Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

[KP] I became insane, with long intervals of horrible sanity

Grubymi nićmi słów nieprzystosowanych dla dziecka od urodzenia starannie zszywała sztukę i cierpienie spójnym szwem. Czule szeptała, że nie ma bez niego wybitności, że jeśli boli, to obraz będzie jakiś, a jakieś budzi emocje. Nie musiał jej rozumieć. Kiedy bowiem sam zaczął malować, natychmiast to poczuł. Bolesny ucisk w klatce piersiowej, ten przerażający skowyt serca, chwilami sprawiający, że musiał położyć się na twardych panelach i wyć wyciem pierwotnym, zwierzęcą naturą ranionego, kruchego stworzenia, do teraz przyprawiają go o mdłości. Bo ilekroć przechodził później do względnego pionu i gładkim ruchem pędzla wypluwał na płótno to, czego nie pojmował, ale co dotkliwie doznawał aż w kościach, ów płód bolesności w kolejnych miesiącach w oczach krytyków zyskiwał miano przełomowego, eminentnego czy powiewu świeżości, podnoszącego z kolan współczesne malarstwo. Miękko pluli na treść, rozmywając ją bezrefleksyjnie w formie; nie dość więc, że szarpał się we własnej mordędze, to jeszcze robił to niezrozumiany.
W wieku trzydziestu sześciu lat dociera na skraj. Na przekór mąci w związku przycznowo-skutkowym (boli, dlatego tworzy, a nie boli, gdyż tworzy), zamyka instrumenty malarskie na cztery spusty ku rozpaczy ogółu. Uczy poruszać się w pozycji wyprostowanej i kochać wątłe, czworonożne ciałko. I wtem - potyka się. Słowa gubią dwuznaczność, płynnie przechodząc w ekwiwalent erotyzmu: półkule jedynie pośladków; wzgórza tylko łonowe; wsunięcie dłoni pod ubrania lub palców w ciasnotę wyłącznie ciała; męskość nie jako zbiór cech uchodzących za typowe dla mężczyzny, ale eufemizm dla członka; twardość wzwodów; wilgoć kobiecości. Porzuca swoją sztukę, ale odnajduje inną w łagodnych krzywiznach smukłych sylwetek, za każdym razem doprawiając ją szczyptą czegoś, co zwiększa ordynarne doznania doczesności.

Adam Griffith, 40 lat. Wybitny malarz, który wyrzekł się pędzla ku zrozpaczonemu skowytowi przełożonych w The New School NY oraz Pratt Institute, gdzie to wykłada swą sztukę. Technologicznie ułomny narkoman i seksoholik (choć twierdzi inaczej), naczelny ponurak i dekadent nowojorskiej bohemy, do której się nie przyznaje, ale która stale przytula go do siebie. Podobno ojciec chłopaka posiadającego jego spojrzenie, ale umiejętności jego efektywnego używania już nie. Zamieszkuje ogromne, wyjące o remont mieszkanie w zabytkowej kamienicy w Chelsea będącej w jego posiadaniu za współlokatora mając przewlekle chorego Vigelanda, najbrzydszego czarnego kota, jakiego widział świat i jednocześnie jedyną żywą istotę, którą jest w stanie obdarować czułością.

„Bezmiar i bogactwo życia streszcza się w was do kilku zagadnień i operujecie koncepcją świata uproszczoną, koncepcją o której doskonale wiecie, że jest tymczasowa. 
Otóż wartość czystej sztuki polega na tym, że ona rozbija schematy.

Dzienników Witolda Gombrowicza



[W tytule Edgar Allan Poe, wizerunek Cillian Murphy. Szukamy kogoś, kto przejmie postać syna oraz męskiej prostytutki, która poruszy Adama estetycznie, a ponadto kochanek, kochanków i wszelkich osób, którym Adam może zrujnować dzień lub życie. Kontakt: rotted.angel@gmail.com.]

44 komentarze

  1. [Hej,

    Witam serdeczne kolejną arcyinteresującą postać wychodzącą spod Twoich rąk. Musze przyznać, że Adaś ma w sobie z pewnością to coś, co mimo iż trudne do nazwania, przyciąga do niego nie tylko spojrzenia.

    Życzę samej szalonej zabawy z tym panem oraz nieprzerwanego deszczu weny, a w razie chęci oczywiście zapraszam w swe skromne progi.]

    Dany, Raji, Ariel i Martino

    OdpowiedzUsuń
  2. [Czytam kartę, czytam i czuję, że ten najbrzydszy czarny kot, jakiego świat widział, pasuje idealnie do Adama, który wydaje mi się smutną i skomplikowaną postacią. Ale chyba taka natura artystów? Żeby byli skomplikowani? Niemniej, dobrze widzieć, że wracają do nas stare twarze.]

    Hazel Evans, Diego Villanueva

    OdpowiedzUsuń
  3. [Cześć!
    Zgadzam się, że postać wydaje się smutna, ale przynajmniej Adam ma kota! Może i najbrzydszego, ale wygląd nie ma znaczenia! Ważne, że budzi w Adamie dobre uczucia ;) Zawsze jest kogo jeszcze pomiziać jak się wróci z miłosnych podbojów (czy jakkolwiek to nazwać). Mam nadzieję, że Adam jednak kiedyś wróci do malowania, co pewnie ucieszy nie tylko jego.
    Tymczasem życzę udanej zabawy na blogu, dużo wątków i weny i czasu na pisanie!]

    Jaime & Jason & Riven & Shay

    OdpowiedzUsuń
  4. [Postanowiłam wykorzystać pierwszą rzeczywiście wolną chwilę od paru dni i przyjść tu z powrotem, by po pierwsze przeprosić serdecznie za tak późną odpowiedź, a po drugie zapewnić, że jak najbardziej jestem chętna na takiego typu powiązanie. Dodam tylko, że Ariel swego czasu trochę za często obrywał za swoją odmienność seksualną, więc w pewnym momencie uznał, że zdecydowanie lepiej postąpi, jeśli zepchnie ją na tyle głęboko w głąb duszy na ile tylko się da. I chyba mu się to w dużym stopniu udało, skoro nawet jego rodzeństwo do tej pory uważa, że te wszystkie informacje o jego rzekomych miłosnych relacjach z innymi mężczyznami to tylko zwykłe plotki. Podejrzewam, więc, że w przeszłości trochę w tej sprawie wodził Adama za nos, po prostu bojąc się mu zaufać.]

    Ariel

    OdpowiedzUsuń
  5. [Doprawdy nie jestem pewna, czy trochę jednak nie poszalałaś z tą praworządnością. Może i pewne wydarzenia w życiu Ariela przymusiły go do zgodzenia się na ścisłą współpracę z NYPD, ale nie oznacza to jeszcze, że nagle z dnia na dzień stał się przykładnym obywatelem. To, co teraz robi nazwałabym raczej zręcznym lawirowaniem między ciemną i jasną stroną mocy. Tu zagra durnia przed swoimi kolegami po fachu, by móc kogoś ostrzec, tu wplącze się w jakąś bójkę, tu skorzysta z pomocy jakiś zbirów, by ułatwić sobie robotę, itd. W skrócie, cały czas ryzykuje, tyle że tym razem pod samym nosem gliniarzy.
    Myślę jednak, że Adam znałby go raczej, przynajmniej na początku, jako Lucę, bo Johnson właśnie pod tym pseudonimem skrywa swą prawdziwą tożsamość prowadząc nielegalne interesy.

    Ostatnio mam trochę na głowie, więc chętnie przyjmę zaczęcie z Twojej strony.]


    Ariel

    OdpowiedzUsuń
  6. [Dziękuję za miłe słowa :) Oj tak, F1 potrafi w swój świat wciągnąć i jestem tego żywym przykładem. Kreacja Adama jest niesamowicie ciekawa, ale muszę przyznać, że wydaje się również niezwykle trudna. Mam jednak nadzieję, że zrealizujesz dla niego wszystko to, co sobie zaplanowałaś :) ]

    Scott & Max

    OdpowiedzUsuń
  7. Szuka dla siebie miejsca. Kręci się wśród dyskusji uniesionych tonów, bardziej skupiony na tym, co ginie w kakofonii głosów i jaskrawości postaci – skrzeczeniu desek parkietu pod podeszwami i refleksach światła na szkle. Krąży między gromadami ludzi rozsiadłymi w fotelach, palącymi w zimnym powietrzu z otwartych okien, przystając tylko na chwilę, ćwicząc się w potakiwaniu i lakoniczności. Zdaje mu się, że zużył już wszystkie głoski, że wyparowały, nie zostało nic do powiedzenia. Spokój wieczora, jeszcze nie jesiennego ale przechodzącego niosącą chłód wilgocią, umknął mu zupełnie, a emocje targające od środka nie mają związku z wystawą ani szarpanymi pociągnięciami farby na płótnie. Przestronność pomieszczenia, wysokie sufity pokoju ciążą mu, gdy pragnie jedynie znaleźć się po drugiej stronie rozsuwanych drzwi, a pomagają znaleźć opanowanie, gdy dochodzi do niego, jak głupia to myśl. Omija twarz mężczyzny, ale wciąż do niej wraca wzrokiem, mierząc się z towarzyszącym tej mimowolnej gimnastyce natrętnym poczuciem, że nie powinien. Tłoczą się wokół wybitnego malarza sylwetki nowe i stare, wymienia się rój uznanych nazwisk. Przeciąga kontakt, podświadomie licząc chyba, że zostanie zauważony. Mierną chwilę później znów rozmijają się spojrzeniami. Z ukłuciem przychodzi przykra choć stara refleksja, że ojciec przecież go nie rozpozna.
    Jego ruchy też są śledzone. Thea przygląda się mu uważnie, staje wraz z nim pod ścianą. W jej oczach czerń tęczówek zlewa się w jedno z źrenicami.
    — Powiedziałabym, że słoma wystaje ci z butów, ale oboje wiemy, że to raczej małże. — Jest rozbawiona, wybrzmiewa to w jej głosie i rysuje się grymasem na twarzy. David odczytuje całą niedorzeczność własnych zachowań z jej spojrzenia. Przez moment chce śmiać się sam z siebie, rozluźnia napięte w oczekiwaniu mięśnie, ale powstrzymują go przytłaczające uczucia rozczarowania i wstydu. — Wiesz, że możesz po prostu do niego podejść, odezwać się jak człowiek?
    — Wiem. Nie chcę.
    Nie wypomina mu kłamstwa, zbyt ono oczywiste, przynajmniej z wierzchu, gdzie nie widać kolejnych warstw komplikacji. Chce rozmowy, może nawet jej potrzebuje, ale nie wymuszonej, dopasowanej do sytuacji i przez okoliczności stale przerywanej. Wymarzył ją sobie, ułożył w głowie scenariuszem i trudno mu wypuścić obrazy z myśli bez obawy, że na koniec i zakończenie urwie mu się spod kontroli, pójdzie najgorszym torem.
    — Napijesz się czegoś? — pyta Thea w daremnej próbie utrzymania jego uwagi.
    — Nie mam dwudziestu jeden lat. — A połowa zebranych to wykładowcy.
    — Za to purytańskie zasady najwyraźniej tak. Nikogo tutaj to nie obchodzi, zluzuj trochę.
    Dziewczyna odchodzi, zostawiając Reeda z mętlikiem niezdecydowań. Odpowiada mu, że stwarza sobie wyobrażenia na jego temat, że dopełnia obraz pod własne dyktando urywkami pasującymi do pewnej wizji i nie przejmuje się rysami, nie stara się szukać poszlak. Woli pozostać małomiasteczkowym chłopakiem z zaściankowego stanu, woli uchodzić za nazbyt nieśmiałego w swobodnym towarzystwie bohemy. Lepsze to niż prawdziwa przyczyna tego uczucia zagubienia w przestrzeni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Krokom nie nadaje żadnego konkretnego kierunku, pozwalając im snuć się po lokalu. Uspokaja raczej wrażenie, że stojąc słupem zwraca uwagę na własną dziwność i niedopasowanie. Kiedy jednak wydaje mu się, że oddala się od problemu, wyzwala wreszcie myśli z tego skrępowania, zastaje Griffitha samego. Przekracza próg pokoju, gdzie od figury malarza odstąpili wreszcie inni goście. Narzucona formalność relacji, której nie chce tego wieczora zrywać, zaczyna być mu pomocna, odpychając czas podjęcia decyzji, jak zwracać się do mężczyzny. Pytanie o pozwolenie, wynikające przecież tylko z grzeczności, wypływa niezupełnie przemyślane. Siada na przeciwnym końcu sofy w zamkniętej pozie, przypatruje się przez chwilę swoim dłoniom.
      — P-podobał mi się pański ostatni wykład, profesorze — zagaduje bezpiecznie. Słowa na drodze między myślą a dźwiękiem natrafiają na mur. Język grzęźnie mu mięsem w gardle, a dysonans między zamierzeniem a słuchem, narastając w miarę mówienia, wprowadza go w wyraźne zakłopotanie. — Nie wiem tylko, czy rozumiem refleksję n-na koniec. — Na raz staje się niemal boleśnie świadomy pracy wykonywanej przez mięśnie, gdy głoski i wyrazy zamiast gładko, instynktownie, wypycha z siebie z trudem. Jąka się. — Zastanawiałem się, czy sz-sztuka, która lubi nawiązywać albo stawiać się w opozycji do przeszłości, zawsze nie będzie dążyła do powtarzalności.

      David Reed

      Usuń
  8. Zaciska palce, niemal nieruchomy i spięty, w prostowanych i plączących się dłoniach daje ujście nerwowości. Wdech wzięty dla uspokojenia jest zbyt płytki, zakończony w drażniącej szorstkości papierosowego dymu i jego odrzucającym zapachu. Powoli dobiera wyrazy, tak też planuje je wypowiadać, bo to jedyny mu znany i dostępny lek na brak współpracy po stronie narządu mowy. Z pierwszym słowem odpowiedzi metoda zdaje się jednak zawodzić.
    — Po pana wykładzie zacząłem myśleć o powszechności nawiązań. Kiedy Manet skopiował kompozycję z druku Raimondiego, który sam tworzył na podstawie rysunku Rafaela albo kiedy odtworzył pozę Tycjana, będącą już kopią Giorgionego, czy był w pełni oryginalny? — W kolejnych urywanych głoskach, wijąc się wśród nazwisk i skacząc między epokami, próbuje wyłożyć własny argument. Przywoływane obrazy nie zajmują w jego myślach tyle miejsca, ile zważywszy na dyskusję i swoją pozycję w kulturze powinny. Przeciąga chwilę, usiłując utrzymać zainteresowanie odbiorcy. Przykrywa przebijającym się spod dygoczącego języka entuzjazmem dla tematu, ukryte przed rozmówcą drugie dno konwersacji. — Czy oni byli? Twórcy renesansu stale dążący do mistrzostwa starożytnych? Staram się powiedzieć, że może kopiowanie jest narzędziem, które można wykorzystać z różną intencją. I jako takie funkcjonowało zawsze, mając pewną wartość. U Maneta stare, znajome i powtarzalne, uwypukla nowe i twórcze.
    Poświęca moment między zdaniami, dając uwagę twarzy, której przyglądał się dotąd tylko z daleka. Nie jest jednak pewny, czego u ojca poszukuje – śladów podobieństwa czy jakiegoś upragnionego wyrazu sympatii. Cieszy przyjęcie jego towarzystwa, zainteresowanie rozmową. Siedzą, jeden swobodny drugi skurczony, ale choć David dostrzega po pierwsze własną śmieszność, a drugie potrzebę jej przełamania, wciąż powstrzymuje go widoczne onieśmielenie zajmujące miejsce wszystkich tych niekształtnych a pielęgnowanych latami uczuć.
    — Może to pytanie o granicę między inspiracją a imitacją — proponuje na koniec, poddając się wpół drogi i zamykając własny wywód w może zgrabnej, ale uproszczonej dwudzielności. — Artysta znając historię, a czasem i współczesną mu twórczość innych oraz własną, siłą rzeczy do niej nawiązuje i nie tworzy w próżni, co zawsze każe zastanawiać się, jaka zmiana musi zajść, by jego dzieło odróżnić od zwykłej kopii.

    [Przepraszam za ten bałagan, zorientowałam się, że nie zauważyłam błędu.]

    OdpowiedzUsuń
  9. [Dobry wieczór,

    Wpadłam poinformować, że odezwałam się na maila z propozycją pewnego powiązanka.]

    OdpowiedzUsuń
  10. Waha się w odpowiedzi, trudno mu przebić wzniesiony tak szybko mur kategoryczności ostatniego i może ostatecznego komunikatu. David przytłoczony wibrującym barwnym otoczeniem i niespodziewaną linią argumentacji szuka jednak ucieczki od niezręcznego milczenia, co zaskakujące doskwierającego mu o wiele mocniej.
    — Pewnie tak — przyznaje już ciszej z tylko delikatnym śladem drżenia przy drugim słowie, wbrew instynktowi nie odwróciwszy się najpierw od mężczyzny. — Nie jestem też przekonany, czy prawo i zapomnienie nie zawężają znacząco tematu, będąc przy okazji dużo szerszymi zagadnieniami. — Decyzja o kontynuowaniu jest pochopna, wynikła z przekonania, że musi skontrować. Próbując zyskać w oczach z gruntu obcego człowieka, urosłego w opinii świata i jego własnej do roli autorytetu, sięga do rozgonionych myśli, pełnych nieukształtowanych wciąż sądów i zaledwie półopinii. Ostatecznie bezpiecznie chowa się w podkreślanych krok za krokiem niepewnościach. — Zupełnie nie o przepisy mi chodziło, jak pan zaważył prawdopodobnie trudno o nich mówić w kontekście minionych wieków o wydaje się nie tylko braku rozbudowanych ustaw ale i innej wrażliwości na tę kwestię. Nawet jednak teraz nawiązanie nie jest chyba samo w sobie ich naruszeniem. A część powodu tworzenia podobnych połączeń zdaje mi się leżeć w funkcjonowaniu i ugruntowaniu już pierwowzoru w kulturze, działo się to w końcu w czasach akademizmu, stojącego może w centrum oskarżeń o mierne kopiowanie klasycznych styli. Co oczywiście nie oznacza, że nie uważam sformułowanego przez pana pytania za istotne. Muszę je przemyśleć.
    Intensywność spojrzenia potęguje tylko zdenerwowanie, a jednak nie chciałby odsunąć go od siebie. Jednocześnie wrażenie bycia oglądanym brane dotychczas za wyczekiwaną uwagę rodzi w nim niepokój. Szybko przetrawia go, nie pozwala roznieść mu się po ciele. Odrzuciwszy dwuznaczności, ignoruje gesty. Dopada go znów skrępowanie i nieadekwatność własnych twierdzeń, samego udziału w dyskusji. Rozpoznaje, że być może zabrnął za daleko.
    — To głupie — stwierdza wreszcie z rezygnacji wyprowadzonej ze wstydu, a nikły śmiech kończy w krótkim krzywym uśmiechu. — Nie powinienem był. Ja jestem… — Urywanymi zdaniami, odwołującymi się bardziej do ukrytego przed rozmówcą kontekstu niż wypowiedzianych już tego wieczora opinii powoli dąży do ujawnienia pretekstowości tematu. Z wysiłkiem budzi w sobie wystarczająco odwagi, choć najmocniej obawia się, iż przyjdzie mu tłumaczyć. — Nazywam się David Reed.
    Mowa w najpospolitszych słowach dźwięczy jakąś dziwnością. Nieuniknioną, jak sądzi, gdy sytuacja tak daleko wymyka się pewnej normie. Wyobrażone spotkania i poczynione plany nigdy nie dały mu dobrego wzorca, jak brzmieć miał syn przedstawiający się ojcu.

    [Nie ma potrzeby, jak pisałam, czekam ile trzeba. Nie powiedziałabym, że znam się specjalnie na sztuce, nie wiem też czy wychwyciłabym błąd, ale rozumiem. Pewnie pośpieszyłam się trochę, ale wydawało mi się, że tak będzie lepiej i może wybrniemy tym sposobem z dyskusji na temat wykładu, którego treści nie znamy (przepraszam, jeśli miałaś plan inaczej to rozegrać).]

    OdpowiedzUsuń
  11. [Cześć i dziękuję za powitanie!
    Nawet nie wiesz, o jaki atak nostalgii przyprawiła mnie twoja propozycja, nie pamiętam, kiedy ostatnio pisałam wątek oparty na takim przypadkowym spotkaniu, nawet na takim wylaniu na siebie kawy. Bardzo chętnie podejmiemy się romansu, myślę też, że Nova również jest na tyle kontaktowym i otwartym człowiekiem, że nawiązanie takiej przypadkowej relacji nie będzie dla niego trudne.
    Po tym, co wnioskuję z twojej karty, zakładam, że mowa będzie raczej o niezbyt zobowiązującej relacji? ]

    Nova Blanchfield

    OdpowiedzUsuń
  12. Głęboki wdech i przeciągły wydech w miejsce spokoju przynoszą zaskakujący brak ulgi od naporu myśli rozgonionych i dokuczliwych. Gromadzone dwa lata plany tracą sens bytu, ale zamiast odejść w niepamięć, każą mu roztrząsać słowa już wypowiedziane. Przygląda się cicho, tylko kątem oka, jak mężczyzna tworzy dystans, odsuwa spojrzenie, w końcu wstaje. David przesuwa się na skraj kanapy, chwyciwszy obiema dłońmi krańca siedzenia, rozważa czy skończą na tym rozmowę. Oczekuje spodziewanej reakcji, pytań, cienia emocji, której mógłby się uchwycić i na którą potrafiłby odpowiedzieć. Jednak trudność w odczytaniu cudzej postawy tylko podkreśla obcość i jej przyczyny. Zdaje mu się, że rozumie. Próbując zmienić perspektywę, przepisuje część własnych odczuć na drugą osobę, ale tłumaczeniem zapędza się w ślepy zaułek niewiedzy. W pamięci ma inne rozmowy, w których upór ścierał się z zmęczoną złością. Powtarzała mu do znudzenia, że ojciec nie chce go widzieć. Wtedy ściskał zęby w kumulowanym gniewie, teraz ostrożnie zabiega o szansę, licząc, że nie miała racji. Zbiera się więc do zabrania głosu, a zamiast tego sztywnieje w już przybranej pozycji do momentu pytania.
    — Ja nie mogę… nie ważne — odpowiada rozedrganym językiem, najwyraźniej zupełnie niepotrzebnie. Milknie znów. Wpatruje się najpierw we własne ponownie złączone dłonie, blednącą od nacisku skórę, potem w przestrzeń obcych wykrzywionych twarzy, wreszcie refleksy na szkle i pęknięcia na powierzchni lodu. Gwar pokoju obok pozostawionego za szerokimi drzwiami wyraźnie go rozprasza. — Chciałem przedstawić się wcześniej, ale… — Przeprowadzka była pierwszą wymówką. Powolne oswajanie się z nową rzeczywistością przedłożył nad próby kontaktu, choć już wkrótce wiedział, że nieumyślnie znalazł się bliżej ojca niż przewidywał. Łatwość dobrania pretekstu, zrobienia kilku kroków więcej w stronę nie tego korytarza instytutu, tylko oddalała go od powzięcia decyzji. Tak na odkładaniu upłynął mu rok a potem nie wiedzieć kiedy kolejny. — Nie było dobrej okazji i… przepraszam.

    OdpowiedzUsuń
  13. Zaskoczenie wbija się zimną szpilą w burzę emocji. Zdezorientowany ściąga brwi, ale w pierwszym odruchu zdaje się zupełnie nie rozumieć stojących za pytaniem motywacji. Nazbyt przywykł do wprawnego wywijania się od tematu na samo wspomnienie o ojcu, słów zajadłych, celujących w obrzydzenie, ale krótkich, jakby obliczonych na osiągnięcie zamierzonego efektu i nic więcej. Przywołanie matki, w zaledwie drugim z liczących się zdań, niespodziewane ma w sobie przesadną ironię.
    — Dlaczego…? — zaczyna i nie kończy, bo skoro otworzył usta dochodzi przyczyny. Kłuje go ona, ale zna przecież jej usprawiedliwienie. — Nie wiem. — Nie przypomina sobie powodów, okazji czy chociaż chęci, by wspólnie stanąć przed obiektywem. Nie w ostatnim czasie. Wertuje pamięć, obrazy kamienistego wybrzeża, cyjanotypy drewnianych zabudowań o prostych bryłach w dużo ciekawszym krajobrazie i zdjęcia ludzi stłoczonych przy pracy. Warte zapisania światłem, składające się na ten dom, za którym czasem tęsknił, w opozycji do wspomnień przynoszących gorzki posmak. Z kieszeni wysuwa telefon, szybkimi ruchami palców po ekranie sięga w głąb dysku do jednego bodaj wydarzenia, które przebiega mu przez myśl. Fotografia ma nieco ponad dwa lata, jest dziełem przypadku i upartości starego Reeda. Spowite w ostrym świetle słonecznego dnia troje ludzi świętuje, każde trochę co innego. Starzec o ogorzałej i pomarszczonej skórze, najszczerzej uśmiechnięty, trzyma dłoń na ramieniu nastolatka tuż po kończeniu liceum. Kobieta z boku poważny wyraz twarzy przełamuje ledwie uniesionymi kącikami ust, w czym David potrafi rozpoznać jeszcze echo odbytej wieczór wcześniej kłótni. Pierwszy raz nie dopięła ostatecznie swego, a on wytrzymał w postanowieniach, wyjeżdżając.
    Kładzie urządzenie, zapalonym wyświetlaczem do góry, na dzielącym ich miejscu. Bez komentarza przesuwa nieznacznie w stronę mężczyzny.

    OdpowiedzUsuń
  14. [Będę niesamowicie zobowiązana, jeśli zaczniesz, do końca stycznia prawdopodobnie będę w pewnym niedoczasie, a zaczynanie zawsze schodzi mi dłużej, niż zwykłe odpisywanie. Chyba że wolisz poczekać.
    Nie sądzę, pod tym nickiem byłam tylko na jednym blogu. Ale mam wrażenie, że kiedyś ktoś używał nicku "swarm of (nie pamiętam, jakie tam było zwierzątko)". Z drugiej strony, jestem prawie pewna, że dawno, dawno temu, gdzieś na "przełomie onetu i blogspota" pisałyśmy ze sobą co najmniej jeden wątek. ;)]

    Nova

    OdpowiedzUsuń
  15. Ukryte przed nim wydarzenia sprzed lat nieustannie utrudniały rozeznanie w splątanej sytuacji, irytując przy tym ciekawość brakiem kontekstu. Nie miała go złość matki, odbierana najpierw z dziecięcym niezrozumieniem, potem tłumionym, stopniowo narastającym poczuciem krzywdy. Nie ma go i zachowanie ojca, może po raz pierwszy tego wieczora jednak spodziewane. Nie sądzi w końcu naiwnie – usilnie pragnie myśleć, że dorósł i już sobie na to nie pozwala – iż zostanie przyjęty bez wahania, a dzielący ich dystans zupełnej obcości zaniknie wskutek jednej rozmowy. Liczy na szansę, choćby za cenę czasu, boi się natomiast wyrażanego z pełną ostatecznością odtrącenia. Pierwsze zdanie chwyta go w tym strachu, a jednocześnie kierowanej determinacją gotowości podjęcia działania. Nie zdąża jednak wtrącić ułożonej naprędce prośby nim wypowiedź zostaje uzupełniona. Powoli podnosi telefon, wykonując przy tym gest na kształt nieśmiałego potakiwania. Nie czuje jeszcze ulgi, zmieszany i zmęczony emocjonalnym mętlikiem ustępuje całkiem pola i czeka. Schowawszy komórkę, podnosi więc wzrok na mężczyznę, próbując odgadnąć, czy ten postanowił już odejść.
    — Tak — mówi po kilku sekundach, zrywając się na nogi. Nowo rozbudzona i pożytkująca resztki energii żywiołowość odznacza się nerwową niezgrabnością, a na twarzy maluje mu się jeszcze zaskoczenie. Ledwie analizuje, bardziej zapamiętuje komunikat, jak gdyby nie miał czasu zastanawiać się nad nieznanym mu miejscem spotkania ani kalendarzem. — Jutro, o piętnastej — powtarza, o włos unikając kolejnego zająknięcia. Decyzja nie ma wiele wspólnego z kalkulacją, ale idzie za nią wniosek, że pewnie tak będzie lepiej dla nich obu. — Przyjdę.

    OdpowiedzUsuń
  16. Grzbiet zmęczenia, przygarbiony przez pracę nieco bardziej niż zwykle, wraz z mijającym dziś czasem wpierw nieco tylko drażni, by pod koniec dnia stać się już nie do zniesienia. Im bliżej wieczoru, tym ciaśniej bowiem zaciskają się w nim kręgi szyi. Miażdżone w wysiłku i w napięciu, struną sztywności przechodzą wzdłuż linii kręgosłupa w dół, gdy pochylony nad zbyt wieloma problemami hydraulicznymi jak na jeden dzień, po całodniowej pracy marzy o chwili odpoczynku. Kiedy więc po powrocie do mieszkania Amy informuje go o ostatnim jeszcze niezrealizowanym zleceniu, którego ponoć się podjął (nie pamięta), wzdycha bezgłośnie. Nie komentuje. Odkąd dwa lata temu zrezygnował z pracy w New York Timesie, wmawiana mu przez żonę nieporadność przybiera na sile szczególnie w okresie poświątecznym, gdy budżet domowy jest nadszarpnięty i wymusza na nim dodatkowe prace. Woli wtedy nie sprawdzać granic ich spokoju, ucieczkę z domu po części przyjmując nawet z ulgą. Nie zawsze przyjmuje jednak zadania tak samo chętnie, dziś czuje narastającą wewnątrz niego niecierpliwość i znużenie, gdy wychodzi z mieszkania z ledwie przyzwoitym skinięciem głowy.
    Koszulka, przesiąknięta zapachem metalu, potu i kurzu, zalegającego w kątach cudzych domów, przywiera do ciała w nieprzyjemnym zasklepieniu, gdy odciąga ją tuż pod krawędzią płytkiego dekoltu. Materiał bawełny łatwo ulega palcom, przez chwilę wpuszcza nawet pod tkaninę odrobinę świeżego powietrza, i w żądanej próbie rozluźnienia, uwalnia szyję od mokrego przez pot upięcia koszulki. Na wszelki wypadek rozpina też zamek bluzy, mając świadomość tego, że kamienica bywa cieplejsza niż pogoda na zewnątrz, a on jest dostatecznie rozgrzany po wysiłku, by nie musieć opatulać się ubraniem po samą szyję.
    Tymczasem zatrzymuje się przed drzwiami właściciela budynku, podnosząc rękę do płaszczyzny drzwi. Nie od razu okrywa ramiona cierpką warstwą irytacji. Dopiero kilkukrotne pukanie o płaszczyznę wejścia, zagłuszone przez klasyczne dźwięki wychodzące spod szczeliny drzwi, budzą w nim płomienną niecierpliwość. Przechodzi z nogi na nogę, zaciskając ciasno pięść i w dłużącej się próbie uzyskania odpowiedzi, wzmacnia siłę uderzenia.
    Czeka minutę, pięć... może więcej? Nie liczy.
    Skwapliwie przytrzymuje w drugiej, wolnej dłoni walizkę z narzędziami, wpatrując się w jeden, losowy punkt na płaszczyźnie drzwi. Rys sęków zaczyna wbijać się już pieczęcią pamięci w jego głowie, gdy nagle, ku zaskoczeniu, widok drewna zastępuje mu męska sylwetka.
    Powinien coś powiedzieć. Nie mówi nic.
    Przeciąga w ciszy wzrokiem po ciemnej fakturze ubrania, rozchylając wargi w gotowości do zaanonsowania celu swojej wizyty. Zamiast tego jednak, rozproszony zaciągnięciem warg na filtrze, pozwala mężczyźnie dokończyć ten dziwnie leniwy rytuał, samemu zastygając przez moment w bezruchu. Oczy pozostają spokojne, wpatrzone w ruch ust przy pierwszej wypowiedzi.
    – Nie, nie jestem – przyznaje.
    Apatia w jego głosie rozciąga się w płacie pierwszego strzępu rozmowy, trudno jednak wymagać od niego większego entuzjazmu, gdy stoi jak głupek przed drzwiami, oczekując na cudzą reakcję, która... cóż, okazuje się równie powolna, co jego własna skłonność do wyjaśnienia swojej obecności.
    – Bawimy się w wypowiadanie oczywistości?
    Kąśliwość, wyślizgnięta spomiędzy mostu prostych zębów, to niejako odwet za zbyt długie oczekiwanie. Przez chwilę stawia jego spojrzenie na ostrzu wzroku, nim ostatecznie pierwszy rezygnuje z kontaktu. Talerze tęczówki ściąga w bok, ku pustemu korytarzowi. W istocie... daleko mu do wścibskiej staruszki O'Sullivan. Wręcz epatuje obojętnością wobec tego, co znajdzie w jego mieszkaniu. Nie wychyla głowy po więcej i nie rości sobie prawa do wchodzenia do niego z butami arogancji... może nieco tylko wypluwa z siebie dzisiejsze frustracje. Jeden głęboki oddech później, już spokojniejszy, powraca spojrzeniem do męskiej twarzy, powściągając emocje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. – Dani Hasson. Miałem pomóc z przeciekiem.
      Łagodniejszy znacznie ton wypowiedzi opieszale zastyga w przestrzeni, gdy w imię neutralności, zapomina o drażniącym go oczekiwaniu.
      – Mogę...? – kiedy rozpoczyna kwestię, wskazującą na chęć wejścia do środka, w naturalnej konsekwencji słów pokonuje pierwszy krok do przodu. Zbliża się tym samym do ściany ciała przed nim, licząc raczej na to, że ów sylwetka zaraz zniknie. Co do ręki na framudze nie ma pewności, być może mężczyzna tylko nieco się odchyli, przepuszczając go w progu.
      Cholera, nie mam czasu, rusz się... Krzyczą myśli, gdy zwalnia nieco ruch, czując kiełkującą niepewność odnośnie tego, czy facet faktycznie się odsunie.
      – Nie zajmie mi to długo – dodaje, bardziej w pocieszeniu siebie, niż jego.

      Dani Hasson

      Usuń
  17. Mógłby ściągnąć na język głoski przeprosin, lub przynajmniej zapewnić mężczyznę o tym, że słowa, które wypowiedział, nie miały na celu go urazić. Mógłby jednak z równym fałszem, wyrysowanym w gestach, zaafiszować swoje oddanie pracy, a tak się składa, że jedno i drugie wydaje mu się dostatecznie problematyczne, by z wygody i z braku odpowiedniej motywacji, zrezygnował z podobnych, zbyt oczywistych kłamstw.
    Może taki właśnie jest – nie lubi banałów i chodzenia po linii najmniejszego oporu.
    W ciszy pozostawia topór ewentualnego konfliktu, w ostatniej chwili racząc go uwagą. Z głębokim przecięciem sylwetki mężczyzny w cięciwie wzroku chwyta za trzon rozsądku, nie odwdzięczając mu się kolejną pobłażliwością. W zetknięciu z odbitą, kąśliwą nutą męskiego komentarza, pozwala temu dźwiękowi wybrzmieć: opaść wolno i wygasnąć w pieleszach pasywności. Uwagę o Pani O'Sullivan również zbywa milczeniem.

    Woń dymu papierosowego szybko wsiąka we włókna koszulki, zasadza się na cienkości materiału i dociera do nozdrzy Daniego, gdy wyrównany z mężczyzną, wciąż w progu jego mieszkania, zerka na gesty mężczyzny ostatni raz przed odwróceniem się w stronę kuchni. Odbicie tęczówki chwyta wtedy w sidła spojrzenia pojedyncze wygięcia na koszuli mężczyzny, palce obejmujące filtr papierosa i kłębiący się między nimi mleczny obłok, który nie tyle drażni Daniego, co lekko łaskocze go po gardle.
    Ostatecznie odchrząkuje cicho, po wyminięciu go zarzucając ramieniem do bardziej naturalnej pozycji i pozostawiając mężczyznę za swoimi plecami.
    Nie potrzebuje wielu instrukcji.
    Dociera do miejsca przecieku i opiera dłoń na blacie tuż obok zlewozmywaka. Walizka ląduje przez chwilę na ziemi między nogami, gdy zastygnięty w jednej pozie, wsłuchuje się w nierówność opadających do miski kropli.
    To chwila, którą wykorzystuje na rozprostowanie zdrętwiałego karku. Z ręką za szyją wyciąga mięśnie do tyłu, czując opór w niesprężystych tkankach, naciągniętych w ruchu.
    - Kiedy ostatni raz wymieniałeś rury?
    Nie widzi go, ale wystarczy szelest materiału nieco dalej za plecami, by przeszedł do pytania.
    W międzyczasie otwiera drzwiczki szafki kuchennej pod zlewem.

    OdpowiedzUsuń
  18. Obudził się z przeświadczeniem o istotnej zmianie, jakkolwiek obraz rzeczywistości zdawał się tego stanu nie oddawać, gdy wątłe poranne światło obiegło ciasno stłoczone meble i zahaczyło o rozespane oczy. Leżąc na wznak, ze wzrokiem wbitym w sufit, odczuwał w mięśniach i na umyśle cień zmęczenia z poprzedniego wieczora, ale też uczucie, które określiłby ekscytacją, gdyby nie skaza niepokoju. Wstał, ledwie zwrócił uwagę na głuche odgłosy dobiegające z kuchni, będącej też przy okazji korytarzem, i szybko zdecydował o wyjściu z mieszkania. Nogi zaprowadziły go najpierw w czerń i czerwień fotograficznej ciemni, a potem na miejsce spotkania, w którym stawia się na kilka minut przed czasem. Budynek pnie się na wysokość dziesięciu pięter murem czerwonej cegły, a David przyjmuje ten widok z wahaniem.
    Przeszukuje lokal i tuzin obcych ale obecnych twarzy rozrzuconych wśród stolików. Jednocześnie sam mierzony jest wzrokiem jednego z pracowników, wypełnionym irytacją, dającym mu do zrozumienia, że coś w jego sylwetce, wieku, czy sztywnym, nacechowanym niezręcznością zachowaniu odznacza się na barwnym tle zwyczajowej klienteli. Zostawiony przy stoliku sam, czeka, z pewną niecierpliwością sprawdzając godzinę. Kieruje spojrzenie na wejście, kątem oka wychwytując postaci gości lokalu. Był błędnie przekonany – wychowany w miejscowości przez elity wschodniego wybrzeża upatrzonej za miejsce wakacyjnych wypadów – że łatwiej zrozumie otaczające go miasto i środowisko. Teraz spogląda na letnie miesiące, gdy miejscowi wchodzili w przypłacony ambiwalencją układ, a ze wspomnień wykradają się pełne rozdrażnienia słowa dziadka. Nie wywołują już rozbawienia, wypartego na dobre przez obcość. Nie jest w końcu u siebie, a one są tylko nieważnym cieniem.
    Ojciec przychodzi spóźniony, bez przeprosin. David nie wie, czy się ich spodziewał. Uprzejmy głos kelnera ledwie przypomina mu poprzednią interakcję, kiedy chłopak niezbyt przekonująco tłumaczył, że kogoś oczekuje. Konsekwentnie sięgnął po możliwie najszybszy sposób pozbycia się cudzej a niechcianej uwagi, dokonując zamówienia.
    — Na razie tylko kawę — odpowiada, wskazawszy filiżankę. Herbata zdaje się sugerować, że nie ma zbyt wiele czasu. W wyłożonych na stół banknotach David dostrzega natomiast potwierdzenie swojej roli jako natręta. Niewygodna myśl zdąża zagnieździć się w podświadomości, zanim wyjaśni sobie gest okolicznościami, a skręcone determinacja z wyobrażonym uwielbieniem dla siedzącego naprzeciw przyćmią wszystko inne. — Nawet tutaj to zdecydowanie za dużo za naparstek kofeiny — Śmieje się cicho, przez sekundę uśmiecha szeroko, ale zaraz przerywa speszony czymś w twarzy mężczyzny. — I zapłacę za siebie.
    Doskonale wie, że decyzja ta nie ma racjonalnych podstaw. Nie jeśli próbuje podtrzymać pozory względnej niezależności. Niesmak wywołuje już sugestia, by prosić matkę w tych okropnych, oscylujących na skraju kłótni rozmowach o więcej pieniędzy. Nie stać go – na to miejsce, ani pozycje w karcie, którym nie poświęcił nawet uwagi. Uporczywie trzyma się i głupiej dumy, i nieprzełamanego wrażenia, że nie wypada zaciągać długu. Przygotował się, co nie czyni jeszcze wydatku mniej dotkliwym a sytuacji komfortową. Szybko zmienia więc temat, łapiąc się największej oczywistości.
    — Przychodzisz tutaj często? — pyta, zająknąwszy się już na pierwszym słowie. Żadne z ważniejszych zdań nie przejdą mu jeszcze przez gardło.

    OdpowiedzUsuń
  19. Zastyga. Po pierwszych zdaniach, zawstydzony stanowczą reprymendą, nie zostawiającą mu wiele pola do dyskusji. Może tylko przytaknąć, ukrócić wreszcie całą kwestię. I po kolejnych, kierujących nieistniejącą relację na najgorszy, jak uważa, tor. Przesuwa palcami po gładkiej powierzchni filiżanki, znów nie znajdując zajęcia dla własnych lekko rozedrganych dłoni. Pierwszy raz tak wyraźnie dobija się do niego fakt, iż jego niewiedza o siedzącym naprzeciw mężczyźnie ma bliźniacze odbicie.
    — Sądzisz, że przyszedłem po pieniądze? — Ściąga brwi. Pytanie nieoczekujące odpowiedzi daje wyraz gorzkiemu niedowierzaniu, ale zbudowane na fundamencie ze złości niemal pozwala jej wybrzmieć. Jednak zbyt ściśle ją upakował, nazbyt mocno trzyma w ryzach pokrętnego rozumowania. W reakcji nie znajduje ostatecznie zaskoczenia, tłumaczy ją sobie latami rozłąki. Spolegliwym spojrzeniem usiłuje przejrzeć przez ciemne szkła, gdy bierze na siebie odpowiedzialność za nieporozumienie. Nieukierunkowany gniew szarpie nim niemrawo od środka. To nie jego wina – mimo wszystko jest o tym przekonany – ale może się nią stać w miejsce przewinień nieobecnej matki. Jest w końcu jej synem. — Gdybym ich potrzebował, nie szukałbym drogi naokoło. Rozmowa… nie planowałem tego wczoraj. Naprawdę. Nie mam zdjęcia, żeby to udowodnić, ale nie wiem też, po co miałbym kłamać. Dwa lata zajęło mi zebranie się na odwagę, nawet jeśli zbiegiem okoliczności widywaliśmy się na tych samych korytarzach. Nie chciałem stawiać cię w takiej sytuacji.— Usiłuje się uśmiechnąć, a przy tym mówi spokojnie i cicho, jakby niepewny czy kobieta siedząca dwa stoliki dalej ich nie usłyszy. — Nie powinienem. Przepraszam. Byłem zwyczajnie ciekawy. Czy to tak dziwne? Mam dwadzieścia lat i nie wiem, kim jest mój ojciec.
    Uważniej przygląda się sylwetce siedzącego Adama, ale nie potrafi oderwać jej od wytworzonego wbrew jej wściekłości obrazu. Zwraca się więc w kierunku oddalonego o kilka metrów okna, uspokaja myśli detalami fasad budynków naprzeciw.
    — Czy możesz dać mi kwadrans swojego czasu, tylko żeby porozmawiać? Piętnaście minut to chyba niedługo — prosi z nadzieją a jeszcze bez pomysłu na wykorzystanie tej chwili.

    OdpowiedzUsuń
  20. Nigdy. To mocne słowo.
    Zwykle opada ostrzem dosadności na pień dyskusji. Jak zwarte chłodem głoski, zaciśnięte w rozczarowaniu lub w stanowczej odmowie.
    Dla niektórych ledwie kilka sekund, strąconych z ramion chwili, dla niego kilka dłużących się momentów niepewności, obleczonych zamknięciem rozmowy i szorstkim brzmieniem. Nigdy kojarzy mu się z rosnącym między ludźmi srogim dystansem, zatorem utkwionym między tunelami porozumienia. Nigdy nie byłeś tak leniwy, przywołuje w głowie ostatnie zdanie żony z udziałem ów słowa. Nigdy nie mieliśmy takich problemów, nasuwa dalej myśl. Nigdy nie byliśmy od siebie tak daleko. Wnioskuje.
    Nigdy boli i nie przestaje. W absurdzie życia, nigdy zawsze jednak przy nim trwa.
    Gdy dla odmiany dziś słyszy je w oddarciu od kłótni, czuje niemal ulgę. Mógłby też czuć wstyd z własnego zachowania, gdy uśmiecha się jak głupi z tak nieznaczącego powodu, ale nikt nie przygląda mu się teraz z twarzy, nieznajomy widzi tylko jego plecy, więc zamiast dobić się ostrzem krytyki, woli dać się ponieść pierwszej fali. Tej kojącej nucie, która na krótką chwilę wyrywa z jego serca supeł cynizmu i frustracji.
    — „Nigdy” brzmi jak początek dłuższego remontu — przyznaje po krótkiej ciszy, znacznie bardziej swobodnym tonem, niż jeszcze kilka chwil temu. Chce spytać, To gdzie?, ale ruch mężczyzny wyprzedza jego myśl, lokując odpowiedź za odsuniętą świeżo zasłoną.
    Palce dłoni Daniego w tym czasie zamykają drzwiczki, a on odwraca się posłusznie we wskazanym kierunku, podchodząc do okna. Dopiero teraz dostrzega stojącą pod parapetem miskę i drogę kropel, ściągniętych grawitacją w dół od wysokości niemal sufitu, po wysokość zawartości miski.
    — Nie ułatwiasz mi dziś...
    W fałdach powściągliwości i apatii wciąż kryje się sumienność. To wyniszczająca ciało cecha, która przez lata potrafiła trzymać go w kleszczach przymusu i pracy. Wciąż to robi, gdy w cugach małżeńskiego obowiązku, ląduje w łóżku, oddaje jej – żonie – najbardziej intymną część siebie: swoje nasienie, swoje ciało i swoje emocje, w naturalnym przekonaniu o tym, jak mało intymnym z biegiem czasu staje się to dla niego (w jego głowie), gdy myślami pozostaje coraz bardziej odległy.
    Ten sam prześwit obowiązku i sumienności uderza dziś, choć w znacznie mniejszym stopniu, kiedy mimo braku energii i chęci, bez dalszego słowa marudzenia wchodzi na parapet. Ręka, przyparta do krawędzi okiennej wnęki, daje mu poczucie stabilności, gdy druga bada wolno płaszczyznę rury, w poszukiwaniu źródła przecieku lub jakiejkolwiek formy wilgoci. Farba pokrywająca metal, miejscami odchodzi, pozostając na opuszkach, gdy przesuwa się wolno wzdłuż długości rury, w niejakim oddaleniu od okna pozwalając na to, by ręka podniosła się wyżej, podciągając koszulkę, a nurt powietrza przeszył ogołocone na moment lędźwie i kawałek brzucha.
    — Nie chcę krakać, ale miejscami wdaje się rdza. Prawdopodobnie nie skończy się na wymianie uszczelek, czy zaworów... i będziesz musiał zamknąć cały pion wody, żebym Ci to naprawił.
    Wydaje wstępny sąd, przyglądając się kiepskiemu stanowi hydrauliki.

    [Masz bardzo cliche odpis z tym motywem odsłoniętego ciała. Bo tak.]

    OdpowiedzUsuń
  21. Intensywność spotkania nie chce być na tyle jednostajna, na ile żąda jego ciało. Podświadomie czując na sobie ciężkość spojrzenia, spina mięśnie, nie wiedząc dokładnie, czy uwagę mężczyzny na sobie przyjmuje z dozą nieśmiałości, czy z dozą niewiedzy. Niezmiennie jak zawsze, żadnej z tej emocji przed nim nie odkrywa. W poszukiwaniu odpowiedzi i celu obserwacji, przerzuca jedynie wzrok na ciało niżej. Wypełnia talerz tęczówki smukłością cudzej sylwetki, barwami drogiego prawdopodobnie ubrania i maniera gestów, jakie w nim dostrzega.
    Bliskie jego sercu od dawna przemilczenie, siłą zatrzasku rzucone mu na usta, niczym nie różni się od mruknięcia dezaprobaty, danego Daniemu przez suche, widziane z odległości wargi Griffitha. Spojrzenie Hassona tymczasem przez chwilę osiada na bruzdach różowej tkanki ust i na kącikach uśmiechu, ściągniętego w parabolii słabych przeprosin. Ciężkie działa minimalizmu w słowach Adama i ledwie widoczny uśmiech pokory, uderzają w niego nowym, nieznanym dotąd prądem emocji. Nieznanym lub może po prostu setki razy wcześniej odrzuconym. Dziś uczucia i wrażenia – lekkie mrowienie na skórze i wibracje w brzuchu – osiadają w przedsionkach ciała, jak osiada się czasem myśl w przedsionku świadomości. Czyli jeszcze niedostatecznie wyraźne znaki, by chciał się na nich skupić, ale stojące dostatecznie blisko centrum jego uwagi, by nie mógł dłużej tych sygnałów ignorować.
    Wzrok mężczyzny, mimo swej aktualnej nieszkodliwości, wbrew jego woli ściąga z Daniego kolejne warstwy spokoju i powściągliwości – porusza te neurony świadomości, które dotąd skryte za przepaścią uparcie podtrzymywanego dystansu, nagle pojawiają się po złej stronie barykady i po złej stronie decyzji.
    Czuje, że nie powinien reagować w ten sposób, ale nie panuje nad tym. Dostrzega w sobie moment, w którym wzniecone w sercu podniecenie skacze w ciele i doświadcza tego, jak żebra, rozprężone ruchem pod nimi, drą aksamit dotąd podtrzymywanej w nim obojętności. Na razie tylko w swojej głowie ekcytuje się za bardzo i karci za ten szczeniacki wyryw już w sekundę później, ściągając brzeg koszulki i bluzy do dołu, we wmówionej sobie przyzwoitości.
    — Polecam outlet w Century 21. Dresy nie wytrą Ci się po pierwszych paru użyciach.
    Wypowiada ostrożnie. Chowa się za jedyną myślą, która wydaje mu się bezpieczna.
    Nie zna się na języku męskiego ciała, ale jedno wie na pewno: jeśli w swoim przeczuciu się myli i wzrok Adama skupiony na nim nie ma nic wspólnego z pożądaniem, a jest jedynie jego wytworem wyobraźni i zboczoną fantazją, to nie chce być tym, który powie o tym wprost.
    Adam nie wygląda na faceta w dresach, w jego głowie nie wygląda jednak na takiego, który patrzyłby na niego intencjonalnie, co sprawia, że umysł Daniego z miejsca racjonalizuje.
    Tymczasem zsuwa się gładko wzdłuż podpory wnęki do dołu, siadając przez chwilę na parapecie, z jedną nogą podgiętą w kolanie, drugą opuszczoną luźno w dół, za granicę okna.
    — Nie dziś... jak mówiłem, musiałbyś zamknąć pion. Albo pozwolić mi na to. Prawdopodobnie masz instalację i przełączniki w piwnicy, jak to w starej kamienicy. Powiadomisz domowników w budynku o chwilowym braku wody, ja wyłączę cyrkulację i dopiero wtedy będę mógł pracować. Chyba, że chcesz zalać sobie całe mieszkanie.
    Wzrusza ramionami. Głos nie sympatyzuje ze świeżo wypowiedzianym przez Adama problemem i zaraz Dani tłumaczy, dlaczego. Zeskakując z parapetu i przechodząc obok ramienia właściciela, wyrzuca bowiem z siebie śmiałe słowa kontrpretensji:
    — Przeżyjesz... — kładzie mu krótko dłoń na ramieniu pod pretekstem pokrzepienia go. W głowie wciąż jednak siedzi napięcie, chęć dotknięcia go i sprawdzenia granicy płynności tej relacji. Porzuca ją wraz z kolejnym krokiem i słowem:
    — ... ja słucham naprzemiennie wytłumionych jęków kochanek u Ciebie i krzyku dzieci we własnych czterech ścianach. Oddałbym wiele za ciszę zmąconą tylko przez krople.
    To mówiąc, sięga po pozostawioną na ziemi walizkę z narzędziami.

    OdpowiedzUsuń
  22. Ignoruje. Nierozerwalnym parciem dwóch upartych półkul wyrzuca z pamięci barytony głosów i niskie westchnienia słyszane czasem, niechybnie, zza ścian. Porzuca wyobrażenia napiętych w wysiłku męskich ciał, spoconych i wymiętoszonych pod dotykiem bliskości, pod uciskiem namiętnych rozkoszy, których wolałby sobie w głowie tak łatwo nie wyobrażać. Zgniatając uparcie barwy obrazów i tłumiąc w sobie głosy pamięci, woli raczej pozostawić kartę wyobraźni czystą, niżeli obleczoną lepkością „zakazanych” fantazji. Zrzucona ze smyczy zdolność do tworzenia w głowie zadziwiająco bogatego w detale świata, mogłaby zachęcić go w rzeczywistości do czegoś, na co nie jest gotów. Więc trzyma się na cugach tego, co zna i również tego, co wydaje mu się dobre i proste. Przede wszystkim jednak normalne i bezpieczne.
    Im jednak bliżej niego stoi, im dłużej tkwi w zamknięciu pokoju sam na sam z mężczyzną, o którym wie tylko tyle, że lubi (bardzo) seks, na razie tylko w swojej głowie widzi w tym okazję i przebicie się przez mur szarej codzienności. Odczuwa przy tym jakąś dziwną rozkosz w udawaniu, że świat za drzwiami mieszkania właściciela budynku jest poza jego życiową ramą. Jest czymś innym, przyjemnym, dalekim od kwilenia dzieci i niezadowoleniem żony.
    Świat bruneta przed nim jest swobodny, podobnie jak swobodny jest jego język, z taką gładkością mówiący o kochankach i ich „wyjątkowo rytmicznych” jękach.
    - Może udają... - wyraża gorzko, nieświadomie z cichą prowokacją wniesioną w kontekst rozmowy, bo przecież właśnie zarzuca mu między wierszami, że może Griffith nie robi dobrej roboty w łóżku.
    To pierwsza i dość cyniczna myśl, jaka przychodzi mu do głowy. Skojarzona w ten, a nie inny sposób, bo przecież sam robił to (udawał) już w łóżku dostatecznie dużo razy, by wiedzieć, że przyjemność, zatrzymana na poziomie fizyczności i zwykłego bodźcowania ciała jest właśnie taka... jednostajna, rytmiczna, popędzana przez fantazję i dławiona w mechanizmach ruchów.
    - Zresztą, póki Cię to nie drażni, nie mój interes – dodaje zaraz naprawczo, nie mając na celu wchodzić z butami w cudze życie. Szczególnie to seksualne.
    - Chcesz płacić za 30 sekund stania na parapecie?
    Wpatruje się w szczelinę męskiego portfela, nie mogąc się powstrzymać przed kolejną, tym razem już umyślnie postawioną prowokacją: - Za co jeszcze lubisz przepłacać?
    Podnosi wzrok do jego twarzy, uśmiechając się przy tym nieco bezczelnie. Zaraz jednak skraca ich kontakt do słów prawie pożegnania:
    - Zapłacisz mi jutro, jak przyjdę, dobra? Nie mam napiętego grafiku w tym tygodniu, a między innymi też w moim interesie leży, żebyśmy wszyscy w kamienicy mieli czym grzać... czy może mam Ci pomóc w czymś jeszcze, skoro już tu jestem?
    Pytanie pozostawia wolnej interpretacji.

    OdpowiedzUsuń
  23. Złapany na zbyt prosto wyrażonej ciekawości, przez chwilę ukrywa brak kontrargumentu za przedłużonym w locie geście. Buduje mur ciszy w powolnym wzniesieniu dłoni. Wplata wtedy palce między luźno opadające na czoło pasma fryzury, nieco tylko odgarniając je do boku, by zza sypkiej kaskady odkryć jasność zielono-niebieskich tęczówek.
    Nie daje mu tej satysfakcji, nie odwraca spojrzenia.
    Wzrok w nagłym przesycie, chłonie jednak zbyt wiele – rozprężone w śmiechu usta mężczyzny, których nie spodziewa się zobaczyć w tym właśnie ujęciu gestu oraz jego sugestywne wychylenie się do przodu, świadczące o otwartości na kontakt. Sam w tym czasie przygryza wnętrze policzka, wyostrzając tym samym i tak już charakterystyczny dla jego szczęki dołek w górnej części żuchwy.
    Sekundy ciszy odbiera jako sposobność do ułożenia w głowie odpowiedzi:
    - Po uziemieniu przez rodzicielstwo, każdy inny kontekst towarzyski wydaje się ciekawszy - wzrusza ramionami, zbywając własne zainteresowanie wiarygodną wymówką.
    Nie spodziewa się, że mężczyzna podejmie się podobnego manewru, najpierw racząc go sugestywnym komplementem, a następnie zakopując go pod ziemią aroganckim przejściem. Dani nie złości się: wpierw zamiera przez sekundę, co zabiera mu dostatecznie dużo czasu, by nie poświęcał go na zbędne frustracje, dlatego też, w kolejnym momencie, zdając sobie sprawę z przekorności tych słów, ostatecznie prycha pod nosem w pierwszej, jasno wyrażonej uldze i rozbawieniu, przechodząc za nim do drzwi wyjściowych.
    - Ale z nas dwóch, to Ty wciąż mi się nie przedstawiłeś – przypomina, wywlekając temat ich pierwszego powitania na wierzch znacznie bardziej wprost, niż robi to właściciel budynku. Odkłada przy okazji ciągnący go za rękę sprzęt z narzędziami, które dotąd nie przydały mu się ani razu, większą przyjemność czerpiąc raczej z samego kontaktu, niż pracy.
    Opiera się plecami o framugę drzwi, przyglądając mu się z bezpiecznej odległości:
    - Nie chcę być bezczelny, ale... jak wysoko mogę wywindować Ci stawkę do góry, żebyś się nie wkurzył?
    Nie pyta, czy jest atrakcyjny. Wbrew życiowej melancholii i apatii, nie brakuje mu pewności siebie i potrafi obiektywnie orzec, że w oczach większości, zwraca na siebie uwagę. Wcześniejszy, ostentacyjny pomruk tylko upewnia go też w tym, że kolejno rzucony komentarz, mógł być również kierowany ku niemu.
    Byłby głupi, gdyby o to nie zaczepił. I jest zbyt daleko pod kreską finansową, by tego nie wykorzystać i nie zadbać o dodatkowe pieniądze.

    OdpowiedzUsuń
  24. Targany wewnątrz zderzeniami przypadków, i tą aurą migających – ras gasnących, ras rosnących w nim zainteresowań – nie od razu odnajduje się w meandrach rozpoczętej znajomości. Zgliszcza ich rozmowy, gęste od domysłów: chwilami cierpko tnące, chwilami miękkie jak poszycie leśne, sprawiają, że choć chciałby temu przeczyć, głowa pełna jest od dawno zapomnianych w nim emocji. Nie chce wdawać się w naturę poszczególnych z nich, czując jednak lekkie ożywienie, tę specyficzną linę prowokacji, która ciągnie go do dalszych słów, nie odmawia sobie części z nich.
    W pewien sposób to wyswobadzające, móc rozluźnić supeł sztywności i rozciągnąć wolność wypowiedzi do granicy nieco dalszej niż zazwyczaj. Kiedy jednak trafia mu się mały chociaż zgrzyt w kontakcie, niepewność własnych decyzji wpleciona we wrzeciona dyskusji, albo tnie ją prostą kąśliwością, albo zbywa chwilą milczenia.
    Przedstawienie się Adama nie jest jednym z tych momentów.
    — Nie jestem teraz pewien. Wydaje mi się, że użyła słów „właściciel budynku” — sięga ku cieple dłoni, zaciskając palce na miękkości cudzego ciała. Różnica ta jest dostrzegalna, gdy w szorstkościach opuszków ślizga mu się smukłość adamowych palców, i gdy zaciskają one uchwyt na wierzchu jego własnej ręki, nie dając mu się cofnąć.
    Przestrzeń za sobą też mu na to nie pozwala, więc przy braku innych opcji, wypuszcza z siebie haust powietrza, oddechem lądując w naturalnej konsekwencji na cudzej szyi i karku.
    Dreszcz emocji dotyka żołądka, zaciskając pętlę napięcia wokół niego, gdy pomruk mężczyzny roznosi się wyraźnym brzmieniem w zagłębieniu hassonowskiego ucha, a dłoń, wciąż ujęta w kontakcie z właścicielem budynku, zagrzewa się w bliskości. Kącik ust drga lekko, zawieszony między dezaprobatą, a ciekawością, odebraną mu wraz z odsunięciem się mężczyzny.
    — Mój błąd... — zaczyna cicho, obserwując dalszy ruch Adama przy własnym ciele — Myślałem, że uczciwą pracę wynagradzasz równie hojnie, co zadowolenie.
    Nie rozciąga dalszych „negocjacji”, odpycha się od ściany naręczem dłoni, akurat w momencie wysublimowanego wyproszenia. Tak to odbiera. Drgają wtedy wiązki kolorów w tęczówce Hassona i rodzi się w nim płomień niezrozumienia, gdy smaga biczem urazy sylwetkę mężczyzny.
    Nie wypowiada myśli wprost.
    Jedynie w głowie pozostaje pewna skaza, pęknięcie na wrażliwym ego, gdy w nieświadomości, lub może naturalnej mu bezczelności, Adam zachowuje się dokładnie tak, jak większość jego bogatych, próżnych klientów: traktuje go z wyższością, pozbywając go się jednym tylko machnięciem, czy wypluciem słowa. Jakby kontakt z nim ograniczał się tylko do usługi, a poza nią, nie trzymał się już w ramach „ludzkich” interakcji.
    Szczęka przez chwilę zabetonowana nagłą złością, sztywnieje w ciszy, gdy sięga po walizkę z narzędziami.
    — Jak chcesz — rzuca sucho, nawet bardziej niż planował, zupełnie ignorując ów intencje Griffitha i blady pogłos obietnicy, którego po prawdzie nie słyszy. Zgaszony w cieniu jego własnych uprzedzeń, znika z jego świadomości zbyt szybko, by mógł ów ton zarejestrować w głowie. W skłóceniu emocji, trwa przez chwilę w pasywności, obserwując dalszą reakcję... gdy jej nie dostaje, sam rusza pierwszy do drzwi.
    — Do jutra, Panie Griffith — zawęża nagle kontakt do zawodowej uprzejmości, wychodząc.

    OdpowiedzUsuń
  25. Unosi ciężar wczorajszego spotkania na barkach milczenia i kryje go w wąskiej kresce między oczami, gdy w zastanowieniu i w lekkim napięciu, opuszcza kwadrat mieszkania, podejmując się obiecanego niedawno zlecenia. Tym razem robocze ubranie, złożone niezmiennie z koszulki, bluzy i wygodnych dresów, w niczym nie przypomina jego naturalnego zapachu. Dani pachnie porankiem – świeżością uprania i mgiełką żelu do kąpieli, gdy wiedziony na szczudłach nóg, staje przed znajomymi już sobie dobrze drzwiami, wystukując tym razem spokojny, miarowy rytm. Wzrok przesuwa się wzdłuż sęków drewna na powierzchni wejścia, gdy zza tej granicy pokazuje mu się zamglone z wczoraj widmo emocji.
    Dziś starczy jedno spojrzenie na Jego ciało, by męska sylwetka stanęła mu ością w sercu i zajęła wciąż ambiwalentne względem niego myśli. Niedługo później obecność przy mężczyźnie skutkuje nieco omszałym nastrojem, mimo tego, że mówił sobie, że nie pozwoli sobie przy nim na żadne napięcie. Mięśnie spinają się jednak mimochodem, gdy ignorując wstępną zaczepkę, przechodzi przez próg pomieszczenia i obok ramienia Griffitha w zaciśnięciu szczęki,
    — Nie, dziękuję... — nawinięta na szpulę dystansu wypowiedź, rozwija się w neutralnie wybrzmiewających głoskach, kiedy przechodzi parę kroków dalej, stając w głębi korytarza.
    — Dzwonek, czy kaloryfer? Co chcesz naprawić pierwsze?
    Upewnia się, że zmierza w dobrym kierunku, odwracając się w kierunku Adama. Jedna z dłoni tkwi w kieszeni spodni, gdy w drugiej dzierży charakterystyczną już chyba walizkę narzędziową, z którą przybył tutaj również wczoraj.

    OdpowiedzUsuń
  26. Oddech ściągnięty z grani płuc, wysuwa się z osierdzia szelestem wydłużonego świadome wydechu i ostyga tuż przy ustach, gdy wolno, niespiesznie, uspokaja ciało przed kolejną falą spływającego gorąca. Dla bezpieczeństwa (siebie i jego), podtrzymuje kontakt na tyle niewielki, by ująć go w ramie zawodowej uprzejmości, i na tyle ubogi, by nie przypisać mu niczego ponad zwykłą, pracowniczą obecność.
    Co wolisz, nie mówi mu wiele, wskazuje jednak na pewną dowolność, z której śmiało korzysta i z racji własnej interesowności rozpoczyna pracę od naprawy kaloryfera. Im prędzej się tym zajmie, tym prędzej wszyscy w budynku na powrót będą mogli korzystać z ogrzewania. Wnie obliczu tej solidnej motywacji nie przedłuża – stawia walizkę przy oknie, by dziś dla odmiany samodzielnie odkryć wnękę okna.
    Powstrzymuje się przed jakąkolwiek reakcją na wzmiankę o żonie. Właściwie w ogóle na to nie reaguje, za granicą zasłony, przy kaloryferze, poszukując wzrokiem zaworów.
    Wraz z odsunięciem firan zaciera się granica między jasnym światłem poranka, a mdłą łuną w pokoju. Kolejne promienie słoneczne łaskotają śmiało jego skórę i dyskretnym spacerem wpojone w studnię oczu Daniego, znikają w wiązkach błękitu i zieleni, gdy wpatrzony przez chwilę w punkt na zewnątrz, pozwala tęczówce przybrać niepokojąco jasną barwę. Zawężona źrenica tylko uwydatnia ów nasycony jasnością kolor i poszerza się w rozlewającej się po oku czerni dopiero w momencie, gdy niesiony pomrukiem przy butach, przerzuca strzałę wzroku w głąb kuchni, koncentrując się na kulce futra łaszącą się między nogami.
    Pojedyncze kosmyki włosów opadają mu wtedy na czoło, a bębenki uszu chwytają ciepły, wibrujący dźwięk mruczenia, wybrzmiewający w przedsionkach głowy głośno jak grzechotka.
    Ręka wciąż trzyma się na jednostajnym poziomie, wzniesiona do góry i przytrzymana na materiale zasłony powyżej jego głowy, sprawia wrażenie zastygłej i niechętnej do jakichkolwiek relacji z kociakiem. Wystarczy jednak chwila zawahania, lekkie drgnięcie w korpusie, by wbrew pierwotnemu planowi, pochylił się do zwierzaka. Przykuca na jednym kolanie i z dłonią wyciągniętą ku wklęsłości grzbietu, gładzi ugniecione miejscami futerko.
    — Vigeland... jesteś wolnym duchem, jak Twój norweski imiennik?
    Z łatwością zdradza się ze swoją wiedzą na temat artystów minionych wieków, choć nie robi tego intencjonalnie. Zresztą, nie jest nawet pewien, czy kociak w istocie swoje imię zawdzięcza norweskiemu rzeźbiarzowi i czy Gustav Vigeland mówi coś właścicielowi kota. Równie dobrze przydomek ten może być wynikową tysiąca innych rzeczy.
    Tymczasem zachodzi krótko palcami za ucho zwierza, mając nadzieję, że nie spłoszy tym jego przymilnych zapędów.
    Dotyk kociaka jest w jakiś sposób terapeutyczny, w kolejnych kilku ruchach oddaje mu emocje i pozostawia w duszy kojącą pustkę.
    — Potrzebuję wiadra, albo garnka – czegokolwiek większego, żeby spuścić wodę z rur, zanim zacznę je łatać.
    Głos jest cierpliwy, gdy wreszcie, opuszczając rękę do podłogi i dotykając chłodnych kafli dłonią, spogląda z pozycji klęczącej na właściciela.

    OdpowiedzUsuń
  27. — Nie obraziłeś, pewnie powinienem się spodziewać, pojawiając się w ten sposób — zapewnia spokojnie, wbrew wypartej złości.
    Rysowała mu figurę ojca grubą kreską, aż zrodzona ze słów przestrogi i obrzydzenia przybrała karykaturalną formę na wzór starogreckiego aktora komediowego – wybiegała na scenę ich rozmów gwałtownie z wygiętą w groteskowym grymasie maską, pod fałdami materiału mającą może przypominać człowieka, zredukowanego jednak do śmieszności przywary. Nachalna mimo braku szczegółów obmierzła mu ona szybko, a wobec mizernego kontrastu wad jej autorki, z latami coraz wyraźniejszych, przestała razić. Wychodząc od tajemnicy dziecięcym językiem stworzył własną opowieść. Miejsce znalazł w niej mężczyzna nieobecny, odtwarzany wyobraźnią nieścisłą i stale zmienną, a mimo to zgodną, że w którejś z niebyłych przyszłości byłoby im lepiej. Wzniósł więc ojca do roli najlepszego arbitra i uchwycił się tego omal wydartego uczucia.
    Pytanie zdaje się zatem prowokować odpowiedź zupełnie oczywistą i może dlatego wymyka mu się ona, ginie nim dotrze do rozedrganego języka. Nie potrafi w końcu ująć wszystkich tych lat w słowa, a kilka chwil później przedziera się do niego chłodna myśl, że czas nie jest odpowiedni na rozdrapywanie ran i tłumaczenie zawiłości. Irytuje go zresztą, że uparcie oscylują wokół matki, jej czynów oraz jej głosu.
    — A ja od ostatnich dziesięciu lat średnio dwa razy w tygodniu niszczę sobie życie głupimi pomysłami. — Odpowiedź pomyślana jako żart, choć wybrzmiewają za nią echa dawnych kłótni, zaczyna się cichym prychnięciem a zamyka płynnie w szerokim uśmiechu. — Zresztą mama nie jest wcale święta, raczej jej do tego daleko, a dziadek nie cierpi wszystkich miastowych i przynajmniej połowy reszty świata. — Poważnieje, zdawszy sobie sprawę, że tak naprawdę nie odniósł się do sedna. Łatwość z jaką przyszło mu odbiec od tematu, znajduje odbicie w trudnych zakleszczonych emocjach. Odrywa dłoń od filiżanki, opiera palce na skroni i policzku. W końcu znajduje bezpieczne zdania. — Jak powiedziałem, jesteś… chciałem, żebyś opowiedział mi o sobie sam. I myślałem, może to jedna z tych decyzji, których niepodjęcia później żałuje się bardziej.

    OdpowiedzUsuń
  28. Czasami Cię nie rozumiem, wyznaje w myślach w ramach odpowiedzi, niczego jednak nie uzewnętrznia. Przemilcza. Jedynie oczy w ciekawości śledzą rajektorię ruchu, gdy wstając zza stołu, Adam odkrywa przed nim pełną sylwetkę. Rozpięta na piersi marynarka, zwiesza się w luźnym ułożeniu, ciągnąc wzrok ku przestrzeni między połami, Dani zwalcza jednak potrzebę poznania jego ciała (sam nie wie, dlaczego w ogóle ryzykuje kilkoma sekundami uwagi, oddanej temu mężczyźnie).
    Zatrzymuje wzrok wyżej, na twarzy, cierpliwie czekając aż właściciel mieszkania wróci z odpowiednim sprzętem. Sam w tym czasie powraca wzrokiem do kota, szukając punktów na mapie jego ciałka, które wywołałyby w nim choćby lekki pomruk. Zanim jednak to się dzieje, kociak zdąża oprzeć się łapkami na kolanie i sam daje sygnał łebkiem, jakiego rodzaju pieszczoty oczekuje.
    Futerko zwierzaka, wbrew jego oczekiwaniom, jest miększe niż sądzi. Pomimo kępków nierówności, jakie widzi na pierwszy rzut oka, pod dotykiem nie da odczuć się braku gęstości. Pieści go więc za uszami i poniżej podbródka, układając usta w kształt uśmiechu, gdy harmonię spokoju zaburza męski tembr.
    Narzucasz się, wypoiwiedziane nagle, bez zapowiedzi, wywołuje lekkie drgnięcie. Głowa opada w dół, jakby w jej szkielecie znalazł się ciążący mu ołów i po części tak się właśnie dzieje – przez głowę i kręgosłup aż do lędźwi ciągnie się wspomnienie niewystarczalności, i choć już w sekundę później wie dokładnie, że słowa kierowane są do kota, nie do niego, przyjmowanie uwag (szczególnie od ojca), jest najbardziej naturalną rzeczą, jaką zna.
    Pieczęć pamięci odbija się stemplem niezręczności na jego ciele, gdy odrzuca widmo zbliżających się kompleksów. Odchrząkuje krótko i odsuwa dłoń od Vigelanda, prostując się szybko, gotowy do daldszej pracy. W radarze wzroku, chcąc nie chcąc, chwyta w bliskiej odległości znajomą mu już twarz, zastanawiając się, co odpowiedzieć:
    – Lubię jego nachalność. Jest prosta w rozumieniu – wyznaje otwarcie.
    W przeciwieństwie do Ciebie. Ciebie nie rozumiem wcale, dopowiadają myśli, kiedy wstaje z klęczek, urywając się z planszy bierności. Sięga po pojemnik z mopem, stawiając go pod dolnym zaworem rur, by w następnych sekundach dać sobie chwilę na... nic nie robienie.
    Po prostu siada luźno pod parapetem, z plecami opartymi o ścianę za sobą i z jedną z nóg ugiętą w kolanie, stanowiącą podporę dla łokcia prawej ręki. Druga ręka swobodnie opiera się o podłogę przy jego boku.
    – Miewasz dużo gości – zagaduje, w oczekiwaniu na spuszczenie wody w rurach.

    OdpowiedzUsuń
  29. Wobec nastałej ciszy przygląda się obcym zwyczajom z zainteresowaniem godnym mniej pospolitego rytuału. Matka nie lubiła dodatków w herbacie z przekonania, że zabijały smak samego naparu. Dziadek nie pijał jej na co dzień wcale, bo przypominała gorzkie zioła, a te z kolei czas choroby i co istotniejsze bezczynności. Kwadrans daje mu więc ten skrawek wiedzy o ojcu, zupełnie nieważny i śmiesznie mały wobec wciąż niezadanych pytań. Kącik ust unosi jednak delikatnie w górę aż nie wejdą mu w drogę kolejne zdania.
    — Nie miałem wcale na myśli… To tylko głupia metafora — potwierdza speszony. Język zatrzymuje wraz z dalszą wypowiedzią na ścianie zębów. Uderza go po raz pierwszy, jak niezdolny jest prowadzić tej rozmowy, skoro szorstkość i stanowczość tonu rozmówcy, zderzywszy się z kruchą, ledwie podniesioną pewnością, tak łatwo burzy jej pozór. Dwuletnie oczekiwanie właściwej chwili trwale przecięło figury ojca i artysty-geniusza, budząc przy tym potrzebę, której wcześniej unikał. Nie szukał uznania w uniesionym wysoko chłodnym wzroku matki, może przekonawszy sam siebie, że nie dba o nie wcale. Aprobata Starego Reeda należała zaś do świata trwającego już tylko w więdnących wspomnieniach; skoro oczywisty był wyjazd, zawód wytracił nieprzyjemny posmak. Teraz David wie, że chciałby dostrzec cień zainteresowania ze strony mężczyzny, ale siedzi zbyt blisko banknotów pozostawionych luzem na blacie, by nie odcisnęły się wśród myśli wrażeniem. Nie potrafi jednocześnie pozwolić sobie na pełną szczerość, przyczyny uparcie upatrując w nieadekwatności miejsca i jego brzęczącym hałasie. Historia wyczytana z dokumentów ma więc pozostać tam, gdzie i one, w starym kartonie na dnie szafy.
    Polecenie przyjmuje z zaskoczeniem i choć może powinny go ta nagła otwartość i zaproszenie cieszyć, początkowo nie drgnie, wyczekując wyjaśnienia. Osłupiały patrzy, jak ojciec zabiera swój płaszcz i dopiero pod wpływem jego spojrzenia, chwyta najpierw za ciążący w dłoni wagą aparatu plecak, po czym wstaje z krzesła.
    — Dobrze — zgadza się cicho, sięgając po kurtkę. Nie mogąc zignorować pieniędzy, ociąga się ze zebraniem ich ze stołu aż nie przełamie towarzyszącego dyskomfortu. Łatwiej jednak wcisnąć je w kieszeń, niż podejmować znów raz zamknięty temat.

    OdpowiedzUsuń
  30. [Cześć. Oj, zdecydowanie musimy coś razem stworzyć. Mam wiele pomysłów na to, jak mogą potoczyć się losy Anthony'ego i Adama; aż nie wiem, od czego zacząć. Obaj mają bardzo podobne spojrzenie na sztukę, na oczyszczenie i ból, który można dzięki niej doświadczyć — a wszystko to splecione w dziwny niekończący się ciąg. To oczywiście można zgrabnie wykorzystać w wątku, to dzięki malarstwu nasi panowie mogli się właśnie poznać. Tony mógł przyjść kiedyś na jedną z ostatnich wystaw obrazów Griffitha, te 4 lata temu, gdy mężczyzna jeszcze tworzył; teraz za to Adam może być wykładowcą chłopaka, dzięki czemu będą stykać się ze sobą bardzo często. Anthony (mimo tego, że na zajęcia często przychodzi skacowany bądź z butelką winą w plecaku) będzie słuchał Griffitha z dużym zafascynowaniem, zakładam wręcz, że malarza i jego sztukę będzie podziwiał. Adam natomiast może dostrzec w obrazach Tony'ego całą boleść, kruchość i emocje — może to również wzbudzi w nim zainteresowanie? Do tego dodałabym napięcie i niejednoznaczność całej relacji — wzrok Anthony'ego będzie uciekał w stronę Griffitha nie tylko dlatego, że ten jest jego lubianym wykładowcą.
    Jestem otwarta na Twoje spojrzenie i pomysły! <3 Jeżeli wolisz ustalać szczegóły na mailu, możesz odezwać się na layersofbitterness@gmail.com; możemy i pisać w komentarzach — jak tylko Ci wygodniej.]

    Anthony Walker

    OdpowiedzUsuń
  31. Wyznaczona szeregami wzrastających na kilkanaście pięter kamienic ulica nie zdaje się mu wcale mniej duszna niż wypełniona szelestem rozmów kawiarnia. Zatrzymuje się tuż przed wejściem, a drzwi zamykają się za nim, opadając we framudze z donośnym kliknięciem. Zarzuca plecak na ramię i słucha, niepewny wcale, czy wierzy wypowiadanej przez ojca narracji, bo ostatnie godziny wśród wzburzonych emocji ostygała w nim myśl, że nieproszony wchodzi klinem w cudze ustanowione porządki. Nie potrafi, jak już sobie udowodnił, zwięźle usprawiedliwić tego wtargnięcia. Między wytworzonymi wyobrażeniami, miejsce znajduje i silne, dziecięce jeszcze pragnienie uczucia, niekonfrontowane z pytaniem o przyczynę, zamykające argumenty na oczywistości łączącego ich pokrewieństwa. Bierze ono górę nad wyjaśnieniami. David czeka wskazania kierunku do obcego domu. Nieznajomy głos, gesty i maniery w postawie mężczyzny zawierają w sobie dwadzieścia lat – całe życie – które spędzone osobno budują kolejną już warstwę dystansu.
    Przełyka i ma zamiar wejść ojcu w słowo, ale powstrzymuje się, zorientowawszy najpierw, że zaoferować może jedynie kolejne przeprosiny za wydarzenia wczorajszego wieczora. Nadal nie doszedł, czy rozmowa wyniknęła z przypływu odwagi, czy zwykłego przypadku.
    — Rozumiem – stwierdza tylko i uśmiecha się blado, skinąwszy głową.
    W ciszy podąża za Adamem wzdłuż zakurzonego chodnika, nieznacznie więc niezauważalnie krzywiąc się na przytłaczający zapach papierosowego dymu wkradającego się w płuca. Z czasem przywyknie, jak sądzi. Po chwili świadomie wyrównuje rytm kroków – na ogół nazbyt energiczny, w pozbawiony elegancji ciężki sposób zagarniający odległość długimi odcinkami – uważając by trzymać się z tyłu.
    — Nie myślałem, że to będzie łatwe — odpowiada, gdy zostawiają za sobą mieszczący lokal ceglany budynek i David ma wrażenie, że mogą zacząć raz jeszcze, od początku. — Nie było i nie jest dla mnie, choć wcześniej wiedziałem... Chcę powiedzieć, że wiem, że to wymaga czasu. Że musi być dla ciebie zaskoczeniem po tylu latach.

    OdpowiedzUsuń
  32. Jedno zdanie i kilka prostych głosek, zbitych umiejętnie w promień uwagi – tylko tyle starcza, by ciało zaszło nagłym ciepłem, a pergamin śniadej zwykle cery zalał się ledwie widocznym, choć nieco czerwonym prześwitem na twarzy i karku. Rozlany po skórze rumieniec emocji, przypomina mieszaninę zaskoczenia, irytacji i odrobiny wstydu, gdy złapany na „gorącym uczynku”, jak szczeniak przyłapany na rozbiciu wazonu, odpycha od siebie tę informację. Wtłoczona w szczeliny porów wbrew jego woli emocja nie znika jednak, gdy w skrępowaniu, ale również w bezwzględnym spokoju, podtrzymywanym za maską ciszy, przeciąga dłonią po mrowiących ciepłem punktach na ciele. Rozmasowuje lekko napięcie w kręgach i odrzuca głowę dyskretnie (nienachalnie), choć świadomie w bok, by przez chwilę chociaż udać, że nie słyszy słów mężczyzny.
    Tak, rzeczywiście, już to ustalili. (Kurwa).
    Zakrzyczane w myślach przekleństwo zagryza w ustach i pozwala, by miażdżona pod zębem tkanka uległa naporowi – wpasowała się w ciąg dyskomfortu, jaki teraz czuje. Ostatecznie jednak, wiedziony rozsądkiem, po prostu odpuszcza. Uwolniona spod zębów poduszka warg czerwieni się nieco i pulsuje, nie bardziej jednak niż jego własne serce, które pompuje silnie, a właściwie staje na moment w strachu, a potem przyspiesza. Nie bez powodu czuje, że może to zainteresowanie życiem Adama, to coś z czym nie powinien się już uzewnętrzniać. To zbyt duża słabość do wykorzystania, którą Griffith mieli między wypowiedziami z satysfakcją.
    Dani zupełnie tego nie chce. Ale jest już za późno na wycofanie.
    - Tak, może... - burczy w końcu w zgodzie, za swój główny ratunek uznając kota, który skutecznie zbiera spojrzenie właściciela, dając mu chwilę oddechu i chwilę na refleksję.
    Wolny od uwagi mężczyzny, wydycha wolno i ostrożnie powietrze do płuc, odrywając plecy na chwilę od ściany, by móc w bardziej swobodny sposób oprzeć dłoń na zagiętym kolanie i nachylić się do przodu, w nagłej potrzebie ruchu.
    Po zorientowaniu się o popełnionym przez siebie w słowach faux pas (tj. po niepotrzebnym zaakcentowaniu swojego zainteresowania osobą Adama), na kolejne komentarze jest już niejako przygotowany. Wzrusza obojętnie ramionami, przyjmując słowa ze znacznie większą rezerwą, niż wcześniej.
    - Nudzi mi się w życiu... - zaczyna z przekonaniem, co w zasadzie jest z jego strony jedynie białym kłamstwem, ledwie małym niedopowiedzeniem, bo tak, w istocie nudzi mu się w życiu, ale nie tylko ta motywacja pcha go do pytania o gości mężczyzny - ...i nie potrafię Cię rozgryźć – dodaje w bonusie, prawie pewien tego, że jeden argument mężczyźnie nie wystarczy.
    W końcu Adam jest na tyle inteligentny, by w zadanych mu przez Daniego pytaniach szybko dostrzec pewne pole zainteresowania, wokół którego Hasson krąży jak orbita.
    Konieczność szerszej odpowiedzi zbywa więc wygodnie przez wstanie z ziemi, co na szczęście zgrywa się z ostatnimi kroplami wody, spływającymi do wiadra. Z ulgą odwraca się w tym kierunku, spoglądając na zardzewiałą pod sufitem rurę.

    OdpowiedzUsuń
  33. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  34. To tylko impuls. Krótkie tchnienie synapsy, pobudzone przez gorący oddech tuż przy szyi i przez wibrujący za plecami tembr męskiego głosu, rozlany w bębenkach uszu poza jego wolą. To tylko impuls, wmawia sobie, gdy wiedziony instynktem i pragnieniem trwania ów zaczętej bliskości, odwraca się w kierunku odchodzącego szybko grzbietu, łapiąc lekkomyślnie za przegub cudzej ręki. Palce Daniego, zaciśnięte ciasno na kości męskiego nadgarstka, stawiają opór trajektorii adamowego kroku, wytrącając tym samym z jego chwytu niedopałek.
    Dobrze? Źle? Czy ten dreszcz to do-brze?, pyta w głowie wraz z pierwszym stykiem ciał i pierwszym towarzyszącym temu mrowieniem na skórze, którego, gdyby mógł, nie dopuścił by dalej, niż za granicę opuszków, podrażnionych świeżo doznanym dotykiem. Wiązki nabuzowanych energii czuć jednak wszędzie i nie gasną chwilę po kontakcie. Zamiast tego szybko prześlizgują się wzdłuż przedramienia... atakują plecy, lędźwie. Wreszcie, co Hasson zauważa dopiero po chwilii, emocje rozbijają się w kilku różnych punktach ciała, szczególnie mocno uderzając w serce. Towarzystwo Adama wybija organ ze stałego, spokojnego rytmu – sprawia, że serce przyspiesza.

    Skóra Adama szybko zagrzewa się pod płomieniem palców, nie bardziej jednak niż ciało Daniego, nagle oblane gorączką szaleństwa i falą emocji tak silną, że z łatwością zmiata ona z parnasu myśli dotąd dominujący w nim rozsądek.
    Język. Nie potrafi uwolnić się od słowa-pułapki. Słowa, które przerzuca między konglomeratami myśli, nie znajdując dla niego jednego miejsca. Jego język, to coś, co pojmuje najsłabiej, i czuje najmniej... a czuć chciałby mocniej. I choć rozważa dalszy krok przez ledwie sekundy, chwila ta dłuży się niemiłosiernie w głowie, gdy wreszcie, wiedziony tym tylko impulsem, posuwa się bez słowa do przodu.
    Zaciska pętlę bliskości w jednym kroku; w twardym uniesieniu cudzego podbródka, gdy popycha krawędź jego szczęki ku górze, a sam nachyla się do adamowej twarzy, kuszącej go od dawna (od pierwszej chwili spotkania?).
    Chwila, wyrwana agresją z cugów bierności, przechodzi niezbyt płynnie, choć stanowczo, w pieszczotę pocałunku, gdy sięga do adamowych ust i przede wszystkim – do dna własnego pragnienia.
    Kurwa... Intensywność przejścia od pokrycia ust, do wślizgnięcia się językiem między ciepłe wargi, przechodzi wszelkie jego oczekiwania. Sprawia, że ciało, atakowane przez kolejne, przyjemne mrowienie, zagrzewa się na nowo.
    Tym razem fala emocji osadza się ciepłem aż pod pas.

    OdpowiedzUsuń
  35. Wargi smakują pierwszym spełnieniem i papierosowym dymem, skurczonym do krótko odczuwalnej na końcu języka goryczy. Mieszają się z wilgocią śliny, miękkością tkanek i wywleczonym na ostrzu myśli pragnieniem, które pobudzone bliskością, może tylko rosnąć. Rozdyma się w obszerny całun możliwości, a one z kolei – zrodzone w ogniu fantazji i owiane gorącem pieszczoty – nie chcą stygnąć. Możliwości te, odczuwane naprzemiennie z rzeczywistością i cielesnością dotyku, obrazuje sobie w głowie i wywleka na wierzch teraźniejszości, godząc się z ich skutkami.
    A skutki są proste, wręcz pokracznie dosadne... mrowienie palców, pierwsze krople potu, zraszające skórę przy karku i ciepło pożądania, ściągnięte silnie do przyrodzenia, wypychające przestrzeń bokserek poza granicę niedostrzegalności.
    Nie jest pewien, który z nich twardnieje pierwszy. Wie jedynie, że gdy przyciągany siłą charyzmy i siłą szarpnięcia w stronę niższej jemu sylwetki, ociera się o nią, a oddech przestaje być mu podległy.
    Cały wręcz staje się niewolnikiem chwili, wyrywając z grani płuc pierwsze sapnięcie, tłumione przez cudzy język, spleciony z jego.
    Chce wszystkiego (chce ciała przed nim), jednocześnie, nie pragnąc niczego (nie chcąc przekraczać zbyt wielu granic). Chce więcej smaku, wilgoci i ciepła, wtartego w pergamin własnej skóry. Przede wszystkich jednak chce być w tej sytuacji i w swoich słabościach znacznie mniej oczywisty, niż w tym momencie, gdy pieszczony dotykiem przy krawędzi dresu, drga wybitnie niedyskretnie i dosadnie oraz instynktownie pchnięciem bioder ku niemu.
    Przez chwilę pozostawiona bez podparcia dłoń (wcześniej obejmująca cudzy nadgarstek) zawiesza się samotna w powietrzu. Dopiero sekundy napięcia i targająca potrzeba zespolenia ciał sprawiają, że dłoń opada leniwie, wręcz naturalnie, na plecy mężczyzny, a on sam, karmiony wciąż trwającym pocałunkiem, daje się wypełnić uczuciu, jakiego dotąd nie doświadczał w tak mocnym zakresie. To ekscytacja i podniecenie obejmują go w całości.
    Gdy zęby na wardze wprawiają w dziwne otumanienie, a objętość płuc nie pozwala na dalszą kontynuację pieszczoty, jest dostatecznie zmęczony nagłym uderzeniem emocji w ciało, by zamilknąć na dłużej. Jedynie klatka piersiowa unosi się niezmiennie szybko, a oddech wentyluje gęsto tuż przy drugim ciele, wypuszczając ciepło powietrza na adamowy policzek.
    Nie odsuwa się (na razie), nie komentuje... przetwarza i chłonie. Dekoncentruje się absolutnie wszystkim, począwszy od ręki na biodrze, po nos przy żuchwie. Najbardziej jednak peszy i zabiera uwagę twardość i wielkość wciąż odczuwanego przy nodze członka.
    [i]Rozpraszam Cię? I kto to, kurwa, mówi[/b], znów przekleństwo, tym razem jednak pozostawione w ramie ociężałej aprobaty, której nie jest w stanie wypowiedzieć wprost. W poszukiwaniu uspokojenia, przymyka oczy. Pozostawia wargi w rozchyleniu i ciało w męskim objęciu. Nie porusza się jednak i nie zbliża do kolejnej pieszczoty. Kiedy po sekundach przeciągania otwiera powieki, pierwszą naturalną mu reakcją jest wycofanie.
    Posuwa się wolno o pół kroku w tył, uwalniając grzbiet mężczyzny od własnego dotyku i obserwując, czy za jego przykładem, dłoń Adama również zejdzie z jego biodra.
    – Możesz...? – Chrzęści cicho głosem między ciężkimi kamieniami emocji. Rzecz w tym, że nie znajduje dalszego ciągu.
    Możesz... mnie nie dotykać? ...mnie przelecieć? ...się odwalić?
    – Możesz uznać to za naszą cechę wspólną.
    Decyduje w końcu, pytanie przemianowując w znośnie bezpieczne stwierdzenie.

    OdpowiedzUsuń
  36. Przestrzeń między ramionami ciał rozluźnia się z chwilą subtelnego pchnięcia. Krótkie sekundy, w trakcie których posłusznie przysiada na winklu okna, dają mu chwilę upragnionego oddechu. Szczęka, zwykle napięta we wrodzonej mu apatii, dziś łagodnieje w rysach i pozbywa się napięcia. Palce dłoni opierają się o krawędź parapetu.
    Masz żonę... To moment refleksji, w trakcie której stara się ocenić szkody. Przez chwilę sądzi nawet, że to koniec z obu stron. Że oboje się zgadzają w tym, kiedy powinni przerwać tę niebezpieczną grę bliskości.
    Myli się. Ciało Adama dopada do niego chwilę później i znów zawęża kontakt w cieple osiadłego na koszulce oddechu, wprawiając go w gęsią skórkę. Niech Cię szlag, Griffitth, kwituje w głowie. Zachodzi palcami za krawędź ubrania i pociera dłonią o własny obojczyk, tworząc bezpieczny bufor między oddechem mężczyzny, a wlasną skórą na piersi, która widocznie zbyt żywo reaguje na wszelkie bodźce.
    - Bystry jesteś... - zaczyna zaczepnie, wręcz buńczucznie, podtrzymując śmiało kontakt wzrokowy. Znacznie jednak łagodniej, niż planował, niemal z melodyjnością charakterystyczną dla flirtu, czy skrytego w głoskach komplementu... czy na pewno o to mu chodziło?
    Nie chce wracać do gorączki bliskości, chce się uspokoić.
    Wzdycha w ponownej próbie ostudzenia ciała.
    - Nie będę Ci mówić, co powinieneś... nie umiesz, albo nie chcesz słuchać. - To jedna z tych rzeczy, którą wydaje mu się, że już w nim rozgryzł - Ale jeśli się nie odsuniesz, skończysz sfrustrowany... - zawiesza się na moment, nie będąc pewnym, czy wypowiedź wymaga dalszego wyjaśnienie: - ...bo nie zajmę się tym, Adam... - dopowiada.
    Słowa brzmią pewnością i niemą pretensją (bo to malarz go uwodzi bezlitośnie), brzmią też niepodobną mu pruderyjnością. Nie odważa się przy tym dotknąć go we wzwodzie, schodzi jednak wzrokiem poniżej męskiego pasa, jasno sygnalizując kontekst wypowiedzi.
    - Rozumiesz? - naciska z odpowiedzią,
    Odpuść... ja odpuszczam... Pomiędzy ramionami dźwiganego krzyża własnych powinności, czuje dodatkowy ciężar, gdy sam (znów) rezygnuje z czegoś, co może dać mu życie.

    OdpowiedzUsuń
  37. Coraz dobitniej uświadamiał sobie jak wiele racji miał jego były manager twierdząc, że życie, które przyjdzie mu wieść po odejściu z zespołu z całą pewnością nie będzie usłane płatkami róż. Wciąż jednak nie potrafił znaleźć w sobie wystarczająco dużo pokładów pokory, by sięgnąć po komórkę celem wykręcenia tego cholernego numeru i przyznania się, że ochrzaniając go z góry na dół za rzekome gadanie totalnych pierdół zrobił z siebie totalnego pacana. Zresztą zdobyte do tej pory doświadczenie kazało mu przypuszczać, że Dave i tak już zdążył znaleźć na jego miejsce jakiegoś mniej butnego artystę, który nie będzie kazał mu spadać na drzewo za każdym razem, gdy będzie miał po prostu trochę gorszy humor. Jakby nie patrząc od ich ostatniej rozmowy minął już blisko miesiąc, co w okrutnym świecie show biznesu stanowiło niemal równowartość tysiąca lat świetlnych. Równie dobrze mógł wykasować jego namiary i liczyć na ponowne odkrycie. Tyle, że wśród klienteli powszechnie dostępnych klubów nocnych czy barów rzadko kiedy zjawiali się prawdziwi znawcy muzyki. Gdyby miał choć trochę lepsze kontakty ze swoją familią być może udałoby mu się chwilowo zaczepić w filmówce, ale cóż, ten most dawno należało uznać za spalony. W rzeczywistości bowiem już dawno o nim zapomnieli, nawet jeżeli jego nadal okupujący rodzinny apartament braciszek twierdził, że on sam stanowi na tym tle wyjątek. Jeśli o niego chodziło, nie potrafił uwierzyć w jego zapewnienia. W przeciwieństwie do niego Nuño był w pełni normalny, a co za tym idzie nie był w stanie wyobrazić sobie choćby połowy tych upokorzeń, których jego starszy krewny musiał doznawać przez całe dzieciństwo, zaś sama jego nachalna obecność sprawiała, że Finlandczykowi zazwyczaj naprawdę mało brakowało do sięgnięcia po nóż czy jakiekolwiek inne ostre narzędzie i zakończenie całej tej historii raz na zawsze. I żeby było jasne, nie życzyłby sobie, żeby w takiej sytuacji ktokolwiek zajmował się jego ratowaniem.
    A jednak, gdy blisko tydzień temu po raz kolejny usiłował popełnić samobójstwo, jakieś pseudodobrotliwe ręce znowu wyciągnęły go z tego przeklętego Hudsonu, powodując że wylądował na obserwacji psychiatrycznej. Nie umiał już nawet powiedzieć którą z kolei, a przecież zawsze kończyły się one dokładnie w ten sam sposób – wypuszczano go do domu z receptą, której nigdy nie realizował. Być może gdyby tym razem zdecydował się postąpić inaczej, nie mrugałby teraz raz po raz powiekami, zastanawiając się jakich słów powinien użyć, by choć trochę usprawiedliwić fakt, że zanim tego ranka wreszcie usunięto go z uczelni, na której wykładał jego dawny kochanek, zdążył uniemożliwić dalsze spokojne prowadzenie zajęć kilku wykładowcom, którzy mieli pecha znajdować się akurat w tej samej katedrze. Nie musiałby też odprawiać Nuño, który zjawił się w korytarzu zaalarmowany głośnym poszczekiwaniem Parisa i oczywiście nie omieszkał dorzucić swoich trzech groszy.
    - No proszę, a jednak udało ci się wkurzyć jeszcze kogoś… - Miał zamiar dodać coś jeszcze, ale zauważywszy lecący w swoim kierunku mały handelek natychmiastowo zwiał w głąb mieszkania.
    - Nie zwracaj uwagi na tego palanta, rodziny się niestety nie wybiera. – Westchnął Skandynaw, wywracając lekko oczami. – Co zaś się tyczy twojego pytania, to prawdę powiedziawszy moje prywatne i zawodowe chyba już dawno zdążyło stworzyć idealną symfonię. I chyba nie za bardzo zastanawiałem się, czy u innych ta kwestia może przedstawiać się inaczej. Skoro jednak zdecydowałeś się tu pofatygować osobiście, domyślam się, że niechcący narobiłem ci pewnych problemów.


    Porto

    OdpowiedzUsuń
  38. Gdy staje przed schodami, myśli trzyma już blisko przyszłej rozmowy. Nie spodziewa się, że otwierane drzwi nagle przegrodzą mu drogę, a przekroczenie progu obłożone zostanie warunkiem wymuszającym odpowiedź. Milczy jednak o moment zbyt długo, by ciszę tę uznać wyłącznie za wyraz zaskoczenia. Zmęczyło go szukanie odpowiednich zdań, tym razem nie pozwala więc zapędzić się w ślepy zaułek rozważania oczekiwanych przez rozmówcę reakcji.
    — Pytałeś o powód. — Spuszczonym spojrzeniem wędruje od dłoni zaciśniętej na klamce do rozciągającej się za plecami Adama ulicy. Nieadekwatność scenerii kładzie się już tylko śmiesznością na snute przez lata scenariusze, bo żadnego z planów nie udało mu się spełnić. Zrozumiał już, że były ledwie tworami naiwności i wolałby na dobre o nich zapomnieć, choć nie potrafi i tłumi za krzywym grymasem wynikłą wściekłość. Kiedy powraca do twarzy ojca i przenikliwości jego wzroku, nabiera natomiast wyrażonej ciężkością języka obawy, że zamiast zacząć od początku, zakończą ostatecznie. Cofa się o krok do żeliwnej barierki, ale nie odstępuje od wypowiedzi. — Kłamała, przekonując że nie chcesz… nie chciałeś mnie widzieć. Mężczyźni nie spędzają miesięcy w sądzie, gdy nie chcą mieć do czynienia ze swoimi dziećmi. Po prostu je porzucają. — Chwila, z którą nieopatrznie pozwala karmionemu złością żalowi wybrzmieć drżeniem na skraju głosek, ujawnia przed nim, że w tym jednym względzie splotła kłamstwo doskonałe. Nie było trudno mu uwierzyć. Tylko ciekawość dziecka poszukującego w dokumentach obcego nazwiska sprawiła, że sam nie przyjął go za prawdę. — I gdybyś był choć w połowie człowiekiem, którego opisywała, właśnie to byś zrobił.
    Zbyt pochopnie uwolnione emocje ukraca w ścisku zębów, zanim wypłyną lepkie i widoczne, przynosząc mu więcej wstydu. Nie ma siły słuchać kolejnego oskarżenia o szantaż ani jąkać się pod presją pytań, odetchnąwszy więc głęboko, chowa ręce w kieszeniach kurtki i śledzi drogę powrotną po przeciwnej stronie jezdni.
    — Powinienem iść — rzuca, patrząc już w dół stopni. W pół kroku reflektuje się w impulsywnym zamykaniu spraw, które wolałby kontynuować. Powraca do niego wywoływana obecnością ojca nerwowość i w jej przypływie chwyta dłonią karku. — Wciąż chciałbym porozmawiać, kiedyś.

    OdpowiedzUsuń
  39. Mimo późnej pory i chłodu panującego na zewnątrz, Nowy Jork tętnił życiem. W samym sercu Manhattanu, ukryty wśród gąszczu uliczek i wieżowców, tlił się zakazany świat. Tam, gdzie mdły blask latarni mieszał się z mrokiem nocy, a gwar miasta ustępował cichemu szeptowi tajemnic, rozkwitał nielegalny handel nielegalnymi dobrami oraz usługami.
    Na ulicach jak co weekend tłoczyły się tłumy ludzi, a zgiełk miasta mieszał się z dźwiękiem syren i klaksonów. Pośród tego chaosu istniała inna strona miasta, ukryta w cieniu, skąpana w czerwonym świetle neonów, które migały, nęcąc turystów obietnicą zabawy, relaksu i spełnienia najskrytszych fantazji. W powietrzu unosił się zapach tanich perfum i alkoholu, mieszając się z odgłosem szemrzących rozmów, zalotnego śmiechu i dudnienia rozrywkowej muzyki puszczanej w pobliskim klubie nocnym.
    Wzdłuż ulicy przechadzały się kobiety w kusych strojach, kusząc przechodniów wyzywającymi spojrzeniami, odsłoniętymi nogami i ustami wyraźnie zaznaczonymi czerwoną szminką. Z daleka mogły wydawać się nawet atrakcyjne, ale z bliska dało się dostrzec rysy w ich Grube warstwy zbyt ciemnego podkładu nieestetycznie odcinały się przy linii żuchwy. Brokatowy rozświetlacz podkreślał nierówną fakturę skóry, a doczepiane rzęsy odklejały się w wewnętrznych kącikach oczu.
    Morgan nie pasował do tamtego miejsca. Wyglądał jakby przed chwilą wyszedł z klubu, stał bowiem nonszalancko oparty o ścianę pokrytą graffiti, niespiesznie paląc papierosa. Jedną dłoń schowaną miał w kieszeni czarnej ramoneski, drugą zaś co jakiś czas strzepywał popiół z końcówki peta. Zimny wiatr łaskotał kark Morgana i mierzwił jego niesforne loki.
    Liczył na to, że uda mu się wejść do Euforii i tam znaleźć klienta na wieczór, ale ochroniarz na bramce nabrał podejrzeń odnośnie jego wieku, więc plan spalił na panewce. Znacznie łatwiej było wyrwać potencjalnego klienta w miejscu, gdzie roiło się od napalonych mężczyzn, ale na zewnątrz przynajmniej tak nie cuchnęło potem i muzyka nie dawała mu się aż tak we znaki. Przebywanie w głośnych, przepełnionych ludźmi miejscach szybko wywoływał u Morgana dyskomfort, ale dawno przestał się nim przejmować. Nauczył się ubierać maski, robić dobrą minę do złej gry. Przez lata nabrał w tym wprawy, przynajmniej na tyle, by osoby z którymi miał krótką styczność nie zauważały jego specyficznego zachowania.
    Odchylił głowę, opierając ją o kolorowy mur i przymknął oczy, wypuszczając chmurę papierosowego dymu w powietrze nad sobą. Upuścił niedopałek i zdeptał go podeszwą zniszczonego trampka. Przez chwilę przeszło mu przez myśl, by poszukać klienta gdzieś indziej, ale wtedy, ku jego zdziwieniu żółta taksówka przystanęła i wysiadł z niej jakiś mężczyzna. Krótko zawiesił na nim spojrzenie. Wyglądał na osobę, której nie brakowało pieniędzy. I patrzył. Patrzył na niego. Morgan odwrócił wzrok, odrzucił włosy do tyłu, odpędzając je od pokrytej bliznami twarzy. Założył długi kosmyk za ucho i rozejrzał się, myśląc, że nieznajomy zdążył już odjechać lub wejść do klubu, ale wciąż czekał w tym samym miejscu i nadal mu się przyglądał. Morgan wziął głęboki oddech, zacisnął dłoń na niewielkim pojemniku z gazem pieprzowym, który miał w kieszeni i ruszył w stronę mężczyzny.
    Stanął blisko niego, zadarł głowę i popatrzył mu w oczy, choć utrzymywanie kontaktu wzrokowego nigdy nie należało do jego mocnych stron.
    — Będziesz mi się przyglądał cały wieczór? — zaczepił go.

    Morgan

    OdpowiedzUsuń
  40. Czerwony neon umieszczony nad wejściem do Euforii zamrugał. Z klubu wytoczyło się kilka podchmielonych osób. Jeden mężczyzna bez wątpienia przesadził tej nocy z alkoholem, bo z trudem utrzymywał się w pionie o własnych siłach. Grupka jego przyjaciół przez krótką chwilę awanturowała się z barczystymi ochroniarzami, ale ich muskularna postura i zdecydowana reakcja szybko osłabiły zapał nieznajomych imprezowiczów do wzniecania burd. Gdyby tylko wdali się w bójkę z ochroną, nie mieliby z nimi większych szans na wygraną. Łysi, mocno zbudowani faceci nie bez powodu wzbudzali respekt. Ich sylwetki miały odstraszać od eskalowania konfliktów, ale jeśli zachodziła taka potrzeba, radzili sobie z zaprowadzeniem porządku. Lepiej było z nimi nie zadzierać, zwłaszcza jeżeli ktoś lubił zaglądać do tego klubu i nie chciał dostać swego rodzaju wilczego biletu, nie tylko w Euforii, ale również w innych lokalach należących do tego samego właściciela.
    Zamieszanie na moment odwróciło uwagę Morgana. Wyglądało na to, że pijani mężczyźni próbowali zdecydować o tym, czy najwyższa pora zakończyć wieczór kawalerski, czy też namówić przyszłego pana młodego na ostatni wyskok przed wejściem w związek małżeński. Jenkins kompletnie nie rozumiał sensu żenienia się, jeżeli kilka tygodni przed tym wielkim wydarzeniem myślało się o zdradzeniu swojej drugiej połówki. Nie zaprzątał sobie tym jednak głowy. Nie znał się na związkach,sam nigdy w żadnym nie był.
    Chłopak przekręcił głowę, nie wyłapując ironii. Między jego brwiami pojawiła się ledwie zauważalna zmarszczka. Odpowiedź go zaskoczyła, ale w prawdziwe osłupienie wprawił go widok wzwodu u mężczyzny. Przygryzł dolną wargę i skinął głową na potwierdzenie. Spontaniczne wręczenie niezadowolonemu kierowcy taksówki studolarowego banknotu potwierdzało jego teorię o tym, że nieznajomy w istocie był majętny. Morgan szybkim krokiem oddalił się od głośno dyskutujących uczestników wieczoru kawalerskiego i tym samym zbliżył się do taksówki. Otworzył jej drzwi i wsiadł do środka, cicho zamykając je za sobą. Wygodnie umościł się na tylnej kanapie.
    We wnętrzu pojazdu było zdecydowanie cieplej, niż na zewnątrz, choć od silnej woni sosnowej zawieszki z odświeżaczem powietrza zakręciło go w nosie. Oparł głowę o ramię klienta, łaskocząc jego szyję puklami ciemnych loków. Najpierw oparł dłoń o szorstki materiał kanapy, ale chwilę później przeniósł ją na kolano mężczyzny, korzystając na nieuwadze kierowcy i jego skupieniu na drodze.
    Zwykle klienci zadawali mu pytania odnośnie cen i zabezpieczenia, więc małomówność mężczyzny wydała mu się nieco dziwna, ale zarazem była dla niego bardziej komfortowa. Morgan podejmował większość zleceń. Czasem trafiali mu się mężczyźni z nietypowymi zachciankami, ale większości mógł bez problemu sprostać. Tylko raz trafił się klient, któremu chciał odmówić. Efekt jego złości i frustracji miał do końca życia nosić na swojej twarzy. Od tamtej pory zawsze zabierał ze sobą gaz pieprzowy, tak na wszelki wypadek.
    Przypatrywał się mijanym ulicom, próbując zgadnąć gdzie mieszka nieznajomy. W radiu leciał skrót wiadomości z całego dnia, ale dźwięk był ustawiony na tyle cicho, że Morgan nie przysłuchiwał się im zbyt dokładnie. Większość z nich i tak zapewne nie była pozytywna, bo lepiej sprzedawała się tania sensacja. Problemami ludzi takich jak on nikt się nie przejmował.

    Morgan

    OdpowiedzUsuń
  41. Pętla bliskości luzuje się wraz z odejściem Adama do stołu. Wyrywa też z ciała Daniego krótkie wetchnięcie ulgi, gdy wreszcie, po chwilii napięcia i krzyżowania spojrzeń, opuszcza usztywnione w rozmowie barki. Mimo tego, nowy supeł emocji zaciska się na miękkościach organu – miażdży serce przytłaczającą aurą irytacji i krytyki, z podobną determinacją, co sopel spojrzenia Adama, wkłuty naprędce w obręcz tęczówek i atakujący go samą ochłodzoną atmosferą nawet zza muru obróconych pleców.
    Dani zaciska szczękę, ale więcej się już nie odzywa. Oparty dalej o parapet okna, dzieli oddechy na te, które mają go dziś uspokoić i te pozostałe, wypuszczone w oczekiwaniu na wyjście.
    Gdy pierwsza fala podniecenia znika, zastąpiona upodleniem i rumieńcem złości, wstąpionym na policzki, bez słowa odwraca się w kierunku kaloryfera, nie podejmując się próby załagodzenia konfliktu, czy próby dalszych rozmów. Palce poruszają się sprawnie przy naprawie, koncentrują się na pracy. W towarzystwie szelestu kartek za plecami i dzwonienia rur przed nim, zdaje się zadowalać tymi dźwiękami, a przynajmniej nie traktuje ich tak wrogo, jak wrogo zaczyna traktować słowa Adama. Drażni go nie tylko ich ton, ale również prawda, wtłoczona w słowa wypowiedzi – poprawnie wyciagnięty przez Griffitha wniosek, jakoby nie o wszystkim mówił. Nie wszystko wyrażał wprost. W kontekście ich ostatnich zachowań, cisza ze strony Daniego wydaje się oczywistym przemilczeniem jego myśli. Nie dziwi go więc, dlaczego została mu tak szybko wytknięta. Dziwi go natomiast inna rzecz: potrzeba usprawiedliwienia się i udodownienia Adamowi, że potrafi mówić wprost.
    Sam nie ma pojęcia, co chce przez to pokazać, ale prowokowany słowami Adama, po skończonej pracy staje przed drzwiami wyjściowymi z ręką na klamce. Nie odwraca się w kierunku mężczyzny, głowa przechyla się jednak ku lewemu ramieniu, gdy zza niego padają ostatnie słowa:
    — Nigdy nie spałem z mężczyzną.
    Wymagasz za dużo, chce dopowiedzieć. Nie popełnia jednak tego samego błędu, co wcześniej i nie podejmuje się oceny zachowania Adama. Zamiast tego, mówi o sobie:
    — Nigdy nie zdradziłem też żony... to rzeczy, z którymi muszę się oswoić.
    To mówiąc, wychodzi.

    OdpowiedzUsuń
  42. Ścięgna twarzy, w odmiennej mu od codziennej, nostalgicznej formy, rozciągają się w uwolnionym od presji uśmiechu. W lekkości dzisiejszego bytu, strząsa z kończyn znajome mu okowy – mosiężny ciężar bolączek i trosk, które zwykle, owite wokół przegubów rąk i nóg, ciążą siłą zdławionych emocji.
    Przy nich może być nareszcie sobą, a przynajmniej tą częścią siebie, której dawno już nie widział. Może sięgać wyżej i dalej – do radości, uniesień i ciepłych uścisków, których tak chętnie im udziela. Poranek przy Laurze i Olivii, jak zwykle, mija w barwach skrzętnie chowanej w nim, młodzieńczej ekscytacji i stabilnej o dziwo w swej ciągłości energii, która magazynowana w ciele Daniego specjalnie dla córek, uchodzi dziś wibracją śmiechu i szczerego żartu tuż pod kamienicą.
    Miłość do tych dwóch małych brzdąców, trzyletnich córek o równie jasnych oczach, co jego własne, jest kojąca. Szarpie wprawdzie płótnem męskiej duszy, ale są to tego rodzaju turbulencje, które ciało przyjmuje w spazmach czułości, a to... musi mu wystarczyć.
    Jeśli nie istnieje żaden inny, racjonalny powód, dla którego wciąż jego życiu towarzyszy kobieta – neutralna mu ciałem, a czasem i myślą – to widocznie ten jeden powód (potomstwo) jest na tyle silny, by trzymać go w okowach małżeństwa na dużo dłużej, niż wskazują na to uczucia do żony.
    To jedno uczucie, do własnych dzieci, rośnie w jego sercu szybko, z dnia na dzień wypełnia płuca oddechem radości i przywiązania, o które nikt pewnie by go nie posądził. Gdy więc kierują się już w stronę schodów, z przyjemnością oddaje swoją uwagę Laurze i przy tym, co zasadniczo już go nie dziwi, z łatwością daje jej się wciągnąć w wir zabawy, gdy ciągany za rękę od jednego kafla chodnika, do drugiego, przekracza ich granice, nie nadepnąwszy na linie. W tym czasie Olivia już znajduje drogę do kamienicy i wspinając się na pierwszy stopień schodów, dociera również do podwalin wspomnień tego jednego mężczyzny.
    Widzi go dopiero wtedy, gdy ręce młodej oplatają już ciasno całą nogawkę, a Laura, zazdroszcząca siostrze bliskości z cudzą nogą, wybiega im naprzeciw, przylepiając się do drugiej wolnej.
    Ognie wigoru, schowane w zeszkleniu jasnych, radosnych dziś tęczówek, z pewną pobłażliwością i czułością spoglądają na tę scenę, dopóki oczy nie docierają do twarzy przechodnia, w których rysach wyryta jest skrajna niezręczność i buchająca w napięciu niechęć.
    Szlag...
    Z całego grona sąsiadów, dziewczynki chwytają w kleszcza swej kapryśności akurat jego. Ironia życia, o której Dani zdaje się czasem zapominać przy dziewczynkach, sprawia, że jego uśmiech wpierw zastyga na ustach niepewnie, by po chwilii, w ostudzonej wolno emocji, zgasnąć całkowicie.
    — Laura, Olivia...! — zaczyna bez cienia groźby, czy pouczenia. Nie chce ich ganić i wpajać w głowy dystansu do ludzi, naprędce szuka jednak rozwiązania na rozluźnienie ich kontaktu z kimś, kto ewidentnie tego nie chce — Jak puścicie Pana i staniecie przed schodami, to pokażę Wam, jak wejść po schodach szybko.
    Chwilowo ignoruje obecność mężczyzny, jeszcze nie potrafiąc zdecydować, co powinien mu powiedzieć. W tym czasie uśmiecha się do córek łagodnie, dochodząc równym tempem do kamienicy.
    — Dzień dobry, Panie Griffith — dodaje mało kreatywnie.
    W zasadzie dopiero powitanie wywołuje w dzieciach reakcję, które jak dwie pchełki, przeskakują w bok, uwalniając nogi mężczyzny i kłaniając się ładnie, z wyuczoną, choć nazbyt eksponowaną w dziecięcej energii kurtuazją.
    — Dzień dobry, Panie Giffith — powtarzają chórkiem za tatą niewyraźnie, zaraz przy tym chichocząc i myląc się przy okazji w nazwisku (a przynajmniej któraś z nich).

    OdpowiedzUsuń