Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2038. I że cię nie opuszczę.

Nie pamiętał momentu, w którym zmorzył go sen. Okryty cienkim, pstrokatym kocem nie próbował nawet analizować wydarzeń minionych dni, ponieważ wydawały mu się zbyt absurdalne, aby mogły mieć miejsce. Leżące na stoliku nocnym silne środki przeciwbólowe przypominały o incydencie, który, niedorzeczny w swej naturze doprowadził, go do... Niej. Po trwających trzy lata poszukiwaniach wszystkim, o czym marzył była chwila zapomnienia, w której pozbyłby się zapachu szpitalnej pościeli gnieżdżącego się ciągle w jego nosie i nauczył się żyć ze świadomością, że to nie koniec jego problemów, a zaledwie blady początek. Wypatrywał swojego celu tak długo, że to, co miało nastąpić po jego osiągnięciu, zostało zepchnięte na drugi plan. I wróciło do niego teraz, gdy był zbyt oszołomiony, aby podejmować racjonalne decyzje.
Wskazówki na podświetlanym cyferblacie ułożyły się na godzinie dwunastej, kiedy spod poduszki odezwał się dzwonek telefonu. Wyrwany z głębokiego snu Yates zlokalizował go po dłuższej chwili, chwytając po omacku najpierw butelkę wody mineralnej, a potem książkę, którą wreszcie strącił niezdarnie na podłogę. Głuche grzmotnięcie twardej oprawy o drewniany parkiet ocuciło rekonwalescenta na tyle, że poradził sobie z odebraniem połączenia. Dzwonił Kodey.
— Przed moją pięścią może uratować cię jedynie koniec świata — nie mógł przyzwyczaić wzroku do ciemności i wnętrze pokoju jawiło mu się jako czarna otchłań bez dna. Przetarł oczy opuszkami palców ale zabieg nie przyniósł żadnych rezultatów.
— Nie tylko przed twoją pięścią — po drugiej stronie aparatu głos był ochrypnięty i zmęczony. W tle dało się słyszeć trudny do zidentyfikowania gwar i zamieszanie, niepodobne do otoczenia, w którym mężczyzna przebywał na co dzień od chwili wyjazdu z Nowego Jorku — Skype, teraz — przerwał połączenie, pozostawiając Yatesa ze śmiesznym w swojej prostocie poleceniem, które wzbudziło w nim jednak pewne obawy. Kilkuletnia znajomość z Kodey’em nauczyła go, że w jego przypadku nic nie jest takim, jakim się wydaje. Nic nie jest oczywiste. Dlatego niewiele myśląc zsunął się z łóżka i po omacku dotarł do swojego biurka, na którym piętrzyły się nieposegregowane faktury i kilka niezapłaconych rachunków. Ból w lewym boku był nie do wytrzymania i utrudniał oddychanie, toteż poświęcił kilka minut na znalezienie jak najwygodniejszej pozycji w fotelu. Powoli odzyskiwał także wzrok i choć oczy zachodziły mu łzami za każdym razem, kiedy ziewał, rozpoznawał już poszczególne elementy wystroju wnętrza. Regał, którego półki uginały się pod ciężarem zdobytych na kiermaszach książek, obita sztuczną skórą kanapa i fotel, przez którego oparcie przerzucił zmoczoną deszczem kurtkę. Wszystko na swoim miejscu.
— Jezu, Ben. Jak ty wyglądasz — oczom Kodey’a ukazała się twarz pokiereszowana pięściami. Sińce, rozcięta brew i kącik ust były oznakami niedoszłego wówczas triumfu, który sprowadził lawinę nieprzewidywalnych konsekwencji. Yates splątał palce swoich dłoni w sposób, jaki potencjalnie mógł sprawiać mu ból, chociaż robił to często w chwilach niezdecydowania. Nie wiedział, od czego powinien zacząć.
— Savannah miała... Pewien problem z facetem. Kiedy pojawił się u niej nieproszony tysięczny raz, to był jedyny środek perswazji, jaki przyszedł mi do głowy. Złamał mi żebro, trafiłem do szpitala i to był chyba najszczęśliwszy dzień w moim życiu.
— Masz skłonności masochistyczne?
— W tym szpitalu pracuje Lisa — zatrzymał się, jakby chciał sprawdzić, czy ta informacja zrobi na przyjacielu odpowiednie wrażenie — Znalazłem ją po trzech latach, uwierzysz?
— To na pewno wspaniała historia ale teraz skup się, Ben. Potrzebuję twojej pomocy — Yates brutalnie sprowadzony na ziemię nachylił się bliżej ku ekranowi komputera. Dopiero teraz skoncentrował się nie na twarzy Kodey’a, a na miejscu, w jakim się znajdował. Siedział na kamiennej posadzce oparty o ścianę, a wokół niego przechodziło w pośpiechu mnóstwo ludzi; z walizkami i torbami podróżnymi, a ich głośne rozmowy przeplatały się ze stukotem obcasów i komunikatami dla pasażerów. To było lotnisko — Za trzy godziny wyląduję w Nowym Jorku. Czekaj na mnie w swoim mieszkaniu.
— Jak to w Nowym Jorku? Po co? I co z Bethany? — mimo późnej pory i nadmiaru niedorzeczności Ben starał się zachować trzeźwość umysłu. Obok mężczyzny nie było jego narzeczonej ani też bagażu, który świadczyłby o jej towarzystwie. Narastające wewnątrz uczucie niepokoju było coraz bardziej uzasadnione i znajdowało swoje ujście w rodzących się naprędce pytaniach.
— Ta kobieta — Kodey wysunął przed kamerę zdjęcie około dzwudziestokilkuletniej szatynki. Pozostawił Yatesowi kilka sekund na zapoznanie się z jej twarzą; sam zadbał natomiast o to, by nie zrobił tego żaden z przypadkowych ludzi wokół niego — Nazywa się Mia Rose. Przyjedzie do ciebie za około godzinę. Nie wyrzucaj jej za drzwi, muszę się z nią spotkać.
— Sprowadzasz do mojego mieszkania obce osoby? Upaliłeś się?
— Po prostu zaczekajcie tam na mnie — połączenie zostało przerwane i oczom Bena ukazał się na powrót zabałaganiony pulpit komputera. Wpatrywał się przez chwilę w mrugającą diodę zasilania ale bladozielone światło nie pomogło mu w zrozumieniu odbytej właśnie rozmowy. Z informacji, które otrzymał, wynikało że za godzinę podejmie nieproszonego gościa, z którym spędzi kolejne dwie w oczekiwaniu na Kodey’a. Cokolwiek planował, odbywało się w największym pośpiechu i najwyraźniej nikt poza samym Kodey’em nie był świadomy tego, co naprawdę miało się wydarzyć.
Wstał od biurka. Pobyt w szpitalu wydawał się z tej perspektywy odpoczynkiem w sanatorium, po którym przyszło mu zderzyć się z rzeczywistością o wiele bardziej zawiłą, niż ją dotychczas postrzegał. Był środek nocy, a wizja pościelonego łóżka wydawała się ledwo nieśmiałym życzeniem. Pożegnał się z nim boleśnie, kiedy wsypywał do wyszczerbionego kubka dwie łyżeczki kawy. Coś się nie zgadzało. Kiedy żegnał się z przyjacielem niespełna pół roku temu, ten wydawał się zupełnie innym człowiekiem. Jego życie nie było co prawda uporządkowane, ale dokładnie wiedział, czego chciał. Przyszłości z ukochaną kobietą w jej rodzinnym kraju, w Kanadzie, gdzie mieli rozpocząć wszystko od nowa. Teraz wydawał się mniejszy, jakby skurczył się w sobie, a jego głos brzmiał niczym skomlenie wojennego jeńca. Poprosił o pomoc ale tej prośby nie uzasadnił, co stawiało Yatesa w niezręcznym położeniu. Tajemnice nigdy nie wróżyły niczego dobrego i dlatego nigdy nie stawały pomiędzy nim, a Kodey’em. Aż do teraz, a z całą pewnością nie chodziło o przyjęcie – niespodziankę. Upił łyk gorącego napoju, bezwiednie rozcierając na blacie krople rozchlapanej wody. Chociaż starał się z całych sił odegnać od siebie tą myśl, właśnie ona wydawała się być najbliższa prawdzie – nadchodziły kłopoty.

Salon połączony z aneksem kuchennym wydawał się wielkim pomieszczeniem, stwarzającym wiele możliwości doświadczonemu architektowi wnętrz, jednak Ben niczego w nim nie zmieniał. Ciągle nie widział w wynajmowanym mieszkaniu własnego kąta, a teraz nie mógł znaleźć sobie w nim miejsca bardziej, niż zwykle. Zegar na ścianie odmierzał kolejne minuty, a każdy skok sekundnika świdrował jego mózg niczym zardzewiały gwóźdź. Pytania pozostawione bez odpowiedzi doprowadzały go do szewskiej pasji, a każde wytłumaczenie, jakie próbował znaleźć przekształcało się natychmiast w teorię spiskową o szerokiej skali. Noc zasiewała u ludzi najczarniejsze myśli, niekiedy pozbawiała resztek zdrowego rozsądku i to zdiagnozowane oznaki paranoi pomogły mu spędzić ostatnie chwile w samotności na niewyrządzaniu sobie większej krzywdy psychicznej.
Niespodziewanie, ciche pukanie do drzwi wejściowych pozbawiło go na moment wszelkich obaw i niepokoju. Ustąpiły one miejsca niezdrowej ciekawości. Plan, jaki omówił mu wcześniej Kodey wydawał się nierzeczywisty i teraz, kiedy spełniało się jedno z jego założeń, Yates poczuł iskrę podekscytowania paraliżującą jego plecy. Ryzykował, chcąc wpuścić do środka nieznajomą kobietę, choć z drugiej strony to ona przyjechała w środku nocy do kogoś, kogo miała zobaczyć na oczy po raz pierwszy w życiu, oparłszy swoją decyzję prawdopodobnie o telefoniczną rozmowę. Musiał to zrozumieć.
— Benjamin, jak sądzę — nie czekając na powitanie wyminęła Yatesa w progu. Ubrana w ciemny, zroszony deszczem płaszcz, z niewielką przewieszoną przez ramię torbą sprawiała wrażenie osoby pracującej na wysokim stanowisku. W półmroku ginęło wiele szczegółów jej wyglądu, chociaż w ocenie mężczyzny była drobnej, niewysokiej postury. Dodawała sobie kilka centymetrów butami na obcasie. Zanim zamknął za nią drzwi, spojrzała jeszcze za siebie, jakby upewniała się, że nie była śledzona a jej obecność umknęła uwadze mieszkańców kamienicy. Nie było tu miejsca na savoir vivre; została poproszona o wykonanie konkretnego zadania i najwyraźniej pragnęła jak najszybciej mieć je za sobą. Bez świadków i konsekwencji. To ponownie zapaliło w głowie Bena czerwoną lampkę.
— Cokolwiek próbujecie zrobić... Co to oznacza dla mnie? — ciągle nie rozumiał swojej roli w tym przedsięwzięciu. Wolał nie myśleć o swoim przyjacielu w kategoriach zdrajcy i świadome sprowadzenie na niego kłopotów wydawało mu się mało prawdopodobne. Mimo to patrzył teraz na tajemniczą kobietę imieniem Mia i zastanawiał się, czy jakiekolwiek informacje są przeznaczone dla jego osoby.
— Nie prześpisz nocy. Nic więcej — ułożyła torbę i płaszcz na kanapie, wcześniej wyszukując spośród swoich rzeczy pożółkłą, pękatą kopertę, która szybko stała się głównym obiektem zainteresowania Yatesa. Dlaczego musiała przekazać ją Kodey’owi osobiście? Poczuł niemiłe ukłucie w żołądku, któremu nie potrafił nadać znaczenia. Na jego oczach rozgrywała się przedziwna gra, z której został wykluczony jeszcze zanim zdołał poznać jej prawdziwą stawkę. Stawał się głupszy z każdą minutą i z każdą minutą uświadamiał sobie coraz boleśniej swoje zagadkowe położenie — Napijesz się?
— Częstujesz mnie moim winem?
— Ty mnie nie poczęstowałeś — było cierpkie, o bardzo silnym aromacie. Nie takie, jakim raczyła się w długie, samotne wieczory w swoim mieszkaniu przy Halsey St. Uniosła kieliszek ku górze i spojrzała przez niego na małą, pokojową lampkę. Jej światło odbiło się rubinowym refleksem na bladej twarzy kobiety i zamajaczyło, gdy wprawiła w ruch zawartość naczynia. Wpatrywała się w hipnotyzującę błyski jak małe dziecko, nad którego głową powieszono lśniącą zabawkę, a w kącikach jej ust zatańczył niewinny uśmiech.
— Dzięki za troskę — usiadł na krzesełku barowym i podparł się na skrzyżowanych przed sobą rękach. Kieliszek odsunął na bok, mając na względzie ilość tabletek przeciwbólowych, jaką ostatnio przyjmował. 
Mimo rozrywającego go od wewnątrz zniecierpliwienia zdecydował się nie naciskać. Było coś w powierzchowności panny Rose, co czyniło jej towarzystwo mniej uciążliwym, niż wskazwałyby na to okoliczności. Nie znała Bena, a jednak traktowała go jak starego przyjaciela z podwórka, przy którym mogła czuć się swobodnie. Bawiło go to i zawstydzało zarazem, ponieważ nie miewał do czynienia z taką otwartością zbyt często. Na tyle, na ile pozwalała mu wpojona rezerwa, próbował popłynąć z nurtem niezobowiązującej pogawędki. Znał te sztuczki nazbyt dobrze i stosował je każdego dnia za barowym kontuarem, gdy przejmował rolę samozwańczego psychoterapeuty. Z tą tylko różnicą, że ośmieleni alkoholem klienci nie stanowili dla niego wyzwania. Mia była inna. Nie unikała żadnej odpowiedzi ale doskonale wiedziała, w którym momencie wykonać zgrabny skok, aby nie wyjawić za wiele. Kiedy przerwał im dzwonek telefonu, Yates sklejał w całość nędzne okruchy informacji, które nie dawały spójnego obrazu.

— To Kodey — Mia położyła telefon na blacie pomiędzy nimi i zmieniła ustawienia głośnika tak, aby oboje mogli uczestniczyć w rozmowie. Przez dłuższą chwilę nie usłyszeli nic poza szelestem i odgłosem czyichś kroków. Przenikały się one z ciężkim i powolnym oddechem; charczącym, jak po wyczerpującym biegu w trudnych warunkach.  
— Kod, czekamy na ciebie.
— Rosie, zniszcz tą kopertę — mężczyzna mówił szeptem. Głos był zniekształcony, jakby stłumiony. Pierwszą myślą, jaka pojawiła się w głowie Bena było zatajenie przed nim zawartości koperty, ale dostrzegł powoli opadające powieki Mii i już wiedział, jak bardzo naiwna była to myśl. Zwinęła swoje dłonie przy ustach. Drżała, gdy na jej policzkach pojawiły się pierwsze łzy. Wiedziała, co to oznaczało.
— Kodey, co się dzieje? — po raz pierwszy w życiu sparaliżował go strach. Czuł mrowienie w nogach, które pięło się powoli ku górze, aż wreszcie objęło resztę ciała — Słyszysz?! — wpatrywał się w telefon oczekując jakiejkolwiek reakcji, a wszystkie tajemnice, jakimi obleczona była ta noc, nagle stały się dla niego zrozumiałe. W cokolwiek wplątali się z panną Rose, chodziło o jego bezpieczeństwo. Bezpieczeństwo, które nie miało teraz dla niego żadnego znaczenia.
— Nie wychylaj się. I nie wciągaj go w to, Rosie — rozległ się trzask, który przerwał połączenie, jakby ktoś zmiażdżył telefon po drugiej stronie ciężkim przedmiotem. Stali przez chwilę w milczeniu, znieruchomiali, chociaż w każdym z nich odbywała się innego rodzaju walka.
— Zniszcz ten telefon. Muszę... Iść. Muszę już iść — strąciła z blatu kieliszek, kiedy zerwała się ku kanapie, na której spoczywały jej rzeczy. Szkło rozbiło się na tysiące drobnych kryształów, które trzaskały pod naporem jej butów, kiedy w pośpiechu zakładała swój płaszcz. Opanowała płacz ale nie była już sobą. Nie tą samą dziewczyną, która przekroczyła próg tego mieszkania godzinę temu. Kamienna twarz zdradzała zaciętą determinację i pełną świadomość tego, co powinno zostać teraz zrobione — Zostaw to, nie mieszaj się.
— Chyba żartujesz — chwycił jej ramię na tyle mocno, aby poczuła ból. Jęknęła, a gdy spróbowała się uwolnić, ścisnął ją jeszcze mocniej. Jedyne, co mogło ją teraz zatrzymać, to strach. Strach, że coś grozi jej nie tyle na zewnątrz, co właśnie tutaj. Ze strony Yatesa, któremu było już wszystko jedno i który powoli tracił nad sobą panowanie. W głowie słyszał wielki huk, który nie pozwalał mu myśleć racjonalnie. Przesłaniał mu wszystko. Cierpliwość, zdrowy rozsądek, połamane żebro. Popchnął pannę Rose na kanapę tym samym uświadamiając ją, że tu jest teraz jej miejsce. Dopóki nie pozna prawdy — Co miałaś mu przekazać?
— Trzymaj się od tego z daleka.
— Mów! — odruchowo zacisnęła dłoń na starej kopercie, chociaż wiedziała, że nie pozostanie tajemnicą ani chwili dłużej. Czuła mocne bicie swojego serca, niemal je słyszała, szeroko otwartymi oczyma obserwując Yatesa, który zaczął krążyć obok niej w tę i z powrotem. Jak na policyjnym przesłuchaniu, gdzie jako oskarżona nie miała na swoją obronę żadnego argumentu — Co miałaś mu przekazać? — powtórzył, cedząc każde słowo przez zaciśnięte zęby.
— Nowe życie. Wszystko w tej kopercie... To nowy Kodey — rozerwała kopertę i wysypała obok siebie jej zawartość. Rozsunęła stertę dokumentów tak, aby każdy był dobrze widoczny. Ben kucnął obok — Norweski paszport, dowód osobisty, konta bankowe, dokumentacja medyczna...
— Uciekał? — dokumenty wyglądały na autentyczne, chociaż opatrzone zdjęciami Kodey’a i jego nowym, fałszywym nazwiskiem. Wszystko, co byłoby potrzebne do rozpoczęcia życia jako przykładny, norweski obywatel. Tylko po co? Co takiego musiało wydarzyć się w jego życiu, że sięgał po tak radykalne rozwiązania? Yates przeczesał dłonią włosy i zatrzymał się na dłużej przy jednej z fotografii przyjaciela. Osoby, którą za takowego uważał. Czy naprawdę nim był? Intuicja podpowiadała mu, że przez cały okres ich znajomości nie dowiedział się o nim nawet połowy prawdy. Może od samego początku wszystko było jednym wielkim kłamstwem? — Czekaj, to jest ponad moje siły — Mia była gotowa mówić, ale jego nerwy potrzebowały ukojenia. Przyniósł z barku napoczętą butelkę whisky i dwie szklanki, które napełnił bursztynowym napojem. Miał nadzieję, że jego żołądek jest wystarczająco silny na przyjęcie takiego zestawienia.

— Kod miał brata bliźniaka, który zmarł niespełna rok temu — opróżniła swoją szklankę jednym, dużym łykiem i nie czekając na gościnność gospodarza, uzupełniła ją — Był uzależniony od amfetaminy. Brał i handlował na boku ale przestał nad tym panować. W pewnym momencie to, co miało zostać sprzedane, zostawało u niego w kieszeni, przez co wpadł w niełaskę i wpędził się w potworne długi. Nie zdążył ich uregulować. Strzelił sobie w łeb.
— Popełnił samobójstwo? — Mia przyłożyła do skroni dwa wyprostowane palce i nacisnęła niewidzialny spust. Widziała, jak wściekłość w oczach Bena ustępuje miejsca uczuciu rozżalenia i niedowierzania, i odetchnęła spokojnie wiedząc, że z jego strony nie grozi jej już niebezpieczeństwo. Im więcej wiedział, tym większy ciężar spoczywał na jego barkach i tym trudniej było mu pogodzić się z własną nieświadomością — Kodey twierdził, że jest jedynakiem.
— Ci ludzie, u których był zadłużony... To bardzo niebezpieczna ale i wpływowa organizacja. Nie udało im się odzyskać od Ryana tego, co im się należało, więc odnaleźli Kodey’a. Zastraszali go ale groźby długo nie przynosiły pożądanego skutku i stawką przestały być jedynie pieniądze. To zaczęła być sprawa honorowa, która zawiesiła życie Koda na włosku i postawiła jego najbliższą rodzinę na celowniku. Musiał zacząć działać.
— Spłacał ich? Jak?
— Obracał kradzionymi dziełami sztuki na czarnym rynku.
— Co? — Ben złapał się na tym, że od dłuższego czasu zagina i rozprostowuje w dłoniach opróżnioną kopertę. Jej faktura zaczęła przypominać stary, zmurszały materiał przesiąknięty wilgocią i dotykiem setek tysięcy dłoni przed nim — Przecież nie mógł zająć się tym ot tak!
— Stare dzieje — zbliżyła swoje bladoróżowe usta do krawędzi szklanki, jednak nie napiła się z niej. Zawiesiła na moment wzrok na przeciwległej ścianie, obserwując przemykające po niej światła latarni i przejeżdżających obok kamienicy samochodów, i poczuła na skórze dreszcz chłodu. Nigdy nie zastanawiała się nad rolą Kodey’a w jej życiu i nie przypuszczała, że kiedykolwiek los skrzyżuje ich ścieżki na dłużej. Że kiedykolwiek będzie zmuszona wprowadzić kolejną osobę do ich małego dramatu. Stąpała po niepewnym gruncie.
— Słuchaj — znowu dotknął jej ramienia, tym razem subtelnie i z wyczuciem — Nie dbam o to, czy nie chciał mnie w to mieszać. Musisz pomóc mi to zrozumieć. Tylko ty jesteś w stanie to zrobić.

Mijały kolejne minuty bezradności, które nie pozwalały mu na podjęcie działania. Jakiegokolwiek, bo przecież nie wiedział, co w tej chwili dzieje się z jego przyjacielem. Ukrywał się? Ktoś go porwał? Jeśli tak, to po co? Nie odzyskają pieniędzy od kogoś, kto siedzi zamknięty w piwnicy. Albo nie żyje. Yates zaczął krążyć od ściany do okna, przez które zaglądał, w swojej naiwności poszukując odpowiedzi na opustoszałej ulicy. Minęła pierwsza złość, która przesłaniała mu zdrowy osąd i zaczął rozpatrywać sytuację w nieco innych kategoriach. Gdyby wiedział o wszystkim wcześniej, jego życie być może nie wyglądałoby tak, jak teraz. A może udałoby mu się wyprowadzić Kodey’a na prostą, zanim próbowałby uciec się do fałszywej tożsamości i życia na innym kontynencie. Musiał spoglądać w przyszłość, która skrywała przed nim rolę jaką przyjdzie mu jeszcze odegrać. Teraz, kiedy nie można było już naprawić przeszłości.
— Studiowaliśmy razem przez pierwsze trzy lata, zanim wyrzucili go z uczelni. Nie wiem, w jaki sposób zaczął obracać się w takich kręgach ale siedział w tym już jak się poznaliśmy. Był zwykłym pośrednikiem, zanim nie odkrył, że może skorzystać z mojej pomocy — whisky zakołysała się w jej głowie, kiedy podniosła się z kanapy. Opowiadanie nieznajomemu o tej części swojego życia, z której nie była dumna, było trudniejsze niż się spodziewała. Wyglądał na dobrego człowieka, który znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. Może Nowy Jork nie był światem, w którym się odnajdywał. Podeszła do regału, na którym ustawione było kilka zdjęć. Jedno z nich, oprawione w przezroczystą ramkę, uwieczniło grupę przyjaciół siedzących wieczorem przy ognisku. Niewielki, trawiasty teren, wokół którego przedzierały się nagie skały o ostrych krawędziach i wysokie, oprószone pierwszym śniegiem świerki. Cokolwiek sprowadziło go do tego miasta, zostawił za sobą kawał dobrego życia — Krótko mówiąc, jego udziały na czarnym rynku wzrosły, kiedy znalazł specjalistę od orzekania o autentyczności danego obrazu czy rzeźby. Zaczął mieć coś do powiedzenia.
— Potrafiłaś to stwierdzić? Jak?
— Moja przeszłość nie ma teraz większego znaczenia — zagarnęła kosmyk włosów za ucho, a ruch jej ręki był nienaturalny, zbyt szybki. Yates zorientował się, że uderzył w czuły punkt. W coś, o co nie powinien pytać — Wystarczy ci wiedzieć, że moja rodzina była związana ze światem sztuki praktycznie od zawsze. Wiedziałam swoje i umiałam to wykorzystać. To wszystko.
— Dobrze... — zamknął na moment oczy i odetchnął ciężko. Za tymi słowami kryła się historia, w którą nie chciał się zagłębiać. Przynajmniej nie teraz — Mów dalej.
— Skończyliśmy z tym, kiedy wyrzucili go z uczelni. Napisał za kogoś kilka egzaminów i dowiedziały się o tym niewłaściwe osoby. Przez długi czas nie mieliśmy ze sobą żadnego kontaktu.
— Aż do chwili samobójstwa jego brata.
— Tak — przygryzła dolną wargę — Zaczynałam wtedy studia doktoranckie i potrzebowałam pieniędzy na badania. Mój sponsor się wycofał, a ja miałam nóż na gardle. Kiedy Kod ponownie zaproponował mi współpracę, nie zastanawiałam się długo. Wrócił do branży. Z tym że... To nie wystarczało.
— Zaczęliście kraść?
— Nie musieliśmy — Yates skrzyżował ręce na klatce piersiowej. Musiał usłyszeć to z jej ust, chociaż domyślał się już prawdy. Prawdy, która powoli zamieniała jego życie w podrzędny, kryminalny film — Wypuściliśmy na rynek dwa sfałszowane obrazy. Jeden kupiła jakaś gruba ryba z Hiszpanii. Facet zapłacił od razu pełną kwotę prawdopodobnie nie wiedząc nawet, co naprawdę nabywa i słuch o nim zaginął. Drugi wypłynął w dość niefortunnym momencie. Widzisz, oryginał tego obrazu oficjalnie uchodzi za zaginiony podczas II Wojny Światowej ale oprócz naszej kopii pojawiła się wówczas jeszcze jedna, która została za ten oryginał uznana. Kodey popełnił wtedy poważny błąd. I nie był wobec mnie uczciwy.
— Nie wycofał obrazu z obrotu.
— Nie wycofał, chociaż zapewniał, że go zniszczy. Zainteresował się nim ktoś, kto zajmował się branżą na długo przed nami. Bernard Johnson, autor drugiego obrazu. Okazało się, że w porównaniu z naszą kopią tamten ma kilka niedociągnięć i facet stracił wiarygodność. W grę wchodziła marka, jaką budował przez lata, a co za tym idzie – niesamowite pieniądze. Domyślasz się, że Kodey znowu wpadł w tarapaty chociaż tym razem zrobił to na własne życzenie. Wiarygodne fałszerstwa nie pojawiają się znikąd, nie pojawiają się ot tak. 
— Zaraz, zaraz — zbliżała się czwarta nad ranem, a Yates nie czuł w ogóle zmęczenia. Był pobudzony, gotowy narzucić na siebie kurtkę i wybiec z mieszkania, mimo że miasto ciągle tonęło w mroku nocy. Mia sprawiała odmienne wrażenie. Jej twarz poszarzała i zapadła się, jakby dopiero opowiadanie komuś o tym wszystkim uświadomiło jej powagę ciążącej na niej odpowiedzialności. Porzuciła konwenanse jakiś czas temu. Zawiązała włosy w luźny kucyk, a jej buty wylądowały gdzieś w kącie za szafą. Nie przelewała także whisky do szklanek. Upijała ją powoli prosto z butelki, co jakiś czas tylko rozstając się z nią na krótką chwilę, by napojem mógł uraczyć się także i Ben — Fałszywki, które wypuściliście na rynek. Wyszły spod twojego pędzla, mam rację?

W odpowiedzi otrzymał subtelne skinienie głową. Zrezygnowany osunął się na podłogę i plecami oparł się o podstawę kanapy. Z podkurczonymi nogami i rękami swobodnie ułożonymi na kolanach spoglądał teraz na kobietę nie wiedząc, z kim tak naprawdę ma do czynienia. Studentka o zwodniczej, dziewczęcej urodzie, której powiązania z półświatkiem zawstydziłyby niejednego, nowojorskiego złodzieja i oszusta. Była tutaj, w jego salonie, a on musiał złożyć w jej rękach los swojego przyjaciela. Może także i swój. I nie mógł polegać na nikim więcej — Kto go ścigał? Banda narkomanów, której nie spłacił do końca czy zazdrosny artysta – popapraniec? Gdzie może teraz być? 
— Moja rola kończyła się na przygotowaniu dla niego nowej tożsamości — niezauważalnym ruchem palca wskazała na dokumenty rozrzucone na kanapie. Kilka kartek zsunęło się na podłogę. — I spotkaniu z nim tutaj. Musiał zniknąć, przynajmniej na jakiś czas. Ale ktoś był od niego szybszy. Nie wiem... Nie wiem tylko, kto.
— Nic nam to nie daje — Kodey próbował prowadzić normalne życie nie zważając na to, że wszystko wokół zaczyna się palić. Być może decyzja o wyjeździe do Kanady nie była uwarunkowana pochodzeniem jego narzeczonej. Może to była ostatnia próba ucieczki przed sięgnięciem po bardziej radykalne rozwiązania. Musiał chronić siebie ale przede wszystkim brał odpowiedzialność za najbliższą rodzinę, kobietę, którą kochał i przyjaciela, którego poznał na tyle dobrze by wiedzieć, że nie pozwoliłby mu na samodzielne mierzenie się z niebezpieczeństwem. Nie wyciągał ręki po pomoc ale gdziekolwiek znajdował się w tej chwili i z kimkolwiek miał do czynienia, na pewno wyciągał ją teraz. I nie mógł sięgać po nicość.

Ich spojrzenia skrzyżowały się na dłużej, kiedy odstawiali na stolik pustą butelkę po trunku. Pełne strachu ale i niezdecydowania spojrzenia, które uczyniły z nich partnerów, czy tego naprawdę chcieli, czy nie. Zostali sami na polu bitwy, bez broni, bez strategii, zdani jedynie na ryzykowne poszlaki, które mogły doprowadzić ich donikąd.
— Niczego nie wskóramy w środku nocy. Zostań, prześpij się. Jutro odwiozę cię do domu. Mieszkania. Gdziekolwiek — westchnął — Nie wiem, co z tym dalej zrobić.
Zanim udał się do sypialni, rzucił na oparcie kanapy złożony niedbale koc. Nie był pewien, czy zmruży oko choć na chwilę. Myśli w jego głowie gnały chaotycznie do przodu chociaż nie widziały przed sobą żadnego celu. Czuł niezdrowe podekscytowanie; to samo, które towarzyszyło mu w stresujących sytuacjach, których wolał uniknąć. Coś dziwnego działo się z jego mięśniami. Miotał się w sobie, a zmęczone ciało nie dawało upustu nagromadzonemu napięciu. Jak po wypiciu mocnej filiżanki kawy, która jednocześnie pobudzała i ścinała z nóg.

— Kiedy Kodey zadzwonił i poprosił o zniszczenie dokumentów... Byłaś bliska płaczu. Dlaczego? — nie zadałby tego pytania gdyby nie pewność, że łączyło ich niewiele poza interesami. Nagle zrozumiał, że mogą dążyć do tego samego celu kierowani zupełnie odmiennymi motywami.
— Martwię się o niego tak samo jak ty ale jeżeli ktoś go dopadł... Zostanę bezpieczna tak długo, jak długo nie da się złamać.
— Nie bój się — obdarzywszy pannę Rose ostatnim, nikłym uśmiechem zamknął za sobą drzwi ale jeszcze długo przechadzał się po pokoju nie mogąc pohamować wariackiego bicia serca. Był ostatnią osobą, która mogła udzielić kobiecie podobnej rady. Nie bój się, powtarzał szeptem i próbował wyperswadować to samemu sobie. Bezskutecznie. Był przerażony, a przerażenie to pogłębiała świadomość, że nie mają do kogo zwrócić się po pomoc. Pogrążą się, jeśli zaangażują mundurowych. Osłabią, jeśli zaufają komukolwiek z zewnątrz. Czy działali, czy pozostawali bezczynni, z każdą minutą mieli coraz więcej do stracenia. Od początku współpracy z Mią Kodey brał na siebie całą odpowiedzialność, a więc ani narkotykowy gang, ani fałszerz, któremu zniszczyli reputację, nie wiedzieli o jej istnieniu tak samo, jak nie wiedzieli o istnieniu Yatesa. Jeszcze. Niezależnie od tego, czy spoczywało jej na sercu dobro mężczyzny, czy dbała jedynie o własną anonimowość, jej losy zależały od jego lojalności. Problem polegał na tym, że niemożliwym wydawało się zaplanowanie kolejnego kroku. Czy teraz, czy o poranku, ciągle będą błądzić po omacku w pomieszczeniu pełnym jadowitych żmij nie wiedząc, na ile są tolerancyjne. Spojrzał na swój telefon i nie wytrzymał. Zaśmiał się. Nie był to jednak śmiech radości, a śmiech szaleńca, który połamałby sobie resztę żeber, gdyby przyniosło to jakikolwiek pozytywny skutek. Kilka godzin temu słyszał w tym telefonie głos przyjaciela i miał ochotę wytłuc mu przez niego oczy. Teraz nie wiedział gdzie jest. Nie wiedział czy w ogóle żyje, chociaż starał się nie brać tej ewentualności pod uwagę. Za ścianą drzemała oszustka, a on wrócił wspomnieniami do tych kilku dni spędzonych w szpitalu. Tam, gdzie odnalazł kobietę, do której uczuć nie potrafił uporządkować i przed którą będzie musiał ukrywać cały ten bałagan. Przed którą będzie musiał kłamać.
Jednak podjął już decyzję. Dokądkolwiek go to zaprowadzi, był jedyną osobą, która mogła jeszcze coś zmienić.

Gratuluję, dałeś radę. Mia Rose pojawi się na blogu w najbliższym czasie. 


3 komentarze

  1. Od strony technicznej ─ brakuje mi nieco wcięć, dzięki którym czyta się dużo łatwiej, ale...
    ...przechodząc do samego tekstu, jest świetnie. Budujesz odpowiednie napięcie i w odpowiednich ilościach dawkujesz informacje. Naprawdę, czytałam z wyczekiwaniem, żeby wiedzieć, co ten Kodey narozrabiał i widzę, że to gruba sprawa. Mam tylko nadzieję, że Benowi większej krzywdy nie zrobisz!
    I nie mogę doczekać się zarówno ciągu dalszego całej historii, jak i pojawienia się Mii Rose, którą jestem zachwycona już w tym momencie. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ojj, coś czuję, że Lisę czeka ciężka próba z jego kłamstwami i wykręcaniem się od przyznania, co nowego przeskrobał. Byleby tylko nie zderzyła się kiedyś w drzwiach z Mią! :D
    Właściwie czytając nie mogłam się w ogóle na niczym skupić, bo w głowie miałam tylko jedno pytanie "co z Kodey'em?". Czytałam więc tak powoli, części informacji chyba nawet nie przetworzyłam i jutro czeka mnie przez to ponowna lektura, ale tak czytałam i czekałam, i miałam nawet nadzieję, że on tam na końcu zakrwawiony się pojawi, a Ben wybierze magicznie numer do Lisy, a ja będę mogła odetchnąć z ulgą. Nic się takiego jednak nie stało i już jest mi z tego powodu przykro. Tym bardziej, że jakoś polubiłam Kodey'a z samych tych krótkich informacji w notce czy z zakładki z powiązaniami. Sama Mia jest tak specyficzną (w dobrym znaczeniu!) postacią, że aż jestem pod wrażeniem całej jej kreacji, niebanalnego pomysłu i sposobu na wprowadzenie jej nie tylko w życie Bena, ale też do samego Nowego Jorku, gdzie niedługo się narodzi. Zdecydowanie Lisa nie będzie z tego wszystkiego zadowolona jak już odkryje prawdę, tym bardziej że przecież ma ojca policjanta, który przy odrobinie perswazji z jej strony może by jakoś pomógł.
    Czekam na ciąg dalszy, bo ja muszę wiedzieć, co dalej z Kodim. Pisz, pisz dużo i często takie długie teksty, bo miło się czytało, naprawdę! ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kolejny świetny post na blogu :) Musze przyznać, że jestem pełna podziwu - nieźle sobie to wszystko wymyśliłeś, sama najpewniej bym na coś takiego nie wpadła, ale ja też jestem osobą, która niechętnie pakuje swoje postacie w kłopoty. Właściwe w pewnym momencie motyw z fałszowaniem obrazów skojarzył mi się z polskim filmem, który widziałam już jakiś czas temu, ale niestety nie pamiętam tytułu... W każdym razie, mam nadzieję, że na tym jednym poście nie poprzestaniesz. W końcu wszyscy chcemy wiedzieć, co stanie się z Kody'm i liczymy na szczęśliwe zakończenie! A na dodatek Mia Rose ma jeszcze pojawić się na blogu... Jej postać bardzo mnie zaintrygowała, zdolna z niej bestyjka. Stąd czekam niecierpliwie nie tylko na dalszą cześć historii, ale też samą kartę postaci :) I proszę, nie trzymaj nas za długo w niepewności!

    OdpowiedzUsuń