć! Pięknie dziękuję za powitanie! Myślę, że kiedyś rozwinę tę część w jakimś poście fabularnym (nawet zaczęłam go pisać, pytanie, czy uda mi się skończyć…), także mam nadzieję, że wtedy wszystko się wyjaśni. :) Co do odnośnika, to nie ma sprawy, dziękuję za możliwość szybszej publikacji!]
Obruszenie Martino tylko spotęgowało rozbawienie Jerome’a. Wyspiarz mógł mieć tylko nadzieję, że dawny znajomy nie będzie miał mu tego za złe, należało bowiem podkreślić, że w śmiechu mężczyzny nie wybrzmiała ani jedna złośliwa nuta. Wręcz przeciwnie, śmiech ten był wyjątkowo dobroduszny i ciepły, a sam Marshall szczerze chciał pomóc Huttenowi, który znalazł się w budowlanych opałach. — Radzisz czy może jednak nie radzisz? — podsunął, łapiąc swojego rozmówcę za słówko, lecz zaraz zreflektował się i uniósł ręce w charakterystycznym, obronnym geście, przez co tym samym sugerował, że był to ostatni głupi żart, na który sobie pozwolił. Jego wesołość najprawdopodobniej spotęgował krążący w organizmie alkohol – te dwa, a może już trzy? – stracił rachubę – drinki sprawiły, że wyraźnie się rozluźnił, a przez to z automatu stawał się bardziej skory do żartów. Poza tym jego uwadze nie umknął fakt, jak pozytywnie zmiana tematu wpłynęła na Martino. Mężczyzna nie tylko się rozgadał, ale i wyraz jego twarzy się zmienił, jakby rozmawianie o rzeczach przyziemnych, na które można było mieć realny wpływ było swoistą kotwicą, która pomagała Martino resztkami sił czepiać się rzeczywistości. Pokiwał z namysłem głową, kiedy brunet przedstawił mu, jak miała się sprawa z jego grafikiem w pracy. — Zatem co powiesz na środę w tym tygodniu? — zaproponował, kiedy pobieżnie przewertował w głowie własne plany na najbliższy czas i nabrał pewności, że to popołudnie miał wolne. — Wpadłbym po pracy i zobaczył, z czym w ogóle muszę się zmierzyć — powiedział i mrugnął do niego porozumiewawczo. — A w weekend moglibyśmy zacząć działać? — dodał. Nie zamierzał zwlekać z rozpoczęciem prac nie tylko dlatego, że był człowiekiem czynu, ale przede wszystkim dlatego, że przyjazd Gal zbliżał się wielkimi krokami. Jeśli mieli podratować wizerunek Martino w oczach ukochanej, młodszej siostrzyczki, nie powinni zwlekać. Nie ustalili jeszcze niczego konkretnego, a Jerome już cieszył się na możliwość pomocy w remoncie. Co prawda oznaczało to, że będzie chodził z jednej pracy do drugiej, ale on naprawdę lubił to, co robił. Może i budowlańcy zazwyczaj nie mieli najlepszej opinii, ale Marshall zauważył, że w dzisiejszych czasach brakowało ludzi z fachem w ręku. Co za tym idzie, firma, w której pracował, nie narzekała na brak zleceń. A i jemu czasem udało się złapać jakieś dodatkowe zajęcie, co nie było bez znaczenia, kiedy miało się rodzinę do utrzymania i kredyt do spłacenia. — To co, ostatnia kolejka? — zaproponował, kiedy spostrzegł, że osuszyli swoje szklanki. W zasadzie nawet nie zaczekał na odpowiedź, jedynie posłał koledze porozumiewawcze spojrzenie i oddalił się w stronę baru. Wrócił po kilku minutach z dwiema pełnymi szklankami i jedną z nich wręczył Martino. Niekoniecznie miał ochotę na to, by kolejnego dnia odchorowywać dzisiejszy wieczór, dlatego ten drink miał być jego ostatnim.
[Dziękuję za miłe słowa pod kartą mojej tancereczki ♥ Przyznaję, do tej pory wszystkie moje panny zawsze były niepoprawnymi optymistkami, więc stwierdziłam, że tym razem przyda mi się mała odskocznia. Trochę smutku nikomu nie zaszkodzi, a może trochę zahartuje? Kto wie! Twoje progi nie taki skromne, bo pan u góry historię ma naprawdę mocną, więc przyznaję rację — zdecydowanie jesteś mistrzynią rzucania kłód pod nogi. Aż żal serducho ściska na myśl, co musi przeżywać, obwiniając się o śmierć ukochanej. Myślę, że może w jakiejś części on i Valerie nawet potrafiliby zrozumieć siebie nawzajem? Chętnie bym coś dla ich dwójki wykombinowała, więc może zaproszę Cię na google chat? Daj znać!]
Reszta wieczora upłynęłam im na dopiciu ostatniego drinka, leniwym graniu w rzutki i luźnej rozmowie o wszystkim i o niczym. Udało im się też ustalić satysfakcjonujący obydwie strony termin spotkania i tak kilka dni później Jerome wpadł do Martino, by ustalić, z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Czekało ich rzeczywiście sporo pracy, ale wspólnymi siłami powinni sobie poradzić. Na pewno wszystko miało przebiec sprawniej, skoro znalazła się dodatkowa para rąk do pracy, a w razie czego Jerome zawsze mógł poprosić swoich kumpli z budowy o wsparcie i podejrzewał, że w przypadku kilku szczególnie uciążliwych robót może się to tak skończyć. Jako że niedziela okazała się dla Martino dniem wolnym, to właśnie wtedy postanowili rozpocząć wspólne działania. Zgodnie z prośbą znajomego, każdorazowo przed swoim przybyciem wyspiarz informował go o tym fakcie z piętnastominutowym wyprzedzeniem i tak tego niedzielnego poranka zjawił się kilka minut po godzinie ósmej. Podjechał pod dom swoim nie tak dawno temu zakupionym samochodem i wyjął z bagażnika torbę z ciuchami na zmianę. Miał tam też trochę sprzętu, na wypadek, gdyby ten okazał się potrzebny, ale na razie nie zaprzątał sobie głowy jego rozpakowywaniem. Podszedł pod drzwi, zapukał, a kiedy Martino mu otworzył, od razu wszedł do środka. — Kawy — jęknął błagalnie po krótkim przywitaniu. Co prawda nie zerwał się z łóżka o samym świcie, ale i tak lubił rozpocząć dzień od wypicia tego aromatycznego napoju, którym nie zdążył uraczyć się w domu. — I pokażesz mi proszę, gdzie mogę się przebrać? — zagadnął i poklepał dłonią sportowa torbę, która kryła w sobie jego ubranie robocze. — Wolę nie nadziać się na pomieszczenie, w którym akurat zamknąłeś psy — zażartował luźno i zaśmiał się cicho. Miał nadzieję, że dzisiejszy dzień przebiegnie w przyjemnej atmosferze. Ich spotkanie w barze nieco kulało, a to ze względu na ciężkie tematy, które poruszali… Dziś Jerome nie miał w planach ciągnięcia Martino za język, zamierzał za to zagonić go do roboty, tak by mężczyzna mógł zająć czymś głowę. Jednocześnie nie potrafił powstrzymać się, tuż po tym, jak przekroczył próg, przed rzuceniem drugiemu brunetowi zmartwionego spojrzenia. Przesunął też wzrokiem po jego sylwetce, jakby w ten sposób chciał ocenić, jak Hutten się trzymał, ale oczywistym było, że na pierwszy rzut oka nie będzie w stanie niczego stwierdzić.
— Właśnie widzę… — mruknął, kiedy już Martino ukazał mu się w pełnej krasie i Jerome mógł dostrzec, że mężczyzna miał za sobą nie najlepiej przespaną noc, co w ich wieku od razu widać było po człowieku. — Ciężki dyżur? — zgadł, wchodząc do środka. Kiedy już wysłuchał, gdzie mógł zmienić ubranie, rozejrzał się, aż dostrzegł wspomniane schody. — Postaram się — odparł z nieukrywanym rozbawieniem, ponieważ wyobraźnia podsunęła mu obrazy tego, co mogło się stać, gdyby jednak wszedł do łazienki i choć w tym momencie, kiedy był bezpieczny, po prostu go to śmieszyło, pewnie nie byłoby mu do śmiechu, gdyby pomylił pomieszczenia. To dlatego, kiedy już ruszył ku łazience, dwa, a nawet trzy razy upewnił się, że dobrze trafił. Na szczęście w środku nic go nie zaskoczyło, nie natknął się również na wspomnianego przez znajomego kota. Przebrał się, nałożywszy na siebie robocze spodnie i wyświechtaną koszulkę, która po kilku kolejnych założeniach miała nadawać się już tylko do wyrzucenia. Swoje codzienne ubranie starannie złożył w kostkę i pozwolił je sobie zostawić na łazienkowym grzejniku, nie chcąc wkładać go do torby, która często była w równie złym stanie, co jego ciuchy robocze. Łazienkę opuścił po kilku minutach i odnalazł Martino po odgłosach krzątaniny, przez co finalnie wszedł do kuchni i przystanął tuż przy progu. — Wiesz, zawsze możesz iść jeszcze spać i dołączyć do mnie później — odezwał się. — Nic się nie stanie, jeśli zacznę dłubać sam. Od czego w ogóle mieliśmy zacząć? — rzucił. Swoją torbę odstawił na ziemię, a następnie przeciągnął się, tłumiąc przy tym ziewnięcie. Tak, zdecydowanie potrzebował kawy i już nie mógł się doczekać, kiedy poczuje w ustach jej smak. Choć lubił zaczynać pracę najwcześniej, jak się dało, uważał też, że kilkanaście minut zwłoki nie miało go zbawić. Poza tym Martino, jeśli tylko nie zdecyduje się wrócić do łóżka, również wyglądał na osobę, która potrzebowała chwili, by należycie się rozbudzić i tym samym mocno zakotwiczyć w rzeczywistości.
— Nie myślałeś kiedyś o zmianie zawodu? — spytał luźno. Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że praca ratownika była wymagająca, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym, ale to właśnie psychika osób parających się tym zawodem była szczególnie narażona. Zdaniem Marshalla zawody medyczne wybierały w większości osoby, które czuły prawdziwe powołanie. Nie każdy bowiem potrafiłby udźwignąć to, co dźwigali ci ludzie, a na ten niebotyczny ciężar składał się ogrom ludzkiego nieszczęścia i tragedii, poprzetykanych niejednokrotnie makabrycznymi widokami. Jerome nie wyobrażał sobie, co mogło dziać się w głowie takiej osoby jak Martino, która mierzyła się z tym wszystkim na co dzień. Gdzie znaleźć dla tego wszystkiego ujście? I czy z czasem to wszystko naprawdę powszedniało? — A wiesz co, chętnie — odparł na propozycję śniadania. W domu zdążył tylko coś przekąsić, więc nie miał nic przeciwko dociążeniu żołądka zarówno za pomocą kawy, jak i czegoś do jedzenia. Podczas gdy Martino krzątał się po pomieszczeniu, wyspiarz pozwolił sobie zająć miejsce przy stole i tak niedługo potem znalazła się przed nim nie tylko aromatyczna kawa, ale i smakowicie wyglądające rogaliki. — Byle tylko cały dzień nie zleciał nam na tradycyjnej włoskiej sjeście — zażartował i sięgnąwszy po kartonik, zabielił kawę. Zwykle jeszcze by ją posłodził, ale uznał, że w połączeniu z rogalikami to byłoby zbyt wiele i po takiej dawce cukru faktycznie zrobiłby się senny, a przecież niedługo miał się wziąć do roboty. Upił łyk gorącego napoju i zamruczał z zadowoleniem, kiedy przyjemne ciepło bijące od żołądka rozlało się po jego ciele. — Idealnie — mruknął i sięgnął po jeden z rogalików. — No tak, musimy cię uchronić przed marudzeniem Gal — stwierdził, kiedy przełknął już pierwszy kęs. — Ciekawe, czy będzie mnie pamiętać…. — zaczął zastanawiać się na głos. — Pewnie bym jej nie poznał, gdybym przypadkiem na nią wpadł. Była wtedy dzieckiem. Cóż, z ledwością zorientowałem się wtedy, w tamtym barze, że ty to ty — kontynuował z rozbawieniem.
Kiedy Martino się roześmiał, Jerome w zdziwieniu uniósł brwi. Dopiero kiedy jego rozmówca wyjaśnił, o co się rozchodziło, jego twarz rozjaśnił uśmiech. Prawda, mógł się domyślić, że jego pytanie nie należało do tych najbardziej oryginalnych, a jego postawa niczym nie różni się od tej przyjmowanej przez większość społeczeństwa. Niemniej nie mógł się powstrzymać i dobrze, ponieważ na swoje pytanie dostał dość obszerną odpowiedź, która w pełni go usatysfakcjonowała. — Idąc twoim tokiem myślenia, też powinienem sobie poszukać pracy na wodzie — zauważył łagodnie i po tym, jak już dojadł rogalika, ujął filiżankę w dłoń. Rozparł się wygodniej na krześle i skrzyżował ramiona na piersi, dłoń z filiżanką pozostawiając uniesioną blisko ust. — Ale nie, wolałem wywrócić całe swoje życie, również to zawodowe, do góry nogami — zaśmiał się cicho i pokręcił głową, kiedy wspomnienia zatańczyły przed jego oczami. — Choć też nie do końca. Już na Barbadosie sezonowo pracowałem przy budowach. Głownie kolejnych hoteli i kurortów na zachodnim wybrzeżu wyspy. I tak doszedłem do wniosku, że w Nowym Jorku łatwiej będzie mi znaleźć coś w budowlance — zauważył, a potem upił łyk kawy, której gorycz przyjemnie łagodziła słodycz rogalika. — Będę trzymał gębę na kłódkę — obiecał nie bez rozbawienia, kiedy Martino poprosił go o zachowanie dyskrecji. To, jak słowa drugiego bruneta kreśliły relację z jego młodszą siostrą sprawiało, że Jerome nabierał tym większej ochoty na to spotkanie po latach. Był szczerze ciekaw tego, na jaką kobietę wyrosła ta dziewczynka, której mglisty obraz zachował we wspomnieniach. A z tego, co mówił Hutten, wszystko wskazywało na to, że Gal miała pamięć zdecydowanie lepszą, niż każdy z nich. — Naprawdę? Akurat ona? — tchnął ze zdziwieniem. — Na to bym nie wpadł. Chyba będę musiał serdecznie jej podziękować, inaczej wziąłbyś mnie jeszcze za jakiegoś podejrzanego natręta i zgłosił sprawę na policją — zażartował i mrugnął porozumiewawczo do znajomego, a potem w kilku łykach dopił ciepłą jeszcze kawę. — No, czas wziąć się do roboty! — zarządził i z cichym stuknięciem odstawił pustą filiżankę na blat. — Pokaż mi, gdzie jest pokój, który zajmie Gal. Po tym, co powiedziałeś, tym bardziej muszę przyłożyć się do pracy. Nie, żebym na co dzień był partaczem! — zastrzegł żartobliwie, a potem odsunął krzesło od stołu i podniósł się ze swojego miejsca. Kiedy miał coś do zrobienia, nie lubił tracić czasu i odkładać danej rzeczy na później, kiedy nic nie stało na przeszkodzie, aby mógł mieć ją z głowy szybciej.
Jerome również miał nadzieję, że odbywane przez Martino regularne wizyty w gabinecie psychologicznym przyniosą pozytywny skutek. Wcale nie krył się z tym, iż odczuł ulgę, kiedy znajomy podczas ich minionego spotkania wyznał mu, że korzysta z profesjonalnej pomocy. To było naprawdę dobre posunięcie i duży krok dla kogoś, kto zmagał się z tak poważnymi problemami – wiele osób nie potrafiło przyznać, że sobie nie radzi i potrzebuje pomocy, co niestety często prowadziło do tragicznych konsekwencji. Stąd wyspiarz był ukontentowany posunięciem ratownika, tym bardziej, że sam był w pewnych kwestiach bezsilny. Swoją obecnością mógł wprowadzić pewien – miejmy nadzieję, że pozytywny – zamęt w życie drugiego mężczyzny i tym samym odciągać jego myśli od ponurych tematów, zawsze też mógł go wysłuchać i okazać wsparcie. Niemniej jednak nie miał takiej mocy, aby odjąć część jego bólu czy przepracować z nim to, co działo się w jego głowie. Nie zamierzał nawet próbować tego robić, ponieważ dobrze wiedział, że często dobre chęci nie wystarczały i z powodu braku wiedzy oraz doświadczenia mógłby zupełnie niechcący bardziej Martino zaszkodzić, niż pomóc. Kolejną kwestią pozostawało to, że Hutten i Marshall dopiero co odnowili znajomość, która jeszcze do niedawna była pogrzebana głęboko w zimnych piaskach wspomnień. Potrzebowali czasu, by na nowo zadzierzgnąć między sobą nić porozumienia i by ich relacja stała się na tyle stabilna, by mogli swobodniej odbywać poważne rozmowy, a przy tym czuć się komfortowo we własnym towarzystwie. Jerome nie miał problemu zarówno w nawiązywaniu nowych znajomości, jak i odnawianiu tych starych, nie oznaczało to jednak, że od razu czuł się w towarzystwie drugiej osoby w stu procentach swobodnie. Może dawniej, kiedy był młodszy, przychodziło mu to łatwiej, ale dziś, wraz z latami doświadczenia ciążącymi na ramionach, zdawał się być bardziej ostrożny. — Cóż, schodami zajmiemy się w następnej kolejności — zawyrokował i westchnął ciężko. — Wyobraź sobie, gdybyś to Gal musiał wyciągać — dodał i zaśmiał się, ponieważ podejrzewał, że w tej sytuacji młoda kobieta narobiłaby nieporównywalnie więcej rabanu niż Jerome i pies razem wzięci. Zgodnie ze wskazówką Martino, podążył na górę, ostrożnie i z wyczuciem stawiając stopy na kolejnych stopniach, a kiedy dotarł na piętro, nie zaznawszy przy tym uszczerbku na zdrowiu, triumfalnie klasnął w dłonie. Następnie wszedł do przeznaczonego dla Gal pokoju i nie zdołał powstrzymać cichego jęku, który wyrwał mu się na widok pomieszczenia. Czekało go sporo pracy. Kiedy skończył wodzić wzrokiem po ścianach, suficie i podłodze, spojrzał na znajomego. — Wiesz, że możesz iść się położyć? — rzucił, mając w pamięci to, że brunet był po nocnym, długim i ciężkim dyżurze. — Nie powinienem za bardzo hałasować, przynajmniej nie na początku. A ty powinieneś choć trochę się przespać.
[Dziękuję za powitanie i propozycję wątku. Chętnie bym skorzystała i oczywiście nie bez powodu przyszłam akurat tutaj :) (chociaż uważam, że wszystkie twoje postaci są ciekawe, że tak to ujmę). W podobnie tragiczny sposób stracili ukochane osoby i ewidentnie w podobny sposób próbują odreagować, więc jakiś punkt wspólny jest. A powiem nawet, że mogłabym wymyślić ich więcej ;).]
[Dziękuję za powitanie :) Przyznam, że nie wiem, czy była taka postać, bo mam pamięć złotej rybki, ale ja na pewno jej nie miałam. Postać przejęłam z imieniem i nazwiskiem, więc grzecznie podążam wyznaczoną mi ścieżką. A co do rutyny... jedni jej nie znoszą, inni kochają. Ważne, żeby samemu wiedzieć, czego się chce.]
[Oj, tylko lepiej, żeby w jej obecności nie palnął czegoś o "paletkach". Trochę ekstremalny Twój pomysł (co nie znaczy, że się nie piszemy), jednak myślę, że moglibyśmy coś konkretnego z tego wykombinować. Możliwości jest sporo, o propozycji opieki będę pamiętać :). Napisz do mnie, a zrobimy burzę mózgów.]
To był dobry tydzień. Pracowity. Przygotowania do premiery nowej kolekcji ubrań na nadchodzący sezon wreszcie nabrały odpowiedniego tempa. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, idealne. Dlatego Whitney, tak jak zawsze, doglądała całego procesu. Lubiła wiedzieć co się dzieje z jej firmą, każdym jednym projektem i chciała mieć jak najwięcej wpływu. Nawet jeśli zatrudniała odpowiednio wykwalifikowanych ludzi, bo sama nie miała wykształcenia w tym kierunku. No i im więcej miała obowiązków, tym mniej zaprzątała sobie głowę innymi sprawami. Po tym jak wróciła do pustego już mieszkania, powróciła smutna, szara rzeczywistość. Nie chcąc się jej poddać, Whitney szybko wskoczyła w ulubione imprezowe ciuszki, poprawiła makijaż oraz fryzurę i wyruszyła na miasto. Weszła do pierwszego lepszego klubu, w którym ostatnio nie była i od razu podeszła do baru, by zamówić jakiś wysokoprocentowy napój. Przy okazji rozejrzała się po lokalu. Niby od niechcenia, ale trochę w poszukiwaniu jakiegoś towarzystwa. Była w nastroju na jakieś towarzystwo. W klubie bawiło się całkiem sporo osób. Zdecydowana większość z nich, podobnie jak Whitney głównie piła alkohol, niektórzy natomiast bujali się w rytm muzyki. Skanowała wzrokiem najbliższą okolicę, co jakiś czas zawieszając wzrok na jakimś interesującym w jej mniemaniu mężczyźnie. Parę razy miała ochotę wstać i wykonać ten „pierwszy krok”. W końcu teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, by to ona, jako kobieta, zagadała do faceta. Coś jednak ją powstrzymywało. Swój brak pewności siebie tłumaczyła niewystarczającym upojeniem alkoholowym, więc siedziała na dotychczasowym miejscu i zamawiała kolejne drinki. Następnym razem na pewno się odważy.
Zmierzyła wzrokiem mężczyznę, który do niej podszedł, tak dyskretnie, jak tylko potrafiła. Musiała przyznać, że był nawet przystojny, chociaż w kompletnie inny sposób niż ten, z którym planowała spędzić życie. Nie wyglądał na psychopatę, więc postanowiła zignorować dziwne wrażenie, które mówiło, że nie podoba jej się to jak na nią patrzył. Wierzyła, że po prostu wie kim jest i tyle. Zauważyła go z daleka już na kilka minut wcześniej. Zerknęła ukradkiem w kierunku, z którego przyszedł nieznajomy, gdzie przy stole siedziała niezwykle wesoła grupka facetów. Domyśliła się, że to zapewne koledzy. Nigdy by tego nie przyznała głośno, ale widząc dobrze bawiące się grupki przyjaciół zdarzało jej się odczuwać lekkie ukłucia zazdrości. Ona, ze względu na swoje poprzednie zajęcie, nie miała możliwości swobodnego imprezowania w klubie ze znajomymi. Jej życie kręciło się tylko wokół sportu, co oznaczało, że musiała starannie dbać o swój organizm. Kiedy te czasy minęły, zaczęła nadrabiać „zaległości”. Samotnie, ponieważ jej jedyna przyjaciółka wciąż była aktywnym sportowcem, osiągającym sukcesy. — Pewnie, będzie mi bardzo miło — Uśmiechnęła się delikatnie i dokończyła zamówiony chwilę wcześniej napój. Bardzo rzadko zdarzało się, by pozwoliła komukolwiek kupić sobie drinka. Przeważnie stanowczo odtrącała wszelkie próby podrywu. Według niej cała ta popularna gadka o leczącej mocy czasu była tylko jednym wielkim stekiem bzdur. Pomimo upływu lat wciąż myślała o zmarłym mężu, a ból i tęsknota wcale nie malały, tak jak niektórzy zwykli uważać. Miała wrażenie, że było wręcz na odwrót. Patrzenie jak jej córka powoli dorasta bez ojca samo w sobie było trudne. Świadomość, że prędzej czy później będzie musiała z nią na ten temat porozmawiać napełniała ją smutkiem oraz strachem. Czasem, gdy miała odrobinę lepszy humor, lubiła odbyć niezobowiązującą pijacką pogawędkę z kimś, kogo nigdy więcej nie spotka. Zawsze jednak uważała na to co mówi, by przypadkiem sobie nie zaszkodzić. Naprawdę ostatnim czego potrzebowała, był jakiś skandal. Nie było nic złego w zwykłej rozmowie, kilku(nastu) drinkach i… kto wie. W końcu nadal była tylko kobietą, która miała pewne potrzeby, wymagające zaspokojenia.
[Chyba czas wrócić do żywych.] Miała nadzieję. Przez chwilę naprawdę miała ogromną nadzieję, że uda jej się uniknąć konfrontacji z kimś, kto znał ją z występów na kortach tenisowych. Wciąż naiwnie wierzyła, że uda jej się unikać sławy tak często, jak będzie tego chciała. Niestety, nadzieja matką głupich. Postanowiła jednak, tym razem się tym nie przejmować. Nie chciała się tym przejmować. Mogła się odrobinę uspołecznić. W końcu, co złego mogło się stać? Poza totalną kompromitacją w oczach przystojnego nieznajomego. Skoro i tak wiedział kim jest, mogła to jakoś wykorzystać. — Chciałam się trochę zrelaksować po ciężkim tygodniu w pracy, a wybrałam to miejsce, bo nie podejrzewałabym, że mogłabym spotkać tu jakiegoś fana — odparła, starając się nie brzmieć tak, jakby próbowała go spławić. Nie próbowała. Miała pełną świadomość, że bardzo często onieśmielała ludzi, mężczyzn w szczególności, swoją postawą. Często robiła to nawet nie próbując za bardzo. Słyszała, że biła od niej energia niezaprzeczalnej pewności siebie, czasem wręcz arogancji. Jednym się to podobało, innym nie. Natomiast teorie o tym, że nienawidziła wszystkich ludzi poza kręgiem najbliższych, były wyssane z palca. Zawsze odnosiła się z szacunkiem do rywalek z touru i starała się znajdować jak najwięcej czasu dla kibiców. To nie jej wina, że pozostałe zawodniczki najzwyczajniej nie dorastały jej do pięt. — W takim razie mam nadzieję, że byliście świadkami tylko tych udanych spotkań i dobrze się bawiliście — Kąciki jej ust ponownie nieznacznie się uniosły. Od ostatniego meczu minęło dużo czasu, aczkolwiek niektórzy po prostu byli pamiętliwi. Po chichu liczyła, że ten facet do takich nie należał. Powodów, dla których nie przepadała za poznawaniem podczas imprez sympatyków tenisa było całkiem sporo. Nigdy nie wiedziała na kogo akurat trafi; człowieka, który jej sprzyjał, czy może takiego, który potajemnie wzdychał do którejś z konkurentek i chciał tylko zagrać jej na nerwach. Już jako nastolatka doświadczyła co najmniej kilku przykrych sytuacji, dlatego zachowywała szczególną ostrożność w miejscach publicznych i w mediach społecznościowych. Mimo, że jej profesjonalna kariera skończyła się dawno temu, wciąż musiała uważać. Tego dnia jednak chciała najzwyczajniej dobrze się pobawić.
Już wcześniej, gdy wspomniał o siostrze, domyśliła się, że najprawdopodobniej na tenisie pojawiał się bardziej jako towarzystwo niż kibic. Ewidentna konsternacja tylko potwierdziła jej domysły. Z trudem powstrzymała śmiech. Tak czy inaczej, uważała, że to całkiem urocze. Być może kiedyś się na nawet spotkali przelotem, podczas podpisywania autografów. Rozdawała je w takich ilościach, że ciężko jej było zapamiętywać twarze. Na co dzień również miewała z tym problem. — I tak i nie. Gdy walczy się o coś dużego, czasem najmniejszy błąd potrafi zaważyć na wszystkim. A druga szansa może nigdy nie nastąpić — powiedziała, biorąc łyk alkoholu. Przypomniała sobie Igrzyska Olimpijskie. Dla wielu sportowców najważniejszą imprezę, jedyną znaczącą w ich dyscyplinach. W tym rozgrywanym raz na cztery lata największym i najbardziej prestiżowym sportowym wydarzeniu presja zawsze sięgała zenitu. Każdy chciał zdobyć medal dla swojego kraju, być dumą ojczyzny, ale już samo dostanie się do kadry olimpijskiej stanowiło niemałe osiągnięcie. Dla niektórych to była niepowtarzalna szansa pokazania się światu. Jej się to udało. Udało się wywalczyć upragnione złoto, okupione ciężką pracą, potem i łzami. Zrobiła to, czego się od niej oczekiwało. Na swoich pierwszych i ostatnich Igrzyskach. Nie mogła dostąpić zaszczytu bronienia mistrzostwa. — Poza tym, kibice potrafią być naprawdę chamscy, gdy sportowcy, którym niby kibicują, nie osiągają takich wyników, jakich oni by sobie życzyli. Życzenia śmierci albo poważnej kontuzji to norma — dodała. To była jedna z tych rzeczy, za którymi nie tęskniła, będąc na emeryturze. — To fakt — mruknęła i wyzerowała zawartość szklanki. Kiedyś nie uważała siebie ani za optymistkę, ani za pesymistkę. Była realistką, twardo stąpającą po ziemi. Natomiast od ponad czterech lat te naprawdę dobre dni stały się bardziej wyjątkiem niż regułą. Każdy promyk słońca nieśmiało wyglądający zza czarnych chmur był cenny. Nie chciała, by dobry nastrój siadł, więc postanowiła zrobić coś odrobinę nie w swoim stylu. — Hej. Właśnie coś sobie uświadomiłam. Masz nade mną przewagę. Wiesz, kim jestem, pewnie znasz moje imię, a ja nie znam twojego — stwierdziła, przywołując na twarz lekko zadziorny uśmieszek.
Od bardzo dawna z nikim nie rozmawiało jej się aż tak swobodnie od samego początku. Zaczynała podejrzewać, że straciła umiejętność normalnego porozumiewania się z ludźmi. W pracy z nikim się nie spoufalała, zachowywała dosyć sztywne, czysto zawodowe relacje. Ojciec nie odzywał się do niej odkąd oficjalnie zakończyła karierę, a z matką zamieniała kilka zdań raz na miesiąc. Tylko z teściową utrzymywała stały kontakt, chociaż to nie była łatwa relacja dla żadnej z nich. No i córką, która co raz bardziej rozumiała otaczający ją świat. Wystarczyła tylko odpowiednia dawka alkoholu, którego zarówno Whitney jak i jej rozmówca wlali w siebie dosyć sporo. — Bycie odpowiedzialnym za czyjeś zdrowie lub życie musi być cholernie satysfakcjonujące i jednocześnie przerażające. Zawsze szanowałam takich ludzi, którzy w taki sposób pomagają innym — powiedziała, zamyślając się na chwilę — Kiedyś jeden kibic powiedział mi, że w pewnym sensie go uratowałam. Miał ciężki okres w swoim życiu i zupełnym przypadkiem trafił na mój mecz, w którym udało mi się wyjść z dużych kłopotów. Podobno to dało mu sił do walki z jego problemami i wyszedł na prostą. Nie zrobiłam nic szczególnego, ale cieszę się, że poprawiłam mu nastrój. Nie lubiła o sobie myśleć jak o bohaterce. Grała w tenisa, bo była w tym dobra, tak zarabiała pieniądze. Oczywiście gdyby nie kibice oglądający jej mecze, tych pieniędzy by po prostu nie miała. Dzięki publiczności cała ta praca miała sens. Sprawiając swoim fanom radość nie czuła się bardziej wyjątkowo niż ktoś, kto naprawdę ratował ludzi, a otrzymywał o wiele mniejszą zapłatę. — Zgadzam się. Dziennikarze potrafią wyrwać dowolne zdanie z kontekstu i obrócić je przeciw tobie, jeśli nie uważasz na to co mówisz. Wszędzie szukają jakiejś sensacji, żyją skandalami i ludzkimi dramatami, bo tego pragnie publika i właśnie dlatego za to im płacą. — Skrzywiła się lekko. Kilka razy zdarzyło jej się wejść w konflikt z przedstawicielami prasy i nie było to przyjemne. Była szczera do bólu, a to nie wszystkim się podobało. Z czasem nauczyła się jak z nimi rozmawiać, aby nikomu nie zaszkodzić. Nie chciała mieć wrogów wśród mediów. Wciąż pamiętała to, co się działo po wypadku. Nie wszyscy potrafili uszanować jej prywatność, tak jak o to prosiła. Już kilka tygodni później, gdy jeszcze nie wiedziała co będzie w przyszłości, niektórzy proponowali wywiady, pytali o powrót do sportu. Grzecznie im odmawiała, a ostatecznie na niemal pół roku usunęła z telefonu wszystkie aplikacje społecznościowe. Potrzebowała skupić się na sobie oraz dziecku, które nosiła pod sercem. — W porządku, wybaczam. — Przewróciła oczami, ale z uśmiechem. — Jesteś Włochem, nie mylę się? — Przez chwilę wpatrywała się my przez zmrużone oczy. Nie była na sto procent pewna swoich podejrzeń. — Tak czy inaczej, żeby nie było już żadnych wątpliwości, mogę też się przedstawić oficjalnie. Mam na imię Whitney.
W trakcie swoich podróży spotkała wiele różnych interesujących osób ze wszystkich stron świata. Nie zawsze miała na to czas, ale lubiła słuchać rozmaitych opowieści. Była raczej introwertyczką i do pełni szczęścia wystarczał jej w zasadzie tylko partner, który wszędzie znajdował sobie znajomych. W ten sposób wspólnie poznawali ludzi; on rozmawiał, ona słuchała, odzywając się tylko wtedy, kiedy czuła taką potrzebę. Natomiast nigdy w życiu by się nie spodziewała, że mogłaby spotkać kogoś całkiem interesującego w jakimś zwykłym barze, który raczej nie był typowym miejscem spotkań dla ludzi z wyższych sfer. Być może trafiła jej się szansa jedna na milion. — Więc nie byłeś jednym z tych zagranicznych studentów, którzy przyjechali tu wierząc w to, że spełni się ich „amerykański sen”. To ciekawe… — Cóż, moi rodzice byli zawodowymi sportowcami, więc nie miałam za bardzo wyboru — odpowiedziała, niby z uśmiechem, aczkolwiek wymuszonym. Im starsza była, tym mniej lubiła odpowiadać o początkach przygody ze sportem. — Zaczęłam grać w tenisa za namową mojego ojca kiedy miałam pięć lat. Przez dwadzieścia kolejnych robiłam tylko to i nie znałam innego życia. Tak naprawdę wciąż się tego uczę. Życia po życiu. Była wychowywana w przekonaniu, że jej przeznaczeniem jest zostać zawodową tenisistką. I nie byle jaką tenisistką, jedną z wielu przeciętnych. Miała zajść na sam szczyt dyscypliny. Wszystko co robiła, robiła po to, aby tego dokonać. Nie miała nawet czasu, by poszukiwać kolejnych pasji. Edukację zakończyła w chwili odebrania dyplomu szkoły średniej. Na studia nigdy nie poszła, bo musiała skupić się na zawodowej karierze, a gra w tenisa uniwersyteckiego tylko by jej zaszkodziła. Tak powiedział ojciec, a młoda Whitney w to uwierzyła. W końcu on wiedział najlepiej co było dla niej dobre. Nad tym na ile te marzenia o wielkich zwycięstwach, trofeach i rekordach były jej, a na ile ojca zaczęła się zastanawiać stosunkowo późno. Po najlepszym dla niej sezonie, w którym zdobyła wszystkie najważniejsze tytuły, zauważyła, że tenis już nie sprawia jej takiej radości jak kiedyś. Przyzwyczaiła się do ciągłego wygrywania. Puchary stały się chlebem powszednim, niczym ekscytującym. Była zmęczona. Krótki urlop wykorzystała na zamążpójście, a tydzień później wróciła do pracy. Po zdobyciu olimpijskiego złota i skompletowaniu Złotego Wielkiego Szlema w wieku dwudziestu dwóch lat Whitney poczuła się spełniona jako sportowiec. Wygrała już właściwie wszystko, co tylko było do wygrania. Mimo to jej ojciec pragnął więcej. W y m a g a ł więcej. Więc musiała wygrywać dalej. Dla niego. — Zabrzmi to zabawnie, ale doskonale rozumiem tych starszych ludzi, którzy po przejściu na emeryturę po wielu latach nie potrafią sobie znaleźć miejsca i zaczynają robić różne szalone rzeczy — Próbowała zażartować, chociaż była to w dużej mierze szczera prawda. Whitney ciężko było zaadaptować się do sytuacji, w której nie mogła dłużej uprawiać sportu. Przez lata prowadziła ekstremalnie aktywny tryb życia, który niewątpliwie wpłynął na cały jej organizm i nagle to wszystko zostało jej odebrane. Zawsze dbała o swoje ciało, będące jednocześnie narzędziem pracy. A raczej jej ukochany dbał o to, by zawsze była w najwyższej formie fizycznej. Tylko dzięki niemu osiągnęła to co osiągnęła. Jemu zawdzięczała powrót do zdrowia po pierwszej poważnej kontuzji kolana, przez którą straciła niemal cały sezon oraz swoją pozycję liderki. Rok dwa tysiące dziewiętnasty miał być wielkim powrotem do tenisowej elity, a ostatecznie okazał się tragicznym końcem. Dopiero z czasem zrozumiała, że nie raczej tęskniła za tenisem samym w sobie, a za czasem spędzanym z mężem. Za ich treningami i około-meczowymi rytuałami. Za wspólnym świętowaniem po zwycięstwach. Za tym jak pocieszał ją po porażkach. Za podróżami i próbowaniem lokalnego jedzenia z całego świata. Za każdą jedną rzeczą, która sprawiała, że z dnia na dzień kochała go co raz bardziej.
Whitney zerknęła na wyświetlacz telefonu, by sprawdzić godzinę. Tak przyjemnie jej się siedziało przy barze, że zupełnie straciła poczucie czasu. — Cóż, przynajmniej macie zabawną anegdotkę do przekazywania następnym pokoleniom. — rzuciła z uśmiechem, który jednak dosyć szybko zbladł. Nie chciała się jeszcze bardziej obnażać przed obcym człowiekiem, ale ich rozmowa i tak już dawno temu przestała wyglądać jak typowa rozmowa między dwójką nieznajomych. Być może alkohol działał na nią bardziej rozluźniająco niż sądziła. — Mój ojciec był jednym z tych imigrantów. Dorastał w ciasnej klitce na przedmieściach Guadalajary. Jego kariera nie rozwinęła się tak jak tego chciał, więc wyjechał do Ameryki mając jakieś sto dolarów przy sobie i nadzieję, że dorobi się fortuny. Poznał moją mamę, pojawiłam się ja i parę lat później… jego marzenie się spełniło. Nie bezpośrednio swoimi rękami, ale się dorobił. Whitney zaskoczyła samą siebie swoimi słowami. Nigdy nie miała odwagi powiedzieć ojcu w twarz co myśli, co czuje. Ukrywała to, cicho wykonując swoją robotę. W tym była najlepsza, w maskowaniu prawdy pod powłoką obojętności. Tego również nauczyła się od taty. Dopóki ich współpraca chodziła jak w zegarku, godziła się na wszystko. Nawet na zrównanie relacji ojciec-córka do trener-zawodniczka. Zupełnie jakby więzy rodzinne przestały istnieć na przestrzeni lat. — Zdaje się, że pewne rzeczy po prostu ma się we krwi, chociaż nie wiem czy dotyczy to również kariery zawodowej. Może i jest to naukowo udowodnione, że im więcej przodków zajmowało się jakimś rodzajem pracy to większe jest prawdopodobieństwo, że potomkowie również pójdą tą samą ścieżką… Whitney nie chciała, by jej córka czuła się zobowiązana do podążania w jej ślady. Tak naprawdę pewnie czułaby się lepiej, gdyby zdecydowała się robić coś zupełnie innego, niezwiązanego z żadnym sportem. Nie zamierzała jej natomiast niczego narzucać. Sloane będzie mogła wybrać taką karierę, jaką tylko zechce i nadal liczyć na pełne wsparcie matki. Bez względu na wszystko.
Występy na statku były dla Veronici totalną odmianą, bo robiła to wyjątkowo rzadko. Na otwartych wodach czuła się dość niepewnie. Potrafiła pływać, ale jednak gdy nie miała gruntu to do jej ruchów wkradała się panika i mimowolnie tonęła. Być może było to ściśle powiązane z traumą z dzieciństwa, kiedy jako siedmiolatka mało co się nie utopiła, jej ojciec na szczęście zareagował w porę i to tylko dzięki niemu udało się uniknąć tragedii. Więc gdyby nie chodziło o przyjaciela jej matki, sławnego i poważanego aktora, który w oczach Very był strasznym snobem i prywatnie dość nieprzyjemną personą, choć oczywiście doceniała jego talent i kunszt aktorski, to w sumie nigdy by się nie zgodziła. Ale była zbyt miękka. Zdecydowanie. Często nie potrafiła odmówić swoim bliskim, szczególnie gdy o przysługę prosiła ją matka. (…) Występ o dziwo przebiegł bez żadnych komplikacji, nie było problemu z nagłośnieniem i nikt dzięki bogu! nie wypadł za burtę. Cóż, Vera uważała, że imprezy na statkach były szalenie niebezpieczne, bo alkohol i ocean, który w swoim bezkresie był nieobliczalny - to kiepskie połączenie. Chciała jak najszybciej wrócić z powrotem do domu, a więc wzrokiem próbowała znaleźć szefa swojej ochrony, jednak bezskutecznie. To że byli niewidoczni z jednej strony było wadą i zaletą. Vera westchnęła pod nosem, dyskretnie zerkając na swój zegarek od Cartiera. Żałowała, że przebywała tu sama elita Los Angeles, niemal sami celebryci i zakaz wnoszenia telefonów na pokład. Rozumiała ich obawy, bo sama miała wrażenie, że jej paparazzi niemal cały czas deptali po piętach i gdzie by się nie odwróciła tam błyskali jej fleszem po oczach, ale jednak… jak miała do cholery wśród tego tłumu znaleźć Lucę? — Przepraszam Robert… — zagaiła niepewnie — Czy widziałeś może gdzieś Lucasa? Zniknął mi z oczu i… — nie zdążyła dokończyć, a aktor objął ją ramieniem i przyciągnął ku sobie. — Czemu tak się martwisz? Z nami jesteś bezpieczna! — rzucił wesoło mężczyzna, widać już odrobinę podpity. Vera zgrabnie uwolniła się z jego uścisku i posłała mu słaby, dość niepewny uśmiech. — Tak, wiem, tylko… — urwała — Chyba mam chorobę morską. — zmyśliła na szybko. Naprawdę nie lubiła kłamać, ale czy to na pewno było kłamstwo? W końcu źle czuła się na wodzie… Kiedy sama przed sobą zaczęła się tłumaczyć, w dodatku w swoich myślach, poczuła delikatne drganie. Zmarszczyła brwi, patrząc na stoliki, z których pospadały kieliszki z prosecco. Mimowolnie złapała się burty statku z lękiem spoglądając na twarze ludzi, których błyskawicznie ogarnęła panika. Co się stało? Statek w coś uderzył? To jakieś uszkodzenie silnika? Czy po prostu… zaczął tonąć? Piosenkarka zastanawiała się nad tym, z trudem łapiąc oddech. Miała wrażenie, że jej najgorsze przeczucia właśnie się spełniają. Nieważne jak abstrakcyjne mogły się wydawać jeszcze kilka godzin temu. Przed jej nosem przebiegło kilka telewizyjnych gwiazdek a jedna z nich pchnęła ją tak, że wylądowała za burtą. Próbowała się gorączkowo złapać czegokolwiek, jednak bezskutecznie. Jej drobne ciało zaraz zniknęło gdzieś wśród tafli lazurowej wody. Próbowała się wynurzyć, jednak zaraz przykryła ją kolejna fala.
Rozpaczliwie próbowała wypłynąć na brzeg, ale ilekroć udało jej się wynurzyć, za każdym razem fala znowu ją zasłaniała. Nie chodziło nawet o to, że kiepsko pływała, bo tym razem nie panikowała, udało jej się zachować względny spokój i rozsądek, ale morze jako potężna siła zdecydowanie nad nią górowała. Myślała, że to już koniec, że już po niej. W końcu kto miałby ją uratować? Na pewno nikt z jachtu, bowiem szczerze wątpiłaby ktokolwiek z tych snobów miał odwagę rzucić się na ratunek; przeciwnie, na statku rozgrywała się prawdziwa panika. Mogła liczyć tylko na siebie, a to źle wróżyło. Woda zaś była c h o l e r n i e lodowata i Veronica miała wrażenie, że pochłania ją całą. Kiedy już straciła nadzieję na ocalenie, jej płuca wypełniła woda a ona straciła przytomność, jej ciało niespodziewanie pochwycił retriever, którego kamizelka zdołała utrzymać ich oboje na powierzchni i holował ją do pobliskiego pontonu, na którym czekali już na nią ratownicy. Miała poczucie, żyła była na skraju przytomności, jakby widziała co się dzieje wokół niej a jednak to wszystko pozostawało za mgłą; słyszała głosy, które zdawały się być rozmazane. Wypluła resztki wody, które pozostały jej w płucach i powoli, z pewnym trudem otworzyła oczy. Próbowała wziąć oddech, miała jednak poczucie, że się dusi, że brakuje jej powietrza. W końcu udało jej się złapać oddech, przy pomocy ratownika. Zmrużyła lekko oczy, a kiedy udało jej się je otworzyć zauważyła nad sobą rozmazane twarze, potrzebowała krótkiej chwili, aby obraz się jej wyostrzył. Dostrzegła przed sobą nieznajomego mężczyznę i w pierwszym odczuciu szoku próbowała się podnieść, jednak jego dłoń ją powstrzymała. — Kim Pan jest… — jęknęła cicho, wciąż będąc oszołomiona — Gdzie ja jestem? — zapytała, mimowolnie rozglądając się po otoczeniu. I wtedy zaczęła sobie przypominać. Koncert na statku. Irytującego jubilata. Chęć wrócenia do domu, jak najszybciej, żeby nie musiała z nimi imprezować. Drżenia statku, spowodowane jakąś usterką? Nie wiedziała. Zastanawiała się jednak czy tylko ona niemal nie została topielcem, czy może było więcej ofiar? — Czy… — zaczęła, ale natychmiast urwała. W tym momencie przypomniała sobie, że nie wypadła za burtę, tylko została wypchnięta. Nie pamiętała jednak przez kogo. Boże, nigdy więcej nie wejdę na pokład statku, pomyślała. Ten koncert był cholerną pomyłką i omal nie przepłaciła tego życiem. Pogrążona we własnych myślach nie dosłyszała co mówił do niej jeden z ratowników. Przeniosła na niego spojrzenie dużych, ciemnych oczu. — Przepraszam, może Pan powtórzyć? — zawiesiła wzrok na jego twarzy, na jego oczach. Miał typowo włoską urodę, ciemne włosy i równie ciemne oczy. Mimowolnie wciąż dygotała z zimna. Przemokła w tej wodzie do suchej nitki.
Bez dłuższego namysłu przystała na propozycję Martino dotyczącą pójścia na parkiet. Po zdecydowanie zbyt długiej chwili rozczulania się nad sobą, przydałoby się im odrobinę ruchu. Oczywiście nie minęła chwila, a już pojawił się problem, a raczej dwa problemy. Była przyzwyczajona do nieudolnych prób podrywu ze strony naprutych imprezowiczów i nie ruszały jej zbytnio ich nawet najbardziej obleśne teksty. Przyzwyczaiła się do tego, zaakceptowała, że to jedna z tych rzeczy, których nie mogła zmienić w ludziach i najlepszym wyjściem było nauczenie się ignorowania ich. Z tymi bardziej odważnymi, którzy próbowali przekroczyć granicę zazwyczaj szybko się rozprawiała. Mimo to cieszyła się, że tym razem miała u swego boku mężczyznę, który gotowy był stanąć w jej obronie. Na pierwszy rzut oka chłopcy, którzy nie wyglądali na takich co mogli legalnie kupować alkohol, chociaż ewidentnie pod wpływem, nie sprawiali wrażenia szczególnie groźnych. Z pewnością natomiast im się nudziło i szukali kłopotów, a to z kolei nie oznaczało niczego dobrego. Dlatego wycofała się za plecy swojego towarzysza. Nabrała głośno powietrza do płuc, kiedy jeden z napastników wymierzył cios. — Wiesz co, chyba jednak nie mam ochoty na taniec. Zmywajmy się stąd — zasugerowała Whitney, chcąc uniknąć dalszej eskalacji. Brzydziła się przemocą wszelkiego rodzaju, a poza tym nie chciała zwracać na siebie uwagi. Chociaż starała się wtopić w tłum, nadal wyglądała trochę zbyt porządnie na tle pozostałych gości w lokalu. Bar był dosyć mały i od razu wzrok większości klientów skierował się tam, gdzie coś się działo.
Bała się. Przez chwilę naprawdę szczerze się obawiała tego co się może wydarzyć. Im więcej ludzi przypatrywało się tej durnej barowej bójce, tym większe prawdopodobieństwo, że następnego dnia portale plotkarskie i cały internet będą huczeć od idiotycznych plotek. A Whitney nie wyznawała zasady „nieważne jak mówią, byleby mówili”. Nie znosiła wikłać się w skandale, które niekorzystnie wpływały na reputację jej oraz jej firmy. No i najzwyczajniej w świecie martwiła się o Martino. Stanął w jej obronie, chociaż w zasadzie nawet jej nie znał. Zaryzykował, mimo, że wcale nie musiał. Nie chciała też tego otwarcie przyznać, nawet sama przed sobą, ale jeszcze bardziej jej zaimponował. Odetchnęła z ulgą, kiedy pojawił się nieznajomy dla niej mężczyzna i bez większych problemów przepłoszył chłopaków. Sama była pod wrażeniem jego wymiarów, a do niskich czy drobnych kobiet nie należała. — Jasne. Chyba nam już wystarczy zabawy jak na jeden wieczór — westchnęła. — Dzięki za pomoc. Upewniła się, że miała wszystkie swoje rzeczy przy sobie i mogli ruszać do wyjścia. Pozostali imprezowicze udawali, że wrócili do zabawy, chociaż Whitney doskonale zdawała sobie sprawę z podejrzliwych spojrzeń kierowanych w ich stronę oraz „szeptów”. Mimo to starała się ich ignorować. Jedyne czego chciała, to znaleźć się w końcu poza lokalem. Na zewnątrz jej twarz owiał nieco chłodny powiew wiatru. — Wiesz, że to było skrajnie głupie, nieodpowiedzialne i niebezpieczne? Nie musiałeś tak ryzykować. Nie uważam, że jestem tego warta — Zwróciła się do Włocha. — Tak czy inaczej dziękuję. Mocno cię boli? Wzięła do ręki telefon, który trzymał się na resztkach baterii i zamówiła Ubera.
[ Cześć. Nawet nie wiesz jak ucieszył mnie Twój komentarz. Myślę, że Martino byłby idealnym partnerem do takiego eksperymentu. Wyczuwam dużo spontaniczności, namiętności, sprzecznych sygnałów i używek. Widzę ich pierwsze spotkanie na imprezie, może jakaś domówka, na którą Lilith udało się dostać? W końcu za darmo to uczciwa cena. Im dłużej czytałam kartę tego przystojniaka tym bardziej upewniałam się w tym wszystkim :) Daj mi znać co sądzisz i dodaj swoje uwagi/pomysły. ]
Lilith Monroe siedziała na parapecie w swoim małym, dusznym mieszkaniu na Lower East Side, wpatrując się w wirujący chaos ulic Nowego Jorku. W tle ledwo słyszalna muzyka sączyła się z głośników, próbując zatuszować burzę w jej głowie. Była sobota, wieczór, a ona, choć pełna niepokoju, znów poddała się manii – kolejnej fali, która pchała ją do działania. Nie było mowy o siedzeniu w czterech ścianach. Potrzebowała ludzi, energii, zgiełku, który na chwilę uciszy jej myśli.
Telefon zabrzęczał na stoliku obok. Spontaniczna impreza, zaproszenie od jakiegoś kolesia, którego poznała dwa dni temu w barze. Ledwo pamiętała jego twarz, ale to nie miało znaczenia. Jego dom, jego znajomi – wszystko to mogło być tymczasową ucieczką. Poza tym, może ktoś przyniesie coś mocniejszego. Wciągnęła głęboko powietrze, jakby sama myśl o tej imprezie miała ją natchnąć nową energią. Szybko wsunęła na siebie obcisłe spodnie i skórzaną kurtkę, nie przejmując się za bardzo resztą. Wygląd nie był istotny, liczył się tylko ruch, zmiana, cokolwiek, co odciągnie ją od myśli, które wkrótce miały ją pochłonąć.
W taksówce poczuła znajomy niepokój – krótki moment ciszy, kiedy jej umysł zwalniał na tyle, by znów poczuć ciężar pustki. Nie pozwoliła jednak, by to uczucie przejęło nad nią kontrolę. Światła miasta odbijały się w oknach, a ona z każdą minutą czuła, jak napięcie narasta, jak adrenalina przebija się przez jej ciało.
Dotarła na miejsce – ciasna kamienica na Brooklynie, pulsująca muzyką, która wyciekała przez szczeliny w drzwiach. Wbiegła po schodach, a na korytarzu już czekały na nią rozproszone spojrzenia ludzi, których nie znała i którzy nie znali jej. Idealne warunki.
Wpadła do mieszkania, gdzie natychmiast uderzył ją zapach alkoholu i tytoniu. Przez chwilę prześlizgiwała się wzrokiem po twarzach, szukając kogoś, z kim mogłaby wymienić kilka słów, zanim chaos zacznie dominować. I wtedy go zobaczyła – wysoki facet z gitarą, wchodzący z uśmiechem na twarzy, jakby właśnie przybył rozkręcić całą imprezę. "Ratownik, tak mówił," przypomniała sobie z rozmowy w barze.
– Muzyka na żywo? – zawołała, unosząc brew, gdy Martino wszedł do środka. Podniosła szklankę w geście przywitania, choć wciąż była pusta. – No dobra, to może być coś nowego. Sprawmy, żeby ten wieczór był wart pamiętania – dodała z uśmiechem, który nie sięgał oczu.
Przez chwilę przyglądała się mu uważnie. Coś w jego postawie, w spokojnej, pewnej obecności, wydawało się Lilith niemal obce. Jakby stał tu dla zupełnie innych powodów niż ona, a może dlatego, że oboje szukali innego rodzaju ucieczki.
– Lilith – przedstawiła się, wyciągając rękę, jakby to mogło w jakiś sposób nadać jej rzeczywistość. – Gdy skończysz grać, moglibyśmy pogadać. Dziś może się okazać, że z gitarą zrobisz więcej niż tylko umilić wieczór.
Lilith uśmiechnęła się prowokacyjnie, przesuwając palcami po krawędzi szklanki, jakby od niechcenia, choć jej spojrzenie mówiło zupełnie co innego. Była bliżej niż wcześniej, a jej obecność niemalże przełamywała jego spokojną aurę. Przyglądała się instrumentowi, który Martino trzymał w rękach, z wyraźnym błyskiem w oku. Ni to harfa, ni gitara – kitara, starożytny instrument, którego elegancki kształt i smukłe struny odróżniały go od wszystkiego, co znała większość ludzi. Wiedziała, że to coś wyjątkowego, ale postanowiła zagrać inaczej.
– Fajna gitara – rzuciła, przeciągając słowo z uśmieszkiem, dobrze wiedząc, że celowo się myli. Martino na pewno nie pozostanie obojętny. Może i to kitara, coś, co przywodzi na myśl starożytne greckie mity, ale Lilith wiedziała, że złośliwość w jej głosie go rozbroi. – Tak, tak, wiem... to pewnie kitara, ale co tam, gitara brzmi bardziej swojsko, prawda?
Przesunęła palcem po jednej ze strun, wywołując subtelny, metaliczny dźwięk, który przebił się przez gwar imprezy.
– Ni to harfa, ni gitara... coś jakby połączenie – zaczęła, jej ton był zaczepny, niemal uwodzicielski. – Wiesz, starożytna elegancja, a może po prostu coś, czym lubisz imponować dziewczynom? – dodała, zerkając na niego spod rzęs z zadziornym uśmiechem.
– A może chodzi o to, żebyśmy pomyśleli, że jesteś tak wyjątkowy jak ten instrument? – Zbliżyła się jeszcze bardziej, a jej głos stał się niemal szeptem. – Powiedz mi, Martino, czy bez tego swojego starożytnego wynalazku nadal potrafisz zrobić takie wrażenie?
Kiedy Martino podniósł na nią wzrok, na jego twarzy przez chwilę pojawiło się obrażone spojrzenie, które zaraz zastąpił śmiech. Takiej reakcji się spodziewała, choć na moment zastanawiała się, czy może posunęła się za daleko. Ale ten uśmiech, ten błysk w jego oczach, mówił, że zamiast gniewu obudziła w nim coś innego – może nawet chęć gry na jej warunkach. W końcu on też nie wydawał się typem, który unika wyzwań.
– Ej, to nie fair! – zaśmiał się, a jego głos rozbrzmiał ciepło, jakby jej droczenie go rozbawiło, a nie uraziło. – Ty jednak się na tym znasz! Nieładnie się tak drażnić – dodał, udając obrażenie, ale oczy go zdradziły. W jego spojrzeniu kryły się iskry rozbawienia, a może nawet lekkiego podziwu.
Lilith tylko uniosła brew, przysuwając się bliżej, na tyle, by jej obecność była nieodparta, lecz nie nachalna. Uwielbiała, kiedy mężczyźni łapali przynętę – a Martino złapał ją na tyle szybko, że jej ekscytacja tylko rosła. Był jak delikatna równowaga między wyzwaniem a zabawą, co czyniło całą sytuację jeszcze bardziej pociągającą.
– Oczywiście, że się znam – odpowiedziała, jakby jego oskarżenie było kompletną oczywistością. – Ale przyznaj, gitara brzmi lepiej, kiedy wypowiadasz to w takim kontekście, nie? – dodała, przeciągając sylaby, jakby bawiła się samymi słowami, które wyskakiwały z jej ust. – I pomyśl, mogłam przecież nazwać to harfą. To dopiero byłoby okrutne.
W jej głosie pobrzmiewał cień flirtu, ale Lilith nie należała do tych, którzy stawiają wszystko na jedną kartę. Zawsze miała w zanadrzu kolejną prowokację, kolejne słowo, które mogło albo przyciągnąć, albo odepchnąć. Nie był to strach przed odrzuceniem – to była czysta strategia. Gra, którą prowadziła z Martino, nie miała być tylko przyjemną rozmową. Szukała czegoś więcej – odpowiedzi na pytanie, jak daleko się posunie.
Kiedy Martino nachylił się i odgarnął jej kosmyk włosów z twarzy, Lilith w pierwszym odruchu poczuła, jakby jej ciało nagle zatrzymało się na ułamek sekundy. Gest był subtelny, ale intymny. Miała ochotę natychmiast zareagować, zbić go z tropu kolejną zaczepką, ale powstrzymała się. Zamiast tego postanowiła zagrać inaczej, spokojniej. Pozwoliła sobie na to drobne, ledwie wyczuwalne zawahanie – tak, by Martino mógł poczuć, że jego gest miał na nią wpływ. Ale tylko na chwilę.
– Instrumenty, które nie topią serc? – powtórzyła po nim, jakby rozważała, czy w ogóle jest sens odpowiadać na takie pytanie. W końcu jednak uśmiechnęła się szeroko, nie spuszczając z niego wzroku. – Zależy, kto gra – odpowiedziała z nutą wyzwania. – W twoich rękach, Martino, nawet kitara – ni to harfa, ni gitara – może brzmieć wystarczająco kusząco, żeby przyciągnąć uwagę. Ale ja nie jestem łatwa do zmiękczenia samą muzyką. Chociaż... możesz próbować. Lubię, kiedy ktoś stara się mnie zaskoczyć.
Jej słowa były wyraźnie prowokacyjne, a uśmiech, który pojawił się na jej ustach, zdradzał, że była gotowa na jego kolejną odpowiedź. Martino nie wydawał się mężczyzną, który łatwo daje się spłoszyć, i właśnie to ją pociągało. Lilith miała słabość do ludzi, którzy potrafili stawiać opór, a Martino sprawiał wrażenie, że potrafił. Było w nim coś, co przypominało jej spotkania z ludźmi, którzy nieustannie balansowali na krawędzi – jakby każdy gest, każde słowo mogło wywołać coś więcej niż tylko kolejną wymianę zdań. Czuła, że on to rozumiał.
– A jeśli chodzi o „mi joya” – dodała, nawiązując do jego słodkiego określenia. – To musisz postarać się bardziej, jeśli myślisz, że jeden hiszpański zwrot sprawi, że się rozpuszczę. Choć nie powiem... podoba mi się, jak to brzmi w twoich ustach. Ale czy to wystarczy? – przygryzła lekko dolną wargę, patrząc na niego tak, jakby już znała odpowiedź, ale czekała, aż Martino ją potwierdzi. Nie mogła ukryć, że była ciekawa, jak daleko ta gra się posunie.
Martino wydawał się niewzruszony jej prowokacjami, co tylko podsycało jej zainteresowanie. Lilith nie lubiła ludzi, którzy reagowali zbyt szybko, zbyt przewidywalnie. Potrzebowała wyzwania, a Martino... zdawał się być idealnym partnerem w tej grze.
Lilith uśmiechnęła się nieco kpiąco, kiedy Martino zaczął zastanawiać się nad jej znajomością dawnych instrumentów. Cieszyła ją jego ciekawość, ale też odrobinę bawiło to, jak niewiele musiała zrobić, by go zaintrygować. Mężczyźni, których napotykała na swojej drodze, często byli zbyt pewni siebie, żeby zwrócić uwagę na szczegóły, więc fakt, że Martino momentalnie wyłapał jej wiedzę, sprawiał, że gra stawała się bardziej interesująca.
– Muzykowałam? – powtórzyła, przeciągając to pytanie z wyraźnym rozbawieniem. – Cóż, nie mogę powiedzieć, że sama grałam, ale... – Zatrzymała się, pozwalając sobie na krótkie zawahanie, jakby chciała zastanowić się, ile powinna mu zdradzić. W końcu dodała: – Zawsze miałam słabość do starych rzeczy. Może dlatego, że są trudniejsze do zrozumienia, wymagają więcej uwagi. Taka kitara to nie jest coś, co możesz po prostu wziąć i zacząć grać, jakby to była gitara elektryczna, prawda?
Zauważyła, że Martino instynktownie przesunął się bliżej niej, jego ruch był niemal nieświadomy, jakby zafascynowany tym, co mówiła. Lilith musiała przyznać, że było w tym coś przyciągającego. Zwykle to ona była tą, która przejmowała kontrolę nad rozmową, a teraz, choć nadal trzymała w ręku karty, Martino zdawał się podążać za nią z niemal dziecięcą ciekawością.
Kiedy wspomniał o gitarze, Lilith tylko wzruszyła ramionami, nieznacznie przekrzywiając głowę. To, że grał na gitarze w dzieciństwie, było uroczą, choć przewidywalną anegdotą. Jednak to, co dodał później – o podróżach morskich z ojcem, fletni Pana i jego zamiłowaniu do starożytnych instrumentów – zainteresowało ją o wiele bardziej. W tych słowach było coś osobistego, coś, co sięgało głębiej niż proste wspomnienia.
– Fletnia Pana? – Zmarszczyła brwi z ciekawością, jakby starała się wyobrazić go z tym instrumentem w dłoniach. – Muszę przyznać, że to... – Zawiesiła na moment głos, nie przestając się uśmiechać. – Nieco egzotyczne. Ale jestem ciekawa, jak brzmi w twoich rękach. Może kiedyś powinnam to usłyszeć, co?
Gdy Martino zaczął gmerać po kieszeniach, szukając papierosów, Lilith obserwowała go z zaciekawieniem. Widziała, jak jego dłonie poruszają się z niemal mechaniczną precyzją, jakby palenie było dla niego rytuałem, pewnym nawykiem, który dawał mu chwilowe ukojenie. Kiedy wreszcie wydobył paczkę papierosów i stylizowaną zapalniczkę, na której widniał wizerunek morskiego żółwia, przyjrzała się jej z ukrytym zainteresowaniem. W tych drobnych gestach było coś, co zdradzało więcej o nim samym – jego fascynację morzem, przywiązanie do drobnych szczegółów.
– Masz ochotę? – zapytał, podsuwając jej papierosa, a w jego głosie można było wyczuć cichą nadzieję, że się zgodzi.
Lilith spojrzała na papierosa, potem na jego zapalniczkę, a na końcu w jego oczy. Na chwilę zatrzymała się, jakby rozważała propozycję. W powietrzu wisiało coś więcej niż tylko dym – atmosfera między nimi zaczynała się zagęszczać, jakby każde słowo, każdy gest miał drugie dno. Znała ten rodzaj napięcia. Była w nim dobra. Wiedziała, jak balansować na cienkiej granicy między rozmową a czymś bardziej intensywnym.
– Jasne, czemu nie – odpowiedziała w końcu, wyciągając rękę po papierosa. Jej palce ledwie musnęły jego dłoń, kiedy brała od niego oferowanego papierosa, ale to wystarczyło, by wywołać elektryzujące uczucie. Wiedziała, że to zauważył.
– A więc, Martino... – zaczęła, odpalając papierosa i zaciągając się głęboko, po czym wypuszczając dym w powietrze z wyrazem błogości na twarzy. – Podróże morskie, fletnia Pana, starożytne instrumenty... Wygląda na to, że skrywasz o wiele więcej, niż pokazujesz na pierwszy rzut oka. To mnie ciekawi. Dlaczego akurat te rzeczy? Dlaczego nie coś bardziej... współczesnego? – Zadała pytanie, wiedząc, że zmusza go do otwarcia się bardziej, niż może by chciał.
Przyciągnęła go do tej rozmowy, stopniowo przesuwając granice między nimi, a teraz czekała na jego odpowiedź, zastanawiając się, jak głęboko pozwoli jej wejść w swoje życie, w swoje myśli. Wiedziała, że Martino, choć sprawiał wrażenie otwartego, skrywał coś znacznie głębszego, coś, co od czasu do czasu przebijało się przez jego maskę beztroskiego uwodziciela. Tego właśnie szukała – tajemnic, które nie da się odkryć od razu, a które wymagają cierpliwości i wytrwałości.
– A może – dodała, mrużąc lekko oczy i spoglądając na niego spod rzęs – w tych podróżach chodziło o coś więcej niż tylko instrumenty?
Lilith przyglądała się Martino z zainteresowaniem, które coraz bardziej przypominało grę w kotka i myszkę. Widziała, że mężczyzna nie do końca potrafił rozgryźć jej intencji – a to było dokładnie to, co lubiła. Zwykle to ona była tą, która nudziła się szybko w rozmowach z przewidywalnymi typami, a tu, niespodziewanie, sama odkrywała, że Martino miał w sobie coś, co sprawiało, że chciała zobaczyć, co jeszcze kryje się pod jego pozorną nonszalancją.
Oparła się wygodniej na krześle, obserwując, jak zadaje pytanie z nutą wyzwania w głosie. Uśmiechnęła się szeroko, prawie niebezpiecznie, jakby czekała, aż padnie na jej pułapkę.
– Prywatny koncert? – powtórzyła, unosząc brwi z udawaną niewiedzą. – Czyżbyś oferował takie rarytasy każdej dziewczynie, która zna różnicę między gitarą a... kitarą? – Jej głos był lekko zaczepny, ale niezbyt agresywny. Chciała zobaczyć, jak zareaguje, jak daleko może go poprowadzić na tej linii flirtu, balansując na granicy niewinnych i mniej niewinnych sugestii.
Martino wydawał się równie zainteresowany tą grą jak ona. Oczywiście, że grał na pewność siebie, jak każdy mężczyzna, który czuł, że ma przewagę. Ale Lilith dostrzegała coś więcej – jego lekkość była pozorna, a jego pytania, choć zadawane niby w żartach, sięgały głębiej. I to ją fascynowało.
– Kolejny chłopak z portowego miasta, który nie widzi w sobie nic nadzwyczajnego? – powtórzyła, tym razem odrobinę bardziej poważnie, ale wciąż z nutką prowokacji w głosie. – Nie sądzę. Gdyby tak było, już dawno byś stąd wyszedł, zamiast rozmawiać z obcą dziewczyną o fletniach Pana i starożytnych instrumentach. Chyba że... po prostu dobrze się maskujesz? – Jej spojrzenie przybrało bardziej przenikliwy charakter, jakby chciała przeniknąć jego fasadę.
Choć Martino próbował wyprowadzić ją na nieco bezpieczniejsze tory – sugerując, że wszystko, co go interesuje, to dziedzictwo rodzinne – Lilith nie była w stanie tego kupić. Przecież, gdyby rzeczywiście chodziło tylko o wielopokoleniową tradycję, nie czułby takiego żaru w opowieściach o swoich podróżach. Nie mówiłby o instrumentach, jakby każdy z nich miał swoją własną historię, bardziej złożoną niż to, co pokazywał na pierwszy rzut oka.
– No dobrze – zaczęła z lekkim westchnieniem, po czym uniosła dłoń w geście kapitulacji. – Możemy założyć, że jesteś zwykłym facetem z portu, który gra na starożytnych instrumentach tylko dlatego, że tata tak robił. Ale... – Przechyliła głowę, a jej oczy błyszczały w ciemnościach pomieszczenia, jakby wyczekiwała jego reakcji. – Nie wierzę w to. Gdyby tak było, nie starałbyś się mnie przekonać. Nie sądzisz?
Lilith przysunęła się odrobinę bliżej, a jej głos zniżył się do szeptu, który brzmiał niemal intymnie w ciasnej przestrzeni między nimi. W powietrzu unosił się dym z papierosów, a atmosfera nabierała gęstości, jakby każde kolejne zdanie miało przekształcić rozmowę w coś bardziej złożonego niż tylko flirt.
– Wiesz, Martino – zaczęła, lekko przeciągając sylaby jego imienia. – Czasem te największe tajemnice kryją się w rzeczach, które z pozoru wydają się najprostsze. Czasem to, co mówimy innym – o tradycji, o rodzinie, o dziedzictwie – to tylko zasłona dymna. Pytanie tylko... czy ty sam w to wierzysz, czy to po prostu wygodna wymówka, żeby nie sięgać głębiej? – Jej spojrzenie stało się bardziej przenikliwe, jakby chciała zrozumieć, czy Martino naprawdę myśli to, co mówi, czy może jednak kryje w sobie coś więcej, co czeka, by to odkryć.
Zaciągnęła się dymem, a potem wypuściła go powoli, patrząc na niego z lekkim uśmiechem, który sugerował, że zna już odpowiedź na swoje pytanie, ale czekała, by to on wyłożył karty na stół.
– A może – dodała w końcu z lekką nutą wyzwania – jesteś bardziej złożony, niż chcesz przyznać?
ilith siedziała luźno na pufie, z lekko przechylonym ciałem, jakby była tu całkowicie u siebie. Jej smukła sylwetka była wyraźnie widoczna pod prostą, dopasowaną koszulką na ramiączkach, pod którą nie nosiła stanika. Przez cienki materiał można było dostrzec kolczyki w jej sutkach, a ich delikatne zarysowanie zdradzało pewną swobodę, z jaką podchodziła do swojego wyglądu. Ciemna skóra kontrastowała z subtelnym, geometrycznym tatuażem na lewym ramieniu, który zdawał się oplatać jej ramię jak ukryty symbol, niemal niezauważalny dla tych, którzy nie patrzyli uważnie. Włosy, długie i ciemne, opadały luźno na plecy, a brak makijażu podkreślał naturalne, surowe piękno jej twarzy.
Ubrana była w materiałowe spodnie, które mimo swojej prostoty idealnie podkreślały jej szczupłą figurę. Wydawała się jakby nie przywiązywała wagi do tego, co ma na sobie, ale jednocześnie całość wyglądała, jakby była skomponowana z naturalną nonszalancją, typową dla osób pewnych siebie.
Jej zachowanie również miało w sobie tę delikatną grę – flirt, ale nie w nachalny, agresywny sposób, a raczej z humorem i lekkością. Kiedy Martino zaśmiał się, Lilith nachyliła się lekko w jego stronę, z uśmiechem odwracając wzrok w bok, jakby sama była rozbawiona, ale kontrolowała swoje emocje.
– Więc twój ojciec to prawdziwy morski wilk, co? – zapytała z lekką nutą rozbawienia w głosie. Delikatnie przejechała palcami po tatuażu na ramieniu, jakby chciała zwrócić jego uwagę na rysunek, ale zrobiła to bez żadnej przesady, bardziej odruchowo niż świadomie. – Ciekawe, ile z tego wilka zostało w tobie... – Zawiesiła na chwilę głos, spoglądając na niego z lekko uniesioną brwią, po czym nagle dodała z żartobliwym tonem: – Ale spokojnie, nie testuję twojego ogona. Przynajmniej nie dzisiaj.
Jej oczy błyszczały, a uśmiech był ledwo zauważalny, ale pełen ciepła, jakby wiedziała, że balansuje na granicy żartu i flirtu. Oparła się wygodniej, nie odrywając jednak od niego wzroku, gotowa kontynuować rozmowę, ale też pozwalając mu na tę chwilę zinterpretować jej słowa po swojemu. – W każdym razie – dodała po chwili, odrzucając na bok kolejne natrętne wspomnienie – o Greczynkach i tajemnicach jeszcze porozmawiamy. Nie wszystko trzeba rozwiązać od razu, prawda? – Posłała mu uśmiech, choć w jej oczach mogła kryć się odrobina niepokoju, który sama próbowała ukryć.
Lilith uśmiechnęła się półgębkiem, patrząc na niego spod przymrużonych powiek, jakby rozważała, czy zdradzić coś więcej o swoich tatuażach. Przez chwilę jej dłoń przesunęła się po ramieniu, gdzie widniała runa Dagaz — symbol nowych początków i nadziei. Dla niej miała głębokie znaczenie, choć mogła wyglądać na abstrakcyjny wybór. Przesuwała palcami po zarysie symbolu, jakby chciała wyznać więcej, ale zaraz cofnęła rękę, pozwalając mu snuć własne domysły.
– Zgadłeś, tatuaże to nie tylko ozdoby – zaczęła z lekkim tonem, chociaż w jej oczach kryło się coś głębszego. – Dagaz to znak nowego początku. Przypomnienie, że nawet gdy wszystko się wali, zawsze można zacząć od nowa.
Jej palce przesunęły się niżej, na nadgarstek, gdzie widniał Kwiat Życia, geometryczny wzór symbolizujący harmonię i energię. – A to? – uśmiechnęła się szerzej – … to moja ochrona. W chaosie zawsze jest harmonia, nawet jeśli czasem trudno ją dostrzec.
Nagle, niemal beztrosko, uniosła koszulkę, odsłaniając bok, na którym znajdował się tatuaż przedstawiający Sticha z „Lilo i Stich”, trzymającego nóż i uśmiechającego się w szalony sposób. Tatuaż kontrastował z duchowymi symbolami.
– Stich? – uniósł brew, bardziej zdziwiony niż rozbawiony.
– Tak, Stich – zaśmiała się, jakby to było najoczywistsze na świecie. – Jest jak ja. Chaos, błędy, a potem jakoś wszystko działa. Przypomina mi, że nie muszę być perfekcyjna, żeby być wartościowa.
Zanim zdążył odpowiedzieć, Lilith zsunęła materiał spodni, odsłaniając kolejne tatuaże. Na biodrze miała lotos, symbolizujący duchowy rozwój, a na wewnętrznej stronie uda dwa kości, przypominające o nieprzemyślanych decyzjach.
– To pamiątka po jednej z tych nocy, które nie kończą się tak, jak się zaczynały – zażartowała, spoglądając na niego z figlarnym błyskiem w oku.
Potem zsunęła spodnie jeszcze niżej, ukazując coś zupełnie nieoczekiwanego — tatuaż Luci z „Disenchantment” na spojeniu łonowym. Pod nim widniał napis „Do it.” Prowokujący tatuaż, ale Lilith pokazała go z uśmiechem, bardziej traktując to jako zabawną prowokację niż coś poważnego.
– Zrobiłam to w przypływie... inspiracji – dodała z ironią. – Niektóre tatuaże po prostu są chwilą, nie muszą mieć głębszego znaczenia.
Tuż nad tatuażem można było dostrzec pasek wygolonych włosów, tworzący elegancki, geometryczny wzór. Ten intymny detal dodawał subtelnej pikanterii całej sytuacji, wywołując napięcie w powietrzu.
Lilith nie należała do szczupłych kobiet o drobnej budowie. Jej ciało emanowało kobiecymi krągłościami, które podkreślały każdy ruch. Szerokie, zaokrąglone biodra otulone delikatną warstwą tkanki tłuszczowej poruszały się z naturalną gracją. Talia była wyraźnie wcięta, ale poniżej, delikatna oponka na brzuchu dodawała jej ciału miękkości i naturalności, podkreślając, jak prawdziwa była Lilith.
Koszulka na ramiączkach, cienka i niemal przezroczysta, subtelnie odkrywała jej jędrne piersi, które mimo braku biustonosza zachowały idealny kształt, balansując między miseczką C a D. Kolczyki w sutkach, delikatnie widoczne przez materiał, dodawały subtelnej zmysłowości, choć nie narzucały się.
Przechyliła się lekko w jego stronę, a koszulka odsłoniła nieco więcej. Jej flirt był subtelny, ale zmysłowy. Uśmiechnęła się zuchwale, jakby doskonale wiedziała, jakie wrażenie wywiera, ale nie zamierzała tego przyznać wprost.
– Więc, co sądzisz? – zapytała z figlarnym uśmiechem, bawiąc się końcem koszulki, odsłaniając nieco tatuaż na biodrze. To pytanie nie dotyczyło tylko jej tatuaży, ale całej jej osoby. Czekała na jego odpowiedź z pewną siebie, lekko prowokującą zmysłowością.
Lilith uśmiechnęła się tajemniczo, zauważając, jak jego uwaga zaczyna ulatywać. Jego ciało zdradzało więcej niż słowa – widziała, jak napięcie rośnie z każdą chwilą. Wychowany na żeglarskich opowieściach, znał symbolikę tatuaży, a jednak coś w niej potrafiło go zaintrygować na nowo. Jednak teraz, gdy ich rozmowa zaczęła przybierać bardziej intymny charakter, wyraźnie czuła, jak powoli zatracał się w ogniu pożądania. Widok opadającego ramiączka i odsłoniętego tatuażu mógł być dla niego granicą, którą właśnie przekroczył.
Gdy jego ręka zbliżyła się do jej skóry, dotykając delikatnie ramiączka, Lilith patrzyła na niego spod długich rzęs, świadoma władzy, jaką miała nad jego myślami i emocjami. Jego propozycja wywołała u niej krótki, cichy śmiech, w którym kryło się więcej obietnic, niż zamierzała powiedzieć na głos.
– Naprawdę sądzisz, że przeniesienie się w bardziej ustronne miejsce zmieni coś w tym, co teraz czujesz? – zapytała szeptem, pozwalając, by jej słowa rozbrzmiały jak wyzwanie. Była świadoma, że Martino walczył z samym sobą, a jego dotyk był dowodem, jak blisko był tego, by ulec pokusie.
Lilith, nie spiesząc się, poprawiła ramiączko, jakby celowo odbierając mu możliwość poczucia jej skóry dłużej, niż to konieczne. Przesunęła się lekko, bliżej niego, ale na tyle subtelnie, by granica między nimi wciąż była wyraźnie wyczuwalna.
– Ale… – zaczęła, patrząc mu prosto w oczy – …jeśli naprawdę chcesz, mogę cię tam odprowadzić. Chociaż pytanie brzmi, czy jesteś gotowy na to, co się stanie, gdy wreszcie będziemy sami. – Jej głos był niski i uwodzicielski, lecz wciąż miała w sobie pewną przewrotność. Grała z nim, balansując między flirtowaniem a dominacją, czekając, aż on zrobi kolejny krok.
Wtedy, bez słowa, zaczęła powoli zbierać swoje rzeczy. Odruchowy ruch dłoni, gdy sięgała po torbę, dodał jej gestom nieuchwytnego wdzięku. Martino obserwował każdy jej ruch, wiedząc, że ta cicha zgoda jest wszystkim, czego potrzebował. Przeczesując dłonią włosy, które opadły jej na twarz, Lilith spojrzała na niego przelotnie, a potem powoli skierowała się w stronę drzwi. Z każdym krokiem dawała mu do zrozumienia, że wybór teraz należał do niego.
Jej spojrzenie, rzucane przez ramię, było ciche, ale jasne. W powietrzu unosiła się aura obietnicy, której Martino nie mógł już zignorować.
Lilith uniosła brew, patrząc na Martino z cieniem rozbawienia, gdy ten prychnięciem próbował zachować resztki dumy. Widziała, że choć starał się zachować twarz, cała ta sytuacja wywoływała w nim głębokie emocje, które już ledwo kontrolował. Dla niej to była tylko gra, w której miała pełną swobodę. Każdy jego gest – nerwowe drganie dłoni, niecierpliwe spojrzenia – zdradzał, że był już zupełnie w jej sieci. Z uśmiechem obserwowała, jak Martino pakuje swoją gitarę, a ona sama zaczęła powoli zbierać się do wyjścia. Wrzucona niedbałym ruchem torebka na ramię i spokojne, jakby od niechcenia wstanie, były tylko częścią starannie przemyślanego ruchu. Wiedziała, że trzyma go na cienkiej linie napięcia, a każdy jej gest działał na niego mocniej.
Kiedy dotarli pod jego dom, Lilith ożywiła się na wzmiankę o psach. Jej oczy natychmiast rozbłysły.
– Psy? – spytała z autentycznym entuzjazmem. – Uwielbiam zwierzęta. Jeśli twoje psy są przyjacielskie, na pewno się dogadamy – dodała z ciepłym uśmiechem, wyraźnie bardziej podekscytowana tą informacją niż ewentualnymi obawami, które Martino chciał rozproszyć.
Gdy weszli przez bramkę, Lilith przesunęła dłonią po pnącym się bluszczu, jakby szukając kontaktu z otoczeniem. Było w tym coś intymnego, jakby i przestrzeń wokół chciała uczynić częścią ich gry. Kiedy Martino wspomniał o altance, na jej twarzy pojawił się lekki, drwiący uśmiech.
– Altanka? Brzmi całkiem romantycznie, ale chyba wolę poznać twoje psy i przekonać się, co tak naprawdę kryje twoje królestwo albo.. zostawmy altankę na cieplejsze dni – zażartowała, rzucając mu kokieteryjny uśmiech. – Poza tym, chyba nie zamierzasz mnie zostawiać na dworze, żebym marzła? – Jej słowa, choć pełne lekkiego flirtu, wyraźnie stanowiły prowokację, testując jego reakcję.
Lilith była wyraźnie zaciekawiona otoczeniem, które odkrywała powoli, z pewnym podnieceniem. Gra trwała dalej, a ona czekała, co Martino zrobi, jak odpowie na tę subtelną prowokację, gotowa na dalszy ciąg ich tajemniczej i pełnej napięcia zabawy.
Lilith, słysząc jego słowa o "królestwie kłaków i gumowych zabawek", zachichotała cicho, spoglądając na niego z błyskiem w oku. Było coś w jego sposobie mówienia, co rozluźniało atmosferę, jakby mimo całego flirtu i napięcia, potrafił wprowadzić element ciepła i humoru, który działał na nią jak magnes. Gdy wszedł za nią do środka i wspomniał o "polarnym miśku", uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
– Polarnego misia? To brzmi poważnie – odpowiedziała z udawanym przerażeniem, choć wyraźnie czekała na spotkanie z psami, jakby to było dla niej najważniejsze w tym momencie.
Jej serce niemal natychmiast zmiękło, gdy zobaczyła wiernego retrievera z pluszakiem w pysku, a zaraz za nim niepewną Flo. Lilith ukucnęła delikatnie, chcąc nawiązać kontakt z oboma psami, ale szczególną uwagę poświęciła Flo, widząc jej ostrożność. Była cierpliwa, wiedząc, że nie warto naciskać na nieśmiałe zwierzęta.
– Nie martw się, dam jej tyle czasu, ile potrzebuje – powiedziała cicho, z pełnym zrozumieniem w głosie. Wiedziała, że relacje z psami, zwłaszcza tymi z trudną przeszłością, wymagają cierpliwości i empatii.
Słysząc o narzeczonej, która odeszła, Lilith na chwilę zesmutniała, a jej wzrok złagodniał. Przez moment zniknął cały flirt, cała gra, a pojawiło się szczere współczucie.
– To musiało być dla niej trudne... i dla ciebie również – powiedziała cicho, patrząc na Martino z wyrazem zrozumienia. – Zwierzęta tak mocno odczuwają nasze straty. – Przesunęła dłonią delikatnie po głowie Flo, choć wciąż była ostrożna, nie chcąc jej wystraszyć.
Lilith nie próbowała niczego więcej dodać ani rozwijać tematu, wiedząc, że to nie jest moment na słowa. Czuła, że Martino ma w sobie głęboko skrywane rany, a ona nie zamierzała na nie naciskać. Pozwoliła, by to on sam poprowadził dalej, zarówno rozmowę, jak i dalszy przebieg tego wieczoru.
Lilith patrzyła na niego uważnie, dostrzegając subtelne gesty, które towarzyszyły jego słowom – delikatne trącanie agatowej bransoletki, jakby w ten sposób chciał odtworzyć jakieś połączenie z przeszłością. Jego ton, powolny i spokojny, zdradzał więcej niż same słowa. Kiedy wspomniał o śmierci narzeczonej, w jej oczach pojawił się cień współczucia, ale nie próbowała na siłę wracać do tego bolesnego tematu. Miała świadomość, że niektóre rany wymagają czasu, i że takie rozmowy nie powinny być wymuszane. Zamiast tego, pozwoliła mu przejąć inicjatywę, skupiając się na tym, co działo się tu i teraz.
– Współczuję – powiedziała miękko, ale zarazem bez przesadnego patosu. Była szczera, lecz nie chciała dodawać kolejnych ciężkich słów, które mogłyby przytłoczyć. Zresztą Lilith dobrze wiedziała, jak grać tę emocjonalną grę – czuła, kiedy należało cofnąć się o krok, a kiedy subtelnie pociągnąć za odpowiednią strunę. Teraz jednak wiedziała, że to był moment, aby pozwolić Martino odetchnąć.
Kiedy zaproponował kawę, skinęła głową z lekkim uśmiechem, obserwując, jak zniknął na chwilę w kuchni. Wyczuwalne napięcie opadało, ale Lilith wciąż była pełna czujności, jak kot, który mimo chwili wytchnienia gotów jest natychmiast zareagować. Jej myśli krążyły wokół tego, co powiedział Martino, ale nie naciskała – wiedziała, że jest to część jego historii, do której on sam musi znaleźć drogę.
Gdy wrócił z parującym kubkiem kawy, żartując o cukrzycy, Lilith wybuchnęła cichym śmiechem, wracając do bardziej beztroskiego nastroju. Z przyjemnością przyjęła od niego kubek, pozwalając sobie na chwilę zapomnienia, którą Martino próbował jej ofiarować.
– Cukrzycy nie mam, ale jeśli dodasz jeszcze więcej czekolady, mogę się uzależnić – odparła z uśmiechem, który jednak krył w sobie odrobinę przewrotnej gry. Podniosła kubek do ust, wdychając aromat. – Muszę przyznać, że masz talent do mieszania smaków. Twoja narzeczona chyba by mnie teraz zbeształa za pochwały? – dodała, puszczając mu oczko, choć w jej słowach nie było żadnej złośliwości. Była jednocześnie ciekawa, jak Martino zareaguje na lekkie wywołanie wspomnienia o jego zmarłej narzeczonej w kontekście ich obecnej gry.
Nie była typem, który pozwalałby na długie milczenie – czuła, że każde ich spotkanie jest rodzajem tańca, a ona lubiła prowadzić, ale zawsze zostawiała drugiej osobie przestrzeń na odpowiedź. Zbliżyła się odrobinę, opierając łokieć na stole i patrząc na niego z tym filuternym błyskiem, który zdążył już zauważyć. W jej oczach czaiła się zarówno ciekawość, jak i subtelne wyzwanie.
– No dobrze, przynęta z kawą i likierem już działa. A co dalej? – zapytała, upijając łyk kawy i wpatrując się w niego intensywnie. Z tym jednym pytaniem zagrała na granicy, balansując między prowokacją a czystą ciekawością, jakby zastanawiając się, co jeszcze może odkryć w Martino, którego chciała poznać bliżej, ale na swoich własnych zasadach.
Lilith nie mogła powstrzymać uśmiechu, widząc, jak Martino z mieszaniną sentymentu i rozbawienia opowiada o swojej ukochanej i jej kuchennych zasadach. Nie próbowała go pocieszać – czuła, że to nie było jej miejsce. Zamiast tego, skupiła się na wspólnym dzieleniu tej chwili, jakby ich rozmowa mogła wnieść lekkość do jego wspomnień, bez niepotrzebnej głębi, której nie potrzebowali teraz żadne z nich.
– Zatem twoja narzeczona była mistrzynią dyscypliny w kuchni – zaśmiała się, wyobrażając sobie tę scenę. – Ale skoro ostatecznie wypijała tę kawę, to może była skrycie uzależniona od twoich kulinarnych eksperymentów? – Dodała z figlarnym uśmiechem, unosząc brwi, jakby chciała jeszcze trochę pociągnąć tę zabawną grę.
Zanim jednak Martino zdążył odpowiedzieć, na jego kolanach pojawił się kot, a cała scena zmieniła ton. Lilith zaśmiała się szczerze, widząc, jak zwierzak w idealnym kocim stylu popsuł moment, przewracając kubek z kawą na jego koszulkę. Mustafa lądował na stole z gracją godną królewskiej istoty, a Martino reagował z takim komicznym zdenerwowaniem, że Lilith nie mogła powstrzymać rozbawienia.
– Ach, koty! Zawsze wiedzą, kiedy wkroczyć, żeby przypomnieć, kto tu naprawdę rządzi – powiedziała, obserwując kota, który wciąż patrzył bezczelnie na Martino. Lilith spojrzała na mężczyznę z lekkim rozbawieniem, widząc, jak ten próbuje ogarnąć rozlaną kawę.
– Przeklęty diavolo, mówisz? – Uśmiechnęła się szeroko, z wyraźnym błyskiem w oku. – Chyba jesteś w tym domu w mniejszości, co? Pomiędzy psami, które potrzebują miłości, i kotem, który robi, co mu się podoba, mam wrażenie, że to oni tu rządzą. – Jej ton był zaczepny, ale jednocześnie ciepły, jakby chciała podkreślić, że to właśnie ta chaotyczna energia zwierząt czyniła to miejsce żywym i prawdziwym.
Lilith wstała, podchodząc bliżej do Martino, który walczył z plamą na koszulce. Patrzyła na niego chwilę, jakby oceniając sytuację, a potem dodała z lekką kpiną, choć wciąż w przyjaznym tonie:
– Mam nadzieję, że ta plama to nie będzie powód, żebyś wydał kolejny zakaz wstępu do kuchni... Tym razem dla siebie.
W jej spojrzeniu było coś, co sugerowało, że nie tylko dobrze się bawi, ale też że doskonale wyczuwa, jak balansować między żartem a powagą. Znowu zapraszała go do swojej gry, prowokując, żeby jeszcze bardziej się otworzył, ale bez nacisku.
Lilith nie mogła powstrzymać uśmiechu, gdy Martino opowiadał o swoim nieproszonym gościu. Jego rozbawienie sprawiało, że całe pomieszczenie wypełniało się ciepłem, a ona czuła się w nim jak u siebie. Kiedy wspominał o kocie, wyczuła, że za każdym narzekaniem kryła się pewna miłość do swojego futrzastego towarzysza. Z tą myślą spoglądała na niego z figlarnym uśmiechem, z promiennymi oczami, które śmiały się razem z nim.
– Wygląda na to, że w twoim domu rządzi kot, a psy mają z góry przegraną sprawę – zauważyła, unosząc brwi i przyglądając się jego wyrazowi twarzy. – Ale przyznaj się, tak naprawdę go uwielbiasz, prawda? – Jej głos był lekki i pełen zabawy, a w jej oczach można było dostrzec błysk, jakby z przyjemnością rozgrywała tę grę flirtu.
Kiedy Martino zniknął w korytarzu, Lilith rozejrzała się po kuchni, czując, jak zapach świeżo parzonej kawy przenika atmosferę. Ubrała na siebie zwiewną, lekko przezroczystą bluzkę, która delikatnie podkreślała krągłości jej sylwetki, a jednocześnie miała w sobie coś eterycznego. Przełożyła dłonie na plecy, zmysłowo się wyginając, a światło padające przez okno wydobywało z jej ciała naturalny blask. W tej chwili czuła się jak w baśni, otoczona przez ciepło i radość.
Gdy Martino wrócił w pomarańczowym swetrze, nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
– Wyglądasz jak pirat, który zgubił drogę do portu! – skomentowała, uśmiechając się szeroko, a w jej oczach bawił się ogień.
Gdy wspomniał o napalonym kominku i fletni, jej serce zabiło mocniej. Lilith uwielbiała muzykę, a wizja wspólnego koncertu wydała jej się niezwykle kusząca. Chciała, by ten wieczór stał się czymś więcej niż tylko chwilową przyjemnością.
– Mały koncert? Hmm, może – odparła, jej głos był pełen flirtu, gdy spojrzała na niego znad swoich długich, opadających na ramiona włosów. – Ale tylko jeśli obiecasz, że będziesz moim najwierniejszym słuchaczem. Chciałabym, żebyś mnie oklaskiwał… szczególnie gdy pomylę nuty – dodała, śmiejąc się, a jej uśmiech był jak zaproszenie do zabawy.
Kiedy Martino przeczesał jej włosy i przeszedł do delikatnego masowania jej nagiej skóry, Lilith poczuła, jak napięcie, które się między nimi nagromadziło, zaczyna się rozluźniać. Jej serce biło szybciej, a w ciele czuła przyjemne dreszcze. Zmysłowo wyginała plecy, tak aby jego dłonie miały swobodny dostęp do jej ciała, dając mu do zrozumienia, że chce, aby ten wieczór stał się ich małym sekretem.
– A co jeśli nie tylko fletnia będzie nam potrzebna? – zapytała z uśmiechem, jej głos był kuszący, jakby kusiła go do dalszej zabawy. – Może zorganizujemy mały duet? Ty na fletni, ja na… cokolwiek znajdziemy w twojej kuchni! – dodała, śmiejąc się, czując, że ten wieczór staje się pełen możliwości.
Lilith miała w sobie lekkość, która sprawiała, że każdy moment był wyjątkowy, a jednocześnie czuła, że pomiędzy nimi narasta coś głębszego. Pragnęła, by Martino odkrył każdy jej zmysł, a przy tym czuła, że ich interakcja jest niczym innym jak tańcem – delikatnym, zmysłowym, a jednocześnie pełnym energii.
Czuła, że ta chwila staje się jej, a ona chciała, aby Martino także to odczuł. W międzyczasie, gdy w pokoju unosił się zapach miodowej świeczki, miała nadzieję, że wspólne chwile będą pełne odkryć, a ich bliskość stanie się czymś więcej niż tylko grą.
Lilith, z uśmiechem pełnym subtelnej, a zarazem nieco kokieteryjnej przekory, przyglądała się Martino, gdy ten próbował zachować powagę w swoich słowach. Gdy jednak wybuchnął śmiechem, od razu rozpoznała w nim echo wspomnień i lekkość serca, którą wywołała ta krótka podróż w przeszłość.
– Za dorośli? – powtórzyła, unosząc brew i przesuwając się bliżej niego, jakby nagle chciała zburzyć przestrzeń, jaka ich dzieliła. Przechyliła głowę lekko na bok, a kosmyki jej włosów opadły na jedno ramię, dodając jej twarzy niezwykle figlarny wyraz. – Nigdy nie jesteśmy za dorośli na odrobinę szaleństwa, Martino. Kto jak nie my ma prawo od czasu do czasu poczuć się jak nastolatki? – Jej głos przeszedł w cichy, zmysłowy ton, kiedy kontynuowała. – A jeśli chodzi o twoją siostrzyczkę… – zaczęła, z błyskiem w oku, jednocześnie wspominając temat, który dla niego był wyraźnie ważny. – Może ona męczy kogoś innego, a może to ja będę teraz cię „męczyć” tym duetem w kuchni. – Zakończyła ten zwrot żartem, subtelnie i z wdziękiem.
Jej lekko przezroczysta bluzka przyciągała wzrok Martino, zwłaszcza gdy materiał delikatnie poruszał się z każdym jej krokiem, odsłaniając skrawek jej gładkiej skóry na brzuchu. Lilith świadoma tego, jak jej ruchy wpływają na otoczenie, lekko poprawiła swoje włosy, celowo podkreślając linię szyi. Jej smukła sylwetka z każdą chwilą zdawała się bardziej kusić.
Kiedy Martino wrócił myślami do tematu nut, Lilith zaśmiała się, unosząc lekko ramiona.
– Nuty? – odparła, z lekkim figlarnym tonem w głosie, jakby była gotowa do zabawy, a nie do poważnych rozmów. – Mogę zagrać ci na emocjach, ale z nutami to już gorzej. – Zawadiacki uśmiech na jej ustach wyraźnie zdradzał, że w tej chwili nie interesowało ją nic, co mogłoby wymagać zaangażowania intelektualnego. Chciała się bawić, pozwolić sobie na swobodę, którą Martino nieświadomie jej podarował, opowiadając o swoim dzieciństwie.
Zbliżyła się do niego, teraz zaledwie kilka centymetrów od jego twarzy, przyglądając się mu z figlarnym spojrzeniem. Nagle, jakby odkryła coś, co umknęło jej wcześniej, przymrużyła oczy, a jej spojrzenie prześlizgnęło się na nocną lampkę. Lufka, która ukrywała się za nią, natychmiast przykuła jej uwagę. Uśmiech rozbłysł na jej twarzy, nieco przewrotny, jakby ta mała zagadka została właśnie rozwiązana.
– Och, Martino... – zaczęła, nachylając się nieco bliżej, jakby miała zamiar zdradzić mu jakiś sekret. – A więc to dlatego musiałeś tak długo się przebierać? – Jej głos był jednocześnie kokieteryjny i łagodny, jakby chciała zagrać na jego nerwach w bardzo subtelny sposób, jednocześnie zaznaczając, że nic, co tu zobaczyła, jej nie przeszkadza.
Podparła się lekko o jego ramię, nachylając się jeszcze bliżej, a delikatny dotyk jej dłoni na jego skórze przypominał o tej cienkiej linii między flirtem a czymś więcej. Jej oczy błyszczały, gdy szeptała:
– Nie martw się, Martino. Twój mały „grzeszek” zostaje między nami. – Jej głos miał w sobie coś, co zapraszało do dalszej zabawy, ale też wywoływało dreszcze na skórze. Czuła, że odnalazła słabość, którą mogła wykorzystać w ich małej grze, ale jednocześnie nie zamierzała robić z tego wielkiej sprawy. Dla niej wszystko to było częścią wspólnego flirtu, prowokacji, która sprawiała, że oboje mogli się nawzajem odkrywać w nowych, ekscytujących momentach.
Usiadła na kanapie z gracją, krzyżując nogi w taki sposób, by zwrócić jego uwagę na swoje smukłe uda. Czekała, aż Martino zareaguje, pewna, że ten wieczór wciąż kryje w sobie wiele niespodzianek.
Lilith zareagowała natychmiast, widząc, jak Martino sztywnieje, gdy jej wzrok na moment przelatuje w kierunku lufki. Wiedziała już, że ją zauważył. W rzeczywistości, w tamtej chwili, gdy pierwszy raz spoczęło na niej jej spojrzenie, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co się kryło za jego nerwowym zachowaniem. Jednak zamiast przestraszyć się lub wycofać, była tym tylko zaintrygowana. Martino był skomplikowanym człowiekiem, a Lilith miała słabość do wyzwań. Jej myśli szybko przeskoczyły do nowego, prowokacyjnego planu, który natychmiast wprowadzała w życie.
Nie przejmowała się jego niepewnością. W rzeczywistości, uwielbiała to uczucie dominacji, które pojawiało się, gdy ktoś nie wiedział, czego może się po niej spodziewać. Była jak kocica, która z przyjemnością bawi się swoją zdobyczą, zanim zadecyduje, jak daleko chce się posunąć.
Gdy Martino przesuwał dłonie po jej brzuchu, czując pod palcami ciepło jej nagiej skóry, Lilith spojrzała na niego z zadziornym błyskiem w oczach. Jego dotyk, choć nieśmiały, miał w sobie coś, co budziło w niej głęboko zakorzenioną potrzebę kontrolowania sytuacji. Pozwoliła mu na ten ruch, czując narastające napięcie, a gdy jego palce zawędrowały niżej, tuż nad krawędź spodni, Lilith przesunęła biodra w sposób, który był jednocześnie zaproszeniem i wyzwaniem. Nie zamierzała być bierna.
– Och, Martino – wyszeptała, uśmiechając się z lekką nutą prowokacji. Jej głos był niski, niemal mruczący, a jednocześnie ciepły jak jedwab. Przesunęła swoje dłonie po jego torsie, czując pod palcami napięte mięśnie, a jej ciało, owinięte delikatnym materiałem sukienki, stykało się teraz z jego.
Pochyliła się lekko do przodu, pozwalając, by jej piersi lekko dotknęły jego ciała. Była pewna siebie, pełna erotyzmu, który zawsze przychodził jej naturalnie. Z każdą chwilą ich bliskości, jej oddech przyspieszał, a serce zaczynało bić mocniej, co z kolei sprawiało, że temperatura w pokoju zdawała się rosnąć.
– Flavia mogła mieć swoje zasady, ale my, Martino... – przerwała na moment, a jej usta zbliżyły się do jego ucha. Głos stawał się coraz bardziej zmysłowy. – My możemy tworzyć swoje własne. – Jej słowa były wyraźną aluzją do tego, że nie zamierzała trzymać się jego dawnych zasad ani schematów, które mógł narzucić sobie w przeszłości. To był ich czas, ich moment.
Ręce Lilith przesunęły się teraz na jego ramiona, po czym z delikatnym, ale zdecydowanym ruchem popchnęła go na sofę. Kiedy usiadł, stanęła przed nim, unosząc lekko brwi w wyrazie wyzywającego spojrzenia. Palce powoli, prowokacyjnie zaczęły błądzić po materiale jej spodni, jakby zastanawiała się, czy Martino będzie miał odwagę zrobić kolejny krok.
– Powiedz mi, Martino, co teraz zamierzasz? – zapytała figlarnie, a jej usta wygięły się w zmysłowy uśmiech. Wiedziała, że jego zmysły są na granicy wytrzymałości, a ona miała pełną kontrolę.
Lilith czuła, jak napięcie między nimi stawało się niemal namacalne, jakby każdy ich ruch, każdy dotyk i gest były częścią precyzyjnie skomponowanego tańca. Jego dłonie, początkowo niepewne, teraz zdecydowanie przesuwały się po jej ciele, bawiły się jej włosami, a potem z łatwością odnajdywały ramiączka jej bluzki. Kiedy Martino zaczął obrysowywać delikatnie palcami jej piersi, zwłaszcza ich punkty centralne – kolczyki, które były jej cichym symbolem buntu i zmysłowości – poczuła na swoim ciele elektryzujące dreszcze. Wiedziała, że jej ciało, które było dla niej narzędziem siły, uwielbiało te drobne, lecz intensywne pieszczoty.
Każdy ruch jego palców w okolicach jej sutków wywoływał fale przyjemności, szczególnie wtedy, gdy natrafiał na chłodny metal biżuterii. Piercing w sutkach sprawiał, że stymulacja była głębsza i bardziej intensywna – jakby jej zmysły były wyostrzone, a reakcje ciała silniejsze. Martino badał kształt jej piersi z wyraźnym podziwem, a każda jego niepewność wywoływała w niej uśmiech. Uwielbiała ten moment, kiedy mężczyzna odkrywał jej ciało z takim zachwytem, jakby odkrywał coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczył. Przyprawiało ją to o dreszcze podniecenia.
Gdy zadał pytanie o ból, Lilith uśmiechnęła się pod nosem. Była świadoma tego, że jej wygląd i odwaga budzą fascynację. Pochyliła się lekko do przodu, tak by jego palce mogły mocniej oprzeć się o jej piersi. Przyjemność, która rozchodziła się od jej sutków, była intensywna, wręcz uzależniająca. Każde delikatne dotknięcie kolczyków przypominało jej, dlaczego zdecydowała się na ten krok – uwielbiała tę mieszankę bólu i przyjemności, która teraz rozlewała się po jej ciele.
– Nie, Martino – odpowiedziała mu miękko, a jej głos nabrał jeszcze bardziej zmysłowego tonu. – Nie bolą mnie, wręcz przeciwnie... – Delikatnie wciągnęła powietrze przez zęby, czując kolejną falę przyjemności, gdy jego palce błądziły wokół biżuterii. – One tylko wzmacniają to, co czuję – dodała, a jej usta rozciągnęły się w prowokującym uśmiechu.
Lilith uwielbiała, kiedy mężczyzna miał odwagę eksperymentować, kiedy dotyk był nie tylko subtelny, ale i pełen pewności siebie. Czuła, że Martino balansuje na tej granicy – pomiędzy niepewnością a pragnieniem przejęcia kontroli. I to jeszcze bardziej ją podniecało. Miała świadomość, jak jej ciało reaguje na jego dotyk, jak każdy drobny gest powoduje, że jej serce przyspiesza, a skóra reaguje na każdy, nawet najmniejszy bodziec.
– Wystarczy, że będziesz delikatny... – dodała, przyciągając jego twarz bliżej swojej i delikatnie ocierając swoje usta o jego, pozwalając mu poczuć swoje rozgrzane ciało. Ten subtelny kontakt tylko podsycił atmosferę, dając Martino do zrozumienia, że może zrobić więcej, że ona jest gotowa na wszystko, co przyniesie ten wieczór.
Lilith czuła, jak Martino coraz bardziej zatraca się w tej chwili, a jej ciało reagowało na każdy jego ruch. Przez chwilę pozwalała mu przejmować inicjatywę, ale w głębi duszy czerpała radość z tego, że wciąż miała kontrolę nad sytuacją. Jej pierś falowała w rytm przyspieszonego oddechu, gdy jego palce błądziły po jej ciele, stymulując ją z każdym kolejnym dotykiem. Kolczyki w jej sutkach dodawały stymulacji intensywności, potęgując doznania, których Martino nawet nie mógł sobie wyobrazić.
– Nie musisz się obawiać – szepnęła, przysuwając się bliżej niego, palcami leniwie sunąc po jego karku. Czuła, jak jego ciało napięło się w odpowiedzi. – Lubię mocniejsze doznania... Jeśli coś będzie nie tak, umówmy się, że hasłem bezpieczeństwa będzie OKOŃ – dodała z rozbawieniem w głosie, próbując nieco rozładować atmosferę, choć nadal była pełna zmysłowości.
Odwzajemniając jego pocałunek, pozwoliła swoim wargom rozkosznie zatańczyć z jego, czując coraz silniejsze napięcie między nimi. Jego ręce, które jeszcze chwilę temu niepewnie bawiły się jej kolczykami, teraz zaczęły wędrować po jej brzuchu, coraz śmielej odkrywając kolejne obszary jej ciała. Lilith obserwowała Martino spod przymkniętych powiek, w pełni świadoma tego, jak reaguje na każdy jej ruch, jej dotyk. Uwielbiała to uczucie władzy nad jego pragnieniami.
– Serio, pamiętaj o okoniu czy innej rybie – dodała z uśmiechem, przesuwając dłonie po jego torsie, dając mu do zrozumienia, że czuje się pewnie. – Ale póki co, chyba nie muszę tego używać – mrugnęła do niego, pozwalając mu poczuć, że i ona chce tej chwili tak samo jak on. Jej ciało było gotowe, rozpalone, a napięcie między nimi stało się nie do zniesienia.
Kiedy Martino zaczął rozplątywać jej spodnie, czuła, jak fala przyjemności ogarnia ją całą, a jego pewność siebie tylko rosła. Był ostrożny, ale jej uśmiech i swobodna postawa sprawiały, że stopniowo porzucał swoje opory. Lilith przygryzła lekko wargę, kiedy jego dłonie dotknęły dolnych partii jej ciała, i przyciągnęła go bliżej, czując, że oboje są już bliscy przekroczenia ostatniej granicy. – O, chyba przyda ci się mała pomoc – zażartowała, sięgając w dół, by wspólnie z nim rozwiązać sznurki jej spodni. Jej palce otuliły jego dłonie, prowadząc je przez materiał z pełną kontrolą, ale jednocześnie bawiąc się każdą chwilą. Po chwili poczuła, jak ubranie powoli zsuwa się z jej bioder, a chłodne powietrze na skórze dodatkowo podsycało jej podniecenie. – No dalej, Martino – szepnęła, jej głos był pełen żaru, ale wciąż subtelny, prowokujący. – Czekałam na to cały wieczór.
Lilith będąc tak blisko Martino, czując jego ciało tuż przy swoim, a każda cząstka jej skóry reagowała na jego bliskość jakby unosiła się w powietrzu, oszołomiona. Napięcie między nimi narastało z każdym oddechem, a z każdą sekundą było coraz trudniej utrzymać się na granicy kontroli. Ciepło jego dłoni, które z precyzją przesuwały się po jej talii, było jak iskra, która rozchodziła się po jej ciele falą nieustającego prądu, sprawiając, że jej mięśnie napinały się przy każdym dotyku. Stała przed nim, czując, jak jej serce przyspiesza, a jej oddech staje się coraz bardziej płytki, ledwie mogąc zapanować nad sobą.
Zmysłowa mieszanka przyjemności i pożądania ogarnęła ją całkowicie, wciągając ją w tę chwilę. Świadomość, że Martino czekał na ten moment tak samo jak ona, sprawiała, że czuła się wyjątkowa, pożądana, jakby każde jego spojrzenie, dotyk i ruch były skierowane wyłącznie ku niej, z pełną uwagą i czułością. Jego dłonie, które sprawnie zsunęły z niej bieliznę, były pewne, ale i delikatne. Każdy dotyk przyciągał ją bliżej, jakby magnetyzm ich ciał nie pozwalał na żadne oddalenie, na żaden dystans.
Gdy Martino przesunął dłonie po jej biodrach, Lilith poczuła nieopisaną bliskość – nie tylko fizyczną, ale też emocjonalną, jakby ich ciała były stworzone do tego tańca, pełnego subtelnych niuansów. Uniosła ręce, oplatając je wokół jego karku, przyciągając go do siebie jeszcze bliżej, a jej serce przyspieszyło, kiedy poczuła, jak ich ciała w końcu się spotykają. Jej oddech przyspieszył, kiedy Martino zaczął się poruszać, powoli, z wyczuciem, doprowadzając ją na skraj ekstazy.
Każdy ruch, każdy dotyk przynosił nową falę przyjemności. Czuła, jak jej ciało reaguje na każde jego przesunięcie, jakby każde zakończenie nerwowe było stworzone po to, by doświadczać tego momentu z nim. Przyjemność wypełniała ją całkowicie, a ich połączenie stawało się coraz bardziej intensywne, głębsze. Lilith czuła, jak jej ciało rozpływa się w tej chwili, zanurzając się w błogiej ekstazie, którą dzieliła z Martino.
To było jak perfekcyjna harmonia, w której każde ich poruszenie, każde westchnienie, było zsynchronizowane. Nic nie było w stanie zakłócić tej idealnej chwili, w której nie istniało nic poza nimi. ilith czuła, jak fala przyjemności narastała w jej ciele z każdym ruchem Martino, ale chciała jeszcze więcej, pragnęła intensyfikować to, co już teraz wydawało się niemal nie do wytrzymania. Pochylona lekko do przodu, z rękami splecionymi wokół jego karku, poczuła, jak jedna z jej dłoni zaczyna powoli wędrować w dół, pomiędzy ich splecione ciała. Bez chwili zawahania skierowała ją na swoją łechtaczkę, by zwiększyć intensywność rozkoszy.
Dotykając siebie, delikatnie i z wyczuciem, idealnie zsynchronizowała swoje ruchy z tempem Martino. Ten dodatkowy bodziec sprawił, że jej ciało zareagowało natychmiast, jakby każda cząstka jej istnienia rozbłysła w jednej chwili. Z każdą sekundą czuła, jak przyjemność staje się coraz bardziej przejmująca, a jej oddech stawał się coraz bardziej nierówny, przerywany cichymi westchnieniami, które same wymykały się z jej ust.
Każde muśnięcie na jej łechtaczce sprawiało, że intensywność wzrastała, a ona traciła wszelką kontrolę, poddając się całkowicie fali rozkoszy, która wzbierała w niej coraz silniej.
Lilith dostrzegała w jego oczach to, czego on sam być może nie potrafiłby tak łatwo wyrazić – głęboki, niewypowiedziany ból skryty za maską męskiej siły i twardości. Martino, chociaż na pozór skupiony wyłącznie na fizycznej stronie tej nocy, nosił w sobie widmo przeszłości, które nie zniknęło, mimo że starał się je ukryć. Wiedziała, że ten człowiek, stojący przed nią, nie jest jednym z tych, którzy szukają chwilowego spełnienia wyłącznie dla samej przyjemności. Coś w jego gestach, spojrzeniu, sposobie, w jaki dotykał jej ciała, zdradzało, że choć zdystansowany, nadal gdzieś w głębi szukał czegoś więcej. Zrozumienia, bliskości, której nie przyznałby się szukać, a jednocześnie z trudem mógł z niej zrezygnować.
Czuła jego napięcie, nie tylko to związane z pożądaniem, ale także z czymś bardziej ukrytym, nieuchwytnym. Jej dłoń wciąż powoli przesuwała się po jego karku, jakby wyczuwając, że nawet w najbardziej namiętnych chwilach jego ciało nosi w sobie ciężar wspomnień. Jego pocałunki były zachłanne, ale kryły w sobie coś, co podpowiadało jej, że nie jest dla niego jedynie narzędziem chwilowej ucieczki.
"Niech tak będzie," pomyślała, pozwalając, by ich ciała zatopiły się w namiętności. Czuła ciepło jego skóry, siłę jego rąk, jednocześnie wiedząc, że gdzieś głębiej kryje się człowiek, który chciał czegoś więcej, nawet jeśli sam jeszcze tego do końca nie rozumiał.
Przesuwała dłonią w dół, czując pod palcami swoją łechtaczkę, powoli zaczynając ją stymulować, dostosowując tempo do ich ruchów. Przyjemność narastała, faluje przez jej ciało, w idealnej harmonii z tym, jak Martino się poruszał. Zamknęła oczy, oddając się całkowicie chwili, wiedząc, że właśnie w tym momencie liczy się tylko to, co czuje. Czuła, jak jego ciało odpowiada na każdy jej gest, jak wzajemnie napędzają się w tej zmysłowej grze.
W głębi serca jednak Lilith wiedziała, że Martino nie jest tylko kolejną przelotną przygodą, jaką miała wcześniej. W tym wszystkim było coś więcej – coś, czego oboje nie musieli wypowiadać na głos.
Lilith czuje, że w tej chwili nie chodzi już tylko o przelotną przyjemność, o której Martino najpewniej chciałby myśleć. Widzi jego nieświadomą reakcję – to ledwo widoczny cień ulgi i zamyślenia na twarzy, którego być może nawet on nie jest świadomy. Nie musi tego komentować ani pytać, a jednak jej własne ciało nie pozostaje obojętne. Bliskość, która normalnie mogłaby być banalna i nietrwała, tu niespodziewanie nabiera intensywności, niemal wbrew jej oczekiwaniom.
Przesuwa dłonią po jego torsie, wyczuwając pod palcami ślady blizn, które świadczą o jego doświadczeniach – walkach, bólu, a może i tragediach, które teraz jakby na chwilę pozwalały mu się otworzyć. Martino pozostaje cichy, nie wyjawia myśli, które przemykają mu przez głowę, ale jego milczenie mówi wiele. Lilith czuje, że z każdym gestem pozwala sobie na odrobinę więcej, wchodzi głębiej w jego przestrzeń, jakby na przekór chłodnej pewności, którą budował wokół siebie od lat.
Kiedy jego ramiona mimowolnie obejmują ją mocniej, Lilith przymyka oczy, pozwalając, by ta chwila zapisała się we wspomnieniach. Nie boi się tej ciszy, nie stawia żadnych oczekiwań, a jednak wie, że dla nich obojga ten moment jest czymś więcej. To bliskość, której nie da się zmierzyć jedynie namiętnością – jest tu coś zaufania, czegoś kruchszego i delikatniejszego niż fizyczność.
Czuła, jak Martino powoli dopuszcza ją do sfery, do której nie zaprasza nikogo. I choć ich milczenie mogłoby być niezręczne, dla nich staje się chwilą, w której jedno przestaje się obawiać spojrzenia drugiego.
Dzień zaczyna się dla Lilith dużo wcześniej niż dla Martino – właściwie, jeśli dobrze się zastanowić, ledwo przymknęła oczy, gdy obudził ją dźwięk rzęsistego deszczu uderzającego o parapet jej okna. Ten hałas działa na nią jak przypływ nagłej energii, znanej jej zaledwie od paru dni, od czasu, gdy przestała się przejmować kwestią snu i wpadła w stan euforycznej, rozgorączkowanej niemal manii. Gdyby Martino wiedział, ile godzin przerywanej drzemki była w stanie wytrzymać na przestrzeni ostatniego tygodnia, pewnie kręciłby głową, nie wierząc, że ktoś może żyć na tak intensywnych obrotach.
Lilith myśli, żeby spróbować jakoś rozbudzić Martino o poranku, może głupim zdjęciem z podpisem albo jakimś ciepłym wspomnieniem – jednak nagle coś ją wyrywa z tych myśli. Wciągnięta przez widok przemokniętego parku za oknem, zakłada bluzę, wygodne buty i zanim się obejrzy, wychodzi na zewnątrz, postanawiając, że ten dzień spędzi, robiąc wszystko, na co do tej pory brakowało jej czasu – a teraz tej energii miała aż w nadmiarze.
Zaraz po przebieżce w parku, mokra od deszczu i pełna radosnego napięcia, zauważa kawiarenkę, której zwykle nie odwiedza – stary, klimatyczny lokalik, w którym przyciąga ją aromat świeżo mielonej kawy. Zamawia coś lekkiego i, korzystając z ciepła, zasiada przy oknie, przeglądając telefon. Myśli o zdjęciu, które mogłaby wysłać Martino. Z dłońmi ogrzewającymi kubek, decyduje się na coś nieoczywistego – robi zdjęcie kawy, wpół rozpuszczonych kropli deszczu na szybie i własnego, rozmytego w lustrze odbicia w tle, z łagodnym, lekko nostalgicznym uśmiechem. Wysyła je z prostym: „Gdybyś tu był, rozgrzałbyś się szybciej niż od tej kawy. Dzień dobry, chociaż deszczowe”. Zatrzymuje się na chwilę nad ekranem, wyobrażając sobie jego reakcję.
Choć deszcz tnie powietrze ciężkimi kroplami, dzień mija Lilith w rozpędzie. Między przeglądaniem galerii sztuki a kolejnym spacerem, próbuje wyobrazić sobie różne miejsca, które mogłaby pokazać Martino. Po drodze odzywa się jej nieskończona chęć planowania – pomysły wpadają jeden za drugim, a ich potencjał zdaje się niewyczerpany. W jej głowie tli się przekonanie, że ten dzień mógłby być idealnym startem do czegoś większego.
Nim się obejrzy, znajduje się w zatłoczonym centrum miasta, łapiąc chwile w migawkach telefonu – nietypowe graffiti na ścianie, zamglone światła przez szybę wystawy, przekorny uśmiech obcej, przelotnie spotkanej osoby. Lilith podziwia, jak ten dzień pełen energii przepływa jej przez palce, i po raz pierwszy od dawna zaczyna czuć, że mimo całego chaosu i intensywności, ten stan manii przynosi jej coś więcej niż tylko gorączkowe przebudzenie. Jest gotowa dzielić się tym z Martino, nawet jeśli to oznaczałoby nieznaczne przełamanie jego wyczuwalnego dystansu.
Wieczorem, przesiadując w małej galerii, gdzie czas płynie nieco wolniej, znów spogląda na telefon i pisze do niego krótkie zdanie, które ma nieść ten impuls, który towarzyszył jej przez cały dzień: „Jeśli tylko miałbyś ochotę, wieczór też może być pięknie niespokojny.”
ilith niemal podskakuje z radości, kiedy widzi odpowiedź od Martino. Czy on wie, ile razy dzisiaj zerkała na telefon, czekając na znak życia od niego? Jej wiadomości były jak małe kawałki całego świata, który chłonęła bez przerwy i konieczności snu, pełna zachwytu nad każdą drobną chwilą. Dla niej ten dzień od początku był jak niekończący się spektakl; właściwie, czekała tylko, aż on dołączy i zobaczy choć skrawek tego, co dla niej jest tak niesamowicie ekscytujące.
Przed lustrem poprawia niedbale zarzuconą, czarną, nieco przydużą marynarkę z podwiniętymi rękawami, pod którą skrywa cienki top w kolorze dojrzałych wiśni. Uśmiecha się do siebie, poprawiając rozwichrzone, mokre jeszcze po deszczu włosy, które z jej charakterystycznym, nonszalanckim luzem układają się w nieład artystyczny. Mocniejszy makijaż dodaje jej twarzy wyrazistości, a odcień ciemnej pomadki idealnie współgra z burgundowym topem, sprawiając, że wygląda, jakby wychodziła prosto z klimatycznej sesji zdjęciowej w stylu retro – coś między bohemą a dzikością miasta.
Widząc jego wiadomość, szepcze sama do siebie: „Spotkajmy się? No jasne, że się spotkamy. Tylko spróbuj się spóźnić, Martino.” Z szerokim uśmiechem zarzuca na ramię torebkę, w której znajduje się jej aparat – niemal codzienny towarzysz – i wybiega, jakby nie mogła już wytrzymać tej chwili dłużej.
Na miejscu przy Metropolitan jest pierwsza, co zresztą nie dziwi, bo w jej dzisiejszym stanie niespokojnej euforii trudno byłoby się spóźnić. Co chwilę spogląda na wejście, próbując uchwycić moment, gdy Martino się pojawi. W myślach snuje drobne scenariusze tego spotkania, wyobrażając sobie, jak spojrzy na nią ze swoim zwykłym, subtelnym dystansem i tym błyskiem ironii w oczach. Ona jednak planuje jedną rzecz: spróbuje tego dnia wyciągnąć z niego choć odrobinę więcej emocji, może nieco go rozproszyć, nawet jeśli sam nie zdaje sobie z tego sprawy. Dla Lilith to spotkanie to nie tylko zwykła kawa, ale małe święto ich nowej, powoli formującej się relacji.
– Martino, naprawdę muszę przyznać, że wyglądasz teraz bardziej kusząco niż kiedykolwiek, jakby cały ten szpitalny mrok dodał ci… charakteru. – Lilith zerka na niego spod rzęs z delikatnym, figlarnym uśmiechem, zanim nachyla się bliżej, jakby wyznawała mu jakiś wielki sekret. – Nie wiem, czy się cieszyć, że cię wreszcie dorwałam, czy się trochę denerwować.
Opiera ręce na biodrach, udając lekką irytację, ale jej błysk w oczach i rumieńce zdradzają podekscytowanie. Gdy zaczyna mówić, słychać w jej głosie wyraźny, hipnotyczny ton, pełen swobodnej energii, którą niemal można było poczuć.
– Powinieneś wiedzieć, że byłam tak bliska zaciągnięcia cię do jakiegoś cichego kąta, gdzie mogłabym w spokoju podziękować ci za tę twoją wytrwałość w ignorowaniu mnie. – Chichocze, zbliżając się o krok, obserwując jego reakcję. – Ale ten jeden wieczór, spędzony z tobą przy sztuce… mam wrażenie, że to będzie najlepsze zakończenie dnia. Zobaczymy, czy ci wybaczę.
Przesuwa dłonią lekko po jego ramieniu, prawie niedbale, ale na tyle, by wywołać pewne napięcie, a potem kontynuuje, jakby nigdy nic. Oczywiście jej myśli przeskakują bez przerwy, aż w końcu, zauważając jego zmęczenie, szybko zaczyna kierować rozmowę na lżejsze tory. Wyciąga telefon i pokazuje mu zdjęcie z warsztatów improwizacji.
– Nie uwierzysz, co tam się działo. Przebranie z brodą w różowym szaliku? Mówisz Gandalf, myślisz „czarodziej improwizacji” i poważnie – mogłam tam sobie gadać z tobą na bieżąco. Ale mam na to inny pomysł… – nachyla się, obniżając głos. – Mam ochotę sprawdzić, czy ten wielki tłum sztuki potrafi wzniecić w nas chociaż tyle emocji, co te nasze tekstowe zaczepki.
Unosi brew, przesuwając się nieco bliżej, jakby czekała na jego wyzwanie.
[Liv uznała, że wypadek jest karą za to, że wybrała inną drogę. Ale silna z niej babka, to mogę zagwarantować. Dziękuję za miłe słowa i powitanie. ;-)]
Lilith ledwie powstrzymuje śmiech, widząc minę Martino i dostrzegając cień irytacji, która przebiegła przez jego spojrzenie. Wiedziała, że ma ten swój specyficzny humor, który często nie spotykał się z pełnym zrozumieniem – a już na pewno nie od kogoś, kto ewidentnie nie miał najlepszego dnia. Ale to tylko podkręcało całą sytuację; jego miny i drobne westchnienia sprawiały, że czuła się jeszcze bardziej… sobą. Zuchwałą, żartobliwą, i tak, pewnie nawet trochę nieznośną.
– O, no nie, tylko nie ten wzrok! – droczy się, robiąc udawany krok w tył, jakby zasłaniając się przed jego spojrzeniem. – Przecież ledwo cię trochę podpuściłam. A jeśli na pocieszenie miałabym pójść z tobą na wystawę, to wiedz, że… – Lilith przysuwa się bliżej, a jej głos zniża się do szeptu – ...to najlepszy pomysł, jaki dziś słyszałam.
Zachowując to samo niespokojne tempo, zaczyna wręcz bębnić palcami po torbie, po czym rozkłada ręce i wskazuje na jego roztrzepany wygląd z wyraźnym, acz ciepłym rozbawieniem.
– Musisz wiedzieć, że wyglądasz w tej kurtce jak rasowy awanturnik, co tylko jeszcze bardziej podbija twoją aurę tajemniczości i odwagi. Pewnie to przez ten strój wzbudzasz tyle respektu w ratownictwie, hm? – dopytuje z lekką kokieterią. Następnie jednak kręci głową i dodaje nieco poważniej: – Ale skoro mówisz „wystawa,” to ja powiem „zróbmy to!” – przenosi wzrok na wielkie okna muzeum, skąpane w zachmurzonym, ale jasnym świetle popołudnia. – Chociaż z moją energią może być trudno, żebyś przeżył dłużej niż godzinę.
– Och, przestań – rzuca z rozbawieniem Lilith, choć widząc minę Martino, przygryza wargę, starając się jednak powstrzymać śmiech. – No dobrze, już dobrze, masz rację, postaram się opanować. Przecież wiesz, że nie mogę znieść tego, jak się tak męczysz. Obiecuję, koniec z tym.
Rzuciła mu porozumiewawcze spojrzenie, unosząc brwi, i chwyciła jego ramię, prowadząc go w stronę pierwszych obrazów, tak aby mogli zająć sobie kawałek przestrzeni z dala od wzroku gapiów. W końcu tylko jego cierpliwość pozwala jej czuć się tak swobodnie i nie mieć oporów przed droczeniem się w każdej chwili, która wyda jej się odpowiednia.
– Dobra, czyli „r” mamy wykluczone – mówi z przekornym uśmieszkiem. – Ale wiesz co? Mam jeszcze kilka równie przyjemnych tematów na wyłączność, tak samo jak ten „huragan” energii – rzuciła lekkim tonem, rzucając mu filuterny uśmiech, gdy spacerowali w stronę jednej z ciekawszych wystaw. Z lekko przymrużonymi oczami z satysfakcją obserwowała, jak powoli się uspokaja, mimo że pozostałości jego frustracji nadal malowały się w drobnych zmarszczkach na jego twarzy.
– Ale obiecuję, że dziś będę aniołem – dodała, spoglądając na niego niewinnie i zatrzymując się przed jednym z obrazów. – Chcę tylko pokazać, że muzeum to idealne miejsce na relaks, obiecuję żadnych dramatycznych scenek… chyba że naprawdę zacznie się nudno.
Patrzyła na niego spod rzęs, nie chcąc przyznawać, że każdy gest, nawet najmniejsza zmiana jego wyrazu twarzy przyciągały jej uwagę.
Lilith oddychając głęboko, wcisnęła przycisk zakończenia rozmowy z numerem alarmowym, wcześniej upewniwszy się, że podała wszystkie niezbędne informacje. Głos w słuchawce obiecał, że karetka jest już w drodze. Znała procedury – wiedziała, że to kwestia minut, ale w takich chwilach każda sekunda zdawała się ciągnąć w nieskończoność.
Odłożyła telefon Martino do kieszeni jego kurtki, rzucając mu szybkie spojrzenie.
– Karetka w drodze, już im wszystko powiedziałam. Gdzie jesteśmy, co się dzieje, kogo potrzebujemy. – Uśmiechnęła się krótko, próbując dodać mu otuchy, choć sama czuła, jak jej serce wali szybciej niż powinno. – Więc teraz skup się na swoim magicznym ratowniczym show, a ja zajmę się tłumem.
Obróciła się na pięcie i uniosła ręce, by przyciągnąć uwagę gapiów.
– Dobra, kochani, to nie pokaz fajerwerków! – zawołała tonem, który balansował na granicy rozkazu i wesołej kpiny. Jej słowa przyciągnęły uwagę tych, którzy najbliżej gapili się na zamieszanie. – Serio, rozumiem, że to muzeum, ale sztuka wymaga przestrzeni, a my tu mamy żywy performance! Odstąpcie krok, bo zaraz włączymy publiczne rozlewanie farby, a raczej krwi.
Machała przy tym rękami, niemal teatralnie, wskazując ludziom kierunki, w które mieli się cofnąć. Kilka osób posłuchało, chociaż niektórzy tylko wymienili spojrzenia. Lilith przewróciła oczami.
– Hej, ty w czerwonej kurtce! Tak, do ciebie mówię! – rzuciła do mężczyzny z telefonem wycelowanym w Martino. – Jeśli nagrywasz TikToka, to dodaj przynajmniej mój Instagram, dobrze? Bo inaczej zaraz cię namierzę, skasuję i sprawię, że znikniesz z sieci szybciej niż moje wypłaty z konta.
Jej twarz była rozświetlona energią, oczami błyskała, jakby cała sytuacja była sceną, a ona na chwilę miała okazję zagrać główną rolę. Spojrzała na Martino kątem oka, zauważając, jak precyzyjnie organizuje akcję ratunkową, mimo własnych ograniczeń. Miała ochotę rzucić coś w stylu: „Bohater jak zawsze”, ale wiedziała, że teraz to nie jest odpowiedni moment.
Zamiast tego westchnęła i klasnęła w dłonie, jakby chciała skupić na sobie uwagę tłumu.
– Proszę państwa! Robimy miejsce jak na królewskie wejście! – Zrobiła kilka kroków w tył, by dać przykład, wskazując innym. – Chodźcie, kto się cofa z gracją, temu później stawiam drinka!
W międzyczasie upewniła się, że ci najbliżej dziecka faktycznie odsunęli się na tyle, by dać Martino przestrzeń do działania.
– Karetka zaraz tu będzie, więc dajcie naszym bohaterom pole do popisu, bo inaczej to was policzę, a nie ratowników! – Rzuciła, próbując obrócić stresującą sytuację w coś, co przynajmniej odrobinę rozluźni atmosferę.
Kątem oka jeszcze raz spojrzała na Martino, który działał z zimną krwią i precyzją. I choć wiedziała, że teraz nie było miejsca na komentarze, w głębi duszy czuła, jakby po raz kolejny znalazła w nim coś, co ją fascynowało – choć nigdy by się do tego nie przyznała. Na razie liczyło się tylko to, by dziecko dotrwało do przyjazdu ratowników.
[Dobry wieczór, witam Cię z powrotem w naszych progach :) Podejrzewam, że gdyby spotkało mnie coś podobnego, w przeciwieństwie do Martino nie wsiadłabym do samochodu nawet w sytuacjach kryzysowych. Ja generalnie mam awersję do prowadzenia auta, a co dopiero po tak traumatycznym wydarzeniu... Nie dziwię się, że Martino czuje się winny i tak często to sobie wyrzuca, zgaduję, że robiłabym dokładnie to samo. Mam jednak nadzieję, że Twój pan kiedyś odnajdzie spokój.
OdpowiedzUsuńŻyczę udanej zabawy i masy wątków :)]
JEROME MARSHALL
[Dobry wieczór. :) Sama wiem, jak ciężko jest trzymać się od NYC z daleka i nie dziwi mnie ani trochę, że autorzy powracają. :) Nie wie czy kod w karcie działa czy specjalnie tak zrobiłaś, aby widać było podstawowe informacje, a historii Martino dowiadujemy się z zakładki dodatkowe, ale tak dać znajdę tylko. A może to ja kliknąć odpowiednio nie umiem. ;) Będąc na jego miejscu pewnie też nie chciałabym więcej wchodzić do auta, choć jeździć bardzo lubię i odstresowuje mnie to na swój sposób. Sama nawet miałam wieki temu postać, która w wypadku straciła narzeczoną i mi to przypomniało, jak cudownie pisało mi się tym panem. Cudowne ma psiaki, a Sextansa bardzo przypomina mi mojego psiaka. ;D
OdpowiedzUsuńSamych udanych wątków życzę i dobrej zabawy. :)]
Miley Cavendish & Mickey Sadler
[Hej, hej, dobry wieczór!
OdpowiedzUsuńA zatem wszystko wskazuje na to, że NYC uzależnia na dobre i nie idzie zerwać z nałogiem :D Spotkała go życiowa tragedia, przez którą nie dziwi mnie stanowczy wybór deskorolki, rolek czy komunikacji. W końcu automatycznie zaczyna się gdybanie, a co byłoby, gdyby tamtego dnia narzeczona nie wsiadła z nim do samochodu albo, co byłoby, gdyby wyjechali kilkanaście minut wcześniej lub później?
Naprawdę ciężka sytuacja i mocno podziwiam Martino, że mimo wszystko jest zdolny do jazdy w kryzysowej sytuacji. Może to zasługa wizyt u psychologa, może właśnie dzięki terapii przełamuje lęki i idzie naprzód, jeśli tak, to chodzenie do specjalisty ma ogromny sens. Idę jeszcze raz popodziwiać przytulny dom i piękne zwierzątka :)
Na koniec jak zawsze życzę nieprzerwanej weny, pozdrawiam gorąco!]
JULIAN HUGHES
[Dzięki wielkie za powitanie! Zatargi z prawem faktycznie odgrywają tutaj rolę, ale na szczęście już/jeszcze nie Holdena.
OdpowiedzUsuńMartino unika wsiadania za kierownicę, a co z jazdą jako pasażer?]
Holden Springfield
[Uwierz mi, ja również nie spodziewałam się, że historia Jerome'a potoczy się w takim kierunku, ale nie mogę ukryć, że najbardziej jestem związana właśnie z tymi postaciami, które poniekąd piszą mi się same i nieomal na każdym kroku mnie zaskakują :)
OdpowiedzUsuńW zasadzie od dłuższego czasu nie było nam po drodze z wątkami, a teraz widzę, że nasi panowie mają ze sobą wiele wspólnego i można by było ciekawie ich połączyć. Nawet wizualnie są do siebie całkiem podobni ^^ I tak jak Martino stracił narzeczoną w tragicznych okolicznościach, za co się obwinia, tak Jerome młodszego brata, więc i na tym polu mogliby się zrozumieć.
Z czasem co prawda u mnie mogłoby być zdecydowanie lepiej, ale dawno już nie przygarnęłam nowego wątku, a mam ochotę na powiew świeżości. Myślę więc, że możemy spróbować coś razem naskrobać :)]
JEROME MARSHALL
[Hej! Ślicznie dziękuję za powitanie ;) Tak, masz rację, moja pani skrywa tajemnice, których nie jest w stanie jeszcze nikomu wyjawić.
OdpowiedzUsuńTrauma to na pewno coś, co łączy ich oboje. Podobnie zresztą jak pobyty w barach, chociaż myślę, że Nora na pewno pojawia się w nich rzadziej, niż Martino. Pomimo tego, że mieszka w NYC już jakiś czas, ma bardzo mało znajomych, nawet w pracy nie nawiązuje tak dobrze kontaktów - może i by mogła, ale nie chce. Uparciuch z niej, a przydałby się ktoś, z kim mogłaby pogadać. Przydałby się jej naprawdę ktokolwiek, haha. Tym oto chcę Ci przekazać, że jestem chętna na wątek.]
Nora
[A w takim razie cofam swoje słowa. Sądziłam, że może coś mi nie działa, bo czasami kody lubią mi płatać psikusa i się nie sprawdzać. :) Za propozycję wątku muszę póki co podziękować, trochę sobie ich już nazbierałam i prawdę mówiąc powoli nie wyrabiam z tym co już mam, a jeszcze mam trochę prywatnie wątków do ogarnięcia i nie chcę brać niczego ponad swoje siły. Ale sam pomysł w sobie jest ciekawy i chętnie bym go wykorzystała, jak w życiu zrobi mi się nieco luźniej i będę mogła dokładać sobie wątków bez limitów. :D]
OdpowiedzUsuńMickey
[Haha, nie, coś Ty, chociaż można by zrobić konkurs, kto z nich jest bardziej dołującą postacią XDD
OdpowiedzUsuńMyślę, że możemy od tego zacząć. Może szanty pozwolą Norze powrócić myślami do dobrych czasów z Wysp i poprawią jej odrobinę humor, a potem polecimy już dalej. Może któreś z nich za bardzo się upije i ta druga osoba będzie musiała ogarnąć bezpieczny transport do domu? Will see, haha. Chcesz zacząć, czy mam ja?]
Nora
[Jasne, myślę, że do jutra się wyrobię ;)
OdpowiedzUsuńPewnie, haha, ja się na wszystko godzę. Uwielbiam komplikować życie moim postaciom.]
Nora
Po całym tygodniu miała dość. Interwencja u ostatniej rodziny wypruła ją z wszelkich pozytywnych emocji (o ile w ogóle takowe posiadała) i sprawiła, że jeszcze bardziej znienawidziła ludzi. Była zła, sfrustrowana, przygnębiona i przede wszystkim zmęczona. Miała ochotę zatopić się we własnej skórze, zniknąć, przemienić się w inną formę. Chciała zostać cieczą, która następnie będzie mogła spokojnie wyparować i nikt nigdy więcej nie będzie od niej nic chciał.
OdpowiedzUsuńPierwotnie planowała zostać w mieszkaniu; rozłożyć się w tym mało wygodnym łóżku i obejrzeć po raz setny Fresh fields, poczuć namiastkę domu, tej brytyjskiej atmosfery, której brak sprawiał jej czasami fizyczny ból. Jednak po wzięciu kąpieli uznała, że to wcale nie jest taki dobry pomysł. Czuła, jak opanowuje ją smutek, powoli wkrada się do każdej cząsteczki jej ciała. Wiedziała, że jeśli zostanie, znowu doprowadzi się do stanu sprzed kilkunastu tygodni. Lepszym pomysłem na ten moment byłoby upicie się do nieprzytomności i chwilowa utrata jakichkolwiek emocji. Nora zdawała sobie sprawę, że będzie musiała odchorować potem cały weekend, ale uznała w duchu, że jest w stanie się poświęcić. Narzuciła na siebie byle jaką koszulę, upięła wysoko włosy spinką i wyszła, nie kontemplując zbytnio swojego wyglądu. Od ponad dwóch lat przestała zwracać uwagę na to, jak się prezentuje i jak mogą postrzegać ją inni. Dopóki była czysta i schludna, miała to głęboko w poważaniu. Wiedziała, że przy niektórych nowojorskich kobietach nie mogła nawet stanąć, bo kontrast mógłby kogoś zabić, ale przestała się tym przejmować dawno temu. Teraz żyła po to, żeby przetrwać, a nie podobać się ludziom.
Weszła do jednego z barów na uboczu. Lubiła do niego chodzić, bo przypominał wystrojem jej ulubiony irlandzki pub. Mieli dobry alkohol, stosowne ceny i scenę, z której praktycznie nikt nigdy nie korzystał – Norze odpowiadało to w stu procentach. Postanowiła, że dzisiejszy wieczór rozpocznie piwem, więc zamówiła jedno ciemne i usiadła jak najdalej to było możliwe, w najciemniejszym zakamarku baru, zaraz przy toaletach. Rozsiadła się wygodnie i piła w ciszy, rozkoszując się zimnym trunkiem muskającym jej gardło.
Szybko przeniosła się na mocniejsze alkohole. Po trzecim drinku przestała liczyć, bo uznała, że kompletnie nie ma to sensu; nikt inny nie kalkulował przecież jej wyniku. W barze zbierało się coraz więcej ludzi. Szum stawał się głośniejszy, gwar otulił całe pomieszczenie. Ktoś zabrał krzesło ze stolika Nory, bo jej przecież, jak to uznał obcy, nie jest w ogóle potrzebne. Nagle głośno zapiszczał mikrofon i na moment wszyscy ucichli, zerkając w stronę sceny. Chwila ta trwała dosłownie kilka sekund, ponieważ po chwili znowu każdy zaczął się przekrzykiwać, nie zwracając uwagi na chodzącego tam mężczyznę. Nora wychyliła ostatnie krople trunku i wstała chwiejnym krokiem, aby zamówić kolejne whisky. W tym samym momencie, kiedy zdążyła podejść do barku, rozległa się muzyka. Szanty>/i>. Nora zmarszczyła powieki, zastanawiając się, czy przypadkiem nie zna tej melodii. Normalnie karaoke przyprawiało ją o odruch wymiotny, dzisiaj jednak sytuacja miała się zupełnie inaczej. Potrzebowała tego, a już w szczególności muzyki, która mogła ją porwać i zabrać z powrotem do domu. Odwróciła się powoli i spojrzała na scenę, na której znajdował się niezwykle radosny i upity mężczyzna. Nie mógł być stałym bywalcem, bo Lenora w ogóle nie kojarzyła jego twarzy, jednak miał w sobie coś, co przyciągało wzrok i nie tylko jej uwagę. Kobieta oparła się łokciami o bar i przyglądała się dalszym poczynaniom przystojnego nieznajomego.
Nora
[O nie, ale mi się kod rozjechał, haha. Wybacz. Jeny, ale to śmiesznie wygląda XDD]
UsuńPatrzyła na jego sceniczne pląsy z uśmiechem na twarzy. Nie zdawała sobie z tego sprawy; dopiero, kiedy zerknęła w bok i inny mężczyzna uśmiechnął się do niej szeroko, zrozumiała, że sama się uśmiecha. Chyba nawet nie pamiętała, jakie to uczucie. Radość. Odczuwanie zadowolenia. Przez tak długi czas nie pozwalała sobie na doznawanie pozytywnych emocji, że zapomniała, jak bardzo może to być przyjemne. W momencie uznała, że może zwolnić się choć na ten jeden wieczór z obowiązku poczucia ciągłej żałoby, winy i smutku, że ma prawo na odrobinę szczęścia. Podejrzewała, że przemawia przez nią ilość wypitego alkoholu, ale wtedy nie miało to znaczenia. Chciała coś poczuć, coś, co nie wywoływało w niej konwulsji i automatycznego płaczu. Nie myślała o tym, jak źle może się z tym czuć nazajutrz, nie chciała dopuszczać do siebie tych myśli. Zorientowała się, że jej ciało chce żyć, nie tylko egzystować.
OdpowiedzUsuńMuzyka zaczęła ją pochłaniać. Wkradła się niepostrzeżenie i udawała, że teraz ona rządzi Lenorą Gallagher. Uruchomiła jej kończyny, które zaczęły podskakiwać w takt granej melodii. Ludzie wokół zaczęli śpiewać i tańczyć, wszyscy bawili się wspólnie, jakby od wielu lat się przyjaźnili i taka prywatka była normą. Szaleństwo. Nora zaśmiała się, widząc to, co dzieje się wokół niej. Upiła kolejny łyk nowego drinka, zachłystując się trunkiem. Ponownie wybuchła śmiechem, gdy ktoś poklepał ją po plecach w próbie ratunku. Bawiła się, pierwszy raz od ponad roku. Procenty wraz z muzyką uderzyły jej do głowy i sprawiły, że Nora zapomniała na moment, kim tak w ogóle jest. Świat lekko wirował, jednak ona nic sobie z tego nie robiła. Miała wręcz wrażenie, że tak właśnie powinno być.
Gdy przystojny nieznajomy podszedł do niej i wyciągnął dłoń, Nora się nie zawahała. Chwyciła ją mocno i ruszyła za nim na scenę, w drugiej ręce trzymając szklankę z niedopitym alkoholem. Wzięła kolejny łyk, rozlewając połowę napoju na siebie oraz ludzi, którzy siedzieli nieopodal. Nie przejmowała się tym. Przestała przejmować się czymkolwiek.
Tak naprawdę nikt nie wiedział, jak dobry głos miała Lenora. Zaczęła śpiewać szanty wraz z mężczyzną i odczuwała niemałą satysfakcję, gdy po każdej piosence oklaski były coraz większe. Rozluźnienie jej ciała sprawiło, że Nora nie miała oporów przed wyzwoleniem swojego śpiewu i energii, która w niej drzemała. Oparła się ramieniem o rękę obcego i udawała największą wokalistę wszechczasów. Nie była pewna, jak długo to trwało, całkowicie straciła rachubę czasu, jednak gdy muzyka przestała grać, a oni opadli na krzesła, Nora miała wrażenie, że jest mokra jak pies. Wypiła duszkiem drinka, którego ktoś postawił przed nią i poklepała nieznajomego po plecach w geście aprobaty.
- Fajnie było – udało jej się wydukać. Wiedziała, że jej wątłe ciało nie zniesie już większej ilości alkoholu, ale to, co wypiła do tej pory, zdecydowanie wystarczyło, aby totalnie ją upić.
Nora
Jerome zazwyczaj nie odmawiał wyjścia do baru z kolegami z pracy. Przeważnie tuż po zakończeniu zmiany mógł sobie pozwolić na wypicie tego jednego czy też dwóch browarów, jednakże jeśli był środek tygodnia, nigdy nie pozwalał sobie na więcej. Zależało mu na tym, by być wcześniej w domu z tego prostego względu, że znajdowały się w nim jego narzeczona oraz córka. Powodował więc nim nie tylko obowiązek, ale i chęć spędzenia czasu z dwiema najważniejszymi osobami w jego życiu i żadne piwo, nawet to najlepsze, ani tym bardziej towarzystwo kolegów, nie mogło mu tego zastąpić. Nie oznaczało to jednakże, że stronił od imprez, a jego życie towarzyskie legło w gruzach. Jeśli nadarzała się okazja i Jerome został gdzieś zaproszony, jak chociażby teraz, na świętowanie urodzin Arthura, to on i Charlotte organizowali swój grafik tak, aby umożliwić sobie nawzajem podobne samotne wyjścia. Zresztą wyspiarz nie miał już dwudziestu lat, żeby bawić się do bladego świtu, tak samo zresztą jak większość jego znajomych oraz przyjaciół – wszystkich goniły obowiązki oraz zobowiązania w postaci pracy czy rodziny, lub obydwu tych rzeczy naraz.
OdpowiedzUsuńPracownicy firmy Fibre oraz kilku znajomych Arthura spoza tego kręgu zajęli jedną z kilkunastoosobowych loży w barze Fire Dragon. Marshall zajął miejsce z widokiem na znajdujący się nieopodal bar i od dobrych kilku godzin rozmawiał żywo z siedzącymi najbliżej osobami, jednocześnie powoli sącząc kolejne drinki. To, że w polu jego widzenia znajdował się lśniący kontuar w pewnym momencie okazało się zgubne, bowiem jakiś czas po tym, kiedy Arthur oraz liczne grono jego przyjaciół zajęło lożę, na barowym stołku rozsiadł się długowłosy mężczyzna. Jerome nie widział go dobrze, ponieważ nieznajomy był zwrócony do niego bokiem, niemniej towarzyszyło mu natrętne uczucie, że skądś kojarzył tego człowieka. Może pochylony nad szklanką mężczyzna po prostu przypominał mu kogoś z jego otoczenia? A jeśli tak, to kogo właściwie? Za każdym razem, kiedy wzrok Marshalla przypadkowo powędrował ku barowi, zatrzymywał się na dłużej na sylwetce mężczyzny, a myśli rozpierzchały się w wielu kierunkach.
Niemniej to niecodzienne uczucie nie było drażniące na tył, by Jerome postanowił coś z nim zrobić. I choć w jego głowie pojawiła się myśl, by podejść bliżej nieznajomego nie tyle nawet po to, by się do niego odezwać, co po to, by prostu lepiej mu się przyjrzeć, to nic z tym nie zrobił. Ograniczył się do cichej obserwacji, przekonany, że najzwyczajniej w świecie coś mu się ubzdurało i umysł postanowił spłatać mu figla, drocząc się z nim i raz na jakiś czas odciągając jego uwagę od toczonej w loży rozmowy.
Skąd mógł wiedzieć, że siedzący przy barze mężczyzna w istocie był człowiekiem, który zdążył odegrać pewną rolę w jego życiu? Nie sądził, aby świat był aż tak mały, by teraz dwójka ludzi, która spotkała się przed kilkunastoma laty w niesprzyjających okolicznościach, teraz, zupełnym przypadkiem, znowu na siebie wpadła, więc nie wpadł na to, że miał przed sobą, na wyciągnięcie ręki, dorosłego już Martino.
JEROME MARSHALL
— Teraz moja kolej! — Jerome zgłosił się na ochotnika, kiedy wszystkie zgromadzone przy stoliku osoby opróżniły swoje szklanki bądź kufle i zaczęły domagać się następnej kolejki. Myśl, że skądś kojarzy siedzącego przy barze mężczyznę nie dawała mu spokoju, a wyprawa w celu złożenia kolejnego zamówienia stanowiła doskonały pretekst do tego, aby sprawdzić, czy jego przypuszczenia są słuszne czy też nie. Zamierzał przyjrzeć się delikwentowi z bliska i tym sposobem rozwiać swoje wątpliwości. Przecisnąwszy się pomiędzy nogami znajomych, a blatem stolika, wyszedł z loży i raźnym krokiem pokonał te kilka metrów dzielących go od baru. Jako że nie obowiązywała kolejka, a zamówienie składał ten, kto akurat zwrócił na siebie uwagę rudowłosej barmanki, Marshall jak gdyby nigdy nic stanął pomiędzy dwoma barowymi stołkami, w tym jednym zajętym przez długowłosego nieznajomego. Wsparłszy się łokciami o blat, rozejrzał się wokół i tym samym przesunął wzrokiem po sylwetce mężczyzny, który akurat upijał kilka pierwszych łyków z dopiero co zaserwowanego mu drinka.
OdpowiedzUsuń— Znam cię — odezwał się Jerome, kiedy rysy twarzy bruneta wydały mu się aż nadto znajome, nie potrafił jednak przyporządkować ich do żadnego imienia idącego w parze z nazwiskiem. — Znam cię, ale za cholerę nie wiem, skąd — dodał i popatrzył na mężczyznę tak, jakby ten miał mu zaraz powiedzieć, skąd Barbadosyjczyk go kojarzył. Było w nim coś uciążliwie znajomego, co starało się wydostać na powierzchnię wspomnień wyspiarza, który odnosił wrażenie, że musiałby wydobyć to z bardzo głęboka.
Nieznajomy jednakże nie udzielił mu odpowiedzi. Chyba nawet nie do końca zdał sobie sprawę z jego obecności, ponieważ w momencie odsunął szklankę od ust i zaczął kaszleć, a także z wyraźnym trudem łapać powietrze. Jerome wyprostował się, zdjęty nagłym strachem, który po tym, jak początkowo go sparaliżował, szybko przerodził się w motor napędowy do działania. Mężczyzna nie zachowywał się jak człowiek, który się zachłysnął. Bardziej jak…
— Kurwa! — Jerome zaklął szpetnie, kiedy zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje. Spojrzał szybko na drinka, a potem powrócił spojrzeniem do znajomego mężczyzny i przytrzymał go, by ten nie spadł z wysokiego, barowego stołka, co w tym stanie mogło skończyć się dla niego tragicznie. — Masz przy sobie adrenalinę? — spytał rzeczowo, starając się złapać kontakt wzrokowy z kurczowo łapiącym powietrze człowiekiem.
Jakim cudem od razu wiedział, co tak właściwie się działo? Miał tego pecha, że nie tak dawno temu jego narzeczona doznała wstrząsu anafilaktycznego wskutek podania leków na uspokojenie. Żadne z nich nie wiedziało, że jest uczulona, na szczęście obecni na miejscu ratownicy medyczni szybko podali jej adrenalinę i zawieźli ją do szpitala. Wtedy Jerome nie mógł niczego zrobić i bezsilność zżerała go od środka, ale dziś może miał mieć jakąkolwiek moc sprawczą? Musiał, jeśli ten człowiek miał przeżyć.
Trzymając go jedną ręką, zaczął gorączkowo przeszukiwać jego kieszenie, podczas gdy znajdujący się najbliżej klienci baru, na czele z rudowłosą barmanką tylko z rozdziawionymi ustami przyglądali się temu, co się działo. Czy tylko Jerome był świadom tego, że nie mieli ani chwili do stracenia? A co, jeśli mężczyzna również nie wiedział o alergii i nie miał przy sobie strzykawki?
— Ty. — Jerome porzucił chaotyczne poszukiwania i wskazał na kelnerkę. — Dzwoń po karetkę — zarządził, kiedy przykuł uwagę kobiety, a potem westchnął ciężko i zerknął na długowłosego. Tym razem odniósł nieodparte wrażenie, że właściwe wspomnienie było na wyciągnięcie ręki. Przed oczami stanęło mu kilka kluczowym scen, a na koniuszku języka znalazło się znajome imię.
— Martino? — rzucił niespodziewanie, chwilowo bardziej zdjęty zaskoczeniem, niż strachem o stan zdrowia mężczyzny, lecz zaraz potrząsnął głową, by skupić się na tym, co tu i teraz.
JEROME MARSHALL
Przymknęła na moment powieki, wpadając głębiej w siedzenie. Pomimo tego, że oparcie krzesła było niemiłosiernie niewygodne, zamglony alkoholem umysł Lenory miał wrażenie, że zatapia się w puchu. Kręciło jej się w głowie; czuła, że niewidzialna spirala pochłania ją w czarną otchłań. Uśmiechnęła się mimowolnie, kołysząc lekko ciałem.
OdpowiedzUsuń- Słucham? – rzuciła, wybita z rytmu. – Czy robiłam kiedyś coś podobnego, czy to mój pierwszy raz? – Trybiki w jej mózgu pracowały na najwyższych obrotach, widać wręcz było, jak paruje jej z uszu. Potrzebowała dobrych kilkunastu sekund, żeby przetworzyć zadane jej pytanie.
- Pierwszy raz – odparła po chwili, patrząc na siedzącego obok mężczyznę. Nora rzadko kiedy spoglądała na obcego i potrafiła uznać z czystym sumieniem, że jest przystojny, jednak nie miała wątpliwości w tym przypadku, że właśnie tak było. A może to jednak alkohol przemawiał za jej uznaniem atrakcyjności? Nie była pewna, ale też nie miała zamiaru się nad tym zastanawiać.
- Nie występuję przed publicznością. Znaczy się – zaśmiała się cicho. – Nie śpiewam w ogóle. Nie jestem żadnym artystą. Dzisiaj to była… - zamyśliła się, spoglądając gdzieś w przestrzeń za ramieniem mężczyzny. – To była zabawa. Dawno się nie bawiłam.
Poczuła nagłe uderzenie smutku; trwało ono krótko, jednak zdążyło sprawić, że Lenora przestała chichotać jak nastolatka. Uspokoiła się, wyprostowała lekko na krześle i sięgnęła po szklankę z napojem, który wcale nie był jej. Wyciągnęła szkło z dłoni obcego mężczyzny i przechyliła je, wypijając zawartość do dna.
- Nazywam się Lenora – powiedziała, kładąc rękę na kolanie mężczyzny.
Nora
Dostrzegł to kiwnięcie głową, a wtedy upewnił się, że barmanka faktycznie zadzwoniła pod numer alarmowy i wzmógł poszukiwania. W tym momencie jego głowa była wolna od zbędnych myśli; Jerome nie analizował już, skąd znał nieznajomego, który finalnie okazał się być starszym o kilkanaście lat Martino i nie rozmyślał o tym, co długowłosy mężczyzna, jego znajomy sprzed lat, robił aktualnie w Nowym Jorku. Jeszcze będzie miał czas o to zapytać. O ile teraz zareaguje odpowiednio szybko.
OdpowiedzUsuńW końcu namacał palcami kształt kojarzący mu się z potrzebnym sprzętem i wyszarpnął go z kieszeni mężczyzny. Cały czas przytrzymywał go jedną ręką, tym bardziej, że w pewnym momencie Martino wyraźnie zwiotczał i nie istniał już cień szansy na to, że sam utrzyma się na stołku. Jerome przez kilka uderzeń serca obracał przedmiot w dłoni, starając się go właściwie ułożyć. Nigdy nie miał z nim do czynienia i ku jego rozczarowaniu, na etykiecie nie znajdowała się instrukcja dla opornych użytkowników. W końcu jednakże zdjął zabezpieczenie z końca zaopatrzonego w igłę i tak, jak zaobserwował to na filmach, po prostu wbił strzykawkę w udo mężczyzny, bez problemu przedzierając się przez materiał spodni – wolał zrobić to źle niż wcale. Odetchnął z ulgą, kiedy tłok zadziałał i jasnym stało się, że dawka odpowiedniego leku została zaaplikowana mężczyźnie Marshall miał tylko nadzieję, ze nie za późno.
Zużytą strzykawkę odłożył na bar i mając wolne ręce, pewniej przytrzymał Martino. Poprawił uścisk, a potem ostrożnie ściągnął bruneta na podłogę, zabezpieczając przy tym i podtrzymując jego głowę. Mimo że ten stracił przytomność, jego ciało wciąż walczyło o każdy oddech; powietrze z trudem przedzierało się tam i z powrotem przez ściśnięte gardło, przez co Marshall bynajmniej nie przestał się niepokoić. Oblał go zimny pot, a serce dudniło w piersi, dopóki kilka minut później nie dosłyszał sygnału karetki. Poczuł się nieco pewniej, wiedząc, że profesjonalna pomoc była już w drodze.
Po przybyciu na miejsce zespołu ratowników medycznych wszystko potoczyło się już szybko. Jerome zdążył przekazać im najważniejsze informacje, wskazać puste opakowanie leku i zapytać, do którego szpitala zostanie zawieziony Martino. Miał to szczęście w nieszczęściu, że kojarzył jednego z mężczyzn znajdującego się w zespole, a on pamiętał jego – przed kilkoma tygodniami to on ratował jego narzeczoną. Czy wyspiarzowi się zdawało, czy ratownik popatrzył na niego, jakby miał do czynienia z aniołem zwiastującym śmierć? Niemniej ze względu na niedawną zażyłość, trzydziestolatek uzyskał interesujące go informacje.
Przeprosił znajomych, którzy okazali zrozumienie i na własną rękę dostał się do szpitala. Tutaj jednakże nie miało być tak łatwo, o czym przekonał się tuż po przekroczeniu progu i zderzeniu się ze ścisłymi zasadami przestrzeganymi przez personel medyczny. Nie był rodziną, więc nie mógł uzyskać informacji o przywiezionym tutaj człowieku. Nie mógł nawet udawać – nie pamiętał nazwiska Martino! Bezradny, rozsiadł się na jednym z plastikowych krzesełek na izbie przyjęć. Teoretycznie nic tu po nim, praktycznie nie potrafił tak po prostu wyjść. Postanowił zrobić jedyną rzecz, która przyszła mu do głowy. Postarał się namierzyć starego znajomego w sieci.
Udało mu się półtorej godziny później. Odnalazł profil Martino (a przynajmniej tak mu się wydawało i żywił nadzieję, że profil był właściwy) na Facebooku. Mężczyzna nie był zbyt aktywnym użytkownikiem, ale może nie porzucił całkiem tej platformy? Jerome miał taką nadzieję. Wysłał krótką wiadomość brzmiącą ”Odezwij się do mnie, jak wyjdziesz ze szpitala i odzyskasz siły.”, której Martino nie miał odczytać, jeśli Marshall okaże się słabym detektywem.
Po posłaniu tego jednego zdania w świat, Jerome odczekał jeszcze kilkanaście minut, a potem, cóż, wrócił do domu.
JEROME MARSHALL
Przez kilka kolejnych dni Jerome sprawdzał telefon częściej, niż miał to w zwyczaju. Co rusz otwierał aplikację, z której postanowił napisać do Martino, ale jeden rzut oka na wiadomość wystarczał mu, by wiedzieć, że ta nie została odczytana i dziwnym trafem nie dawało mu to spokoju. Wyspiarz daleki był od czarnowidztwa, ale przez okoliczności, w jakich on i Hutten najpierw ponownie spotkali się po kilkunastu latach, a później rozstali, rozważał naprawdę różne scenariusze, w tym również te najgorsze. W końcu skąd mógł wiedzieć, czy mężczyzna faktycznie wyszedł ze szpitala? Może jego stan był poważniejszy, niż Jerome zakładał? Mimo tego ani nie wysłał kolejnej wiadomości, ani nie poszukał innej drogi kontaktu z dawnym znajomym. Wolał kurczowo uczepić się myśli, że mężczyzna po prostu niezbyt często korzystał z Facebooka oraz zsynchronizowanego z nim Messengera i to tylko przez to jeszcze mu nie odpisał. A jednak myśl, że Martino był w Nowym Jorku nie dawała mu spokoju. Naprawdę zdążył zapomnieć o jego istnieniu, a tymczasem ich ścieżki znowu się skrzyżowały i to wcale nie na Barbadosie ani we Włoszech, a w Nowym Jorku, który z każdym kolejnym rokiem zdawał się wyspiarzowi coraz mniejszy, a to właśnie ze względu na tego typu niezwykłe spotkania.
OdpowiedzUsuńI kiedy już Jerome zaczął powoli godzić się z myślą, że mimo wszystko nie będzie mu dane porozmawiać z Martino, ten odpisał. Odpisał! Barbadosyjczyk nie zastanawiał się długo, co zrobić z tym fantem. Po wymianie kilku wiadomości umówił się z dawnym znajomym w barze, uprzednio zapewniwszy go gorąco o tym, że tam nikt nie zaserwuje mu drinków, które wywołają niepożądaną reakcję organizmu. Postanowił bowiem zabrać go do Blue Jeans, gdzie pracował jego przyjaciel i wyspiarz uprzedził Juliana, by przypadkiem nie przygotowywał drinków z dodatkiem soku z ananasa, a najlepiej żeby dokładnie wypytał Martino o alergie, kiedy już Jerome przyjdzie z nim do baru.
I tak w piątkowy wieczór Jerome wyczekiwał na Martino pod wejściem. Zbytnio nie wiedział, czego spodziewać się po tym spotkaniu. W końcu od momentu ich poznania się na Barbadosie, i to w niezbyt sprzyjających okolicznościach, minęło kilkanaście lat. Niemniej Marshall był ciekaw tego, jak mężczyzna znalazł się w Nowym Jorku i co tak właściwie tutaj robił.
Kiedy wypatrzył w oddali znajomą sylwetkę, wyciągnął rękę z kieszeni kurtki i skinął mężczyźnie.
— Cześć — przywitał się, kiedy Martino podszedł bliżej. — Wchodzimy do środka? — zapytał i nie czekając na odpowiedź, otworzył drzwi prowadzące do wnętrza Blue Jeans i przepuścił znajomego przodem. Dopiero w środku wyminął go z lekkim uśmiechem i podprowadził do dwuosobowego stolika znajdującego się na uboczu, przy końcu sali, gdzie powinni móc w spokoju porozmawiać. Zdjął kurtkę i przewiesił ją przez oparcie krzesła.
— Ja stawiam pierwszą kolejkę — poinformował, zamierzając udać się do baru, nim na dobre się rozsiądą. — Czego się napijesz? I czego pić nie możesz? — spytał, uśmiechając się wymownie. — Nie potrzebuje powtórki z rozrywki — dodał i mrugnął do niego porozumiewawczo.
[Nie odwdzięczę się podobną długością ^^]
JEROME MARSHALL
[Cześć! Ja z kolei łączę się z Martino w byciu zardzewiałą, nieotwieralną konserwą wszelkiej maści psychologów, podziwiam też podjęcie się wychowania tollera – są cudowne, ale osobiście chyba bym się nie podjęła. :D (Chociaż mam aussie z ADHD i nawet weterynarka powiedziała mi ostatnio, że ona nie dałaby rady, więc może jednak świat psi stoi przede mną otworem.)
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie za powitanie; na wątek mam ochotę, ale kompletnie brak mi na tę chwilę pomysłów. :(]
Madlene Howler
Jerome był już w Nowym Jorku dość dobrze zadomowiony, aczkolwiek na pewno jeszcze nie zdążył poznać wszystkich zakamarków tej metropolii. W jedne nie zapuszczał się świadomie, na zwiedzanie drugich najzwyczajniej w świecie nie miał czasu, ponieważ nie był turystą. Prowadził zwyczajne życie, które rzadko kiedy pozwalało mu na beztroskie zwiedzanie miasta, które nigdy nie zasypia, choć zdążył spędzić tutaj już cztery lata, a te zleciały jak z bicza strzelił! Przylatując tutaj, choćby dał się ponieść wyobraźni, sam na pewno nie wymyśliłby tego wszystkiego, co go spotkało. Jego wspomnienia były przepełnione zarówno tymi dobrymi, jak i złymi chwilami, a zawdzięczał to wszystko ludziom, których tutaj poznał i którzy albo jedynie przecięli jego ścieżkę, biorąc epizodyczny udział w jego życiu, albo zostali z nim na dłużej, od samego początku tej przygody aż do teraz. Tych mógł zliczyć na palcach jednej ręki. Charlotte, Jaime, Villanelle, Reyes… i Noah. Tak, jego również mógł zaliczyć do tego grona, choć nie od początku łączyły ich dobre stosunki i nawet teraz wyspiarz mógł z czystym sumieniem powiedzieć o nim jedynie jak o swoim znajomym, choć Woolf był zarówno jego byłym szwagrem, jak i partnerem jego najlepszego przyjaciela. Początek ich znajomości nie należał do najłatwiejszych i siłą rzeczy rzucał cień na dalszą relację, nad którą teraz może nie tyle pracowali, co starali się utrzymać ją na neutralnym gruncie, by nie skakać sobie do gardeł.
OdpowiedzUsuńZdaniem Marshalla dom tworzyli ludzie. I ten dom, który udało mu się zbudować w Nowym Jorku, był wyjątkowo solidny, o fundamentach głęboko wkopanych w grunt. Nie wyobrażał sobie, by miał kiedykolwiek porzucić to miejsce, nawet na rzecz słonecznego Barbadosu, który przecież również był mu bliski. Widać jego serce już na zawsze miało pozostać podzielone na pół, gdzie jedna połówka była oddana rodzinnemu Rockfield, a druga przepastnej metropolii. Metropolii, która z dnia na dzień potrafiła go zaskoczyć, tak jak chociażby tym, że natknął się w niej na Martino, jakby wyciągnął tę cholerną igłę z przysłowiowego stogu siana.
— A wyobraź sobie, gdyby zrobiła ci drinka z tym, i z tym… — mruknął żartobliwie i zaśmiał się, ciesząc się, że tamta niefortunna przygoda w barze skończyła się dobrze i teraz mogli z niej żartować. — Zaraz wracam — dodał i odszedł w kierunku baru. Do stolika wrócił z dwoma drinkami w wysokich szklankach. Jedną z nich ustawił przy mężczyźnie, a drugą odstawił po drugiej stronie stolika, nim sam zajął miejsce. Finalnie rozsiadł się wygodnie na krześle, pociągnął łyk przyjemnie chłodnego napoju z procentami i przełknąwszy, spojrzał na dawnego znajomego.
— Od jak dawna jesteś w mieście? — spytał, chcąc czym prędzej zaspokoić ciekawość. — I właściwie, co cię tu sprowadza? Uwierz mi, w tamtym barze przez długi czas zastanawiałem się, czy faktycznie cię skądś znam, czy jednak mi się wydaje — mruknął z rozbawieniem.
JEROME MARSHALL
— Dziesięć miesięcy… — powtórzył odruchowo za Martino, nim ten jeszcze skończył mówić i dopiero kiedy długowłosy brunet dokończył swoją wypowiedź, wyraz twarzy trzydziestolatka z zamyślonego przeszedł płynnie w skonsternowany. Już otwierał usta, by zapytać, czy na pewno dobrze rozumie to, co powiedział jego dawny znajomy, ale nie potrafiąc zbudować zgrabnego zdania, szybko je zamknął i tylko zawiesił wzrok na bawiącym się drinkiem mężczyźnie. Ten odezwał się ponownie po dłuższej chwili i jego słowa tylko utwierdziły Marshalla w tym, że jego towarzysza skłoniły do przeprowadzki traumatyczne wydarzenia.
OdpowiedzUsuń— Ktoś… zginął? — spytał ostrożnie, poprawiając się na krześle. Wypowiedź Martino była na tyle enigmatyczna, że Jerome wciąż miał pewne wątpliwości. Nie spodziewał się, że już na dzień dobry ich rozmowa przybierze podobny bieg, ale zważywszy na to, w jakich okolicznościach się poznali, może mógł się tego spodziewać? Może dla każdego z nich śmierć była jak swoisty cień depczący im po piętach?
Od momentu ich przyjścia lokal sukcesywnie zapełniał się kolejnymi gośćmi i gwar rozmów wokół narastał. Zapewniało to pewną anonimowość i choć miejsce to nie było intymne i nie sprzyjało podobnym rozmowom, Jerome nie sądził, by ktokolwiek miał ich tutaj podsłuchiwać. Każda z osób odwiedzająca Blue Jeans była zainteresowana dobrą zabawa w towarzystwie znajomych. Również wyspiarz był tym zainteresowany, dopóki nie zapytał o powód przeprowadzki Martino. Nie oznaczało to, że żałował swojego pytania, ale na pewno nie był przygotowany na taki obrót sprawy i było to po nim wyraźnie widać. Jerome był lekko zmieszany, palcami lewej dłoni bębnił o blat stolika, podczas gdy prawa przytrzymywał swojego drinka.
JEROME MARSHALL
[Hej! Wpadam z szybkim wyjaśnieniem, dlaczego tak długo mnie tutaj nie ma. To wszystko wina mojego aktualnie bardzo zwariowanego trybu życia - mianowicie kończę magisterkę, pracuję na pełen etat i remontuję dom. Myślałam, że będę potrafiła lepiej zarządzać swoim czasem, ale jednak się ostro pomyliłam. W każdym razie - bardzo przepraszam za przeogromną zwłokę w wątkowaniu i odpisach. Jednocześnie chciałam też napisać, że nie do końca wiem, jak będzie wyglądać dalsza przygoda naszych postaci, bo wzięłam sobie na barki dość dużo wątków, a nawet bez magisterki nie będę sobie dawać rady, więc chyba jednak muszę (z bólem serca) zrobić redukcję.]
OdpowiedzUsuńZ miłością,
Nora i jej zmęczona życiem autorka
Jerome zachłysnął się powietrzem, kiedy otrzymał odpowiedź na swoje pytanie. Te kilka zdań wypowiedzianych przez Martino sprawiło, że wyspiarz przestał zwracać uwagę na najbliższe otoczenie i skupił się wyłącznie na swoim rozmówcy, któremu przypatrywał się uważnie spod lekko zmarszczonych brwi. Gdyby tylko Hutten zdecydował się unieść wzrok, dostrzegłby na twarzy Marshalla grymas wyrażający bliżej nieokreśloną mieszankę emocji.
OdpowiedzUsuń— Ale jesteś przekonany, że zginęła z twojej winy — dokończył z niespodziewanym spokojem w głosie za drugiego bruneta. To, o czym mówił, było dla niego aż nadto znajome. Po dziś dzień, kiedy tylko wystarczająco się skupił i wrócił wspomnieniami do tamtego dnia, w którym zginął Nahuel, czuł dotyk palców młodszego brata prześlizgujących się po jego przedramieniu. Nie zdążył go złapać. Wywołane tym poczucie winy bynajmniej nie zniknęło, nawet po tych kilkunastu latach, a tępy ból wciąż tlił się we wnętrzu Marshalla, ale ten nauczył się z nimi żyć. Musiał, jeśli w ogóle chciał żyć.
Odwróciwszy wzrok od Martino, mocniej zacisnął palce na chłodnej szklance i pociągnął kilka łyków drinka, podczas gdy w jego głowie zapanowała niewygodna pustka, pośród której Jerome starał się znaleźć jakiekolwiek słowa, które mogłyby paść teraz z jego ust. Zdawał sobie sprawę z tego, że cokolwiek by nie powiedział, nie cofnie to czasu i nie odwróci biegu wydarzeń, ale…
— Jak się nazywała? — spytał cicho, powracając spojrzeniem do siedzącego naprzeciwko mężczyzny. Nie tak dawno temu sam mógł stracić narzeczoną oraz córkę, przez co w dół jego kręgosłupa spłynął zimny dreszcz, a na dnie żołądka osiadł niewygodny ciężar przyprawiający go o mdłości. Gdyby to się ziściło, gdyby on i Martino mieliby zamienić się miejscami, Jerome najpewniej nie wykrzesałby z siebie tyle energii, by przyjść na spotkanie do baru. Funkcjonowałby z ledwością, o ile w ogóle. Zdawało mu się, że stracił już zbyt wielu bliskich, by udźwignąć kolejną stratę i tym samym dawał sobie przyzwolenie na to, żeby odpuścić. Miał jednak to szczęście, że wydarzenia, które zatrzęsły jego światem w posadach, ale bynajmniej go nie zburzyły, mógł zaliczyć już do przeszłości.
Nie był dobry w pocieszaniu innych. Nie potrafił pocieszać, kiedy wiedział, że ani jego słowa, ani tym bardziej gesty nie przyniosą drugiej osobie ukojenia. Stąd ani nie chciał mówić Martino, że z czasem wszystko będzie dobrze, ani nie zamierzał naruszać jego przestrzeni osobistej. Czekał, nie zadając na razie kolejnych pytań, które cisnęły mu się na usta.
JEROME MARSHALL
Jerome spuścił głowę i zaczął nerwowo przebierać palcami, tym samym stukając paznokciami o swoją szklankę. Wróciły do niego wspomnienia dotyczące tych wszystkich śmierci, których doświadczył w swoim życiu. Nie, wcale nie było ich tak wiele, ale każda z nich była bezlitosna i bezwzględna. Każda z nich odebrała życie tym, którzy najmniej na to zasługiwali. Była niesprawiedliwa, a przy tym losowa i niespodziewana, w ułamku sekundy niszcząca marzenia o przyszłości, przekreślająca daleko posunięte plany. Te śmierci były druzgoczące i dewastujące, pozostawiały po sobie wyłącznie zgliszcza. Ileż to razy można było budować wszystko od nowa? Ileż to razy tracić z oczu cel? A jednak, Jerome siedział tu teraz i widział wyraźnie malującą się przed nim przyszłość, nawet pomimo tego, że śmierć zdawała się być jego przyjaciółką. Krążyła wokół niego i co jakiś czas czuł, jak jej chłodny woal muska jego kostki. Jak przypomina o sobie w tragicznych zdarzeniach, a mimo wszystko szczęśliwym finale.
OdpowiedzUsuńWyspiarz wyprostował się, spojrzał na Martino i powoli pokiwał głową. Chciał mu powiedzieć, że to nie on, że to tamten kierowca, ale czy miałoby to jakikolwiek sens? Mimo tego odezwał się i wypowiedział na głos to, co jako pierwsze przyszło mu na myśl.
— Nie ty — zaprzeczył. — Tamten kierowca — podkreślił, a potem niespodziewanie, choć tylko pozornie, zmienił temat. — Pamiętasz, jak byłeś na Barbadosie? Jak zginął Nahuel? Wtedy… Wtedy też się obwiniałem, bez względu na to, co mówili i o czym zapewniali mnie inni. Nadal się obwiniam — przyznał. — Mimo, że zdrowy rozsądek podpowiada mi, że nie zrobiłem wtedy nic złego i nijak nie mogłem temu zapobiec. Wiem to. Moja głowa to wie. Ale w środku — odruchowo przyłożył dłoń zwiniętą w pięść do piersi — nadal czuję się winny. I żyję z tym. Przestałem z tym walczyć, bo chyba w końcu bym przegrał. Nauczyłem się z tą winą żyć, dźwigać ją, aż stała się lekka. Choć bynajmniej nie zniknęła.
Zamilkł. Wiedział, że jego ciężar jest nieporównywalnie lżejszy od tego, który dźwigał Martino. Ile to już lat minęło, odkąd zginął Nahuel? Szesnaście. Jerome miał czas, by przeżyć żałobę i na swój sposób uporać się z dręczącym go poczuciem winy. Siedzący naprzeciwko Martino… Jego rany były świeże, wciąż broczyły krwią i nikt nie mógł mu zagwarantować, że szybko się zagoją, przez co Marshall spojrzał na swojego rozmówcę ze współczuciem. Może Hutten nie chciał tego współczucia, ale wyspiarz był w podobnym miejscu dwukrotnie i potrafił wyobrazić sobie, z czym zmaga się jego dawno niewidziany znajomy.
JEROME MARSHALL
Również Jerome nie przypuszczał, że ich dzisiejsze spotkanie będzie się kręcić wokół tak trudnego tematu. Chcąc jednak nadrobić kilkunastoletnie zaległości, chyba nie mogli tego uniknąć, prawda? Choć wyspiarz wolałby, aby Martino zjawił się w Nowym Jorku ze zgoła innego powodu, na swój sposób był wdzięczny mężczyźnie za to, że ten go nie zbył i podzielił się z nim tą smutną i przytłaczającą prawdą. Nie mógł co prawda zabrać jego bólu, żalu oraz poczucia winy, ale kto wie, może z czasem mógł pomóc mu je nieść, aż te staną się bardziej znośne do dźwigania?
OdpowiedzUsuń— Naprawdę? — sarknął, kiedy Hutten przytoczył słowa swojego ojca i powoli pokręcił głową. — Czasem chciałbym być tak zatwardziały w pewnych swoich przekonaniach. O ile łatwiej by mi wtedy było — stwierdził z cieniem rozbawienia słyszalnym w głosie, a potem uniósł wyżej głowę i spojrzał z zaciekawieniem na swojego rozmówcę.
— Faktycznie, wybrałeś sobie ciekawy zawód i to najprawdopodobniej nie bez powodu — zgodził się z nim, a potem pomyślał, że on poszedł w innym kierunku. Całe życie pływał na kutrze, a w sezonie pracował na budowie, by po przeprowadzce do Nowego Jorku zająć się już wyłącznie tym drugim. Cóż, tutaj nie miał gdzie poławiać ryb.
— Pewnie — zgodził się, a potem zawołał przechodzącą nieopodal kelnerkę, by poprosić jeszcze raz o to samo. Czy to był sygnał ku temu, aby zmienić temat rozmowy? Ponieważ, w zasadzie, czy był sens wałkowania wkoło tego samego? Czy mogło to coś zmienić. Nie. Zdecydowanie nie.
Niespełna kilka minut później postawiono przed nimi pełne szklanki, a zabrano te puste. Jerome chwycił swojego drinka, lekko skinął szkłem w stronę swojego towarzysza, a potem pociągnął spory łyk. Odstawił szklankę w to samo miejsce, dokładnie celując w wilgotny, okrągły ślad na blacie stolika.
— Zatem, w Nowym Jorku zajmujesz się tym samym? — zagadnął, ostrożnie zmieniając temat. — Ratownik morski ma tutaj co robić? Jeśli to durne pytanie, wybacz mi moją ignorancję, po prostu kompletnie się na tym nie znam — przyznał i bezradnie rozłożył ręce. Był ciekaw, jak wygląda obecna sytuacja Martino, a nie posiadał odpowiedniej wiedzy, by wyciągnąć właściwe wnioski i samemu tę ciekawość zaspokoić.
JEROME MARSHALL
Dopiero po tym, jak Martino zaczął udzielać mu odpowiedzi na zadane przez niego pytanie, Jerome zorientował się, że wybrał im niefortunny temat do rozmowy. Mieli przecież nieco odejść od ponurych rozważań na temat śmierci, tymczasem opowiadając o swoim zawodzie, Martino nie mógł uniknąć nawiązań do nich, a i sam Jerome mimowolnie pomyślał o swoim bracie, Nahuelu. Stąd, kiedy jego towarzysz mówił, wyspiarz kiwał głową na znak tego, że słucha i rozumie, ale zdecydował się nie ciągnąć mężczyzny za język i miał nadzieję, że Hutten to zrozumie, a nie uzna za przejaw niegrzeczności. Zresztą ratownik zręcznie odbił piłeczkę, przez co Marshall miał okazję faktycznie nieco odejść od niewygodnych tematów.
OdpowiedzUsuń— Jestem budowlańcem — odparł rzeczowo, a potem upił łyk drinka, chcąc zwilżyć gardło przed rozwinięciem tego tematu. — Pracuję już ładnych parę lat w jednej firmie, ale tuż po przybyciu do Nowego Jorku miałem pod tym względem niezłe przeboje — wyjaśnił, uśmiechnąwszy się lekko. Cieszył się, że teraz mógł z tego żartować, choć wtedy nie było mu do śmiechu. — Wiesz, te… — urwał na moment, chcąc doliczyć się, ile czasu faktycznie upłynęło — cztery lata temu starałem się o wizę pracowniczą, ale jeden facet mnie wykiwał i żeby zostać w Nowym Jorku, cóż… Wziąłem ślub, choć nie zrozum mnie źle. Pewnie i tak by do tego doszło, choć tutaj okoliczności wymusiły na nas szybkie działanie — wyjaśnił, nie chcąc, by Martino pomyślał, iż ożenił się wyłącznie dla zielonej karty. — Stąd przez jakiś czas pracowałem, wyobraź sobie, jako sekretarka w salonie fryzjerskim i nawet całkiem, całkiem mi to szło — opowiadał z rozbawieniem. — Aż kuzyn właściciela tego salonu ściągnął mnie do swojej firmy budowlanej i tak, pracuję w niej do dziś.
To były dobre wspomnienia. Takie, które sprawiały, że na usta Marshalla momentalnie wypłynął szeroki uśmiech. Choć przeszedł wiele, swoje przeboje w Nowym Jorku zawsze wspominał z radością i sentymentem – nigdy nie mógł się nadziwić, że był już za nim taki kawał drogi.
JEROME MARSHALL
— Polemizowałbym z tą stabilnością… — rzucił z przekąsem, a w spojrzeniu, którym obdarzył Martino, kryło się lekkie rozbawienie. — To zaledwie ułamek tego, co się wydarzyło, odkąd postawiłem stopę w Wielkim Jabłku, ale zostawię dalszą część tej opowieści na inny wieczór — stwierdził i mrugnął porozumiewawczo do siedzącego po drugiej stronie stolika mężczyzny. Jeśli ratownik był wystarczająco spostrzegawczy, mógł dostrzec, że na palcu wyspiarza nie było już nawet charakterystycznego, bladego śladu po noszonej obrączce. Jego nowojorska historia była naprawdę bogata i obfita w różnorakie wydarzenia i jeśli Jerome miał mówić o stabilizacji, to ta dopadła go w zasadzie całkiem niedawno, mniej więcej przed rokiem.
OdpowiedzUsuńŚmiał się cicho, kiedy Martino zaczął opowiadać mu o tym, jak zaczęła się jego przygoda ze Stanami Zjednoczonymi. To była śmiała decyzja i Jerome pewnie nie podjąłby podobnej, a na pewno nie sam z siebie. Nie zamierzał opuszczać Barbadosu, aczkolwiek zmienił zdanie pod wpływem pewnej blondynki, która – choć znacząco wpłynęła na jego życie – obecnie pozostawała dla niego wyłącznie wspomnieniem.
— To była rzeczywiście bardzo udana głupota — zgodził się z nim i upił łyk drinka, by potem wsłuchać się w kolejne słowa bruneta. Uśmiech goszczący do tej pory na jego twarzy momentalnie zbladł i po chwili Marshall zacisnął wargi w cienką, pobielałą kreskę. To było takie niesprawiedliwe! Jednocześnie to, co spotkało Huttena aż nazbyt boleśnie przypomniało mu o tym, że na dobrą sprawę człowiek nigdy nie wiedział, ile pozostało mu czasu, który mógł spędzić z najbliższymi. Ta myśl osiadła na dnie jego żołądka w postaci niewygodnego ciężaru. Kiedy ostatnio rozmawiał z rodzicami i rodzeństwem? A z pozostawionymi na Barbadosie przyjaciółmi? Pęd życia sprawił, że najzwyczajniej w świecie zapominał o regularnym kontaktowaniu się z najbliższymi za oceanem i odnotował w pamięci, by czym prędzej nadrobić zaległości.
— A rodzina Flavii? — spytał ni z tego, ni z owego – pytanie to zostało napędzone najprawdopodobniej jego własnymi, wewnętrznymi rozterkami i przemyśleniami. — Masz z nimi jakikolwiek kontakt? — dopytał. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że usłyszał więcej, niż Martino powiedział dotąd w gabinecie terapeuty, bo i skąd mógł o tym wiedzieć? Nie zamierzał unikać tego tematu, skoro dawny znajomy już mu się zwierzył i starał się ciągnąć go za język z wyczuciem. Zawsze mogli zmienić temat rozmowy. Zawsze mogli też zakończyć to spotkanie, a następnym razem – ponieważ Jerome wierzył, że będzie następny raz – rozmawiać o czymś innym i robić coś zupełnie innego. Choćby z tego względu, że po tych kilkunastu latach wpadli na siebie w tej przepastnej metropolii, Marshall nie zamierzał tak łatwo odpuścić i zależało mu na tym, by utrzymać kontakt z Martino. Gdzieś w swoim wnętrzu czuł, jakoby ich spotkanie nie było przypadkowe.
JEROME MARSHALL
Sam Jerome również nie był na tyle spostrzegawczy. Lubił, kiedy ludzie wykładali kawę na ławę, ponieważ nie bywał także szczególnie domyślny, choć pozostawał przy tym empatyczny. Niemniej było mu ciężko, kiedy jego przyjaciele wpadali w tarapaty bądź mierzyli się z życiowymi kłopotami. Starał się wtedy wspierać ich ze wszystkich sił i najlepiej, jak tylko potrafił, ale odnosił wrażenie, że był w tym wszystkim bardzo nieporadny. Bo tak na dobrą sprawę, co jeszcze mógł zrobić, oprócz tego, że był obok? Nie miał realnej mocy, aby umniejszyć ból swoich bliskich, nie mógł też podejmować za nich tych najważniejszych decyzji.
OdpowiedzUsuńPodobnie czuł się w rozmowie z Martino. Lawirowali nieporadnie pomiędzy tymi lekkimi i ciężkimi tematami. W jednej chwili wyspiarz śmiał się z tego, że rodzona mężczyzny wciąż wypominała mu tę drobną pomyłkę destynacji, w następnej miał ochotę zapaść się pod ziemię, kiedy reakcja Martino na jego pytanie uświadomiła mu, że przesadził.
— Jasne, to zrozumiałe — mruknął i uśmiechnął się krzywo, jakby tym samym próbował zatuszować złe wrażenie, które wywarł swoim pytaniem. Zaraz jednak jego uśmiech jakby się wygładził i stał się cieplejszy, Jerome bowiem ucieszył się, kiedy z kolejnej wypowiedzi Martino wywnioskował, że ten korzystał z profesjonalnej pomocy. Momentalnie poczuł się lżej. Uważał bowiem, że w pewnych kwestiach danemu człowiekowi mógł pomóc jedynie specjalista - zwykli śmiertelnicy nie mieli bowiem takiej mocy, by udźwignąć ciężar dźwigany przez drugą osobę i często, chcąc pomóc, wcale nie pomagali, a tylko nieświadomie pogarszali sytuację.
— Zaraz wracam — poinformował Marshall i podźwignął się z krzesła. W męskiej toalecie, do której się udał, zamarudził dłużej, niż było to konieczne. Wydawało mu się jednak, że Martino potrzebował chwili sam na sam z własnymi myślami, które obudziły się pod wpływem pytania zadanego przez wyspiarza. Ten zresztą pluł sobie w brodę, że najpierw zaczął mielić językiem, a dopiero później zastanowił się nad tym, o co tak właściwie pytał. Może przez resztę wieczoru lepiej było zająć się odciąganiem myśli Martino od śmierci narzeczonej, zamiast raz za razem zapędzać go w kozi róg zbudowany ze wspomnień?
Kiedy Jerome wrócił z toalety, nie usiadł na swoim krześle, a przystanął przy zajmowanym przez nich stoliku.
— Widziałem, że mają tutaj rzutki, a całe wieki w nie nie grałem — zaczął niezobowiązująco. — Co powiesz na jakąś mała rozgrywkę? — zaproponował. Po cichu liczył na to, że ta odrobina rozrywki pozwoli rozluźnić się zarówno Martino, jak i jemu samemu.
JEROME MARSHALL
Nieobecne spojrzenie Martino, jakim ten go obdarzył tylko utwierdziło wyspiarza w przekonaniu, że postąpił słusznie, spędziwszy w toalecie więcej czasu, niż było to konieczne. Nie, nie posiadał mocy, o jaką podejrzewał go mężczyzna, za to posiadał wyobraźnię, która podpowiadała mu, co mogło dziać się w głowie dawnego znajomego.
OdpowiedzUsuńSam nigdy nie rozważał aż tak drastycznych kroków, mimo że mógłby się posunąć do podobnych rozważań zarówno po tym, kiedy zginął Nahuel, jak i po tym, kiedy jego była żona poroniła. W końcu nie było nikogo, kto mógłby mu tego zabronić, prawda? Miał jednak to szczęście, że jego myśli nie podążyły w tym kierunku, mimo że o śmierć brata obwiniał się po dziś dzień. Nauczył się jednakże żyć z tą winą, akceptować i rozumieć ją. Co prawda doskonale wiedział, że tamtego dnia nie przyłożył ręki do śmierci Nahuela i to samo powiedziałby mu każdy psycholog czy psychoterapeuta, ale… Mimo tego, że jego umysł pozostawał trzeźwy, serce podpowiadało mu co innego. Nie wypierał się tego i finalnie wyszło mu to na dobre.
— Raczej nie mam powodu, żeby potraktować cię w podobny sposób… — odezwał się, delikatnie przeciągając poszczególne słowa, jakby dawał sobie czas do namysłu, czy jednak tego powodu sobie nie znaleźć i jednocześnie przyglądał się Martino spod lekko przymrużonych powiek. Kiedy jednakże dopowiedział to zdanie do końca, jego wyraz twarzy szybko się zmienił i zagościł na niej uśmiech.
— Może kiedyś z nią zagramy? — zaproponował dość spontanicznie, a przy tym niezobowiązująco. — Co u niej, gdzie się teraz podziewa? — zapytał, dopytując o siostrę kolegi, a jednocześnie chwycił w dłoń swojego drinka i skinął na mężczyznę, by ten poszedł za nim. Porzucili zajmowany dotychczas stolik i podeszli do baru, gdzie jeden z pracowników wydał im lotki i krótko wyjaśnił, jak włączyć tablicę do darta, która sama zliczała punkty. Zaopatrzyli się w sprzęt, a także w nowe drinki na później, by dwa razy nie pokonywać tej samej drogi i przeszli dalej. Tarcza zawieszona była na ścianie w głębi pomieszczenia, w pobliżu palarni, gdzie znajdowało się mniej stolików, przez co ryzyko, że faktycznie przyszpilą kogoś do ściany niczym Gal, było zmniejszone. Nieopodal wyklejonej na podłodze linii, zza której należało rzucać, znajdował się wysoki stolik i to na niego mogli odstawić szklanki. Kiedy tylko Jerome zyskał wolne dłonie, odłożywszy szkło, podszedł do automatycznej tablicy i ją uruchomił, a następnie wybrał program dla dwóch zawodników. Automatyczne sumowanie punktów uważał za mały cud techniki, dostałby bowiem cholery, gdyby miał liczyć zdobyte punkty w głowie lub notować je na karteczce.
— Gotowe — oznajmił, podszedłszy do Martino i wręczył mu komplet lotek. — Ty zaczynasz — dodał i zabawnie poruszył brwiami, a potem odszedł na bok i wsparł się łokciem o wspomniany wysoki stolik.
JEROME MARSHALL
Zaśmiał się krótko, kiedy Martino stwierdził, że Jerome wiedział, jak to jest. Owszem, wyspiarz posiadał młodsze rodzeństwo i dobrze zdawał sobie sprawę z tego, co miał na myśli jego znajomy, choć akurat jego i Ivany, jego siostry, nie dzieliła aż tak duża różnica wieku. Niemniej zdaje się, że to właśnie ona była odpowiedzialna za większość siwych włosów, które przyozdabiały głowy państwa Marshall.
OdpowiedzUsuńTrzydziestolatek był zaskoczony tym, jak wiele do powiedzenia Martino miał o Galenie. Mężczyzna wyrzucił z siebie prawdziwy potok słów, ale w zasadzie nie było w tym niczego dziwnego, w końcu był to najlżejszy z tematów, jakie poruszyli dzisiejszego wieczora. Słuchał więc, nie mogąc nadziwić się temu, że dziewczynka, którą pamiętał jak przez mgłę była dzisiaj piękną dziewiętnastolatką i miała niedługo odwiedzić Nowy Jork.
— Pomagasz w odrestaurowywaniu łodzi? — podchwycił i popatrzył po znajomym, mając nadzieję, że ten powie mu na ten temat więc. — W razie czego kanapa w naszym salonie jest wolna — zaoferował zupełnie szczerze. — Lub mogę pomóc w remoncie — dodał i ta opcja była nawet bardziej prawdopodobna, niż pierwsza. — Siłą rzeczy mam w tym wprawę — zauważył i dopiero teraz mrugnął porozumiewawczo do Martino. Pracował na budowie nie od dziś, a co za tym idzie, wszelkie prace remontowe szły mu wyjątkowo sprawnie. Może wspólnymi siłami sprawiliby, że Gal miałaby się gdzie zatrzymać i jednocześnie Martino nie musiałby nocować za domem?
Kiedy nadeszła jego kolej, Jerome podszedł do tablicy i wyjął rzutki. Następnie ustawił się za linią i przymierzył do rzutu. Musiał wyczuć odległość oraz cel, do którego musiał trafić, więc póki co bardziej skupił się na trafieniu w tarcze jako taką, niż na celowaniu w konkretne, dające najwięcej punktów pola. System zliczył punkty i mężczyzna ruszył się do tablicy, a następnie przekazał rzutki koledze.
— Mówię serio z tym remontem. Nawet bardziej serio niż z kanapą — zauważył z uśmiechem. — Mógłbym znaleźć dla ciebie czas po pracy i w weekendy. Ewentualnie mógłbym nawet wziąć urlop, gdybyś z niektórymi pracami chciał się wyrobić przed przyjazdem siostry — powiedział i sięgnął po drinka.
JEROME MARSHALL
Nie było w tym niczego dziwnego. Jerome również niechętnie rozmawiał o tragediach, które go spotkały i choć zwierzał się swoim najbliższym, przychodziło mu to z niebywałym trudem. Jeśli mówienie zaufanym osobom o tym, co było bolesne było tak dużym wyzwaniem, to co dopiero wspominanie o tym komuś, kogo nie widziało się przez długie lata.
OdpowiedzUsuń— Coś w tym jest — zgodził się i parsknął cichym śmiechem w odpowiedzi na nieco nieudolne udawanie przez Martino staruszka. Niemniej mina nieco mu zrzedła, kiedy mężczyzna napomknął coś o niebezpiecznych myślach. Rzucił mu krótkie, acz uważne spojrzenie, by następnie skupić wzrok na tarczy i nijak nie skomentował tego, co właśnie usłyszał. Wydawało mu się, że pociągnięcie tego tematu nie odniosłoby żadnego skutku, wręcz przeciwnie, jego rozmówca mógłby całkowicie się spłoszyć i stwierdzić, że ma dość. To dlatego Jerome milczał, jednakże zakodował w pamięci tę istotną informację i obiecał sobie, że w miarę możliwości będzie miał dawnego znajomego na oku. Nie mógł mu się dziwić… Nie po tym, czego Martino doświadczył i nie, kiedy poczucie winy wciąż było w nim żywe i silne.
— Poczta pantoflowa zawsze była najlepszą formą reklamy — podsumował po wysłuchaniu mężczyzny i posłał mu lekki uśmiech. — Ciekawe, czy sam potrafiłbym coś jeszcze zdziałać w tym temacie… W końcu jeszcze na Barbadosie, kiedy nasz kuter się psuł, a psuł się często, naprawialiśmy go razem z ojcem. Cholera, mam wrażenie, że to było szmat czasu temu — westchnął i tym razem to on zabrzmiał jak bardzo stary człowiek, przez co zaraz zaśmiał się sam z siebie. Jego śmiech bynajmniej nie ucichł szybko, ponieważ Martino zaczął mu opowiadać o swoich przygodach, których doświadczył podczas prób naprawy domu i cóż, Jerome nawet nie starał się, aby pohamować rozbawienie.
— W takim razie bez dyskusji — podsumował i sięgnął po drinka. — Pomogę ci, póki jeszcze ten dom jakoś się trzyma. I ty też — oznajmił i wymownie spojrzał na żebra bruneta, za które ten jeszcze przed chwilą złapał się w geście, który mówił sam przez się. — Powiedź tylko, kiedy mogę zacząć.
Był przekonany, że pogodzi tę dodatkowa pracę z etatem oraz życiem rodzinnym. Poza tym remont u Huttena nie miał trwać w nieskończoność, prawda? Zatem nic się nie stanie, jeśli na jakiś czas życie Marshalla będzie intensywniejsze niż dotychczas. Dodatkowo pomoc w remoncie była wspaniałym pretekstem, żeby mieć znajomego na oku, co też wcześniej sobie obiecał, prawda? Wiedział z doświadczenia, że czyjaś życzliwa obecność potrafiła dać wiele w tych gorszych momentach. A Martino bez wątpienia miał gorszy moment. Było to po nim nie tylko widać, ale i słychać i wcale nie trzeba było potrafić czytać między wierszami, żeby się tego dowiedzieć.
JEROME MARSHALL
[Cześć!
OdpowiedzUsuńPięknie dziękuję za powitanie! Myślę, że kiedyś rozwinę tę część w jakimś poście fabularnym (nawet zaczęłam go pisać, pytanie, czy uda mi się skończyć…), także mam nadzieję, że wtedy wszystko się wyjaśni. :)
Co do odnośnika, to nie ma sprawy, dziękuję za możliwość szybszej publikacji!]
Meredith Have
Obruszenie Martino tylko spotęgowało rozbawienie Jerome’a. Wyspiarz mógł mieć tylko nadzieję, że dawny znajomy nie będzie miał mu tego za złe, należało bowiem podkreślić, że w śmiechu mężczyzny nie wybrzmiała ani jedna złośliwa nuta. Wręcz przeciwnie, śmiech ten był wyjątkowo dobroduszny i ciepły, a sam Marshall szczerze chciał pomóc Huttenowi, który znalazł się w budowlanych opałach.
OdpowiedzUsuń— Radzisz czy może jednak nie radzisz? — podsunął, łapiąc swojego rozmówcę za słówko, lecz zaraz zreflektował się i uniósł ręce w charakterystycznym, obronnym geście, przez co tym samym sugerował, że był to ostatni głupi żart, na który sobie pozwolił. Jego wesołość najprawdopodobniej spotęgował krążący w organizmie alkohol – te dwa, a może już trzy? – stracił rachubę – drinki sprawiły, że wyraźnie się rozluźnił, a przez to z automatu stawał się bardziej skory do żartów. Poza tym jego uwadze nie umknął fakt, jak pozytywnie zmiana tematu wpłynęła na Martino. Mężczyzna nie tylko się rozgadał, ale i wyraz jego twarzy się zmienił, jakby rozmawianie o rzeczach przyziemnych, na które można było mieć realny wpływ było swoistą kotwicą, która pomagała Martino resztkami sił czepiać się rzeczywistości.
Pokiwał z namysłem głową, kiedy brunet przedstawił mu, jak miała się sprawa z jego grafikiem w pracy.
— Zatem co powiesz na środę w tym tygodniu? — zaproponował, kiedy pobieżnie przewertował w głowie własne plany na najbliższy czas i nabrał pewności, że to popołudnie miał wolne. — Wpadłbym po pracy i zobaczył, z czym w ogóle muszę się zmierzyć — powiedział i mrugnął do niego porozumiewawczo. — A w weekend moglibyśmy zacząć działać? — dodał. Nie zamierzał zwlekać z rozpoczęciem prac nie tylko dlatego, że był człowiekiem czynu, ale przede wszystkim dlatego, że przyjazd Gal zbliżał się wielkimi krokami. Jeśli mieli podratować wizerunek Martino w oczach ukochanej, młodszej siostrzyczki, nie powinni zwlekać.
Nie ustalili jeszcze niczego konkretnego, a Jerome już cieszył się na możliwość pomocy w remoncie. Co prawda oznaczało to, że będzie chodził z jednej pracy do drugiej, ale on naprawdę lubił to, co robił. Może i budowlańcy zazwyczaj nie mieli najlepszej opinii, ale Marshall zauważył, że w dzisiejszych czasach brakowało ludzi z fachem w ręku. Co za tym idzie, firma, w której pracował, nie narzekała na brak zleceń. A i jemu czasem udało się złapać jakieś dodatkowe zajęcie, co nie było bez znaczenia, kiedy miało się rodzinę do utrzymania i kredyt do spłacenia.
— To co, ostatnia kolejka? — zaproponował, kiedy spostrzegł, że osuszyli swoje szklanki. W zasadzie nawet nie zaczekał na odpowiedź, jedynie posłał koledze porozumiewawcze spojrzenie i oddalił się w stronę baru. Wrócił po kilku minutach z dwiema pełnymi szklankami i jedną z nich wręczył Martino. Niekoniecznie miał ochotę na to, by kolejnego dnia odchorowywać dzisiejszy wieczór, dlatego ten drink miał być jego ostatnim.
JEROME MARSHALL
[Dziękuję za miłe słowa pod kartą mojej tancereczki ♥ Przyznaję, do tej pory wszystkie moje panny zawsze były niepoprawnymi optymistkami, więc stwierdziłam, że tym razem przyda mi się mała odskocznia. Trochę smutku nikomu nie zaszkodzi, a może trochę zahartuje? Kto wie!
OdpowiedzUsuńTwoje progi nie taki skromne, bo pan u góry historię ma naprawdę mocną, więc przyznaję rację — zdecydowanie jesteś mistrzynią rzucania kłód pod nogi. Aż żal serducho ściska na myśl, co musi przeżywać, obwiniając się o śmierć ukochanej. Myślę, że może w jakiejś części on i Valerie nawet potrafiliby zrozumieć siebie nawzajem?
Chętnie bym coś dla ich dwójki wykombinowała, więc może zaproszę Cię na google chat? Daj znać!]
Valerie Sherwood
Reszta wieczora upłynęłam im na dopiciu ostatniego drinka, leniwym graniu w rzutki i luźnej rozmowie o wszystkim i o niczym. Udało im się też ustalić satysfakcjonujący obydwie strony termin spotkania i tak kilka dni później Jerome wpadł do Martino, by ustalić, z czym przyjdzie mu się zmierzyć. Czekało ich rzeczywiście sporo pracy, ale wspólnymi siłami powinni sobie poradzić. Na pewno wszystko miało przebiec sprawniej, skoro znalazła się dodatkowa para rąk do pracy, a w razie czego Jerome zawsze mógł poprosić swoich kumpli z budowy o wsparcie i podejrzewał, że w przypadku kilku szczególnie uciążliwych robót może się to tak skończyć.
OdpowiedzUsuńJako że niedziela okazała się dla Martino dniem wolnym, to właśnie wtedy postanowili rozpocząć wspólne działania. Zgodnie z prośbą znajomego, każdorazowo przed swoim przybyciem wyspiarz informował go o tym fakcie z piętnastominutowym wyprzedzeniem i tak tego niedzielnego poranka zjawił się kilka minut po godzinie ósmej. Podjechał pod dom swoim nie tak dawno temu zakupionym samochodem i wyjął z bagażnika torbę z ciuchami na zmianę. Miał tam też trochę sprzętu, na wypadek, gdyby ten okazał się potrzebny, ale na razie nie zaprzątał sobie głowy jego rozpakowywaniem. Podszedł pod drzwi, zapukał, a kiedy Martino mu otworzył, od razu wszedł do środka.
— Kawy — jęknął błagalnie po krótkim przywitaniu. Co prawda nie zerwał się z łóżka o samym świcie, ale i tak lubił rozpocząć dzień od wypicia tego aromatycznego napoju, którym nie zdążył uraczyć się w domu. — I pokażesz mi proszę, gdzie mogę się przebrać? — zagadnął i poklepał dłonią sportowa torbę, która kryła w sobie jego ubranie robocze. — Wolę nie nadziać się na pomieszczenie, w którym akurat zamknąłeś psy — zażartował luźno i zaśmiał się cicho. Miał nadzieję, że dzisiejszy dzień przebiegnie w przyjemnej atmosferze. Ich spotkanie w barze nieco kulało, a to ze względu na ciężkie tematy, które poruszali… Dziś Jerome nie miał w planach ciągnięcia Martino za język, zamierzał za to zagonić go do roboty, tak by mężczyzna mógł zająć czymś głowę. Jednocześnie nie potrafił powstrzymać się, tuż po tym, jak przekroczył próg, przed rzuceniem drugiemu brunetowi zmartwionego spojrzenia. Przesunął też wzrokiem po jego sylwetce, jakby w ten sposób chciał ocenić, jak Hutten się trzymał, ale oczywistym było, że na pierwszy rzut oka nie będzie w stanie niczego stwierdzić.
JEROME MARSHALL
— Właśnie widzę… — mruknął, kiedy już Martino ukazał mu się w pełnej krasie i Jerome mógł dostrzec, że mężczyzna miał za sobą nie najlepiej przespaną noc, co w ich wieku od razu widać było po człowieku. — Ciężki dyżur? — zgadł, wchodząc do środka. Kiedy już wysłuchał, gdzie mógł zmienić ubranie, rozejrzał się, aż dostrzegł wspomniane schody.
OdpowiedzUsuń— Postaram się — odparł z nieukrywanym rozbawieniem, ponieważ wyobraźnia podsunęła mu obrazy tego, co mogło się stać, gdyby jednak wszedł do łazienki i choć w tym momencie, kiedy był bezpieczny, po prostu go to śmieszyło, pewnie nie byłoby mu do śmiechu, gdyby pomylił pomieszczenia. To dlatego, kiedy już ruszył ku łazience, dwa, a nawet trzy razy upewnił się, że dobrze trafił. Na szczęście w środku nic go nie zaskoczyło, nie natknął się również na wspomnianego przez znajomego kota. Przebrał się, nałożywszy na siebie robocze spodnie i wyświechtaną koszulkę, która po kilku kolejnych założeniach miała nadawać się już tylko do wyrzucenia. Swoje codzienne ubranie starannie złożył w kostkę i pozwolił je sobie zostawić na łazienkowym grzejniku, nie chcąc wkładać go do torby, która często była w równie złym stanie, co jego ciuchy robocze.
Łazienkę opuścił po kilku minutach i odnalazł Martino po odgłosach krzątaniny, przez co finalnie wszedł do kuchni i przystanął tuż przy progu.
— Wiesz, zawsze możesz iść jeszcze spać i dołączyć do mnie później — odezwał się. — Nic się nie stanie, jeśli zacznę dłubać sam. Od czego w ogóle mieliśmy zacząć? — rzucił. Swoją torbę odstawił na ziemię, a następnie przeciągnął się, tłumiąc przy tym ziewnięcie. Tak, zdecydowanie potrzebował kawy i już nie mógł się doczekać, kiedy poczuje w ustach jej smak. Choć lubił zaczynać pracę najwcześniej, jak się dało, uważał też, że kilkanaście minut zwłoki nie miało go zbawić. Poza tym Martino, jeśli tylko nie zdecyduje się wrócić do łóżka, również wyglądał na osobę, która potrzebowała chwili, by należycie się rozbudzić i tym samym mocno zakotwiczyć w rzeczywistości.
JEROME MARSHALL
— Nie myślałeś kiedyś o zmianie zawodu? — spytał luźno. Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że praca ratownika była wymagająca, zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym, ale to właśnie psychika osób parających się tym zawodem była szczególnie narażona. Zdaniem Marshalla zawody medyczne wybierały w większości osoby, które czuły prawdziwe powołanie. Nie każdy bowiem potrafiłby udźwignąć to, co dźwigali ci ludzie, a na ten niebotyczny ciężar składał się ogrom ludzkiego nieszczęścia i tragedii, poprzetykanych niejednokrotnie makabrycznymi widokami. Jerome nie wyobrażał sobie, co mogło dziać się w głowie takiej osoby jak Martino, która mierzyła się z tym wszystkim na co dzień. Gdzie znaleźć dla tego wszystkiego ujście? I czy z czasem to wszystko naprawdę powszedniało?
OdpowiedzUsuń— A wiesz co, chętnie — odparł na propozycję śniadania. W domu zdążył tylko coś przekąsić, więc nie miał nic przeciwko dociążeniu żołądka zarówno za pomocą kawy, jak i czegoś do jedzenia. Podczas gdy Martino krzątał się po pomieszczeniu, wyspiarz pozwolił sobie zająć miejsce przy stole i tak niedługo potem znalazła się przed nim nie tylko aromatyczna kawa, ale i smakowicie wyglądające rogaliki.
— Byle tylko cały dzień nie zleciał nam na tradycyjnej włoskiej sjeście — zażartował i sięgnąwszy po kartonik, zabielił kawę. Zwykle jeszcze by ją posłodził, ale uznał, że w połączeniu z rogalikami to byłoby zbyt wiele i po takiej dawce cukru faktycznie zrobiłby się senny, a przecież niedługo miał się wziąć do roboty. Upił łyk gorącego napoju i zamruczał z zadowoleniem, kiedy przyjemne ciepło bijące od żołądka rozlało się po jego ciele.
— Idealnie — mruknął i sięgnął po jeden z rogalików. — No tak, musimy cię uchronić przed marudzeniem Gal — stwierdził, kiedy przełknął już pierwszy kęs. — Ciekawe, czy będzie mnie pamiętać…. — zaczął zastanawiać się na głos. — Pewnie bym jej nie poznał, gdybym przypadkiem na nią wpadł. Była wtedy dzieckiem. Cóż, z ledwością zorientowałem się wtedy, w tamtym barze, że ty to ty — kontynuował z rozbawieniem.
JEROME MARSHALL
Kiedy Martino się roześmiał, Jerome w zdziwieniu uniósł brwi. Dopiero kiedy jego rozmówca wyjaśnił, o co się rozchodziło, jego twarz rozjaśnił uśmiech. Prawda, mógł się domyślić, że jego pytanie nie należało do tych najbardziej oryginalnych, a jego postawa niczym nie różni się od tej przyjmowanej przez większość społeczeństwa. Niemniej nie mógł się powstrzymać i dobrze, ponieważ na swoje pytanie dostał dość obszerną odpowiedź, która w pełni go usatysfakcjonowała.
OdpowiedzUsuń— Idąc twoim tokiem myślenia, też powinienem sobie poszukać pracy na wodzie — zauważył łagodnie i po tym, jak już dojadł rogalika, ujął filiżankę w dłoń. Rozparł się wygodniej na krześle i skrzyżował ramiona na piersi, dłoń z filiżanką pozostawiając uniesioną blisko ust. — Ale nie, wolałem wywrócić całe swoje życie, również to zawodowe, do góry nogami — zaśmiał się cicho i pokręcił głową, kiedy wspomnienia zatańczyły przed jego oczami. — Choć też nie do końca. Już na Barbadosie sezonowo pracowałem przy budowach. Głownie kolejnych hoteli i kurortów na zachodnim wybrzeżu wyspy. I tak doszedłem do wniosku, że w Nowym Jorku łatwiej będzie mi znaleźć coś w budowlance — zauważył, a potem upił łyk kawy, której gorycz przyjemnie łagodziła słodycz rogalika.
— Będę trzymał gębę na kłódkę — obiecał nie bez rozbawienia, kiedy Martino poprosił go o zachowanie dyskrecji. To, jak słowa drugiego bruneta kreśliły relację z jego młodszą siostrą sprawiało, że Jerome nabierał tym większej ochoty na to spotkanie po latach. Był szczerze ciekaw tego, na jaką kobietę wyrosła ta dziewczynka, której mglisty obraz zachował we wspomnieniach. A z tego, co mówił Hutten, wszystko wskazywało na to, że Gal miała pamięć zdecydowanie lepszą, niż każdy z nich.
— Naprawdę? Akurat ona? — tchnął ze zdziwieniem. — Na to bym nie wpadł. Chyba będę musiał serdecznie jej podziękować, inaczej wziąłbyś mnie jeszcze za jakiegoś podejrzanego natręta i zgłosił sprawę na policją — zażartował i mrugnął porozumiewawczo do znajomego, a potem w kilku łykach dopił ciepłą jeszcze kawę.
— No, czas wziąć się do roboty! — zarządził i z cichym stuknięciem odstawił pustą filiżankę na blat. — Pokaż mi, gdzie jest pokój, który zajmie Gal. Po tym, co powiedziałeś, tym bardziej muszę przyłożyć się do pracy. Nie, żebym na co dzień był partaczem! — zastrzegł żartobliwie, a potem odsunął krzesło od stołu i podniósł się ze swojego miejsca. Kiedy miał coś do zrobienia, nie lubił tracić czasu i odkładać danej rzeczy na później, kiedy nic nie stało na przeszkodzie, aby mógł mieć ją z głowy szybciej.
JEROME MARSHALL
Jerome również miał nadzieję, że odbywane przez Martino regularne wizyty w gabinecie psychologicznym przyniosą pozytywny skutek. Wcale nie krył się z tym, iż odczuł ulgę, kiedy znajomy podczas ich minionego spotkania wyznał mu, że korzysta z profesjonalnej pomocy. To było naprawdę dobre posunięcie i duży krok dla kogoś, kto zmagał się z tak poważnymi problemami – wiele osób nie potrafiło przyznać, że sobie nie radzi i potrzebuje pomocy, co niestety często prowadziło do tragicznych konsekwencji. Stąd wyspiarz był ukontentowany posunięciem ratownika, tym bardziej, że sam był w pewnych kwestiach bezsilny. Swoją obecnością mógł wprowadzić pewien – miejmy nadzieję, że pozytywny – zamęt w życie drugiego mężczyzny i tym samym odciągać jego myśli od ponurych tematów, zawsze też mógł go wysłuchać i okazać wsparcie. Niemniej jednak nie miał takiej mocy, aby odjąć część jego bólu czy przepracować z nim to, co działo się w jego głowie. Nie zamierzał nawet próbować tego robić, ponieważ dobrze wiedział, że często dobre chęci nie wystarczały i z powodu braku wiedzy oraz doświadczenia mógłby zupełnie niechcący bardziej Martino zaszkodzić, niż pomóc.
OdpowiedzUsuńKolejną kwestią pozostawało to, że Hutten i Marshall dopiero co odnowili znajomość, która jeszcze do niedawna była pogrzebana głęboko w zimnych piaskach wspomnień. Potrzebowali czasu, by na nowo zadzierzgnąć między sobą nić porozumienia i by ich relacja stała się na tyle stabilna, by mogli swobodniej odbywać poważne rozmowy, a przy tym czuć się komfortowo we własnym towarzystwie. Jerome nie miał problemu zarówno w nawiązywaniu nowych znajomości, jak i odnawianiu tych starych, nie oznaczało to jednak, że od razu czuł się w towarzystwie drugiej osoby w stu procentach swobodnie. Może dawniej, kiedy był młodszy, przychodziło mu to łatwiej, ale dziś, wraz z latami doświadczenia ciążącymi na ramionach, zdawał się być bardziej ostrożny.
— Cóż, schodami zajmiemy się w następnej kolejności — zawyrokował i westchnął ciężko. — Wyobraź sobie, gdybyś to Gal musiał wyciągać — dodał i zaśmiał się, ponieważ podejrzewał, że w tej sytuacji młoda kobieta narobiłaby nieporównywalnie więcej rabanu niż Jerome i pies razem wzięci. Zgodnie ze wskazówką Martino, podążył na górę, ostrożnie i z wyczuciem stawiając stopy na kolejnych stopniach, a kiedy dotarł na piętro, nie zaznawszy przy tym uszczerbku na zdrowiu, triumfalnie klasnął w dłonie. Następnie wszedł do przeznaczonego dla Gal pokoju i nie zdołał powstrzymać cichego jęku, który wyrwał mu się na widok pomieszczenia. Czekało go sporo pracy.
Kiedy skończył wodzić wzrokiem po ścianach, suficie i podłodze, spojrzał na znajomego.
— Wiesz, że możesz iść się położyć? — rzucił, mając w pamięci to, że brunet był po nocnym, długim i ciężkim dyżurze. — Nie powinienem za bardzo hałasować, przynajmniej nie na początku. A ty powinieneś choć trochę się przespać.
JEROME MARSHALL
[Dziękuję za powitanie i propozycję wątku. Chętnie bym skorzystała i oczywiście nie bez powodu przyszłam akurat tutaj :) (chociaż uważam, że wszystkie twoje postaci są ciekawe, że tak to ujmę). W podobnie tragiczny sposób stracili ukochane osoby i ewidentnie w podobny sposób próbują odreagować, więc jakiś punkt wspólny jest. A powiem nawet, że mogłabym wymyślić ich więcej ;).]
OdpowiedzUsuńWhitney James
[Dziękuję za powitanie :) Przyznam, że nie wiem, czy była taka postać, bo mam pamięć złotej rybki, ale ja na pewno jej nie miałam. Postać przejęłam z imieniem i nazwiskiem, więc grzecznie podążam wyznaczoną mi ścieżką.
OdpowiedzUsuńA co do rutyny... jedni jej nie znoszą, inni kochają. Ważne, żeby samemu wiedzieć, czego się chce.]
Bridget
[Oj, tylko lepiej, żeby w jej obecności nie palnął czegoś o "paletkach". Trochę ekstremalny Twój pomysł (co nie znaczy, że się nie piszemy), jednak myślę, że moglibyśmy coś konkretnego z tego wykombinować. Możliwości jest sporo, o propozycji opieki będę pamiętać :). Napisz do mnie, a zrobimy burzę mózgów.]
OdpowiedzUsuńWhitney James
To był dobry tydzień. Pracowity. Przygotowania do premiery nowej kolekcji ubrań na nadchodzący sezon wreszcie nabrały odpowiedniego tempa. Wszystko musiało być dopięte na ostatni guzik, idealne. Dlatego Whitney, tak jak zawsze, doglądała całego procesu. Lubiła wiedzieć co się dzieje z jej firmą, każdym jednym projektem i chciała mieć jak najwięcej wpływu. Nawet jeśli zatrudniała odpowiednio wykwalifikowanych ludzi, bo sama nie miała wykształcenia w tym kierunku. No i im więcej miała obowiązków, tym mniej zaprzątała sobie głowę innymi sprawami.
OdpowiedzUsuńPo tym jak wróciła do pustego już mieszkania, powróciła smutna, szara rzeczywistość. Nie chcąc się jej poddać, Whitney szybko wskoczyła w ulubione imprezowe ciuszki, poprawiła makijaż oraz fryzurę i wyruszyła na miasto.
Weszła do pierwszego lepszego klubu, w którym ostatnio nie była i od razu podeszła do baru, by zamówić jakiś wysokoprocentowy napój. Przy okazji rozejrzała się po lokalu. Niby od niechcenia, ale trochę w poszukiwaniu jakiegoś towarzystwa. Była w nastroju na jakieś towarzystwo.
W klubie bawiło się całkiem sporo osób. Zdecydowana większość z nich, podobnie jak Whitney głównie piła alkohol, niektórzy natomiast bujali się w rytm muzyki.
Skanowała wzrokiem najbliższą okolicę, co jakiś czas zawieszając wzrok na jakimś interesującym w jej mniemaniu mężczyźnie. Parę razy miała ochotę wstać i wykonać ten „pierwszy krok”. W końcu teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, by to ona, jako kobieta, zagadała do faceta. Coś jednak ją powstrzymywało. Swój brak pewności siebie tłumaczyła niewystarczającym upojeniem alkoholowym, więc siedziała na dotychczasowym miejscu i zamawiała kolejne drinki. Następnym razem na pewno się odważy.
Whitney [Ja też, haha.]
Zmierzyła wzrokiem mężczyznę, który do niej podszedł, tak dyskretnie, jak tylko potrafiła. Musiała przyznać, że był nawet przystojny, chociaż w kompletnie inny sposób niż ten, z którym planowała spędzić życie. Nie wyglądał na psychopatę, więc postanowiła zignorować dziwne wrażenie, które mówiło, że nie podoba jej się to jak na nią patrzył. Wierzyła, że po prostu wie kim jest i tyle. Zauważyła go z daleka już na kilka minut wcześniej.
OdpowiedzUsuńZerknęła ukradkiem w kierunku, z którego przyszedł nieznajomy, gdzie przy stole siedziała niezwykle wesoła grupka facetów. Domyśliła się, że to zapewne koledzy.
Nigdy by tego nie przyznała głośno, ale widząc dobrze bawiące się grupki przyjaciół zdarzało jej się odczuwać lekkie ukłucia zazdrości. Ona, ze względu na swoje poprzednie zajęcie, nie miała możliwości swobodnego imprezowania w klubie ze znajomymi. Jej życie kręciło się tylko wokół sportu, co oznaczało, że musiała starannie dbać o swój organizm. Kiedy te czasy minęły, zaczęła nadrabiać „zaległości”. Samotnie, ponieważ jej jedyna przyjaciółka wciąż była aktywnym sportowcem, osiągającym sukcesy.
— Pewnie, będzie mi bardzo miło — Uśmiechnęła się delikatnie i dokończyła zamówiony chwilę wcześniej napój.
Bardzo rzadko zdarzało się, by pozwoliła komukolwiek kupić sobie drinka. Przeważnie stanowczo odtrącała wszelkie próby podrywu. Według niej cała ta popularna gadka o leczącej mocy czasu była tylko jednym wielkim stekiem bzdur. Pomimo upływu lat wciąż myślała o zmarłym mężu, a ból i tęsknota wcale nie malały, tak jak niektórzy zwykli uważać. Miała wrażenie, że było wręcz na odwrót. Patrzenie jak jej córka powoli dorasta bez ojca samo w sobie było trudne. Świadomość, że prędzej czy później będzie musiała z nią na ten temat porozmawiać napełniała ją smutkiem oraz strachem.
Czasem, gdy miała odrobinę lepszy humor, lubiła odbyć niezobowiązującą pijacką pogawędkę z kimś, kogo nigdy więcej nie spotka. Zawsze jednak uważała na to co mówi, by przypadkiem sobie nie zaszkodzić. Naprawdę ostatnim czego potrzebowała, był jakiś skandal.
Nie było nic złego w zwykłej rozmowie, kilku(nastu) drinkach i… kto wie. W końcu nadal była tylko kobietą, która miała pewne potrzeby, wymagające zaspokojenia.
Whitney
[Chyba czas wrócić do żywych.]
OdpowiedzUsuńMiała nadzieję. Przez chwilę naprawdę miała ogromną nadzieję, że uda jej się uniknąć konfrontacji z kimś, kto znał ją z występów na kortach tenisowych. Wciąż naiwnie wierzyła, że uda jej się unikać sławy tak często, jak będzie tego chciała. Niestety, nadzieja matką głupich.
Postanowiła jednak, tym razem się tym nie przejmować. Nie chciała się tym przejmować. Mogła się odrobinę uspołecznić. W końcu, co złego mogło się stać? Poza totalną kompromitacją w oczach przystojnego nieznajomego. Skoro i tak wiedział kim jest, mogła to jakoś wykorzystać.
— Chciałam się trochę zrelaksować po ciężkim tygodniu w pracy, a wybrałam to miejsce, bo nie podejrzewałabym, że mogłabym spotkać tu jakiegoś fana — odparła, starając się nie brzmieć tak, jakby próbowała go spławić. Nie próbowała. Miała pełną świadomość, że bardzo często onieśmielała ludzi, mężczyzn w szczególności, swoją postawą. Często robiła to nawet nie próbując za bardzo. Słyszała, że biła od niej energia niezaprzeczalnej pewności siebie, czasem wręcz arogancji. Jednym się to podobało, innym nie. Natomiast teorie o tym, że nienawidziła wszystkich ludzi poza kręgiem najbliższych, były wyssane z palca. Zawsze odnosiła się z szacunkiem do rywalek z touru i starała się znajdować jak najwięcej czasu dla kibiców. To nie jej wina, że pozostałe zawodniczki najzwyczajniej nie dorastały jej do pięt.
— W takim razie mam nadzieję, że byliście świadkami tylko tych udanych spotkań i dobrze się bawiliście — Kąciki jej ust ponownie nieznacznie się uniosły. Od ostatniego meczu minęło dużo czasu, aczkolwiek niektórzy po prostu byli pamiętliwi. Po chichu liczyła, że ten facet do takich nie należał.
Powodów, dla których nie przepadała za poznawaniem podczas imprez sympatyków tenisa było całkiem sporo. Nigdy nie wiedziała na kogo akurat trafi; człowieka, który jej sprzyjał, czy może takiego, który potajemnie wzdychał do którejś z konkurentek i chciał tylko zagrać jej na nerwach. Już jako nastolatka doświadczyła co najmniej kilku przykrych sytuacji, dlatego zachowywała szczególną ostrożność w miejscach publicznych i w mediach społecznościowych. Mimo, że jej profesjonalna kariera skończyła się dawno temu, wciąż musiała uważać.
Tego dnia jednak chciała najzwyczajniej dobrze się pobawić.
Whitney
Już wcześniej, gdy wspomniał o siostrze, domyśliła się, że najprawdopodobniej na tenisie pojawiał się bardziej jako towarzystwo niż kibic. Ewidentna konsternacja tylko potwierdziła jej domysły. Z trudem powstrzymała śmiech. Tak czy inaczej, uważała, że to całkiem urocze. Być może kiedyś się na nawet spotkali przelotem, podczas podpisywania autografów. Rozdawała je w takich ilościach, że ciężko jej było zapamiętywać twarze. Na co dzień również miewała z tym problem.
OdpowiedzUsuń— I tak i nie. Gdy walczy się o coś dużego, czasem najmniejszy błąd potrafi zaważyć na wszystkim. A druga szansa może nigdy nie nastąpić — powiedziała, biorąc łyk alkoholu.
Przypomniała sobie Igrzyska Olimpijskie. Dla wielu sportowców najważniejszą imprezę, jedyną znaczącą w ich dyscyplinach. W tym rozgrywanym raz na cztery lata największym i najbardziej prestiżowym sportowym wydarzeniu presja zawsze sięgała zenitu. Każdy chciał zdobyć medal dla swojego kraju, być dumą ojczyzny, ale już samo dostanie się do kadry olimpijskiej stanowiło niemałe osiągnięcie. Dla niektórych to była niepowtarzalna szansa pokazania się światu.
Jej się to udało. Udało się wywalczyć upragnione złoto, okupione ciężką pracą, potem i łzami. Zrobiła to, czego się od niej oczekiwało. Na swoich pierwszych i ostatnich Igrzyskach. Nie mogła dostąpić zaszczytu bronienia mistrzostwa.
— Poza tym, kibice potrafią być naprawdę chamscy, gdy sportowcy, którym niby kibicują, nie osiągają takich wyników, jakich oni by sobie życzyli. Życzenia śmierci albo poważnej kontuzji to norma — dodała. To była jedna z tych rzeczy, za którymi nie tęskniła, będąc na emeryturze.
— To fakt — mruknęła i wyzerowała zawartość szklanki.
Kiedyś nie uważała siebie ani za optymistkę, ani za pesymistkę. Była realistką, twardo stąpającą po ziemi. Natomiast od ponad czterech lat te naprawdę dobre dni stały się bardziej wyjątkiem niż regułą. Każdy promyk słońca nieśmiało wyglądający zza czarnych chmur był cenny.
Nie chciała, by dobry nastrój siadł, więc postanowiła zrobić coś odrobinę nie w swoim stylu.
— Hej. Właśnie coś sobie uświadomiłam. Masz nade mną przewagę. Wiesz, kim jestem, pewnie znasz moje imię, a ja nie znam twojego — stwierdziła, przywołując na twarz lekko zadziorny uśmieszek.
Whitney
Od bardzo dawna z nikim nie rozmawiało jej się aż tak swobodnie od samego początku. Zaczynała podejrzewać, że straciła umiejętność normalnego porozumiewania się z ludźmi. W pracy z nikim się nie spoufalała, zachowywała dosyć sztywne, czysto zawodowe relacje. Ojciec nie odzywał się do niej odkąd oficjalnie zakończyła karierę, a z matką zamieniała kilka zdań raz na miesiąc. Tylko z teściową utrzymywała stały kontakt, chociaż to nie była łatwa relacja dla żadnej z nich. No i córką, która co raz bardziej rozumiała otaczający ją świat.
OdpowiedzUsuńWystarczyła tylko odpowiednia dawka alkoholu, którego zarówno Whitney jak i jej rozmówca wlali w siebie dosyć sporo.
— Bycie odpowiedzialnym za czyjeś zdrowie lub życie musi być cholernie satysfakcjonujące i jednocześnie przerażające. Zawsze szanowałam takich ludzi, którzy w taki sposób pomagają innym — powiedziała, zamyślając się na chwilę — Kiedyś jeden kibic powiedział mi, że w pewnym sensie go uratowałam. Miał ciężki okres w swoim życiu i zupełnym przypadkiem trafił na mój mecz, w którym udało mi się wyjść z dużych kłopotów. Podobno to dało mu sił do walki z jego problemami i wyszedł na prostą. Nie zrobiłam nic szczególnego, ale cieszę się, że poprawiłam mu nastrój.
Nie lubiła o sobie myśleć jak o bohaterce. Grała w tenisa, bo była w tym dobra, tak zarabiała pieniądze. Oczywiście gdyby nie kibice oglądający jej mecze, tych pieniędzy by po prostu nie miała. Dzięki publiczności cała ta praca miała sens. Sprawiając swoim fanom radość nie czuła się bardziej wyjątkowo niż ktoś, kto naprawdę ratował ludzi, a otrzymywał o wiele mniejszą zapłatę.
— Zgadzam się. Dziennikarze potrafią wyrwać dowolne zdanie z kontekstu i obrócić je przeciw tobie, jeśli nie uważasz na to co mówisz. Wszędzie szukają jakiejś sensacji, żyją skandalami i ludzkimi dramatami, bo tego pragnie publika i właśnie dlatego za to im płacą. — Skrzywiła się lekko. Kilka razy zdarzyło jej się wejść w konflikt z przedstawicielami prasy i nie było to przyjemne. Była szczera do bólu, a to nie wszystkim się podobało. Z czasem nauczyła się jak z nimi rozmawiać, aby nikomu nie zaszkodzić. Nie chciała mieć wrogów wśród mediów.
Wciąż pamiętała to, co się działo po wypadku. Nie wszyscy potrafili uszanować jej prywatność, tak jak o to prosiła. Już kilka tygodni później, gdy jeszcze nie wiedziała co będzie w przyszłości, niektórzy proponowali wywiady, pytali o powrót do sportu. Grzecznie im odmawiała, a ostatecznie na niemal pół roku usunęła z telefonu wszystkie aplikacje społecznościowe. Potrzebowała skupić się na sobie oraz dziecku, które nosiła pod sercem.
— W porządku, wybaczam. — Przewróciła oczami, ale z uśmiechem. — Jesteś Włochem, nie mylę się? — Przez chwilę wpatrywała się my przez zmrużone oczy. Nie była na sto procent pewna swoich podejrzeń. — Tak czy inaczej, żeby nie było już żadnych wątpliwości, mogę też się przedstawić oficjalnie. Mam na imię Whitney.
Whitney
W trakcie swoich podróży spotkała wiele różnych interesujących osób ze wszystkich stron świata. Nie zawsze miała na to czas, ale lubiła słuchać rozmaitych opowieści. Była raczej introwertyczką i do pełni szczęścia wystarczał jej w zasadzie tylko partner, który wszędzie znajdował sobie znajomych. W ten sposób wspólnie poznawali ludzi; on rozmawiał, ona słuchała, odzywając się tylko wtedy, kiedy czuła taką potrzebę.
OdpowiedzUsuńNatomiast nigdy w życiu by się nie spodziewała, że mogłaby spotkać kogoś całkiem interesującego w jakimś zwykłym barze, który raczej nie był typowym miejscem spotkań dla ludzi z wyższych sfer. Być może trafiła jej się szansa jedna na milion.
— Więc nie byłeś jednym z tych zagranicznych studentów, którzy przyjechali tu wierząc w to, że spełni się ich „amerykański sen”. To ciekawe…
— Cóż, moi rodzice byli zawodowymi sportowcami, więc nie miałam za bardzo wyboru — odpowiedziała, niby z uśmiechem, aczkolwiek wymuszonym. Im starsza była, tym mniej lubiła odpowiadać o początkach przygody ze sportem. — Zaczęłam grać w tenisa za namową mojego ojca kiedy miałam pięć lat. Przez dwadzieścia kolejnych robiłam tylko to i nie znałam innego życia. Tak naprawdę wciąż się tego uczę. Życia po życiu.
Była wychowywana w przekonaniu, że jej przeznaczeniem jest zostać zawodową tenisistką. I nie byle jaką tenisistką, jedną z wielu przeciętnych. Miała zajść na sam szczyt dyscypliny. Wszystko co robiła, robiła po to, aby tego dokonać. Nie miała nawet czasu, by poszukiwać kolejnych pasji.
Edukację zakończyła w chwili odebrania dyplomu szkoły średniej. Na studia nigdy nie poszła, bo musiała skupić się na zawodowej karierze, a gra w tenisa uniwersyteckiego tylko by jej zaszkodziła. Tak powiedział ojciec, a młoda Whitney w to uwierzyła. W końcu on wiedział najlepiej co było dla niej dobre.
Nad tym na ile te marzenia o wielkich zwycięstwach, trofeach i rekordach były jej, a na ile ojca zaczęła się zastanawiać stosunkowo późno. Po najlepszym dla niej sezonie, w którym zdobyła wszystkie najważniejsze tytuły, zauważyła, że tenis już nie sprawia jej takiej radości jak kiedyś. Przyzwyczaiła się do ciągłego wygrywania. Puchary stały się chlebem powszednim, niczym ekscytującym. Była zmęczona. Krótki urlop wykorzystała na zamążpójście, a tydzień później wróciła do pracy.
Po zdobyciu olimpijskiego złota i skompletowaniu Złotego Wielkiego Szlema w wieku dwudziestu dwóch lat Whitney poczuła się spełniona jako sportowiec. Wygrała już właściwie wszystko, co tylko było do wygrania. Mimo to jej ojciec pragnął więcej. W y m a g a ł więcej. Więc musiała wygrywać dalej. Dla niego.
— Zabrzmi to zabawnie, ale doskonale rozumiem tych starszych ludzi, którzy po przejściu na emeryturę po wielu latach nie potrafią sobie znaleźć miejsca i zaczynają robić różne szalone rzeczy — Próbowała zażartować, chociaż była to w dużej mierze szczera prawda.
Whitney ciężko było zaadaptować się do sytuacji, w której nie mogła dłużej uprawiać sportu. Przez lata prowadziła ekstremalnie aktywny tryb życia, który niewątpliwie wpłynął na cały jej organizm i nagle to wszystko zostało jej odebrane. Zawsze dbała o swoje ciało, będące jednocześnie narzędziem pracy.
A raczej jej ukochany dbał o to, by zawsze była w najwyższej formie fizycznej. Tylko dzięki niemu osiągnęła to co osiągnęła. Jemu zawdzięczała powrót do zdrowia po pierwszej poważnej kontuzji kolana, przez którą straciła niemal cały sezon oraz swoją pozycję liderki.
Rok dwa tysiące dziewiętnasty miał być wielkim powrotem do tenisowej elity, a ostatecznie okazał się tragicznym końcem.
Dopiero z czasem zrozumiała, że nie raczej tęskniła za tenisem samym w sobie, a za czasem spędzanym z mężem. Za ich treningami i około-meczowymi rytuałami. Za wspólnym świętowaniem po zwycięstwach. Za tym jak pocieszał ją po porażkach. Za podróżami i próbowaniem lokalnego jedzenia z całego świata. Za każdą jedną rzeczą, która sprawiała, że z dnia na dzień kochała go co raz bardziej.
Whitney
Whitney zerknęła na wyświetlacz telefonu, by sprawdzić godzinę. Tak przyjemnie jej się siedziało przy barze, że zupełnie straciła poczucie czasu.
OdpowiedzUsuń— Cóż, przynajmniej macie zabawną anegdotkę do przekazywania następnym pokoleniom. — rzuciła z uśmiechem, który jednak dosyć szybko zbladł. Nie chciała się jeszcze bardziej obnażać przed obcym człowiekiem, ale ich rozmowa i tak już dawno temu przestała wyglądać jak typowa rozmowa między dwójką nieznajomych. Być może alkohol działał na nią bardziej rozluźniająco niż sądziła. — Mój ojciec był jednym z tych imigrantów. Dorastał w ciasnej klitce na przedmieściach Guadalajary. Jego kariera nie rozwinęła się tak jak tego chciał, więc wyjechał do Ameryki mając jakieś sto dolarów przy sobie i nadzieję, że dorobi się fortuny. Poznał moją mamę, pojawiłam się ja i parę lat później… jego marzenie się spełniło. Nie bezpośrednio swoimi rękami, ale się dorobił.
Whitney zaskoczyła samą siebie swoimi słowami. Nigdy nie miała odwagi powiedzieć ojcu w twarz co myśli, co czuje. Ukrywała to, cicho wykonując swoją robotę. W tym była najlepsza, w maskowaniu prawdy pod powłoką obojętności. Tego również nauczyła się od taty. Dopóki ich współpraca chodziła jak w zegarku, godziła się na wszystko. Nawet na zrównanie relacji ojciec-córka do trener-zawodniczka. Zupełnie jakby więzy rodzinne przestały istnieć na przestrzeni lat.
— Zdaje się, że pewne rzeczy po prostu ma się we krwi, chociaż nie wiem czy dotyczy to również kariery zawodowej. Może i jest to naukowo udowodnione, że im więcej przodków zajmowało się jakimś rodzajem pracy to większe jest prawdopodobieństwo, że potomkowie również pójdą tą samą ścieżką…
Whitney nie chciała, by jej córka czuła się zobowiązana do podążania w jej ślady. Tak naprawdę pewnie czułaby się lepiej, gdyby zdecydowała się robić coś zupełnie innego, niezwiązanego z żadnym sportem. Nie zamierzała jej natomiast niczego narzucać. Sloane będzie mogła wybrać taką karierę, jaką tylko zechce i nadal liczyć na pełne wsparcie matki. Bez względu na wszystko.
Whitney
[Okej, dobry pomysł. Faktycznie trochę się nam ta rozmowa rozlazła. Przyda się mały skip.]
OdpowiedzUsuńWystępy na statku były dla Veronici totalną odmianą, bo robiła to wyjątkowo rzadko. Na otwartych wodach czuła się dość niepewnie. Potrafiła pływać, ale jednak gdy nie miała gruntu to do jej ruchów wkradała się panika i mimowolnie tonęła. Być może było to ściśle powiązane z traumą z dzieciństwa, kiedy jako siedmiolatka mało co się nie utopiła, jej ojciec na szczęście zareagował w porę i to tylko dzięki niemu udało się uniknąć tragedii. Więc gdyby nie chodziło o przyjaciela jej matki, sławnego i poważanego aktora, który w oczach Very był strasznym snobem i prywatnie dość nieprzyjemną personą, choć oczywiście doceniała jego talent i kunszt aktorski, to w sumie nigdy by się nie zgodziła. Ale była zbyt miękka. Zdecydowanie. Często nie potrafiła odmówić swoim bliskim, szczególnie gdy o przysługę prosiła ją matka. (…)
OdpowiedzUsuńWystęp o dziwo przebiegł bez żadnych komplikacji, nie było problemu z nagłośnieniem i nikt dzięki bogu! nie wypadł za burtę. Cóż, Vera uważała, że imprezy na statkach były szalenie niebezpieczne, bo alkohol i ocean, który w swoim bezkresie był nieobliczalny - to kiepskie połączenie. Chciała jak najszybciej wrócić z powrotem do domu, a więc wzrokiem próbowała znaleźć szefa swojej ochrony, jednak bezskutecznie. To że byli niewidoczni z jednej strony było wadą i zaletą. Vera westchnęła pod nosem, dyskretnie zerkając na swój zegarek od Cartiera. Żałowała, że przebywała tu sama elita Los Angeles, niemal sami celebryci i zakaz wnoszenia telefonów na pokład. Rozumiała ich obawy, bo sama miała wrażenie, że jej paparazzi niemal cały czas deptali po piętach i gdzie by się nie odwróciła tam błyskali jej fleszem po oczach, ale jednak… jak miała do cholery wśród tego tłumu znaleźć Lucę?
— Przepraszam Robert… — zagaiła niepewnie — Czy widziałeś może gdzieś Lucasa? Zniknął mi z oczu i… — nie zdążyła dokończyć, a aktor objął ją ramieniem i przyciągnął ku sobie.
— Czemu tak się martwisz? Z nami jesteś bezpieczna! — rzucił wesoło mężczyzna, widać już odrobinę podpity.
Vera zgrabnie uwolniła się z jego uścisku i posłała mu słaby, dość niepewny uśmiech.
— Tak, wiem, tylko… — urwała — Chyba mam chorobę morską. — zmyśliła na szybko. Naprawdę nie lubiła kłamać, ale czy to na pewno było kłamstwo? W końcu źle czuła się na wodzie…
Kiedy sama przed sobą zaczęła się tłumaczyć, w dodatku w swoich myślach, poczuła delikatne drganie. Zmarszczyła brwi, patrząc na stoliki, z których pospadały kieliszki z prosecco. Mimowolnie złapała się burty statku z lękiem spoglądając na twarze ludzi, których błyskawicznie ogarnęła panika.
Co się stało? Statek w coś uderzył? To jakieś uszkodzenie silnika? Czy po prostu… zaczął tonąć? Piosenkarka zastanawiała się nad tym, z trudem łapiąc oddech. Miała wrażenie, że jej najgorsze przeczucia właśnie się spełniają. Nieważne jak abstrakcyjne mogły się wydawać jeszcze kilka godzin temu.
Przed jej nosem przebiegło kilka telewizyjnych gwiazdek a jedna z nich pchnęła ją tak, że wylądowała za burtą. Próbowała się gorączkowo złapać czegokolwiek, jednak bezskutecznie. Jej drobne ciało zaraz zniknęło gdzieś wśród tafli lazurowej wody. Próbowała się wynurzyć, jednak zaraz przykryła ją kolejna fala.
veronica brown
Rozpaczliwie próbowała wypłynąć na brzeg, ale ilekroć udało jej się wynurzyć, za każdym razem fala znowu ją zasłaniała. Nie chodziło nawet o to, że kiepsko pływała, bo tym razem nie panikowała, udało jej się zachować względny spokój i rozsądek, ale morze jako potężna siła zdecydowanie nad nią górowała. Myślała, że to już koniec, że już po niej. W końcu kto miałby ją uratować? Na pewno nikt z jachtu, bowiem szczerze wątpiłaby ktokolwiek z tych snobów miał odwagę rzucić się na ratunek; przeciwnie, na statku rozgrywała się prawdziwa panika. Mogła liczyć tylko na siebie, a to źle wróżyło. Woda zaś była c h o l e r n i e lodowata i Veronica miała wrażenie, że pochłania ją całą. Kiedy już straciła nadzieję na ocalenie, jej płuca wypełniła woda a ona straciła przytomność, jej ciało niespodziewanie pochwycił retriever, którego kamizelka zdołała utrzymać ich oboje na powierzchni i holował ją do pobliskiego pontonu, na którym czekali już na nią ratownicy.
OdpowiedzUsuńMiała poczucie, żyła była na skraju przytomności, jakby widziała co się dzieje wokół niej a jednak to wszystko pozostawało za mgłą; słyszała głosy, które zdawały się być rozmazane. Wypluła resztki wody, które pozostały jej w płucach i powoli, z pewnym trudem otworzyła oczy. Próbowała wziąć oddech, miała jednak poczucie, że się dusi, że brakuje jej powietrza. W końcu udało jej się złapać oddech, przy pomocy ratownika. Zmrużyła lekko oczy, a kiedy udało jej się je otworzyć zauważyła nad sobą rozmazane twarze, potrzebowała krótkiej chwili, aby obraz się jej wyostrzył. Dostrzegła przed sobą nieznajomego mężczyznę i w pierwszym odczuciu szoku próbowała się podnieść, jednak jego dłoń ją powstrzymała.
— Kim Pan jest… — jęknęła cicho, wciąż będąc oszołomiona — Gdzie ja jestem? — zapytała, mimowolnie rozglądając się po otoczeniu.
I wtedy zaczęła sobie przypominać. Koncert na statku. Irytującego jubilata. Chęć wrócenia do domu, jak najszybciej, żeby nie musiała z nimi imprezować. Drżenia statku, spowodowane jakąś usterką? Nie wiedziała. Zastanawiała się jednak czy tylko ona niemal nie została topielcem, czy może było więcej ofiar?
— Czy… — zaczęła, ale natychmiast urwała. W tym momencie przypomniała sobie, że nie wypadła za burtę, tylko została wypchnięta. Nie pamiętała jednak przez kogo. Boże, nigdy więcej nie wejdę na pokład statku, pomyślała. Ten koncert był cholerną pomyłką i omal nie przepłaciła tego życiem.
Pogrążona we własnych myślach nie dosłyszała co mówił do niej jeden z ratowników. Przeniosła na niego spojrzenie dużych, ciemnych oczu.
— Przepraszam, może Pan powtórzyć? — zawiesiła wzrok na jego twarzy, na jego oczach. Miał typowo włoską urodę, ciemne włosy i równie ciemne oczy.
Mimowolnie wciąż dygotała z zimna. Przemokła w tej wodzie do suchej nitki.
veronica
Bez dłuższego namysłu przystała na propozycję Martino dotyczącą pójścia na parkiet. Po zdecydowanie zbyt długiej chwili rozczulania się nad sobą, przydałoby się im odrobinę ruchu.
OdpowiedzUsuńOczywiście nie minęła chwila, a już pojawił się problem, a raczej dwa problemy. Była przyzwyczajona do nieudolnych prób podrywu ze strony naprutych imprezowiczów i nie ruszały jej zbytnio ich nawet najbardziej obleśne teksty. Przyzwyczaiła się do tego, zaakceptowała, że to jedna z tych rzeczy, których nie mogła zmienić w ludziach i najlepszym wyjściem było nauczenie się ignorowania ich. Z tymi bardziej odważnymi, którzy próbowali przekroczyć granicę zazwyczaj szybko się rozprawiała. Mimo to cieszyła się, że tym razem miała u swego boku mężczyznę, który gotowy był stanąć w jej obronie.
Na pierwszy rzut oka chłopcy, którzy nie wyglądali na takich co mogli legalnie kupować alkohol, chociaż ewidentnie pod wpływem, nie sprawiali wrażenia szczególnie groźnych. Z pewnością natomiast im się nudziło i szukali kłopotów, a to z kolei nie oznaczało niczego dobrego. Dlatego wycofała się za plecy swojego towarzysza. Nabrała głośno powietrza do płuc, kiedy jeden z napastników wymierzył cios.
— Wiesz co, chyba jednak nie mam ochoty na taniec. Zmywajmy się stąd — zasugerowała Whitney, chcąc uniknąć dalszej eskalacji. Brzydziła się przemocą wszelkiego rodzaju, a poza tym nie chciała zwracać na siebie uwagi. Chociaż starała się wtopić w tłum, nadal wyglądała trochę zbyt porządnie na tle pozostałych gości w lokalu. Bar był dosyć mały i od razu wzrok większości klientów skierował się tam, gdzie coś się działo.
Whitney
Bała się. Przez chwilę naprawdę szczerze się obawiała tego co się może wydarzyć. Im więcej ludzi przypatrywało się tej durnej barowej bójce, tym większe prawdopodobieństwo, że następnego dnia portale plotkarskie i cały internet będą huczeć od idiotycznych plotek. A Whitney nie wyznawała zasady „nieważne jak mówią, byleby mówili”. Nie znosiła wikłać się w skandale, które niekorzystnie wpływały na reputację jej oraz jej firmy.
OdpowiedzUsuńNo i najzwyczajniej w świecie martwiła się o Martino. Stanął w jej obronie, chociaż w zasadzie nawet jej nie znał. Zaryzykował, mimo, że wcale nie musiał. Nie chciała też tego otwarcie przyznać, nawet sama przed sobą, ale jeszcze bardziej jej zaimponował.
Odetchnęła z ulgą, kiedy pojawił się nieznajomy dla niej mężczyzna i bez większych problemów przepłoszył chłopaków. Sama była pod wrażeniem jego wymiarów, a do niskich czy drobnych kobiet nie należała.
— Jasne. Chyba nam już wystarczy zabawy jak na jeden wieczór — westchnęła. — Dzięki za pomoc.
Upewniła się, że miała wszystkie swoje rzeczy przy sobie i mogli ruszać do wyjścia. Pozostali imprezowicze udawali, że wrócili do zabawy, chociaż Whitney doskonale zdawała sobie sprawę z podejrzliwych spojrzeń kierowanych w ich stronę oraz „szeptów”. Mimo to starała się ich ignorować. Jedyne czego chciała, to znaleźć się w końcu poza lokalem.
Na zewnątrz jej twarz owiał nieco chłodny powiew wiatru.
— Wiesz, że to było skrajnie głupie, nieodpowiedzialne i niebezpieczne? Nie musiałeś tak ryzykować. Nie uważam, że jestem tego warta — Zwróciła się do Włocha. — Tak czy inaczej dziękuję. Mocno cię boli?
Wzięła do ręki telefon, który trzymał się na resztkach baterii i zamówiła Ubera.
Whitney
[Och, domyślam się, ale myślę, że to może być całkiem ciekawe, bo Whitney też się tak łatwo nie podda.]
OdpowiedzUsuń[ Cześć. Nawet nie wiesz jak ucieszył mnie Twój komentarz.
OdpowiedzUsuńMyślę, że Martino byłby idealnym partnerem do takiego eksperymentu. Wyczuwam dużo spontaniczności, namiętności, sprzecznych sygnałów i używek. Widzę ich pierwsze spotkanie na imprezie, może jakaś domówka, na którą Lilith udało się dostać? W końcu za darmo to uczciwa cena.
Im dłużej czytałam kartę tego przystojniaka tym bardziej upewniałam się w tym wszystkim :)
Daj mi znać co sądzisz i dodaj swoje uwagi/pomysły. ]
[ W takim razie czekam z niecierpliwością :) ]
OdpowiedzUsuńLilith Monroe siedziała na parapecie w swoim małym, dusznym mieszkaniu na Lower East Side, wpatrując się w wirujący chaos ulic Nowego Jorku. W tle ledwo słyszalna muzyka sączyła się z głośników, próbując zatuszować burzę w jej głowie. Była sobota, wieczór, a ona, choć pełna niepokoju, znów poddała się manii – kolejnej fali, która pchała ją do działania. Nie było mowy o siedzeniu w czterech ścianach. Potrzebowała ludzi, energii, zgiełku, który na chwilę uciszy jej myśli.
OdpowiedzUsuńTelefon zabrzęczał na stoliku obok. Spontaniczna impreza, zaproszenie od jakiegoś kolesia, którego poznała dwa dni temu w barze. Ledwo pamiętała jego twarz, ale to nie miało znaczenia. Jego dom, jego znajomi – wszystko to mogło być tymczasową ucieczką. Poza tym, może ktoś przyniesie coś mocniejszego. Wciągnęła głęboko powietrze, jakby sama myśl o tej imprezie miała ją natchnąć nową energią. Szybko wsunęła na siebie obcisłe spodnie i skórzaną kurtkę, nie przejmując się za bardzo resztą. Wygląd nie był istotny, liczył się tylko ruch, zmiana, cokolwiek, co odciągnie ją od myśli, które wkrótce miały ją pochłonąć.
W taksówce poczuła znajomy niepokój – krótki moment ciszy, kiedy jej umysł zwalniał na tyle, by znów poczuć ciężar pustki. Nie pozwoliła jednak, by to uczucie przejęło nad nią kontrolę. Światła miasta odbijały się w oknach, a ona z każdą minutą czuła, jak napięcie narasta, jak adrenalina przebija się przez jej ciało.
Dotarła na miejsce – ciasna kamienica na Brooklynie, pulsująca muzyką, która wyciekała przez szczeliny w drzwiach. Wbiegła po schodach, a na korytarzu już czekały na nią rozproszone spojrzenia ludzi, których nie znała i którzy nie znali jej. Idealne warunki.
Wpadła do mieszkania, gdzie natychmiast uderzył ją zapach alkoholu i tytoniu. Przez chwilę prześlizgiwała się wzrokiem po twarzach, szukając kogoś, z kim mogłaby wymienić kilka słów, zanim chaos zacznie dominować. I wtedy go zobaczyła – wysoki facet z gitarą, wchodzący z uśmiechem na twarzy, jakby właśnie przybył rozkręcić całą imprezę. "Ratownik, tak mówił," przypomniała sobie z rozmowy w barze.
– Muzyka na żywo? – zawołała, unosząc brew, gdy Martino wszedł do środka. Podniosła szklankę w geście przywitania, choć wciąż była pusta. – No dobra, to może być coś nowego. Sprawmy, żeby ten wieczór był wart pamiętania – dodała z uśmiechem, który nie sięgał oczu.
Przez chwilę przyglądała się mu uważnie. Coś w jego postawie, w spokojnej, pewnej obecności, wydawało się Lilith niemal obce. Jakby stał tu dla zupełnie innych powodów niż ona, a może dlatego, że oboje szukali innego rodzaju ucieczki.
– Lilith – przedstawiła się, wyciągając rękę, jakby to mogło w jakiś sposób nadać jej rzeczywistość. – Gdy skończysz grać, moglibyśmy pogadać. Dziś może się okazać, że z gitarą zrobisz więcej niż tylko umilić wieczór.
[ A ja jestem nim zachwycona :) ]
Lilith Monroe
[ A ja jestem nim zachwycona :) ]
Lilith uśmiechnęła się prowokacyjnie, przesuwając palcami po krawędzi szklanki, jakby od niechcenia, choć jej spojrzenie mówiło zupełnie co innego. Była bliżej niż wcześniej, a jej obecność niemalże przełamywała jego spokojną aurę. Przyglądała się instrumentowi, który Martino trzymał w rękach, z wyraźnym błyskiem w oku. Ni to harfa, ni gitara – kitara, starożytny instrument, którego elegancki kształt i smukłe struny odróżniały go od wszystkiego, co znała większość ludzi. Wiedziała, że to coś wyjątkowego, ale postanowiła zagrać inaczej.
OdpowiedzUsuń– Fajna gitara – rzuciła, przeciągając słowo z uśmieszkiem, dobrze wiedząc, że celowo się myli. Martino na pewno nie pozostanie obojętny. Może i to kitara, coś, co przywodzi na myśl starożytne greckie mity, ale Lilith wiedziała, że złośliwość w jej głosie go rozbroi. – Tak, tak, wiem... to pewnie kitara, ale co tam, gitara brzmi bardziej swojsko, prawda?
Przesunęła palcem po jednej ze strun, wywołując subtelny, metaliczny dźwięk, który przebił się przez gwar imprezy.
– Ni to harfa, ni gitara... coś jakby połączenie – zaczęła, jej ton był zaczepny, niemal uwodzicielski. – Wiesz, starożytna elegancja, a może po prostu coś, czym lubisz imponować dziewczynom? – dodała, zerkając na niego spod rzęs z zadziornym uśmiechem.
– A może chodzi o to, żebyśmy pomyśleli, że jesteś tak wyjątkowy jak ten instrument? – Zbliżyła się jeszcze bardziej, a jej głos stał się niemal szeptem. – Powiedz mi, Martino, czy bez tego swojego starożytnego wynalazku nadal potrafisz zrobić takie wrażenie?
[ Najmocniej przepraszam <3 ]
Lilith
Kiedy Martino podniósł na nią wzrok, na jego twarzy przez chwilę pojawiło się obrażone spojrzenie, które zaraz zastąpił śmiech. Takiej reakcji się spodziewała, choć na moment zastanawiała się, czy może posunęła się za daleko. Ale ten uśmiech, ten błysk w jego oczach, mówił, że zamiast gniewu obudziła w nim coś innego – może nawet chęć gry na jej warunkach. W końcu on też nie wydawał się typem, który unika wyzwań.
OdpowiedzUsuń– Ej, to nie fair! – zaśmiał się, a jego głos rozbrzmiał ciepło, jakby jej droczenie go rozbawiło, a nie uraziło. – Ty jednak się na tym znasz! Nieładnie się tak drażnić – dodał, udając obrażenie, ale oczy go zdradziły. W jego spojrzeniu kryły się iskry rozbawienia, a może nawet lekkiego podziwu.
Lilith tylko uniosła brew, przysuwając się bliżej, na tyle, by jej obecność była nieodparta, lecz nie nachalna. Uwielbiała, kiedy mężczyźni łapali przynętę – a Martino złapał ją na tyle szybko, że jej ekscytacja tylko rosła. Był jak delikatna równowaga między wyzwaniem a zabawą, co czyniło całą sytuację jeszcze bardziej pociągającą.
– Oczywiście, że się znam – odpowiedziała, jakby jego oskarżenie było kompletną oczywistością. – Ale przyznaj, gitara brzmi lepiej, kiedy wypowiadasz to w takim kontekście, nie? – dodała, przeciągając sylaby, jakby bawiła się samymi słowami, które wyskakiwały z jej ust. – I pomyśl, mogłam przecież nazwać to harfą. To dopiero byłoby okrutne.
W jej głosie pobrzmiewał cień flirtu, ale Lilith nie należała do tych, którzy stawiają wszystko na jedną kartę. Zawsze miała w zanadrzu kolejną prowokację, kolejne słowo, które mogło albo przyciągnąć, albo odepchnąć. Nie był to strach przed odrzuceniem – to była czysta strategia. Gra, którą prowadziła z Martino, nie miała być tylko przyjemną rozmową. Szukała czegoś więcej – odpowiedzi na pytanie, jak daleko się posunie.
Kiedy Martino nachylił się i odgarnął jej kosmyk włosów z twarzy, Lilith w pierwszym odruchu poczuła, jakby jej ciało nagle zatrzymało się na ułamek sekundy. Gest był subtelny, ale intymny. Miała ochotę natychmiast zareagować, zbić go z tropu kolejną zaczepką, ale powstrzymała się. Zamiast tego postanowiła zagrać inaczej, spokojniej. Pozwoliła sobie na to drobne, ledwie wyczuwalne zawahanie – tak, by Martino mógł poczuć, że jego gest miał na nią wpływ. Ale tylko na chwilę.
– Instrumenty, które nie topią serc? – powtórzyła po nim, jakby rozważała, czy w ogóle jest sens odpowiadać na takie pytanie. W końcu jednak uśmiechnęła się szeroko, nie spuszczając z niego wzroku. – Zależy, kto gra – odpowiedziała z nutą wyzwania. – W twoich rękach, Martino, nawet kitara – ni to harfa, ni gitara – może brzmieć wystarczająco kusząco, żeby przyciągnąć uwagę. Ale ja nie jestem łatwa do zmiękczenia samą muzyką. Chociaż... możesz próbować. Lubię, kiedy ktoś stara się mnie zaskoczyć.
Jej słowa były wyraźnie prowokacyjne, a uśmiech, który pojawił się na jej ustach, zdradzał, że była gotowa na jego kolejną odpowiedź. Martino nie wydawał się mężczyzną, który łatwo daje się spłoszyć, i właśnie to ją pociągało. Lilith miała słabość do ludzi, którzy potrafili stawiać opór, a Martino sprawiał wrażenie, że potrafił. Było w nim coś, co przypominało jej spotkania z ludźmi, którzy nieustannie balansowali na krawędzi – jakby każdy gest, każde słowo mogło wywołać coś więcej niż tylko kolejną wymianę zdań. Czuła, że on to rozumiał.
Usuń– A jeśli chodzi o „mi joya” – dodała, nawiązując do jego słodkiego określenia. – To musisz postarać się bardziej, jeśli myślisz, że jeden hiszpański zwrot sprawi, że się rozpuszczę. Choć nie powiem... podoba mi się, jak to brzmi w twoich ustach. Ale czy to wystarczy? – przygryzła lekko dolną wargę, patrząc na niego tak, jakby już znała odpowiedź, ale czekała, aż Martino ją potwierdzi. Nie mogła ukryć, że była ciekawa, jak daleko ta gra się posunie.
Martino wydawał się niewzruszony jej prowokacjami, co tylko podsycało jej zainteresowanie. Lilith nie lubiła ludzi, którzy reagowali zbyt szybko, zbyt przewidywalnie. Potrzebowała wyzwania, a Martino... zdawał się być idealnym partnerem w tej grze.
Lilith
Lilith uśmiechnęła się nieco kpiąco, kiedy Martino zaczął zastanawiać się nad jej znajomością dawnych instrumentów. Cieszyła ją jego ciekawość, ale też odrobinę bawiło to, jak niewiele musiała zrobić, by go zaintrygować. Mężczyźni, których napotykała na swojej drodze, często byli zbyt pewni siebie, żeby zwrócić uwagę na szczegóły, więc fakt, że Martino momentalnie wyłapał jej wiedzę, sprawiał, że gra stawała się bardziej interesująca.
OdpowiedzUsuń– Muzykowałam? – powtórzyła, przeciągając to pytanie z wyraźnym rozbawieniem. – Cóż, nie mogę powiedzieć, że sama grałam, ale... – Zatrzymała się, pozwalając sobie na krótkie zawahanie, jakby chciała zastanowić się, ile powinna mu zdradzić. W końcu dodała: – Zawsze miałam słabość do starych rzeczy. Może dlatego, że są trudniejsze do zrozumienia, wymagają więcej uwagi. Taka kitara to nie jest coś, co możesz po prostu wziąć i zacząć grać, jakby to była gitara elektryczna, prawda?
Zauważyła, że Martino instynktownie przesunął się bliżej niej, jego ruch był niemal nieświadomy, jakby zafascynowany tym, co mówiła. Lilith musiała przyznać, że było w tym coś przyciągającego. Zwykle to ona była tą, która przejmowała kontrolę nad rozmową, a teraz, choć nadal trzymała w ręku karty, Martino zdawał się podążać za nią z niemal dziecięcą ciekawością.
UsuńKiedy wspomniał o gitarze, Lilith tylko wzruszyła ramionami, nieznacznie przekrzywiając głowę. To, że grał na gitarze w dzieciństwie, było uroczą, choć przewidywalną anegdotą. Jednak to, co dodał później – o podróżach morskich z ojcem, fletni Pana i jego zamiłowaniu do starożytnych instrumentów – zainteresowało ją o wiele bardziej. W tych słowach było coś osobistego, coś, co sięgało głębiej niż proste wspomnienia.
– Fletnia Pana? – Zmarszczyła brwi z ciekawością, jakby starała się wyobrazić go z tym instrumentem w dłoniach. – Muszę przyznać, że to... – Zawiesiła na moment głos, nie przestając się uśmiechać. – Nieco egzotyczne. Ale jestem ciekawa, jak brzmi w twoich rękach. Może kiedyś powinnam to usłyszeć, co?
Gdy Martino zaczął gmerać po kieszeniach, szukając papierosów, Lilith obserwowała go z zaciekawieniem. Widziała, jak jego dłonie poruszają się z niemal mechaniczną precyzją, jakby palenie było dla niego rytuałem, pewnym nawykiem, który dawał mu chwilowe ukojenie. Kiedy wreszcie wydobył paczkę papierosów i stylizowaną zapalniczkę, na której widniał wizerunek morskiego żółwia, przyjrzała się jej z ukrytym zainteresowaniem. W tych drobnych gestach było coś, co zdradzało więcej o nim samym – jego fascynację morzem, przywiązanie do drobnych szczegółów.
– Masz ochotę? – zapytał, podsuwając jej papierosa, a w jego głosie można było wyczuć cichą nadzieję, że się zgodzi.
Lilith spojrzała na papierosa, potem na jego zapalniczkę, a na końcu w jego oczy. Na chwilę zatrzymała się, jakby rozważała propozycję. W powietrzu wisiało coś więcej niż tylko dym – atmosfera między nimi zaczynała się zagęszczać, jakby każde słowo, każdy gest miał drugie dno. Znała ten rodzaj napięcia. Była w nim dobra. Wiedziała, jak balansować na cienkiej granicy między rozmową a czymś bardziej intensywnym.
– Jasne, czemu nie – odpowiedziała w końcu, wyciągając rękę po papierosa. Jej palce ledwie musnęły jego dłoń, kiedy brała od niego oferowanego papierosa, ale to wystarczyło, by wywołać elektryzujące uczucie. Wiedziała, że to zauważył.
– A więc, Martino... – zaczęła, odpalając papierosa i zaciągając się głęboko, po czym wypuszczając dym w powietrze z wyrazem błogości na twarzy. – Podróże morskie, fletnia Pana, starożytne instrumenty... Wygląda na to, że skrywasz o wiele więcej, niż pokazujesz na pierwszy rzut oka. To mnie ciekawi. Dlaczego akurat te rzeczy? Dlaczego nie coś bardziej... współczesnego? – Zadała pytanie, wiedząc, że zmusza go do otwarcia się bardziej, niż może by chciał.
Przyciągnęła go do tej rozmowy, stopniowo przesuwając granice między nimi, a teraz czekała na jego odpowiedź, zastanawiając się, jak głęboko pozwoli jej wejść w swoje życie, w swoje myśli. Wiedziała, że Martino, choć sprawiał wrażenie otwartego, skrywał coś znacznie głębszego, coś, co od czasu do czasu przebijało się przez jego maskę beztroskiego uwodziciela. Tego właśnie szukała – tajemnic, które nie da się odkryć od razu, a które wymagają cierpliwości i wytrwałości.
– A może – dodała, mrużąc lekko oczy i spoglądając na niego spod rzęs – w tych podróżach chodziło o coś więcej niż tylko instrumenty?
Lilith
Lilith przyglądała się Martino z zainteresowaniem, które coraz bardziej przypominało grę w kotka i myszkę. Widziała, że mężczyzna nie do końca potrafił rozgryźć jej intencji – a to było dokładnie to, co lubiła. Zwykle to ona była tą, która nudziła się szybko w rozmowach z przewidywalnymi typami, a tu, niespodziewanie, sama odkrywała, że Martino miał w sobie coś, co sprawiało, że chciała zobaczyć, co jeszcze kryje się pod jego pozorną nonszalancją.
OdpowiedzUsuńOparła się wygodniej na krześle, obserwując, jak zadaje pytanie z nutą wyzwania w głosie. Uśmiechnęła się szeroko, prawie niebezpiecznie, jakby czekała, aż padnie na jej pułapkę.
– Prywatny koncert? – powtórzyła, unosząc brwi z udawaną niewiedzą. – Czyżbyś oferował takie rarytasy każdej dziewczynie, która zna różnicę między gitarą a... kitarą? – Jej głos był lekko zaczepny, ale niezbyt agresywny. Chciała zobaczyć, jak zareaguje, jak daleko może go poprowadzić na tej linii flirtu, balansując na granicy niewinnych i mniej niewinnych sugestii.
Martino wydawał się równie zainteresowany tą grą jak ona. Oczywiście, że grał na pewność siebie, jak każdy mężczyzna, który czuł, że ma przewagę. Ale Lilith dostrzegała coś więcej – jego lekkość była pozorna, a jego pytania, choć zadawane niby w żartach, sięgały głębiej. I to ją fascynowało.
– Kolejny chłopak z portowego miasta, który nie widzi w sobie nic nadzwyczajnego? – powtórzyła, tym razem odrobinę bardziej poważnie, ale wciąż z nutką prowokacji w głosie. – Nie sądzę. Gdyby tak było, już dawno byś stąd wyszedł, zamiast rozmawiać z obcą dziewczyną o fletniach Pana i starożytnych instrumentach. Chyba że... po prostu dobrze się maskujesz? – Jej spojrzenie przybrało bardziej przenikliwy charakter, jakby chciała przeniknąć jego fasadę.
UsuńChoć Martino próbował wyprowadzić ją na nieco bezpieczniejsze tory – sugerując, że wszystko, co go interesuje, to dziedzictwo rodzinne – Lilith nie była w stanie tego kupić. Przecież, gdyby rzeczywiście chodziło tylko o wielopokoleniową tradycję, nie czułby takiego żaru w opowieściach o swoich podróżach. Nie mówiłby o instrumentach, jakby każdy z nich miał swoją własną historię, bardziej złożoną niż to, co pokazywał na pierwszy rzut oka.
– No dobrze – zaczęła z lekkim westchnieniem, po czym uniosła dłoń w geście kapitulacji. – Możemy założyć, że jesteś zwykłym facetem z portu, który gra na starożytnych instrumentach tylko dlatego, że tata tak robił. Ale... – Przechyliła głowę, a jej oczy błyszczały w ciemnościach pomieszczenia, jakby wyczekiwała jego reakcji. – Nie wierzę w to. Gdyby tak było, nie starałbyś się mnie przekonać. Nie sądzisz?
Lilith przysunęła się odrobinę bliżej, a jej głos zniżył się do szeptu, który brzmiał niemal intymnie w ciasnej przestrzeni między nimi. W powietrzu unosił się dym z papierosów, a atmosfera nabierała gęstości, jakby każde kolejne zdanie miało przekształcić rozmowę w coś bardziej złożonego niż tylko flirt.
– Wiesz, Martino – zaczęła, lekko przeciągając sylaby jego imienia. – Czasem te największe tajemnice kryją się w rzeczach, które z pozoru wydają się najprostsze. Czasem to, co mówimy innym – o tradycji, o rodzinie, o dziedzictwie – to tylko zasłona dymna. Pytanie tylko... czy ty sam w to wierzysz, czy to po prostu wygodna wymówka, żeby nie sięgać głębiej? – Jej spojrzenie stało się bardziej przenikliwe, jakby chciała zrozumieć, czy Martino naprawdę myśli to, co mówi, czy może jednak kryje w sobie coś więcej, co czeka, by to odkryć.
Zaciągnęła się dymem, a potem wypuściła go powoli, patrząc na niego z lekkim uśmiechem, który sugerował, że zna już odpowiedź na swoje pytanie, ale czekała, by to on wyłożył karty na stół.
– A może – dodała w końcu z lekką nutą wyzwania – jesteś bardziej złożony, niż chcesz przyznać?
Lilith
ilith siedziała luźno na pufie, z lekko przechylonym ciałem, jakby była tu całkowicie u siebie. Jej smukła sylwetka była wyraźnie widoczna pod prostą, dopasowaną koszulką na ramiączkach, pod którą nie nosiła stanika. Przez cienki materiał można było dostrzec kolczyki w jej sutkach, a ich delikatne zarysowanie zdradzało pewną swobodę, z jaką podchodziła do swojego wyglądu. Ciemna skóra kontrastowała z subtelnym, geometrycznym tatuażem na lewym ramieniu, który zdawał się oplatać jej ramię jak ukryty symbol, niemal niezauważalny dla tych, którzy nie patrzyli uważnie. Włosy, długie i ciemne, opadały luźno na plecy, a brak makijażu podkreślał naturalne, surowe piękno jej twarzy.
OdpowiedzUsuńUbrana była w materiałowe spodnie, które mimo swojej prostoty idealnie podkreślały jej szczupłą figurę. Wydawała się jakby nie przywiązywała wagi do tego, co ma na sobie, ale jednocześnie całość wyglądała, jakby była skomponowana z naturalną nonszalancją, typową dla osób pewnych siebie.
Jej zachowanie również miało w sobie tę delikatną grę – flirt, ale nie w nachalny, agresywny sposób, a raczej z humorem i lekkością. Kiedy Martino zaśmiał się, Lilith nachyliła się lekko w jego stronę, z uśmiechem odwracając wzrok w bok, jakby sama była rozbawiona, ale kontrolowała swoje emocje.
– Więc twój ojciec to prawdziwy morski wilk, co? – zapytała z lekką nutą rozbawienia w głosie. Delikatnie przejechała palcami po tatuażu na ramieniu, jakby chciała zwrócić jego uwagę na rysunek, ale zrobiła to bez żadnej przesady, bardziej odruchowo niż świadomie. – Ciekawe, ile z tego wilka zostało w tobie... – Zawiesiła na chwilę głos, spoglądając na niego z lekko uniesioną brwią, po czym nagle dodała z żartobliwym tonem: – Ale spokojnie, nie testuję twojego ogona. Przynajmniej nie dzisiaj.
Jej oczy błyszczały, a uśmiech był ledwo zauważalny, ale pełen ciepła, jakby wiedziała, że balansuje na granicy żartu i flirtu. Oparła się wygodniej, nie odrywając jednak od niego wzroku, gotowa kontynuować rozmowę, ale też pozwalając mu na tę chwilę zinterpretować jej słowa po swojemu.
– W każdym razie – dodała po chwili, odrzucając na bok kolejne natrętne wspomnienie – o Greczynkach i tajemnicach jeszcze porozmawiamy. Nie wszystko trzeba rozwiązać od razu, prawda? – Posłała mu uśmiech, choć w jej oczach mogła kryć się odrobina niepokoju, który sama próbowała ukryć.
Lilith
Lilith uśmiechnęła się półgębkiem, patrząc na niego spod przymrużonych powiek, jakby rozważała, czy zdradzić coś więcej o swoich tatuażach. Przez chwilę jej dłoń przesunęła się po ramieniu, gdzie widniała runa Dagaz — symbol nowych początków i nadziei. Dla niej miała głębokie znaczenie, choć mogła wyglądać na abstrakcyjny wybór. Przesuwała palcami po zarysie symbolu, jakby chciała wyznać więcej, ale zaraz cofnęła rękę, pozwalając mu snuć własne domysły.
OdpowiedzUsuń– Zgadłeś, tatuaże to nie tylko ozdoby – zaczęła z lekkim tonem, chociaż w jej oczach kryło się coś głębszego. – Dagaz to znak nowego początku. Przypomnienie, że nawet gdy wszystko się wali, zawsze można zacząć od nowa.
Jej palce przesunęły się niżej, na nadgarstek, gdzie widniał Kwiat Życia, geometryczny wzór symbolizujący harmonię i energię. – A to? – uśmiechnęła się szerzej – … to moja ochrona. W chaosie zawsze jest harmonia, nawet jeśli czasem trudno ją dostrzec.
Nagle, niemal beztrosko, uniosła koszulkę, odsłaniając bok, na którym znajdował się tatuaż przedstawiający Sticha z „Lilo i Stich”, trzymającego nóż i uśmiechającego się w szalony sposób. Tatuaż kontrastował z duchowymi symbolami.
– Stich? – uniósł brew, bardziej zdziwiony niż rozbawiony.
– Tak, Stich – zaśmiała się, jakby to było najoczywistsze na świecie. – Jest jak ja. Chaos, błędy, a potem jakoś wszystko działa. Przypomina mi, że nie muszę być perfekcyjna, żeby być wartościowa.
Zanim zdążył odpowiedzieć, Lilith zsunęła materiał spodni, odsłaniając kolejne tatuaże. Na biodrze miała lotos, symbolizujący duchowy rozwój, a na wewnętrznej stronie uda dwa kości, przypominające o nieprzemyślanych decyzjach.
– To pamiątka po jednej z tych nocy, które nie kończą się tak, jak się zaczynały – zażartowała, spoglądając na niego z figlarnym błyskiem w oku.
Potem zsunęła spodnie jeszcze niżej, ukazując coś zupełnie nieoczekiwanego — tatuaż Luci z „Disenchantment” na spojeniu łonowym. Pod nim widniał napis „Do it.” Prowokujący tatuaż, ale Lilith pokazała go z uśmiechem, bardziej traktując to jako zabawną prowokację niż coś poważnego.
– Zrobiłam to w przypływie... inspiracji – dodała z ironią. – Niektóre tatuaże po prostu są chwilą, nie muszą mieć głębszego znaczenia.
Tuż nad tatuażem można było dostrzec pasek wygolonych włosów, tworzący elegancki, geometryczny wzór. Ten intymny detal dodawał subtelnej pikanterii całej sytuacji, wywołując napięcie w powietrzu.
Lilith nie należała do szczupłych kobiet o drobnej budowie. Jej ciało emanowało kobiecymi krągłościami, które podkreślały każdy ruch. Szerokie, zaokrąglone biodra otulone delikatną warstwą tkanki tłuszczowej poruszały się z naturalną gracją. Talia była wyraźnie wcięta, ale poniżej, delikatna oponka na brzuchu dodawała jej ciału miękkości i naturalności, podkreślając, jak prawdziwa była Lilith.
Koszulka na ramiączkach, cienka i niemal przezroczysta, subtelnie odkrywała jej jędrne piersi, które mimo braku biustonosza zachowały idealny kształt, balansując między miseczką C a D. Kolczyki w sutkach, delikatnie widoczne przez materiał, dodawały subtelnej zmysłowości, choć nie narzucały się.
Przechyliła się lekko w jego stronę, a koszulka odsłoniła nieco więcej. Jej flirt był subtelny, ale zmysłowy. Uśmiechnęła się zuchwale, jakby doskonale wiedziała, jakie wrażenie wywiera, ale nie zamierzała tego przyznać wprost.
– Więc, co sądzisz? – zapytała z figlarnym uśmiechem, bawiąc się końcem koszulki, odsłaniając nieco tatuaż na biodrze. To pytanie nie dotyczyło tylko jej tatuaży, ale całej jej osoby. Czekała na jego odpowiedź z pewną siebie, lekko prowokującą zmysłowością.
Lilith
Lilith uśmiechnęła się tajemniczo, zauważając, jak jego uwaga zaczyna ulatywać. Jego ciało zdradzało więcej niż słowa – widziała, jak napięcie rośnie z każdą chwilą. Wychowany na żeglarskich opowieściach, znał symbolikę tatuaży, a jednak coś w niej potrafiło go zaintrygować na nowo. Jednak teraz, gdy ich rozmowa zaczęła przybierać bardziej intymny charakter, wyraźnie czuła, jak powoli zatracał się w ogniu pożądania. Widok opadającego ramiączka i odsłoniętego tatuażu mógł być dla niego granicą, którą właśnie przekroczył.
OdpowiedzUsuńGdy jego ręka zbliżyła się do jej skóry, dotykając delikatnie ramiączka, Lilith patrzyła na niego spod długich rzęs, świadoma władzy, jaką miała nad jego myślami i emocjami. Jego propozycja wywołała u niej krótki, cichy śmiech, w którym kryło się więcej obietnic, niż zamierzała powiedzieć na głos.
– Naprawdę sądzisz, że przeniesienie się w bardziej ustronne miejsce zmieni coś w tym, co teraz czujesz? – zapytała szeptem, pozwalając, by jej słowa rozbrzmiały jak wyzwanie. Była świadoma, że Martino walczył z samym sobą, a jego dotyk był dowodem, jak blisko był tego, by ulec pokusie.
Lilith, nie spiesząc się, poprawiła ramiączko, jakby celowo odbierając mu możliwość poczucia jej skóry dłużej, niż to konieczne. Przesunęła się lekko, bliżej niego, ale na tyle subtelnie, by granica między nimi wciąż była wyraźnie wyczuwalna.
– Ale… – zaczęła, patrząc mu prosto w oczy – …jeśli naprawdę chcesz, mogę cię tam odprowadzić. Chociaż pytanie brzmi, czy jesteś gotowy na to, co się stanie, gdy wreszcie będziemy sami. – Jej głos był niski i uwodzicielski, lecz wciąż miała w sobie pewną przewrotność. Grała z nim, balansując między flirtowaniem a dominacją, czekając, aż on zrobi kolejny krok.
Wtedy, bez słowa, zaczęła powoli zbierać swoje rzeczy. Odruchowy ruch dłoni, gdy sięgała po torbę, dodał jej gestom nieuchwytnego wdzięku. Martino obserwował każdy jej ruch, wiedząc, że ta cicha zgoda jest wszystkim, czego potrzebował. Przeczesując dłonią włosy, które opadły jej na twarz, Lilith spojrzała na niego przelotnie, a potem powoli skierowała się w stronę drzwi. Z każdym krokiem dawała mu do zrozumienia, że wybór teraz należał do niego.
Jej spojrzenie, rzucane przez ramię, było ciche, ale jasne. W powietrzu unosiła się aura obietnicy, której Martino nie mógł już zignorować.
gotowa na wszystko Lilith
Lilith uniosła brew, patrząc na Martino z cieniem rozbawienia, gdy ten prychnięciem próbował zachować resztki dumy. Widziała, że choć starał się zachować twarz, cała ta sytuacja wywoływała w nim głębokie emocje, które już ledwo kontrolował. Dla niej to była tylko gra, w której miała pełną swobodę. Każdy jego gest – nerwowe drganie dłoni, niecierpliwe spojrzenia – zdradzał, że był już zupełnie w jej sieci. Z uśmiechem obserwowała, jak Martino pakuje swoją gitarę, a ona sama zaczęła powoli zbierać się do wyjścia. Wrzucona niedbałym ruchem torebka na ramię i spokojne, jakby od niechcenia wstanie, były tylko częścią starannie przemyślanego ruchu. Wiedziała, że trzyma go na cienkiej linie napięcia, a każdy jej gest działał na niego mocniej.
OdpowiedzUsuńKiedy dotarli pod jego dom, Lilith ożywiła się na wzmiankę o psach. Jej oczy natychmiast rozbłysły.
– Psy? – spytała z autentycznym entuzjazmem. – Uwielbiam zwierzęta. Jeśli twoje psy są przyjacielskie, na pewno się dogadamy – dodała z ciepłym uśmiechem, wyraźnie bardziej podekscytowana tą informacją niż ewentualnymi obawami, które Martino chciał rozproszyć.
Gdy weszli przez bramkę, Lilith przesunęła dłonią po pnącym się bluszczu, jakby szukając kontaktu z otoczeniem. Było w tym coś intymnego, jakby i przestrzeń wokół chciała uczynić częścią ich gry. Kiedy Martino wspomniał o altance, na jej twarzy pojawił się lekki, drwiący uśmiech.
– Altanka? Brzmi całkiem romantycznie, ale chyba wolę poznać twoje psy i przekonać się, co tak naprawdę kryje twoje królestwo albo.. zostawmy altankę na cieplejsze dni – zażartowała, rzucając mu kokieteryjny uśmiech. – Poza tym, chyba nie zamierzasz mnie zostawiać na dworze, żebym marzła? – Jej słowa, choć pełne lekkiego flirtu, wyraźnie stanowiły prowokację, testując jego reakcję.
Lilith była wyraźnie zaciekawiona otoczeniem, które odkrywała powoli, z pewnym podnieceniem. Gra trwała dalej, a ona czekała, co Martino zrobi, jak odpowie na tę subtelną prowokację, gotowa na dalszy ciąg ich tajemniczej i pełnej napięcia zabawy.
Lilith
Lilith, słysząc jego słowa o "królestwie kłaków i gumowych zabawek", zachichotała cicho, spoglądając na niego z błyskiem w oku. Było coś w jego sposobie mówienia, co rozluźniało atmosferę, jakby mimo całego flirtu i napięcia, potrafił wprowadzić element ciepła i humoru, który działał na nią jak magnes. Gdy wszedł za nią do środka i wspomniał o "polarnym miśku", uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
OdpowiedzUsuń– Polarnego misia? To brzmi poważnie – odpowiedziała z udawanym przerażeniem, choć wyraźnie czekała na spotkanie z psami, jakby to było dla niej najważniejsze w tym momencie.
Jej serce niemal natychmiast zmiękło, gdy zobaczyła wiernego retrievera z pluszakiem w pysku, a zaraz za nim niepewną Flo. Lilith ukucnęła delikatnie, chcąc nawiązać kontakt z oboma psami, ale szczególną uwagę poświęciła Flo, widząc jej ostrożność. Była cierpliwa, wiedząc, że nie warto naciskać na nieśmiałe zwierzęta.
– Nie martw się, dam jej tyle czasu, ile potrzebuje – powiedziała cicho, z pełnym zrozumieniem w głosie. Wiedziała, że relacje z psami, zwłaszcza tymi z trudną przeszłością, wymagają cierpliwości i empatii.
Słysząc o narzeczonej, która odeszła, Lilith na chwilę zesmutniała, a jej wzrok złagodniał. Przez moment zniknął cały flirt, cała gra, a pojawiło się szczere współczucie.
– To musiało być dla niej trudne... i dla ciebie również – powiedziała cicho, patrząc na Martino z wyrazem zrozumienia. – Zwierzęta tak mocno odczuwają nasze straty. – Przesunęła dłonią delikatnie po głowie Flo, choć wciąż była ostrożna, nie chcąc jej wystraszyć.
Lilith nie próbowała niczego więcej dodać ani rozwijać tematu, wiedząc, że to nie jest moment na słowa. Czuła, że Martino ma w sobie głęboko skrywane rany, a ona nie zamierzała na nie naciskać. Pozwoliła, by to on sam poprowadził dalej, zarówno rozmowę, jak i dalszy przebieg tego wieczoru.
Lilith
Lilith patrzyła na niego uważnie, dostrzegając subtelne gesty, które towarzyszyły jego słowom – delikatne trącanie agatowej bransoletki, jakby w ten sposób chciał odtworzyć jakieś połączenie z przeszłością. Jego ton, powolny i spokojny, zdradzał więcej niż same słowa. Kiedy wspomniał o śmierci narzeczonej, w jej oczach pojawił się cień współczucia, ale nie próbowała na siłę wracać do tego bolesnego tematu. Miała świadomość, że niektóre rany wymagają czasu, i że takie rozmowy nie powinny być wymuszane. Zamiast tego, pozwoliła mu przejąć inicjatywę, skupiając się na tym, co działo się tu i teraz.
OdpowiedzUsuń– Współczuję – powiedziała miękko, ale zarazem bez przesadnego patosu. Była szczera, lecz nie chciała dodawać kolejnych ciężkich słów, które mogłyby przytłoczyć. Zresztą Lilith dobrze wiedziała, jak grać tę emocjonalną grę – czuła, kiedy należało cofnąć się o krok, a kiedy subtelnie pociągnąć za odpowiednią strunę. Teraz jednak wiedziała, że to był moment, aby pozwolić Martino odetchnąć.
Kiedy zaproponował kawę, skinęła głową z lekkim uśmiechem, obserwując, jak zniknął na chwilę w kuchni. Wyczuwalne napięcie opadało, ale Lilith wciąż była pełna czujności, jak kot, który mimo chwili wytchnienia gotów jest natychmiast zareagować. Jej myśli krążyły wokół tego, co powiedział Martino, ale nie naciskała – wiedziała, że jest to część jego historii, do której on sam musi znaleźć drogę.
Gdy wrócił z parującym kubkiem kawy, żartując o cukrzycy, Lilith wybuchnęła cichym śmiechem, wracając do bardziej beztroskiego nastroju. Z przyjemnością przyjęła od niego kubek, pozwalając sobie na chwilę zapomnienia, którą Martino próbował jej ofiarować.
– Cukrzycy nie mam, ale jeśli dodasz jeszcze więcej czekolady, mogę się uzależnić – odparła z uśmiechem, który jednak krył w sobie odrobinę przewrotnej gry. Podniosła kubek do ust, wdychając aromat. – Muszę przyznać, że masz talent do mieszania smaków. Twoja narzeczona chyba by mnie teraz zbeształa za pochwały? – dodała, puszczając mu oczko, choć w jej słowach nie było żadnej złośliwości. Była jednocześnie ciekawa, jak Martino zareaguje na lekkie wywołanie wspomnienia o jego zmarłej narzeczonej w kontekście ich obecnej gry.
Nie była typem, który pozwalałby na długie milczenie – czuła, że każde ich spotkanie jest rodzajem tańca, a ona lubiła prowadzić, ale zawsze zostawiała drugiej osobie przestrzeń na odpowiedź. Zbliżyła się odrobinę, opierając łokieć na stole i patrząc na niego z tym filuternym błyskiem, który zdążył już zauważyć. W jej oczach czaiła się zarówno ciekawość, jak i subtelne wyzwanie.
– No dobrze, przynęta z kawą i likierem już działa. A co dalej? – zapytała, upijając łyk kawy i wpatrując się w niego intensywnie. Z tym jednym pytaniem zagrała na granicy, balansując między prowokacją a czystą ciekawością, jakby zastanawiając się, co jeszcze może odkryć w Martino, którego chciała poznać bliżej, ale na swoich własnych zasadach.
Lilith
Lilith nie mogła powstrzymać uśmiechu, widząc, jak Martino z mieszaniną sentymentu i rozbawienia opowiada o swojej ukochanej i jej kuchennych zasadach. Nie próbowała go pocieszać – czuła, że to nie było jej miejsce. Zamiast tego, skupiła się na wspólnym dzieleniu tej chwili, jakby ich rozmowa mogła wnieść lekkość do jego wspomnień, bez niepotrzebnej głębi, której nie potrzebowali teraz żadne z nich.
OdpowiedzUsuń– Zatem twoja narzeczona była mistrzynią dyscypliny w kuchni – zaśmiała się, wyobrażając sobie tę scenę. – Ale skoro ostatecznie wypijała tę kawę, to może była skrycie uzależniona od twoich kulinarnych eksperymentów? – Dodała z figlarnym uśmiechem, unosząc brwi, jakby chciała jeszcze trochę pociągnąć tę zabawną grę.
Zanim jednak Martino zdążył odpowiedzieć, na jego kolanach pojawił się kot, a cała scena zmieniła ton. Lilith zaśmiała się szczerze, widząc, jak zwierzak w idealnym kocim stylu popsuł moment, przewracając kubek z kawą na jego koszulkę. Mustafa lądował na stole z gracją godną królewskiej istoty, a Martino reagował z takim komicznym zdenerwowaniem, że Lilith nie mogła powstrzymać rozbawienia.
– Ach, koty! Zawsze wiedzą, kiedy wkroczyć, żeby przypomnieć, kto tu naprawdę rządzi – powiedziała, obserwując kota, który wciąż patrzył bezczelnie na Martino. Lilith spojrzała na mężczyznę z lekkim rozbawieniem, widząc, jak ten próbuje ogarnąć rozlaną kawę.
– Przeklęty diavolo, mówisz? – Uśmiechnęła się szeroko, z wyraźnym błyskiem w oku. – Chyba jesteś w tym domu w mniejszości, co? Pomiędzy psami, które potrzebują miłości, i kotem, który robi, co mu się podoba, mam wrażenie, że to oni tu rządzą. – Jej ton był zaczepny, ale jednocześnie ciepły, jakby chciała podkreślić, że to właśnie ta chaotyczna energia zwierząt czyniła to miejsce żywym i prawdziwym.
Lilith wstała, podchodząc bliżej do Martino, który walczył z plamą na koszulce. Patrzyła na niego chwilę, jakby oceniając sytuację, a potem dodała z lekką kpiną, choć wciąż w przyjaznym tonie:
– Mam nadzieję, że ta plama to nie będzie powód, żebyś wydał kolejny zakaz wstępu do kuchni... Tym razem dla siebie.
W jej spojrzeniu było coś, co sugerowało, że nie tylko dobrze się bawi, ale też że doskonale wyczuwa, jak balansować między żartem a powagą. Znowu zapraszała go do swojej gry, prowokując, żeby jeszcze bardziej się otworzył, ale bez nacisku.
Lilith
Lilith nie mogła powstrzymać uśmiechu, gdy Martino opowiadał o swoim nieproszonym gościu. Jego rozbawienie sprawiało, że całe pomieszczenie wypełniało się ciepłem, a ona czuła się w nim jak u siebie. Kiedy wspominał o kocie, wyczuła, że za każdym narzekaniem kryła się pewna miłość do swojego futrzastego towarzysza. Z tą myślą spoglądała na niego z figlarnym uśmiechem, z promiennymi oczami, które śmiały się razem z nim.
OdpowiedzUsuń– Wygląda na to, że w twoim domu rządzi kot, a psy mają z góry przegraną sprawę – zauważyła, unosząc brwi i przyglądając się jego wyrazowi twarzy. – Ale przyznaj się, tak naprawdę go uwielbiasz, prawda? – Jej głos był lekki i pełen zabawy, a w jej oczach można było dostrzec błysk, jakby z przyjemnością rozgrywała tę grę flirtu.
Kiedy Martino zniknął w korytarzu, Lilith rozejrzała się po kuchni, czując, jak zapach świeżo parzonej kawy przenika atmosferę. Ubrała na siebie zwiewną, lekko przezroczystą bluzkę, która delikatnie podkreślała krągłości jej sylwetki, a jednocześnie miała w sobie coś eterycznego. Przełożyła dłonie na plecy, zmysłowo się wyginając, a światło padające przez okno wydobywało z jej ciała naturalny blask. W tej chwili czuła się jak w baśni, otoczona przez ciepło i radość.
Gdy Martino wrócił w pomarańczowym swetrze, nie mogła powstrzymać się od śmiechu.
– Wyglądasz jak pirat, który zgubił drogę do portu! – skomentowała, uśmiechając się szeroko, a w jej oczach bawił się ogień.
Gdy wspomniał o napalonym kominku i fletni, jej serce zabiło mocniej. Lilith uwielbiała muzykę, a wizja wspólnego koncertu wydała jej się niezwykle kusząca. Chciała, by ten wieczór stał się czymś więcej niż tylko chwilową przyjemnością.
– Mały koncert? Hmm, może – odparła, jej głos był pełen flirtu, gdy spojrzała na niego znad swoich długich, opadających na ramiona włosów. – Ale tylko jeśli obiecasz, że będziesz moim najwierniejszym słuchaczem. Chciałabym, żebyś mnie oklaskiwał… szczególnie gdy pomylę nuty – dodała, śmiejąc się, a jej uśmiech był jak zaproszenie do zabawy.
Kiedy Martino przeczesał jej włosy i przeszedł do delikatnego masowania jej nagiej skóry, Lilith poczuła, jak napięcie, które się między nimi nagromadziło, zaczyna się rozluźniać. Jej serce biło szybciej, a w ciele czuła przyjemne dreszcze. Zmysłowo wyginała plecy, tak aby jego dłonie miały swobodny dostęp do jej ciała, dając mu do zrozumienia, że chce, aby ten wieczór stał się ich małym sekretem.
– A co jeśli nie tylko fletnia będzie nam potrzebna? – zapytała z uśmiechem, jej głos był kuszący, jakby kusiła go do dalszej zabawy. – Może zorganizujemy mały duet? Ty na fletni, ja na… cokolwiek znajdziemy w twojej kuchni! – dodała, śmiejąc się, czując, że ten wieczór staje się pełen możliwości.
Lilith miała w sobie lekkość, która sprawiała, że każdy moment był wyjątkowy, a jednocześnie czuła, że pomiędzy nimi narasta coś głębszego. Pragnęła, by Martino odkrył każdy jej zmysł, a przy tym czuła, że ich interakcja jest niczym innym jak tańcem – delikatnym, zmysłowym, a jednocześnie pełnym energii.
Czuła, że ta chwila staje się jej, a ona chciała, aby Martino także to odczuł. W międzyczasie, gdy w pokoju unosił się zapach miodowej świeczki, miała nadzieję, że wspólne chwile będą pełne odkryć, a ich bliskość stanie się czymś więcej niż tylko grą.
Lilith
Lilith, z uśmiechem pełnym subtelnej, a zarazem nieco kokieteryjnej przekory, przyglądała się Martino, gdy ten próbował zachować powagę w swoich słowach. Gdy jednak wybuchnął śmiechem, od razu rozpoznała w nim echo wspomnień i lekkość serca, którą wywołała ta krótka podróż w przeszłość.
OdpowiedzUsuń– Za dorośli? – powtórzyła, unosząc brew i przesuwając się bliżej niego, jakby nagle chciała zburzyć przestrzeń, jaka ich dzieliła. Przechyliła głowę lekko na bok, a kosmyki jej włosów opadły na jedno ramię, dodając jej twarzy niezwykle figlarny wyraz. – Nigdy nie jesteśmy za dorośli na odrobinę szaleństwa, Martino. Kto jak nie my ma prawo od czasu do czasu poczuć się jak nastolatki? – Jej głos przeszedł w cichy, zmysłowy ton, kiedy kontynuowała. – A jeśli chodzi o twoją siostrzyczkę… – zaczęła, z błyskiem w oku, jednocześnie wspominając temat, który dla niego był wyraźnie ważny. – Może ona męczy kogoś innego, a może to ja będę teraz cię „męczyć” tym duetem w kuchni. – Zakończyła ten zwrot żartem, subtelnie i z wdziękiem.
Jej lekko przezroczysta bluzka przyciągała wzrok Martino, zwłaszcza gdy materiał delikatnie poruszał się z każdym jej krokiem, odsłaniając skrawek jej gładkiej skóry na brzuchu. Lilith świadoma tego, jak jej ruchy wpływają na otoczenie, lekko poprawiła swoje włosy, celowo podkreślając linię szyi. Jej smukła sylwetka z każdą chwilą zdawała się bardziej kusić.
Kiedy Martino wrócił myślami do tematu nut, Lilith zaśmiała się, unosząc lekko ramiona.
– Nuty? – odparła, z lekkim figlarnym tonem w głosie, jakby była gotowa do zabawy, a nie do poważnych rozmów. – Mogę zagrać ci na emocjach, ale z nutami to już gorzej. – Zawadiacki uśmiech na jej ustach wyraźnie zdradzał, że w tej chwili nie interesowało ją nic, co mogłoby wymagać zaangażowania intelektualnego. Chciała się bawić, pozwolić sobie na swobodę, którą Martino nieświadomie jej podarował, opowiadając o swoim dzieciństwie.
Zbliżyła się do niego, teraz zaledwie kilka centymetrów od jego twarzy, przyglądając się mu z figlarnym spojrzeniem. Nagle, jakby odkryła coś, co umknęło jej wcześniej, przymrużyła oczy, a jej spojrzenie prześlizgnęło się na nocną lampkę. Lufka, która ukrywała się za nią, natychmiast przykuła jej uwagę. Uśmiech rozbłysł na jej twarzy, nieco przewrotny, jakby ta mała zagadka została właśnie rozwiązana.
– Och, Martino... – zaczęła, nachylając się nieco bliżej, jakby miała zamiar zdradzić mu jakiś sekret. – A więc to dlatego musiałeś tak długo się przebierać? – Jej głos był jednocześnie kokieteryjny i łagodny, jakby chciała zagrać na jego nerwach w bardzo subtelny sposób, jednocześnie zaznaczając, że nic, co tu zobaczyła, jej nie przeszkadza.
Podparła się lekko o jego ramię, nachylając się jeszcze bliżej, a delikatny dotyk jej dłoni na jego skórze przypominał o tej cienkiej linii między flirtem a czymś więcej. Jej oczy błyszczały, gdy szeptała:
– Nie martw się, Martino. Twój mały „grzeszek” zostaje między nami. – Jej głos miał w sobie coś, co zapraszało do dalszej zabawy, ale też wywoływało dreszcze na skórze. Czuła, że odnalazła słabość, którą mogła wykorzystać w ich małej grze, ale jednocześnie nie zamierzała robić z tego wielkiej sprawy. Dla niej wszystko to było częścią wspólnego flirtu, prowokacji, która sprawiała, że oboje mogli się nawzajem odkrywać w nowych, ekscytujących momentach.
Usiadła na kanapie z gracją, krzyżując nogi w taki sposób, by zwrócić jego uwagę na swoje smukłe uda. Czekała, aż Martino zareaguje, pewna, że ten wieczór wciąż kryje w sobie wiele niespodzianek.
Lilith
Lilith zareagowała natychmiast, widząc, jak Martino sztywnieje, gdy jej wzrok na moment przelatuje w kierunku lufki. Wiedziała już, że ją zauważył. W rzeczywistości, w tamtej chwili, gdy pierwszy raz spoczęło na niej jej spojrzenie, doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co się kryło za jego nerwowym zachowaniem. Jednak zamiast przestraszyć się lub wycofać, była tym tylko zaintrygowana. Martino był skomplikowanym człowiekiem, a Lilith miała słabość do wyzwań. Jej myśli szybko przeskoczyły do nowego, prowokacyjnego planu, który natychmiast wprowadzała w życie.
OdpowiedzUsuńNie przejmowała się jego niepewnością. W rzeczywistości, uwielbiała to uczucie dominacji, które pojawiało się, gdy ktoś nie wiedział, czego może się po niej spodziewać. Była jak kocica, która z przyjemnością bawi się swoją zdobyczą, zanim zadecyduje, jak daleko chce się posunąć.
Gdy Martino przesuwał dłonie po jej brzuchu, czując pod palcami ciepło jej nagiej skóry, Lilith spojrzała na niego z zadziornym błyskiem w oczach. Jego dotyk, choć nieśmiały, miał w sobie coś, co budziło w niej głęboko zakorzenioną potrzebę kontrolowania sytuacji. Pozwoliła mu na ten ruch, czując narastające napięcie, a gdy jego palce zawędrowały niżej, tuż nad krawędź spodni, Lilith przesunęła biodra w sposób, który był jednocześnie zaproszeniem i wyzwaniem. Nie zamierzała być bierna.
– Och, Martino – wyszeptała, uśmiechając się z lekką nutą prowokacji. Jej głos był niski, niemal mruczący, a jednocześnie ciepły jak jedwab. Przesunęła swoje dłonie po jego torsie, czując pod palcami napięte mięśnie, a jej ciało, owinięte delikatnym materiałem sukienki, stykało się teraz z jego.
Pochyliła się lekko do przodu, pozwalając, by jej piersi lekko dotknęły jego ciała. Była pewna siebie, pełna erotyzmu, który zawsze przychodził jej naturalnie. Z każdą chwilą ich bliskości, jej oddech przyspieszał, a serce zaczynało bić mocniej, co z kolei sprawiało, że temperatura w pokoju zdawała się rosnąć.
– Flavia mogła mieć swoje zasady, ale my, Martino... – przerwała na moment, a jej usta zbliżyły się do jego ucha. Głos stawał się coraz bardziej zmysłowy. – My możemy tworzyć swoje własne. – Jej słowa były wyraźną aluzją do tego, że nie zamierzała trzymać się jego dawnych zasad ani schematów, które mógł narzucić sobie w przeszłości. To był ich czas, ich moment.
Ręce Lilith przesunęły się teraz na jego ramiona, po czym z delikatnym, ale zdecydowanym ruchem popchnęła go na sofę. Kiedy usiadł, stanęła przed nim, unosząc lekko brwi w wyrazie wyzywającego spojrzenia. Palce powoli, prowokacyjnie zaczęły błądzić po materiale jej spodni, jakby zastanawiała się, czy Martino będzie miał odwagę zrobić kolejny krok.
– Powiedz mi, Martino, co teraz zamierzasz? – zapytała figlarnie, a jej usta wygięły się w zmysłowy uśmiech. Wiedziała, że jego zmysły są na granicy wytrzymałości, a ona miała pełną kontrolę.
zadziorna Lilith
Lilith czuła, jak napięcie między nimi stawało się niemal namacalne, jakby każdy ich ruch, każdy dotyk i gest były częścią precyzyjnie skomponowanego tańca. Jego dłonie, początkowo niepewne, teraz zdecydowanie przesuwały się po jej ciele, bawiły się jej włosami, a potem z łatwością odnajdywały ramiączka jej bluzki. Kiedy Martino zaczął obrysowywać delikatnie palcami jej piersi, zwłaszcza ich punkty centralne – kolczyki, które były jej cichym symbolem buntu i zmysłowości – poczuła na swoim ciele elektryzujące dreszcze. Wiedziała, że jej ciało, które było dla niej narzędziem siły, uwielbiało te drobne, lecz intensywne pieszczoty.
OdpowiedzUsuńKażdy ruch jego palców w okolicach jej sutków wywoływał fale przyjemności, szczególnie wtedy, gdy natrafiał na chłodny metal biżuterii. Piercing w sutkach sprawiał, że stymulacja była głębsza i bardziej intensywna – jakby jej zmysły były wyostrzone, a reakcje ciała silniejsze. Martino badał kształt jej piersi z wyraźnym podziwem, a każda jego niepewność wywoływała w niej uśmiech. Uwielbiała ten moment, kiedy mężczyzna odkrywał jej ciało z takim zachwytem, jakby odkrywał coś, czego nigdy wcześniej nie doświadczył. Przyprawiało ją to o dreszcze podniecenia.
Gdy zadał pytanie o ból, Lilith uśmiechnęła się pod nosem. Była świadoma tego, że jej wygląd i odwaga budzą fascynację. Pochyliła się lekko do przodu, tak by jego palce mogły mocniej oprzeć się o jej piersi. Przyjemność, która rozchodziła się od jej sutków, była intensywna, wręcz uzależniająca. Każde delikatne dotknięcie kolczyków przypominało jej, dlaczego zdecydowała się na ten krok – uwielbiała tę mieszankę bólu i przyjemności, która teraz rozlewała się po jej ciele.
– Nie, Martino – odpowiedziała mu miękko, a jej głos nabrał jeszcze bardziej zmysłowego tonu. – Nie bolą mnie, wręcz przeciwnie... – Delikatnie wciągnęła powietrze przez zęby, czując kolejną falę przyjemności, gdy jego palce błądziły wokół biżuterii. – One tylko wzmacniają to, co czuję – dodała, a jej usta rozciągnęły się w prowokującym uśmiechu.
Lilith uwielbiała, kiedy mężczyzna miał odwagę eksperymentować, kiedy dotyk był nie tylko subtelny, ale i pełen pewności siebie. Czuła, że Martino balansuje na tej granicy – pomiędzy niepewnością a pragnieniem przejęcia kontroli. I to jeszcze bardziej ją podniecało. Miała świadomość, jak jej ciało reaguje na jego dotyk, jak każdy drobny gest powoduje, że jej serce przyspiesza, a skóra reaguje na każdy, nawet najmniejszy bodziec.
– Wystarczy, że będziesz delikatny... – dodała, przyciągając jego twarz bliżej swojej i delikatnie ocierając swoje usta o jego, pozwalając mu poczuć swoje rozgrzane ciało. Ten subtelny kontakt tylko podsycił atmosferę, dając Martino do zrozumienia, że może zrobić więcej, że ona jest gotowa na wszystko, co przyniesie ten wieczór.
Lilith
Lilith czuła, jak Martino coraz bardziej zatraca się w tej chwili, a jej ciało reagowało na każdy jego ruch. Przez chwilę pozwalała mu przejmować inicjatywę, ale w głębi duszy czerpała radość z tego, że wciąż miała kontrolę nad sytuacją. Jej pierś falowała w rytm przyspieszonego oddechu, gdy jego palce błądziły po jej ciele, stymulując ją z każdym kolejnym dotykiem. Kolczyki w jej sutkach dodawały stymulacji intensywności, potęgując doznania, których Martino nawet nie mógł sobie wyobrazić.
OdpowiedzUsuń– Nie musisz się obawiać – szepnęła, przysuwając się bliżej niego, palcami leniwie sunąc po jego karku. Czuła, jak jego ciało napięło się w odpowiedzi. – Lubię mocniejsze doznania... Jeśli coś będzie nie tak, umówmy się, że hasłem bezpieczeństwa będzie OKOŃ – dodała z rozbawieniem w głosie, próbując nieco rozładować atmosferę, choć nadal była pełna zmysłowości.
Odwzajemniając jego pocałunek, pozwoliła swoim wargom rozkosznie zatańczyć z jego, czując coraz silniejsze napięcie między nimi. Jego ręce, które jeszcze chwilę temu niepewnie bawiły się jej kolczykami, teraz zaczęły wędrować po jej brzuchu, coraz śmielej odkrywając kolejne obszary jej ciała. Lilith obserwowała Martino spod przymkniętych powiek, w pełni świadoma tego, jak reaguje na każdy jej ruch, jej dotyk. Uwielbiała to uczucie władzy nad jego pragnieniami.
– Serio, pamiętaj o okoniu czy innej rybie – dodała z uśmiechem, przesuwając dłonie po jego torsie, dając mu do zrozumienia, że czuje się pewnie. – Ale póki co, chyba nie muszę tego używać – mrugnęła do niego, pozwalając mu poczuć, że i ona chce tej chwili tak samo jak on. Jej ciało było gotowe, rozpalone, a napięcie między nimi stało się nie do zniesienia.
Kiedy Martino zaczął rozplątywać jej spodnie, czuła, jak fala przyjemności ogarnia ją całą, a jego pewność siebie tylko rosła. Był ostrożny, ale jej uśmiech i swobodna postawa sprawiały, że stopniowo porzucał swoje opory. Lilith przygryzła lekko wargę, kiedy jego dłonie dotknęły dolnych partii jej ciała, i przyciągnęła go bliżej, czując, że oboje są już bliscy przekroczenia ostatniej granicy.
– O, chyba przyda ci się mała pomoc – zażartowała, sięgając w dół, by wspólnie z nim rozwiązać sznurki jej spodni. Jej palce otuliły jego dłonie, prowadząc je przez materiał z pełną kontrolą, ale jednocześnie bawiąc się każdą chwilą. Po chwili poczuła, jak ubranie powoli zsuwa się z jej bioder, a chłodne powietrze na skórze dodatkowo podsycało jej podniecenie.
– No dalej, Martino – szepnęła, jej głos był pełen żaru, ale wciąż subtelny, prowokujący. – Czekałam na to cały wieczór.
Lilith
Lilith będąc tak blisko Martino, czując jego ciało tuż przy swoim, a każda cząstka jej skóry reagowała na jego bliskość jakby unosiła się w powietrzu, oszołomiona. Napięcie między nimi narastało z każdym oddechem, a z każdą sekundą było coraz trudniej utrzymać się na granicy kontroli. Ciepło jego dłoni, które z precyzją przesuwały się po jej talii, było jak iskra, która rozchodziła się po jej ciele falą nieustającego prądu, sprawiając, że jej mięśnie napinały się przy każdym dotyku. Stała przed nim, czując, jak jej serce przyspiesza, a jej oddech staje się coraz bardziej płytki, ledwie mogąc zapanować nad sobą.
OdpowiedzUsuńZmysłowa mieszanka przyjemności i pożądania ogarnęła ją całkowicie, wciągając ją w tę chwilę. Świadomość, że Martino czekał na ten moment tak samo jak ona, sprawiała, że czuła się wyjątkowa, pożądana, jakby każde jego spojrzenie, dotyk i ruch były skierowane wyłącznie ku niej, z pełną uwagą i czułością. Jego dłonie, które sprawnie zsunęły z niej bieliznę, były pewne, ale i delikatne. Każdy dotyk przyciągał ją bliżej, jakby magnetyzm ich ciał nie pozwalał na żadne oddalenie, na żaden dystans.
Gdy Martino przesunął dłonie po jej biodrach, Lilith poczuła nieopisaną bliskość – nie tylko fizyczną, ale też emocjonalną, jakby ich ciała były stworzone do tego tańca, pełnego subtelnych niuansów. Uniosła ręce, oplatając je wokół jego karku, przyciągając go do siebie jeszcze bliżej, a jej serce przyspieszyło, kiedy poczuła, jak ich ciała w końcu się spotykają. Jej oddech przyspieszył, kiedy Martino zaczął się poruszać, powoli, z wyczuciem, doprowadzając ją na skraj ekstazy.
Każdy ruch, każdy dotyk przynosił nową falę przyjemności. Czuła, jak jej ciało reaguje na każde jego przesunięcie, jakby każde zakończenie nerwowe było stworzone po to, by doświadczać tego momentu z nim. Przyjemność wypełniała ją całkowicie, a ich połączenie stawało się coraz bardziej intensywne, głębsze. Lilith czuła, jak jej ciało rozpływa się w tej chwili, zanurzając się w błogiej ekstazie, którą dzieliła z Martino.
To było jak perfekcyjna harmonia, w której każde ich poruszenie, każde westchnienie, było zsynchronizowane. Nic nie było w stanie zakłócić tej idealnej chwili, w której nie istniało nic poza nimi.
ilith czuła, jak fala przyjemności narastała w jej ciele z każdym ruchem Martino, ale chciała jeszcze więcej, pragnęła intensyfikować to, co już teraz wydawało się niemal nie do wytrzymania. Pochylona lekko do przodu, z rękami splecionymi wokół jego karku, poczuła, jak jedna z jej dłoni zaczyna powoli wędrować w dół, pomiędzy ich splecione ciała. Bez chwili zawahania skierowała ją na swoją łechtaczkę, by zwiększyć intensywność rozkoszy.
Dotykając siebie, delikatnie i z wyczuciem, idealnie zsynchronizowała swoje ruchy z tempem Martino. Ten dodatkowy bodziec sprawił, że jej ciało zareagowało natychmiast, jakby każda cząstka jej istnienia rozbłysła w jednej chwili. Z każdą sekundą czuła, jak przyjemność staje się coraz bardziej przejmująca, a jej oddech stawał się coraz bardziej nierówny, przerywany cichymi westchnieniami, które same wymykały się z jej ust.
Każde muśnięcie na jej łechtaczce sprawiało, że intensywność wzrastała, a ona traciła wszelką kontrolę, poddając się całkowicie fali rozkoszy, która wzbierała w niej coraz silniej.
Lilith
Lilith dostrzegała w jego oczach to, czego on sam być może nie potrafiłby tak łatwo wyrazić – głęboki, niewypowiedziany ból skryty za maską męskiej siły i twardości. Martino, chociaż na pozór skupiony wyłącznie na fizycznej stronie tej nocy, nosił w sobie widmo przeszłości, które nie zniknęło, mimo że starał się je ukryć. Wiedziała, że ten człowiek, stojący przed nią, nie jest jednym z tych, którzy szukają chwilowego spełnienia wyłącznie dla samej przyjemności. Coś w jego gestach, spojrzeniu, sposobie, w jaki dotykał jej ciała, zdradzało, że choć zdystansowany, nadal gdzieś w głębi szukał czegoś więcej. Zrozumienia, bliskości, której nie przyznałby się szukać, a jednocześnie z trudem mógł z niej zrezygnować.
OdpowiedzUsuńCzuła jego napięcie, nie tylko to związane z pożądaniem, ale także z czymś bardziej ukrytym, nieuchwytnym. Jej dłoń wciąż powoli przesuwała się po jego karku, jakby wyczuwając, że nawet w najbardziej namiętnych chwilach jego ciało nosi w sobie ciężar wspomnień. Jego pocałunki były zachłanne, ale kryły w sobie coś, co podpowiadało jej, że nie jest dla niego jedynie narzędziem chwilowej ucieczki.
"Niech tak będzie," pomyślała, pozwalając, by ich ciała zatopiły się w namiętności. Czuła ciepło jego skóry, siłę jego rąk, jednocześnie wiedząc, że gdzieś głębiej kryje się człowiek, który chciał czegoś więcej, nawet jeśli sam jeszcze tego do końca nie rozumiał.
Przesuwała dłonią w dół, czując pod palcami swoją łechtaczkę, powoli zaczynając ją stymulować, dostosowując tempo do ich ruchów. Przyjemność narastała, faluje przez jej ciało, w idealnej harmonii z tym, jak Martino się poruszał. Zamknęła oczy, oddając się całkowicie chwili, wiedząc, że właśnie w tym momencie liczy się tylko to, co czuje. Czuła, jak jego ciało odpowiada na każdy jej gest, jak wzajemnie napędzają się w tej zmysłowej grze.
W głębi serca jednak Lilith wiedziała, że Martino nie jest tylko kolejną przelotną przygodą, jaką miała wcześniej. W tym wszystkim było coś więcej – coś, czego oboje nie musieli wypowiadać na głos.
Lilith
Lilith czuje, że w tej chwili nie chodzi już tylko o przelotną przyjemność, o której Martino najpewniej chciałby myśleć. Widzi jego nieświadomą reakcję – to ledwo widoczny cień ulgi i zamyślenia na twarzy, którego być może nawet on nie jest świadomy. Nie musi tego komentować ani pytać, a jednak jej własne ciało nie pozostaje obojętne. Bliskość, która normalnie mogłaby być banalna i nietrwała, tu niespodziewanie nabiera intensywności, niemal wbrew jej oczekiwaniom.
OdpowiedzUsuńPrzesuwa dłonią po jego torsie, wyczuwając pod palcami ślady blizn, które świadczą o jego doświadczeniach – walkach, bólu, a może i tragediach, które teraz jakby na chwilę pozwalały mu się otworzyć. Martino pozostaje cichy, nie wyjawia myśli, które przemykają mu przez głowę, ale jego milczenie mówi wiele. Lilith czuje, że z każdym gestem pozwala sobie na odrobinę więcej, wchodzi głębiej w jego przestrzeń, jakby na przekór chłodnej pewności, którą budował wokół siebie od lat.
Kiedy jego ramiona mimowolnie obejmują ją mocniej, Lilith przymyka oczy, pozwalając, by ta chwila zapisała się we wspomnieniach. Nie boi się tej ciszy, nie stawia żadnych oczekiwań, a jednak wie, że dla nich obojga ten moment jest czymś więcej. To bliskość, której nie da się zmierzyć jedynie namiętnością – jest tu coś zaufania, czegoś kruchszego i delikatniejszego niż fizyczność.
Czuła, jak Martino powoli dopuszcza ją do sfery, do której nie zaprasza nikogo. I choć ich milczenie mogłoby być niezręczne, dla nich staje się chwilą, w której jedno przestaje się obawiać spojrzenia drugiego.
Lilith
[ Myślę, że to dobry pomysł. Możemy przenieść do następnego poranka czy nawet następnego spotkania bo np. Lilith si wyrwała po cichu itp. ]
OdpowiedzUsuńLilith
Dzień zaczyna się dla Lilith dużo wcześniej niż dla Martino – właściwie, jeśli dobrze się zastanowić, ledwo przymknęła oczy, gdy obudził ją dźwięk rzęsistego deszczu uderzającego o parapet jej okna. Ten hałas działa na nią jak przypływ nagłej energii, znanej jej zaledwie od paru dni, od czasu, gdy przestała się przejmować kwestią snu i wpadła w stan euforycznej, rozgorączkowanej niemal manii. Gdyby Martino wiedział, ile godzin przerywanej drzemki była w stanie wytrzymać na przestrzeni ostatniego tygodnia, pewnie kręciłby głową, nie wierząc, że ktoś może żyć na tak intensywnych obrotach.
OdpowiedzUsuńLilith myśli, żeby spróbować jakoś rozbudzić Martino o poranku, może głupim zdjęciem z podpisem albo jakimś ciepłym wspomnieniem – jednak nagle coś ją wyrywa z tych myśli. Wciągnięta przez widok przemokniętego parku za oknem, zakłada bluzę, wygodne buty i zanim się obejrzy, wychodzi na zewnątrz, postanawiając, że ten dzień spędzi, robiąc wszystko, na co do tej pory brakowało jej czasu – a teraz tej energii miała aż w nadmiarze.
Zaraz po przebieżce w parku, mokra od deszczu i pełna radosnego napięcia, zauważa kawiarenkę, której zwykle nie odwiedza – stary, klimatyczny lokalik, w którym przyciąga ją aromat świeżo mielonej kawy. Zamawia coś lekkiego i, korzystając z ciepła, zasiada przy oknie, przeglądając telefon. Myśli o zdjęciu, które mogłaby wysłać Martino. Z dłońmi ogrzewającymi kubek, decyduje się na coś nieoczywistego – robi zdjęcie kawy, wpół rozpuszczonych kropli deszczu na szybie i własnego, rozmytego w lustrze odbicia w tle, z łagodnym, lekko nostalgicznym uśmiechem. Wysyła je z prostym: „Gdybyś tu był, rozgrzałbyś się szybciej niż od tej kawy. Dzień dobry, chociaż deszczowe”. Zatrzymuje się na chwilę nad ekranem, wyobrażając sobie jego reakcję.
Choć deszcz tnie powietrze ciężkimi kroplami, dzień mija Lilith w rozpędzie. Między przeglądaniem galerii sztuki a kolejnym spacerem, próbuje wyobrazić sobie różne miejsca, które mogłaby pokazać Martino. Po drodze odzywa się jej nieskończona chęć planowania – pomysły wpadają jeden za drugim, a ich potencjał zdaje się niewyczerpany. W jej głowie tli się przekonanie, że ten dzień mógłby być idealnym startem do czegoś większego.
Nim się obejrzy, znajduje się w zatłoczonym centrum miasta, łapiąc chwile w migawkach telefonu – nietypowe graffiti na ścianie, zamglone światła przez szybę wystawy, przekorny uśmiech obcej, przelotnie spotkanej osoby. Lilith podziwia, jak ten dzień pełen energii przepływa jej przez palce, i po raz pierwszy od dawna zaczyna czuć, że mimo całego chaosu i intensywności, ten stan manii przynosi jej coś więcej niż tylko gorączkowe przebudzenie. Jest gotowa dzielić się tym z Martino, nawet jeśli to oznaczałoby nieznaczne przełamanie jego wyczuwalnego dystansu.
Wieczorem, przesiadując w małej galerii, gdzie czas płynie nieco wolniej, znów spogląda na telefon i pisze do niego krótkie zdanie, które ma nieść ten impuls, który towarzyszył jej przez cały dzień: „Jeśli tylko miałbyś ochotę, wieczór też może być pięknie niespokojny.”
Lilith
ilith niemal podskakuje z radości, kiedy widzi odpowiedź od Martino. Czy on wie, ile razy dzisiaj zerkała na telefon, czekając na znak życia od niego? Jej wiadomości były jak małe kawałki całego świata, który chłonęła bez przerwy i konieczności snu, pełna zachwytu nad każdą drobną chwilą. Dla niej ten dzień od początku był jak niekończący się spektakl; właściwie, czekała tylko, aż on dołączy i zobaczy choć skrawek tego, co dla niej jest tak niesamowicie ekscytujące.
OdpowiedzUsuńPrzed lustrem poprawia niedbale zarzuconą, czarną, nieco przydużą marynarkę z podwiniętymi rękawami, pod którą skrywa cienki top w kolorze dojrzałych wiśni. Uśmiecha się do siebie, poprawiając rozwichrzone, mokre jeszcze po deszczu włosy, które z jej charakterystycznym, nonszalanckim luzem układają się w nieład artystyczny. Mocniejszy makijaż dodaje jej twarzy wyrazistości, a odcień ciemnej pomadki idealnie współgra z burgundowym topem, sprawiając, że wygląda, jakby wychodziła prosto z klimatycznej sesji zdjęciowej w stylu retro – coś między bohemą a dzikością miasta.
Widząc jego wiadomość, szepcze sama do siebie: „Spotkajmy się? No jasne, że się spotkamy. Tylko spróbuj się spóźnić, Martino.” Z szerokim uśmiechem zarzuca na ramię torebkę, w której znajduje się jej aparat – niemal codzienny towarzysz – i wybiega, jakby nie mogła już wytrzymać tej chwili dłużej.
Na miejscu przy Metropolitan jest pierwsza, co zresztą nie dziwi, bo w jej dzisiejszym stanie niespokojnej euforii trudno byłoby się spóźnić. Co chwilę spogląda na wejście, próbując uchwycić moment, gdy Martino się pojawi. W myślach snuje drobne scenariusze tego spotkania, wyobrażając sobie, jak spojrzy na nią ze swoim zwykłym, subtelnym dystansem i tym błyskiem ironii w oczach. Ona jednak planuje jedną rzecz: spróbuje tego dnia wyciągnąć z niego choć odrobinę więcej emocji, może nieco go rozproszyć, nawet jeśli sam nie zdaje sobie z tego sprawy. Dla Lilith to spotkanie to nie tylko zwykła kawa, ale małe święto ich nowej, powoli formującej się relacji.
„Gotowy, Martino?” – pisze jeszcze, rzucając szybki sms z uśmiechem pełnym wyczekiwania.
Lilith
– Martino, naprawdę muszę przyznać, że wyglądasz teraz bardziej kusząco niż kiedykolwiek, jakby cały ten szpitalny mrok dodał ci… charakteru. – Lilith zerka na niego spod rzęs z delikatnym, figlarnym uśmiechem, zanim nachyla się bliżej, jakby wyznawała mu jakiś wielki sekret. – Nie wiem, czy się cieszyć, że cię wreszcie dorwałam, czy się trochę denerwować.
OdpowiedzUsuńOpiera ręce na biodrach, udając lekką irytację, ale jej błysk w oczach i rumieńce zdradzają podekscytowanie. Gdy zaczyna mówić, słychać w jej głosie wyraźny, hipnotyczny ton, pełen swobodnej energii, którą niemal można było poczuć.
– Powinieneś wiedzieć, że byłam tak bliska zaciągnięcia cię do jakiegoś cichego kąta, gdzie mogłabym w spokoju podziękować ci za tę twoją wytrwałość w ignorowaniu mnie. – Chichocze, zbliżając się o krok, obserwując jego reakcję. – Ale ten jeden wieczór, spędzony z tobą przy sztuce… mam wrażenie, że to będzie najlepsze zakończenie dnia. Zobaczymy, czy ci wybaczę.
Przesuwa dłonią lekko po jego ramieniu, prawie niedbale, ale na tyle, by wywołać pewne napięcie, a potem kontynuuje, jakby nigdy nic. Oczywiście jej myśli przeskakują bez przerwy, aż w końcu, zauważając jego zmęczenie, szybko zaczyna kierować rozmowę na lżejsze tory. Wyciąga telefon i pokazuje mu zdjęcie z warsztatów improwizacji.
– Nie uwierzysz, co tam się działo. Przebranie z brodą w różowym szaliku? Mówisz Gandalf, myślisz „czarodziej improwizacji” i poważnie – mogłam tam sobie gadać z tobą na bieżąco. Ale mam na to inny pomysł… – nachyla się, obniżając głos. – Mam ochotę sprawdzić, czy ten wielki tłum sztuki potrafi wzniecić w nas chociaż tyle emocji, co te nasze tekstowe zaczepki.
Unosi brew, przesuwając się nieco bliżej, jakby czekała na jego wyzwanie.
Lilith
[Liv uznała, że wypadek jest karą za to, że wybrała inną drogę. Ale silna z niej babka, to mogę zagwarantować. Dziękuję za miłe słowa i powitanie. ;-)]
OdpowiedzUsuńOlivia Fitzgerald
Lilith ledwie powstrzymuje śmiech, widząc minę Martino i dostrzegając cień irytacji, która przebiegła przez jego spojrzenie. Wiedziała, że ma ten swój specyficzny humor, który często nie spotykał się z pełnym zrozumieniem – a już na pewno nie od kogoś, kto ewidentnie nie miał najlepszego dnia. Ale to tylko podkręcało całą sytuację; jego miny i drobne westchnienia sprawiały, że czuła się jeszcze bardziej… sobą. Zuchwałą, żartobliwą, i tak, pewnie nawet trochę nieznośną.
OdpowiedzUsuń– O, no nie, tylko nie ten wzrok! – droczy się, robiąc udawany krok w tył, jakby zasłaniając się przed jego spojrzeniem. – Przecież ledwo cię trochę podpuściłam. A jeśli na pocieszenie miałabym pójść z tobą na wystawę, to wiedz, że… – Lilith przysuwa się bliżej, a jej głos zniża się do szeptu – ...to najlepszy pomysł, jaki dziś słyszałam.
Zachowując to samo niespokojne tempo, zaczyna wręcz bębnić palcami po torbie, po czym rozkłada ręce i wskazuje na jego roztrzepany wygląd z wyraźnym, acz ciepłym rozbawieniem.
– Musisz wiedzieć, że wyglądasz w tej kurtce jak rasowy awanturnik, co tylko jeszcze bardziej podbija twoją aurę tajemniczości i odwagi. Pewnie to przez ten strój wzbudzasz tyle respektu w ratownictwie, hm? – dopytuje z lekką kokieterią. Następnie jednak kręci głową i dodaje nieco poważniej: – Ale skoro mówisz „wystawa,” to ja powiem „zróbmy to!” – przenosi wzrok na wielkie okna muzeum, skąpane w zachmurzonym, ale jasnym świetle popołudnia. – Chociaż z moją energią może być trudno, żebyś przeżył dłużej niż godzinę.
Lilith
– Och, przestań – rzuca z rozbawieniem Lilith, choć widząc minę Martino, przygryza wargę, starając się jednak powstrzymać śmiech. – No dobrze, już dobrze, masz rację, postaram się opanować. Przecież wiesz, że nie mogę znieść tego, jak się tak męczysz. Obiecuję, koniec z tym.
OdpowiedzUsuńRzuciła mu porozumiewawcze spojrzenie, unosząc brwi, i chwyciła jego ramię, prowadząc go w stronę pierwszych obrazów, tak aby mogli zająć sobie kawałek przestrzeni z dala od wzroku gapiów. W końcu tylko jego cierpliwość pozwala jej czuć się tak swobodnie i nie mieć oporów przed droczeniem się w każdej chwili, która wyda jej się odpowiednia.
– Dobra, czyli „r” mamy wykluczone – mówi z przekornym uśmieszkiem. – Ale wiesz co? Mam jeszcze kilka równie przyjemnych tematów na wyłączność, tak samo jak ten „huragan” energii – rzuciła lekkim tonem, rzucając mu filuterny uśmiech, gdy spacerowali w stronę jednej z ciekawszych wystaw. Z lekko przymrużonymi oczami z satysfakcją obserwowała, jak powoli się uspokaja, mimo że pozostałości jego frustracji nadal malowały się w drobnych zmarszczkach na jego twarzy.
– Ale obiecuję, że dziś będę aniołem – dodała, spoglądając na niego niewinnie i zatrzymując się przed jednym z obrazów. – Chcę tylko pokazać, że muzeum to idealne miejsce na relaks, obiecuję żadnych dramatycznych scenek… chyba że naprawdę zacznie się nudno.
Patrzyła na niego spod rzęs, nie chcąc przyznawać, że każdy gest, nawet najmniejsza zmiana jego wyrazu twarzy przyciągały jej uwagę.
Lilith
Lilith oddychając głęboko, wcisnęła przycisk zakończenia rozmowy z numerem alarmowym, wcześniej upewniwszy się, że podała wszystkie niezbędne informacje. Głos w słuchawce obiecał, że karetka jest już w drodze. Znała procedury – wiedziała, że to kwestia minut, ale w takich chwilach każda sekunda zdawała się ciągnąć w nieskończoność.
OdpowiedzUsuńOdłożyła telefon Martino do kieszeni jego kurtki, rzucając mu szybkie spojrzenie.
– Karetka w drodze, już im wszystko powiedziałam. Gdzie jesteśmy, co się dzieje, kogo potrzebujemy. – Uśmiechnęła się krótko, próbując dodać mu otuchy, choć sama czuła, jak jej serce wali szybciej niż powinno. – Więc teraz skup się na swoim magicznym ratowniczym show, a ja zajmę się tłumem.
Obróciła się na pięcie i uniosła ręce, by przyciągnąć uwagę gapiów.
– Dobra, kochani, to nie pokaz fajerwerków! – zawołała tonem, który balansował na granicy rozkazu i wesołej kpiny. Jej słowa przyciągnęły uwagę tych, którzy najbliżej gapili się na zamieszanie. – Serio, rozumiem, że to muzeum, ale sztuka wymaga przestrzeni, a my tu mamy żywy performance! Odstąpcie krok, bo zaraz włączymy publiczne rozlewanie farby, a raczej krwi.
Machała przy tym rękami, niemal teatralnie, wskazując ludziom kierunki, w które mieli się cofnąć. Kilka osób posłuchało, chociaż niektórzy tylko wymienili spojrzenia. Lilith przewróciła oczami.
– Hej, ty w czerwonej kurtce! Tak, do ciebie mówię! – rzuciła do mężczyzny z telefonem wycelowanym w Martino. – Jeśli nagrywasz TikToka, to dodaj przynajmniej mój Instagram, dobrze? Bo inaczej zaraz cię namierzę, skasuję i sprawię, że znikniesz z sieci szybciej niż moje wypłaty z konta.
Jej twarz była rozświetlona energią, oczami błyskała, jakby cała sytuacja była sceną, a ona na chwilę miała okazję zagrać główną rolę. Spojrzała na Martino kątem oka, zauważając, jak precyzyjnie organizuje akcję ratunkową, mimo własnych ograniczeń. Miała ochotę rzucić coś w stylu: „Bohater jak zawsze”, ale wiedziała, że teraz to nie jest odpowiedni moment.
Zamiast tego westchnęła i klasnęła w dłonie, jakby chciała skupić na sobie uwagę tłumu.
– Proszę państwa! Robimy miejsce jak na królewskie wejście! – Zrobiła kilka kroków w tył, by dać przykład, wskazując innym. – Chodźcie, kto się cofa z gracją, temu później stawiam drinka!
W międzyczasie upewniła się, że ci najbliżej dziecka faktycznie odsunęli się na tyle, by dać Martino przestrzeń do działania.
– Karetka zaraz tu będzie, więc dajcie naszym bohaterom pole do popisu, bo inaczej to was policzę, a nie ratowników! – Rzuciła, próbując obrócić stresującą sytuację w coś, co przynajmniej odrobinę rozluźni atmosferę.
Kątem oka jeszcze raz spojrzała na Martino, który działał z zimną krwią i precyzją. I choć wiedziała, że teraz nie było miejsca na komentarze, w głębi duszy czuła, jakby po raz kolejny znalazła w nim coś, co ją fascynowało – choć nigdy by się do tego nie przyznała. Na razie liczyło się tylko to, by dziecko dotrwało do przyjazdu ratowników.
Czadowa pomocnica Lilith