Caleb Crowe
15/11/1998 — tanatopraktor — syn właścicieli domu pogrzebowego — starszy brat — od dziecka obcujący ze śmiercią — papierosy najlepszym przyjacielem — biseksualny — lekki uśmiech pojawiący się na kamiennej twarzy — ciasna, własna kawalerka — relacje
Śmierć była z nim od zawsze. Nie jak gość, co przychodzi i odchodzi, była jak cień, od którego nie ma drogi ucieczki. Jej lodowaty oddech szeptał mu do ucha, a w ciemnych kątach tańczył cichy stukot kościstych palców. Nikt nie odważył się jej wypędzić, bo była tu u siebie. Tu gdzie powinna być; w krwi, w domu, w każdym drgnieniu serca. Caleb znał ją zbyt dobrze, zbyt blisko. Od najmłodszych lat uczył się jej języka, obserwując matkę. Patrzył, jak z czułością i precyzją dba o nieruchome ciała, jakby troska o ich ostatni spoczynek była najwyższą formą szacunku do drugiego człowieka. Teraz to jego dłonie znają sekret przejścia, zszywają pęknięcia między światami.
Caleb zawsze był nocą; budzącą lęk i niepokój, jednocześnie tak spokojną, cichą i delikatną. Jak ciemny, gęsty, sosnowy las, wokół którego narosło sporo mitów i niepewności. Samotny jak bury wilk, który błąka się po oświetlonych księżycem pustkowiach. Niepojęty dla tych, którzy żyją w świetle. W sercu skrywa pustkę, która pozostaje niewidzialna i niepojęta dla tych, którzy jeszcze oddychają. I może właśnie dlatego woli ciszę, gdzie jedynym towarzyszem jest cień.
Caleb zawsze był nocą; budzącą lęk i niepokój, jednocześnie tak spokojną, cichą i delikatną. Jak ciemny, gęsty, sosnowy las, wokół którego narosło sporo mitów i niepewności. Samotny jak bury wilk, który błąka się po oświetlonych księżycem pustkowiach. Niepojęty dla tych, którzy żyją w świetle. W sercu skrywa pustkę, która pozostaje niewidzialna i niepojęta dla tych, którzy jeszcze oddychają. I może właśnie dlatego woli ciszę, gdzie jedynym towarzyszem jest cień.
Hej! Znajdzie się ktoś chętny, by zrozumieć tego pana?
iwoyii@gmail.com
szukamy wszystkeigo, im bardziej skomplikowane wątki, tym lepiej!
iwoyii@gmail.com
szukamy wszystkeigo, im bardziej skomplikowane wątki, tym lepiej!
[Mam ciarki.... -,- zawód, pochodzenie, klimat, nawet zdjęcie - tu wszystko gra, spójne, uporządkowane, z sensem. Ale trudny motyw wzięłaś! Sam bohater makabrycznie spokojny, taki... Straszny w stoicyzmie, w oswojeniu z tym, co przeraża przez nieznane.
OdpowiedzUsuńPiękną treść stworzyłaś, tak czule opisałaś coś dla mnie mrożącego krew w żyłach. Szacun. I może... Bardzo tylko może mogłabym podsunąć pomysł na wątek... Odezwę się mailowo ;)
Życzę ciekawych wątków i takich powiązań, aby zamartwiałe serce tego pana troszkę drgnęło!]
Lily & Emma
[Ależ mi się ten Caleb podoba! Drugi i zarazem ostatni akapit karty postaci pięknie go opisuje, a przez to upodobanie do ciszy widzę w nim podobieństwo do mojego Iana. I chciałabym się porwać na wątek, niemniej wydaje mi się, że żaden z moich panów się do tego nie nadaje - że żaden go nie zrozumie, o czym sama wspominasz w karcie. Tutaj trzeba kogoś innego, niż prostolinijny Chris i kogoś innego nawet niż Ian, ponieważ wydaje mi się, że to jego podobieństwo do Caleba jest tylko powierzchowne.
OdpowiedzUsuńW związku z tym mam nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto tę nić porozumienia z Calebem znajdzie, bo chyba nawet taki samotny wilk potrzebuje od czasu do czasu zaznać towarzystwa, prawda? :)]
CHRISTIAN RIGGS & IAN HUNT
Coś w jej oczach zadrżało, gdy wzrok dziewczyny spoczął na solidnych, i jak się wydawało - ciężkich, drzwiach. Byyły ciemne i lśniące. Groźne.Dom pogrzebowy to nie miejsce, w którym planowała się znaleźć, ani nawet nie chciała tu być tak do końca. Czuła jednak, że powinna. Że przynajmniej tyle może zrobić... dla siebie, bo dla nich nic już nie jest w stanie.
OdpowiedzUsuńBolały ją stopy w zbyt ciasnych w palcach czółenkach na niskiej szpilce, a serce kołatało tak, że Emma miała wrażenie, że za minutę usłyszy dźwięk karetki i ta znów zabierze ją do szpitala. Na kolejne tygodnie, ona zniknie gdy życie toczyło się obok. Czuła, że nie może się cofnąć, ale nie podeszła do drzwi, a stała na środku chodnika. Mijali ją ludzie, których nie widziała. Nie była już pewna, co robi.
Minął ponad rok, od kiedy wróciła do żywych, a przynajmniej wyszła z szpitala i zmierzyła z prawdą. Przeżyła. Ona i tylko ona. Została sama. I czuła się winna. Zdjęła pierścionek, ale nie miała już komu go oddać. Prowadziła cukiernię dalej, ale w całości samodzielnie. Mieszkała w znanym mieszkanku, ale nie z kimś, kto jest jej bliski. Jej codzienność stała się szara, matowa, a ona bezbarwna. Chciała zniknąć.
Kiedy omal nie przejechał jej rowerzysta, ocknęła się z tego dziwnego odrętwienia, wybudzona brzęczącym dzwonkiem. Zacisnęła drobne palce na pasku skórzanej torebki, jaką miała przewieszoną przez ramię i podeszła w końcu do drzwi. Złapała za klamkę - faktycznie była zimna. Niewielką kartkę, na której spisała nazwisko osoby, do jakiej przyszła, wyrzuciła przecznicę wcześniej do kosza- znała to nazwisko już na pamięć i nie chciała wyjść na głupią, czy bardziej zagubioną niż w rzeczywistości się czuła.
- Dzień dobry - odezwała się niemal szeptem, z szacunku do miejsca, ale i z pewnej obawy, że zabrzmi niegrzecznie, że będzie za głośno, że jej głos zaskrzypi nieprzyjemnie tłukąc wszystko wokół.
Duże, jasne oczy, pełne niesłusznego przecież lęku spoczęły na wysokim mężczyźnie. Wydawał się zbyt żywy na to miejsce, zbyt młody i rześki. Emma aż przystanęła zdumiona. Spodziewała się... starca. Lub kogoś przynajmniej dwukrotnie starszego od siebie.
- Dzień dobry, szukam - powtórzyła znów cicho, wymawiając nazwisko kobiety, która prawdopodobnie dopilnowała, by jej mama i Michael godnie spoczęli w trumnie, bez roztrzaskanych ciał, bez wykrzywionych twarzy i przetrąconych części. Czuła, że jakaś gula gniecie ją w piersi, że gardło na suche jak pustynia i każde słowo sprawia jej trudność, że każdy oddech ją drażni i drapie, ale była dzielna. Stała, patrząc na mężczyznę cierpliwa i cicha, łagodna i... wystraszona.
Gdy obudziła się w szpitalu, nie rozumiała nic z tego, co mówili ludzie wokół. Nie rozumiała, a oni też nie potrafili pojąć, że to ona zabiła tych wszystkich ludzi, że odeszli przez nią. A gdyby tylko nie prosiła, by jechali dokładnie o tej godzinie na festiwal i dokładnie tą drogą, bo chciała obejrzeć jeszcze park gdy drzewa kwitły... Nie byłaby dzisiaj taka. Nie byłaby sama.
Przesunęła palcami po dłoniach, łapiąc opuszkami rąbki rękawów i naciągnęła materiał, zasłaniając się. Trudno jej było tu przyjść i ciężko jej było teraz stać. Uciekła wzrokiem w bok, na lśniące czarne donice przy oknie, w których były białe lilie. Na nich zawiesiła wzrok i przełknęła z trudem ślinę, czując, że policzki ją palą. Czuła się odsłonieta, jakby stała nago z napisem wyrytym na czole, zdradzającym wszystko. Winna.
- Przyszłam podziękować... Rok temu był pogrzeb, nie dotarłam... Nie mogłam. Państwo zadbali o... moją mamę, o moich bliskich - chciała wyjaśnić kogo i po co szuka, ale mówiła zbyt cicho i było jej zbyt ciężko. I nie wiedziała, co powiedzieć, wszystko co miała w głowie, zaczęło uciekać, wymykać się jej pamięci. - Pani White i jeszcze dwoje osób - powiedziała jeszcze tylko nazwiska i znów spojrzała na mężczyznę. Mógł nie kojarzyć, nie rozumieć, co się dzieje, Emma by się nie zdziwiła. Nikt jej przecież nie rozumiał, a gazety dawno przestały o tym wypadku pisać.
Emka
Zapach, jaki unosił się w tym miejscu sprawiał, że Emma zaczęła delikatnie drżeć. Śmierć, tym tu pachniało, to czuła, to i ziąb, który wdzierał się pod ubranie, pod paznokcie i wsiąkał w skórę. Jakby coś obcego chciało przeniknąć w człowieka, zasiać w nim coś niepojetego i zostać... poczekać z nim do końca. Emma nie przywykła do śmierci, mimo poniesionych strat, opłakała bliskich, ale nie pożegnała ich, nie odwiedziła nawet cmentarza, choć doskonale wiedziała, gdzie leży Michael, jej mama oraz mama narzeczonego. Pochowali ich blisko siebie, choć nie zdążyli stać się rodziną, a teraz... teraz przyjście tu obudziło w niej wyrzuty sumienia. One nigdy nie znikały, ale teraz, w takim miejscu, wydawały się odzywać jeszcze głośniej.
OdpowiedzUsuńPrzesunęła dłońmi po ramionach, chcąc dodać sobie nieco otuchy. Czuła, że mimo własnych obaw powinna tu przyjść, że była to winna zmarłym i ci ludzie, którzy się nimi zajęli na to zasługiwali. Pewnie otrzymywali zapłatę, szloch bliskich, ale podziękowania świadome, trzeźwe gdy emocje opadną i naprawdę szczere skierowane to nich, to wydawała się rzadkość. A jednocześnie Emma czuła, że sama dla siebie zrobi coś, co sprawi, że poczuje się lżej. Może.
Wyprostowała się, nieco sztywnie i jakby odruchowo, gdy mężczyzna podszedł do niej i uraczył ją takim spokojem... aż jej własne emocje wydawały sie bleknąć. To było niecodzienne, nie widzieć w spojrzeniu współczucia, ani ogromnego smutku, a jedynie zrozumienie. Zderzała się raczej z tym pierwszym, czego miała dość, przed czym chciała uciec, co chciała od siebie odepchnąć, ale też teraz absolutnie zdumiona słuchała wyważonego tonu, spokoju i równowagi... Pogodzenia z stanem rzeczy. Słyszała, że ludzie pracujący w tej branży są znieczuleni, jakby wyłączyli swoje emocje, jakby nauczyli się żyć w zgodzie z otaczającą śmiercią, ale nie uważała, że to możliwe do końca. Każdy żył z emocjami, a ich bagaż wywierał nacisk na człowieka mniej lub bardziej... tak sądziła. Ale teraz patrzyła na młodego mężczyzne, zdumiewająco młodego jak na miejsce, w jakim byli jej zdaniem i nie mogła pojąć, dlaczego mówił o tym, że szykował jej narzeczonego i jej mamę do pochówku tak... jak gdyby to nie było nic nadzwyczajnego. Może jednak... jednak nie miał emocji.
Przełknęła śline, wciąż czując ucisk i suchość, drapanie w krtani i spojrzała na wskazane krzesło. Gdy jej je przysunął usiadła, niepewnie i jakby oszołomiona tym kulturalnym i grzecznym gestem. Bo to wydawało się jakieś nie na miejscu... Nie przyszła pogawędzić, ale może... może tego potrzebowała, aby druga strona nie tylko usłyszała jej podziękowanie, ale i je przyjęła.
- Nie, dziękuję - pokręciła głowa, nie chcąc ani wody, ani herbaty, ani nawet gdyby zaproponował jej drinka, też by nie przyjęła alkoholu. Emma czuła sie tak spięta, że nie wiedziała co robić z rękoma, zaciskała je nerwowo na torebce i siedziała prosto, usztywniona jak kłoda, wlepiając spojrzenie w mężczyznę. Był zdystansowany, dystyngowany, uprzejmy, ale wydawał się oziębły tak od środka, jakby chłodny. Znieczulony. Spojrzała na jego dłonie, jakby chciała tam dostrzec ślady pracy, jaką wykonuje i zdając sobie sprawe, jakie to może być niegrzeczne, zacisnęła wargi, spuszczając wzrok. Wydawało się, że z trudem tu przyszła, a teraz z trudem tu siedzi i oddycha, ale taka teraz była. Taka była poniekąd zawsze.
UsuńMusiała przetrawić słowa, jakie wypowiedział. Zajęło jej to kilka długich sekund.
- Pan się zajmował moją mamą...? - powtórzyła cicho, czując jak zbiera jej się na płacz, jak tęsknota i smutek zaczynają wypełniać ją całą i zaraz się przeleją, choć wydawało się, że już nie ma czym płakać. - A Michael... młody mężczyzna z tego wypadku, kto o niego zadbał? - dopytała, powstrzymując się przed wybuchem, choć głos jej drżał i słychać było w jakim jest napięciu.
Podziękowanie, jakie miała, czyli słowa, wydawały sie niewystarczające. Ale co innego byłoby tak szczere i co więcej mogłaby zrobić, albo dać? Wydawało jej się, że już nic nie ma, a więc też nie ma większych możliwości. Patrzyła na mężczyznę chwile, potem znów uciekała spojrzeniem w bok, mimo wszystko czuła się dobrze z tym, że nie stchórzyła i dzisiaj tu dotarła. Mimo wszystko czuła, że ot był słuszny krok.
- To chyba wciąż za mało, ja... nie wiem, jak mogę podziękować, wie pan, tak naprawdę... - przyznała, skubiąc brzeg torebki. Ona nie mogła zadbać o swoją mamę, ani o narzeczonego, czy jego bliskich. Doprowadziła do nieszczęścia i to poczucie winy już jej nie opuszczało od kiedy otworzyła oczy w szpitalu. Ona nosiła blizny, ale ich już nie było.
Emka
[Hej! Robię krótką przebieżkę po kartach, zanim zawitam na blogu oficjalnie. :) Widzę tu krótką, ale wymowną i pełną obrazowych metafor prezentację postaci - czytało mi się bardzo przyjemnie. Nie obiecuję, że Gina zrozumie Caleba, ale chętnie porwę Was na wątek, kiedy już się opublikuję. Póki co życzę nieustającej weny! :D]
OdpowiedzUsuńGinevra Lovejoy
[ Jejku, dziękuję! Przekażę chatu, pewnie odpisze coś w stylu "yaaas, cieszę się, że wszystko działa i się podoba". ;D Kocham technologię.
OdpowiedzUsuńLevi jest w spektrum, oglądałam ostatnio jakiś program i totalnie mnie ujęła myśl, że ciekawie by było poczytać więcej i na etapie prowadzenia go, spróbować bardziej zrozumieć. Wyszło oczywiście, co wyszło - mocno podkręcona syntezja przestrzenna, jakieś średnio zgodne z faktami inspiracje cytatami z Gaudiego, o duszach itp. w każdym razie, uważam że Levi zasługuje na bycie wybitnym i stawianym wśród najlepszych. Musi być wyjątkowy. ;DDD
Caleb jest moim ulubionym, wszyscy zasługują na wyróżnienie, ale on jednak jest moim ulubionym. Mam pomysł, aczkolwiek nie wiem, czy by Cię zachęcił.
Meier mógłby projektować jakiś nowy budynek zakładu/robić przeróbki. Caleb mógłby na jednej z rozmów reprezentować ojca i tak by się poznali. Ze względu na pochodzenie Caleba, Levi mógłby rzucić jakimś niewybrednym komentarzem na temat jego wyglądu, czy względem zmarłych, którymi Crowe się pośmiertnie opiekuje, sprowadzając ich "tylko do zwłok" i co gorsza, nie widzieć w tym nic złego początkowo.
Refleksja by przyszła po czasie, razem z akceptacją, że taki twardy trumpowiec, może czuć pociąg do innego faceta. ;)
Daj znać, co myślisz i czy lekkie upolitycznienie by było OK.]
Levi.
[Gdybyś chciała zacząć, byłabym baaardzo wdzięczna. Jeśli nie, do srody powinnam sama coś skrobnąć, miałam intensywny weekend przeprowadzkowy i chyba muszę trochę posiedzieć i nie myśleć :DDD]
OdpowiedzUsuńLevi.
Z ulicy wniósł wilgoć i chłód, a drzwi zamknęły za nim szelest mokrych liści. W środku panowało stabilne, lekko suche ciepło, które zdjęło mu napięcie z barków i uspokoiło oddech do rytmu cztery–sześć. Płaszcz parował delikatnie; zapach mokrej wełny mieszał się z woskiem i herbatą unoszącymi się nisko nad ladą. Blade, jesienne światło rozlewało się równo po blatkach i szkle.
OdpowiedzUsuńZa kontuarem stała kobieta z plakietką „Evelyn”. Poinformowała spokojnie, że senior wyjechał, a tego dnia zastępował go syn, Caleb – ten z zaplecza, który znał rytm dnia. Skinął; cenił komunikaty domknięte i bez ozdobników.
Korytarz do gabinetu biegł prosto i dawał przewidywalność. Matowe ściany tłumiły kroki, spod drzwi sączył się przeciąg niosący zapach mokrej kory. Za mleczną szybą mignęła kaplica: rząd ławek i dwie nieodpalone świece. Z tyłu jednostajnie mruczały urządzenia – pomyślał o słabym wygłuszeniu i konieczności zmian.
W gabinecie pachniało papierem i cienką warstwą starej farby na kaloryferze. Evelyn odstawiła karafkę, położyła teczkę, powiedziała, że Caleb wróci za dwie minuty, i wyszła; drzwi domknęły się bezgłośnie. Przysunął krzesło, wyrównał długopis do krawędzi blatu. Na laminowanej okładzinie dostrzegł rysę i dopiero wtedy podniósł wzrok.
Nad regałem wisiało zdjęcie właścicieli: para w ciemnych fartuchach, łagodne, azjatyckie rysy, dłoń położona na ramieniu, światło jak z krótkiego, pochmurnego dnia. Zatrzymał się na nim o sekundę dłużej, niż planował, jakby obraz musiał wypłynąć z głębszej wody. W tej samej chwili przypomniał sobie o ciężarku pod kurtką: małej przypince, twardszej w pamięci niż w dotyku. Wraz z nią wróciło hasło o „powrocie do porządku” i znajomy rządek rubryk: swoi/obcy, głośni/cisi, porządni/reszta – podział szybciej wchodzący do głowy niż nazwiska.
Otworzył teczkę i pozwolił planom przesuwać się pod palcami. Na razie nie czytał treści – szukał topografii: linii, zakrętów, miejsc zwolnień ruchu. Przenosił wzrok szybko, niemal automatycznie, jakby przesuwał paciorki, licząc nie modlitwę, tylko ryzyko nieprzewidzianych wcześniej komplikacji. Palec musnął okładkę notesu – pojedyncze dotknięcie – i został na brzegu, gotów wrócić do rytmu, gdyby cokolwiek zaczęło się rozmazywać.
Z korytarza wsunął się przeciąg, poruszył roletą; sznur lameli lekko zastukał. Po chwili zabrzęczał krótko metal, jakby ktoś uparcie próbował odpalić zapalniczkę po szybkim wyjściu na chłód. Serce przyspieszyło mu o pół uderzenia i zaraz wyrównało – wiedział, że nierówność potrafi urwać zdanie w połowie.
Klamka drgnęła. Drzwi otworzyły się najpierw na szerokość dłoni, potem szerzej. Do środka wszedł mężczyzna: wysoki, smukły, w ciemnej marynarce; włosy miał zaczesane, jednak wciąż w nieładzie. Na materiale trzymał się chłód krótkiego wyjścia, ten sam, który na ustach zostawiał cienką parę, a w powietrzu unosił się subtelny ślad nikotyny.
Zarejestrował jego proporcje i ciężar kroku niemal automatycznie. Zatrzymał spojrzenie odrobinę dłużej, niż zamierzał, po czym cofnął je, jak po przeoczonym przecinku. To drgnięcie nazwał w myślach „dyscypliną pracy” i odłożył na półkę z technikaliami.
UsuńPodniósł się. Poprawił mankiet, żeby ręce miały zadanie. Mały nawyk spiął mu myśli jak klips na papierach; wystarczył, by spojrzenie nie uciekło tam, gdzie nie chciał. W głowie przesunął rzeczy na właściwe miejsca: najpierw układ, potem człowiek. No właśnie, człowiek.
– Levi – powiedział spokojnie. – Prowadzę przebudowę obiektu.
Utrzymał kontakt wzrokowy przez trzy sekundy; cztery byłyby już gestem. W tym czasie dostrzegł cień przy kości policzkowej, łagodny łuk ust i wąską linię na skroni – zapis zbyt krótkich nocy. Pomyślał, że szkoda takiej twarzy na zmęczenie, i natychmiast wsunął tę myśl pod etykietę „profesjonalizm”.
Przeniósł wzrok na rysunki. Rezerwa wróciła na miejsce jak okładka wsunięta pod gumkę. W pokoju zostały nikotyna, herbata i jednostajny szum maszyn. Oddech się wyrównał; z miarowym rytmem mógł liczyć, a liczby nie pytały, czemu na moment zabrakło słów. Najpierw projekt. Potem wszystko inne.
Levi.
[Siemka, dziękuję bardzo!!!
OdpowiedzUsuńFajne masz te postacie, wszystkie trzy, ale skoro Caleb jest najświeższy i ma najmniej komentarzy - to przychodzę właśnie tu.
Są trochę kontrastowi, Caleb wydaje się, przynajmniej pozornie, o wiele spokojniejszy, cichszy, być może emocjonalnie dojrzalszy niż żywy potok Leif. Zastanawiam się, czy nie pyknąłby nam tutaj czysty start, coś bardzo prostego: Leif jest w procesie twórczym, szuka pomysłu na jakąś kampanie, więc łazi, szuka, rozmawia z losowymi nieznajomymi, żeby się inspirować czy zderzać idee.
I tak na trafi na Caleba. Może nocą, w pralni całodobowej, gdzie byliby sami i w oczekiwaniu, aż pralki skończą robotę, Leif próbowałby wejść w gadkę?]
Leif Zweig
[Aaa, wiesz co, jak Leif ma zainicjować rozmowę, to naturalniej będzie, jeśli ja zacznę... więc to zrobię jakoś na dniach! :D]
OdpowiedzUsuńLeif Zweig
Do pralni wpadł objuczony jak obwoźny sprzedawca. W lewej ręce trzymał przepotężny wór – pełen nie prezentów, ale ciuchów do prania. Chociaż nie wszystkie z nich były nieświeże.
OdpowiedzUsuńW prawej – drugi worek, trochę mniejszy, za to cięższy, z detergentami do prania. Różnej maści, ale za to jednej marki.
Brand THE PINK STUFF wypuszczał nową serię: tym razem nie środki do sprzątania, tylko właśnie do robienia prania; DDB z kolei zostało doproszone do przetargu na launch. Leif – wraz ze swoją copywriterką, Darlą – został wytypowany jako jeden z trzech teamów kreatywnych, które miały stworzyć ofertę.
Sprawa była świeża. W zasadzie dopiero rano zostali zbriefowani, nie było jeszcze chwili, aby do tego usiąść. Jedyne, co Leif zrobił w temacie, to wyprosił o produkty. Chciał przetestować je w praktyce, jak to zwykle lubił robić. Żeby wiedzieć, nad czym ma w ogóle pracować.
Nie zamierzał ich testować w domu: wolał profesjonalną pralnię. Raz, że wypróbuje wszystko w krótszym czasie; tu mógł przecież robić kilka prań równocześnie, u siebie nie dysponował tyloma urządzeniami, głupi on. Kolejnym wabikiem byli ludzie, z którymi można pogadać o ich zwyczajach i wyciągnąć ciekawe obserwacje, a te, kto wie, być może przydadzą się już do tworzenia konkretnych pomysłów.
Planował zrobić to w dzień, po pracy, późnym popołudniem. Albo wieczorem. Może udawałby niezdarę, która pierwszy raz w dorosłym życiu robi pranie – i pozwoliłby się instruować pomocnym klientkom czy klientom. Innym razem byłby profesjonalnym szopem praczem, a jeszcze innym zwykłym typkiem, nawet sobą.
Nie chodziło o wyzwanie aktorskie, bo aktorem był żadnym. Ani nawet o zamiłowanie do zmyślania czy kłamania, bo bez przesady, to nie bywało celem samym w sobie. Liczyło się powyciąganie różnych informacji, spojrzenia z niedostępnych mu perspektyw, coś, co nieświadomie podpowie i uruchomi twórczy proces, niebędący pustym semantycznie, a rzeczywiście bliskim codziennemu życiu.
Jak to często jednak się dzieje, rozminął się z planami i dopiero głęboką nocą znalazł chwilkę na zajście do pralni. Już myślał, żeby zrezygnować, no bo kogo zastanie na miejscu?, pewnie nikogo – ale stwierdził, że to przecież nie przeszkadza. Teraz potestuje sobie na spokojnie, bez gapiów wokół, a o bardziej ludzkiej porze wpadnie jeszcze raz i jeszcze raz, powywiadywać się trochę.
A tu zaskoczenie: na miejscu spotkał innego faceta. Niespodzianka! Gość chyba był już w trakcie prania, trudno ocenić, czy dopiero rozpoczętego, czy już przechodzącego do cyklu wirowania; ale chyba nie było w zaawansowanej fazie. Zresztą! Nie ma co zgadywać, tylko wykorzystać nadarzającą się okazję.
Leif zarzucił tobół z ubraniami na stół, a z drugiego zaczął wypakowywać detergenty. Sięgnął po dwa opakowania kuleczek zapachowych, odpakował, niuchnął i luźnym, niemal tanecznym krokiem zbliżył się do nieznajomego.
– Siemka, jak się masz? – rzucił swobodnym tonem. – Który smak lepszy: fioletowe czy różowe? – zapytał od razu, mieszając w jedno kilka zmysłów.
Leif Zweig
[Hej. Bardzo dziękuję za powitanie. Jake to też trochę mruk i do tego starszy od Twoich bohaterów, więc może być ich trudno połączyć, a przynajmniej ja mam na ten moment kompletną pustkę w głowie. Gdyby jednak Tobie coś przyszło do głowy, to się nie krępuj - ostatnio mam niebotyczny niedosyt wątkowy.]/Villard
OdpowiedzUsuń[niezmiennie serce mi się kraje na tym wątku i płaczę]
OdpowiedzUsuńNie przyszła po empatię, ani nawet szczyptę zrozumienia i niczego nie oczekiwała poza wysłuchaniem. Chciała podziękować, tylko tyle. Robiła to dla siebie, chciała odzyskać choć odrobinę spokoju, poczuć ulgę. Gdy odbywał się pogrzeb, gdy policja protokowała wypadek, a później szykowano ciała po stwierdzeniu przez lekarza zgonu, a potem był czas na pożegnanie... nie było jej. Sama walczyła o życie, leżąc tygodniami w szpitalu w śpiączce. Nie pożegnała się z nikim, nie zobaczyła ostatni raz ani mamy, ani Michaela i jego rodziców. Teraz nie mogła rozmawiać z jego tatą, drugim ocalałym z roztrzaskanego samochodu, on wyniósł się daleko, miał w sercu nienawiść i żal, obwiniał ją i ona... uwierzyła mu. Ten wypadek i ta śmierć to była jej wina. Ale chciała podziękować za opiekę nad zmarłymi, gdy ona nie była w stanie nic zrobić. Bo sama mogła również do nich dołączyć.
Drżała, z emocji i zimna, z tego bólu, który towarzyszył jej nieustannie, codziennie w dzień i w nocy. Drżała, bo dusiła się w środku. I bała się, że naprawdę jest potworem, najgorszym, takim który tylko niszczy i przynosi koniec. Drżała, siedząc na krześle i słuchać spokojnego opanowania, dystansu, bezbarwnego tonu. Wokół unosił się zapach śmierci i chłód, więc drżała, bo w innym wypadku uciekłaby stąd i poczuła jeszcze gorzej. A ostatecznie wolałaby zostać tutaj i dalej siedzieć w miejscu, patrząc na lśniące puste jeszcze urny, niż wracać do domu.
- Czy pan wie... gdzie są pochowani? - podniosła na niego jasne, szkliste spojrzenie, w którym odbijało się mdłe światło wpadające do środka przez przysłonięte firanką o klasycznym wzorze okno. Ona nie wiedziała. Nie była na pogrzebie. Nie wiedziała nawet o tym, że się odbył. Nie miała kogo spytać, gdzie jest grób. Groby. Trzy. I dzisiaj też nie miała odwagi tam iść, na pewno nie sama. A nie miała z kim. Ale chciała wiedzieć, na przyszłość. Może kiedyś się ubierze i pójdzie. Na pewno. Znajdzie siłę. Jak znajdowała ją każdego dnia, by wstać.
Emma nie miała ani szczęścia w życiu, ani nie szła przez nie z lekkością. Nie było jej łatwo. Dorastała w sierocińcu, oddana i niechciana, ale znalazła rodzinę i miała dom. Zakochała się, choć do ślubu nigdy nie dojdzie. Ciągle tliła się w niej wiara w dobro i niestrudzenie z ciepłem przyjmowała to, co przynosił los. Tylko teraz... teraz już nie miała sił. Była sama, tak bardzo sama, jak jeszcze nigdy. I nie umiała już dłużej iść dalej... nie tak. Nie sama.
Zacisnęła palce na krawędzi swetra, naciągnęła szerokie rękawy na dłonie i spuściła wzrok. Ten człowiek nie musiał z nią rozmawiać, nie musiał nawet pamiętać, co się działo przed paroma miesiącami i nawet mógł kłamać. Ale wierzyła, że nie kłamie. Tylko.. co to zmieni?
- Naprawdę dziękuję - powtórzyła cicho, bo tylko to wydawało się odpowiednie, tylko to mogła z siebie wydusić. - Może... może zapisano tu gdzieś, gdzie moja mama została pochowana? - spróbowała jednak jeszcze raz. Chciała wiedzieć. Nie na dzisiaj, na kiedyś. Kiedyś tam przecież dotrze.
Emka