Szeroki korytarz okazał się trasą przelotową w budynku, do którego nikt postronny dobrowolnie nie przychodził. Diego siedział na jednym z plastikowych krzeseł. Ustawiono je w długi rząd pod ścianą w pastelowym odcieniu niebieskiego. Światło miało zimną, niemal ostrą barwę, a głosy, które dobiegały zewsząd zdawały się być zawsze zaaferowane. Villanueva gwałtownie położył dłoń na nieustannie podskakującej prawej nodze. Nieznośny ucisk w żołądku kierował się w stronę gardła, a do mężczyzny docierało, że nigdy nie był tak zestresowany. Nawet pierwsze spotkanie z kimś, kto podawał się za jego ojca, przysporzyło mu znacznie mniej emocji niż ostatnie godziny.
Próbował sobie przypomnieć te wszystkie sytuacje, w których znajdował się pod ostrzałem, kiedy noce spędzał w ruinach budynków, kiedy ubierał każdego świtu kamizelkę kuloodporną i robił to wszystko po to, byleby mieć jak najlepszy materiał do swoich reportaży. Nawet wtedy nie czuł tak potwornego stresu. Tak potwornego strachu. Gdyby tylko mógł, zrzygałby się do pobliskiego kubła. Ale nie mógł tego zrobić.
Całą podróż do szpitala, w którego budynku znajdowały się też poradnie specjalistyczne, spędzili w milczeniu. On, Jake i Alba. Spojrzał teraz na milczącą kobietę, która siedziała cztery krzesła dalej. Zachowywała dystans. I od niego, i od Jacoba. Młodszy z braci podpierał ścianę naprzeciwko rzędu krzeseł i cały czas grzebał w swoim telefonie. Nie odrywał wzroku od dużego ekranu, przesuwał po nim palcem i udawał zajętego. Diego miał ochotę stąd wyjść, wybiec, przebiec z piętnaście kilometrów i paść z wycieńczenia na wygodnej kanapie. Wcale nie chciał tu być, ale wiedział też, że ani Alba, ani Jake nie mieli ochoty tu przebywać. Ale byli. Przecież nie mieli wyjścia. Tkwili w tym gównie całą trójką i Diego, po kilku, jak nie kilkunastu długich latach, mógł w końcu dostrzec, że mimo wszystko są rodziną. Rodziną, która się wspiera, która nie ustępuje.
Widział teraz te wszystkie podobieństwa – i choć z Jacobem mieli różnych ojców – to wychowanie przez jedną kobietę odcisnęło na nich swoje piętno. Wszyscy, łącznie z Albą, byli niereformowalnie uparci, walczyli mimo przeciwieństw losu, brnęli dalej. Diego utkwił spojrzenie w swoim młodszym bracie. Byli podobni – przede wszystkim wizualnie, ale wraz z upływem czasu Diego dostrzegał w Jake’u młodszego siebie. Może dlatego, jak ten zły, starszy brat, bywał wobec niego taki surowy, wręcz oziębły. Dostrzegł teraz wyraźnie rysujące się cienie pod oczami Jacoba, nie umknęło też jego uwadze, że Jake schudł. Do tej pory kojarzył go z atletycznej sylwetki, niemal codziennych pobytów na siłowni. Dotarło do niego, że przez co najmniej ostatnie pół roku nie miał bieżących informacji o tym, co dzieje się w życiu jego brata. Nie wiedział, czy młodszy Villanueva się z kimś spotykał, nie wiedział, czy nadal pracuje w KFC, czy nie zaczął studiów, o których mówił jeszcze w tamtym roku. Diego pluł sobie w brodę, że pozwolił całkowicie pochłonąć się wydawnictwu, które z miesiąca na miesiąc wciągało go jeszcze bardziej. Jego chora ambicja, upór i właściwie brak życia prywatnego sprawiły, że stawał się korporacyjną maszyną. Wpasowywał się w pędzące trybiki i zatracał dla świata zewnętrznego.
Pamiętał jeszcze czasy, kiedy mieszkali razem, a zdawali się dla siebie obcy. Mimo tego – miał wtedy więcej informacji o młodszym bracie i matce niż teraz. Nie poznawał siebie, nie poznawał tej osoby, którą się stał. Nie byłby wobec siebie szczery, gdyby nie przyznał, że czuje w stosunku do siebie pewnego rodzaju obrzydzenie. Dotarło do niego nagle, że nie tylko on w tym był. Nie tylko na nim spoczywał obowiązek kontaktu. I jak rozumiał, że Alba mogła czuć się urażona, że żadne z dzieci się nią nie interesuje, tak jednak Jake miał takie same uprawnienia i zobowiązania, jak Diego.
Villanueva zerknął na zegarek na swoim nadgarstku. Do planowej godziny przyjęcia przez lekarza zostało im około piętnastu minut. Diego ostrzegał pozostałych, że zbyt szybkie pojawienie się w szpitalu niewiele zmieni – dostarczy im za to większego stresu, strachu i wszystkiego, co wiązało się z tymi negatywnymi odczuciami. I pewnie nie był osamotniony w twierdzeniu, że nie lubi szpitali. Mało kto je lubił. Ich jasność, sterylność, charakterystyczny zapach, pojękiwania chorych i utyskiwania zirytowanego personelu medycznego. Jak można było to lubić?
Diego miał wrażenie, że dzisiaj ani on, ani Jake, ani Alba nie są dla siebie nawzajem najlepszym towarzystwem. Mogli wybrać lepiej – pójść na mecz ulubionej drużyny, wyskoczyć do kina, zagrać w kręgle lub po prostu wyrobić kilka kolejnych nadgodzin w imię systemu. Zamiast tego siedzieli na szpitalnym korytarzu nie potrafiąc znaleźć żadnych słów, które mogłyby nieco zmniejszyć napięcie panujące między nimi. Nie byli dla siebie najlepszym towarzystwem, ale na pewno jedynym słusznym.
Tym razem skupił się ponownie na swojej matce, która miała zamknięte oczy. Villanueva pamiętał czasy, kiedy Alba w medytacji upatrywała lek na całe zło, kiedy poranne i wieczorne praktyki stawały się regułą. Nauczeni byli, żeby jej wtedy nie przeszkadzać, miała czas tylko i wyłącznie dla siebie. Diego szanował ją za to podejście i teraz był w stu procentach pewien, że Alba medytowała. Dlatego też postanowił wziąć kilka głębszych oddechów, ale nie zamykał oczu. Liczył natomiast upływające sekundy, liczył, ile zajmuje mu wdech, a ile wydech. Po niedługiej chwili poczuł pewną ulgę. Ucisk w gardle i w żołądku jakby zelżał, a mu oddychało się coraz łatwiej. Pozwolił sobie nawet na nikły uśmiech.
— Państwo Villanueva? — kobiecy głos nie musiał przebijać się przez wszelakie dźwięki dochodzącą z przyszpitalnej przychodni. Zarówno Diego, Alba, jak i Jake, doskonale usłyszeli głos lekarki.
Jake tylko odbił się od ściany i głębiej wsunął dłonie do kieszeni spodni. Pierwszy z krzesła wstał Diego, a kiedy chciał podejść do matki i pomóc jej wstać, Alba już dawno minęła go i weszła do gabinetu. Bez słowa, bez żadnego spojrzenia rzuconego komukolwiek. Jak zaprogramowany robot. Diego nie chciał wierzyć, że jego matka jest wyzuta z jakichkolwiek uczuć, to po prostu nie było do niej podobne. Do temperamentnej Argentynki, która swoją energią i uśmiechem zarażała nawet przypadkowych przechodniów.
Diego odwrócił się w stronę młodszego brata, aby na niego spojrzeć. Jake tylko wzruszył ramionami i ponownie oparł się o ścianę.
— Zaczekam tutaj. — Jake nie wydawał się pewien swoich słów, ale Diego nie zamierzał na niego naciskać. Nie musieli być obecni całą trójką w gabinecie, skoro sprawa dotyczyła tylko jednego z nich.
— Jak chcesz — Diego odpowiedział i wszedł do gabinetu, zamykając za sobą drzwi.
Alba siedziała, wyprostowana jak struna, na jednym z krzeseł przy niewielkim biurku lekarki. Kobieta może miała niespełna pięćdziesiąt lat, ale zabiegi medycyny estetycznej sprawiały, że wyglądała znacznie młodziej. Gdyby wierzyć opiniom w sieci - dr Brooks jako specjalistka działała już od ponad dwudziestu lat. Mijając ją na ulicy, Diego miałby spore problemy, żeby odgadnąć jej wiek.
Teraz zastanawiał się, dlaczego analizuje wygląd lekarki i jej wiek, skoro powinien załatwić tutaj to, po co przyszli. Czuł na sobie spojrzenie dr Brooks, ale Diego postanowił nie spuszczać spojrzenia z matki. Ani drgnęła. Usiadł na krześle obok niej, chciał złapać Albę za dłoń, ale szybko ją odsunęła.
Dr Brooks uśmiechnęła się nieznacznie, ciepło, ale niemal niezauważalnie. Zapewne nie miała dla nich dobrych wieści. Gdyby miała - telefon z przychodni nie brzmiałby jak zwiastun najgorszego. Chciałby, żeby to wszystko toczyło się w innej kolejności, żeby od początku mieli wiedzę, którą zaraz miałą przekazać im lekarka, żeby mogli przygotować się na najgorsze, a nie trzymać się ulotnego skrawka nadziei.
— Muszą państwo wiedzieć, że na tej wizycie nie zakończymy naszej… znajomości. Wyniki jednoznacznie wskazują na to, że za wszystkie objawy odpowiada nowotwór. — Doktor Brooks zrobiła przerwę, zamilkła, spoglądając to na Albę, to na Diego. Żadne z nich się nie poruszyło, Alba zrobiła jedynie głębszy, słyszalny wdech. Dopiero po chwili zasłoniła usta dłonią. Trzęsącą się dłonią. Cała się trzęsła, jakby zupełnie tych drgawek nie kontrolowała. I pewnie tak było. Teraz nie uciekła przed synem, kiedy ten postanowił położyć dłoń na jej kolanie.
— Musimy jak najprędzej zrobić biopsję i ustalić plan leczenia. Wiele wskazuje na to, że nowotwór nie jest złośliwy i jest w jednym z początkowych stadiów. Powinniśmy być dobrej myśli — dodała, nadal nie widząc żadnej reakcji.
Powinniśmy. Diego pokręcił lekko głową, zerkając na matkę. Powinni być dobrej myśli. Diego był dobrej myśli. Starał się być. Zajmował się głównie pracą i choć tęsknił za wyjazdami, które towarzyszyły mu jako korespondentowi, nie przestawał zajmować się obowiązkami wydawniczymi.
Poczuł na sobie wzrok Alby. Nie uśmiechała się, ale uścisnęła jego dłoń, dając mu do zrozumienia, że potrzebuje jego wsparcia, a on jej.
— W przyszłym tygodniu… — lekarka zaczęła opowiadać, jak będzie wyglądać najbliższa procedura. Kiedy, gdzie, o której, przez kogo i dlaczego. Skupiała się na każdym najmniejszym szczególe, a jeśli postępowała tak zawsze, w każdej sytuacji, to sprawiała, że każdy pacjent czuł się bezpiecznie, że jest zaopiekowany.
Po około dwudziestu minutach opuścili gabinet, krzesła pod ścianą zajętę były przez kolejnych pacjentów i ich bliskich. Jacob stał tam, gdzie poprzednio. Odepchnął się od ściany na widok matki i brata, Diego pokręcił głową. Nie potrzebowali słów. Całą trójką, jeden obok drugiego, ruszyli wzdłuż szerokiego korytarza, szukając drogi do wyjścia z budynku przyszpitalnej poradni. Chyba wszyscy byli w tak dogłębnym szoku, że żadne z nich nie potrafiło znaleźć odpowiednich słów. Nawet Diego, który jako reporter miał lekkie pióro i nigdy nie miał problemu z tym, aby odnaleźć się w danej sytuacji.
Alba bez słowa odłączyła się od nich, idąc wzdłuż chodnika w stronę, w którą początkowo żadne z nich nie planowało iść. Metro, którym przyjechali, miało stację dwie przecznice dalej w przeciwnik kierunki niż ten, w którym się udała. Jacob niemal natychmiast wyrwał się za matką, ale Diego złapał go za ramię.
— Daj jej czas. — Powiedział spokojnie, patrząc na sylwetkę oddalającej się kobiety. — Niech pobędzie sama.
— Ale… Chyba nie powinna być sama — rzucił rozeźlony Jake, spoglądając na starszego brata.
— Powinna. Młody, nic jej nie będzie. Zadzwoni do ciebie jeszcze dzisiaj, a teraz chodź na piwo. — Diego nie był do końca pewien swoich słów, ale starał się w nie wierzyć. Klepnął młodszego brata w plecy i ruszył przed siebie. W jego głowie kłębiło się wiele myśli. W tym myśli dotyczących tego, jak szybko uda mu się wyjść z choroby i czy w ogóle to się uda. Czy będzie jednym z tych, którzy poddają się zbyt szybko i umierają w stosunkowo młodym wieku? Czy zniesie wszystkie niewygody i negatywne konsekwencje skutecznego leczenia?
— Idziesz? — Przystanął i odwrócił się za siebie, spoglądając na brata.
tytuł: Imagine Dragons - Warriors
Ten post w dokumencie powstawał długo, a w mojej głowie jeszcze dłużej, ale w końcu musiał ujrzeć światło dzienne.
Nikt nie umiera.
Pomimo ciężkiego tematu, tekst czytało się bardzo przyjemnie i lekko. Bardzo Diego współczuję, to ciężka przeprawa i liczę, że jednak szybko się z tego bagna wygrzebię. Pomijając już główny wątek fabularny, niezwykle ujął mnie przedstawiony obraz rodziny; nie łatwo jest dać czytelnikowi poczucie, że siedzi pomiędzy postaciami i faktycznie je zna. Duże brawa.
OdpowiedzUsuńSkończyłam czytać notkę i zaczęłam się zastanawiać dlaczego ona jest taka krótka? Z chęcią przeczytałabym znacznie więcej, teraz będę wyczekiwała kolejnej części, a mam nadzieję, że się pojawi. Ciekawa jestem jak skończy się ta historia, ale chyba dopisek autorski nieco spoileruje co bedzie dalej? Taką mam przynajmniej nadzieję. Trudny temat zgrabnie ujęłaś i również odczuwałam, jakbym siedziała między rodziną w poczekalni. Będę wyczekiwała kontynuacji, która mam nadzieję prędko się pojawi. ^^
OdpowiedzUsuń[krótko, za krótko! trudny temat za to czytało się lekko i tu należą się brawa, bo niełatwo ująć w taki sposób tematy ciężkie i bolesne, żeby nie przytłoczyły :) masz niebywały talent do realnego przedstawiania relacji, nie jest ani za słodko, ani za gorzko, zachowujesz wielowymiarowość uczuć, aż zielenieję i czekam na więcej <3]
OdpowiedzUsuńZgadzam się z przedmówczyniami. Trudny temat wybrałaś do postu fabularnego, ale całość "otuliłaś" tak zgrabnie, dodając potrzebne fakty z ich życia, że ostatecznie nie poczułam się przytłoczona motywem choroby, a zyskałam nadzieję na dobre zakończenie. Przez dłuższą chwilę współczułam mamie Diego, bo byłam pewna, że to Albę dopadł nieprzyjaciel.
OdpowiedzUsuńPamela nie zostawi męża w chorobie ^^ Wszystko się ułoży i również wierzę, że ostatnie słowa w dopisku posłużą nam za idealny spojler. Dzięki za tę historię i czekam na nasze wątkowanie, ponieważ teraz wiele może zmienić się w ich znajomości.