Sophia Antonette Moreira ——— 22 latka; urodzona 21 marca 2003 roku w Nowym Jorku ● Natomiast od drugiego roku życia do dziewiątego mieszkała w São Paulo w Brazylii skąd pochodziła jej mama ● Studentka czwartego roku architektury krajobrazu na Columbia University ● Co roku wolontariuszka w sanktuarium dla zwierząt na Kostaryce ● Córka przedwcześnie zmarłej biolożki i CEO sieci hoteli Veritas Grand Hotels, który uczucia okazuje kolejnymi przelewami, bo inaczej już nie potrafi ● Podłużna blizna ciągnąca się od nadgarstka po łokieć na prawym przedramieniu ● Penthouse przy 111 West 57th Street dzielony z ojcem, macochą, przyrodnią i przybraną siostrą, z którymi ma napięte relacje ● Podwładna Chestera, który ze wszystkich domowników polubił tylko Soph i uroczej Daisy ● Powiązania ● Instagram
Bo wypadek to dziwna rzecz. Nigdy jej nie ma, dopóki się nie wydarzy.
Sophia
Moreira nie jest postacią znaną, choć zdawać by się mogło, że mając popularnego
ojca będzie próbowała wybić się na jego plecach. Nic jednak bardziej mylnego,
bo wcale się nie wychyla i nie korzysta, zbyt często, z popularności ojca. Na
próżno więc szukać jej kont w mediach społecznościowych, bo i tak się ich nie
znajdzie. W przeciwieństwie do swoich sióstr nie jest głodna rozgłosu i
uwagi. W zupełności wystarcza jej bliskie grono przyjaciół, na których wie, że
może polegać i że nie kręcą się przy niej ze względu na majątek, który w
przyszłości odziedziczy. Żyje po cichu, ale nie odmawia sobie luksusów, które
zapewnia jej każdego dnia ojciec. Zamiast wydawać tysiące na nowe ubrania woli
wybrać się w długą podróż, bo poznanie nowych kultur, smaków, ludzi i miejsc nasyci
ją bardziej niż droga sukienka, którą pewnie i tak zapomniałaby włożyć.
Przyszła
na świat w prywatnej klinice na Manhattanie, ale swoje serce zostawiła w
Brazylii w miejscu, gdzie urodziła się i wychowała jej mama. Przy każdej
wizycie odzyskuje małe kawałeczki, lecz te znikają w chwili, w której znajdzie
się na pokładzie samolotu, który z powrotem zabiera ją do Nowego Jorku. Większość
swojego czasu spędza z rodziną od strony mamy w jej rodzinnym kraju lub włócząc
się po świecie, o ile ma czas wolny od zajęć. Apartament na Manhattanie już od dawna
nie ma w sobie rodzinnej atmosfery. Jeszcze parę lat temu przestrzeń wypełniona
była miłością, wzajemnym oddaniem. Dziś, pomimo że mieszkanie jest zapełnione
ludźmi jest w nim ponuro, chłodno i nieprzyjemnie.
Trzyma
się raczej na uboczu i nie zwraca na siebie uwagi. Dalej nie przyzwyczaiła się
do nowej, a w zasadzie obcej codzienności. Nie mówi głośno, że przeszkadza jej
nowa żona ojca i jej córki. Ani o tym, że tęskni za ojcem, który od dnia
wypadku zmienił się nie do poznania, a śladu po tym ciepłym i czułym człowieku
już nie ma.
Sophia żyje po swojemu i stara się nie wchodzić macosze i jej córkom w drogę. Wychodzi wcześnie rano z apartamentu, ale nie wsiada do samochodu z prywatnym kierowcą tylko biegnie na metro. Zawsze wstąpi po ulubionego bajgla i kawę na mleku owsianym z syropem waniliowym. W ciągu dnia pilnie się uczy, a czasami tylko udaje, że zwraca uwagę na to, co dzieje się na wykładach. Zbyt często marzy o niemożliwych rzeczach, a jeszcze częściej marzy o ucieczce z Nowego Jorku. Najbardziej na świecie chciałaby cofnąć czas i nie dopuścić do wypadku, który rozbił jej rodzinę. Wie, że to jest niemożliwe, więc ze smutnym uśmiechem pociera obrączkę mamy, którą nosi na środkowym palcu lewej dłoni i wraca do rzeczywistości. Tej nieco smutnej i szarej, ale mimo to i tak stara się z niej wyciągnąć to, co najlepsze.


Sophia chciała, żeby wszystko było słodkie i cukierkowe. I nawet nie zauważył, kiedy poprzestawiała całe jego życie. Kiedy przestał żyć po swojemu, a zaczął żyć pod nią. Pod jej rytm, jej lęki, jej marzenia o normalności. Jej celem było „żeby było dobrze”. Jego celem stało się… uszczęśliwianie jej. Dzień po dniu. Małymi gestami. Milczeniem tam, gdzie kiedyś był gniew. Cofaniem się tam, gdzie kiedyś szedł do przodu bez oglądania się na kogokolwiek. Kładł na szali swoje życie. Prawdziwe życie. To brudne, mroczne, niebezpieczne, próbując odciąć się od interesów, od ludzi, od świata, który znał najlepiej. Dusił swoje instynkty. Odcinał sieci kontaktów. Udawał, że przeszłość da się po prostu zamknąć w sejfie razem z bronią i brudem. Robił to wszystko w imię czego? Tego, że i tak nigdy nie będzie dość dobry. Nie dla jej ojca. Nie dla Gwen. Może nawet, w tych najbardziej gorzkich momentach, nie do końca dla niej samej. Mógł się starać, ile chciał. Mógł siedzieć grzecznie na charytatywnych przyjęciach, licytować wille w Kolorado, popijać wodę z cytryną i udawać, że nie ciągnie go do chaosu. Ale ile było w tym prawdziwego Cartera?
OdpowiedzUsuńCarter nawet na nią nie spojrzał od razu. Najpierw wciągnął w płuca to, co miał pod ręką, gorące, sztuczne powietrze z icosa, które tylko bardziej go irytowało, niż uspokajało. Ironia tej sytuacji była niemal doskonała. Stał na tarasie eleganckiej posiadłości, po kłótni z dziewczyną, w garniturze za kilka tysięcy dolarów, udając faceta, który „ogarnia swoje emocje” i trzymał w dłoni elektroniczną protezę nałogu, który przez lata był dla niego jedyną formą kontroli nad chaosem. Dopiero po chwili uniósł wzrok na wyciągniętą w jego stronę dłoń. Papierosy. Prawdziwe. Ciężkie. Dokładnie takie, jakie palił wtedy, gdy nie udawał przed sobą, że „daje radę”. Na moment zatrzymał spojrzenie na paczce, potem na jej twarzy. Kącik ust drgnął mu ledwie zauważalnie, bardziej z przekory niż rozbawienia.
— Skąd możesz wiedzieć co byś zrobiła na moim miejscu? — Zapytał bez cienia rozbawienia.
Na sekundę jeszcze zawahał się, jakby rozważał, czy sięgnąć po te papierosy, które kusiły obietnicą ostrego dymu i natychmiastowej ulgi. Dopiero kiedy się przedstawiła spojrzał na nią naprawdę. Tak, wiedział, kim była. Wiedział lepiej, niż chciał przyznać. Słyszał o niej wystarczająco dużo z urywków rozmów, z półsłówek, z napięcia w głosie Sophii, gdy padało to imię. Była częścią świata, którego Sophia niby nie lubiła, a jednak z którego nie potrafiła się do końca odciąć. — Wyszedłem tylko zapalić. — Odezwał się spokojnie, nisko. Bez tłumaczeń. Bez potrzeby usprawiedliwiania się przed kimkolwiek. — I trochę odpocząć od tego całego cyrku… — urwał. Parsknął krótko, bez humoru, jakby samo słowo „cyrk” było aż nadto trafne.
— Podobno rzucam… — dodał po chwili, zerkając znów na iQOSa. — Przynajmniej tak brzmi oficjalna wersja, którą dzisiaj wypada grać.
Na moment zawiesił wzrok na jej twarzy, potem znów na zapalniczce. Wyciągnął jednego papierosa, niemal mechanicznie, jakby jego ciało decyzję podjęło wcześniej niż głowa. Zapalniczka błysnęła między nimi przez ułamek sekundy. Dym wdarł się w jego płuca brutalnie, drapiąco, dokładnie tak, jak tego potrzebował. Ulga była natychmiastowa. I wkurwiająca.
— Możesz powiedzieć wprost, po co tu przyszłaś, Gen — rzucił w końcu spokojnie. — Bo nie wierzę w dobre intencje przynoszone w paczce papierosów. — Zaciągnął się ponownie. Tym razem głębiej. Oparł się o barierkę tarasu, ramieniem odwrócony od niej, twarzą w stronę miasta. Manhattan jarzył się pod nim jak obietnica i groźba jednocześnie. Dym unosił się między nimi ciężko. — Jeśli liczysz na zwierzenia na tle Manhattanu, to możesz sobie oszczędzić czasu — mruknął chłodno, wypuszczając dym bokiem. — A jeśli przyszłaś powiedzieć mi jak bardzo tu nie pasuję… to jesteś spóźniona o jakieś dwadzieścia minut. Rozmawiałem już już z twoją matką — dodał obrzucając ją krótkim spojrzeniem u uśmiechną się przy tym niemal wesoło. — Problem w tym, że z jej ust to brzmi jaki… komplement.
Carter
Zaciągnął się głęboko, aż dym zaszczypał go w gardle tak, jak tego potrzebował. Prawdziwy. Ciężki. Taki, który nie udaje niczego. Przymknął na moment oczy, jakby to był jedyny prawdziwy moment tej nocy, który nie był przebrany w garnitur, uprzejmość i cudze oczekiwania. Dopiero potem spojrzał na nią spod lekko zmrużonych powiek.
OdpowiedzUsuń— Nie muszę tu pasować — odpowiedział spokojnie, bez cienia nerwowości, ale z tym charakterystycznym, ironicznym uśmiechem, który mówił, że nie zamierza się tłumaczyć ani dopasowywać pod cudze definicje. Wypuścił dym bokiem ust, krzywiąc się lekko, gdy papieros dopalił się szybciej, niż by chciał. Przez ułamek sekundy wyglądał, jakby naprawdę mu ulżyło. Patrzył gdzieś ponad linią tarasu, na rozlane światła miasta, zanim powoli przeniósł spojrzenie na Imogen. Kiedy przyznała, że Carter tam nie pasuje, uśmiechną się tylko pod nosem.
— Raczej nie są… — parsknął cicho, ale zgodził się z nią bez zbędnej dyskusji. — Ale świat czasem stawia cię w dziwnych miejscach, Gen. — Uniosł na nią spojrzenie. W oczach miał ten znajomy błysk, mieszankę ironii i czegoś drapieżnego, co zawsze pojawiało się, gdy ktoś próbował go ustawić w roli, której nie zamierzał przyjąć. — Wiesz co jest najzabawniejsze? — Odezwał się znów, spokojnie, jakby kontynuował przerwaną chwilę wcześniej rozmowę, chociaż ta rozmowa nigdy tak naprawdę się nie zaczęła. — Że mogłem być gdziekolwiek. W klubie, w studiu, na pokerze, z kokainą na stole i whisky w szkle, jak Pan Bóg przykazał. — Zerknął na nią, zaciągając się raz jeszcze. — A zamiast tego? Garnitur, licytacje, Kolorado, kawior, sztućce warte więcej niż moje pierwsze mieszkanie i orkiestra grająca, jakby zaraz miał wjechać tort ze złotym flamingiem. — Parsknął cicho, z niedowierzaniem, z ironicznym rozbawieniem. — Ale czego się nie robi z miłości, co? — przeciągnął słowa z przesadą. Znów się zaciągnął, tym razem krócej. Dym rozwiał się między nimi powoli. Carter zaśmiał się cicho, krótko, bez wesołości. — Gdyby ktoś rok temu mi powiedział, że będę stał na tarasie przyjęcia charytatywnego ojca mojej dziewczyny i palił elektroniczne papierosy… — Pokręcił głową. — Wysłałbym go na odwyk szybciej niż samego siebie. — Dym rozwiał się między nimi, powietrze znów zrobiło się chłodniejsze. — A co do tej twojej „zabłąkanej owieczki”… — Spojrzał w stronę drzwi, za którymi została Sophia. — Raczej nie wraca już do starego pokoju. I raczej nie dlatego, że ktoś ją trzyma na siłę. — Urwał. Przygasił papierosa o metalową popielniczkę i jeszcze przez chwilę patrzył, jak dogasa żar. Jego oczy błysnęły. Prawdziwy Carter. Ten, który nie bał się syfu. Ten, którego Sophia próbowała uratować, zanim on sam zdążył się pogrzebać.
— Ale powiem ci jedno — dodał, przechylając głowę w bok, z tym leniwym, półdrwiącym spojrzeniem. — Patrząc na waszą rodzinną atmosferę, to serio zaczynam czuć się tu jak w domu. Brakuje tylko, żeby ktoś komuś rzucił kieliszkiem w łeb. Chociaż wieczór jeszcze młody.
Gen zaśmiała się krótko, ale Carter nawet nie spojrzał na nią od razu. Wypuścił dym powoli, unosząc głowę, jakby próbował go śledzić wzrokiem w ciemności.
— No co? — mruknął z udawanym zdziwieniem. — Przecież to tylko obserwacja, nie diagnoza.
Znowu ten jego ton. Sarkastyczny, podszyty pewnością siebie, ale z wyczuwalną ostrożnością, jakby ta rozmowa była dla niego spacerem po cienkim lodzie, na który wszedł z własnej woli. Mimo wszystko. Mimo, że mógł zostać w środku i grać dalej idealnego chłopaka z salonów.
— A skoro już rozdajemy szczerość za darmo — powiedział, tonem zbyt lekkim, by brzmiał szczerze. — Muszę przyznać, nie spodziewałem się, że właśnie ty rzucisz mi koło ratunkowe w postaci fajek. — Zrobił pauzę, przekrzywił głowę i spojrzał w jej stronę z rozbawieniem. — Dzięki. Serio. Przydały się — dodał. Byłyby lepsze z ziołem, ale nie można mieć przecież wszystkiego. Wbił spojrzenie w wejście do środka, jakby wiedział, że za chwilę będzie musiał tam wrócić. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie.
Carter
Carter zaśmiał się krótko, niemal bezgłośnie, gdy wspomniała o tych drogich sygnetach pełnych kokainy, a potem zaciągnął się głęboko, dym długo trzymając w płucach. Spojrzenie miał nadal gdzieś w dal, jakby próbował nie dopuścić do siebie myśli, że cokolwiek, co padło z jej ust, rzeczywiście w nim zostało.
OdpowiedzUsuń— Może zatem pasuję tu bardziej, niż się wszystkim wydaje…
Nie unikał tematu. Wcale nie zamierzał udawać, że to go nie dotyka. Ale miał swoje sposoby, a ten najskuteczniejszy polegał na zgrywaniu faceta, który wszystko ma gdzieś. Zwłaszcza wtedy, gdy w środku aż wrzało.
— Zmieniłem ją? — Powtórzył jakby z namysłem. — Może po prostu wyciągnąłem z niej coś, co zawsze tam było, tylko nie miała okazji tego pokazać. Chyba każdy potrzebuje czegoś… albo kogoś, żeby się rozpaść w odpowiedni sposób. I poskładać trochę inaczej.
Nie pytał, czy naprawdę tak myślała. Nie musiał. Znał ten ton. Znał też siebie, na tyle dobrze, by wiedzieć, jak wyglądał z boku, jaką miał reputację, co mówili o nim ludzie, i jak cholernie łatwo było ją utrzymać, gdy nie próbował z tym walczyć.
— Wzruszająca historia o tym, jak chłopak z ulicy odmienił życie dobrze wychowanej damy? — rzucił sucho, z ironią, w której dało się wyczuć jakąś niepokojącą satysfakcję. — W sam raz na ekranizację. Oscar murowany— rzucił, rozkładając lekko ramiona, jakby prezentował siebie samego w całej okazałości. — W końcu wszyscy kochamy historie o odkupieniu, nie?
Zdmuchnął dym, przesuwając językiem po zębach. Papieros nie smakował już tak dobrze jak kilka minut temu, ale przynajmniej nie był bezwartościowy. Przynajmniej czuł, że pali. Spojrzał na Gen ponownie, tym razem nieco uważniej. Nie zamierzał się zwierzać, a mimo to coś w jego głosie wskazywało, że mówi więcej, niż planował. Na tyle, by dotknąć czegoś w sobie, ale nie na tyle, by to otworzyć.
— Ale masz rację, Gen. Rok temu wciągałem kreski ze Sloane w Vegas, a dziś… noszę elegancką marynarkę i jem łososia na musie z awokado w towarzystwie pieprzonych elit Upper East Side. Świat to naprawdę zabawne miejsce. — Zaczął się bawić zapalniczką, cyk, klik, cyk, klik. Stary tik, który wracał w momentach, gdy musiał czymś zająć ręce, żeby nie zacząć mówić o rzeczach zbyt prawdziwych. Albo żeby się nie odpalić. Przez chwilę był cicho. Zupełnie cicho. A potem zaśmiał się cicho pod nosem i odchylił głowę, zaciągając się jeszcze raz. Oczy miał wciąż zmrużone, jakby mierzył coś, czego nie dało się zmierzyć wzrokiem.
Gdy tylko Sophia weszła na taras, jego wzrok odruchowo powędrował ku niej i nie był już ani chłodny, ani zdystansowany. Zniknął też ten cień, który miał przed chwilą w oczach. Zastąpił go spokój i coś zaczepnego, typowego dla niego. Patrzył na nią tak, jakby nie do końca potrafił się gniewać. Jakby wystarczył sam jej widok, by zmiękło mu serce. Kiedy Sophia rzuciła, żeby Gen mu nie dawała więcej fajek, parsknął cicho śmiechem. Odwrócił głowę w stronę Imogen, spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek i teatralnie przewrócił oczami.
— No i tyle z naszej przestępczej współpracy. — Mruknął z rozbawieniem, zaciągając się po raz ostatni. Wypuścił dym powoli, jakby żegnał się z czymś, co i tak nie powinno już mu towarzyszyć.
Rzucił niedopałek do popielniczki i poprawił mankiet marynarki, jakby znów miał wejść na scenę. — Spadam, bo jeszcze mnie nie wpuści do domu. — Rzucił do Gen z tym swoim uśmieszkiem z półzłośliwością, ale i wdzięcznością. — Jeszcze raz dzięki, Gen. Miło było… jak na terapii grupowej.
Odwrócił się bez czekania na odpowiedź, zostawiając za sobą ostatnią smugę dymu Ruszył za Sophią, nie biegnąc, nie wołając, ale idąc z tą swoją ciężką, pewną siebie sylwetką, która niosła za sobą więcej napięcia, niż ktokolwiek w tamtym domu mógłby unieść. Nie wiedział jeszcze, co jej powie. Może nic.
Może tylko stanie przed nią, jak idiota, który zapomniał, że miłość to nie tylko wzruszenia, śniadania w łóżku i wspólne wyjazdy. Że czasem to walka. Codzienna. O nią. O siebie. O to, żeby nie wrócić do starego siebie, nawet jeśli ten „stary” nadal siedzi pod skórą i krzyczy, żeby przestać się starać. Ale ruszył. Bo to była Sophia. A Carter nie odpuszczał tego, co naprawdę było jego. Nawet jeśli nie był pewien, czy wciąż nim jest. Dogonił ją przy wyjściu, zanim zdążyła przekroczyć ostatni stopień schodów prowadzących do korytarza. Znał jej krok, ten lekko przyspieszony, ale nadal cichy, jakby nie chciała wzbudzać zamieszania, ale chciała jak najszybciej zniknąć z miejsca, które już tylko ją uwierało. Carter nie powiedział nic. Po prostu zbliżył się do niej zdecydowanym ruchem i zanim zdążyła się odsunąć, jeśli w ogóle chciała, zarzucił jej ramię przez jej ramiona kończąc na na linii jej dekoltu. Ten gest nie był nachalny. Był bliski, znajomy, z tym całym jego ciepłem i zapachem dymu, który nadal jeszcze lekko od niego czuć było. I może odrobiną napięcia, które nie zdążyło jeszcze całkiem opaść. Przyciągnął ją do siebie, tylko odrobinę, jakby chciał, żeby się zatrzymała. I zanim zdążyła zapytać, czego chce nachylił się i pocałował ją w policzek. Prawie leniwie. Prawie czułe. Tak, jakby to był ich własny kod. — Nie musisz iść szybciej ode mnie. — Mruknął jej cicho do ucha. I choć ton miał zaczepny, był w nim jakiś cień skruchy. — Idę z tobą.
OdpowiedzUsuńCarter
Carter parsknął bezgłośnie, jakby właśnie usłyszał coś wyjątkowo kuriozalnego. Opuścił wzrok na jej dłoń, potem na twarz, ale tym razem nie było w jego spojrzeniu tej czułości, którą Sophia znała aż za dobrze. Była w nim mieszanka zmęczenia i tego niebezpiecznego błysku, który pojawiał się, gdy coś w nim zaczynało iskrzyć. Niekoniecznie w dobrym kierunku. Cofnął się o krok, tylko tyle, żeby spojrzeć jej w oczy. — Serio? Nadal ci nie przeszło? — zapytał, a w jego głosie pojawił się ten charakterystyczny dla niego ton, lekko szorstki, lekko urażony. Ledwie usłyszał jej pytanie, to chłodne, zawieszone w powietrzu: „Po co?”, poczuł jakby coś w nim zgrzytnęło. Jakby ktoś pociągnął za zardzewiałą linkę w jego wnętrzu. Cofnął dłoń z jej ramion, odsunął się o pół kroku, prawie niedostrzegalnie, ale wystarczająco, by Sophia to poczuła. To był odruch. Samoobrona. Bo nawet jeśli nie chciał się od niej odsunąć, to pytanie sprawiło, że coś w nim się napięło. — Milo — mruknął z przekąsem, kręcąc głową. — To pytanie brzmi prawie tak, jakbym miał się wytłumaczyć z tego, że chcę wrócić z tobą do domu. — Uniósł brwi i zaśmiał się sucho, bez radości. Głos miał już nieco ostrzejszy niż wcześniej. Nie agresywny, ale z widoczną ironią. Zerknął na nią kątem oka, wykrzywiając usta w półuśmiechu.
OdpowiedzUsuń— Może wracam, bo nie chcę, żebyś zapytała mnie jutro, dlaczego cię zostawiłem. Albo żebyś mogła mi to potem wypomnieć, jak już zdecydujesz, że nie nadaję się do tej twojej małej utopii, która działa tylko wtedy, kiedy oboje udajemy, że nie mamy problemów. — W jego głosie nie było złości. Była tylko ta głęboka, wewnętrzna drwina. — Bo przecież jesteśmy świetni, kiedy śpimy, pieprzymy się albo dekorujemy mieszkanie. Dopóki nie trzeba otworzyć ust i powiedzieć czegoś prawdziwego.
Zamilkł na moment, jakby coś jeszcze w nim walczyło, ale nie był gotów tego wypuścić. Nie teraz. Nie przy niej. Zacisnął szczękę, a potem pokręcił głową i parsknął pod nosem. Mógł ten wieczór skończyć na wiele różnych sposobów. Wiedział o tym aż za dobrze. Mógł olać wszystko i zniknąć na kilka godzin w jednej z tych dziur, gdzie nikt nie zadawał pytań, a wszystko miało smak ulgi i zapomnienia. Mógł pojawić się w klubie i dać się ponieść tej fali, która załagodziłaby jego dramatyczną potrzebę autodestrukcji. Był bliski którejś z tych opcji. Naprawdę bliski. W jego głowie wszystkie one rozgrywały się jednocześnie, jak symultaniczne ścieżki. Mógł sięgnąć po stare schematy, te, które znał, które zawsze działały. Ale tym razem… coś go zatrzymało. Może to, jak Sophia stała kilka kroków dalej. Może to, jak jej głos drżał nie z chłodu, tylko z emocji, których nie potrafiła już ukryć. A może to, że choć był wkurwiony, rozczarowany, zirytowany do granic, ona nadal go obchodziła. I to właśnie było najbardziej popieprzone. Mógł ten wieczór zakończyć w sposób, który znał najlepiej, zostawiając po sobie zgliszcza. Zamiast tego stał naprzeciwko niej, wciąż w tym cholernym garniturze, który miał mu pomóc dopasować się do świata, do którego nie należał i próbował rozmawiać. Choć każdy instynkt w nim krzyczał, żeby dać sobie spokój, przewrócić oczami, odpalić silnik i zniknąć.
Carter przez chwilę nic nie mówił. Jakby ironia, którą przed chwilą z siebie wyrzucił, nagle przestała go bawić. Odwrócił głowę, potarł dłonią kark, powoli, ciężko, tym gestem, który zawsze zdradzał w nim napięcie, z którym nie bardzo wiedział, co zrobić.
— Ja naprawdę nie wiem, jak się teraz powinienem zachować, żeby było dobrze. — Znów spojrzał na nią, a w jego oczach na sekundę zgasła ta maska sarkazmu. — Bo cokolwiek robię, to albo jestem za bardzo, albo za mało. Za ostry. Za miękki. Za cichy. Za głośny. — Wzruszył ramionami. — Z tobą wszystko jest jak chodzenie po polu minowym.
Zrobił krok w jej stronę, znów bliżej, ale tym razem bez dotyku. Spojrzał na nią, poważnie. Zmęczony. Nie miał już w sobie złości z wcześniejszej rozmowy. Ale nie miał też siły, żeby raz po raz udowadniać, że jego obecność przy niej jest wyborem, nie karą.
Zacisnął usta, przesunął językiem po wewnętrznej stronie policzka. Próbował się ugryźć w język. Bezskutecznie.
OdpowiedzUsuń— To co, Soph? Mam dzisiaj nie wracać do domu? — zapytał z pewnego rodzaju wyzwaniem w oczach. — Tego chcesz?
Wypuścił powietrze przez nos i pokręcił głową. Nie był zły, nie tak naprawdę, był sfrustrowany. Całą tą nocą. Tym, jak wszystko się poplątało. Tym, jak cholernie łatwo przyszło jej to pytanie. Jakby naprawdę wzięła pod uwagę, że może od niej odejść… i że może mu na tym nie zależeć.
— Bo jeśli już muszę odpowiadać na pytania w stylu „po co chcesz ze mną wracać do domu”, to może rzeczywiście powinniśmy się zatrzymać i zadać sobie inne: czy jeszcze chcemy tego samego.
Zamilkł. Patrzył na nią z góry, uparcie, z tą swoją typową miną kogoś, kto próbuje się nie rozpaść, choć napięcie pod skórą prawie go rozsadziło. Odsunął się o krok, ręce wsunął w kieszenie, plecy wyprostowane, barki spięte jak przed czymś nieuniknionym. Jakby sam się zastanawiał, po co właściwie tu stoi.
— Więc jak chcesz wracać sama, to wracaj. Nie powstrzymam cię. Ale jeśli chcesz, żebym wsiadł za tobą do tego pierdolonego auta i spróbował to naprawić, mogę to zrobić. — Głos mu nie drżał. Ton był równy. Ale gdzieś pod tym sarkazmem i cynizmem tętniło coś niebezpiecznego, coś, co próbował utrzymać na wodzy.
Carter
Carter zmrużył oczy, a jego szczęka znów lekko drgnęła, jakby nie był pewien, czy chce jeszcze raz się odezwać, czy może jednak powinien zamilknąć, zanim powie coś, czego naprawdę nie da się cofnąć. Ale było już za późno na milczenie. Za daleko zaszli.
OdpowiedzUsuń— Nie odwracaj kota ogonem, Soph. To nie ja powiedziałem, że wszystko to iluzja. To ty mi zarzuciłaś, że tu, przy twoim ojcu, tylko „udaję porządnego” człowieka. Że gram jakąś rolę. Że jestem tym złym z klubu, a cała ta wersja tutaj to teatrzyk dla gości. — Zrobił krok w bok, by stanąć bardziej naprzeciw niej. Jego głos się nie podnosił, ale słowa cięły ostro, z precyzją skalpela. — Więc nie udawaj teraz, że to ja zacząłem w to wątpić. Ty mi to wrzuciłaś prosto w twarz. To w twoich oczach tamten facet z klubu jest prawdziwy. Ten, co się rzuca, co ma broń w garderobie, co sięga po to, co nielegalne, zanim pomyśli. I wiesz co? — Zatrzymał się. Coś błysnęło w jego oczach. Może rozczarowanie. Może zawód. Może to był ten moment, kiedy człowiek widzi coś bardzo wyraźnie i nagle żałuje, że w ogóle zapytał. — Byłoby na prawdę super, gdybyś nie próbowała mnie wciąż naprawiać. Gdybyś chociaż raz nie spojrzała na mnie jak na coś, co trzeba dopasować do tego twojego świata, jakbym był jakimś chujowym meblem, który ci się podoba, ale trzeba go najpierw przeszlifować, przemalować, ustawić pod ścianą, żeby nie raził gości. — Wziął głęboki wdech, ale zaraz wzruszył ramionami, jakby sam siebie próbował uciszyć. — Ale nie. Jasne. To ja jestem ten, co udaje. Ten, co próbuje nie krzyczeć na twoją macochę, nie uderzyć twojego byłego, nie zwiać w połowie tego wieczoru, kiedy wszystko we mnie chce pieprznąć drzwiami. I próbuję, Soph, naprawdę próbuję… ale potem słyszę, że i tak udaję. — W głosie Cartera znów rozległo się to ostre napięcie, które jeszcze przed chwilą zdawał się wypuszczać z płuc razem z dymem. Zrobił krok bliżej, nie agresywnie, ale stanowczo, nie zamierzał już chować się w ironii, skoro jego własne emocje znów zaczęły z niego kipieć. Przesunął dłonią po karku, jakby potrzebował wytrzepać z siebie wszystko, co w nim siedziało.
— Serio, myślisz, że ot tak sobie rezygnuję z tego wszystkiego co mam? Z klubu, z ludzi, z życia, które znałem od lat? — Prychnął, z ironią, ale jego wzrok był przejrzysty, nie złośliwy. Bolało go to, co właśnie mówił. Bo sam siebie pytał czasem: po co ja się w to wszystko pakuję? Ale znał odpowiedź. I to właśnie doprowadzało go do szaleństwa. Opuścił głowę i na moment przymknął oczy. Nie tak miało wyglądać zakończenie tego wieczoru. Kiedy podniósł na nią wzrok, błysk, który zwykle zwiastował atak, gdzieś zgasł, ale to nie znaczyło, że było spokojnie. Wręcz przeciwnie. W środku aż go rwało. Cała ta sytuacja drapała go pod żebrami, szarpała od środka. Miał ochotę kopnąć w ścianę, rzucić jakimś komentarzem, który zrobi jeszcze większą dziurę niż już było, ale nie zrobił tego. Nie jeszcze.
— Kurwa mać, Soph. — Mruknął, cicho, ale z tą zaciętą wściekłością, którą nosił w sobie jak drugą skórę. — Próbuję wrócić z tobą do domu, a ty mi robisz z tego przesłuchanie, jakbym właśnie wyszedł z twoją siostrą z pokoju hotelowego.
Zacisnął szczękę, a potem odwrócił na chwilę wzrok. Wbił go gdzieś w jeden z ozdobnych kinkietów, jakby światło miało mu dać odpowiedź.
Znowu spojrzał na nią. Teraz już prosto. Twardo. I aż za bardzo świadomie. Zacisnął usta, a potem wzruszył ramionami, pozornie nonszalancko, ale jego ramiona aż lekko się trzęsły od napięcia. Ciało jakby nie nadążało za tym, co chciał z siebie wyrzucić.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem, czego chcesz ode mnie teraz? Mam iść? Mam zostać? Przysięgać ci, że to nie była iluzja? Że jak robię śniadanie, to dlatego, że chcę, a nie dlatego, że to twoja wersja szczęścia? Że jak nie idę na melanż, tylko siedzę z tobą pod kocem, to też nie dlatego, że gram w twoją bajkę?
Parsknął. — Ja nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz żyłem tylko dla siebie. W tej relacji od dawna gram pod twoje zasady, Soph. Tylko teraz się okazuje, że to też był błąd, bo przecież „nie patrzymy w tym samym kierunku”. — Ostatnie słowa wypowiedział z jawną ironią. I właśnie wtedy, właśnie teraz był na granicy. Na takiej, z której wraca się długo albo wcale. Ale nie zrobił tego kroku w przepaść. Jeszcze nie.
— Może to nie ma sensu. — Przytaknął gorzko. — Może nigdy nie miało mieć sensu. Może nie miało prawa się zdarzyć. Ale się zdarzyło. I z jakiegoś powodu nie mogę od tego uciec. — Wziął głębszy oddech i poprawił się. — Nie chce od tego uciec. — Zamilkł na moment, potem dodał ciszej, patrząc jej prosto w oczy. — Nie wracam do domu, żeby ci nie było przykro, Soph. Wracam, bo tam jesteś ty. A bez ciebie… to już nie jest mój dom. — Zatrzymał się. Coś błysnęło w jego oczach. Może rozczarowanie. Może zawód. Może to był ten moment, kiedy człowiek widzi coś bardzo wyraźnie i nagle żałuje, że w ogóle zapytał.
Carter
Carter patrzył na nią długo, z tą charakterystyczną ciszą, która u niego nigdy nie była pusta. Raczej ciężka. Jak cisza przed burzą albo po wybuchu. W jej słowach było za dużo prawdy i właśnie to sprawiało, że coś w nim zaczynało się zapadać do środka, zamiast eksplodować na zewnątrz. Przez moment wyglądał, jakby chciał powiedzieć coś ostrego. Jakby stare odruchy już ustawiały mu słowa na języku, sarkazm, prowokację, jedno zdanie, które zrani i zamknie temat. Ale nie powiedział nic od razu. Odsunął się minimalnie, jakby potrzebował tej odrobiny przestrzeni, żeby nie zrobić czegoś gwałtownego. Dopiero po chwili wypuścił z siebie powietrze. Pokręcił głową powoli.
OdpowiedzUsuń— Och tak — parsknął gorzko, z tą samą ironią, która wcześniej działała jej na nerwy. — Naprawdę, moje życie było absolutnie zrujnowane, zanim się pojawiłaś, żeby mnie uratować. — Spojrzał na nią z przekąsem, ale nie złośliwie. To był ten moment, kiedy coś go swędziało od środka, coś, co nie dawało mu spokoju i pchało go do takich słów. Sarkazm był jego mechanizmem obronnym, a teraz nakładał go na emocje, które kipiały gdzieś pod spodem.
— Bo przecież bez ciebie… — dodał, rozkładając ręce teatralnie. — Bez twoich białych rękawiczek, tej moralnej miarki, którą wszystko odmierzamy… Nie wiem, gdzie bym dziś był, Sophia. Może pod mostem. Może w kostnicy. Albo w klubie, wiesz, tam gdzie „wychodzi moja prawdziwa natura”.
Przesunął dłonią po karku, jakby próbował coś z siebie zetrzeć. I może naprawdę próbował.
Zacisnął szczękę. — Nigdy nie prosiłem, żebyś mnie naprawiała. Chciałem tylko, żebyś była przy mnie. A to nie jest to samo.
I wtedy uniósł spojrzenie z powrotem na nią, na jej oczy, które lśniły jak tafla tuż przed pęknięciem. Na ręce zaciśnięte wzdłuż ciała. Na tę cholerną dumę, z której był dumny, ale która w tej chwili bolała jak nic innego.
— Nie jestem porządnym facetem. Nie byłem nim wtedy, gdy postanowiłaś ze mną zostać. Ale nie mów mi teraz, że wszystko, co robiłem przez ostatnie miesiące, było tylko udawaniem. Bo to znaczy, że nie widzisz różnicy między mną wtedy, a mną teraz.
Oczy miał ciemne, błyszczące od zmęczenia i wściekłości, ale gdzieś pod tym było coś jeszcze. Potrzebował… czegoś. Papieros mu nie wystarczył. Jego organizm, jego umysł domagał się tego, czego ostatnio sobie odmawiał, zupełnie tak, jakby dotarł do jakiejś granicy, jakby sam szukał punktu zaczepienia, pretekstu żeby skończyć w klubie i coś wziąć. Sam nie wiedział co się z nim dzieje.
— Chcesz mnie zostawić? Jasne. Twoje prawo. Ale nie rób ze mnie pieprzonego aktora w twoim spektaklu, który udaje, że mu zależy, żeby ci się lepiej spało. — Pokręcił głową. Nie cofnął się. Nie próbował więcej mówić. Nie tłumaczył. Stał tak, z tą swoją chłodną determinacją w oczach i cieniem bólu w linii szczęki. Jakby chciał powiedzieć: nie mam już nic więcej do dania.
Carter nie ruszył od razu, choć jej słowa wybrzmiały wyraźnie. „W takim razie wracajmy do domu.” Nie brzmiały jak kapitulacja. Nie brzmiały jak przebaczenie. Brzmiały jak coś pomiędzy, próba, może ostatnia, może jedna z wielu, ale wypowiedziana głosem, który miał w sobie więcej kruchości niż złości.
Przez dłuższą chwilę patrzył na nią bez słowa, jakby próbował zdecydować, czy jeszcze coś powiedzieć, czy już tylko skinąć głową i ruszyć za nią w ciszy. Słowa, które między nimi padły, wisiały teraz w powietrzu gęste jak dym, ciężkie, zaczepne, prawdziwe. Nawet jeśli przerysowane przez emocje, to jednak prawdziwe. W końcu jego klatka piersiowa uniosła się w wolnym oddechu, jakby spuszczał z siebie powietrze z jakiegoś nadmuchanego balonu gniewu, frustracji i zawodu, który sam sobie przez ostatnie dni hodował. Spojrzał gdzieś w bok, na błyszczące fasady budynku, światła odbijające się w szybach limuzyn, na ludzi, którzy nie mieli pojęcia, że właśnie kilka kroków dalej rozpadał się na kawałki świat dwójki ludzi, którzy za bardzo się kochali, żeby zrezygnować i zbyt bardzo się bali, żeby powiedzieć to na głos. Nie spuścił wzroku, ale jego rysy się zmieniły. Zesztywniałe ramiona opadły, a w spojrzeniu pojawił się cień znużenia. Może świadomości, że właśnie otarli się o coś, co było cholernie blisko końca.
OdpowiedzUsuń— Wracajmy — powiedział cicho, ale stanowczo. — Zanim zaczniemy mówić coś, czego już naprawdę nie da się odkręcić.
Carter
Carter patrzył za nią w milczeniu, jak znika w samochodzie, a jego własny gniew powoli zaczął ustępować czemuś cięższemu. Ciemniejszemu. Sam nie wiedział, czy był bardziej wściekły na nią, czy na siebie. Na to, że to wszystko wymknęło się spod kontroli, czy na to, że może nigdy tak naprawdę nie było w jego rękach. Mógł odpowiedzieć. Mógł rzucić jakąś głupią ripostą, odciąć się z tym swoim typowym chłodnym sarkazmem, który od lat był jego tarczą. Ale został. Znowu. Na tym cholernym podjeździe. Patrząc na zamykające się za nią drzwi auta, jakby miały się już nigdy więcej nie otworzyć. Nie powiedział nic, bo nie potrafił. Wciąż słyszał w głowie echo jej głosu, kiedy naśladowała te dziewczyny z klubu. „Dla mnie, Zaire. Jeszcze jedna…” Zacisnął szczękę. Miała rację.
OdpowiedzUsuńNigdy nie chciał, żeby Sophia brzmiała jak ktoś, kto przestaje wierzyć. A dziś, po raz pierwszy, tak właśnie brzmiała. Nie miał pojęcia, czy zdąży jeszcze wszystko naprawić. Ale teraz, po raz pierwszy tej nocy, nie miał już w sobie chęci, żeby to rozgrywać dalej tutaj. W miejscu, gdzie wszyscy byli sztuczni. Gdzie każdy uśmiech kosztował za dużo. Gdzie nie było niczego prawdziwego. Nie zamierzał czekać, aż zrobi się jeszcze później. Nie zamierzał niczego analizować. Zaciągnął się głęboko chłodnym, powietrzem i podszedł do parkingowego, który po tym jak zamkną za Sophią drzwi pasażera, zatrzymał się blisko niego z kluczykami. Carter wziął je bez słowa i jeszcze chwilę stał nieruchomo, z ręką w kieszeni, z drugą zaciskającą się na metalowym breloku. Spojrzał raz jeszcze na ciemne ulice, a potem bez wahania otworzył drzwi. Wsiadł do auta z tym samym ponurym wyrazem twarzy, który miał zawsze wtedy, gdy coś w nim się zamykało. Usiadł obok niej, nie mówiąc jeszcze nic. Drzwi się zamknęły. Nie powiedział nic. Nawet do samego siebie. Nie rzucił przekleństwem, nie wyśmiał tej sytuacji, nie uderzył dłonią w kierownicę, nic. Po prostu wsiadł i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silnik zaskoczył cicho, gładko, a zaraz po nim z głośników odezwała się muzyka. Zbyt głośna jak na to, co się właśnie wydarzyło, zbyt lekka jak na ciężar, który rozsiadł mu się na klatce piersiowej. Dźwięki rozlewały się po wnętrzu samochodu jak coś obcego, ale znajomego jednocześnie. Takt za taktem, jakby miał go czymś zająć, zanim znów zacznie myśleć. Ale nie ściszył. Nie wyłączył. Nie chciał już rozmawiać. Nie chciał jechać w ciszy. Nie chciał myśleć. Więc pozwolił, by muzyka zagłuszyła wszystko inne, zgrzyt sumienia, echo jej słów, ten niepokój, który się w nim rozgościł na dobre. Po prostu ruszył. Z dłonią na kierownicy, ze spojrzeniem wbitym w ciemność przed sobą.
Zaparkował niemal bezszelestnie, jakby chciał się nie narzucać nawet temu miejscu, które od tygodni nazywali domem. Silnik ucichł, ale muzyka nadal grała, przytłumiona, pulsująca gdzieś w tle jak echo tego, co między nimi wisiało. Sophia wysiadła od razu. Bez słowa, bez spojrzenia. Po prostu otworzyła drzwi i wyszła, jakby nie chciała dłużej siedzieć w tej przestrzeni, w której każda sekunda zaczynała ich dzielić coraz bardziej. Carter został. Siedział przez moment nieruchomo, z dłońmi na kierownicy, spojrzeniem wbitym w ciemność za przednią szybą. Jakby się zastanawiał, czy powinien za nią pójść. Czy w ogóle powinien tu wracać. Czy może po prostu wrzucić bieg i odjechać. Jeszcze raz. Jeszcze tej nocy. Palce lekko napięły się na skórze kierownicy, ale nie poruszył się. Tylko siedział. Odezwała się myśl, cicha, ale natrętna, że mógłby przecież zniknąć. Na chwilę. Na godzinę. Na całą noc. Ale nie ruszył. Nie teraz. Jeszcze nie.
Zsunął dłonie z kierownicy, przesunął jedną po udzie, drugą oparł na drzwiach. Jego wzrok powędrował mimowolnie na schowek w bocznych drzwiach. Wiedział, co tam jest. Wiedział też, co trzyma schowane pod siedzeniem. Nie potrzebował wiele. Mała kreska, może dwa buchy z tego skręta, który od tygodni woził ze sobą, “na czarną godzinę”. To była właśnie taka godzina. Nie wyjął go. Ale przez moment bardzo chciał. Czuł, jak napięcie w karku pulsuje. Jakby jego ciało już wiedziało, co ma zrobić, a tylko głowa jeszcze się wahała. Wystarczyłby moment, impuls, żeby znów wciągnąć się w ten stary schemat. Zniknąć. Zresetować. Tylko że potem musiałby wrócić. A Sophia wciąż byłaby w środku. Z tym samym spojrzeniem. Z tą samą ciszą. Z tą samą cholerną obecnością, która sprawiała, że nie mógł udawać, że nic się nie stało. Zacisnął palce na kolanie, jakby próbował w ten sposób coś w sobie zatrzymać. Jeszcze chwilę posiedział. Potem sięgnął po klamkę, ale nie wysiadł od razu.
OdpowiedzUsuńBo wciąż nie wiedział, czy bardziej boi się tego, co będzie, gdy znów się spotkają twarzą w twarz, czy tego, że to już może nic nie zmieni.
Carter
Cisza w podziemnym parkingu była inna niż ta w aucie. Cięższa, duszna, betonowa. Odbijała się echem od ścian i sufitu, niosąc ze sobą stukot jego własnych myśli. Światła auta dalej były włączone, oświetlały pustą przestrzeń przed nim, puste miejsce parkingowe, filar z odrapanym numerem i czarny cień, który zdawał się dłuższy niż powinien.
OdpowiedzUsuńSilnik dawno już wyłączył, ale nie ruszał się z fotela. Z wnętrza auta sączyła się muzyka, ciepły wokal, leniwe tempo, melancholia. W tym utworze było coś, czego w tej chwili bardzo nie chciał słyszeć. Nie wyłączył. Nie przełączył. Nie zamierzał już niczego zmieniać. Dłoń zsunęła się niżej, niemal nieświadomie. Opuszki palców musnęły krawędź siedzenia, potem zatrzymały się przy szczelinie, w której trzymał pakiet. Niewielki, szczelnie złożony, ledwo wyczuwalny. Znał jego kształt na pamięć. Nawet nie musiał patrzeć. Przez ułamek sekundy wyobraził sobie, jak wyciąga go z ukrycia. Jak sięga po kartę, zwija banknot. Jak świat staje się na chwilę prostszy, nie lepszy, nie bardziej sensowny, ale prostszy. Cichy. Odległy. Ale tylko zamknął oczy. I odetchnął. Może nie miał już siły uciekać w ten sposób. A może po prostu nie chciał, żeby Sophia znów patrzyła na niego tak, jakby naprawdę się o niego bała. Pchnęła te drzwi samochodu tak, jakby chciała się od niego odciąć i to bolało. Nawet bardziej niż jej słowa. Zamrugał, przeciągnął dłonią po twarzy i powoli wypuścił powietrze przez nos. Potem sięgnął po klamkę i otworzył drzwi. Pachniało betonem, kurzem i… czymś znajomym, trudnym do nazwania. Może tym, co czekało na górze, w penthouse, który nagle wydawał się zbyt duży. Zbyt pusty. Wysiadł z auta i zatrzasnął drzwi. Echo odbiło się od ścian. Stuk jego kroków rozległ się na betonie. Nie spieszył się. Jeszcze nie. Podniósł wzrok w stronę windy. Gdzieś tam, piętra wyżej, była ona. Albo nie była. Może zamknęła się w pokoju. Może płakała. Może rzucała poduszkami. Albo siedziała na podłodze w łazience, tak jak kiedyś, w jego koszuli, z kolanami pod brodą, uciekając od wszystkiego, co bolało. Nie był pewien, co go tam czeka. Ale ruszył przed siebie. Bo jeśli miał się rozpaść, to przynajmniej nie sam.
Drzwi windy zamknęły się z cichym, miękkim trzaskiem. Carter stał oparty plecami o lustro, z rękami w kieszeniach płaszcza, z głową pochyloną tak, jakby chciał się w sobie schować. Cyfry pięter wspinały się powoli w górę, jedna po drugiej. Za wolno. Zdecydowanie za wolno. Czuł jeszcze w palcach ciężar kluczyków. W ustach suchy, metaliczny posmak. W głowie echo jej słów, które nie chciały ucichnąć.
„Iluzja.”
„Udajesz.”
„Rób co chcesz.”
Zacisnął szczękę. Na trzeźwo wszystko bolało bardziej. Nie było tego miękkiego filtra, który rozmywał krawędzie. Każda myśl była ostra, każda wątpliwość wbijała się głęboko. Drgnął lekko, kiedy winda zatrzymała się na ich piętrze. Drzwi rozsunęły się bez pośpiechu. Cisza korytarza była niemal nienaturalna , gruba wykładzina tłumiła kroki, światło było przygaszone, jak zawsze o tej porze. Ich dom. Ich przestrzeń. A jednak teraz wydawała się tak bardzo obca. Przez moment naprawdę rozważał, czy nie odwrócić się i nie wrócić do windy. Zjechać na dół. Pojechać gdziekolwiek. Do klubu. Do ludzi. Do hałasu, w którym łatwiej było nie myśleć.
Gigi poderwała się z łóżka i pobiegła w jego stronę, szczęśliwa, jakby nic złego nigdy się nie wydarzyło. Jakby świat dalej był prosty. Schylił się, pogładził ją po głowie, ale nie uśmiechnął się nawet na sekundę. Wnętrze przywitało go półmrokiem. Tylko jedna lampa w salonie była zapalona. Światło z kuchni nie dobiegało. Z jej pokoju też nie. Powietrze było nieruchome, jakby mieszkanie wstrzymało oddech razem z nim. Jej płaszcz rzucony niedbale na fotel, szpilki przy wejściu. Jakby cały ten chaos nie był tylko w jej głowie, ale fizycznie rozlał się po mieszkaniu.
Zsunął płaszcz z ramion i rzucił go na oparcie krzesła. Buty zdjął wolniej niż zwykle. Nagle każda czynność była nadmiernie świadoma. Jakby bał się, że zbyt gwałtowny ruch rozerwie coś jeszcze bardziej. Nie wiedział, gdzie jest. Przesunął wzrokiem po salonie, po pustej sofie, po stoliku, na którym leżała jej torebka. Ruszył w głąb. Bez światła. Znał każdy centymetr tego miejsca na pamięć. Zatrzymał się w progu sypialni. Stała przy lustrze w garderobie. Nieruchomo. Wciąż w sukience. Z plecami napiętymi tak, jakby spodziewała się ciosu, choć przecież niczego więcej już tego wieczoru nie mieli sobie zrobić. Patrzył na nią chwilę w milczeniu. Myślał, że jeśli wejdzie wszystko samo się ułoży. Że znajdą z powrotem ton, w którym do siebie mówili jeszcze kilka godzin temu. Ten miękki. Ten ich. Ale nic nie wracało. Zrobił kilka kroków w jej stronę. Zatrzymał się jednak w połowie drogi, jakby nagle dotarło do niego, że nie może już po prostu podejść i objąć jej od tyłu. Że to nie jest „ten” moment. Że to już nie jest ta noc.
OdpowiedzUsuń— Soph… — odezwał się w końcu nisko.
Nie odwróciła się od razu. Jakby bała się, że kiedy to zrobi, wszystko w niej pęknie na dobre. Podszedł bliżej. Teraz już naprawdę był tuż za nią. Widział jej oczy w odbiciu lustra. Czerwone. Zmęczone. Pełne rzeczy, których nie potrafiła już nazwać.
— Nie przyszedłem się kłócić — powiedział cicho, wciąż patrząc w lustro, ale uważając, żeby nie wpatrywać się w jej oczy zbyt nachalnie. — I nie przyszedłem udawać, że nic się nie stało. — Zawahał się. Słowa nie były idealne. Nie były wygładzone. Ale były prawdziwe. — Nie wiem dzisiaj, jak być „tym właściwym Carterem”. — Przyznał w końcu. Głos miał niższy, surowszy. — Ale wiem, że nie chcę być tym, który stąd odjeżdża. — Zatrzymał się tuż za nią. W lustrze widział jej oczy. Zaczerwienione. Pełne wszystkiego, czym oboje byli zbyt zmęczeni, żeby to jeszcze nazywać. Jego palce delikatnie, niemal nieśmiało, przesunęły się po jej ramionach. Powoli, jakby badały grunt, jakby sprawdzały, czy jeszcze mogły. Zsunęły się w dół, muskając jej skórę z ramienia aż po łokcie, zostawiając za sobą ślad, którego nie dało się już z siebie strząsnąć. Ten dotyk był cichy. Nienachalny. Jak wspomnienie czegoś, co kiedyś było ich codziennością. Nie próbował jej przytulać ani całować, jeszcze nie. Po prostu był blisko. Blisko tak, jak tylko on potrafił, świadomie, intensywnie, fizycznie, a jednak z emocjonalnym ciężarem, który spoczywał im na barkach od tej cholernej rozmowy przed windą.
— Mogę…? — dodał cicho przy jej uchu, a pytanie nie dotyczyło tylko sukienki, której suwak nadal uparcie trzymał się miejsca. Dotyczyło tego wszystkiego. Tej nocy. Ich dwojga. Tego, czy jeszcze może zostać. Jego usta znajdowały się niebezpiecznie blisko jej ucha. Głos miał niższy niż zwykle, jakby po drodze zdążył opuścić gardę i teraz mówił nie jako Carter, którego znał świat, ale jako ten, którego znała tylko ona. Ten, który nie zawsze umiał przeprosić, ale potrafił wrócić. Który nie wiedział, jak to wszystko naprawić, ale stał tu, bo wiedział jedno, nie chciał jej stracić.
Carter
Carter nie odpowiedział od razu. Przez krótką chwilę po prostu tam stał, tuż za nią i milczał. Jakby ważył jej słowa, każde z osobna. Jakby próbował znaleźć w sobie coś więcej niż gotową ripostę, coś więcej niż kolejne niepotrzebne „ale”. Jakby sam nie wiedział, czy jeszcze potrafi się odezwać tak, żeby jej nie zranić bardziej.
OdpowiedzUsuń— Zostaję, bo chcę — wyszeptał jej przy skórze. — Nie dlatego, że muszę. Nie dlatego, że wypada. Nie przez strach. Tylko dlatego, że… kiedy ciebie nie mam obok, wszystko inne przestaje mieć sens — powiedział nagle, bez zbroi. Bez cynizmu, bez tej pieprzonej ironii, którą przez lata nauczył się nakładać jak tarczę. — Nie potrafię sobie wyobrazić, że cię nie ma. Że budzę się sam. Że nie patrzysz na mnie tym spojrzeniem, które… — urwał. Bo za dużo, za szybko. Ale nie przestał. — Nie umiem już oddychać bez tego spojrzenia, Soph.
Złapał za suwak. Powoli. Z uwagą. Jakby każde szarpnięcie miało coś między nimi naruszyć. I jakimś cudem, posłusznie, z lekkim kliknięciem, suwak ustąpił. Wciąż milczał. Palce zsunęły się delikatnie wzdłuż jej pleców, razem z opadającym materiałem. Oddychał płytko, blisko jej szyi. Niewiele dzieliło go od tego, by znów się do niej zbliżyć. Od tego, by zapomnieć o wszystkim, co wydarzyło się tamtej nocy. Kiedy dotknął palcami dolnej części zamka, oparł delikatnie czoło o tył jej głowy, jakby chciał na moment uniknąć kontaktu wzrokowego.
— Nie zasługujesz na takie wieczory. Na mnie w takim wydaniu.
Podniósł lekko głowę, jakby chciał znów spojrzeć na nią przez odbicie w lustrze. I to był Carter. W swojej surowej, potłuczonej wersji. Bez udawania. Bez maski. Zrezygnowany, ale obecny.
Pochylił się. Jego usta musnęły najpierw bok jej szyi, ledwie dotknięcie, bardziej oddech niż pocałunek. Potem jeszcze raz, odrobinę śmielej. Nie było w tym pośpiechu. Tylko potrzeba bycia bliżej. Prawdziwie. Przesunął opuszkiem palca wzdłuż jej przedramienia, tak delikatnie, że aż poczuł, jak skóra Sophii się napina. Jak zadrżała, choć wciąż stała bez ruchu. Patrzyła przed siebie. W swoje odbicie. I właśnie wtedy, gdy jego palce zatrzymały się przy jej nadgarstku, pochylił się. Głowę przesunął bliżej, aż jego usta znalazły się tuż przy jej uchu.
— Chcę tego, Soph… ciebie. — Jego głos był cichy, głęboki. Prawie urwany. Jakby zmuszał się do mówienia czegoś, co zbyt długo w nim siedziało. — Nie mam już pojęcia, co robić, żebyśmy nie krzywdzili się nawzajem. Ale jedno wiem. Nie chcę żadnego życia bez ciebie. Nawet jeśli to wspólne nie będzie wyglądać tak, jak sobie wyobrażaliśmy. — Przerwał na moment. Jego oddech otarł się o jej skórę. — Bez ciebie to wszystko nie ma sensu.
I zanim cokolwiek mogła odpowiedzieć, zanim dała jakąkolwiek reakcję, złożył cichy pocałunek tuż pod linią jej szczęki. Powoli. Z namysłem. Bez pośpiechu. Jakby chciał zapamiętać smak jej skóry. Jej ciepło. Cokolwiek, co go tu jeszcze trzymało. Powoli objął ją od tyłu. Przedramiona zamknęły się wokół niej miękko, nie zaborczo. Jedną dłoń wsunął na jej brzuch. Nie głęboko, tylko tyle, by ją do siebie przyciągnąć. Do ciepła. Do wszystkiego, czego nie potrafił nazwać, ale co i tak czuł z całą intensywnością. Trzymał ją tak przez chwilę, jakby sam szukał w tym pewności, że jeszcze ją ma. Że nie jest za późno. Że wciąż może być domem, jeśli pozwoli mu nim być.
Carter
Carter milczał przez chwilę. Czuł pod dłonią bicie jej serca, delikatne, ale przyspieszone, jakby każde słowo, które wypowiadała, kosztowało ją więcej, niż była w stanie znieść. Miał ochotę odgarnąć włosy z jej karku i szeptać, że nic złego się nie stanie, że już są w domu, ale wiedział, że to za mało. Że musiała to usłyszeć naprawdę. I że nie wystarczy być. Trzeba też zrozumieć. Pochylił się znów bliżej, tak że jego głos niemal wtopił się w jej skórę, ciepły i głęboki.
OdpowiedzUsuń— Nawet wtedy — mruknął. — A może zwłaszcza wtedy.
Palcami objął jej dłoń, tę, którą położyła na jego ramieniu, i ścisnął lekko, jakby chciał dać jej znać, że to, co teraz mówi, nie są tylko słowa. Że słuchał jej wcześniej. Że usłyszał wszystko.
— Chcę, żebyś mówiła, co czujesz. Bo tylko wtedy mogę coś zrobić. Zmienić. — Przesunął nosem po jej skroni. — Nienawidzę się za to, że czasami nie umiem tego ogarnąć wcześniej. Że widzę dopiero, jak już boli.
Zamknął na chwilę oczy, przyciągając ją mocniej, jakby dopiero ten moment pozwolił mu się naprawdę rozluźnić. W niej. W tej ciszy, która była bardziej intymna niż jakiekolwiek słowa.
— Nigdy mi nie przyszło do głowy, że mógłbym cię zostawić. Że moglibyśmy nie być razem. — Głos miał cichy, ale pewny. — Od kiedy pozwoliłaś mi zostać, nic innego nie miało sensu. Nawet jeśli czasem sam siebie pytam, jakim cudem to się w ogóle dzieje. Jak to się stało, że ty… i ja… jesteśmy tutaj. — Zaśmiał się cicho, nie z niej, z siebie. Z tego niewiarygodnego faktu, że naprawdę to się wydarzyło. — Ale nie chcę świata, w którym cię nie ma.
Czołem dotknął jej głowy, a potem jeszcze raz musnął ustami skórę przy jej uchu.
— Potrzebuję cię. Nawet, kiedy mnie wkurzasz. Nawet, kiedy milczysz. Nawet, kiedy odwracasz wzrok, bo boisz się, że zobaczę, jak bardzo coś cię boli. Potrzebuję cię, Soph. Ty jesteś moim domem.
Jego kciuk przesunął się powoli po jej skórze, uspokajająco, jakby próbował uciszyć nie tylko ją, ale też siebie. Pocałował ją jeszcze raz, tym razem wyżej, bliżej ucha. Oparł policzek o jej włosy. Oddychał w nie przez chwilę, jakby to był jedyny zapach, który jeszcze potrafił go utrzymać w pionie.
— Wiem, że zawodzę — uśmiechnął się gorzko przy jej skroni. — Ale jestem tu. Z tobą. I to jest najbardziej prawdziwa rzecz, jaką teraz mam.
Carter poczuł ten dreszcz pod palcami szybciej, niż zdążyła go ukryć. Jakby jej ciało zdradzało to wszystko, czego ona jeszcze nie potrafiła powiedzieć na głos. Przesunął dłonią po jej przedramieniu w górę, ostrożnie, niemal niepewnie, aż zamknął ją na jej ramieniu i przyciągnął bliżej. Nie gwałtownie. Nie zachłannie. Pozwolił, żeby cisza zrobiła to, czego słowa już nie potrafiły. Żeby jej oddech zrównał się z jego. Powoli zsunął dłonie z jej ramion w dół, do talii, aż znalazły się na jej brzuchu, jak obietnica przyszłości, której oboje się bali, ale nie potrafili już nie chcieć. Dopiero po chwili znów musnął ustami jej skórę, wolniej, spokojniej, bez pośpiechu. Odwróciła lekko głowę, a on to wykorzystał. Nachylił się i złożył kolejny pocałunek, tym razem w zagłębienie między jej szyją a obojczykiem. Wolno, świadomie. Tak, jakby chciał tym jednym gestem powiedzieć wszystko, czego nie umiał wyrazić głośno. Ich czoła złączyły się na moment, gdy oddechy się wymieszały.
Dotknął jej ramienia, potem drugiego, pomagając zsunąć suknię, ostrożnie, z uwagą, jakby była z cienkiego szkła, które lada moment może pęknąć. A może to nie o suknię chodziło. Może to o nią. O nich. Ruch był delikatny, uważny. Sukienka zsunęła się po jej biodrach i opadła na podłogę bezszelestnie. Nie odwracał wzroku. Patrzył na jej lustrzane odbicie tak, jakby widział ją po raz pierwszy. A może po raz ostatni i właśnie dlatego musiał zapamiętać każdy szczegół.
OdpowiedzUsuńOdwrócił ją do siebie powoli, niemal z ostrożnością. Ich spojrzenia się spotkały. W półmroku garderoby, w tej ciszy, która dopiero co przestała być ich wrogiem, Sophia wyglądała, jakby na chwilę przestała oddychać. W jej oczach było wszystko. I ból, i ulga. Wyczerpanie i potrzeba.
— Nie jesteś dodatkiem, Soph. I nigdy nie byłaś.
Jego dłoń powędrowała na jej policzek, palcami delikatnie musnął skórę pod okiem, jakby chciał zetrzeć cień łez, które nigdy nie spłynęły. Kciukiem przesunął po jej dolnej wardze, zatrzymując się tam na ułamek sekundy… i dopiero wtedy pochylił się i pocałował ją. Bez pośpiechu. Bez gwałtowności. To nie był pocałunek, który miał cokolwiek odebrać, rozgrzeszyć, czy przykryć. To był ten rodzaj bliskości, który mówił: jestem tutaj. I nigdzie się nie wybieram. Carter pogłębił pocałunek powoli, z tą samą uważnością, z jaką rozsuwał jej sukienkę. Jego dłonie zsunęły się na jej plecy, a potem otoczyły ją w pełni, przyciągając do siebie bez reszty, bez żadnych niedomówień, bez przestrzeni na lęk. W tej jednej chwili nie było ani ich różnic, ani kłótni, ani tej ciszy z samochodu, która bolała. Była tylko ona. I on. I to, że wciąż się wybierali. Pomimo wszystko.
Carter
Carter nie ruszał się z miejsca. Pozwolił jej działać. Palce Sophii sunęły powoli po jego klatce piersiowej, guziki jeden po drugim ustępowały pod naciskiem. W gardłowym półuśmiechu, który zaledwie poruszył kąciki jego ust, była zmęczona ulga. Pozwolił jej rozpinać jego guziki bez słowa, bez pośpiechu, jakby w tym rytuale, tak cichym i uważnym, było coś, czego oboje właśnie potrzebowali. Coś, co mogło ich uspokoić bardziej niż jakiekolwiek zapewnienia. Jego dłonie nie powędrowały od razu do jej ciała. Zostały tam, na jej policzkach, potem na plecach, jakby chciał jedynie czuć jej obecność. Ciepło pod opuszkami. Uderzenia serca. Oddech. Tylko tyle i aż tyle. Każdy rozpięty guzik odsłaniał fragment jego skóry, ale też coś więcej, intymność, zaufanie, ciszę po burzy, która jeszcze chwilę wcześniej trzęsła fundamentami wszystkiego, co między nimi było. Nie odezwał się, gdy rozpięła ostatni guzik. Nie musiał. Pozwolił, by materiał koszuli ześlizgnął się z jego ramion, zostawiając go nagiego od pasa w górę, otwartego, bez zbroi, jakiej zazwyczaj potrzebował, by przetrwać dzień. Złapał jej twarz w dłonie, delikatnie, jakby była czymś, co można przypadkiem złamać.
OdpowiedzUsuń— Niczego nie żałuję — wyszeptał. — Ani jednej pieprzonej rzeczy, która nas do tego doprowadziła.
Pochylił się znów i ją pocałował, inaczej niż wcześniej. Mocniej, z całym ciężarem tego, co niosło w sobie to jedno zdanie. W tym pocałunku było wszystko: jego złość na świat, który próbował im zabrać spokój. Jego strach. I potrzeba, głęboka, instynktowna, czysta. Dłonie Cartera zsunęły się na jej biodra, przyciągając ją bliżej. Z łatwością, z jaką tylko on potrafił ją do siebie dopasować. Wsunął palce pod materiał bielizny na jej plecach i przymknął oczy, opierając czoło o jej skroń.
— Jesteś dla mnie wszystkim — powiedział cicho. Tak, jakby właśnie teraz to do niego naprawdę dotarło. Nie był to wybuch emocji. Nie była to kolejna obietnica. To był fakt. Odsunął się od nie minimalnie, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Palcami znów dotknął jej twarzy, delikatnie, z tą ostrożnością, którą rezerwował tylko dla niej. Jakby każde słowo, które miał wypowiedzieć, musiało zostać najpierw wyczute na skórze. — Nie unikniemy kłótni, Soph — powiedział cicho, ale pewnie. — Nie przy nas. Nie przy tym, jacy jesteśmy… jaki JA jestem.
Kącik jego ust uniósł się lekko, choć w oczach wciąż tliło się coś więcej, coś z głębi, coś prawdziwego. — Czasem nie potrafię rozmawiać spokojnie. — Przesunął kciukiem po jej policzku, jakby to miał być gest, który zmaże resztki ich wcześniejszej kłótni. — Ale możesz być pewna jednego. — Zrobił pół kroku, znów skracając dzielący ich dystans, i pochylił się niżej, tak by jego czoło dotknęło jej czoła. — Zawsze się pogodzimy. — Na jego twarzy zarysował się cień uśmiechu, bardziej miękki, prawdziwszy niż ten, który nosił dziś wieczorem. — I tak jestem o ciebie zazdrosny — odezwał się cicho, głosem, który niósł w sobie więcej prawdy, niż pewnie planował powiedzieć. — Tak, że czasem nie wiem, co z tym zrobić, Soph. — Dłońmi objął ją ostrożnie, jakby dotykał czegoś kruchego, co bardzo chce zatrzymać przy sobie. — Wiem, że masz prawo do swojego życia, do ludzi wokół, do własnego świata. Ale czasem… — urwał, zaciągając się cicho jej zapachem, jej obecnością. — Czasem mam ochotę zamknąć cię gdzieś tylko dla siebie. — Palcem przesunął wzdłuż jej obojczyka, jakby próbował się uziemić, zanim powie więcej.
— Ale to wszystko… Nie dlatego, że ci nie ufam. Nie dlatego, że chcę cię kontrolować. — Przeniósł spojrzenie w jej oczy, a jego głos był spokojny, ale napięty. — Tylko dlatego, że cię kocham. Tylko ja… nie potrafię kochać spokojnie, kocham w ten sposób, który odbiera oddech i czasem rozum.
Nie powiedział już nic więcej. Nie było potrzeby. Słowa przestały mieć znaczenie w chwili, gdy ponownie odnalazł jej usta. Tym razem bez uprzedzenia, bez zawahania. Całował ją głębiej, pewniej, jakby w tym jednym pocałunku chciał zostawić wszystko, czego nie potrafił ubrać w słowa. Jedna dłoń wsunęła się w jej włosy, druga objęła ją mocniej w talii, jakby nie mógł pozwolić sobie na żadną przestrzeń między nimi. Nie przerywał, nie szukał już żadnych odpowiedzi. Była tylko ona.
OdpowiedzUsuńCarter
Sophia miała jego obraz tak wyraźnie utkany w swojej głowie, że czasem wydawało się, jakby nie dopuszczała do siebie rzeczywistości. Nie chciała jej widzieć, nie chciała słyszeć tego, co mówił, zwłaszcza wtedy, gdy mówił najprawdziwiej o trudnych elementach swojego charakteru. Kiedy mówił, że nie potrafi kochać spokojnie, bo dla niego miłość to emocje, zazdrość, napięcie, gniew i namiętność, które zmieniają się jak pogodowe fronty. Że potrzebuje krzyku i awantury równie mocno, jak potrzebuje ciszy i oddechu. Że nie zna innej wersji siebie. Że jego wersja „kocham cię” to czasem zbyt głośne zamknięcie drzwi, zaciśnięta szczęka i chaos, który zostawia po sobie w salonie, gdy nie potrafi się zatrzymać. Mówił jej to, wyznawał na różne sposoby, słowami, milczeniem, spojrzeniem, ale ona jakby tego nie słyszała. Jakby wciąż wracała do tej wersji, którą sama w nim widziała. Tej, którą sobie wymarzyła. Wersji Cartera, który potrafi kochać tak, jak ona tego potrzebuje, cicho, pewnie, trzymając za rękę i zostając, kiedy świat się wali. I choć Carter czasem właśnie taki był, kojący, obecny, oddany, to tylko do czasu, aż nie wybuchł. Bo w spokoju było mu czasami duszno. Tłumiona frustracja buzowała w nim pod skórą, aż w końcu, jak tego wieczoru, wylewała się z niego jak benzyna rzucona na ogień. Wypalała wszystko. Ich rozmowy, ich wieczory, ich plany. A mimo to… ona nadal go widziała przez pryzmat tej jednej, najczystszej wersji. Tego Cartera, który wraca. Który zostaje. Który całuje ją w gardłowej ciszy sypialni i przy niej się zatrzymuje. Jakby całe to pęknięcie było tylko chwilowym zniekształceniem. Jakby dało się to wszystko poukładać, jeśli tylko wystarczająco mocno w to uwierzy. Ale on wiedział, że to nie jest takie proste, że ta miłość, którą jej dawał, była czasem jak wicher, którego nie da się zatrzymać w czterech ścianach penthouse’u. Wiedział to aż zbyt dobrze. I czasem uciekał tak, gdzie mógł ten głód emocjonalny załagodzić, żeby wrócić do niej znów w czystej postaci. Ale kiedy mówił jej, że nie potrafi kochać spokojnie, że dla niego miłość zawsze była jak wojna, ona odpowiadała „potrafisz”.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że wracasz, że jesteś, że nie chcesz mnie zostawić… — przytaknął. Nawet podczas największych kłótni, kiedy robił coś, czego nie akceptowała, kiedy wracał w środku nocy i najpierw zmywał z siebie zapachy wieczoru a potem wsuwał się pod kołdrę jak gdyby nigdy nic, pod skórą wiedział że Sophia nie odejdzie, że wszystko zniesie i zaakceptuje, będzie sobie powtarzać „To tylko drobne potknięcie, Carter taki nie jest”. A on taki był. Po prostu.
— Tylko… — urwał na moment, wypuścił powietrze z płuc i nie dokończył już tej myśli. Bo Carter taki był. Pełen sprzeczności, zmienności, gwałtowności i chaosu. Jednego dnia mógł rozbić szklankę o ścianę albo całować swoją ex a drugiego wręczyć Soph dwieście róż. I każdą z tych wersji była tak samo prawdziwa.
Nie powiedział już nic więcej. Jego spojrzenie zmieniło się, przygasły w nim ciężkie słowa, a ustąpiły miejsca czystemu pragnieniu. Temu, które nie potrzebowało już żadnych wyjaśnień. Nie potrzebowało zgody ani rozgrzeszenia. Pocałował ją. Inaczej niż wcześniej, nie z ostrożnością, nie z czułą uważnością, ale z czymś, co przypominało desperację. Ciepły, głęboki pocałunek, w którym nie było już miejsca na zawahanie. Objął ją stanowczo, przyciągając do siebie bez przestrzeni na wątpliwość, na lęk, na cokolwiek, co mogłoby ich znów od siebie oddalić. Ich ciała odnalazły się szybko, jakby doskonale pamiętały wszystko, co było wcześniej, każdy pocałunek, każde westchnienie, każdy dotyk, który koił lepiej niż słowa.
Jego dłonie wędrowały po jej plecach, potem wzdłuż talii, aż zatrzymały się na biodrach. Znał ją zbyt dobrze. Wiedział, jak się porusza, jak pachnie jej skóra, jak reaguje, gdy milkną wszystkie myśli. Było tylko to, ich ciała, oddechy, głód bliskości, który nie musiał być wytłumaczony. Z garderoby nie ruszyli się ani o krok. Nie potrzebowali łóżka, świec, pościeli pachnącej lawendą. Potrzebowali tylko siebie. I to właśnie brali, nie pytając, nie cofając się. Uczepieni tej jednej chwili, w której nie było już niczego poza nimi.
OdpowiedzUsuńCarter
W nocy długo nie mógł zasnąć. Nie tylko przez nadmiar emocji i to, co między nimi padło, ale też dlatego, że w samochodzie, zanim jeszcze wrócił do niej na górę, pozwolił sobie na odrobinę. Niewiele. Taką ilość, która miała tylko złagodzić napięcie, pozwolić sercu uderzyć odrobinę spokojniej, a myślom choć na moment się wyciszyć. Nikt by nie zauważył. Zwłaszcza ona. Był ostrożny. Na tyle, by nie dać jej żadnych powodów do kolejnych pytań. Nie chciał, żeby wiedziała. Nie tej nocy. Nie po tym wszystkim. Leżał obok niej długo w ciemności, wsłuchany w jej spokojny oddech. Powoli uspokajający także jego własny. Czuł ją przy sobie. Ciepło jej skóry, miękkość jej włosów na jego ramieniu.
OdpowiedzUsuńMyśli wciąż krążyły, wokół ich rozmowy, kłótni, tej intensywnej bliskości później. I wokół tego, czego nie powiedział. Czego jeszcze w sobie nie poskładał. Po chwili ostrożnie, niemal bezgłośnie wysunął się spod kołdry, zostawiając ją wtuloną w poduszkę. Nie chciał jej budzić. Wyszedł z sypialni i zszedł po cichu do salonu. Z miejsca, które tylko on znał, wyjął lufkę i zioło. Zostawił je sobie na właśnie takie noce. Wyszedł na balkon, mimo że było zimno. Oparł się o barierkę i zapalił. Zaciągnął się głęboko, zamykając oczy. Czuł, jak napięcie z wolna zaczyna puszczać. Jak świat nieco się wycisza. Jak to wszystko: ona, on, ich wieczór, przestaje się aż tak tłuc w głowie, nie rani tak głośno. Wrócił do środka, umył ręce i zęby. Upewnił się, że w pokoju wciąż panowała cisza, a Gigi nie podniosła łba znad łóżka. Kiedy znów wsunął się pod kołdrę, Sophia poruszyła się lekko, ale nie obudziła. Otulił ją ramieniem i zamknął oczy. To wystarczyło, by w końcu też odpłynął, późno, ale jednak. Z tą jedną myślą, która nie dawała mu spokoju: że choćby się bardzo starał, czasem i tak potrzebował ucieczki.
Poranek był zbyt cichy, jak na to, co przeszli w nocy. Zbyt spokojny, zbyt łagodny, niemal nierealny. Jakby ten szary świt chciał im dać złudzenie, że wszystko się unormowało. Że słowa, które padły, nie rozbiły w nich niczego naprawdę. Ale Sophia wiedziała swoje. Cisza potrafiła być zwodnicza. Jej palce przesunęły się po jego policzku z ostrożnością. Czułością. Tą samą, którą zawsze dla niego miała, nawet kiedy wszystko w środku mówiło jej, że powinna być już gdzie indziej. Ale przecież nie potrafiła. Została. Zawsze zostawała. Carter poruszył się lekko, jakby poczuł jej dotyk przez sen. Jego dłoń, leżąca na jej biodrze, zacisnęła się na moment mocniej, jakby podświadomie nie chciał, by się oddalała. Nie otworzył jednak oczu. Jeszcze nie. Odetchnął głęboko i przesunął jej dłoń z policzka do swoich ust. Musnął ją lekko, sennie.
— Jeszcze chwilę — wymruczał półsennie, z tym charakterystycznym dla siebie chropawym, porannym głosem. Nie ruszył się. Tylko odnalazł jej dłoń i przyciągnął ją do swoich ust. Pocałował leniwie, miękko, jakby sam ten gest był wszystkim, czego teraz potrzebował, żeby nie musieć wracać do tej szorstkiej, napiętej rzeczywistości. Zamrugał powoli i dopiero wtedy otworzył oczy. Ich spojrzenia się spotkały, a jego twarz rozciągnął leniwy, nieco zmęczony uśmiech. Przeciągnął się lekko, nadal trzymając jej dłoń w swojej. Był gotów udawać jeszcze przez kilka minut, że cały świat ich nie dotyczy.
Carter
Zamruczał z aprobatą pod nosem, kiedy jej noga wylądowała na jego udzie, a ciepło jej skóry znów dotknęło jego ciała. Uwielbiał to. Ten bezwstydny poranny bezruch, kiedy niczego nie musieli, a wszystko już było na wyciągnięcie ręki. Cała ona. rozgrzana, cicha, miękka, jakby nigdy nie chciała się ruszyć z tego łóżka. I nie miałby nic przeciwko temu, żeby została dokładnie tu, dokładnie tak, przez resztę dnia. Zerknął na nią przez przymrużone powieki, leniwie, z tym swoim uśmiechem, który bardziej przypominał zamyślone rozbawienie niż jawne rozczulenie, ale Sophia znała go już na tyle, by wiedzieć, że był rozczulony. Głęboko, nieznośnie, do szpiku kości.
OdpowiedzUsuń— Frytki na śniadanie? — powtórzył półszeptem. — Brzmi jak plan, którego nie da się poprawić.
Przetarł dłonią twarz, potem zjechał nią po jej biodrze, gdzieś do uda i z powrotem, jakby się upewniał, że jest prawdziwa. I że wciąż tu jest.
— Wszystko, co tylko chcesz, skarbie. Chcesz frytki? Będą frytki. Chcesz lody do frytek? Też będą. — Jego głos znów lekko zadrżał od śmiechu, ale taki był. — Zamówię ci wszystko, co ci się zamarzy. Nawet mango z bekonem i pianki w panierce, jeśli tylko się okaże, że tego potrzebujesz, żeby przetrwać ten dzień.
Zanurzył twarz w jej włosach, cmokając ją miękko w czoło. — W pakiecie z facetem, który nie tylko cię kocha, ale i nie ocenia twoich śniadaniowych fantazji.
Znowu się do niej przytulił, bez żadnej napinki, bez emocjonalnego napięcia, tylko z tym spokojem, który rzadko w nim gościł. Ale był. Dziś rano naprawdę był. Przymknął oczy, a jego głos był głęboki, lekko ochrypły, ale miękki i nasycony tą zaspana czułością, która pojawiała się tylko w takich porankach jak ten. Pocałował czubek jej głowy, potem powoli zsunął usta niżej, do skroni, do policzka, aż znów wcisnął nos w jej włosy, oddychając tym znajomym zapachem, jakby ładował nim sobie baterię na cały dzień. Kiedy ułożyła się wzdłuż jego ciała, jakby znów chciała się nim otulić, znaleźć bezpieczną przystań gdzieś między jego ramieniem a spojrzeniem, które z każdą kolejną sekundą stawało się coraz bardziej przytomne, choć wciąż podszyte porannym spokojem. Przez chwilę tylko na nią patrzył, nic nie mówiąc. Bez żartów, bez mruknięć, bez rozbrajających uśmiechów. Po prostu patrzył. Na jej policzki jeszcze zaróżowione od snu, na oczy, które z bliska były wszystkim, pewnością, czułością, emocją i spokojem. I na usta, które znał tak dobrze, a które za każdym razem kusiły go tak samo. Jego kciuk musnął delikatnie jej skórę tuż przy żuchwie, przesuwając się leniwie wzdłuż jej policzka, aż do kąta ust.
— To mój ulubiony widok… — powiedział w końcu, szeptem. Uśmiechnął się, ale nie przerywał kontaktu wzrokowego. Mówił powoli, jakby każde słowo miało dla niego wagę. — Nic się z tym nie równa. Żaden obraz, żaden widok za oknem, żadna pieprzona panorama Nowego Jorku z najwyższego piętra.
Nachylił się delikatnie, z policzkiem niemal dotykającym jej skroni, a jego głos wypełnił przestrzeń między nimi z tą niespieszną, miękką intymnością, której nie dało się podrobić.
— Mógłbym tak na ciebie patrzeć całe życie.
Delikatnie pogładził opuszkami palców linię jej szczęki. Uśmiechnął się przy tym, ten uśmiech był zupełnie inny niż zazwyczaj. Spokojny. Czuły. Bez żadnych masek. Pochylił się i zostawił delikatny pocałunek na czole Sophii, zatrzymując usta dłużej niż zwykle, jakby to był znak, pieczęć, którą zostawia tylko on, tylko tutaj. Potem pocałował ją jeszcze raz, w skroń, w policzek, w kącik ust, aż wreszcie dotarł do ust i tym razem nie przerywał już szybko. Jego dłoń powędrowała niżej, leniwie, z namysłem, aż zacisnęła się pewnie na jej udzie. Nie powiedział już nic, nie musiał.
W jego spojrzeniu było wszystko: czułość, przywiązanie, głód bliskości, ale i ten cichy, znajomy błysk czegoś pierwotnego, co w nim zawsze istniało. Tego, co nie potrzebowało słów, by mówić „jesteś moja”. Przytrzymał jej udo i przekręcił się bez wysiłku na plecy, wciągając ją na siebie ze śmiechem, aż Sophia znalazła się nad nim, z włosami opadającymi na jego twarz i ciałem wtulonym w jego tors. Przyciągnął ją bliżej, jakby nadal było mu za mało, jakby każda sekunda oddzielenia była zbyt długa.
OdpowiedzUsuń— Tak lepiej — mruknął nisko, niemal gardłowo, trzymając ją mocno. Dłonie zsunęły się z jej ud na biodra, potem na plecy, gdzie wsunęły się pod materiał koszulki, którą miała na sobie. Jego koszulki. Spojrzał na nią z dołu, z tą niewymuszoną intensywnością, która sprawiała, że nawet najbardziej zwyczajna chwila zmieniała się w coś, co zapadało w pamięć na długo.
Carter
Carter znów na nią spojrzał, miękko, z tym rozbrajającym półuśmiechem, który pojawiał się tylko wtedy, gdy pozwalał sobie na odrobinę sentymentalności. Jego palce przesunęły się po jej policzku, tam, gdzie skóra była jeszcze lekko odgnieciona od poduszki.
OdpowiedzUsuń— Tak — mruknął cicho, niemal z czułością, jakby to właśnie ten szczegół był dla niego nie do zniesienia uroczy. — I z tą odciśniętą poduszką na twarzy i miną, jakbyś dopiero co wróciła z jakiejś innej rzeczywistości.
Przesunął kciukiem po jej policzku, gładząc to odgniecione miejsce tak delikatnie, że ledwo było to wyczuwalne. Uśmiechną się, kiedy tym razem to ona złożyła na jego twarzy kilka delikatnych muśnięć ustami.
— Mhm, a to jest mój ulubiony moment poranka — dodał ciszej, jakby tylko dla niej, jakby ten poranek istniał tylko między nimi i światem nie trzeba było się dziś przejmować.
Carter nie odrywał wzroku od Sophii, nawet kiedy poczuł na sobie pierwsze ciepłe, puszyste łapki, jakby Gigi już wyczuła, że nie jest dziś w centrum uwagi. Parsknął śmiechem, tym prawdziwym, miękkim, który zawsze wydobywał się z jego gardła wtedy, gdy był naprawdę rozbawiony. Nie musiał się nawet zastanawiać, co odpowiedzieć. — Wiesz, że to nie jest uczciwe pytanie, prawda? — mruknął półżartem, układając dłonie na jej udach, jakby chciał ją przy sobie zatrzymać, nawet jeśli tylko dla tej jednej chwili. Uśmiechnął się tylko leniwie, z tym charakterystycznym dla siebie rozbawieniem, kiedy spojrzał na ich psa, po czym znów wrócił spojrzeniem do kobiety, która leżała na nim, rozczochrana, z lekko zarumienionymi policzkami i tym uśmiechem, który łamał w nim każdą niepotrzebną barierę.
— Jesteście bezczelnie wymagające, obie — wymruczał, nachylając się do jej ucha i zostawiając tam krótkie, ciepłe muśnięcie ust. — Ale ty jesteś tą, która mówi, że chce patrzeć na mnie przez całe życie, więc chyba wygrywasz dzisiejszy poranek.
Delikatnie przesunął dłoń wzdłuż jej pleców, wsuwając palce pod materiał jego koszulki, którą miała na sobie. Jeszcze ciepłą od ich wspólnej nocy. To był ten moment, kiedy niczego więcej nie potrzebował. Ani chaosu, ani akcji, ani adrenaliny.
Gigi szczeknęła ponownie, obróciła się na posłaniu i z cichym jękiem położyła pysk na kocu, jakby obrażona, że nie dostała natychmiast całej uwagi. Carter zaśmiał się cicho.
— Chcesz się przytulać, Gigi? — rzucił w stronę psa, sięgając ręką na bok i zatapiając dłoń w puszystej sierści. — Daj jej trzy minuty i znowu będzie spać. — Uśmiechnął się szerzej, a potem spojrzał na Sophię z wyraźnym rozczuleniem. Jego dłonie wróciły do Sophii. Przesunął nimi wzdłuż jej pleców, zatrzymał się w dolnej części, obejmując ją mocniej. Patrzył na nią z dołu, z tym miękkim wyrazem twarzy, który wciąż kontrastował z twardością jego rysów. Czasem miał wrażenie, że ona widzi rzeczy, których inni nie są w stanie dostrzec. Że zna w nim coś, co on sam z trudem dopuszcza do głosu.
— Mówiłem już, że wyglądasz pięknie?
Oczy miał nieco przymrużone, ale spojrzenie było czyste, skupione tylko na niej. W jego tonie nie było tej nuty niepokoju, którą Sophia znała z innych poranków, kiedy coś się w nim tłukło jeszcze długo po tym, jak się obudził.
— I jeśli masz jeszcze jakieś fantazje: śniadaniowe, cielesne, kulinarne czy… inne, to właśnie nadeszła ich pora. — Zaśmiał się cicho. — Bo nie zamierzam cię nigdzie puszczać, dopóki nie uznam, że jesteś wystarczająco… spełniona.
Carter
Carter uniósł nieznacznie kącik ust, obserwując jej twarz z tą samą mieszaniną rozczulenia i przyciągającej pewności, która zawsze pojawiała się, gdy tak na niego patrzyła z czułością, z tą cholernie trudną do opisania obecnością, której nie dało się podważyć. Mimo wszystkiego, co między nimi zaszło, mimo słów, które padły i tych, które jeszcze tkwiły gdzieś w gardłach, teraz nie było niczego poza nią. Tą wersją Sophii, która na nim leżała, ciepła, zaspana i rozbrajająco obecna. Z takim błyskiem w oku, że nie potrafił myśleć o niczym innym.
OdpowiedzUsuń— Mhm, z odciśniętą poduszką na policzku i tym głosem, który brzmi, jakbyś mówiła prosto ze snu — wymruczał, sięgając dłonią do jej biodra i przeciągając ją po gładkiej skórze w kierunku talii. — To lepsze niż jakikolwiek sen, Soph. Każdy pieprzony poranek, kiedy cię mam przy sobie…
Zacisnął dłoń delikatnie na jej biodrze, nie po to, by zatrzymać ją fizycznie tylko po to, by dać jej sygnał, że nigdzie nie chce jej wypuszczać. Nawet na sekundę.
Kiedy wspomniała o prysznicu, jego spojrzenie na ułamek sekundy przygasło. Ale nie w smutku. W czymś zdecydowanie głębszym, tym zmysłowym skupieniu, które w nim zawsze było jak dym pod skórą, gotowy, by w jednej chwili wzniecić ogień.
— Pod prysznic? — powtórzył za nią, jakby próbował rozważyć, czy dałby radę wstać, czy może ich tam po prostu zaniesie. — „Ostatnim razem” — zacytował, zerkając na nią z udawaną niewinnością. — Będziesz musiała być bardziej precyzyjna, Soph. Wiesz, że ostatnio byłem… wyjątkowo produktywny.
Zsunął dłonie na jej uda i przytrzymał ją lekko, jakby chciał podkreślić, że nie ma zamiaru puścić jej tak łatwo.
Gigi w tym czasie znów pisnęła cicho, zwinąwszy się w kłębek na drugim końcu łóżka, najwyraźniej urażona, że świat nie kręci się wokół niej. Carter rzucił w jej stronę spojrzenie i cicho westchnął.
— Widzisz, Soph… problem z tobą i Gigi jest taki, że obie jesteście absolutnie nie do odparcia. I cholernie uparte. — Uśmiechnął się z lekką rezygnacją, po czym wrócił wzrokiem do niej. — Ale teraz wygrywasz. Bezdyskusyjnie.
Objął ją znów w pasie i uniósł się nieco, by móc złożyć długi, przeciągły pocałunek na jej ustach. Było w nim coś więcej niż tylko poranna czułość, był smak pewności, że wszystko, co było złamane poprzedniego wieczoru, choćby chwilowo, zaczyna się sklejać.
— Chodź — mruknął w końcu, głaszcząc jej plecy, ciepło i z zamysłem. — Wezmę cię pod prysznic. I powtórzę wszystko, czego nie możesz zapomnieć — zniżył głos, nachylając się nieco, by pocałować jej ramię, centymetr po centymetrze.
Zerknął na Gigi, która przymknęła oczy, jakby specjalnie chciała im dać dyskretne przyzwolenie. Potem znów na Sophię, miękko, uważnie, z tym błyskiem w oku, który znała aż za dobrze.
— Ale zanim tam pójdziemy, muszę ci powiedzieć jedno. — Jego głos przybrał ten niski ton, ten, który zawsze brzmiał bardziej jak obietnica niż zwykłe słowa. — Nie ważne, jak zwyczajne są te fantazje, nie ważne, czy chodzi o frytki, prysznic, czy leniwy dzień w pościeli… chcę być w każdej z nich. I dopilnuję, żeby żadna nie została tylko w twojej głowie.
Przesunął palcem po jej szczęce, aż do kącika ust, gdzie kładł się jej uśmiech.
— Gotowa? Jeśli znowu mnie wciągniesz pod tę wodę i spojrzysz na mnie tak, jak wtedy… to nie odpowiadam za siebie. Ale spróbuj tylko potem nie zjeść tych frytek. Obrażę się na śmierć.
Carter nie odsunął się ani o centymetr. Przeciwnie, jak tylko zauważył, że Sophia wtula się w niego bardziej, rozluźniona, spokojna, z tym ciepłym półuśmiechem, który zawsze łapał go za serce, przyciągnął ją jeszcze mocniej do siebie. Jego dłoń przesunęła się wzdłuż jej pleców, aż do łopatki, zataczając tam leniwe kręgi.
— Wiesz… — zaczął cicho, tuż przy jej uchu, a głos miał jeszcze zachrypnięty, jakby nie do końca wyrwany ze snu. — Mam czasem wrażenie, że całe moje pieprzone życie prowadziło do tej chwili. Do ciebie. Do tej wersji poranka.
Zawiesił głos na chwilę, przylegając nosem do jej skroni. Zaciągnął się jej zapachem, tym znajomym, który zostawał z nim nawet wtedy, kiedy wychodziła na kilka godzin.
Zostawał na jego poduszce, na skórze, na dłoniach. Jak coś, co miało mu przypominać, że należy do czegoś więcej niż tylko do tego świata, który go ciągle rozrywał.
OdpowiedzUsuń— Zobacz, co ze mną robisz. — Szepnął, wciągając ją znów na siebie, tym razem jeszcze bliżej, tak, że nie było już między nimi żadnej przestrzeni. — Jeszcze dziesięć minut i naprawdę nie będziemy w stanie wyjść z łóżka.
Nie czekał na odpowiedź. Zamiast tego wsunął dłonie mocniej pod jej koszulkę i odchylił się lekko, żeby na nią spojrzeć. Oczy miał wciąż lekko przymknięte, ale był już w pełni obecny, cały skupiony na niej, na tym, jak się porusza, jak oddycha, jak się uśmiecha, nawet nieświadomie.
Jego palce przesunęły się z jej pleców na biodra, a potem zsunęły się niżej, zostając tam, jakby właśnie tam chciały zapuścić korzenie. Pochylił się, zostawiając krótki, miękki pocałunek tuż pod jej uchem.
— Mógłbym tak z tobą zostać do poniedziałku. I dłużej. — wymruczał. — Tylko ty, ja, pies i góra jedzenia. Zero telefonów. Zero świata.
Znów spojrzał na nią i uniósł brew z tym swoim lekko łobuzerskim półuśmiechem.
— Ale jak mam cię wziąć pod prysznic… to musisz najpierw zejść z mojej klatki piersiowej, skarbie. A ty wyglądasz, jakbyś planowała tam zamieszkać na stałe.
Przesunął kciukiem po jej biodrze i westchnął teatralnie i zaśmiał się przy tym wesoło. — No dobra. Może jednak nie schodź. Jeszcze chwilę. Jeszcze jedną.
Carter
Carter jeszcze nigdy nie był w podobnej sytuacji. Nie siedział w tak cichym, sterylnym gabinecie, nie próbował zapanować nad drżeniem nóg w obliczu czegoś, co wcale nie przypominało jego świata. Wszystko tutaj było zbyt jasne, zbyt spokojne. Nawet głos lekarki wydawał się miękki i nienaturalnie ciepły, jakby mówiła do nich przez bańkę ciszy, w której on nijak nie potrafił się odnaleźć. Siedział z tyłu, za fotelem, w którym usiadła Sophia. Ręce miał zaciśnięte na materiale bluzy, jakby się bał, że bez tego ich drżenie stanie się zbyt widoczne. Mimo prób, nie potrafił udawać, że to nic takiego. Że to tylko rutynowa wizyta. Że wszystko pod kontrolą. Bo nie było. Nie tutaj. Nie wiedział, gdzie patrzeć. Czy na Sophię, czy na lekarkę, czy na ten dziwny ekran, który w każdej chwili mógł pokazać coś, co zmieni ich życie. Coś, co już w teorii wiedzieli, bo przecież testy były pozytywne, ale co dopiero teraz mogło przybrać kształt. Nabrać formy, której nie dało się już wypierać. Kiedy ekran się rozświetlił i pojawiły się na nim te szare, niewyraźne plamy, Carter wstrzymał oddech. Czuł, że jego ciało napina się jak przed uderzeniem. Gapił się w ten ekran jak zahipnotyzowany, próbując zrozumieć, co widzi. Czuł się wtedy obco, trochę jak gość w czyimś życiu, choć przecież to miało być ich wspólne życie. Ich wspólna decyzja. Ich wspólny problem. Albo cud. Wciąż nie wiedział, które z tych słów było prawdziwsze. I wtedy lekarka powiedziała: „Tutaj. To pęcherzyk ciążowy.”
OdpowiedzUsuńNiemal automatycznie spojrzał na Sophię. Na jej profil, na to, jak wpatruje się w ekran z taką intensywnością, jakby próbowała zapamiętać każdy piksel tej mikroskopijnej plamki. On sam czuł się… rozdarty. Jakby balansował na jakiejś cienkiej granicy. Bo nie wiedział, czy ma się cieszyć. Czy ma prawo. Czy w ogóle może pozwolić sobie na tę emocję, skoro jeszcze przed chwilą wszystko w nich się trzęsło od strachu i niepewności. Bo nie tak miało wyglądać jego życie. Nie w tej chwili. Nie w taki sposób. A jednak siedział tu, w miejscu, w którym nigdy nie wyobrażał sobie siebie i patrzył na ekran, na którym wyświetlało się coś, co miało zmienić jego życie. I jednocześnie… nie potrafił oderwać wzroku. Ta maleńka, jasna plamka wydawała się czymś więcej niż tylko obrazem z aparatury medycznej. Była dowodem, że to się naprawdę dzieje. Że to nie tylko słowo ciąża, które wypowiedzieli parę razy, jakby wciąż je testowali na językach. To było coś. Coś, co już istniało. Coś, co już się rozwijało. Coś, co było częścią Sophii… i jego. Carter poczuł, że jego gardło się zaciska. Nie mówił nic. Nie potrafiłby, nawet gdyby chciał. Czuł się jednocześnie jak dziecko i jak mężczyzna, który nagle musi dorosnąć w ciągu kilku sekund. Jak ktoś, kto dostał coś więcej, niż sądził, że zasługuje.
Carter spojrzał na nią kątem oka, jeszcze nie całkiem gotowy na słowa. Jego palce splątały się z jej dłonią. Był cichy, ale nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia. W jego głowie roiło się od myśli, rozsypanych, niewypowiedzianych, krzyczących i ściszonych jednocześnie. Od tamtej chwili, gdy zobaczyli na ekranie ten jasny, niemal nierzeczywisty okrąg… coś w nim się zmieniło. Westchnął cicho. Palcami przesunął po zewnętrznej stronie jej dłoni, jakby próbował ją uspokoić, ale może bardziej próbował uspokoić siebie.
— Nie wiem — odpowiedział po chwili, szczerze, spokojnie, ale w jego głosie było coś nowego. Odwrócił głowę w jej stronę, patrząc na nią inaczej. Jakby widział ją w nowym świetle.
— Patrzyłem na ten ekran i… — urwał, przesuwając drugą dłonią po brodzie, po zarostach, które wydawały się drapać go bardziej niż zwykle. — Wiem, że to jeszcze nic nie znaczy. Że możemy się wycofać. Że możemy jeszcze wszystko… zatrzymać. Ale… — spojrzał na nią, głęboko, uczciwie, z niepokojem zmieszanym z czymś, czego nie umiał nazwać — …nie potrafię przestać o tym myśleć jako o czymś naszym… prawdziwym...
Cisza między nimi zrobiła się gęsta, ale nie duszna. Była jak zawieszenie, jak oddech między dwiema falami.
OdpowiedzUsuń— Czy to… źle? — wymruczał cicho, wciąż z dłonią na jej brzuchu, nie odsuwając się ani o centymetr. — Że czuję się z tym… dobrze?
Spojrzał na nią z bliska tak, jakby naprawdę potrzebował odpowiedzi. — Może to głupie, ale…
Zacisnął delikatnie palce na jej dłoni, jakby chciał ją przy sobie zatrzymać jeszcze mocniej. Spojrzał jej prosto w oczy. — Ale jeśli… jeśli ty też choć trochę to czujesz… to może nie jesteśmy aż tak zagubieni, jak myśleliśmy.
Potem zamilkł. Ale już nie był milczący z lęku. Patrzył na nią, na jej oczy, na zaciśnięte palce, na ten delikatny uśmiech, który mimo wszystkiego potrafił rozjaśnić każdy jego ranek. Nachylił się bez słowa, cicho, z miękkim ruchem, jakby bał się, że każde słowo tylko popsuje ten moment. Pocałował ją powoli. Nie na pokaz. Nie dlatego, że trzeba. Pocałował ją tak, jakby próbował w ten sposób coś jej powiedzieć, coś, co nie chciało się zmieścić w słowach. Jego dłoń podążyła za tym gestem, po policzku, po jej szyi, aż w końcu opadła cicho na brzuch Sophii. Delikatnie, ledwie wyczuwalnie, przesunął kciukiem po materiale jej bluzki, dokładnie tam, gdzie pod jego dłonią biło coś nowego. Przez chwilę patrzył na swoją dłoń.
— To naprawdę się dzieje, co? — wyszeptał, podnosząc wzrok na jej oczy.
Carter
Carter nie bał się samej myśli o dziecku. Nie to paraliżowało go najbardziej. Może nie planował tego, może wciąż był zbyt pogubiony, by rozrysować im wspólną przyszłość na czystej kartce, ale myśl o tym, że miałby być ojcem nie budziła w nim przerażenia. Właściwie… to właśnie to czuł tam, w głębi, pod warstwami strachu, niepewności i wątpliwości: cichy, zdziwiony spokój. Bał się za to o nią. O Sophię. Bał się tego, co się z nią stanie, jeśli zdecydują się to zatrzymać. Jak to wpłynie na jej ciało, na jej psychikę, na każdy centymetr tego delikatnego świata, który nosiła w sobie i który tak długo próbowała poskładać. Bał się, że obudzi się kiedyś obok niej i zobaczy w jej oczach nie miłość, ale żal. Cichy, gorzki, wrośnięty w codzienność. Taki, który nie pada w słowach, ale który odbiera oddech każdemu porankowi. Bał się, że ją zatrzyma. Że będzie tym mężczyzną, przez którego Sophia zrezygnuje z własnego życia. Z marzeń, planów, z tych wszystkich rzeczy, które chciała dla siebie, zanim on w ogóle pojawił się w jej historii. I choć nie prosił jej, by zmieniała cokolwiek… choć chciał jej dać wszystko, co mógł, wiedział, jak łatwo jedno zdarzenie potrafi wszystko przesunąć. W jedną lub drugą stronę. To nie był strach przed dzieckiem. To był strach, że może ją skrzywdzić. Dlatego milczał dłużej, patrzył uważniej, trzymał ją mocniej. Nie dla siebie. Dla niej. Bo jeśli miała zdecydować, jeśli miała na to wszystko spojrzeć bez presji i bez lęku, musiała czuć jedno, że on będzie.
OdpowiedzUsuńZacisnął lekko palce na jej dłoni, wciąż leżącej na jego. Drugą dłonią, wolną, sięgnął do jej twarzy, muskając kciukiem policzek, tak lekko, że ledwie to poczuła.
— Wiem, że nie taki był plan — powiedział w końcu, jego głos był cichy, ale niepewność została w nim zastąpiona spokojem. — Wiem, że miałaś wszystko poukładane inaczej. Ale jeśli… jeśli to się właśnie dzieje, to nie mogę zaprzeczyć temu, co czuję.
Zerknął na ich splecione dłonie, potem z powrotem na jej oczy.
— Tam w gabinecie… — urwał, jego głos na chwilę się zaciął. Uniósł kącik ust z lekkim rozbawieniem i niedowierzaniem. — Nie pomyślałem o problemach. Ani o chaosie. Pomyślałem o tobie. I o tym, że jeśli to ma się wydarzyć… to nie chcę, żeby działo się z kimkolwiek innym.
Pozwolił sobie zostać z nią blisko. Ich oddechy mieszały się w ciasnym wnętrzu auta, na tym parkingu, gdzie świat stanął w miejscu. Popatrzył na jej brzuch, a potem znów w jej oczy. Zbliżył czoło do jej czoła. Palcami znów przesunął delikatnie po jej brzuchu, tak jakby próbował coś poczuć, mimo że nic nie było jeszcze namacalne. Przez chwilę patrzył tylko na jej profil, na jej skupiony wzrok utkwiony gdzieś w przestrzeni między deską rozdzielczą a jego dłonią wciąż leżącą na jej brzuchu. Nie chciał jej naciskać. Ale nie mógł też pozwolić, żeby tonęła w lękach, które nie musiały być ich rzeczywistością.
— Soph… — mruknął cicho. — To nie jest przecież tak, że nie mamy na to przestrzeni. Albo że nie mamy warunków. — Jego głos był spokojny, miękki, ale wyraźny. Patrzył jej prosto w oczy. Odwrócił się bardziej w jej stronę, nachylił lekko i uniósł dłoń, by odgarnąć jeden niesforny kosmyk z jej twarzy. Patrzył na nią, aż podniosła na niego wzrok. — Mamy dom. — Wymówił to prosto, jakby przypominał coś oczywistego. — Taki, który może być bezpieczny. I cichy. I pełen ciebie. I tego wszystkiego, co chcesz zrobić ze swoim życiem.
Jego kciuk przesunął się delikatnie po jej policzku. — Możesz mieć wszystko, Soph. Możesz skończyć studia, możesz otworzyć firmę, stworzyć markę, być kim tylko chcesz. A ja ci to wszystko zapewnię. Wszystko, co będzie ci potrzebne. — Przełknął cicho ślinę, zanim dodał: — Tyle opiekunek, ile zechcesz. Każdą pomoc, jakiej będziesz potrzebować. Nie musisz wybierać między sobą a tym… co być może już mamy.
To nie był impuls. Mówił spokojnie, pewnie. Bez paniki i bez presji, ale z czymś, co z dnia na dzień rosło w jego głosie, z przekonaniem. Z miłością, którą potrafił wreszcie nazwać.
— I nie mówię tego, żeby cię do czegokolwiek przekonać. Po prostu… chcę, żebyś wiedziała, że to nie musi wyglądać tak, jak w twoich największych obawach. — Jego spojrzenie było ciepłe, pełne tej trudnej do nazwania czułości, którą miał tylko dla niej. W tym jednym zdaniu zamknął wszystko, co chciał jej powiedzieć, odkąd zobaczyli tę małą, jasną kropkę na ekranie.
OdpowiedzUsuń— Możesz to mieć, Soph. Możesz mieć wszystko. Z nim. Z nią. Z nami. — Zatrzymał wzrok na niej na dłużej. Nie chciał jej przekonywać. Nie zamierzał jej do niczego zmuszać. Ale musiała wiedzieć, że jeśli się boi, to nie dlatego, że nie mają gruntu pod nogami.
Carter
Carter milczał przez moment, nie dlatego, że nie miał jej nic do powiedzenia, ale dlatego, że każde słowo, które wypowiadała, wchodziło w niego głęboko, rozpinając coś, czego jeszcze do końca nie rozumiał. Patrzył na nią, spokojną, silną, tak cholernie świadomą tego, co się właśnie dzieje. I z każdym zdaniem coraz bardziej czuł to samo: że to nie jest przypadek. Że właśnie tak miało być. Wciąż trzymał jej dłoń, a drugą nie odrywał od jej brzucha, jakby w tym jednym geście próbował oswoić się z tym, co już było nieuniknione. Co już w nich rosło. I choć sam nie miał jeszcze wszystkich odpowiedzi, to jej słowa układały coś w nim na nowo. W jego przypadku nigdy nie chodziło o samo dziecko. Nie paraliżowała go wizja odpowiedzialności, nie uciekał przed tym, co miało przyjść. Mógłby wziąć na siebie każdy ciężar, jeśli tylko wiedziałby, że ona będzie bezpieczna. Że nie straci w tym siebie. Że nie będzie patrzyła na niego kiedyś z wyrzutem, z bólem w oczach, myśląc, że zrezygnowała z siebie, bo wybrała jego i to dziecko. Bo to właśnie to go przerażało najbardziej. Nie ich wspólne noce bez snu. Nie zmiany pieluch czy odwołane plany. Ale jej cichy, skryty żal. Jej złamane ambicje. Jej przyszłość, której mogłaby kiedyś nie zrealizować, tylko dlatego, że poszła za nim.
OdpowiedzUsuń— Nie, Soph — powiedział w końcu cicho, jego głos był chropowaty od emocji. — Ja też się nie boję dziecka. Nie boję się wstawać w środku nocy, nie boję się płaczu, nie boję się nieprzespanych miesięcy. Ale boję się jednego.
Zamilkł na chwilę, jakby ważył każde kolejne słowo. Potem jego palce mocniej splotły się z jej.
— Wiesz, czego się boję? Że pewnego dnia spojrzysz na mnie… i będziesz tego żałować. Że będziesz miała do mnie żal, że twoje życie mogło wyglądać inaczej. Lżej. Wolniej. Że zbyt wcześnie ci to wszystko zabrałem. Że będziesz mi to wypominać, choćby tylko w myślach. Bo ja wiem, jak dużo znaczy dla ciebie twoja droga. Wiem, jak ciężko na nią pracowałaś. I… wiem, że nie chcę być kimś, kto ci ją zabierze. — Pochylił się jeszcze trochę i oparł czoło o jej skroń. — Ale wiem też jedno. Że z tobą mogę wszystko. I że jeśli to oznacza zostać ojcem, naprawdę, Soph, jestem w tym z tobą. Na sto procent. — Uśmiechnął się lekko, czule, z cichym śmiechem, kiedy powtórzyła pytanie. — Myślę, że już to zrobiliśmy.
Przesunął dłonią po jej włosach, a potem wrócił nią do jej brzucha, ciepłym, czułym gestem, który nie miał nic z niepewności, tylko spokojne przyjęcie tego, co było.
— Nie wiem, co przed nami. Nie wiem, jak dokładnie będzie wyglądał każdy dzień. Ale jeśli pytasz, czy chcę być ojcem… Jeśli pytasz, czy chcę być z tobą, kiedy będziesz mamą… To tak. Chcę.
Podniósł na nią wzrok. Jego oczy były poważne, ale nie przestraszone. Było w nich to wszystko, czego nie potrafiłby wypowiedzieć nawet najpiękniejszymi słowami.
I może to nie było idealne miejsce. Może ten samochód, ten parking, ta pochmurna pogoda, nie wyglądały jak z obrazka. Ale on właśnie tutaj poczuł, że to możliwe. Że to nie koniec ich życia. Że to może być początek czegoś większego. Ich.
Carter
Carter milczał przez dłuższą chwilę, pozwalając sobie zanurzyć się w każdym jej słowie. Patrzył na nią tak, jakby widział ją pierwszy raz, nie jak kobietę, z którą dzielił noce i poranki, śmiech i kłótnie, czułość i złość, ale jak partnerkę, która właśnie zgodziła się pójść z nim o krok dalej. O krok, który był nieodwracalny, poważny, głęboki… i prawdziwy. Jej dłonie na jego twarzy, te ciche wyznania, to jedno pytanie, którego nie wypowiedziała na głos, ale które wisiało między nimi z ciężarem, który Carter dobrze znał: czy na pewno chcesz tego ze mną?
OdpowiedzUsuń— Sophia… — powiedział cicho, głosem, który był bardziej oddechem niż słowem. — Ty nie musisz mnie przy sobie zatrzymywać. Nigdy nie musiałaś.
Złapał jej dłoń i przycisnął ją do swoich ust w krótkim, delikatnym pocałunku, zanim pozwolił jej opaść na jego klatkę piersiową. Potem objął ją za kark, pochylając się i dotykając czołem jej czoła. Blisko. Bez żadnych granic.
— Ja sam, każdego dnia, wybieram to, że przy tobie jestem. Nawet w te gorsze dni, Soph. A może właśnie wtedy najbardziej. I jeśli to oznacza, że nasze życie zmieni się na zawsze… to chcę tej zmiany. Nie dlatego, że muszę. Nie dlatego, że powinienem. Ale dlatego, że… to z tobą chcę je przeżyć.
W jego głosie nie było już zawahania. Była emocja. Było to, co długo w sobie trzymał. I kiedy mówiła, że będzie ich mała kopia, coś w nim zadrżało. Może serce. Może wszystko.
— Kurwa, chyba nie wierzę, że to mówię — mruknął i uśmiechnął się krzywo, przeczesując palcami jej włosy. — Ale jeśli ma gdzieś chodzić po tym świecie ktoś, kto będzie miał twoje oczy i mój charakter… to nie wiem, czy to będzie piękne czy przerażające. Albo jedno i drugie.
Zaśmiał się krótko, cicho, jakby to miał być ich własny, niedorzeczny żart. Potem jednak spojrzał na nią znów z tą samą miękkością co wcześniej. Ze świadomością, że właśnie wypowiedzieli głośno coś, czego przez tyle dni się bali.
— Będziemy rodzicami. — powtórzył za nią, jakby chciał utrwalić to na zawsze w tej przestrzeni, w tej chwili, między nimi. — I nie obiecuję, że nie zjebiemy paru rzeczy po drodze. Ale obiecuję, że się nie wycofam. Ani teraz, ani nigdy.
Delikatnie, ostrożnie jakby miała się rozsypać, pocałował ją raz jeszcze, dłużej, z miękkością, która nie miała nic wspólnego z pożądaniem, a wszystko z bliskością. Z miłością. Z tą jedyną decyzją, której był pewien. Potem nachylił się do jej brzucha, układając dłonie z obu stron, jakby próbował ochronić coś, czego nawet jeszcze nie mógł zobaczyć.
— Hej, mały potworze… — wymruczał. — Nie wiem jeszcze, kim jesteś, ale twoja mama jest najodważniejszą kobietą, jaką znam. A ja postaram się być najlepszą wersją siebie, jaką kiedykolwiek widziała. Dla niej. I dla ciebie.
Kiedy uniósł wzrok na Sophię, był już zupełnie inny niż ten Carter sprzed kilku tygodni. To nie był chłopak z klubu. To był mężczyzna, który właśnie przyjął odpowiedzialność za nowe życie. I za nią.
— Zróbmy to, Soph. Po naszemu. Bez scenariuszy i bez udawania, że wszystko mamy pod kontrolą. — I pierwszy raz od długiego czasu, naprawdę czuł, że to wystarczy.
Carter spojrzał na nią z tym swoim półuśmiechem tym, który pojawiał się zawsze, kiedy próbował rozładować atmosferę, nie odbierając jej powagi. Przesunął kciukiem po jej policzku, a potem opadł z powrotem na fotel, opierając głowę o zagłówek.
Westchnął teatralnie, jakby właśnie podjął najważniejszą decyzję dnia. — Wiesz co… — mruknął, zerkając na nią z ukosa. — Skoro jesteście już we dwójkę, to chyba nie mam wyjścia, tylko zabrać was na jakąś cholernie dobrą kolację. — Uniósł brew, jakby właśnie ogłaszał coś bardzo poważnego. — Bo nie dość, że musisz jeść regularnie, to teraz jeszcze za dwoje. — Zrobił dramatyczną pauzę. — A ja nie zniosę tego, że moje dziecko zostanie głodne, bo jego mama stwierdziła, że wystarczy jej garść migdałów. — Spojrzał na nią z udawaną surowością, ale jego oczy błyszczały rozbawieniem. — Więc masz dokładnie trzy minuty, żeby się zdecydować, na co masz ochotę. Albo zamawiam pizzę, burgery i lody, wszystko naraz, żeby nie było, że ojciec roku nie daje ci wyboru. — Nachylił się do niej, całując ją krótko w usta. — Bo musisz wiedzieć, że jestem absolutnym fanatykiem dbania o wasze potrzeby. — Mruknął jej do ucha z uśmiechem. — Więc lepiej się przyzwyczaj…
OdpowiedzUsuńCarter
Carter uśmiechnął się szeroko, obserwując ją z tą czułością, którą rezerwował tylko dla niej, jakby każda kolejna sekunda z Sophią i ten jej spokojny, ale roześmiany głos, była czymś tak cholernie nie do uwierzenia, że musiał sobie przypominać, że to naprawdę się dzieje. Przesunął dłonią po jej włosach, opierając czoło o jej, kiedy jeszcze przez chwilę zostali złączeni w półprzytuleniu, które nagle stało się tak naturalne, jakby istniało zawsze. — Carbonara bez śmietany. Odnotowane. — Skinął głową teatralnie, jakby podpisywał ważny dokument. — Włoska kuchnia z autentyczną pancettą i świeżym pecorino. Żadnego kompromisu. — Przesunął dłonią po jej udzie, leniwie, z tym znajomym rozbawieniem, które wracało zawsze, kiedy między nimi było już lżej. — Ale jeśli w ciągu pięciu minut nie wypowiesz kolejnych zachcianek, to biorę na wynos wszystko od przystawki po deser i będziesz musiała zjeść wszystko. — Zaśmiał się cicho, zanim jeszcze raz pocałował ją krótko, jakby nie mógł się powstrzymać. Nie było już niepokoju, tylko ich. Ich dwoje, a właściwie troje.
OdpowiedzUsuń— A co do tuczenia… — zniżył głos, pochylając się do niej bliżej. Musnął ustami jej policzek, potem zjechał w stronę ucha i szepnął konspiracyjnie. — Będę cię karmić jak królową a i tak będziesz wyglądała jak grzech w ludzkiej postaci. Więc nawet nie próbuj mnie powstrzymywać. — Zamilkł na moment, zerkając przed siebie, na drobny śnieg osiadający na szybie, zanim z powrotem spojrzał na nią. Już spokojnie. Cicho. — Poza tym, teraz nosisz w sobie moją przyszłą największą życiową obsesję. — Rzucił pół żartem, pół serio, przesuwając palcami po jej brzuchu przez materiał płaszcza. — Więc jesteś moim oficjalnym priorytetem z pakietem rozszerzonym. — Odsunął się od niej tylko po to, by móc spojrzeć jej w oczy, już nie z tym żartobliwym błyskiem, ale czymś znacznie bardziej miękkim, intymnym, osadzonym w czymś większym niż tylko ten moment. — I tak… już to robimy, Soph. I nie zamierzam przestawać. Ani z tobą, ani z tym życiem. — Położył dłoń na jej brzuchu raz jeszcze, tym razem z większym spokojem. Uśmiechnął się lekko, unosząc brew.
— Ale teraz serio… — Sięgnął do stacyjki i odpalił auto, a ciepłe powietrze popłynęło z nawiewów. — Zabieram was na kolację życia. A potem do domu. Bo ty masz teraz podwójny obowiązek — jeść i odpoczywać. I nie, nie da się być grzeczną tylko w jedzeniu. Musisz być grzeczna też w… — Zamilkł nagle z szelmowskim uśmiechem, udając niewiniątko. — No dobra, może nie. W sumie wolę cię niegrzeczną. Ale nakarmioną. Co do tego nie ma dyskusji. — Zerknął na nią z boku, gotowy ruszyć.
Kolacja była dokładnie taka, jakiej oboje potrzebowali. Nie spektakularna ani wystawna, ale pełna małych gestów, spojrzeń i nieśmiałego śmiechu nad pastą, którą Carter z zaskakującą powagą analizował, czy „jest godna ich dziecka”. Sophia przewracała oczami, ale śmiała się prawie przez całą godzinę, nawet wtedy, gdy próbował zamówić jej dodatkowe danie, argumentując, że „je teraz za dwóch, więc to nie jest obżarstwo, tylko odpowiedzialność”. Wrócili do mieszkania z pudełkiem tiramisu, które Carter nazwał „nagrodą za przetrwanie najdziwniejszego poniedziałku ich życia” i z planem, by nie robić już kompletnie nic? poza przytuleniem się pod kocem i zasypianiem do jakiegoś durnego serialu, którego i tak nie będą oglądać.W mieszkaniu było cicho. Nie przesadnie romantycznie. Nie ceremonialnie. Po prostu… intymnie. W ich stylu. Gigi spała zwinięta na końcu łóżka, oddychając spokojnie. Za oknami padał delikatny śnieg, rozmywając światła miasta w miękką poświatę. Carter siedział na skraju łóżka, oparty przedramionami o kolana, z głową lekko pochyloną, jakby ważył coś, czego nie dało się policzyć. Czuł jeszcze ciepło jej dotyku na palcach. Zapach jej skóry unosił się w powietrzu, choć minęło już trochę czasu, odkąd wyszła z sypialni, zostawiając go samego z myślami. A tych miał więcej, niż był w stanie unieść.
Gdy weszła do sypialni podniósł wzrok i wyciągną w jej stronę dłoń. Bez słowa podeszła i stanęła między jego kolanami, a on spojrzał na nią z dołu, z tym swoim lekko rozbrajającym, lekko niepewnym uśmiechem. Objął jej biodra dłońmi, a czoło położył przez chwilę na jej brzuchu. Ten gest… Już nie był tylko dotykiem. Już miał inne znaczenie. — Soph — zaczął cicho, pocierając kciukiem wnętrze jej dłoni. Przez chwilę po prostu na nią patrzył, jakby chciał zapamiętać dokładnie ten obraz: rozczochrane włosy, lekko zmęczone oczy, ten znajomy uśmiech, który pojawiał się tylko przy nim.
OdpowiedzUsuń— Pamiętasz, że technicznie… przegrałaś nasz ostatni zakład? — mruknął cicho, z tym swoim nie do końca poważnym, nie do końca niewinnym błyskiem w oczach. Uniósł lekko brew, jakby naprawdę rozważał, czy właśnie nie wchodzi na minę. — A przegrany robi to, czego chce wygrany… — urwał na moment, jakby nagle uświadomił sobie, że to jednak jest ten moment. Ten prawdziwy.
— Wiem, że to nie Paryż. Nie ma dwustu białych róż, nie ma kolacji na dachu wieżowca, nie ma skrzypka ani żadnej bajki, którą sprzedaje się dziewczynom w filmach. — Podniósł wzrok na nią. Już bez uśmiechu. — I kompletnie się do tego nie przygotowałem. Przysięgam. To nie było zaplanowane, przemyślane, wyliczone. Po prostu… nie mogę już dłużej z tym czekać. — Sięgnął wolno do kieszeni bluzy. Nie teatralnie. Bez napięcia. Zwyczajnie. Jakby wyciągał klucze od auta. Małe pudełko spoczęło na jego dłoni. — Zakładamy swoją własną rodzinę, Soph — powiedział spokojnie. Pewnie. Tak, jakby to zdanie istniało w nim od dawna. — I ja nie chcę tego robić na „próbę”, na „chwilę”, na „zobaczymy jak wyjdzie”. — Zawiesił głos, a potem uśmiechnął się szeroko, jakby miał dwadzieścia lat i po raz pierwszy przyznał się, że zakochał się po uszy. — Chcę cię codziennie budzić, codziennie z tobą zasypiać, kłócić się z tobą, godzić, bać się razem, ogarniać razem i robić to już zawsze jako twój mąż… jeśli mnie nie wyśmiejesz.
Otworzył pudełko. Pierścionek błysnął w przygaszonym świetle pokoju. Zsunął się na jedno kolano. Nie teatralnie. Naturalnie. Jakby to był jedyny logiczny ruch na świecie. Na moment wrócił ten jego półuśmiech. — Wyjdź za mnie, Sophia. Nawet jeśli jestem trochę pojebany, czasem panikuję, mówię za dużo i będę cię wkurwiać przez następne pięćdziesiąt lat… Chcę, żebyś została moją żoną, żebyśmy byli prawdziwą rodziną. — Uniósł wzrok, znów łapiąc jej spojrzenie. — Chcę być twoim facetem, ojcem naszego dziecka i twoim mężem. Wszystkim naraz. — Zamknął palce na pierścionku i wyciągnął go w jej stronę, bez wielkiej ceremonii, ale z całym ładunkiem emocji, które tylko on potrafił przekazać jednym gestem. I choć w jego głosie wciąż czaił się uśmiech, jego oczy już się nie śmiały.
— Wyjdziesz za mnie? — Zapytał. I czekał. Bez presji. Bez wielkich słów. Tylko z sercem wyłożonym dokładnie przed nią. To był ich moment. Intymny. Cichy. Nieidealny. I właśnie dlatego, najprawdziwszy.
Carter
Carter przez dłuższą chwilę się nie poruszał. Klęczał przed nią nadal, z dłonią w jej dłoni i pierścionkiem, który zdążył już przesiąknąć ciepłem ich palców. Jego wzrok nie uciekł. Nie zrobił żadnego gwałtownego ruchu. Ale Sophia widziała, widziała wszystko. Ten króciutki błysk w jego oczach, jakby coś tam pękło, coś się poluzowało, zawisło w niezręcznej, rozedrganej ciszy. Jakby przez jedną sekundę jego serce też nie wiedziało, co z tym zrobić. A potem… odetchnął. Wypuścił powietrze powoli. I jego usta uniosły się w tym miękkim, nieco przekornym uśmiechu, takim, który zawsze pojawiał się, gdy robił coś impulsywnie i liczył się z tym, że może go to kosztować więcej, niż się spodziewał.
OdpowiedzUsuń— Nie…? — wymknęło się z niego zanim zdążył to powstrzymać. Nie brzmiał jakby był zraniony. Jeszcze nie. Brzmiał… jakby nie rozumiał. Jakby coś właśnie przeskoczyło mu w głowie i nagle wszystko, co przez ostatnie godziny układał w całość, wspólne życie, dom, ich dziecko, ten wieczór, znów rozpadło się w dłoniach, zanim zdążył to nazwać „na zawsze”. Wciąż klęczał. Wciąż trzymał pudełko z pierścionkiem. Wciąż patrzył na nią jak na najważniejszą osobę, jaką kiedykolwiek miał w życiu. Ale teraz… w jego spojrzeniu pojawiła się szczelina. Lekkie drgnięcie brwi. Drobne napięcie w żuchwie.
— Wiesz… Zazwyczaj jak facet klęka z pierścionkiem, to liczy na coś więcej niż słowo „jeszcze”. — powiedział cicho, z półuśmiechem. Podniósł się z kolan. Nie gwałtownie. Ale z tym ciężarem, który nagle zaczął ważyć więcej niż jego ciało. Spojrzał na nią z góry, przez moment nic nie mówiąc.
— Tylko… co to znaczy „nie teraz”? — spytał ciszej. — Sophia, przecież… parę godzin temu zgodziłaś się zostać matką mojego dziecka. Powiedziałaś, że chcesz ze mną budować rodzinę. A teraz mówisz, że nie możesz przyjąć pierścionka. I ja… po prostu nie wiem, co to znaczy.
Opuścił rękę z pierścionkiem, ale nie odsunął się. Wciąż był blisko. Tak cholernie blisko, że czuł jej ciepło, słyszał każdy przyspieszony oddech, ale nie mógł już powiedzieć, czy to z emocji… czy z niepewności.
— Jeśli to „jeszcze nie”, to kiedy? — zapytał spokojnie, ale słowa miały w sobie ostrość, która mogła zaciąć. — Za pół roku? Jak już będzie widać brzuch? Jak kupimy łóżeczko? Czy jak już urodzisz i uznasz, że jednak dobrze ci ze mną w jednym mieszkaniu?
Wyprostował się powoli, nadal trzymając pudełko, które nagle stało się cholernie ciężkie. Odwrócił się od niej, przecierając dłonią twarz, jakby próbował coś z siebie zetrzeć, niepewność, złość, zawód. Schował pierścionek do pudełka i wsadził go z powrotem do kieszeni bluzy. Niby spokojny. Ale wszystko w jego ruchach zdradzało napięcie. Ten cichy sposób, w jaki westchnął. Jakby musiał uspokoić myśli.
— Czy to znaczy, że jednak nie jesteś pewna? — zapytał nagle i odwrócił się znów w jej stronę. — Że jeszcze to rozważasz?
Jego głos zadrżał wyraźniej, ale szybko to stłumił. Przełknął ślinę, jakby to mogło zatrzymać to, co właśnie próbowało się przez niego przebić.
— Przepraszam. — Dodał zaraz, ciszej. — Ja po prostu… nie rozumiem. Nie wiem, co mam z tym teraz zrobić.
Stał z tym cholernym pudełkiem schowanym w dłoni i oczami, w których było zbyt wiele naraz: zawód, ból, zdziwienie i… jeszcze coś. Coś, czego nie wypowiedział. Jeszcze nie. Nie miał do niej żalu. To było widać. Carter miał w sobie tę rzadką umiejętność, potrafił naprawdę słyszeć, nawet jeśli coś w środku się buntowało. A buntował się, jasne, że tak. Pragnął tej odpowiedzi. Pragnął tej chwili. Pragnął mieć ją w swojej przyszłości jako żonę. Ale pragnął też jej spokoju. Jej zgody. Jej „tak” wypowiedzianego w pełni, bez cienia zawahania.
— Zrobiłem coś nie tak? Powiedziałem coś, czego nie powinienem? — Zmarszczył lekko brwi, patrząc na nią nie z wyrzutem, tylko z jakimś gorączkowym pragnieniem zrozumienia.
— Bo myślałem… — przerwał, westchnął, przeciągnął dłoń przez kark, jakby próbował sam siebie uspokoić.
Dla Cartera to nie był tylko romantyczny gest. To nie była scena wyjęta z filmu, ani spontaniczny kaprys serca. W jego świecie rzeczy nigdy nie były tak proste. Owszem, był emocjonalny. Zawsze był, jeśli chodziło o Sophię. Ale ta decyzja nie narodziła się z chwilowej euforii. Ona dojrzewała w nim od momentu, gdy zobaczył na ekranie tę drobną, migoczącą plamkę. Od chwili, gdy zrozumiał, że Sophia nosi pod sercem ich dziecko. To dlatego się spieszył. Nie chodziło tylko o miłość. Chociaż kochał ją bardziej niż kiedykolwiek kogoś kochał. Chodziło o coś więcej, o ochronę. O zapewnienie jej stabilności. O danie jej prawa do wszystkiego, co miał, jego nazwiska, jego majątku, jego życia. Bo Carter nigdy nie miał złudzeń co do własnego świata. Wiedział, że każdy dzień może być ostatnim, bo był zanurzony się w układach, z których nie było łatwych wyjść. Chciał, żeby miała wszystko, gdyby coś się stało. Żeby nikt nie mógł jej nic zabrać. Żeby była jego żoną nie tylko dlatego, że ją kochał, ale dlatego, że ją chronił. Chciał, żeby nosiła jego nazwisko nie jako romantyczny symbol, ale jako tarczę. Bo jeśli przyszłoby jej samej wychować ich dziecko… chciał, żeby była bezpieczna. To nie był gest. To była odpowiedzialność. Jego sposób, by upewnić się, że choć raz zrobił wszystko dobrze. Choć raz zadbał o wszystko, zanim zdąży się rozsypać.
OdpowiedzUsuńCarter
Carter patrzył na nią długo z tą swoją dziwną ciszą, w której już nie było ironii ani luzu, za którym często się chował. Jego oczy nie odwracały się od jej twarzy, ale coś w jego ciele zdawało się wycofywać. Jakby od środka stopniowo się zamykał. Ręka wciąż schowana w jej dłoniach nie poruszyła się ani o centymetr. Nie wyrywał się. Ale nie ściskał jej też z powrotem. I może właśnie to bolało bardziej niż wszystko inne. Bo choć stał tuż przed nią, coś w nim nagle było bardzo daleko. Gdy się odezwał, jego głos był niższy, bardziej stłumiony niż wcześniej i bezbronny. Próbował poukładać sobie wszystko, co właśnie usłyszał i wszystko, co czuł, choć nie umiał tego do końca nazwać. W jego spojrzeniu pojawiło się coś trudnego do uchwycenia: nie było w nim złości, ale nie było też już tej cichej pewności, z którą jeszcze chwilę temu klękał przed nią z pierścionkiem w dłoni.
OdpowiedzUsuń— To nie miało być… — przerwał, bo głos zadrżał mu lekko w gardle, a on nie chciał tego pokazać. Odetchnął krótko. — Nie dlatego się oświadczyłem. Nie chodziło mi o to, że jesteś w ciąży. — Patrzył na nią, jakby naprawdę nie rozumiał, dlaczego musiała mu to powiedzieć. — To znaczy, to też, ale nie tylko…
Spojrzał na nią uważnie, zbyt uważnie. Jakby próbował znaleźć w niej jakąś lukę, jakąś myśl, której jeszcze nie wypowiedziała. Jakby to, co usłyszał, nie dawało mu pełnego obrazu.
Nie chodziło mu o symbol, o chwilę, o wpisanie się w scenariusz. To było o czymś więcej. O odpowiedzialności. O tym, co dla niego znaczyło zapewnienie jej i dziecku bezpieczeństwa, tego prawdziwego, nie tylko emocjonalnego. O formalności, która w świetle prawa robiła z nich rodzinę nie tylko z wyboru, ale i z definicji. I choć jeszcze jej tego nie powiedział, wiedział, że jego czas nie był dziś tak pewny, jak mogłoby się wydawać.
— Myślałem, że to właśnie jest… nasz moment, nasz dzień... — Westchnął ciężko, kręcąc głową bardziej do siebie niż do niej. Przez moment wyglądał, jakby miał coś jeszcze dodać, ale tylko przygryzł wnętrze policzka i odwrócił lekko głowę, jakby nie chciał, żeby widziała wszystko, co mu się teraz przetaczało przez twarz.
— Chodziło o to, żeby… — zaczął, ale urwał. Pokręcił głową, jakby sam siebie uciszał. — Nieważne.
Odetchnął krótko przez nos, jakby chciał się powstrzymać przed powiedzeniem czegoś, czego potem by żałował. A potem tylko skrzywił się lekko, bardziej z rozczarowania sobą niż czymkolwiek innym. Opuścił wzrok, jakby właśnie sam uznał, że powiedział za dużo. Nie chciał jej tłumaczyć swoich intencji jak win. Ale też nie potrafił udawać, że nic się nie stało.
— Rozumiem — rzucił miękko, kiwając głową, jakby właśnie sam siebie przekonywał, że rozumie. — I przepraszam. Za moment. Za to, że źle to rozegrałem. Nie chciałem cię tym przytłoczyć. — Pochylił się, zanim zdążyła odpowiedzieć, i złożył krótki, ciepły pocałunek na środku jej czoła, tak delikatny, że niemal nie sposób było poczuć dotyku. – Nie było tematu, okej? – szepnął jej tuż przy skroni. – Spokojnie. Wreszcie wyjął dłoń z jej rąk i powoli przesunął palcami po karku. Nie złościł się. Nie teraz. Nie tak, jak wtedy, kiedy reagował impulsem. Tym razem wyglądał, jakby coś się w nim skruszyło. Zrobił krok w tył, a potem jeszcze jeden. Nie z chłodem. Z ostrożnością. A potem z prostotą i tą charakterystyczną dla siebie lakonicznością dodał. — Pójdę się ogarnąć.
Odwrócił się bez zbędnych gestów i skierował w stronę łazienki. Drzwi zamknęły się za nim cicho. Bez trzasku. Bez demonstracji. Ale w środku tamtej ciszy została przestrzeń, która jeszcze przed chwilą była pełna czegoś niewypowiedzianie ważnego.
W łazience Carter długo stał nieruchomo, oparty rękami o chłodne krawędzie umywalki, patrząc w swoje odbicie, jakby próbował znaleźć w nim odpowiedź, której nie potrafił sam sobie dać. A potem bez słowa zrzucił z siebie ubrania, od niechcenia, bez ładu, jakby wszystko, co miał na sobie, zaczęło go nagle uwierać.
Bluza, w której trzymał pierścionek, wylądowała na podłodze z miękkim szelestem, jakby nie zawierała w sobie niczego ważnego. Nawet nie sięgnął do kieszeni. Nawet nie spojrzał na nią. Pierścionek, który jeszcze kilkanaście minut temu trzymał w dłoni z drżącym sercem, wciąż tam był, przygnieciony materiałem. Nie miał żalu. Nie był wściekły. Ale coś w nim osunęło się lekko, jak niedomknięte drzwi, które zostają uchylone przy przeciągu. Bo komunikat, który wybrzmiał, choć niewypowiedziany wprost, był dla niego prosty: Sophia nadal zostawiała sobie otwartą furtkę. Nadal nie była gotowa zamknąć za sobą przeszłości. Nadal nie była pewna, czy to tu, z nim, teraz, to miejsce, w którym chce zostać na dobre.
OdpowiedzUsuńWziął prysznic. Może dłuższy niż zwykle, zbyt gorący jak na swoje standardy, jakby chciał z siebie zmyć nie tylko zmęczenie dnia, ale i rozczarowanie. Może frustrację. Może to poczucie, że znów był o krok przed rzeczywistością. Że zbyt się pośpieszył. Że chciał za bardzo. Kiedy w końcu wrócił do sypialni, nie zapalił światła. Podszedł do łóżka, wsunął się pod kołdrę i bez słowa przysunął się bliżej. Ramieniem objął ją ostrożnie w talii i ułożył dłoń płasko na jej brzuchu. Nie potrzebował nic mówić. Ten gest był wszystkim.
Wciąż ją kochał.
Wciąż był tutaj.
Nawet jeśli w kieszeni bluzy, gdzieś tam z boku, leżał pierścionek, który jeszcze nie znalazł swojego miejsca.
Carter
Carter leżał w ciszy, z otwartymi oczami, wpatrując się w ciemność ponad jej głową. Czuł ciepło jej dłoni na swoim torsie, czuł jej szept, czuł jej obecność i mimo wszystko, czuł też ciężar. Niewidoczny, ale wyraźny. Milczał, bo nie był pewien, co powiedzieć, żeby nie zabrzmieć jak ktoś, kto właśnie się cofa. Bo się nie cofał. Był tu. Kochał ją. Wchodził w to życie z nią, dzień po dniu. Ale jego myśli nie dawały mu spokoju. Bo tego właśnie nie rozumiał. Nie rozumiał, dlaczego miała wrażenie, że ten pierścionek był reakcją na ciążę. Że dzisiejszy wieczór był zlepkiem emocji i decyzji podjętych w przypływie chwili. Dla niego to wcale nie był impuls. Nie wyjął pierścionka po kolacji, nie kupił go między jednym daniem a drugim. Bo w głowie Cartera nie istniało „za miesiąc” albo „za rok”, w którym sytuacja nagle stanie się bardziej oczywista. Sophia już była z nim w ciąży. Ich dziecko już rosło w niej z każdym dniem. Co miało się jeszcze zmienić? Jaki znak z nieba miałby spaść, żeby ona wiedziała, że nie chodzi mu tylko o to? Dla niego to był fakt. Pewność. Nie dodatek do rodzicielstwa, ale jego fundament. Chciał być jej mężem bo budowali razem coś, co wymagało nie półśrodków, tylko fundamentów. Więzi, która nie będzie tylko uczuciem, ale wyborem. Codziennym. Prawdziwym. Ostatecznym. A ona… wciąż nie była pewna. Jakby życie z nim trzeba było dawkować, ostrożnie, z dystansem, z zabezpieczeniem ucieczki. Carter przełknął ślinę i poruszył się lekko na poduszce. Wiedział, że musi coś powiedzieć. Że nie może milczeć, skoro ona czeka nie tylko na odpowiedź, ale na zapewnienie, że on tu jest. Mimo wszystkiego. Ale wiedział też, że to, co czuł, nie zniknie od słów. Tkwiło w nim zbyt głęboko. Bo dla niego to „nie” nie było tylko „nie teraz”. Dla niego brzmiało to: „jeszcze nie jestem pewna”. A to bolało bardziej niż jakiekolwiek inne słowo.
OdpowiedzUsuńCarter w końcu poruszył się delikatnie. Oparł czoło o jej skroń. Westchnął cicho, ciepło. Ale nie było w tym spokoju. Zamilkł na moment, a jego dłoń przesunęła się minimalnie na jej brzuch, jakby instynktownie szukał potwierdzenia, że to wszystko naprawdę się dzieje. Że to nie był tylko jego pomysł na życie, a ich wspólna rzeczywistość. Nie był dramatyczny. Nie robił z siebie ofiary. Ale coś w jego tonie było inne niż zwykle. Jakby coś w nim się wycofało, usunęło krok w tył. Nie z miłości — tej miał dla niej niewyczerpaną ilość. Ale z inicjatywy. Z zapału. Jakby czekał, aż tym razem ona zrobi krok w jego stronę. Jeśli jeszcze chciała.
— Przepraszam, że cię przytłoczyłem. Jeśli potrzebujesz czasu… — mruknął w końcu cicho, z tym chropowatym, przygaszonym tonem, który zdradzał więcej, niż chciał. — Nie będę naciskał.
Milczał przez chwilę, jakby chciał coś dodać, ale zrezygnował. To nie była złość. Nie był nawet rozżalony w sposób, który prowadziłby do kłótni. To było bardziej… coś głęboko w nim, co po prostu opadło. Myślał, że wiedzą już oboje, czego chcą. Że skoro dziś razem zdecydowali się wejść w coś tak bezwarunkowego, jak dziecko, to to pytanie nie będzie dla niej ciężarem. A jednak było. Nie powiedział jej tego teraz. Nie był głupi. Wiedział, że jej serce też go chciało. Ale teraz też wiedział, że nie wszystko jeszcze zniknęło. Że niektóre drzwi w niej wciąż były uchylone, nie na inną osobę, nie na odejście, ale na lęk, wątpliwość, ostrożność. I może miała do niej prawo. Ale on, w tej jednej chwili, poczuł się bardziej samotny niż przez ostatnie dni. Jakby nagle znów byli po dwóch stronach czegoś, czego nie potrafił już nazwać. Delikatnie ucałował ją w skroń.
— Też cię kocham — odpowiedział cicho. Nie odsunął się. Nie zabrał ramienia. Po prostu został przy niej. Nawet jeśli jego myśli jeszcze przez długi czas nie ucichną.
Carter
Carter usłyszał delikatny szelest pościeli i ciche kroki, zanim jeszcze otworzył oczy. Sophia wstała pierwsza, jej sylwetka przemknęła w półmroku poranka i po chwili zniknęła za drzwiami łazienki. Sięgnął po telefon rzucony wieczorem gdzieś w pobliżu łóżka. 9:12. Zdecydowanie nie jego godzina. Przez kilka minut jeszcze leżał w ciszy. W końcu westchnął, zsunął kołdrę z bioder i podniósł się powoli, przecierając twarz dłonią. W garderobie wciągnął na siebie dresowe spodnie, leżały gdzieś przewieszone przez oparcie fotela. Nie fatygował się nawet, żeby szukać koszulki. Rozciągną się, ziewnął przeciągle i ruszył w stronę schodów. Gigi, jakby wyczuwając jego obecność, podniosła łeb i poruszyła uszami. Carter uśmiechnął się pod nosem, przyklęknął na chwilę przy psie i podrapał ją za uchem.
OdpowiedzUsuń— Dzień dobry, mała. — mruknął, zanim ruszył dalej do kuchni. Tam od razu podszedł do misek. Wylał resztki wczorajszej wody i nalał świeżej, potem sięgnął po puszkę z karmą i nałożył Gigi pełną porcję. Usłyszał za sobą stukot jej pazurów na podłodze, jak podeszła z zadowolonym pomrukiem. Dopiero wtedy sam sięgnął po szklankę i nalał sobie zimnej wody. Wypił ją duszkiem, opierając biodrem o blat. Poranek był spokojny, ale nie do końca cichy. Coś pod powierzchnią wciąż w nim rezonowało, jakby ostatnia noc nie skończyła się jeszcze naprawdę. Gigi zjadła swoją porcję z entuzjazmem godnym psa, który nigdy w życiu nie ominął posiłku. Miska była pusta w kilka minut, a jej ogon już merdał z ekscytacją, kiedy zaczęła się kręcić przy windzie. Zerkała na Cartera, potem na drzwi, potem znowu na niego, jasny komunikat: czas iść.
— Serio? Już? — mruknął, zerkając na zegar na piekarniku. — Jeszcze nie ma dziesiątej, Gigi.
Pies odpowiedział westchnięciem, potem usiadł i spojrzał na niego tym swoim wymownym spojrzeniem, które mówiło: albo teraz, albo znajdę twoje ulubione buty. Carter westchnął teatralnie, podrapał się po brzuchu i ruszył na górę. Wciągnął bluzę przez głowę, wrzucił na stopy sneakersy bez zawiązywania sznurowadeł i złapał smycz. Po chwili już stali w holu. Gigi ruszyła przodem, jakby znała trasę lepiej niż on, a Carter tylko trzymał rytm. Zrobili małą rundkę wokół budynku, zimne powietrze jeszcze go do końca nie obudziło, ale spacer pomógł mu się uspokoić.
Po kilku minutach spaceru skręcił w znajomą alejkę i zaszedł do jednej z ich ulubionych knajpek. Zamówił dwa zestawy na wynos: gofry z owocami, kremem waniliowym i miodem oraz dwa świeżo wyciskane soki pomarańczowe. Kiedy podziękował i odebrał torbę, poczuł się trochę… normalnie. Jak facet, który wraca do domu z czymś słodkim dla dziewczyny, którą kocha. Jakby wszystko jeszcze miało sens. W drodze powrotnej Gigi była już wyraźnie zadowolona, a Carter szedł wolno, ze śniadaniem w jednej ręce i smyczą w drugiej. Niby zwykły poranek. A jednak nie do końca. Kiedy Carter wszedł z powrotem do penthouse’u, cicho zamykając za sobą drzwi, na zegarze w kuchni było już po dziesiątej. Wnętrze wypełniała ta znajoma, spokojna cisza, przerywana jedynie delikatnym stukiem pazurków Gigi na marmurowej podłodze. Pies ruszył od razu w stronę miski z wodą, a Carter postawił papierową torbę na wyspie w kuchni i rozpiął bluzę. Z góry dobiegł go dźwięk kroków. Sophia była już na nogach. Słyszał, jak przesuwa coś w sypialni albo łazience, może szukała ubrań albo znów zapinała włosy tą swoją spinką, którą zawsze zostawiała na umywalce. Uśmiechnął się pod nosem mimo lekkiego napięcia, które nadal gdzieś w nim tkwiło. Odwrócił się w stronę wyspy i zaczął wypakowywać śniadanie. Ułożył dwa opakowania z jeszcze ciepłymi goframi, delikatnie pachnącymi wanilią i owocami, do tego dwa kubki z sokiem i sztućce w papierowych serwetkach. Przez chwilę wszystko układał bez słowa, spokojnie, metodycznie, jakby przygotowanie śniadania mogło choć trochę uporządkować to, co nadal nie dawało mu spokoju od poprzedniego wieczoru. Mimo wszystko chciał, żeby dzisiejszy poranek był dobry. Ciepły. Ich.
Carter zdążył już wypakować większość śniadania. Oparł się biodrem o wyspę, zerkając na Gigi, która stała na środku salonu z pyskiem pełnym entuzjazmu i ogonem ruszającym się jak metronom.
OdpowiedzUsuń— Co się tak patrzysz? — mruknął z rozbawieniem, chwytając leżącą na podłodze gumową piłkę. Rzucił ją lekko w stronę kanapy, a Gigi ruszyła jak strzała, ślizgając się po drewnianej podłodze i prawie wpadając w nogę stolika. Carter zaśmiał się cicho, kręcąc głową, kiedy pies triumfalnie wrócił z piłką i położył mu ją pod stopami.
— No dobra, jeszcze raz. Ale ostatni — powiedział, choć oboje wiedzieli, że nie był w stanie jej odmówić. Piłka znów poleciała przez mieszkanie, a Gigi pognała za nią z tym swoim komicznym, nieco niezdarnym wdziękiem. Carter patrzył za nią z uśmiechem, przez moment naprawdę czując, że ten poranek mógł być normalny. Taki, jakiego chcieli. Taki, w którym wszystko przynajmniej na chwilę było na swoim miejscu.
Carter
Carter uniósł wzrok, kiedy usłyszał jej głos, cichy, znajomy, trochę ostrożny, ale jego. W pierwszym ułamku sekundy nie odpowiedział, tylko po prostu patrzył. Miał przed sobą dziewczynę, którą kochał jak idiotyczny wariat, z jej burzą loków, z delikatnymi cieniami pod oczami i z tym spojrzeniem, które znał już na pamięć, trochę skruszone, trochę pełne emocji, ale przede wszystkim – jej. Kąciki jego ust mimowolnie uniosły się w uśmiechu. Takim ciepłym, prawdziwym, trochę z ulgą, a trochę z tym typowym dla niego luzem, który wracał zawsze, gdy trzymała się blisko. Cholera, miał czasem wrażenie, że zakochuje się w niej każdego dnia od nowa. — Gdyby nie ty, to w tym domu byłby tylko pies, facet bez planu i pusta lodówka. — Odparł, udając powagę. — Chociaż w sumie psa też by nie było… — Uniósł lekko brew i posłał jej jeden z tych uśmiechów, które były jego znakiem rozpoznawczym. — Więc tak. Znajdzie się dla ciebie śniadanie. I deser. Ale tylko dlatego, że jesteś urocza.
OdpowiedzUsuńZanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, Carter zrobił krok do przodu i zostawił wszystko, co miał właśnie w rękach, widelec, serwetkę, czy co tam akurat układał. Chwycił jej twarz w dłonie. Ciepłe, duże dłonie, które ujęły jej policzki z tą naturalną czułością, jakby robił to od zawsze. Pochylił się i po prostu ją pocałował, krótko, ale mocno, tak jakby chciał w ten sposób zresetować ten poranek. Tę noc. Wszystko, co się między nimi wydarzyło, nie po to, żeby zapomnieć, ale żeby wrócić do punktu, z którego naprawdę chcieli zacząć. Jakby to był najnormalniejszy sposób, by powiedzieć dobrze, że tu jesteś. Jakby przez tę krótką chwilę znów wszystko było na swoim miejscu.
— Dzień dobry, piękna. — Szepnął. Potem, zanim zdążyła coś powiedzieć, oderwał się od niej, odwrócił i sięgnął po jedną z dwóch szklanek stojących na wyspie. — Świeżo wyciskany. Zero konserwantów, zero głupot. Zdrowy, jak diabli. W przeciwieństwie do tych ociekających cukrem gofrów…
Zerknął na jej dłoń, jakby chciał się upewnić, że wypije chociaż łyk. Gdy to zrobiła, uśmiechnął się znowu, tym razem ciszej, skromniej, ale wyraźnie.
— Wiesz, możesz jeść z dwóch talerzy, jeśli masz ochotę. — Uśmiechnął się pod nosem. — Oficjalnie ci się należy. Jesteś… no wiesz, w duecie. — Zerknął na jej brzuch, jeszcze zupełnie niewidoczny, ale dla niego już najważniejszy na świecie. Było między nimi jeszcze dużo do przepracowania. Ale na ten moment… przynajmniej sok był dobry. I mimo że poprzedniego wieczoru wydarzyło się między nimi więcej, niż mogli udźwignąć w jeden raz, w tej chwili wszystko zdawało się być znowu na swoim miejscu. Może nie perfekcyjne. Ale prawdziwe.
Carter zamarł na ułamek sekundy, jakby potrzebował czasu, by zrozumieć, co właśnie powiedziała. Jego wzrok spoczął na niej uważniej, jakby próbował odczytać z jej twarzy, co to słowo naprawdę znaczyło.
„Pasuje.”
Ciche, surowe wyznanie z serca kobiety, która poprzedniego wieczoru nie potrafiła go przyjąć, a dziś rano… mówiła, że pasuje.
Nie wiedział, czy ma się roześmiać, czy… no właśnie, co to miało znaczyć? Ich spojrzenia się spotkały i przez chwilę żadne się nie odezwało. W tej ciszy było więcej znaczeń, niż w niejednej rozmowie z poprzedniego wieczoru.
— Nie mam w zwyczaju kupować rzeczy, które nie pasują — mruknął cicho, w swoim typowym, trochę bezczelnym, trochę rozbrajającym tonie.
— Proszę… — powiedział cicho, bez gniewu, ale z czymś cięższym pod skórą. — Nie wracajmy do tego, okej? — Nie spojrzał na nią od razu. Wzrok zatrzymał gdzieś przy kuchennym blacie, jakby musiał chwilę ustawić oddech. — Po prostu… — Wypowiedział te słowa z westchnieniem, które brzmiało bardziej jak zmęczenie niż rezygnacja. — Nie dzisiaj. — W jego głosie nie było chłodu.
Nie chciał się kłócić. Nie chciał do niczego wracać. Chciał tylko… żeby było dobrze. Tu i teraz. Odwrócił się z powrotem do kuchennej wyspy i zaczął układać sztućce, jakby ten banalny gest miał w czymkolwiek pomóc. Jakby mógł przykryć ciężar tej rozmowy zapachem świeżych gofrów i głośnym mlaskaniem Gigi, która znów kręciła się między ich nogami.
OdpowiedzUsuń— Chcesz malinę? — rzucił po chwili, już lżejszym tonem, zerkając przez ramię, jakby próbował złapać balans. — Bo zjem wszystkie, jeśli się zaraz nie określisz.
Carter
Carter spojrzał na nią znad talerza, z łobuzerskim błyskiem, który nie pojawił się na jego twarzy od wczorajszego popołudnia. W pierwszej chwili tylko uniósł brew i zmierzył ją wzrokiem, od gofrów po bitą śmietanę i z powrotem do jej oczu, w których znów coś się roziskrzyło.
OdpowiedzUsuń— Tylko jeśli nie planujesz rzucać tym we mnie. — Mruknął z udawaną powagą, opierając się biodrem o blat i patrząc, jak Sophia przygotowuje sobie śniadanie z niemal chirurgiczną precyzją. — Albo… nie wiem. — Dodał, marszcząc brwi, jakby naprawdę to rozważał. — Może nawet mógłbym to przeżyć. Ale nie celuj we włosy.
Było coś tak znajomego i ciepłego w tej wymianie, że sam poczuł, jak w końcu mięśnie ramion przestają być tak spięte. Sięgnął po jeden z gofrów z własnego talerza i bez większego zastanowienia oderwał kawałek, zanim wziął śmietanę z jej dłoni.
— Dawaj, poddaję się. Balans mnie przekonał. — Otworzył usta i pozwolił jej wcisnąć sobie trochę bitej śmietany bezpośrednio do ust. Potem roześmiał się wesoło i wycisnął niewielką porcję na gofry i spojrzał na nią spod rzęs z tym półuśmiechem, który zniknął z jego ust dzień wcześniej, kiedy zamknęła mu dłoń wokół pierścionka. Teraz wracał, powoli i ostrożnie, ale był. — A w ogóle… — mruknął, podnosząc sok do ust. — To nie wiem, kto ci powiedział, że nie masz dwóch żołądków, Soph. Od dziś oficjalnie masz.
W jego głosie było coś więcej niż tylko żart. Taki cichy, przygaszony zachwyt, który próbował ukryć pod warstwą zgrywy. Bo mimo całego zamieszania, mimo „nie” wczorajszego wieczoru, mimo tego, że wciąż coś w nim bolało ona tu była. Z nim.
Carter nie chciał o tym rozmawiać. Nie teraz. Nie po tym wszystkim. Nie po tym, jak słowo “pasuje” choć wypowiedziane cicho i z tym dobrze znanym jej półuśmiechem rozciągnęło w nim coś, co ledwo udało mu się uspokoić od wczoraj. Nie chciał, żeby Sophia zrobiła cokolwiek z poczucia winy. Nie chciał widzieć w jej oczach litości. Nie dla siebie, nie dla tego, że stał przed nią z pierścionkiem i głupim planem, który był bardziej impulsem niż rozsądnym gestem. Może i zrobił wszystko jak trzeba intymnie, cicho, tylko dla nich ale wewnątrz nie umiał pozbyć się wrażenia, że to on coś popsuł. Że znów naciskał za mocno. Może miała rację. Może to wszystko naprawdę działo się za szybko. Z jednej strony ten pierścionek niczego nie zmieniał. Nie oznaczał, że będą musieli za miesiąc planować ślub, rezerwować salę i ustalać listy gości. Nie wymuszał niczego… ale Carter dobrze znał siebie. Gdyby Sophia go przyjęła, potraktowałby to jak zielone światło.
Ruszyłby dalej. Bo jeśli czegoś pragnął, jeśli już raz czegoś zapragnął, musiał to mieć. Teraz. Zaraz. Taki już był. Działał szybko, intensywnie, emocjonalnie. Kochał w ten sam sposób. Bez półśrodków. Więc nie chciał teraz wracać do tematu. Nie chciał, żeby dzisiejsze spojrzenia czy rozmowy były podszyte napięciem w stylu „może już zmieniła zdanie”. Chciał ją przy sobie, tak po prostu. Chciał, żeby ten ranek był ich. Nie rozmową o decyzji, której nie cofną i którą trzeba było uszanować. Nie po to dziś wyszedł po śniadanie. Nie po to wypakował gofry i wyciskany sok, nie po to rzucał Gigi piłkę po mieszkaniu i śmiał się pod nosem. Potrzebował tego. Potrzebował kawałka normalności, który nie będzie się kruszył przy pierwszym dotyku tematu, który wciąż piekł go gdzieś pod skórą. Więc kiedy powiedział „po prostu odpuśćmy”, nie mówił tego ze złością. Ani po to, by ją odciąć. Mówił to dla siebie. Bo nie chciał, żeby to „nie” z wczorajszego wieczoru ciągnęło się za nimi jak cień. Nie chciał, żeby miłość, którą czuł do niej, do dziecka, do wszystkiego, co właśnie budowali zamieniła się w coś, co trzeba będzie wyjaśniać i usprawiedliwiać. Carter zawsze żył szybko. Ale z nią… chciał się nauczyć czekać.
Carter
Carter objął ją niemal automatycznie, ramiona zacisnęły się wokół jej talii, a broda oparła się lekko o czubek jej głowy. Pachniała szamponem i goframi, i czymś, co od razu sprawiało, że jego serce biło trochę spokojniej. Nie musiał myśleć. Nie musiał analizować. Wystarczyło, że była przy nim.
OdpowiedzUsuń— A co, chcesz się ze mną zamknąć w sypialni i zmusić mnie do oglądania komedii romantycznych przez całą noc? — Mruknął jej do ucha z delikatnym uśmiechem. — Czy zamówić sushi, którego nie możesz jeść i marudzić, że to moja wina?
Zamilkł na chwilę, nie odrywając się od niej nawet na centymetr. Jej obecność koiła go bardziej, niż był gotów przyznać. Wciąż czuł w środku drobne zacięcie, pozostałość po wczoraj, ale nie chciał tego roztrząsać. Nie dzisiaj. Nie kiedy czuł ją tak blisko, słyszał ten miękki ton w jej głosie i widział ten uśmiech, który zawsze rozwalał mu system.
Zacisnął lekko palce na szklance, jakby próbował się powstrzymać, ale rozbłysk w jego oczach zdradzał wszystko.
— Wiesz — zaczął leniwie, odstawiając szklankę na blat i ruszając w jej stronę powoli, krok po kroku. — Jak tak patrzyłem dzisiaj na ciebie przy śniadaniu, z tą bitą śmietaną…
Zatrzymał się tuż przed nią, nachylił nieznacznie i szepnął jej wprost do ucha z udawaną powagą:
— …to myślę, że będziesz musiała zapłacić podatek od bycia zbyt seksowną w moim towarzystwie, Moreira.
Zanim zdążyła zareagować, objął ją pewnie w talii, uniósł i z lekkim śmiechem posadził na kuchennym blacie, tak jak robił to setki razy wcześniej, tylko że tym razem zrobił to powoli, z większą czułością, z uważnością na nią, na jej ciało, na ten nowy, jeszcze niewidzialny ciężar, który teraz w sobie nosiła.
— Wyglądasz na wyjątkowo winą. — Uniósł brew, przysuwając się między jej nogi, opierając dłonie po obu stronach blatu, jakby zamykał ją w małej pułapce złożonej z siebie i kuchennego marmuru. — Masz coś na swoją obronę?
Uśmiechnął się szeroko, ale w jego oczach czaiła się nuta czegoś więcej. Czułości. Czystej adoracji. Może i żartował, ale jego spojrzenie mówiło zupełnie co innego. Jakby właśnie to była chwila, za którą był wdzięczny bardziej, niż umiał ubrać w słowa.
— Bo wiesz… — wymruczał niżej, przesuwając dłonią powoli od jej kolana w górę uda, aż do miejsca, gdzie zaczynała się sukienka. — …takie wykroczenia nie mogą pozostać bez odpowiedzi.
Zatrzymał dłoń na jej udzie, zostawiając ją tam z premedytacją, i pochylił się jeszcze bliżej tak, że czuła na skórze jego oddech. Nos musnął jej policzek, zanim przesunął się do jej ucha.
— To podchodzi już pod próbę celowego rozproszenia mnie w środku dnia. — Westchnął teatralnie. — I to z pełną świadomością skutków. Wiesz, że tak się nie robi, Soph.
Ujął jej brodę między palcami, obracając lekko jej twarz w swoją stronę, i zatrzymał wzrok na jej ustach, zanim znów spojrzał jej w oczy.
— Bo widzisz… — urwał z lekkim uśmiechem. — Ja jestem tylko słabym człowiekiem. Z bardzo silnym instynktem, żeby cię rozebrać, kiedy wyglądasz tak cholernie dobrze, z bitą śmietaną na ustach. — Zerknął na jej usta i z rozbawieniem potrząsnął głową. — Jeszcze powiedz, że nie robisz tego specjalnie. — Delikatnie przejechał nosem po jej policzku i zatrzymał się na sekundę przy jej ustach nie całując, tylko zostawiając ciepło oddechu. — A jeśli robisz… to przynajmniej miej odwagę się przyznać — mruknął, muskając jej dolną wargę kciukiem, aż mięśnie jego szczęki lekko się napięły. Nie odsuwał się. Była wciągająca, cholernie, tak jak zawsze, tylko że teraz miała w sobie jeszcze coś więcej. Jakiś inny rodzaj blasku, który działał na niego jak obsesja.
Carter
OdpowiedzUsuńCarter zaśmiał się cicho, ale w jego śmiechu było coś, co sugerowało, że rozumie dokładnie, o co jej chodzi. Właściwie to ta nieco zadziorna pewność w jej głosie działała na niego tylko bardziej. Wciąż trzymając ją w swoich dłoniach, spojrzał jej w oczy, a uśmiech na jego twarzy zmienił się w coś bardziej zmysłowego, pełnego wyzwania.
— Ty, Soph, nigdy nie jesteś niewinna. Nie z takim spojrzeniem. — Pochylił się jeszcze niżej, aż jego usta niemal dotknęły jej szyi, tuż pod uchem.
Jego dłonie przesunęły się w dół, a on zbliżył się jeszcze bardziej, aż ich twarze były o włos od siebie, a oddechy wymieszały się w jednym, rytmicznym tańcu.
— Wiesz, że nie musisz udawać. — Jego głos stwardniał nieco, nabierając tej samej zmysłowej pewności, która wypełniała cały pokój. — I właśnie to w tobie lubię…
Zsunął dłonie na jej biodra, przytrzymując je, jakby próbował ją unieruchomić – choć przecież nie chciała nigdzie uciekać. Wręcz przeciwnie.
— Poza tym, zakładanie, że wymigasz się niewinnością w takiej sukience i z takim spojrzeniem, to bardzo naiwne podejście mała...— Pokręcił głową, muskając ustami jej skórę przy linii żuchwy. Czuł, jak jej nogi oplatają go delikatnie, a ręce opierają się za jej plecami na blacie, idealnie wystawiona, kusząca, rozpalona.
— Ale dobrze wiesz, że jestem cierpliwy. — Przesunął palcami po jej udzie, rysując kółka tuż przy granicy materiału. — Mogę grać w tę grę cały dzień. I noc.
Złapał ją znów za brodę i spojrzał jej w oczy.
— Ale nie testuj mnie za bardzo, Soph. Bo jeśli jeszcze raz wspomnisz o bitej śmietanie… — zawiesił głos i przysunął się tak blisko, że ich usta niemal się stykały — …to skończysz z nią wszędzie, tylko nie na gofrach.
Puścił do niej oko, niby rozbawiony, ale z tą typową dla siebie intensywnością, która zdradzała, że każda z tych słów mogła lada moment zamienić się w działanie. Szczególnie teraz, kiedy już nie musiał grać obojętności. Nie dziś. Nie przy niej.
— Nie jesteś niewinna — powtórzył szeptem, zatrzymując dłonie tuż pod brzegiem jej sukienki. — Ale jesteś moja. I to się liczy.
Jego usta odnalazły linię jej szczęki, najpierw delikatnie, z niemal rozczulającą czułością, potem pewniej, jakby upominały się o wszystko, co należało do niego. Sophia zadrżała, a Carter poczuł to drżenie pod palcami, uśmiechając się pod nosem. Nie potrzebował słów to ciało znał lepiej niż własne. Wiedział, gdzie zatrzymać usta, gdzie przycisnąć dłonie, gdzie zostawić ciszę, a gdzie westchnienie.
— Mówisz, że śmietana dobrze wygląda na ustach? — mruknął, wodząc językiem wzdłuż jej linii szczęki. — Może. Ale wiesz, co wygląda jeszcze lepiej?
Odchylił się od niej minimalnie, tylko po to, żeby spojrzeć jej w oczy. Było w tym spojrzeniu coś wyraźnie bezczelnego, ale podszytego tą miękkością, która pojawiała się tylko dla niej. Tylko wtedy, kiedy naprawdę odpuszczał cały świat i pozwalał sobie czuć więcej.
— Ty. Kiedy zapominasz o wszystkim. O kontrolowaniu się. O tym, że trzeba być rozważną, że trzeba być ostrożną. — Jego dłoń wślizgnęła się wyżej, zatrzymując się na nagiej skórze jej uda. — Kiedy jesteś cała tylko dla mnie.
Przycisnął ją delikatnie do siebie biodrem, wciąż trzymając ją stabilnie na blacie, jakby nie zamierzał pozwolić jej się nawet lekko zachwiać. Pochylił się z powrotem, tym razem wolniej, aż ich nosy się niemal stykały.
— To najseksowniejsze, co w życiu widziałem.
I nie czekał na jej odpowiedź. Zamiast tego pocałował ją, głęboko, zachłannie, jakby potrzebował tego tak samo, jak powietrza. Jakby to był jedyny sposób, żeby się znów połączyć, tylko ich dwoje, bez całej reszty świata.
Carter
Carter uśmiechnął się pod tymi wszystkimi pocałunkami, jakby jej słowa zamiast zaspokajać, tylko mocniej podsycały coś pod skórą. Jakby ta ich bezimienna gra była jego ulubionym sportem i właśnie trafił do finału.
OdpowiedzUsuń— W kuchni, hmm? — mruknął w jej usta z rozbawieniem, choć jego głos był niższy niż wcześniej, podszyty tym napięciem, które aż buzowało mu pod skórą. — Oboje wiemy, że zrobimy tu większy bałagan niż gdziekolwiek indziej.
Zsunął dłonie wzdłuż jej ud, zatrzymując się na granicy materiału sukienki, jakby naprawdę się zastanawiał, czy nie pociągnąć go wyżej. Jego spojrzenie, ciemne, skupione, przeskakiwało między jej oczami a ustami, chłonąc każdy oddech, każdą reakcję.
— Szyja. Dekolt. Brzuch. — Powtarzał szeptem, przesuwając opuszkami palców przez każdą z tych miejsc w miarę jak je wymieniała. A potem, zawisając tuż przy jej uchu, dodał z szelmowskim uśmiechem: — Ale myślę też o miejscach, przy których ta bita śmietana jest mi absolutnie zbędna… — Zrobił sekundową pauzę, jakby celowo zostawił ją z tym jednym zdaniem, wbitym w myśli jak zadrę. Palce jednej dłoni wsunął jej we włosy, przytrzymując lekko, kiedy znów ją pocałował, tym razem wolniej, głębiej, z intencją, której nie trzeba było już nazywać. Jego ciało zdawało się wtapiać w jej, pasować do niej jak najwygodniejszy ciężar, który znała na pamięć. A między nimi nadal wisiał niedopowiedziany ładunek z ostatniej nocy, słowa, których nie powiedzieli, i te, których nie byli jeszcze gotowi przyjąć. Ale Carter w tym pocałunku nie zostawiał miejsca na wątpliwości.
— Tak cholernie moja — powtórzył cicho, zatrzymując się tuż przy jej ustach. — Że jak tylko zaczynasz tak na mnie patrzeć, to… zapominam, jak się oddycha. — Powtórzył z mocą, ledwo odrywając się od jej ust. Jego dłoń znów zsunęła się na udo, zahaczając o brzeg rajstop, jakby chciał je ściągnąć bez ściągania. — A skoro jesteś tylko moja, to mam pełne prawo być piekielnie zazdrosny o każdy twój rumieniec. I każde westchnięcie. I każdą pieprzoną kroplę bitej śmietany. Tak tylko przypominam… — Zaśmiał się cicho i pochylił się znów, by zostawić pocałunek na jej obojczyku, tuż nad miejscem, które zaczął właśnie obrysowywać palcem. — Nie masz pojęcia, Soph… co się dzieje w mojej głowie, kiedy siedzisz tak przede mną. — Zatrzymał się, patrząc na nią z taką intensywnością, jakby ten moment był czymś więcej niż tylko kolejną grą o samokontrolę. Carter nie spuszczał z niej wzroku nawet na sekundę. Nawet teraz, gdy wciąż czuł smak jej pocałunków na ustach i dotyk jej nóg ciasno oplatających jego biodra, nie przestawał jej czytać. Każdy drobny grymas, cień zawahania, urwany oddech. Sophia była dla niego mapą, której nie musiał studiować, znał ją na pamięć.
Dłoń, którą jeszcze przed chwilą przesuwał po jej udzie, teraz spoczęła na jej talii. Nie po to, by ją przytrzymać, ale żeby być bliżej. Po prostu.
Nie uciekł wzrokiem. Nie zakrył tego słowami, nie rzucił żadnym żartem. Był tylko on odsłonięty w tej jednej chwili bardziej niż przez całą noc.
— Wiem, że zawaliłem wczoraj. Wiem, że cię zaskoczyłem i że to był zły moment. Ale to nie był impuls, Soph. — Westchnął krótko. — Ten pierścionek… nie wpadłem na ten pomysł wczoraj przy kolacji. Miałem go już wcześniej. Bo wiedziałem… — Zatrzymał się na moment, po czym pochylił się jeszcze bliżej. Czołem oparł się o jej czoło, jakby musiał złapać równowagę. Jakby za dużo się odsłonił. Ale nie odsuwał się. Nie tym razem. — Że kiedy patrzę na ciebie… to wiem, że już nie chcę być nikim innym. Nie chcę mieć żadnego innego życia. Nie dlatego, że jesteś w ciąży, ale dlatego że cię kocham. Bo jesteś wszystkim Soph. — Jego głos złagodniał. — Tym, co mnie rozbraja i doprowadza do szału. Tym, co przychodzi mi do głowy w środku nocy i tym, co trzyma mnie w pionie w ciągu dnia. — Jego kciuk powoli zatoczył kółko na jej udzie.
Czuł jej ciepło, napięcie pod skórą. To, jak jej ciało reagowało na każdy jego dotyk. I choć wszystko w nim krzyczało, żeby zsunąć pasek tej sukienki, pocałować linię obojczyka, poczuć jej westchnięcie już bez tej cienkiej granicy materiału… on się wstrzymał. Nie dlatego, że nie chciał. Ale dlatego, że dziś rano… naprawdę było dobrze. Nawet jeśli w powietrzu jeszcze wisiało coś cięższego.— Nawet pomimo tego, że powiedziałaś „nie”… — Zamknął oczy na ułamek sekundy, a jego głos zadrżał tylko trochę. — …i tak będę cię kochał jak swój cholerny dom.
OdpowiedzUsuńJego uśmiech znów powrócił, tym razem spokojniejszy, ale nie mniej Carterowy. — Tylko błagam, nie każ mi znowu kombinować z zakładami. Bo w kolejnym poproszę cię, żebyś się przeprowadziła na Marsa. Dla równowagi emocjonalnej.
Pochylił się jeszcze bliżej, ale tym razem tylko otarł się nosem o jej policzek, jakby sam walczył ze sobą, czy już się zatracić, czy jeszcze się wstrzymać. I przez chwilę naprawdę się powstrzymywał, dla niej, dla tego poranka, który oboje próbowali zaczarować na nowo. Ale jej głos, jej ciepło, jej ciało rozgrzane tylko jego dotykiem… Pocałował ją raz jeszcze, głębiej, z wyraźnym naciskiem, ale w tym wszystkim było też coś, co zdradzało, że dla niego ten kontakt to coś więcej niż tylko gra zmysłów. Że nawet jeśli ich ciała mówiły jedno, jego serce krzyczało coś jeszcze.
Carter
Carter nie odrywał od niej wzroku nawet na sekundę. Ani wtedy, gdy mówiła z uśmiechem, ani wtedy, gdy mówiła szeptem. Całą uwagę miał skupioną tylko na niej, na tych jej słowach, które rozkładały go od środka. Każde jedno trafiało w miejsce, którego istnienia sam czasem nie chciał przed sobą przyznać. A kiedy powiedziała, że będzie jego żoną… nawet jeśli nie dziś, nawet jeśli nie teraz… poczuł, że coś w nim powoli puszcza. Napięcie, które od wczoraj ściskało mu żołądek, rozluźniło się, zostawiając po sobie tylko ten znajomy ciepły ciężar: miłość. I ulga.
OdpowiedzUsuń— Chcesz być panią Crawford…? — powtórzył. I był to ten moment, kiedy na jego twarzy coś się zmieniło. Coś miękkiego, kruchego. Ulga? Radość? Może jedno i drugie, bo przez chwilę tylko patrzył na nią z tym spojrzeniem, jakby widział ją po raz pierwszy. Jakby właśnie odkrył, że naprawdę tu jest. Że została. Że wybiera jego. Uśmiechnął się. Ten uśmiech nie był jak zwykle, nie był łobuzerski, nie był nawet pewny siebie. Był spokojny. Miękki. Prawdziwy. Potem westchnął. Cicho. Oparł czoło o jej czoło, jakby nie potrzebował teraz niczego innego, tylko być najbliżej niej, jak się da.
— Dobra. — Jego głos był niższy niż zwykle, trochę ochrypły od emocji. — Skrzypek może być. Ale nie licz na lodowe rzeźby ani na baletnicę z fontanny. Mam swoje granice.
Zaśmiał się krótko pod nosem, a potem pocałował ją jeszcze raz – z tą czułością, której wcześniej brakowało. Bez presji. Bez pośpiechu.
— Masz rację — przyznał w końcu. — Jedna zmiana na raz. Nie będę się już z tym spieszył. Chcę, żebyś miała wszystko… po swojemu. Jak zawsze.
Palcami musnął jej policzek, przelotnie, jakby musiał upewnić się, że jest prawdziwa. Że naprawdę właśnie powiedziała to wszystko.
Zamilkł na chwilę, znów przyglądając się jej oczom. A potem, półgłosem, jakby to był jego najprawdziwszy sekret:
— Nie musisz zakładać pierścionka, Soph. — Wyszeptał cicho. — Ale jeśli go założysz to nie znaczy, że za tydzień zaciągnę cię przed ołtarz.
Objął ją w talii, przyciągnął mocniej do siebie i oparł czoło o jej czoło. Uśmiechnął się, tym razem szczerze, głęboko, z ulgą.
— Nie ma znaczenia, czy nazwisko zmienisz jutro czy za rok.— Uśmiechnął się szerzej, zaczepnie. — Już jesteś moja. Nawet jeśli jeszcze nie mamy na to papieru. — Pochylił się i pocałował ją raz jeszcze. Długo, powoli. Z tym wszystkim, czego nie umiał już teraz wypowiedzieć. A potem nachylił się bliżej jej ucha i mruknął: Przesunął dłonie na jej biodra, zsunął je lekko niżej, aż palce oparły się o jej uda.
— A co do skrzypka na dachu… Nie bądź zaskoczona, jak go kiedyś wynajmę.
Carter parsknął śmiechem przy jej szyi, cicho, krótko, jakby nie mógł dłużej znieść tego miękkiego ciężaru emocji, który przez nich właśnie przepłynął. Wtulił się jeszcze na ułamek sekundy, jakby chciał zatrzymać ich w tej chwili… ale zaraz potem się wyprostował i spojrzał na nią z tym błyskiem w oczach, który mówił dokładnie jedno: wracał do siebie. Tego pewnego siebie, bezczelnego, kochającego ją Cartera.
— Dobra. Dość gadania. — Pokręcił głową teatralnie, jakby właśnie zerwał z jakimś niepisanym zakazem. — Tu jest poważne zadanie do wykonania. I obawiam się, że nie mogę go dłużej odwlekać.
Uśmiechnął się półgębkiem, znów nachylając się nad nią, tym razem z inną energią. Powolną, ale zdecydowaną. Jego dłonie powędrowały do brzegu jej sukienki, a głos obniżył się ledwie słyszalnie, mrucząc tuż przy jej uchu:
— Muszę natychmiast wymierzyć karę za zbyt dużą ilość seksapilu przed dziesiątą rano.
Ujął jej udo, gładząc opuszkami skóry tuż pod brzegiem materiału, jakby tylko sprawdzał, czy naprawdę ma do tego prawo, mimo że oboje doskonale wiedzieli, że ma. Z łatwością podciągnął sukienkę wyżej, przesuwając się między jej nogami.
OdpowiedzUsuń— I za ten uśmiech, który rozwala mi system — dodał jeszcze cicho, całując ją w szyję, a potem przelotnie w kącik ust. — I za każde twoje “jestem niewinna”. Bo to największe kłamstwo, jakie w życiu słyszałem.
Kiedy spojrzał jej w oczy, jego palce wsunęły się pod materiał sukienki i powoli, z wyraźną przyjemnością, zaczął ją z niej rozbierać.
— No chodź, Soph. Pani przyszła Crawford. — Zaśmiał się cicho. — Zobaczmy, czy twoje argumenty dalej są tak przekonujące bez tej grzecznej sukienki.
Carter
— O nie, nie, nie… — mruknął Carter, nie odsuwając się ani o milimetr, choć jego głos przeszedł w niższy rejestr, miękki, ale wyraźnie zabarwiony rozbawieniem i pożądaniem. — My tu właśnie rozmawiamy o karze, a ty mi próbujesz wyjść z roli, tylko dlatego, że uśmiechasz się w ten sposób?
OdpowiedzUsuńPalce Cartera zsunęły się z jej uda na linię biodra, przesuwając się powoli, z rozmysłem, jakby każde miejsce, którego dotykał, wymagało osobnego skupienia. Może tylko się z nią droczył, a może po prostu nie mógł się nią nasycić. Oparł dłonie po obu stronach jej ud, pochylając się bliżej, tak że jego czoło niemal dotknęło jej skroni, a głos stał się ledwie szeptem.
— Grzeczne dziewczynki nie oddychają w ten sposób, Soph — wymruczał. — I nie patrzą tak, jak ty teraz patrzysz. I na pewno nie mówią, że zrobię wszystko, o co poproszą, kiedy dokładnie wiedzą, że mają rację.
Odsunął kawałek sukienki jakby to był najważniejszy gest na świecie, po czym złożył na jej obojczyku leniwy, namiętny pocałunek.
— Prawdę mówiąc… — westchnął między kolejnym pocałunkiem a muśnięciem języka. — Trochę się boję, że poprosisz o coś, co wymaga dwóch dni regeneracji i dostępu do elektrolitów.
Uśmiechnął się przy tym z rozbrajającą bezczelnością. Oparł czoło o jej policzek, ramieniem obejmując ją pewnie w talii, jakby ta kuchnia naprawdę była ich małym światem, z którego nie zamierzali nigdzie wychodzić.
— Ale dobra wiadomość? — dodał, muskając nosem jej skroń. — Dwa dni mam wolne. I zapas Red Bulla w lodówce. Także jeśli masz plan mnie wykończyć… to dobry moment.
Usta Cartera znalazły jej szyję i tym razem pocałunek był głębszy, mokry, leniwy. Palce błądziły już pod materiałem sukienki, z niebezpieczną czułością.
— Sukienkę zdejmę sam, skoro mówisz, że nie ma różnicy… Ale uprzedzam, Soph. — Spojrzał jej prosto w oczy, z tą swoją półobietnicą, pół-groźbą. — Nie zamierzam się spieszyć. Zasłużyłaś na karę, pamiętasz?
A jego dłonie już zaczęły powoli rozsuwać materiał na jej ciele. Carter uśmiechnął się kątem ust, tym swoim charakterystycznym, drapieżnym półuśmiechem, który zawsze zapowiadał kłopoty. Te dobre kłopoty.
— Chociaż… — wymruczał, muskając ustami jej skórę przy uchu. — Kara. Nagroda. Granica jest cienka. Zwłaszcza z tobą.
Zębami musnął płatek jej ucha, a potem odsunął się tylko po to, by spojrzeć na nią z góry, obejmując ją spojrzeniem, które było zbyt ciemne, zbyt głodne, jak na poranek w kuchni. Złapał materiał sukienki i całkowicie ną z niej uwolnił. Jego palce błądziły teraz już bez żadnej bariery, ale mimo tej bliskości, mimo tego napięcia, nadal się nie spieszył.
— A skoro już siedzisz tu taka rozgrzana i tak pięknie gotowa na wszystko, co ci zrobię…
Zatrzymał się na moment, palcami delikatnie odgarniając jej włosy z karku. Pocałował ją znowu, mocniej, z tą dominującą pewnością, że zna każdy zakamarek jej ciała, każdą reakcję, każdą słabość. Zanurzył twarz w jej szyi, składając na niej miękki, nieśpieszny pocałunek. Potem drugi. I trzeci. Każdy z nich dokładnie tam, gdzie jej skóra była najcieplejsza. Każdy coraz niżej. Usta Cartera zsunęły się na jej dekolt, wbijając po drodze miękkie pocałunki, niektóre lżejsze, inne bardziej zachłanne, jakby próbował zostawić po sobie ślad, nawet jeśli niewidoczny.
— Albo… może to ja jestem ukarany. Bo jedyne, co mi teraz chodzi po głowie, to jak sprawić, żebyś błagała o więcej. — Mruknął z rozbawieniem, ale jego spojrzenie było już ciemniejsze, bardziej skupione, bardziej głodne. Jedną dłonią objął ją za kark, przyciągając delikatnie do pocałunku. Nie nachalnego. Przeciągłego. Ciepłego. Tego, który zaczynał się na wargach, ale kończył dużo głębiej, w sercu, w oddechu, który przyspieszał niezależnie od ich woli. Kiedy odsunął się ledwo na centymetr, jego czoło oparło się o jej. — Powiedz mi tylko jedno, Soph… — wymruczał, tonem ledwie ubranym w głos. — Kiedy ty właściwie przestałaś być grzeczną dziewczynką, co?
Nie czekał na odpowiedź. Nie musiał. Znał ją lepiej niż ktokolwiek inny.
Carter
Patrzył na nią z tym półuśmiechem, którego nie mógł się pozbyć, choć mięśnie szczęki miał napięte. Była bezczelnie piękna, rozpalona, z tymi rumieńcami i zieloną koronką, która sprawiła, że musiał zamknąć oczy na sekundę, by nie rzucić się na nią bez ostrzeżenia. Jeszcze nie.
OdpowiedzUsuń— Więc to był ten moment? — Carter uśmiechnął się, cicho i niebezpiecznie, jakby właśnie usłyszał odpowiedź na pytanie, które od dawna chodziło mu po głowie. — Na parkingu. Kiedy patrzyłaś na mnie jakbyś chciała rozebrać mnie wzrokiem, ale grzecznie zacisnęłaś uda, żeby nikt się nie zorientował. — Ujął jej twarz jedną dłonią, patrząc prosto w oczy. — Musiałem wtedy użyć całej swojej jebanej silnej woli, żeby nie wrzucić cię do auta, nie skręcić w jakąś boczną ulicę i nie zrobić dokładnie tego, o czym myślałaś.
Jego głos był niski, drżący od napięcia, ale nadal opanowany. Bo Carter uwielbiał ten moment kiedy miał ją dokładnie tam, gdzie chciał. Kiedy to ona nie mogła już wytrzymać. Kiedy domagała się, żeby nie zwlekał ani sekundy dłużej. A on tylko patrzył. Czekał. Budował napięcie z precyzją kogoś, kto znał każdy centymetr jej ciała i dokładnie wiedział, ile jeszcze może ją rozciągnąć między pragnieniem a szaleństwem.
Kiedy zapytała na co czeka i zażyczyła sobie, żeby ją wziął, Carter zaśmiał się cicho, głęboko, z gardła, jakby właśnie usłyszał coś, na co czekał. Śmiech był krótki, ale prawdziwy, przesycony tą samą intensywnością, którą miał w oczach, gdy spojrzał na nią z góry. — Na co czekam? Właśnie na to, Soph. — Jego głos był niższy niż wcześniej, jakby z każdym jej słowem coś w nim puszczało. Nachylił się jeszcze bliżej, tak że jego usta otarły się o kącik jej ust, nim przeniósł się do linii szczęki, na chwilę zatrzymując się tuż przy uchu. Zanurzył palce w jej włosach i lekko pociągnął głowę w tył, tylko po to, by spojrzeć w jej twarz. — Kurwa, Sophia — mruknął Carter, nisko i z takim napięciem, jakby właśnie zderzył się z czymś, czego się nie spodziewał.
— Wiesz, że jak mówisz takie rzeczy, to zaczynam się zastanawiać, kto tu naprawdę rozdaje karty. — Palcami powoli rozerwał rajstopy przy wewnętrznej stronie uda, tak, że materiał cicho pękł i opadł z szelestem na jej skórę. Patrzył na nią z góry, jakby badał każdy grymas, każdy ruch i cień niepewności. Ale nic takiego nie znalazł. Przycisnął dłoń do jej uda wsuwając ją powoli pod materiał rozerwanych rajstop, aż do granicy, która niemal sprawiała, że jej biodra drgnęły w napięciu. Prawda była taka, że on zawsze trzymał się o krok przed nią, ale właśnie w tej chwili, z jej głosem łapiącym go za kark i spojrzeniem pewnym siebie aż do szpiku, czuł, że gubi tempo. Gubił grunt. Złapał ją mocniej za biodra, przesuwając ją pod siebie z taką łatwością, jakby zawsze miała tam być. Ich oddechy znów się pomieszały, ale tym razem Sophia nie miała wątpliwości, kto trzyma rytm. Carter się nie spieszył, tak jak obiecał, ale nie było w nim już ani cienia wahania. Ujął jej dłonie, splótł palce z jej palcami. Pocałował ją mocno, głęboko, bez resztek powściągliwości. Smakowała dokładnie tak, jak powinna rozkoszą i pewnością siebie, ale też błaganiem, które tylko on potrafił z niej wyciągnąć. Nie patrzył już na nią jak ktoś, kto rozważa. Patrzył jak mężczyzna, który wie, że nie musi już nic mówić. Bo teraz będą mówić tylko ich ciała.
Carter
Jego oddech przyspieszył, kiedy poczuł jej palce pod swoją koszulką, jakby nie tyle się go trzymała, co prowadziła go tam, gdzie miała ochotę go mieć. I on jej na to pozwalał. Odsłaniał przed nią każdy kawałek siebie fizycznie, ale i zupełnie inaczej. Pocałunek, który złączył ich usta, był już zupełnie inny niż poprzednie. Głębszy, bardziej zachłanny, cięższy. Nie było w nim już żartu, tylko potrzeba. Tego, żeby być blisko. I żeby to wszystko znów było tylko ich. Zsunął usta wzdłuż jej szyi. Dłoń wciąż błądziła po jej udzie, jakby badał granice, na przekroczenie których miał już od dawna pozwolenie. Czasem cichym skinieniem, czasem spojrzeniem. A czasem takim drżącym „proszę” wypowiedzianym wprost do jego ucha, jak teraz.
OdpowiedzUsuń— Lubię cię taką — wymruczał cicho. Kiedy rozpiął jej stanik, zrobił to jednym, płynnym ruchem, ale nie zerwał go z niej, pozwolił, żeby zsunął się lekko, gdy całował jej obojczyk. A potem niżej. Składał pocałunki nieśpiesznie, jakby tylko nimi mógł powiedzieć jej to wszystko, czego nie był jeszcze gotów wypowiedzieć na głos. Zanurzył się w niej nie tylko dłonią czy ustami, ale całą uwagą. Nie spieszył się. Znał ją zbyt dobrze. I lubił, gdy prosiła. Ale jeszcze bardziej, gdy już nie musiała, kiedy ciało samo mówiło za nią. Rozebrał ją do końca powoli, niemal ceremonialnie, pozwalając, by materiał opadał na podłogę warstwa po warstwie, aż została przed nim naga, prawdziwa, drżąca tylko od jego spojrzenia. Jego usta pieściły ją coraz pewniej, głębiej, zatracając się w jej cichych westchnieniach, w napięciu jej ciała, które odpowiadało mu bez wahania. Każdy jej oddech był dla niego drogowskazem. Każde drżenie, obietnicą. Kiedy w końcu zsunął ją ze stołu, zrobił to jednym, płynnym ruchem. Ustawił ją plecami do siebie, przyciskając jej plecy do swojego torsu. Poczuł jej ciepło, jej ciężar oparty o niego, jakby idealnie tam pasowała. Jedna dłoń spoczęła na jej biodrze, druga przesunęła się wyżej, przytrzymując ją blisko, pewnie, ale z tą czułością, która zawsze była tylko dla niej. Zatopił się w niej całkowicie, nie tylko ciałem, ale i myślami. Świat zwęził się do tej jednej chwili, do rytmu ich oddechów, do dźwięków, które wypełniły kuchnię: urywanych westchnień, cichych jęków, przyspieszonego oddechu. Kuchnia, która jeszcze chwilę temu pachniała kawą i goframi, teraz pulsowała ich bliskością. Znał każdy centymetr jej ciała, ale za każdym razem, gdy je odkrywał, czuł się tak, jakby robił to na nowo. Jakby pierwszy raz dotykał jej skóry, smakował jej ust, słuchał tych krótkich, urywanych oddechów, które uciekały jej z piersi, kiedy jego dłoń sunęła powoli po jej ciele.
Każdy ruch był wyznaniem, cichym „jesteś moja”, które wypowiadało jego ciało, a nie usta. Dłonie miał na jej brzuchu, czasem sunęły wyżej, dotykając piersi, czy szyi, czasem niżej, tak, jakby cały świat sprowadzał się teraz do tej jednej chwili, do jej oddechu zsynchronizowanego z jego własnym. Jego czoło oparło się o jej skroń, usta musnęły jej szyję, a dłonie trzymały ją tak, jakby była jedyną stałą rzeczą w jego świecie. Jęknęła cicho jego imię, a on przymknął powieki, pozwalając sobie na ten moment chwilę, która zdawała się rozciągać poza czasem. A potem, w jednej z tych cichych sekund, kiedy oddechy gubiły się w namiętności, a świat wokół był zbyt odległy, by istniał naprawdę, pochylił się do jej ucha i z cichym, lekko zachrypniętym mruknięciem wyszeptał.
OdpowiedzUsuń— Włóż ten pieprzony pierścionek na palec, Soph.
Nie było w tym ani rozkazu, ani prośby. Było pragnienie. To czyste, nagie, bezbronne pragnienie, którego nie zamierzał już więcej przed nią chować. — Należy do ciebie. Jak wszystko inne.
To, co było między nimi, właśnie tu, w tej kuchni, z niedojedzonym śniadaniem na stole, z Gigi gdzieś śpiącą w salonie, to było wszystko, czego potrzebował. Ona. Jej oddech. Jej ciało, jej emocje, jej drżenie w jego ramionach. Jej tak, wypowiedziane nie słowami, tylko tym, że pozwalała się kochać dokładnie tak, jak on tego potrzebował. I kiedy w końcu wszystko się w nich rozpłynęło, a kuchnia ucichła, Carter wciąż trzymał ją przy sobie, próbując złapać oddech. Byli tylko oni. Ciepło ich ciał. I to milczenie, w którym nie trzeba było już niczego mówić.
Carter
OdpowiedzUsuńCarter jeszcze przez chwilę trwał z nią w tym bezruchu, z czołem opartym o jej ramię, z dłońmi zaciśniętymi na jej ciele, jakby to wszystko, ta chwila, ta kuchnia, ten poranek, mogło mu się wyślizgnąć, jeśli choć na moment rozluźni uścisk. Słyszał, jak oddycha. Czuł każdy dreszcz, który jeszcze przez nią przechodził, i jak bardzo była przy nim obecna, nie tylko ciałem, ale tym wszystkim, czego nie da się dotknąć. Tą miękką, poruszającą obecnością, która go łamała i sklejała jednocześnie. Jej pytanie wypowiedziane niemal szeptem, trochę zaczepne, ale z uśmiechem, który znał aż za dobrze, uniosło jego kąciki ust bez najmniejszego wysiłku. Przymknął oczy na ułamek sekundy i po prostu się do niej uśmiechnął. Jeszcze bez odpowiedzi. Jeszcze zostając z nią w tej ciszy, w której oddychali tym samym powietrzem. Po chwili uniósł głowę i musnął ustami linię jej szyi, zanim odpowiedział.
— I to jak… — mruknął cicho. — Z całą tą popieprzoną kolejnością, z niedojedzonym śniadaniem na stole i tobą, półnagą na moim kuchennym blacie. — Przesunął nosem po jej skórze i westchnął z uśmiechem. Odwrócił ją delikatnie przodem do siebie. Jego dłonie przesunęły się po jej talii, po bokach, a potem wsunął je na jej policzki, żeby zatrzymać na sobie jej spojrzenie.
— Jesteśmy zajebiście zaręczeni. — Powiedział z jeszcze większym uśmiechem. Byli. Wbrew wszystkiemu, temu, co zaplanowali, co myśleli, że będą czuć i co rzekomo miało być „odpowiednim momentem”, byli. Jedną ręką wciąż obejmował ją mocno przy sobie, drugą powoli, niemal leniwie przesuwał po jej rozgrzanym brzuchu, jakby chciał uspokoić nie tylko jej oddech, ale też swój własny. Oparł policzek o jej skroń. Pachniała nim. I domem. I czymś, czego nie potrafiłby już sobie odmówić. Złożył ciepły pocałunek tuż pod jej uchem. — I nie pozwolę ci o tym zapomnieć.
Jego głos był niższy, trochę jeszcze zachrypnięty od napięcia, które dopiero powoli schodziło z jego ciała. Ale ton był miękki. Prawdziwy. Należał do niego tego, który chwilę temu kochał się z nią tak, jakby świat miał się skończyć, ale który teraz po prostu trzymał ją cicho w ramionach, jakby musiał się upewnić, że nikt i nic nie wyrwie jej z tego miejsca. Zamknął oczy i wtulił nos w linię jej włosów, oddychając spokojnie, głęboko, jakby zbierał się na coś więcej, ale… nic nie musiał mówić. Wszystko już się wydarzyło. Wszystko zostało wypowiedziane wcześniej w gestach, w pocałunkach, w spojrzeniach. A potem potwierdzone jednym, prostym pytaniem, na które nie mógł odpowiedzieć inaczej. Nie potrzebowali teraz wielkich słów. Mieli tylko siebie rozgrzanych, nagich, lekko roztrzęsionych, ale spokojnych. W kuchni, która pachniała goframi i nimi. Z jej oddechem wplecionym między jego, z jej ciałem wtulonym w jego tors i jego ramionami ciasno wokół niej, jakby nie zamierzał jej już nigdzie puścić. Bo nie zamierzał.
Carter przesunął ustami wzdłuż linii jej ucha, czując jak ciało Sophii powoli się rozluźnia, jak w jej oddechu znika napięcie. Było coś cholernie pięknego w tym, jak wtulała się w niego cała miękka, rozgrzana i wciąż lekko rozedrgana.
— To… na kiedy umawiam wedding planera? — wymruczał z udawaną powagą, z ledwo skrywanym uśmiechem. — Może być na piątek? Mam wolne popołudnie — dodał. Odchylił głowę, żeby spojrzeć na jej twarz… i nie wytrzymał, śmiech wyrwał mu się spomiędzy warg, cichy, zachrypnięty, z tym typowym dla niego rozbawieniem, kiedy udało mu się zaskoczyć ją totalnie. — Szkoda, że nie widziałaś swojej miny właśnie. — Pochylił się jeszcze bliżej, muskając nosem jej policzek, zanim spojrzał na nią z nieco poważniejszym wyrazem twarzy.
Ale tylko na moment. Taki, który robił różnicę.
— Chyba że chcesz? — mruknął cicho, głosem nieco niższym. I zaraz potem znowu się roześmiał. Szczerze, miękko, z tym błyskiem w oczach, który zawsze miał tylko dla niej.
— Nie martw się, Soph. Dam ci przynajmniej cały weekend.
Carter jeszcze raz ucałował jej ramię, zanim odsunął się od niej z cichym, zadowolonym westchnieniem.
Sięgnął po sukienkę, która wylądowała wcześniej na krześle, zgarnął ją w palce i podał jej bez słowa, tylko z tym półuśmiechem, który zdradzał, że w jego głowie z pewnością wciąż krążyły obrazy z ostatnich minut.
OdpowiedzUsuń— Ogarnij się, zanim znów zapomnę, co to znaczy mieć silną wolę — mruknął, podając jej ubranie z lekkim rozbawieniem. Sam sięgnął po swoje rzeczy, spodnie i koszulkę, które wcześniej porzucił bez większego namysłu. Wciągnął je na siebie w ciszy, choć po jego minie było widać, że nastrój zdecydowanie mu nie opadł. Nie było pośpiechu. Tylko ciepło między nimi, które nie potrzebowało już żadnych słów. Zanim zdążyła wygładzić sukienkę, podszedł do niej w dwóch krokach i z szerokim uśmiechem obją ją tak, że aż uniósł do góry, jakby świat właśnie zawirował, a on musiał to jakoś wykrzyczeć, choćby tylko gestem. Uniósł ją lekko do góry, obracając wokół własnej osi, z dziecięcą niemal radością.
— Cholera, Soph… — roześmiał się, chowając twarz w zagłębieniu jej szyi. — To jest absolutnie popierdolone, w najlepszy z możliwych sposobów— powiedział z niedowierzaniem, ale ton miał czuły, miękki, rozczulony aż do szpiku. Zsunął ją z ramion powoli, ostrożnie, ale nie wypuścił z objęć. — Najlepszy…
Carter
Carter, wciąż trzymając ją w ramionach, przysunął usta do jej skroni i pocałował ją z takim rozczuleniem, jakby przez chwilę zupełnie zapomniał o świecie. O wszystkim, co poza nią. Uśmiech nie schodził mu z twarzy, miękki i lekko rozbawiony, ten typ uśmiechu, który pojawiał się tylko przy niej, kiedy jego twarda powłoka mogła się w końcu rozpuścić.
OdpowiedzUsuń— Chcę to wykrzyczeć z dachu klubu, Soph. Z megafonu. — Zaśmiał się cicho, a jego czoło oparło się o jej. — Albo nie, zamówię billboard. „Carter Crawford - Nowa Era.” — Mruknął teatralnie, jakby czytał nagłówek z brukowca. — I dam twoje zdjęcie z tym pierścionkiem. Może jakimś brokatem to jeszcze obsypią, żeby lepiej się świeciło. — Objął ją jeszcze mocniej, jakby chciał zapamiętać to uczucie. To, że była tu, z nim. Że wybrała jego. Mimo wszystkiego, co mógł spieprzyć i czego nie mógł jej obiecać. Przez chwilę po prostu nic nie mówił, tylko wtulał ją w siebie, jakby ładował w ten sposób baterie.
Potem odsunął się odrobinę, nie na długo.
— Po mojemu? — Uniósł brew, jakby analizował to słowo. — Do klubu? — powtórzył, z tą znajomą nutą, która zwiastowała kłopoty. — Chcę to wykrzyczeć całemu światu, Soph. Naprawdę chcę. Ale już nie ma „po mojemu”. Teraz jest po naszemu. — W jego głosie nie było niepewności, tylko ta głęboka świadomość, że to wszystko się zmieniło. — I… chcę to uczcić, ale nie tak. Nie w klubie. Nie tam… — Spojrzał na nią z lekkością, ale i szczerością, której nigdy przed nią nie ukrywał. — Klub… nie ucieknie. — Puścił jej dłoń, tylko po to, by zaraz ująć ją z powrotem mocniej, pewniej, jakby podkreślał tym gestem to, co właśnie powiedział. I tym razem to nie była ucieczka. To był wybór. Zdecydowany. Świadomy. Dla niej. Dla nich. Carter milczał jeszcze przez sekundę, jakby zostawiał jej przestrzeń, by wszystko, co powiedział, mogło w niej wybrzmieć. Lepiej. Prawdziwiej. Ich. Ale… to wciąż był on. Carter Crawford. A jemu trudno było zbyt długo trwać w zbyt poważnych tonach zwłaszcza kiedy Sophia patrzyła na niego tym spojrzeniem, które znał już na pamięć. Takim, które z jednej strony miękło, a z drugiej błyszczało przekornie, jakby już układała ripostę. Uśmiechnął się powoli. Oczy mu zalśniły i uniósł brwi z miną niewiniątka, która z nim miała wspólnego mniej więcej tyle, co Gigi z tresurą. — Chyba że… — mruknął z udawaną rozwagą. — To ty chcesz zaprezentować moim „znajomym” w klubie, jak poważnie i jak bardzo jestem teraz… zajęty? — Zawiesił głos dokładnie tam, gdzie chciał. Wiedział, że zrozumie. Że to celowo podszyte tym dwuznacznym tonem, przy którym potrafiła się albo zarumienić, albo zgrywać obojętną, ale zawsze reagowała. Przysunął ją do siebie jeszcze bliżej, jakby nagle sam potrzebował tego dotyku bardziej, niż przypuszczał. — Wiesz, tak przypadkiem poprawiać włosy przy barze, rzucić komuś spojrzenie w stylu: „dotkniesz go, a odgryzę ci rękę”? A potem rozsiąść się na moich kolanach jakby to był wstęp do czegoś, czego nikt inny nie dostanie. — Zamruczał przy jej uchu z bezczelnością, której nie dało się zignorować. — Bo jeśli tak, skarbie, to bardzo ci kibicuję. I chce to zobaczyć. — Pokręcił głową z rozbawieniem, po czym nachylił się niżej i musnął nosem jej policzek. Nie tylko ona lubiła kiedy zaznaczał przy wszystkich, że należy do niego i nikt nie ma prawa się do niej zbliżać. Uśmiechnął się szeroko, przygryzając dolną wargę, kiedy zobaczył jej reakcję. Uwielbiał to w niej, to, jak jedno zdanie potrafiło rozproszyć każdą poważną rozmowę i zmienić ciężar emocji w coś lekkiego, drażniącego, ale tak cholernie ich. Przytulił ją znowu, jakby nie mógł się powstrzymać, a jego głos stał się cichszy bardziej prywatny, miękki, tylko dla niej.
— Ale nadal nie idziemy. Nie dziś. — Ucałował ją lekko w skroń. — Dziś jesteś tylko moja. Cała. I w stu procentach po naszemu.
Carter zsunął dłonie na jej biodra, lekko przyciągając ją bliżej siebie.
Na jego ustach zatańczył ten łobuzerski uśmiech, który Sophia znała aż za dobrze, zwiastun kłopotów albo… bardzo dobrych pomysłów.
OdpowiedzUsuń— Więc… jak chcesz, to zaznaczyć…? — mruknął nisko, nie odrywając od niej wzroku. — Mam sobie zrobić kolejny tatuaż? — Mruknął nisko, z tym łobuzerskim tonem, który zawsze zwiastował kłopoty. — Mam sobie wytatuować zajęty przez Sophię Moreirę na karku? Żeby każdy widział, jak tylko się odwrócę.
Przesunął nosem po jej policzku, z trudem powstrzymując rozbawienie. Cofnął się odrobinę i spojrzał na nią spod zmrużonych powiek, uśmiechając się półgębkiem. — Chyba że chcesz, żebym sobie zrobił twój portret. Ale błagam… tylko nie każ mi iść do tego gościa, co robi hiperrealizm. — Zaśmiał się i pokręcił głową. — Wiem, że jestem pojebany, ale chyba nie aż tak, żeby wytatuować sobie twoją twarz na łopatce.
— Zaśmiał się, zniżając głos jeszcze bardziej. — Chociaż… jakby to miało ci coś udowodnić, to znajdziemy jakiegoś Rio, co umie rysować anioły. Bo tylko taką wersję bym zaakceptował.
Zamilkł na chwilę, a potem dodał ciszej, już bez żartów. — Ale nie potrzebuję atramentu, żeby wiedzieć, że należę do ciebie. I że ty jesteś moja.
Carter
Carter uniósł brew, słysząc jej pytanie, to powolne, z rozmysłem wypowiedziane „Teraz?” i przez sekundę wyglądał, jakby coś kalkulował w głowie. A potem pokręcił głową z tym swoim bezczelnym, półuśmieszkiem, który zwiastował kłopoty. Takie droczenie się, którego Sophia znała już na pamięć i które niemal zawsze kończyło się tym, że miała ochotę rzucić w niego czymkolwiek, co było w zasięgu ręki. Albo rzucić się na niego. Zależy od dnia.
OdpowiedzUsuń— No wiesz… wcześniej byłem zajęty, ale tak… powiedzmy, w skali szkolnej to na mocne cztery z plusem. — Wzruszył ramionami teatralnie, zerkając na nią spod rzęs. — Bo wtedy miałem tylko dziewczynę. — Zrobił pauzę, wystarczająco dramatyczną, żeby Sophia zdążyła unieść brew i już szykować jakąś ripostę. — A teraz mam NARZECZONĄ. — Wyrzekł to słowo z przesadną powagą, jakby właśnie ogłaszał królewski dekret. — A to, kochanie, brzmi o wiele poważniej. Odpowiedzialniej. Używa się przy tym słowa „formalnie” i… — Zbliżył się do niej powoli, z tym rozbawionym błyskiem w oczach. — …nosi się pierścionek, który mówią każdemu innemu facetowi: „nie próbuj nawet, ona jest zajęta”.
Nachylił się bliżej i musnął ustami jej policzek, zupełnie niewinnie. Prawie. I choć jego ton był lekki i żartobliwy, gdzieś pod tym wszystkim czaiła się prawda, która coraz mocniej pulsowała między nimi: on naprawdę tego chciał. Całego tego “narzeczeństwa”. Całej tej odpowiedzialności. Jej.
Carter odchylił głowę, spoglądając na nią z udawanym zamyśleniem, jakby właśnie przyszło mu do głowy coś bardzo ważnego. Parsknął śmiechem, słysząc jej poważny ton, kiedy zaczęła mówić o pierścionku zaręczynowym… dla niego. Złapał ją w talii i lekko przyciągnął do siebie, patrząc z góry z rozbawionym niedowierzaniem.
— Nie no, poczekaj. — Uniósł dłoń teatralnie. — Pierścionek zaręczynowy dla faceta?
Zamilkł na sekundę, udając, że intensywnie się nad tym zastanawia, a potem westchnął ciężko, jakby właśnie pogodził się z losem.
— Chyba przegapiłem moment, kiedy ta tradycja weszła w życie. — Pokręcił głową z udawaną powagą. — Ale jeśli bardzo chcesz, mogę zrobić wyjątek. Może nawet znajdziemy coś z diamentem. Taki maleńki, subtelny cios w męskość. — Zaśmiał się krótko, a potem nachylił się lekko w jej stronę i dodał z półszeptem. — Albo… po prostu nie zwlekaj za długo z założeniem mi tej cholernej obrączki. Bo to będzie dopiero odstraszacz. Skuteczniejszy niż tabliczka „wstęp wzbroniony”.
Uśmiechnął się szeroko, ale nie kpiarsko, raczej z tym rodzajem dumy i pewności, jakiej nie musiał już grać. — Naprawdę, Soph. Kobiety są uparte. Ale widok obrączki działa jak znak stopu. A ja chcę, żeby każda, która na mnie spojrzy, wiedziała, że już jestem cholernie zajęty. Tak na całe życie. — Przesunął knykciami po jej szczęce z czułością, która na moment wyciszyła żarty. — I że nie zamierzam tego ukrywać. — Zbliżył się jeszcze bardziej, palcami przesunął po jej talii, niżej, z cichym, zadowolonym mruknięciem. Spojrzał na nią z uśmiechem, który zdradzał, że nie tylko się droczył. Że naprawdę go to rozczuliło. Odchylił się, jakby naprawdę rozważał ten scenariusz, ale oczy błyszczały mu rozbawieniem, a palce ścisnęły delikatnie jej biodro, jakby podkreślając, że nie było żadnego „ktoś”. Że nie istniał świat, w którym chciałby być gdziekolwiek indziej niż tu, z nią.
Carter
OdpowiedzUsuńCarter zaśmiał się cicho, ten jego charakterystyczny, chrapliwy śmiech, który zaczynał się głęboko w klatce piersiowej i nie sposób było go pomylić z żadnym innym.
— Wiesz, że założę wszystko, co tylko zechcesz — mruknął z udawaną rezygnacją, jakby właśnie godził się na swój los mężczyzny sterowanego pierścionkiem i spojrzeniem. — Nawet matching bluzy z napisem „Property of Sophia”. Serio. Tylko mnie ostrzeż, żebym miał czas psychicznie się przygotować. Ten cały pierścionek zaręczynowy też, skoro tak ci na tym zależy. Byle nie świecił się jak choinka. — Dźgnął ją palcem w bok, a potem zaśmiał się jeszcze raz, tym razem już zupełnie otwarcie. Z jego ust znów wyrwał się rozbawiony śmiech, kiedy spojrzała na niego z tą miną, jakby właśnie rozważała, czy to naprawdę nie jest zły pomysł. Ale wtedy uniosła brew i zadała to jedno pytanie, przekorne, niewinne tylko z pozoru, z tą iskierką, którą znał aż za dobrze. Carter uniósł lekko podbródek, jakby rozważał to całkiem poważnie. Przez chwilę milczał, specjalnie przeciągając napięcie, aż w końcu zmrużył oczy i odpowiedział.
— Co? — Uniósł brwi, jakby nie dosłyszał. — Po ślubie będę miał jeszcze większe powodzenie? To w ogóle możliwe?
Oparł dłonie na jej biodrach i przysunął ją bliżej, tak że między nimi nie zostało już nawet milimetra przestrzeni.
— Rozumiem, że wtedy nie będziesz odstępować mnie na krok? — Pokręcił głową z uśmiechem i musnął nosem jej policzek. — A raczej ja ciebie..
Zniżył głos, jego ton przeszedł w coś głębszego, lekko zmysłowego, gdy pochylił się i szepnął jej do ucha.
— Albo… może po prostu będziesz musiała częściej mnie całować przy ludziach. Dla bezpieczeństwa. Ich, nie mojego.
Odsunął się tylko na tyle, by spojrzeć jej w oczy, tym swoim spojrzeniem, o którym sama przed chwilą wspomniała. Tym, które mówiło jasno: moja. I żadna inna niech nawet nie próbuje.
Carter zaśmiał się cicho, pochylając głowę, jakby właśnie przyłapała go na gorącym uczynku.
— No to szkoda… — mruknął z udawaną rezygnacją, muskając nosem linię jej szczęki. — Bo właśnie miałem pytać, czy da się jakoś… przyspieszyć tę ciążę. — Uniósł wzrok, a w jego oczach błysnęło coś figlarnego, coś między rozbawieniem a czułością. — Wiesz… może jakiś fast-forward. Dwa miesiące w tydzień? — Delikatnie położył dłoń na jej podbrzuszu, zupełnie jakby już próbował to sobie wyobrazić. — Tylko żebym miał dobry powód, żeby cię jeszcze bardziej rozpieszczać. Chociaż nie wiem, czy się da bardziej. — Zatrzymał spojrzenie na jej twarzy, lekko przymrużając oczy. — Ale okej. Poczekam.
Carter zmrużył lekko oczy, jakby dopiero teraz coś sobie uświadomił. Wciąż z uśmiechem, przesunął spojrzeniem po niej, tej całej, rozpromienionej, stojącej tak blisko, że mógłby się nie odzywać, a i tak wszystko byłoby jasne.
— Chwila… — mruknął, jakby mówił do siebie. — Czegoś tu brakuje.
Zanim zdążyła zapytać czego, już nachylił się i bez najmniejszego ostrzeżenia porwał ją na ręce, a potem z rozbawieniem przerzucił sobie przez ramię, jakby ważyła tyle co nic.
— Spokojnie, panno Moreira. — Rzucił przez ramię. — Misja specjalna: odzyskanie najważniejszego elementu twojej nowej tożsamości.
Niosąc ją przez mieszkanie, wparował z nią do sypialni i bez żadnej ceremonii rzucił na łóżko. Poduszki się rozsypały, a Sophia roześmiała się jeszcze głośniej, próbując złapać równowagę. — Zostaniesz tu grzecznie — rzucił jeszcze żartobliwie, już odwracając się w stronę łazienki. — Idę znaleźć ten pierścio… — Zatrzymał się. Zmarszczył lekko brwi, a potem uniósł kącik ust w jeszcze szerszym uśmiechu. Spojrzenie padło na szafkę nocną, gdzie leżało znajome aksamitne pudełeczko. Odwrócił się do Sophii, która leżała na łóżku, unosząc się lekko na łokciach i już na niego czekała z uśmiechem. W jego spojrzeniu znów była mieszanina rozbawienia, miękkości i czegoś głębszego.
— Teraz możemy dokończyć, co zaczęliśmy — powiedział cicho, zbliżając się z pierścionkiem w dłoni. Spojrzał na nią z błyskiem w oku i uniósł pierścionek między palcami. Podszedł bliżej, powoli, z tym jego znanym spojrzeniem, miękkim, ale z nutą prowokacji.
OdpowiedzUsuń— No chodź tu. — mruknął z uśmiechem. Zatrzymał się tuż przed nią i trochę teatralnie wyciągnął rękę po jej dłoń. — Tym razem będzie już bez przemówienia. Wyczerpałaś limit…
Carter spojrzał na nią spod rzęs, z tym półuśmiechem, który tak dobrze znała. Ale coś w nim było dziś łagodniejsze. Może dlatego, że to już nie był flirt. Nie test. Nie gra. Delikatnie wsunął pierścionek na jej palec, a potem pochylił się i pocałował jej dłoń, dokładnie tam, gdzie błyszczał kamień. — A teraz radzę ci się do tego przyzwyczaić… bo już cię nie wypuszczę.
Przyciągnął jej dłoń do ust i pocałował ją w miejsce tuż obok pierścionka, jakby właśnie tam zaczynało się teraz „na zawsze”.
Carter
Tego wieczoru klub tętnił życiem, ale oni byli jakby poza tym wszystkim. W ukrytej loży w Black Roomie, gdzie dym mieszał się z zapachem alkoholu i drogich perfum, świat zewnętrzny był tylko ledwie słyszalnym tłem. Muzyka dudniła w ścianach, rytmiczna, hipnotyzująca, ale nie na tyle głośna, by zagłuszyć ich własny świat, teraz jeszcze bardziej osobisty. Oświetlenie było miękkie, przytłumione, z lekkim, ciepłym światłem bijącym z lampionów zawieszonych nad nimi. Stół przed nimi połyskiwał, a na nim, dwa kieliszki, które jeszcze nie doczekały się toastu. Carter siedział z lekko przechylonym ramieniem, obejmując Sophię. Ubrany był w jeansy i ciemny T-shirt. W jego spojrzeniu był luz, ten dobrze znany błysk, ale i coś nowego. Coś pewniejszego. Jego palce bawiły się leniwie pierścionkiem zaręczynowym na dłoni Sophii, przesuwając go subtelnie, jakby jeszcze raz chciał się upewnić, że to się naprawdę wydarzyło. Że ona tu jest. Że nie uciekła.
OdpowiedzUsuńSophia z kolei wyglądała… jak Sophia. Nienachalnie piękna, naturalna, pewna siebie w tej nowej roli. Jej pierścionek przykuwał spojrzenia, ale ona nawet nie próbowała go ukrywać. Nie dzisiaj. Może i przyszli tu tylko na chwilę, może Carter nie chciał, żeby robić z tego spektakl, ale nie zamierzali też niczego się wstydzić. Pierścionek Cartera też był na miejscu nie lśnił jak jej i chował się między innymi, ale Sophia widziała go co kilka chwil, kiedy tylko jego dłoń spoczywała na jej kolanie. Wyraźny. Symboliczny. Ich. Carter pochylił się, mrucząc jej coś nisko do ucha. Coś, co sprawiło, że Sophia parsknęła śmiechem, a potem lekko odchyliła głowę, odsłaniając mu szyję, tak jak tylko ona potrafiła z tą swoją pewnością, że nikt inny nie miał prawa jej dotykać.
— Myślisz, że ktoś już zauważył? — mruknął, nie odrywając wzroku od jej profilu, a potem zerknął gdzieś za nią, w stronę sali. — Bo zaczynam się zastanawiać, ile jeszcze min zajmie, zanim ktoś odważy się podejść i zapyta, czy naprawdę to zrobiłaś.
Uniósł brew z tym swoim nieznośnie zadowolonym uśmiechem. Gdyby mógł, najchętniej zdmuchnąłby konfetti w powietrze, ale z braku lepszych opcji poprzestawał na tej odrobinie ciszy między nimi. I na błyskotce, która błyszczała na jej palcu jak najmocniejsze „tak”, jakie w życiu usłyszał.
Ostatnio pojawiał się w klubie sam. Zbyt często. Nie dlatego, że chciał tylko dlatego, że tak było bezpieczniej. Tak było rozsądnie. Sophia była w ciąży, a to miejsce… cóż, nigdy nie należało do tych, które można by nazwać spokojnymi czy przewidywalnymi. Club był jego terytorium, ale Carter doskonale wiedział, że to nie przestrzeń, w której powinien trzymać kobietę, którą kochał. Nie, kiedy musiała teraz dbać nie tylko o siebie. Zbyt wiele się tam działo. Zbyt wielu ludzi chciało czegoś od niego. I zbyt wiele razy ktoś rzucał spojrzenie, którego nie powinien. Ale ile można się chować? Ile razy można odkładać pewne rzeczy „na później”?
Poza tym, był powód. Dobra okazja. Z pozoru nic wielkiego kilka godzin, obecność przy barze, pokazanie się w loży. Uścisk dłoni, parę zdjęć. Ale wieczór był ważny. Dla niego. Dla jego ludzi.
Carter właśnie dostał nominację do Grammy. I choć na zewnątrz zachowywał chłód, który zwykle towarzyszył takim wydarzeniom, wewnętrznie coś w nim pulsowało z satysfakcji. To nie był byle jaki moment, nawet jeśli udawał, że go nie rusza. W Black Roomie byli tego wieczoru jego producenci, kilku współpracowników z branży, znajome twarze. Niektórzy świętowali za niego głośniej niż on sam, co było do przewidzenia. Musiał się pojawić. Musiał złożyć kilka toastów. I kiedy wchodził z Sophią u boku z tym pierścionkiem błyszczącym na jej dłoni i drugim na swoim własnym palcu nie musiał nic mówić. To było jasne. To był statement. Nie był już tylko Carterem, który pojawiał się sam, brał co popadło i znikał w Black Roomie. Był facetem z kobietą u boku. Narzeczonym. Przyszłym ojcem. I, do cholery, wreszcie wyglądał, jakby to wszystko miało sens.
Carter
Carter siedział głęboko w loży, z tą swoją nieznośnie nonszalancką manierą, ramię rozłożone na oparciu za plecami Sophii, spojrzenie spokojne, trochę sarkastyczne, jakby widział więcej niż wypadało. Palcami drugiej ręki bawił się jej dłonią, przesuwając opuszką po skórze tuż nad pierścionkiem, który dopiero co włożył jej na palec. I tak, cholernie ciężko było oderwać od niego wzrok nie tylko jemu, ale każdemu w tym klubie, kto choć raz spojrzał w ich stronę.
OdpowiedzUsuńZachowywał się, jakby to był po prostu kolejny wieczór, kolejna noc w Black Roomie, ale tak naprawdę nie był to „kolejny” wieczór. I nie, wcale nie tylko dlatego, że nominacje do Grammy wybuchły w sieci jakieś sześć godzin temu, a jego menedżer już prawie dusił się telefonami.
Nie musiał się domyślać, czy ludzie patrzą. Oczy ich znajomych, jego ludzi, producentów i tych wszystkich, którzy zbyt często przesiadywali w Black Roomie, były wyczuwalne, nawet jeśli nikt jeszcze nic nie powiedział. Owszem, zauważyli. Wszyscy.
Nie odpowiedział od razu, kiedy zapytała o to, czy zamierza się wreszcie ucieszyć z nominacji. Zamiast tego uniósł lekko kącik ust, jakby próbował się powstrzymać przed uśmiechem, ale nie do końca mu się to udało.
— Nie udaję, że to nic takiego. — Mruknął, nachylając się w stronę jej ucha. Jego głos był niższy, cichszy, tylko dla niej. Potem przeniósł wzrok na kieliszki, które stały przed nimi. Carter pilnował, żeby Soph miała swoj klieliszek z bezalkoholowym drinkie, żeby nie wzbudzać podejrzeń, bo o ile chciał się chwalić zaręczynami, to nie chciał żeby ktokolwiek burzył ich spokój w temacie ciąży, który wydawał się bardzo intymnie ich, przynamniej narazie. Sięgnął po kieliszek, ale nie uniósł go jeszcze. Spojrzał na nią z boku, z tym lekkim, półprywatnym uśmiechem, który znali tylko ci, którzy byli naprawdę blisko. — Za to, że mam przy sobie najbardziej zjawiskową kobietę na tej sali. I najbardziej upartą. — Uniósł lekko kieliszek w jej stronę. — I za to, że jak spytają, czy to pierścionek zaręczynowy, nie będziesz musiała nic mówić. Po twojej minie i mojej twarzy wszystko będzie wiadomo.
Carter westchnął kiedy na kanapę obok nich opadł Kai. Mrugnął porozumiewawczo do Sophii i podał jej jeden z drinków, jakby w ramach solidarności.
Jade pojawiła się tuż po nim, z drinkiem w dłoni, z rozwianymi włosami i błyskiem, który zawsze zwiastował jedno: zaraz coś odpali. Oparła się biodrem o oparcie loży, a spojrzenie posłała prosto w stronę Kaia, który właśnie zajął sobie miejsce przy nich, próbując, nieudolnie, przemycić trochę jadu pod płaszczykiem podziwu.
— Daj spokój Soph, nie tłumacz mu się — rzuciła z szerokim uśmiechem, zerkając raz jeszcze na pierścionek. — Kai jest po prostu zazdrosny. Myślał, że to on w końcu dostanie ten wymarzony pierścionek od Zaire’a. — Zrobiła pauzę, celowo dramatyczną. — Tak się do niego ostatnio przykleja, jakby chciał go co najmniej przelecieć.
Zaire, który właśnie dolewał sobie drinka, wybuchnął śmiechem, aż prawie rozlał zawartość szkła.
— A ile karatów, Kai? — Powtórzyła, unosząc brew. — Wystarczająco, żebyś się z tej zazdrości trochę spocił.
— Jade, błagam cię — parsknął, ale nie wyglądał, jakby protestował na serio.
Kai natomiast odwrócił głowę z miną, jakby ktoś właśnie rzucił w niego butelką. Kai aż się poderwał, jakby Jade właśnie splamiła jego dobre imię.
— O nie, nie, nie. Nie mieszaj mnie w swoje chore fanfiki! — Kai uniósł dłonie w obronnym geście i uśmiechnął się krzywo. — To nie ja wisiałem na Zaire’ze przez pół zeszłego roku jakby mi kartę kredytową podpisał krwią.
Odwrócił się do Jade. — Serio, odpierdolcie się. — Kai uniósł ręce w górę i przewrócił oczami. — Ktoś tu się zaręczył i nagle każdemu odbija. I tylko przypomnę, że ja tylko zapytałem o karaty, a wyście już zrobili z tego Love Island.
— Bo z takim tonem musiałeś dostać jakąś odpowiedź, Kai
— Dobra, przyznaję. Wygląda pięknie. I pierścionek też niczego sobie.
Carter tylko spojrzał na nią spod rzęs z tym półuśmiechem, który mówił wszystko. Nie musieli nic mówić.
Kai nie potrafił się zatrzymać. I może właśnie dlatego Carter nie mówił nic od razu znał go zbyt dobrze. Wiedział, że za każdym jego dowcipem czai się coś ostrzejszego, czasem podszyte rozbawieniem, a czasem… gorzką drwiną.
OdpowiedzUsuń— No dobra, ale tak serio… — zaczął, znów się nachylając, tym razem nie do pierścionka, a do samego Cartera. — Zaprosisz nas chociaż na ten ślub? Czy znowu obudzimy się z informacją, że po pijaku w Vegas powiedzieliście sobie tak, a jedyny świadek to pracownik kasyna w smokingu i skarpetkach w banany? — rzucił Kai, zerkając znad drinka, który właśnie do niego dotarł. Wbił spojrzenie najpierw w Sophię, potem w Cartera, z udawaną powagą, która ledwie skrywała zaczepną nutę. Zrobiło się na moment ciszej. Ta jego luźna gadka tym razem uderzyła nie tylko w Sophię, a przynajmniej próbowała, ale też bardzo celnie w Cartera. Nawet Jade przestała przewijać coś w telefonie, unosząc brew i zerkając na Kaia z taką miną, jakby powiedział jedno zdanie za dużo. Zaire tylko cicho westchnął i odstawił drinka.
— Widzisz, Kai… — odezwał się w końcu, głosem zaskakująco spokojnym. — Z tobą jest zawsze gen sam pieprzony problem, że nigdy nie wiesz, kiedy żart jeszcze jest żartem, a kiedy robi się żałosny. — Uniósł lekko brwi. Bez uśmiechu. Bez złości. Ot, suchy fakt. — Przypomnisz mi z jakiego powodu ciągle pozwalam ci się kręcić obok?
Jade prychnęła pod nosem, aż musiała zakryć usta dłonią, a Zaire pokręcił głową z uśmiechem.— Carter, stary… brutalnie — wymamrotał, ale brzmiało to bardziej jak uznanie niż dezaprobata. — Tylko pytam, nie spinaj się. — Rzucił, próbując wyjść z tego bokiem, ale ton jego głosu już nie był tak pewny.
Carter
To była ta chwila, kiedy Carter po prostu milczał. Nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia. Wręcz przeciwnie, jego myśli waliły się jedna po drugiej jak domino, każda bardziej niebezpieczna od poprzedniej. Ale właśnie dlatego nic nie mówił. Bo gdyby to zrobił, to już nie byłoby luźno. Już nie byłoby tej atmosfery niby-świętowania. Już nie byłoby niczego do śmiechu.
OdpowiedzUsuńWięc milczał.
Siedział wyprostowany, z dłonią na udzie Sophii, jakby to ten jeden punkt trzymał go jeszcze w pionie. Czuł pod palcami cienki materiał jej rajstop i bijące od niej ciepło. Wspomnienie momentu w którym niewymuszonym ruchem zrywał z niej ostatnio tę część garderoby sprawiło, ze wziął głębszy wdech, jakby sprowadzał się na ziemię z jakiejś odległej krainy.
Kai nie znał granic. A może znał i dlatego tak chętnie je przekraczał. Carter spojrzał na niego powoli. Nie ostentacyjnie. Nie teatralnie. Po prostu tak, jakby właśnie odczytywał, z kim naprawdę ma do czynienia. Tylko, że tę odpowiedź znał już od dawna. Właśnie dlatego przez ostatnie tygodnie trzymał Sophię z daleka od klubu. Bo tutaj zawsze ktoś mówił o jego przeszłości, jakby to był temat dnia. Jakby nic się nie zmieniło. Jakby wciąż był tamtym facetem.
A nie był.
Obok siedziała Sophia. Z pierścionkiem na dłoni, z dzieckiem pod sercem, z tą swoją cholerną obecnością, która trzymała go na ziemi. To była jego teraźniejszość. Jego jedyny plan na przyszłość.
Nie zamierzał się z Kaiem kłócić. Nie dzisiaj. Nie tu. Ale jeśli był ktoś, kto potrafił rozbroić tę gęstą atmosferę, to zdecydowanie była to Sophia. Kiedy rzuciła ten komentarz z tak wyważonym luzem, że sam poczuł, jak coś w nim odpuszcza, przesunął spojrzenie z powrotem na nią i uniósł jeden kącik ust.
— Dobrze, że ktoś tu jeszcze potrafi się zachować — mruknął w stronę niej, a potem odchylił się nieco do tyłu, opierając wygodnie o sofę.
— Świadkiem? — Carter prychnął z rozbawieniem, podchwycając temat wreszcie luźniej. — Kiedy ostatnio byłeś w kościele? — Przeniósł na niego wzrok, a potem spojrzał porozumiewawczo na Zaire’a. — W 2003? Na swojej komunii?
Loża wybuchnęła śmiechem. Nawet Kai nie powstrzymał uśmiechu, unosząc ręce w poddańczym geście. Kai zaśmiał się pod nosem. Oczywiście, że się zaśmiał. Nie umiał inaczej zareagować, jakby każda krytyka musiała zostać rozbrojona sarkazmem.
— No dobra, może jestem lepszy na wieczór kawalerski. — Zmrużył oczy z niepokojącą błyskotliwością. — Załatwię tylko jedną striptizerkę. Może dwie. W oficjalnej wersji…
Carter westchnął cicho i zerknął raz jeszcze na pierścionek na jej dłoni. Dla niego to nie był tylko symbol. To był nowy start. I nie zamierzał nikomu pozwolić, żeby ten start zabrudził.
— Obiecuję dochować wszelkiej powagi. — Głos Kaia znów przeciął półmrok loży, ale tym razem był podszyty drwiną, jakby właśnie budował kolejną prowokację. — O ile, oczywiście, w ogóle dożyjemy do tego momentu.
Spojrzenia z automatu przeniosły się na niego. Nawet Zaire uniósł lekko brwi, odchylając się na kanapie, jakby nagle poczuł się bardziej trzeźwy niż jeszcze chwilę temu. Jade westchnęła przeciągle i zacisnęła palce na swojej szklance, jakby powstrzymywała się przed rzuceniem w niego czymkolwiek. Carter nie poruszył się nawet o milimetr. Jego dłoń nadal spoczywała na udzie Sophii, ale oczy… oczy zrobiły się lodowato spokojne.
— Kai — powiedział cicho, bez złości, bez gniewu, ale z czymś, co kazało milknąć. — Masz jeszcze jedno podejście, żeby dziś przestać gadać jakbyś naprawdę chciał, żebym ci przyjebał.
Nawet jeśli padło to pół żartem, atmosfera w loży zawisła na ułamek sekundy ciężko.
Kai uniósł ręce w teatralnym geście kapitulacji.
OdpowiedzUsuń— No dobra, dobra. Ostatnio w ogóle cię tu nie ma więc pomyślałem że masz wyjebane na interesy, co stawia nas jednak w sytuacji podwyższonego ryzyka. Ale już się zamykam. Tylko chciałem dodać dramatyzmu. Taka rola w ekipie — mruknął, sięgając po drinka. — Każdy ma jakiś talent. Ty robisz muzykę. Jade wbija szpile. Ja wszystkich wkurwiam. — Kai tylko przewrócił oczami, ale zamilkł, na razie. Carter zerknął z ukosa na Sophię. Jego dłoń przesunęła się na jej plecy, kciukiem kreśląc powolny, uspokajający gest. Ułamek sekundy później przed ich lożą pojawiły się znajome sylwetki. Trzy, może cztery dziewczyny, uśmiechnięte, rozchichotane, lekko już rozgrzane alkoholem i atmosferą klubu. Przez półmrok i kolorowe światła bez trudu dało się rozpoznać jedną z nich, Selenę, która szła na przodzie, z tym swoim charakterystycznym spojrzeniem, które zawsze mówiło: „Nie widzieliśmy się zbyt długo. Naprawmy to teraz.”
— No wreszcie! — wykrzyknęła, nim jeszcze całkiem się zbliżyła. — Myślałam, że przyszłaś tu tylko po to, żeby siedzieć z nim jak przyklejona. — Uśmiechnęła się szeroko, kiwając głową w stronę Cartera, ale ton nie był napastliwy. Raczej droczący się. Sophia zdążyła tylko rzucić krótkie „hej” i wstać z miejsca, kiedy już została porwana, dosłownie, przez ramiona jednej z koleżanek, a potem drugiej. Selena w tym czasie objęła ją w talii i cmoknęła w policzek.
— Gratulacje, Soph. Naprawdę. Wyglądasz, jakbyś wygrała wszystko, co było do wygrania. — W jej głosie była szczerość, choć gdzieś pod spodem można było wychwycić też subtelną ciekawość. — A teraz chodź, pogadaj z nami chwilę. Daj nam chociaż pięć minut, zanim znowu wrócisz do swojego królewicza.
Jedna z dziewczyn już pociągała ją za rękę, druga zgarniała drinki z pobliskiego stolika, Selena zerkała kontrolnie na Cartera, jakby chciała upewnić się, że „pożyczają” Sophię tylko na chwilę.
— Nie martw się, oddamy ją całą. — Rzuciła żartobliwie do Cartera. — Za jakieś dziesięć minut. Może piętnaście.
Sophia odwróciła głowę przez ramię i rzuciła mu spojrzenie, które mówiło: Zaraz wracam.
Carter
Oczy Cartera zawisły na Jade, kiedy tylko usłyszał jej ton. Ten znajomy, obniżony, pełen złości, której jeszcze nie rozładowała. Wiedział, że prędzej czy później do tego dojdzie. Że będzie musiał to z nią przerobić, choć ostatnią rzeczą, na jaką miał teraz ochotę, była kolejna rozmowa, w której musiał się z czegoś tłumaczyć. Przez chwilę milczał, opierając łokieć o kolano i splatając dłonie przed sobą. W powietrzu unosił się zapach drogiego perfumu, dym papierosa z kanapy obok i nuta napięcia, której nie dało się już zignorować.
OdpowiedzUsuń— Nie zostawiam ich — odezwał się w końcu spokojnie, z tą swoją niską, kontrolowaną manierą. — Ale mam tego dosyć, Jade. Tych rozmów, tej ciągłej presji. To wszystko, co zbudowaliśmy, jest cholernie kruche. Widzisz to, nie? Wystarczy jeden błąd. Jedno zdjęcie. Jedna zła decyzja. A ja nie mogę sobie teraz na to pozwolić.
Jego spojrzenie powędrowało w stronę baru, gdzie zniknęła Sophia. Jej sylwetka była ledwo widoczna pośród tłumu, otoczona grupką przyjaciółek, które teraz patrzyły na jej dłoń i śmiały się głośno. Była w centrum uwagi, błyszcząca, piękna, jego. I właśnie to był problem. Bo wszystko, co miał, mogło równie dobrze jutro przepaść, jeśli nie utrzyma tej równowagi. Jade jednak się nie wzruszyła. Przysunęła się nieco bliżej, a jej głos nie złagodniał ani o ton.
— Pamiętasz, kto z tobą był, kiedy nie miałeś nic? — warknęła. — Kiedy jedyną twoją szansą na życie był kurewski beat i mikrofon za dwieście dolców? Pamiętasz, kto z tobą jeździł po osiedlach i spał w aucie, żeby tylko nie wrócić do pierdolonego domu? Bo ja pamiętam. I oni też pamiętają.
Carter zacisnął szczękę. Każde jej słowo trafiało celnie, jak dobrze wymierzone ciosy. Próbował nie zareagować, ale nie potrafił.
— Nie zapomniałem — rzucił przez zęby. — Ale nie mogę być wszędzie. Nie mogę być wszystkim naraz. Jestem tu, dla nich. W klubie. Pokazuję się, trzymam to wszystko w ryzach. Ale nie będę łańcuchowym psem, który waruje przy każdej sprawie, tylko dlatego, że tak było kiedyś.
Jade uśmiechnęła się bez radości, gorzko.
— Nie chodzi o „bycie wszędzie”. Chodzi o to, że przestajesz być tu. Twoja głowa jest wszędzie indziej. Przy niej. Przy pierścionkach, które błyszczą jak reklama biżuterii. I to okej, cieszę się, że jesteś szczęśliwy. Ale nie zapominaj, że ten klub, ta ekipa, ci wszyscy ludzie, oni też cię ukształtowali. A teraz traktujesz ich, jakby byli opcją, a nie rodziną.
Carter spojrzał na nią długo. Bez słów. Dłonie zsunęły się z jego kolan, a jego wzrok na moment zrobił się nieobecny. Była częścią tej drogi. Wiedziała, co mówi. Ale nie znała wszystkiego. Nie znała presji, jaką teraz czuł. Nie z tej strony.
— Nie będę też całe życie żył, jakby wszystko miało mi się rozpaść, Jade. Chcę czegoś więcej — powiedział w końcu. Cicho. Przez chwilę panowała cisza. Między nimi, w tym kawałku loży, gdzie świat klubowy toczył się obok, ale jakby trochę wolniej. Jade patrzyła na niego z czymś, co przypominało smutek, ale i gniew. Jakby była dumna, ale i zawiedziona jednocześnie.
— Tylko nie zapomnij, kto pomógł ci się wspiąć. I kto będzie, kiedy wszystko zacznie spadać. — rzuciła w końcu i odwróciła głowę.
Carter zawahał się tylko przez ułamek sekundy, zanim odezwał się ponownie. Patrzył na Jade jak na kogoś, kogo dobrze znał… i komu ufał wystarczająco, by powiedzieć to, co właśnie miało paść. Nie unikał jej wzroku, wręcz przeciwnie. Mówił prosto, nisko, bez cienia emocjonalnego uniku, z tą spokojną twardością, którą zachowywał na sytuacje, kiedy wszystko wokół zaczynało się komplikować.
— Myślę, że powinnaś na jakiś czas się stąd zawinąć — powiedział cicho, ale stanowczo. — I nie, to nie jest kara. To prewencja.
Jade spiorunowała go spojrzeniem, ale nie weszła mu w słowo. To nie był ten ton, przy którym się przerywało. To był ten ton.
— Prześle ci kasę za ostatnią robotę — dodał — wszystko pójdzie na twoje zagraniczne konto, jak zwykle. A ty po prostu… posiedź chwilę gdzieś daleko. Południowa Ameryka, może Argentyna, może Peru. Gdziekolwiek, gdzie nikt nie zadaje pytań.
Cisza między nimi była cięższa niż wcześniej. Clubowe światła odbijały się od jej kolczyków, a cień przesunął się przez twarz. Wiedziała, co to znaczy. Nie trzeba było wielu słów, by zrozumieć, że coś się dzieje. Może nawet nie wszystko jeszcze dotarło do niej w pełni, ale kiedy Carter prosił, żeby zniknęła, nie robił tego bez powodu.
OdpowiedzUsuń— Więc jednak robi się gorąco. — Mruknęła bez śladu uśmiechu. — Coś więcej niż to, co pierdoli Kai?
Carter pokiwał twierdząco głową. Nie powiedział więcej, ale Jade nie była idiotką. Miała swój własny radar. Widziała zbyt wiele, żeby nie czuć tego samego napięcia, które wisiało w powietrzu, gdy tylko przekraczało się próg Black Roomu. I choć chciała się wykłócać… czuła, że coś jest nie tak. Że Carter nie byłby aż tak stanowczy bez konkretnego powodu.
Zaire nawet nie drgnął, kiedy poczuł ten znajomy, sztucznie słodki ton Ruby i dotyk jej palców na swojej dłoni.
— Zgubiłaś drogę do loży, czy szukasz kłopotów? — zapytał cicho, ale ostro, jakby jego głos był wystrzałem. Zaire spojrzał przez ramię, skinieniem przywołując Jade. — Ogarnij to — rzucił krótko. — Nie chcę tu żadnych dramatów, nie dziś. Jade zareagowała bez słowa. Jej krok był spokojny, ale spojrzenie ostre jak nóż. Podeszła do kanapy i nachyliła się nad dziewczynami z lodowatym uśmiechem, który nie sięgał oczu.
— Dziewczynki, to nie wasz wieczór — powiedziała miękko, ale z takim tonem, że nawet Ruby poczuła, że gra dobiega końca. — Czas wracać tam, skąd przyszłyście, zanim zaczniecie żałować, że się tu w ogóle pojawiłyście.
Zaire nie czekał, aż Jade załatwi sprawę, już po chwili zmierzał w stronę baru, zostawiając za sobą echo spojrzeń i szeptów. Wziął jedną szklankę whisky bez lodu. Nie szukał towarzystwa, ani rozrywki. Potrzebował kilku minut ciszy w swojej głowie. Oparł się plecami o bar. Obserwował parkiet. Światła pulsowały, ludzi przybywało. Miejsca takie jak to potrafiły być klaustrofobiczne, mimo przestrzeni i huku muzyki. Albo może właśnie przez to. Zdążył wziąć pierwszy łyk, gdy kątem oka zobaczył ruch, znajoma sylwetka, zdecydowany krok, za mocno pachnące perfumy. I zanim zdążył się odsunąć, miała już ręce na jego szyi.
— Zaire! — pisnęła. — Wiedziałam, że ci się uda. Gratulacje! Grammy, serio?!
Była piosenkarką. Zrobiło się o niej głośno po jednym duecie, który nagrali jakiś czas temu. Od tamtej pory częściej widywał ją na ściankach niż na scenie, ale nazwisko wciąż brzmiało znajomo, szczególnie w tych kręgach.
Nie objął jej. Nie odepchnął. Stał nieruchomo, z półuśmiechem, jakby to wszystko działo się metr od niego.
— Na razie to tylko nominacja. Ale dzięki — mruknął. Uniósł lekko szklankę w geście toastu, jakby przypominał, że nic się jeszcze nie wydarzyło. Jej dłoń zsunęła się z jego ramienia, ale wciąż stała za blisko, zadziornie odchylając głowę. Jakby chciała usłyszeć więcej. Ale on nie miał jej nic do powiedzenia. Nie dziś. Nie w tym momencie.
— Wiesz, co powinniśmy zrobić? — zagaiła, nie dając mu przestrzeni. Jej uśmiech był szeroki, aż nazbyt entuzjastyczny. — Znowu coś razem nagrać. Tamten numer wciąż buja ludzi, serio. Gdybyśmy dorzucili coś nowego, wiesz, na Twoją nadchodzącą płytę… to byłoby ogień.
Zaire milczał przez moment, wpatrzony w jej twarz. Pochyliła się bliżej, jakby szukała potwierdzenia.
— Musimy się spotkać. Pogadać spokojnie, przegadać to kreatywnie. Wiesz, że mamy tę chemię. — Jej palce dotknęły jego przedramienia z udawaną nonszalancją, ale on doskonale wiedział, co ona robi. Tylko uniósł brew, wciąż z tym samym, wymuszonym półuśmiechem. Nie odsunął się, nie zaangażował. Trzymał dystans, który kiedyś pewnie by zatarł, ale dziś nie miał ochoty nawet udawać, że ta rozmowa naprawdę go interesuje.
— Moja płyta jest w zasadzie gotowa… — Odparł zgodnie z prawdą. — I jest tym razem w… trochę innym klimacie Mia.
Roześmiała się, jakby nie słyszała podtekstu. Zaire wzią kolejny łyk whisky, jakby właśnie zamknął temat. W jego oczach nie było już cienia zainteresowania.
Carter
Carter nawet nie zdążył odpowiedzieć na zaczepkę dziewczyny, która właśnie kreśliła mu palcami po przedramieniu, kiedy poczuł znajomy dotyk. Delikatny, ale pewny. Właśnie taki, który znał już aż za dobrze.
OdpowiedzUsuńJej dłoń z pierścionkiem. Zsunął spojrzenie w dół. A potem w bok, dokładnie tam, gdzie między niego i dziewczynę wcisnęła się Sophia. Dziewczyna, która jeszcze przed chwilą z uśmiechem opierała się o bar, teraz spojrzała na Sophię z mieszaniną niedowierzania i urażonego rozbawienia. Odsunęła się od Cartera z ostentacyjnym westchnieniem i uniosła brew, jakby właśnie usłyszała coś niewiarygodnie… niegrzecznego.
— Serio? — rzuciła w końcu. — Nie wiesz, kim jestem?
Patrzyła na Sophię, jakby ta właśnie splamiła świętość sceny muzycznej, a nie po prostu stanęła obok swojego narzeczonego. — To nie autograf chciałam, tylko pogadać z Carterem o wspólnej pracy — jej ton był chłodny, choć pod jego powierzchnią buzowało to typowe „nie wierzę, że muszę się tłumaczyć”.
Zaire nawet się nie poruszył. Przez chwilę tylko patrzył na nie obie, z tą swoją znaną miną, jakby obserwował grę, której reguły zna tylko on. Dziewczyna nie ruszyła się od razu. Stała przez moment z uniesionymi brwiami i spojrzeniem, które nagle przeszło z rozbawionego w coś wyraźnie urażonego. Uśmiechnęła się, ale ten uśmiech nie miał w sobie ani grama sympatii. Raczej politowanie. Jakby oczekiwała, że Sophia wpadnie w popłoch i zacznie się tłumaczyć. Ale nic takiego nie nastąpiło.
Carter przez moment milczał. A potem… parsknął pod nosem. Krótko. I nieprzyzwoicie cicho. Sophia nawet nie mrugnęła. Nie przeprosiła. Nie odsunęła się, jakby nagle zorientowała się, że ma do czynienia z kimś „ważnym”. Potraktowała ją jak każdą inną dziewczynę, która przykleiła się za blisko do czegoś, co do niej nie należało.
I, cholera, Carterowi się to podobało. Może nawet za bardzo. Sophia, zazdrosna i stanowcza? To była wersja, która robiła z nim rzeczy.
— Właśnie dlatego ją kocham — mruknął już na tyle głośno, że obie mogły usłyszeć. — Bo nawet gdybyś wygrała dziesięć Grammy… wciąż byłaby sobą. A ciebie i tak nie wpuściłaby za kulisy.
Dziewczyna zacisnęła usta. I po tej jednej sekundzie ciszy… zrozumiała, że jej miejsce nie jest już przy tym barze. Zapadła sekunda ciszy. Carter w końcu się odezwał. Spokojnie. Chłodno. Ale wystarczająco wyraźnie.
— Myślę, że złapałaś przekaz. — zwrócił się do dziewczyny. — Dzięki za gratulacje. Odezwę się, jeśli znajdę czas na współpracę.
Dziewczyna przytaknęła z wymuszonym uśmiechem i odsunęła się bez słowa. Odwróciła się na pięcie i odeszła z podniesioną głową, poprawiając ramiączko sukienki.
— Od teraz zawsze tak spektakularnie będziesz ratowała mi tyłek, czy to jakaś specjalna okazja? — mruknął nisko, przy jej uchu. — Bo jeśli mam dostać wykład… proszę, nie tutaj. Jeszcze ktoś nagra. A nie chcę, żeby Grammy przykryło Twoje spojrzenie, które mogłoby zabijać.
Carter uniósł lekko brew i spojrzał na Sophię, która wciąż miała tę minę, niewzruszoną, lodowato spokojną. Ale znał ją już na tyle, że widział: w środku aż buzowała.
Ujął jej dłoń, tę z pierścionkiem, i uniósł do ust. Pocałował ją, nie odrywając od niej wzroku. Bez pośpiechu. Ale w jego oczach było coś jeszcze. Ciekawość. Fascynacja. I coś cholernie bliskiego pożądaniu.
— Nie wiem, czy bardziej kręci mnie to, że tak pewnie się tu wbiłaś… — mruknął, obracając się lekko przodem do niej, a jedną dłonią przesuwając po jej talii. — …czy to, jak perfekcyjnie ją spławiłaś, nie podnosząc nawet głosu.
Dopiero wtedy Carter sięgnął do talii Sophii i przyciągnął ją do siebie.
— Masz ochotę się stąd wyrwać, księżniczko? — zapytał cicho, głosem już całkiem innym. Tylko dla niej. — Albo chociaż przenieść tę piekielnie gorącą energię na parkiet? Czy może jednak chcesz, żebym cię… odciągnął gdzieś dalej, zanim powiesz coś, czego pewnie absolutnie nie będziesz później żałować? — zażartował, ale w jego oczach nie było złości. Tylko czyste uwielbienie dla tego, jak bardzo należała do niego i jak bardzo nie miała zamiaru tego ukrywać.
Carter
Carter słuchał jej z tym półuśmiechem, który powoli rozciągał mu się na ustach, tak, jakby każda kolejna riposta Sophii nie tylko go rozbrajała, ale też coraz mocniej rozgrzewała pod skórą. Był cholernie dumny. Nie z tego, że dziewczyna się przy nim kleiła, bo o tym już zdążył zapomnieć, tylko z niej. Z Sophii, która ani na moment nie dała się zepchnąć z pozycji. Nie musiała krzyczeć, nie musiała wymachiwać rękami, a i tak sprawiła, że Mia spaliła się od środka. I Carter widział to wszystko. Widząc ją teraz, z tym pierścionkiem na palcu i ogniem w oczach, wiedział jedno: nikogo bardziej odpowiedniego w swoim życiu już nie spotka.
OdpowiedzUsuńCarter parsknął cicho, a potem zerknął na nią z boku z tym charakterystycznym błyskiem w oku, który zawsze poprzedzał coś, co nie powinno mu ujść na sucho. I dobrze o tym wiedział.
— Wiesz co… ja to wcale nie mam nic przeciwko tym twoim scenom. — Mruknął, powoli odwracając się w jej stronę, aż oparł jedną rękę tuż obok jej głowy, przy ścianie. Drugą objął ją znów w talii. — Nachylił się jeszcze bliżej, głosem zszedł niemal do szeptu. — Lubię, kiedy jesteś tak troszeczkę o mnie zazdrosna. — Mruknął nisko, niemal przy jej uchu. — Ale kiedy jesteś spokojna i chłodna jak lód, to… cholera, Soph. — Zaśmiał się cicho, obejmując ją ramieniem mocniej. — Wszyscy mogli słyszeć, jak tej dziewczynie pękło ego.
Musnął nosem jej policzek, usta zawiesił tuż przy jej uchu. — Każdy z tych tekstów to jak prezent dla mnie.
Zaśmiał się nisko i objął ją mocniej, zanim znów nachylił się do jej ucha.
— Poza tym, widzisz sama, jak mam przejebane. — Dodał ze śmiechem. — Wystarczy, że odejdziesz na pięć minut i od razu się do mnie lepią, jak do cukrowej waty. Ja tu naprawdę potrzebuję twojej pomocy. — Odchylił się lekko, patrząc na nią z udawanym błaganiem w oczach.
— Dzięki, że pilnujesz, żebym nie zginął.
Poza tym… — uniósł lekko brwi — Dobrze wyglądasz, kiedy jesteś cholernie pewna, że to wszystko należy do ciebie.
Delikatnie ujął jej dłoń, tę z pierścionkiem i uniósł ją do ust, całując wnętrze jej nadgarstka, tuż obok linii żył. — I właśnie dlatego nikt nie ma szans.
Pochylił się jeszcze, by musnąć ustami skrawek jej policzka, na granicy ucha i linii włosów. Tylko dla niej. Tylko w tym miejscu, gdzie Sophia zawsze łapała lekki dreszcz.
— Nie musisz się martwić o moje collaby. — Dodał półgłosem. — Odkąd jesteś w moim życiu, nie potrafię już pracować z kimś, kto ma na mnie ochotę. Z tobą jest mi już za dobrze.
Jego dłoń zsunęła się na jej plecy, a potem powędrowała niżej, aż do krzyża, gdzie zatrzymała się z czułością, której Carter nie rozdawał na prawo i lewo. Tylko ona dostawała jego spokój. Tylko ona dostawała jego uwagę w takiej formie.
— Pięć minut. — Powtórzył, zerkając na nią z boku, jakby chciał się upewnić, że naprawdę chce teraz iść. — Tylko mnie nie prowokuj, bo wrócimy za godzinę.
Wziął ją za rękę i przeszedł z nią przez tłum, nie pchając się, nie pospieszając. Ona była jego priorytetem. Nie musiała się przeciskać ani mierzyć z żadnym spojrzeniem. On szedł pierwszy. Ona była zaraz za nim. Zostawili za sobą hałas klubu, przeciskając się przez półmrok korytarza, aż dotarli do znajomych drzwi z matowym szkłem i chromowaną klamką. Carter puścił jej dłoń tylko po to, żeby sięgnąć do kieszeni i wyjąć klucz. Zawsze nosił go przy sobie. Biuro było jego azylem i teraz miało stać się ich wspólnym. Carter oparł się barkiem o ścianę i spojrzał na nią z tym znanym, miękkim błyskiem.
— Masz ochotę pogadać? Mam cię tylko przytulić i sprawić, że znowu będzie wszystko okej? Czyyyy… — zapytał, najpierw poważnie a potem na jego usta wkradł się łobuzerski uśmiech.
Zamek kliknął cicho, drzwi otworzyły się z lekkim skrzypnięciem, a kiedy tylko weszli do środka, Carter zamknął je za nimi i przekręcił klucz. Odgłos ryglowania był jak cichy komunikat: teraz jesteśmy tylko my. Obserwował ją przez moment, z tym półuśmiechem, który tak często łamał jej własne postanowienia o „trzymaniu się planu”. Wyciągnął rękę w jej stronę, jakby czekał, aż znów do niego podejdzie, nie po to, żeby ją zatrzymać, ale po to, żeby dać jej przestrzeń, jeśli jeszcze jej potrzebowała.
OdpowiedzUsuńCarter
Uśmiech rozlał mu się po twarzy, gdy usłyszał jej przeciągnięte „czy…”. Wiedział dokładnie, co robi. Ta gra toczyła się między nimi od dawna, ale teraz… teraz Sophia grała nią po swojemu. Pewniej. Śmielej. I Carter kochał to w niej coraz bardziej.
OdpowiedzUsuń— Zawsze prowokujesz. — Odparł z rozbawieniem, jakby to było najoczywistszą rzeczą na świecie. — Nawet jak nie masz takiego zamiaru. Wystarczy, że się odezwiesz. Albo spojrzysz. Albo… stoisz… W twoim wydaniu wszystko jest jak prowokacja.
Ruszył w jej stronę. Powoli. Kroki stawiał miękko, jakby skracał między nimi dystans nie tylko fizyczny, ale i każdy inny, który mógłby się pojawić przez ostatnią godzinę. Zatrzymał się tuż za nią, tak blisko, że czuła jego oddech na karku.
— Wiesz, że nie musisz mnie bronić. Ale gdy to robisz… — Pochylił się bliżej, tak blisko, że jego szept otarł się o jej ucho. — Przez sekundę naprawdę żałuję, że nie robiłaś mi wcześniej scen. I wiesz co? — dodał niżej. — Rozstawiaj ich po kątach. Zaznaczaj terytorium. Bo, Soph… — Jego głos lekko zadrżał, ale nie stracił pewności. — Nawet jak wszystko się pieprzy, to jak na ciebie patrzę, wiem, że to jest moje miejsce. I że nigdzie indziej już nie chcę być.
Delikatnie obrócił ją do siebie, dłonią muskając jej ramię, aż stanęła przodem do niego. Ich spojrzenia się spotkały. W jego nie było już tylko rozbawienia, była też powaga. Czułość. Potrzeba. I to wszystko, czego nie musiał mówić, bo w jego oczach Sophia widziała więcej, niż słowa mogłyby przekazać.
— Masz świadomość, że jak tak stoisz w tym świetle, z tym pierścionkiem na palcu i z moim nazwiskiem na końcu języka… to wyglądasz jak ktoś, za kim powinienem iść do końca świata?
Nachylił się powoli i pocałował ją lekko. Najpierw jak obietnicę. Potem dłużej, z odrobiną zachłanności, jakby musiał się upewnić, że to wszystko, co miała w sobie przed chwilą, złość, frustracja, lęk, naprawdę zostało za drzwiami.
— Jeszcze raz… — szepnął między pocałunkami, muskając ustami jej szyję. — Jeszcze raz mi powiedz, że wszystko należy do ciebie, Soph.
Oparł dłonie po obu stronach jej bioder, opierając się o szafkę tak, by zamknąć ją w tym samym, dobrze znanym „klatkowaniu”, które zwykle kończyło się… czymś, co nie powinno dziać się w biurze. Ale to było ich biuro. I ich wieczór.
Jego usta musnęły linię jej żuchwy, lekko, ledwie dotykając skóry. Dłoń odnalazła jej nadgarstek, ten z pierścionkiem. Uniósł go delikatnie, spoglądając na błyskotkę pod światło jak na relikwię. Ucałował jej skórę tuż pod kamieniem.
— Nawet nie wiesz jak dumny jestem z tego, że go nosisz… — Oparł czoło o jej skroń, zamykając oczy na moment. W jego oddechu nie było pośpiechu, tylko ta znajoma intensywność, która mieszała się z czułością.
— I wiesz co? — uniósł lekko głowę, zerkając jej prosto w oczy. — Collaby tylko z facetami to najseksowniejszy warunek, jaki mi postawiono w kontrakcie. Wchodzę w to. — Uśmiechnął się szerzej. — Ale pod warunkiem, że ty też nagrasz coś ze mną. — Zatrzymał się na sekundę. — Słyszę jak sobie czasami podśpiewujesz w kuchni.
Zamruczał to z rozbawieniem, ale w jego oczach nie było już śladu śmiechu, tylko czysta, rozgrzana emocjami intensywność. Dłonie przesunęły się wzdłuż jej talii, a usta sięgnęły jej skroni.
Jego wzrok, ciepły i uważny, nie odrywał się od Sophii ani na moment. W półmroku biura wyglądała jak coś więcej niż realna, jak sen, który wciąż trwał, mimo całego tego zgiełku, który zostawili po drugiej stronie ściany. Mógłby tak patrzeć bez końca. Stał tak przez sekundę dłużej, obserwując, jak Sophia spogląda na półkę z jego starymi statuetkami. By tam też Diamentowa Płyta za ich wspólny kawałek ze Sloane.
OdpowiedzUsuń— Oni uwielbiają tylko siebie… — odpowiedział cicho. — I tych przy których można się trochę ogrzać. — Zamilkł na moment, zastanawiając się co właściwie mial na to odpowiedzieć. — Bo była jedną z nich. Pasowała do tego syfu. Wypiła z nimi morze wódki, wrzeszczała z dachu o trzeciej nad ranem... Nie było granic. Nie było sumienia.
Wsunął dłoń na jej kark i delikatnie przyciągnął ją bliżej, zmuszając ją, by znów spojrzała na niego, jeśli tylko próbowała spuścić wzrok.
— A ty? — Pokręcił głową lekko. — Ty nie pasujesz. I dzięki Bogu.
Brzmiało to jak przekleństwo i błogosławieństwo w jednym. Jakby sam nie do końca wierzył, że miał szczęście ją znaleźć w takim świecie.
— Nie pasujesz do tego klubu. Ani do ich głupich komentarzy. Ani do ich wspomnień. I dobrze. Bo ja też już nie chcę tu pasować. I to twoja zasługa.
Milczał przez chwilę, a jego głos był cichy, głęboki, mówiony tylko dla niej. A potem pochylił się bliżej, czołem dotykając jej skroni. Podniósł delikatnie jej brodę, zmuszając ją, żeby spojrzała mu w oczy. — A ty? Ty pasujesz do mnie. A ja należę do ciebie. — Jego głos nie był czuły. Był twardy. Prawdziwy. Z taką intensywnością, że niosło się to głęboko, zostawało w niej. — Nie zamieniłbym cię nawet za wersję świata, w której dostaję wszystko, tylko bez ciebie.
Odchylił się tylko po to, żeby spojrzeć jej znów w oczy. — A to, że cię ten klub wkurwia… oznacza, że widzisz więcej niż oni wszyscy razem wzięci. I nie martw się, skarbie… Jak będziesz chciała, to po ślubie sprzedam to cholerstwo i postawimy galerię sztuki. Z wodą kokosową zamiast whisky. — Zaśmiał się krótko, pocałował ją w czoło i westchnął. Jak już uda mu się uwolnić od tych wszystkich interesów. Jak będzie miał rodzinę, dziecko, to nie będzie przecież latał po klubach. Tak mu się przynajmniej wydawało.
Carter
Carter westchnął cicho, a jego dłoń odnalazła jej policzek. Pogładził delikatną skórę i przez chwilę milczał, jakby się zastanawiał, czy powinien mówić dalej.
OdpowiedzUsuń— Wiesz… — odezwał się w końcu, spokojnie, jakby dobierał każde słowo ostrożnie, choć brzmiał szczerze, bez cienia uniku — Oni tak myślą, bo nie znają mnie z tej strony, z której ty mnie znasz. Nie wiedzą, że potrafię kochać. Że potrafię być stały. Że umiem dawać więcej niż uśmiech i wspólne łóżko na kilka nocy.
Uniósł lekko brwi, patrząc jej prosto w oczy. Chciał, żeby to do niej dotarło, do końca.
— Prawda jest taka, Soph, że przez większość życia byłem dokładnie tym, za kogo mnie mają. Facetem, który znika, zanim się robi poważnie.
Przyciągnął ją do siebie mocniej.
— Sloane… potrafiła za mną wtedy nadążyć. Nie zatrzymać. Tylko nadążyć. I ludziom się wydaje, że potrzebuje właśnie kogoś takiego, że jeśli z nią mi się wtedy nie udało, to z nikim się nie uda. — Wzruszył lekko ramieniem. — Bo nie widzą tego, co widzisz ty.
Przesunął nosem po jej policzku, pozwalając sobie na krótki oddech tuż przy jej skórze.
— Nie wiedzą, że jak zasypiam, to zasypiam z ręką na twoim brzuchu. Że wiem, który kubek do kawy wybierzesz rano. Że mam w samochodzie zapasową gumkę do włosów, bo wiem, że zawsze gubisz. Nie wiedzą, że jak nie ma cię obok, to nie czuję się sobą.
Przeniósł dłonie na jej twarz, delikatnie, jakby właśnie jej spojrzenie było centrum całego jego świata.
— To, co my mamy, nie jest tymczasowe. Nie dla mnie. Nie odkładam cię w głowie na półkę „zobaczymy jak długo wytrzyma.” — skrzywił się lekko, bo sam koncept wydawał mu się absurdalny. — I jeśli komuś nie mieści się to w głowie, to trudno. To ich zgubiona sprawa, nie twoja.
Zawiesił głos na moment, jakby nie do końca wiedział, czy chce to mówić głośno, ale potem wzruszył ramionami.
— Gdybyś z nimi wciągnęła kilka kresek, połknęła jakieś pigułki i zatańczyła im na stole… O, wtedy by cię uwielbiali. Nosiliby cię na rękach i mówili, że jesteś „jedna z nas”.
Skrzywił się z wyraźnym niesmakiem.
— Ale to nie są ludzie, którym chciałabyś się przypodobać. I to nie są ludzie, którym musisz się przypodobać.
Odchylił głowę lekko, by móc na nią spojrzeć. Jego wzrok był spokojny, uważny, aż dziwnie trzeźwy jak na to miejsce.
— Ich szacunek to nie jest coś, co się zdobywa przez bycie sobą. To coś, co się kupuje. Czasem dosłownie. A czasem za cenę, której ty nigdy nie powinnaś płacić.
Dotknął opuszkami jej policzka, delikatnie, z czułością.
Carter nie spuszczał z niej wzroku. Tej twarzy, którą znał już lepiej niż własną. Tej, która była jego domem, nawet kiedy cały świat walił się w gruzy.
— Rok temu… — zaczął, opierając czoło o jej czoło. Nie musiał wymieniać imienia Sloane, żeby Sophia wiedziała, jaki okres wspomina. Mówił cicho, jakby wypowiadał coś, co zbyt długo w sobie trzymał. — Większość czasu byłem naćpany. Pijany. Przeważnie jedno i drugie. Albo tak zjarany, że nie wiedziałem, który jest dzień tygodnia. — Przełknął ślinę, ale ani na moment nie uciekł spojrzeniem. — Ślub w Vegas… — wykrzywił usta w gorzkim uśmiechu. — My nawet nie pamiętaliśmy, że to zrobiliśmy. Dowiedzieliśmy się z dokumentów. Prawnik się odezwał, jak zobaczył wpis w rejestrze. — Brzmiał, jakby opowiadał o kimś innym. Jakby to był obcy facet z jego ciała. — Nic z tego nie było świadome, Soph. Nic. To wszystko było ucieczką. Przed czymś. Przed sobą nawzajem. Przed światem. I przed tym, co naprawdę boli.
Zatrzymał się na moment, a potem spojrzał na nią inaczej. Z tą spokojną pewnością, której nie musiał udawać.
OdpowiedzUsuń— Z tobą wszystko jest inne. — Jego głos był cichy, ale niepokojąco pewny. — Nie jestem na haju. Nie jestem zalany. Nie jestem w rozsypce. To — dotknął pierścionka na jej palcu. — Może i było nagłe, ale podjąłem tę decyzję z jasną głową. Z miłości. Z czystej, niepokurwionej miłości do ciebie.
Nachylił się bez słowa i pocałował ją. Najpierw raz, krótko, cicho, jakby chciał wyciszyć wszystko wokół. Potem drugi, nieco dłużej, czulej, kiedy jego kciuk przesunął się po jej policzku. Trzeci był głębszy, bardziej świadomy. Jakby chciał jej dać coś, czego nie da się wypowiedzieć słowami. Coś, co można tylko poczuć. Znów ją pocałował. Krócej, ale bardziej stanowczo.
Carter
Carter słuchał jej uważnie, nie przerywając ani razu. Stał tuż przed nią z tą swoją cholerną intensywnością w spojrzeniu, ale bez tego ciężaru, który czasem miał w oczach. Teraz nie było tam złości ani frustracji. Tylko czysta obecność. I może odrobina ulgi, że Sophia mówiła to wszystko na głos. Nawet jeśli bolało.
OdpowiedzUsuńUśmiechnął się krótko, nieco cynicznie, kiedy padło pytanie o to, czy powinna coś wciągnąć albo rzucić plikiem banknotów. Jego palce objęły lekko jej biodra, przyciągając ją bliżej.
— Gdybyś rzuciła kasą na stół, to pomyśleliby, że masz coś wspólnego z FBI albo że planujesz kupić klub. A jakbyś wciągnęła z nimi kreskę i zatańczyła na stole? No… wtedy by cię pokochali. — Skrzywił się teatralnie. — I właśnie dlatego to nie są ludzie, którym masz się podobać, Soph. To nie jest twój świat i nie próbuj się w niego wpisać.
Pochylił się i krótko pocałował ją w czoło. Potem znów w policzek, delikatnie. W kącik ust. I dopiero po chwili całkowicie, spokojnie, a mimo to z tym ładunkiem, który zawsze przenikał ich pocałunki. Jakby wszystko, czego nie umiał powiedzieć, przekazywał w ten sposób.
— Porozmawiam z nimi. — Mruknął, cicho, ale stanowczo. — Zwłaszcza z Kaiem. On chyba zapomniał, że mam granice.
Parsknął, niemal ironicznie, kiedy wrócił do wcześniejszego wątku.
— Niektórzy z nich się „umawiali”. Czasem tylko po to, żeby mi wysłać jakąś fotkę z imprezy. — Pokręcił głową z niedowierzaniem. Odsunął się delikatnie, tylko na tyle, by mógł na nią spojrzeć. Chciał być z nią całkowicie szczery. Przynajmniej na tyle, na ile potrafił.
— Czemu zostaliśmy razem po Vegas? — Jego wzrok na chwilę uciekł gdzieś na bok, jakby wracał do tamtych dni, ale zaraz wrócił do niej. — Trochę na złość wszystkim. Trochę… dla skandalu. Wiesz, pasowało nam to wtedy. Prasa to kupiła. Ludzie byli w szoku.
Przygryzł lekko policzek od środka, jakby walczył z resztą słów. Bo nie chciał kłamać. Ale nie chciał też wszystkiego powiedzieć. Więc nie powiedział.
— To był chaos. Wtedy to się wydawało romantyczne, intensywne, prawdziwe… A tak naprawdę prawie cały czas byliśmy nieprzytomni. Albo naćpani, albo wkurwieni, albo zbyt zblazowani, żeby wyczuć granice.
Jego palce przesunęły się po jej plecach. Nieco wolniej, jakby sam potrzebował się do tego przyznać bardziej niż tylko jej to opowiedzieć.
Nie powiedział, że był w Sloane zajebiście zakochany. Tak po prostu, bez asekuracji. Że byli od siebie uzależnieni, emocjonalnie, fizycznie, psychicznie. Że kochali się tak samo, jak ranili. Że nakręcali się wzajemnie, emocjami, dramatami, seksem, gniewem, tęsknotą i zazdrością. Że kiedy odeszła, myślał, że tego nie przeżyje. Że naprawdę czuł, jakby ktoś wyrwał mu serce z piersi. Jakby przestał oddychać i nawet nie próbował tego zatrzymać. Że wspomnienie tej miłości do tej pory wzbudza w nim… coś dziwnego. Mrocznego. Tę wersję jego, karmiącą się pożądaniem i wściekłością. Gdzie miłoś nie istniała bez agresji, rozbijania butelek o ścianę i przekazywania sobie Molly z języka na język, a potem znikania na długie godziny w sypialni ze Sloane, Ruby albo innymi. Ale tego nie powiedział. Bo to nie miało teraz znaczenia.
— Było nam dobrze… — Dokończył jedynie. — Bo oboje szliśmy tą samą drogą. Prosto w dół. I nikt się nie wtrącał.
Carter nie powiedział tego na głos. Nie teraz. Może nigdy. Ale to biuro pamiętało. Ściana po jego lewej stronie wciąż miała ledwo widoczny ślad. Miejsce, o które roztrzaskał szklankę, kiedy Sloane była tu ostatnim razem. Dźwięk pękającego szkła długo jeszcze odbijał mu się w głowie, ostrzejszy niż krzyk, niż przekleństwa. Wtedy wszystko w nim było napięciem i gniewem, pomieszanym z czymś, czego nie potrafił już nazwać. Stała dokładnie tam, gdzie teraz stała Sophia. Sloane podeszła do niego bez zapowiedzi. Jak zawsze. Jakby ten dystans nigdy nie istniał. Jakby wciąż miała do niego prawo.
Kiedy go pocałowała, oddał ten pocałunek. Nie dlatego, że planował. Nie dlatego, że chciał. Tylko dlatego, że ich ciała znały ten ruch na pamięć. Jego dłonie same odnalazły jej talię, biodra, plecy, dokładnie tak, jak robiły to setki razy wcześniej.
Jakby wróciły do starego schematu, do wydeptanej ścieżki, z której tak trudno było zejść. Przez ułamek sekundy było blisko. Zbyt blisko. Granica rozmyła się szybciej, niż zdążył pomyśleć. Opamiętał się. Odsunął ją. Ale fakt pozostał faktem, pocałunek oddał. I to nie był jedyny raz. W klubie było podobnie. Światła, bas, znajomy rytm destrukcji. Pigułki, jak zawsze, przekazywane z języka na język, śmiech, który nie był wesoły, tylko desperacki. Ten rodzaj bliskości, który nie daje spokoju, a jedynie chwilowe zapomnienie. Znali to za dobrze. Zbyt dobrze. A potem jego mieszkanie. Cisza po hałasie. Alkohol. Cienie przeszłości, które zawsze przychodziły nocą. I Carter wiedział jedno, brutalnie szczerze, gdyby wtedy zamiast mówić po prostu go pocałowała,
OdpowiedzUsuńgdyby nie zatrzymała się na słowach, gdyby znów sięgnęła po niego tak, jak kiedyś… Bóg jeden wie, czy miałby w sobie dość siły, żeby ją odepchnąć. To była prawda, którą musiał dusić w sobie. Tamto było uzależnieniem. Od chaosu. Od emocji, które paliły, zamiast ogrzewać. To, co miał teraz było inne. Cichsze. I właśnie dlatego bał się bardziej. Bo znał swoje słabości i wiedział, jak blisko już raz był, żeby wszystko stracić. Carter skinął głową, z cichym westchnieniem, jakby od dawna wiedział, że to pytanie kiedyś padnie. Że w końcu dojdą do tego punktu.
Ujął znów jej twarz, szukając wzroku Sophii. Delikatnie, ale pewnie. Zamilkł na chwilę. Zatrzymał się, jakby chciał się upewnić, że wszystko, co mówi, naprawdę do niej dociera. Objął ją ciaśniej.
— Nie jestem święty… — Zaśmiał się cicho, głową ocierając się o jej skroń. — Ale to zupełnie inna skala, Soph. — dodał spokojnie. — Czasem… coś wezmę. Rzadko. Z głową. Nigdy przy tobie. Uśmiechnął się przy tym kątem ust, lekko, niemal uspokajająco. Jego kciuk wciąż delikatnie gładził jej policzek, jakby tym jednym gestem próbował ją odciągnąć od ewentualnych dalszych pytań. Od wątpliwości. Znał ją już na tyle dobrze, by wiedzieć, że wciąż nie do końca mu wierzy, ale ufała mu. I na tym opierał się teraz ten kłamliwy spokój, który jej zaoferował. Bo prawda była inna. Nie rzucił wszystkiego. Nie był „czysty”. Był tylko lepszy w ukrywaniu. Z czasem nauczył się brać tyle, ile trzeba, by nie przekroczyć tej granicy. Nie do euforii, do funkcjonalności. Do lepszego nastroju, do znieczulenia, do kontrolowanego zjazdu po ciężkim dniu. Albo żeby znów być Zaire’m tam, gdzie Carter nie wystarczał. Tak jak dzisiaj. Jak za każdym razem, kiedy byli w klubie. Jak wtedy, gdy siedział sam z butelką i zestawem w biurze, udając, że właśnie przegląda kontrakty.
Nałóg, poukładany w dobrze funkcjonujący system. Nie ćpał jak dawniej. Nie upijał się do nieprzytomności. Ale nie był też trzeźwy. Nigdy do końca.
Carter spojrzał na nią przez moment z tą miną, która zwiastowała wszystko poza dalszą rozmową. Dłoń przesunęła się po linii jej szczęki, potem opadła niżej, zatrzymując się na biodrze, które objął pewnym, ale wciąż powściągliwym ruchem. Ich oczy się spotkały, jego ciemne, skupione, pełne czegoś, czego nie trzeba było nazywać.
— Dość gadania — mruknął cicho, nisko, tuż przy jej uchu, a jego oddech przeszył ją dreszczem. — Chcę cię teraz. — Dłonią sięgnął do jej uda i bez trudu podsunął sukienkę do góry. — Tu. Na tym biurku. — powtórzył szeptem i delikatnie pchnął w stronę blatu, tak jakby prowadził ją w miejscu, które znał lepiej niż ktokolwiek inny. Biurko zaskrzypiało cicho, kiedy delikatnie ułożył ją na chłodnym, szklanym blacie, ale nie było w tym nic szorstkiego, tylko niecierpliwość i napięcie, które narastało od dawna.
Jego dłonie były wszędzie, silne, czułe, pewne. Zatrzymywały się w miejscach, które znały ją lepiej niż ktokolwiek.
OdpowiedzUsuńPocałunki były krótkie, przerywane ich urwanym oddechem, ale każdy trafiał dokładnie tam, gdzie miał. Najpierw w kąciku jej ust, potem niżej, na obojczyku, aż po wrażliwą skórę między szyją a ramieniem. Ich ruchy były inne niż zwykle, chaotyczne z tą duszną intensywnością, która zdarzała się tylko między nimi. Nie potrzebowali niczego poza sobą i tą zamkniętą przestrzenią, która dla reszty była biurem, a dla nich… azylem. Szepnęła jego imię w najbardziej miękkiej formie, w jakiej tylko potrafiła, a on odpowiedział pocałunkiem, który był głębszy niż słowa. A potem z czułością i siłą, która była tylko jego wziął ją dokładnie tak, jak obiecał.
Carter
Ta rozmowa kosztowała go więcej, niż był gotów przyznać, nawet przed samym sobą. Bo chociaż Carter od miesięcy zamykał za sobą rozdział ze Sloane, choć próbował zbudować coś nowego, prawdziwego, świadomego, to tamta historia wciąż wracała. Nie zawsze głośno. Czasem tylko w cieniu słów, w spojrzeniach znajomych, w zdjęciach, których nie dało się już wymazać z sieci. A czasem… wracała właśnie tak. Pod postacią głosu Sophii, pełnego troski i prób zrozumienia. Pod pytaniami, na które nie chciał już więcej odpowiadać. A przede wszystkim w jego własnej głowie. Bo siedząc tu, w tym biurze, z Sophią w objęciach, z jej udami oplatającymi jego biodra, z dłońmi wplątanymi w jego kark nie potrafił całkiem wyprzeć obrazu sprzed miesięcy. Nie potrafił zignorować tego, że dokładnie w tym miejscu, na tym samym biurku, kiedyś siedziała Sloane, że wtedy też sięgali po siebie w taki sam, desperacki sposób, jakby każde zbliżenie miało przykryć wszystkie niedopowiedzenia i braki. I to właśnie raniło najbardziej. Bo tamta namiętność była inna. Surowa. Chaotyczna. Zbudowana na bólu i uzależnieniu. A to, co miał teraz, było zbudowane na wyborze. Na czułości. Na świadomym „chcę cię” bez potrzeby ogłuszania rzeczywistości. Tylko że umysł nie zawsze podążał za sercem. I w tej jednej chwili, po wszystkim, kiedy cisza rozlała się po biurze, a Sophia oddychała jeszcze ciężko, przytulona do jego torsu, Carter zadrżał od wspomnienia, które za nic nie chciało zniknąć. Znał już ten mechanizm. Zawsze wracało wtedy, kiedy próbował być szczery. Wtedy, kiedy mówił o rzeczach, których nie chciał pamiętać. A fakt, że posadził Soph na tym samym biurku, na którym kiedyś kochał się ze Sloane… że teraz trzymał w ramionach kogoś zupełnie innego, a jego ciało wciąż pamiętało tamtą skórę, tamten smak, tamten chaos… To ryło mu głowę. I może właśnie dlatego trzymał Soph mocniej. Dłużej. Jakby próbował uciszyć w sobie ten głos, który podpowiadał, że niezależnie od tego, jak bardzo się stara, nie wszystko da się zostawić za sobą. Ale chciał. Dla niej, chciał.
OdpowiedzUsuń— Mógłbym cię oglądać taką codziennie — mruknął Carter z niskim, zadowolonym uśmiechem, gdy oparła czoło o jego tors. — Pewą siebie, mnie, tego życia… — Jego dłoń była wciąż na jej udzie, głaszcząc leniwie skórę, jakby nie miał najmniejszego zamiaru przerywać tego dotyku. Nie musiał mówić więcej, wystarczyło, jak na nią patrzył, jak oddychał. Jakby nic innego już nie miało znaczenia. Carter nie odsunął się od niej ani o centymetr, kiedy uniosła głowę i spojrzała na niego z tym rozbawieniem, które miękko opadało na nią po wszystkim, co właśnie między nimi zaszło. Jego dłoń wciąż spoczywała na jej biodrze, kciuk poruszał się leniwie po delikatnej skórze, a w oczach błyszczało jeszcze to napięcie, które nie do końca zdążyło opaść. Zaśmiał się cicho, gdy usłyszał o rajstopach.
— Mógłbym powiedzieć, że to przypadek… — mruknął, zbliżając twarz do jej szyi. — Ale ty i ja dobrze wiemy, że nie był. — Zadarł głowę, opierając się lekko o kant biurka. Zerknął w dół, na materiał rajstop, który puścił gdzieś na wysokości uda. — Chyba mamy nową świecką tradycję, hm? — mruknął nisko, lekko zachrypniętym głosem. — Twoje rajstopy kontra moja niecierpliwość. Zgadnij, kto znowu wygrał.
Uśmiechnął się pod nosem, ale nie był to zwykły uśmiech. Był w nim cień ulgi, którą próbował zamaskować humorem. Potrzebował tej chwili, jej, ich, bardziej niż się spodziewał.
— Może powinnaś zacząć nosić zapasową parę tylko na wieczory ze mną — dodał, muskając ustami jej policzek. — Albo przestać w ogóle je zakładać, skoro i tak kończą w strzępach.
Odchylił się lekko, żeby spojrzeć jej w oczy, ale nie wypuścił jej z ramion.
— Chociaż wiesz… wyglądasz cholernie dobrze z tymi porwanymi rajstopami, rumieńcami i moimi śladami na szyi. — Przesunął kciukiem tuż pod jej uchem, gdzie jeszcze chwilę temu zostawiał pocałunki. — Nie jestem pewien, czy to ty masz się czego wstydzić. Ja bym raczej był z siebie dumny. — Ugryzł się w uśmiechu, a jego spojrzenie ponownie spoczęło na jej twarzy.
Pochylił się, by krótko pocałować jej usta. Był spokojniejszy.
Dotykał jej teraz z większą czułością, jakby w tym wszystkim nie chodziło już tylko o namiętność, ale o ciszę, którą tylko ona potrafiła mu dać. — Wiem, że nie muszę z nimi rozmawiać — dodał po chwili, wracając jeszcze do tematu. — Ale chcę. Zwłaszcza z Kaiem. Niektórym przyda się przypomnienie, że mój świat to już nie tylko oni. I powinienem był to zrobić już dawno… — Zawahał się sekundę. — Nie mają prawa traktować cię w taki sposób. To ja jestem z tobą. Nie oni. — Uniósł lekko jej brodę. — A jak się komuś nie podoba, może przestać tu przychodzić. Powiedział to tonem tak spokojnym, że przez chwilę można było zapomnieć, jak bardzo był w stanie być niebezpieczny, kiedy naprawdę się wkurzał. Ale Sophia znała już ten ton, pozornie lekki, ale pod spodem jak stalowe ostrze. — A ty, księżniczko… — westchnął, przeciągając palcem po jej udzie, aż do podciągniętego materiału sukienki. — Jesteś wszystkim, co mam. I to nie podlega dyskusji. Ani tu, ani nigdzie indziej. — Zatrzymał dłoń na jej kolanie, nachylił się i musnął ustami jej obojczyk. Bardzo lekko. Bardziej jak oddech niż pocałunek. Carter przyciągnął ją jeszcze mocniej, wtulając twarz w przestrzeń między jej szyją a ramieniem, jakby chciał ukryć się tam na chwilę przed całym światem, a potem sięgnął po swoją koszulkę, tę samą, którą wcześniej z niego zdjęła z takim zaangażowaniem, jakby każda warstwa była niepotrzebnym opóźnieniem. Przeciągnął ją przez głowę jednym ruchem i poprawił na barkach, zostawiając rozczochrane włosy w takim lekkim chaosie, jakby celowo nie chciał ich układać.
OdpowiedzUsuńSpodnie miał w połowie drogi, nie zdjęte do końca, tylko zsunięte tak, jak wymagała chwila. Teraz po prostu wciągnął je z powrotem na biodra, z cichym westchnieniem i zapiął pasek, jakby kończył coś absolutnie poważnego.
— Elegancko. — Mruknął bardziej do siebie, podnosząc brwi i poprawiając koszulkę, jakby w kilka sekund miał przejść z „facet właśnie uprawiający seks w biurze” do „właściciel klubu, gotowy do small talku w loży”. Kiedy Sophia zsunęła się z biurka i sięgnęła dłonią, by wygładzić swoją sukienkę, Carter zadziałał szybciej. Odwrócił ją lekko w swoją stronę, i teatralnie z absolutną powagą pociągną materiał jej sukienki, wygładzając go z przodu i z tyłu, z taką przesadną dokładnością, że aż nie sposób było się nie zaśmiać.
— Voilà. — Oznajmił z satysfakcją, obciągając jej sukienkę jeszcze na biodrach. — Idealna. Jak nowa. — Zrobił krok w tył i przyjrzał jej się teatralnie od góry do dołu, z dłońmi na biodrach. — Może tylko… z małym detalem, który mówi: jestem szefową kogoś, kto przed chwilą prawie przewrócił biurko. — Uniósł brew i rzucił jej jeden z tych spojrzeń, które potrafiły rozbroić każdą próbę bycia poważną. — I wiesz co? W tej wersji lubię cię jeszcze bardziej.
Carter
Carter, mimo śmiechu i rozluźnionej atmosfery, w pewnym momencie spoważniał. Nie całkiem, jego uśmiech nie zniknął z ust, ale wyraźnie przygasł, kiedy spojrzał na Sophię z tym cichym, pewnym siebie napięciem, które oznaczało, że coś w nim właśnie zapadło. Jego dłoń znalazła się przy jej biodrze, drugą musnął jej policzek, jakby chciał się upewnić, że patrzy mu prosto w oczy, że słyszy każde słowo dokładnie tak, jak je czuje.
OdpowiedzUsuńCarter, choć jeszcze rozbawiony tą lekką sceną z koszulką, momentalnie spoważniał, kiedy zobaczył w oczach Sophii coś więcej niż tylko ciepło. Widoczny cień zawahania. Usta mu jeszcze drgały od śmiechu, ale ton głosu zmienił się całkowicie — stał się niższy, pewniejszy. Jego dłoń objęła ją za kark, a kciukiem delikatnie przesunął po jej policzku.
— Ej. — Złapał z nią kontakt wzrokowy. — Nie broń ich, okej? — Nie musiał dodawać, kogo miał na myśli. Ona to wiedziała. On to wiedział. — Dzisiaj przesadzili. — Powiedział to spokojnie, bez uniesienia, ale z tym niepodważalnym tonem, w którym było więcej niż tylko rozdrażnienie. Było rozczarowanie. I coś znacznie głębszego, troska o nią. — Wiem, że próbujesz wszystko łagodzić. Ale to nie ty masz się dostosowywać do nich, tylko oni do ciebie. — Jego głos zrobił się bardziej szorstki. Nie mówił tego w złości, nie z frustracji. Mówił to z miejsca, które w nim dojrzewało od dawna, z potrzeby postawienia granicy. Potrzeby zrobienia porządku. — Nie musisz się z nimi „jakoś dogadywać” ani tym bardziej znosić ich tekstów. To nie jest twoja odpowiedzialność. — Delikatnie przejechał kciukiem po jej policzku. — To moja. I obiecuję ci, że się tym zajmę. Ze wszystkimi. Z Kaiem, z Ruby, z resztą.
Zacisnął szczękę, ale zaraz rozluźnił się znowu, jakby nie chciał, żeby ten temat zepsuł im tę chwilę. I dodał, spokojniej, ale twardo:
— Jesteś moją narzeczoną. I matką mojego dziecka. A to znaczy, że nie tylko masz tu swoje miejsce, to miejsce już do ciebie należy.
Zamilkł na sekundę, ale spojrzenie wciąż miał intensywne, skupione tylko na niej. — A jeśli którykolwiek z nich tego nie zrozumie… to wyleci szybciej, niż zdąży to skomentować. — Uśmiechnął się krzywo. — Tyle ode mnie.
Zbliżył się jeszcze bardziej, czołem dotykając jej czoła. Zatrzymał się na sekundę, palcami przesuwając po jej karku, po linii włosów.
Pozwolił jej mówić, słuchał uważnie, nie przerywając ani jednym słowem. Lubił, gdy się tak rozgadywała, nie tylko dlatego, że ton jej głosu był jak miękka melodia, ale też dlatego, że to był ten moment, w którym Sophia wcale nie była tą spokojną, ułożoną wersją siebie. Była odrobinę bezczelna, trochę pewna siebie, trochę droczyła się z nim tak, jak robiła to coraz częściej i to był ten rodzaj ognia, za który Carter był gotów oddać wszystko. Uśmiechnął się, czując jak jej dłonie znów lądują na jego karku. Pachniała tak znajomo, że mógłby przysiąc, że ten zapach znał już od lat. A przecież nie znał. Nie tak długo. Nie wystarczająco długo, by tak bardzo mu się pod skórą wryła.
— Cholernie lubię, jak się rządzisz — mruknął nisko, z tym charakterystycznym uśmiechem, który zazwyczaj poprzedzał kłopoty. — Przez ciebie mam w głowie tylko jeden plan na resztę wieczoru. — Przysunął ją bliżej, na tyle, by ich ciała znów stykały się linią bioder. Jedną ręką oparł się obok jej głowy o biurko, drugą wsunął na jej plecy, nie śpieszył się, nie naciskał. Po prostu tam był. Blisko. Pewnie. Z tą siłą, która nie wymagała krzyku. Carter zamarł na sekundę, gdy padły słowa o biurku i tej ich niedokończonej wyobraźni, którą Sophia właśnie tak bezwstydnie i z błyskiem w oku wywołała. Spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek, nie był w stanie się nie uśmiechnąć.
W tej chwili wyglądała tak cholernie zadowolona z siebie, tak pewna i swobodna, jakby dobrze wiedziała, co robi z jego głową.
OdpowiedzUsuń— Co jeszcze mogłoby się wydarzyć na biurku, Soph? — rzucił teatralnie, odsuwając się od niej tylko po to, by zrobić pół obrotu, spojrzeć przez ramię i z nonszalanckim westchnięciem i uśmiechem… ściągnąć z siebie koszulkę, którą dopiero co założył. — Cokolwiek sobie wymarzysz, księżniczko, jestem gotowy. — Posłał jej pełne rozbawienia spojrzenie, unosząc brew. — Nawet jeśli to oznacza, że to biurko nie dotrwa do końca nocy w jednym kawałku.
Zachichotał pod nosem, rozciągając materiał w dłoniach, jakby miał zamiar cisnąć nim gdzieś w kąt. Wiedział, że prowokuje, i właśnie o to mu chodziło.
— Jestem tylko… pokornym narzeczonym, który chce spełniać wszystkie twoje fantazje. Cokolwiek sobie wymarzysz. — Jego głos był rozbawiony, miękki, lekko zachrypnięty, a oczy iskrzyły się autentycznym rozbawieniem i tą czułą, nieodpartą namiętnością, którą miał tylko dla niej. Atmosfera, która jeszcze chwilę temu była gęsta od ciężkich tematów i trudnych emocji, teraz znów zaczęła być ich, pełna ich dynamiki, zmysłowości i ciepłego droczenia się, które tylko oni potrafili przekształcić w coś absolutnie własnego. Podszedł do niej z powrotem, znów bliżej, pochylając się nieznacznie. Zatrzymał się tuż przy niej, a w jego oczach lśniła czysta, szczera radość z tej chwili. Z niej. Z tego, że była tu, cała jego.
— Jeszcze chwila i znowu cię na nim położę. I nie pytaj, czy żartuję. Bo wiesz, że nie.
Jego głos był niższy, chrapliwy, pełen zmęczonej namiętności, ale i tej tkliwości, która pojawiała się zawsze, kiedy był tylko z nią. Spojrzał na jej usta, a potem znów w oczy, tym razem dłużej, uważniej.
— Ale mamy coś lepszego do zrobienia. Trzeba wszystkim przypomnieć, że przyszłaś tu ze mną. I że ze mną wyjdziesz.
Delikatnie pochylił się, zostawiając miękki pocałunek w zagłębieniu jej szyi, a potem jeszcze jeden, przy uchu, gdzie cicho szepnął:
— A potem zabiorę cię do domu i dokończymy to, czego to biurko by nie wytrzymało. Brzmi jak plan?
Carter wiedział, że to, co między nimi się wydarzyło, nie było tylko fizycznym zbliżeniem. Ale czasem łatwiej było zażartować, niż wracać do rozmowy, która zostawiła w nim więcej, niż chciał po sobie pokazać.
Carter
Carter uśmiechnął się lekko, ten jego półuśmiech, którym częściej maskował emocje, niż je pokazywał. Ale teraz było w nim coś miękkiego. Autentycznego. Pochylił się odrobinę bliżej, muskając nosem jej policzek, a potem przycisnął usta tuż przy jej uchu.
OdpowiedzUsuń— Co dokładnie lubisz, gdy mówię? — Mruknął cicho. Zniżył głos, jego ton był miękki, nieco zachrypnięty, intymny.
— To, że jesteś moją narzeczoną? Przyszłą żoną? Mamą mojego dziecka?
Każde słowo wypowiadał wolno, z namysłem, jakby smakował je na języku.
Zawiesił na moment głos, a potem dodał ciszej. — Czy może to, że jesteś… całym moim światem? — Palce jego dłoni przesunęły się z biodra na jej talię, potem na plecy, niespiesznie, z czułością. Trzymał ją blisko, tak jakby nie chciał, żeby cokolwiek ich od siebie oderwało. Ani ten klub, ani przeszłość, ani żadne spojrzenia, szepty czy cienie. — Zamilkł na ułamek sekundy, a potem dodał już zupełnie miękko, szczerze. — Bo ja lubię wszystkie te wersje. I żadnej nie przestanę powtarzać. — Pochylił się jeszcze raz, zostawiając krótki pocałunek tuż pod jej uchem. — Będziesz tego słuchać aż ci się znudzi. A potem i tak powiem to jeszcze raz.
Carter słuchał jej w milczeniu , najpierw z lekkim uśmiechem, potem już bez niego. Każde jej słowo wbijało się w niego powoli, jakby uruchamiała w nim coś, co ledwo trzymał na wodzy. A może nawet już nie próbował. Gdy tylko usiadła z powrotem na biurku i spojrzała na niego spod przymkniętych powiek, w tej sukience, z rozgrzanym spojrzeniem i słowami, które roztaczały przed nim wizję zdecydowanie nie do powtórzenia, poczuł to aż w brzuchu. Jakby sama myśl o niej, takiej, rozpaliła go do granic. Zrobiło mu się gorąco. Fizycznie. Dosłownie. Skóra pod koszulką nagle zaczęła piec, a w karku uderzyło znajome napięcie. I jeśli kiedykolwiek patrzył na Sophię z pożądaniem i zachwytem, to jego spojrzenie w tej chwili wychodziło poza jakiekolwiek wcześniejsze granice. Miał wrażenie, że naprawdę jest na haju. Prawdziwym. Tylko że zamiast pigułki, to ona właśnie powoli, celowo, zaczęła sączyć się do jego krwiobiegu, uzależniając go od siebie jeszcze bardziej. Na moment zaniemówił. Dosłownie. Patrzył na nią tak, jakby pierwszy raz widział kobietę, która go złamała, rozbroiła i owinęła sobie wokół palca, nawet jeśli oboje udawali, że w tej relacji to on rozdaje karty. Oczy Cartera pociemniały, jakby powietrze między nimi zgęstniało, spowił je cień czegoś bardziej pierwotnego, instynktownego. Jego wzrok zsunął się powoli po linii jej szyi, zatrzymał na ustach i jeszcze niżej, aż do zaciśniętych na krawędzi biurka palców, a potem znów powrócił do jej oczu. Nie mówił przez moment, nie mógł. Coś ścisnęło go w gardle. Bo nie tylko ją pragnął. On był w niej cały. I myśl, że mógłby ją w tej chwili mieć dokładnie tak, jak o tym mówiła, sprawiała, że ciężko było mu złapać oddech. Kiedy w końcu się odezwał, głos miał lekko zachrypnięty, niższy niż zwykle.
— Jeśli chcesz mnie doprowadzić do granicy wytrzymałości, Soph… — zrobił powolny krok w jej stronę — …to właśnie ci się to udało.
Zatrzymał się przed nią i nachylił tak, że ich twarze dzieliły tylko kilka centymetrów. — Powinnaś zobaczyć swoją minę, kiedy siedzisz tu tak pewna siebie i opowiadasz, co byś zrobiła… na tej sofie… na tym biurku. — Uśmiech przesunął się powoli przez jego twarz, ale już bez cienia żartu. — Gdybym nie znał smaku twojej skóry, pomyślałbym, że to tylko gra. Ale wiem, że ty naprawdę… tak masz.
Palcami musnął jej udo, ledwo, jakby chciał się upewnić, że jeszcze potrafi się powstrzymać. — I przysięgam ci, że jeśli zostaniemy tu minutę dłużej…
Nachylił się i szepnął jej przy uchu. — …to rozłożę cię z powrotem na tym biurku i nie pozwolę wyjść, dopóki nie będziesz błagać, żebym przestał.
Potem jeszcze przez chwilę trwał w tej odległości, ciężko oddychając. Jakby sam próbował się do tej wizji nie przywiązać zbyt mocno. Jakby próbował wybrać między rozsądkiem, a tym, co aż kipiało mu pod skórą.
OdpowiedzUsuńCarter parsknął nagle cicho pod nosem, to był ten jego charakterystyczny, rozbawiony odgłos, w którym mieszało się niedowierzanie, rozbawienie i coś znacznie głębszego. Prychnął, jakby właśnie został rozbrojony w najbardziej bezczelny i piękny sposób, i po prostu nie mógł się już powstrzymać. Zaśmiał się, szczerze, cicho, z tą iskrą w oczach, która pojawiała się tylko dla niej. Potrząsnął lekko głową, jakby próbował się otrząsnąć z własnych myśli, choć było już dawno za późno.
— I jak, do cholery, ja miałem dla ciebie nie stracić głowy? — zapytał półszeptem, pochylając się bliżej, aż jego usta niemal musnęły jej skroń. — Jak miałem nie chcieć wywrócić swojego życia do góry nogami, skoro ty… jesteś dokładnie wszystkim, co miałem nadzieję znaleźć, chociaż wcale nie wierzyłem, że to możliwe?
Jego głos był ciepły, pełen emocji, w których brzmiało więcej niż tylko pożądanie. Było w nim to przyznanie, że został przez nią całkowicie rozbrojony. Że ta wojna już dawno się skończyła. I że ona wygrała.
Carter nie odsunął się ani o milimetr. Wręcz przeciwnie, jego dłoń powędrowała wzdłuż jej uda, zatrzymując się tuż przy skraju materiału sukienki, jakby nie potrafił się powstrzymać przed kolejnym dotykiem, choć wiedział, że ledwo przed chwilą udało im się oderwać od siebie. Wzrok miał przy niej przyciemniony, ciężki od pragnienia, ale w tym wszystkim wciąż uważny. Uważny właśnie na nią. Na sposób, w jaki na niego patrzyła. Na to, jak oddychała. Jak wyginała lekko usta, kiedy udawała rozbawienie, a tak naprawdę prowokowała go do granic.
— Nie wiedziałem, że można patrzeć na kogoś tyle razy i za każdym razem widzieć coś nowego. Coś mocniejszego — powiedział ciszej, z niższym tonem, niemal już samym oddechem. — Za każdym razem zakochiwać się bardziej…
Palcem przesunął delikatnie po linii jej szczęki, potem wzdłuż szyi, aż do obojczyka. Zatrzymał się na moment, jakby chciał zapamiętać, jak bije pod nim jej puls. — Ty jesteś jak mój ulubiony nałóg, Soph. — Głos miał teraz jeszcze niższy, bardziej intymny, jakby mówił to już tylko jej ciału, a nie uszom. — Z tą różnicą, że po tobie nie chcę przestać.
Uśmiechnął się znów , tym razem z tą miękkością, której nie pokazywał nikomu poza nią. Jakby w tej jednej chwili zapomniał, że na zewnątrz dalej toczy się impreza, że czekają ludzie, świat, role i odpowiedzialność. Bo tu, przy niej, z nią, nie było już niczego ważniejszego.
— Jak miałem nie oszaleć, skoro wchodzisz do mojego świata i robisz z nim dokładnie to, co chcesz? — dodał jeszcze ciszej, nachylając się tak blisko, że każde słowo kładł wprost na jej ustach.
Carter zaśmiał się cicho pod nosem, głęboko, nisko, jakby sam siebie próbował przywołać do porządku. Jego spojrzenie jeszcze chwilę trzymało się jej ust, jakby kusiło go, by wrócić tam natychmiast, ale po sekundzie pokręcił głową z rozbawionym niedowierzaniem.
— Ty mnie kiedyś do grobu wpędzisz, Soph — mruknął, sięgając po jej dłoń.
Złapał ją i pociągnął ku sobie, ściągając z powrotem z biurka jak nic nieznaczące piórko, które wylądowało miękko przy jego klatce piersiowej. Ujął ją w pasie i pocałował krótko w czoło, jakby to miało dać mu choć odrobinę dystansu, a może właśnie bliskości, której jeszcze nie nasycił.
— Najpierw cię nakarmię — Oświadczył tonem, który nie zostawiał miejsca na dyskusje. A potem nachylił się, pochylając głowę do jej brzucha. Jedna dłoń wciąż spoczywała na jej plecach, ale druga powędrowała do przodu, głaszcząc ją przez materiał sukienki.
— Ciebie potworku też — powiedział półżartem, półczule, jego głos przy brzuchu był jak aksamit: ciepły, miękki i wyjątkowo uważny. Uniósł spojrzenie do Sophii. Ten błysk w jego oczach, ciemny, głodny, ale rozjaśniony uczuciem, znów tam był. — A potem — powiedział wolno, z tą samą intensywnością. — Nakarmię siebie. Tobą. — Zamruczał cicho, zadowolony z własnych słów i wyrazu jej twarzy, jakby już sam fakt, że to powiedział, był dla niego grzeszną przyjemnością. — I obiecuję, że będę się długo delektował.
OdpowiedzUsuńCarter nie puścił jej dłoni nawet na moment, kiedy wychodzili z biura. Spojrzał jeszcze raz za siebie, na biurko, które ledwo wytrzymało ich zachłanność i uśmiechnął się pod nosem, jakby zamykał za sobą fragment wieczoru, który jeszcze długo będzie wracał w jego głowie. Poprowadził Sophię przez korytarz i znów w stronę tłumu, choć sam czuł się, jakby nadal był w przyjemnym, zawiesistym transie. Świat zwolnił. Dźwięki rozmywały się gdzieś w tle, światła klubu pulsowały rytmicznie, ale nie tak głośno jak wcześniej. Carter czuł się, jakby był na miękkim haju, choć przecież nic nie brał a przynajmniej nie tego rodzaju substancji. To Sophia krążyła mu w żyłach. Sophia i ich dziecko, którego jeszcze nie było widać, ale które już nosiła w sobie. Byli trójką, idącą przez klub z cichą pewnością. I jakkolwiek pretensjonalnie to mogło zabrzmieć, nigdy wcześniej nie czuł się tak cholernie kompletny.
Carter
Carter czuł, jak wszystko się w nim kotłuje i to nie w tym chaotycznym, niepokojącym sensie, do jakiego był kiedyś przyzwyczajony. To, co rozgrywało się między nimi od momentu, w którym zamknął za nimi drzwi biura, należało do tego rodzaju intensywności, który zostawiał ślad. Trwały. Fizyczny. Emocjonalny. Każde jej słowo było jak kolejne uderzenie serca, mocniejsze, cięższe, trochę jakby za mocne jak na człowieka, który przez większość życia nie wierzył, że coś takiego jak „dom” może istnieć w jednej osobie.
OdpowiedzUsuńTeraz ta osoba ściskała jego dłoń w tłumie. W tych cholernych porwanych rajstopach. Ze śladami po jego ustach na szyi.
Gdy mruknęła coś z niedowierzaniem o tym, że to ona doprowadza go do granic, przytaknął tylko krótko, bez słów. Bo tak było. Nie wiedziała nawet jak bardzo. Nie wiedziała, że stojąc teraz przy barze, wśród znajomych, których ledwo słyszał, Carter miał wrażenie, jakby wszystko wokół zgasło. Ona. Tylko ona. I ten ich mały potworek.
Oparł się lekko bokiem o ladę i zniżył się znów do jej ucha, muskając delikatnie opuszkami palców jej biodro.
— Mówisz godzina, ale… — mruknął rozbawiony, cicho, tylko dla niej. — …ja już odliczam minuty. I nie sądzę, żebyśmy dotrwali do końca tej godziny.
Spojrzał na nią z boku, z tym błyskiem w oku, który jednoznacznie zdradzał, że myślami znów był gdzieś przy niej. Potem jednak westchnął, jakby sam musiał się przywołać do porządku.
Sięgnął po szklankę z wodą, podał ją jej, żeby naprawdę się czegoś napiła, i przysunął barkiem bliżej, zerkając w jej stronę.
— Chcesz coś konkretnego? Kawior, jak rasowa fancy narzeczona, czy frytki z sosem jak stara dobra ty?
Byli dla siebie dwoma światami jednocześnie.
Wystarczająco różnymi, by się przyciągać, i wystarczająco zgranymi, by tworzyć jeden.
I Carter, patrząc teraz na nią, nie mógł się powstrzymać przed jednym pytaniem, które cisnęło się na język, choć jeszcze go nie wypowiedział. Wyjść już teraz? Czy poczekać jeszcze piętnaście minut…? Bo ta godzina? Nie istniała. Nie z nią.
Odwrócił wzrok, zerknął przez ramię, gdzieś w stronę znajomych.
— Chyba ktoś cię szuka… — mruknął cicho Carter, pochylając się lekko w stronę Sophii, ale nie odrywając dłoni z jej talii. Wskazał subtelnie głową w stronę baru, gdzie Selene i Vic stały obok siebie z drinkami w dłoniach i rozglądały się dyskretnie po sali. Ich spojrzenia kilkukrotnie powędrowały w stronę Cartera i Sophii, nie nachalnie, ale wystarczająco, by nie dało się tego nie zauważyć. Zerknął na nią z boku, mrużąc lekko oczy. — Pokłóciłyście się? — zapytał w końcu, jakby właśnie zaczął układać sobie w głowie drobne sygnały, których wcześniej nie zauważył. — Bo tak patrzą… jakby nie były pewne, czy mogą podejść. Albo czy w ogóle powinny — rzucił żartobliwie, zerkając na jej brzuch, potem na usta, potem znowu na oczy, jakby na nowo zakochiwał się dokładnie w tej wersji Sophii, która potrafiła być zarówno słodka, jak i niebezpieczna.
Uniósł brwi, ale jego ton nie był oceniający, bardziej zaintrygowany. Zamilkł na moment, wzrokiem podążając za spojrzeniem Vic, która właśnie delikatnie szturchnęła Selene łokciem. — Mam im powiedzieć, że muszą stanąć w kolejce? — dodał z lekkim, chropawym uśmiechem, pochylając się nieznacznie bliżej Sophii. Jego głos był żartobliwy. Zanim Sophia zdążyła odpowiedzieć, Carter zauważył, że Selene i Vic ruszyły w ich stronę. Powoli, ale zdecydowanie z minami, które mówiły więcej niż jakiekolwiek słowa. Jakby miały coś do powiedzenia, może do naprawienia, ale jeszcze nie wiedziały jak. Kiedy dotarły na tyle blisko, że już nie było odwrotu, Selene spojrzała na Sophię i lekko się zawahała, zanim odezwała się pierwsza. — Soph… możemy pogadać? — zapytała cicho, a w jej głosie nie było ani złośliwości, ani ironii. Brzmiała szczerze. I lekko przepraszająco. Carter spojrzał na Sophię kątem oka, jakby pytał bez słów: chcesz, żebym poszedł? Ale nie czekał długo. Pocałował ją delikatnie w policzek, krótko, ciepło, z wyczuciem i mruknął przy samym uchu:
OdpowiedzUsuń— Będę w loży — powiedział krótko, przy uchu, zanim się wyprostował. I wtedy, z uśmiechem, który był gdzieś między rozbawieniem a dumą, przesunął palcami jej włosy na bok, tak, by choć trochę zakryć czerwony ślad na szyi, ten, który sam tam zostawił. Nie powiedział ani słowa, ale jego spojrzenie mówiło wszystko. Zostawił je sam na sam, Selene, Vic i Sophię, z przestrzenią, której najwidoczniej potrzebowały. Choć wiedział, że nie spuści jej dziś z oka ani na moment dłużej, niż to konieczne.
Carter
Carter odchylił głowę i uniósł brew, kiedy usłyszał od Sophii pełną powagi deklarację, że mogą wyjść już teraz. Nie zdziwiło go to ani trochę. Bo czuł dokładnie to samo.
OdpowiedzUsuńNa początku go wkurzała. Jeszcze wtedy w schronisku. Miała w sobie coś z porządku, który nie pasował do jego chaosu. A przynajmniej tak sądził. Ale z czasem, ta jej uparta dobroć zaczęła go rozbrajać. Przygotowywała mu kawę, jakby to było coś oczywistego. Czekała na niego przy ekspresie z tym swoim miękkim spojrzeniem i kubkiem w dłoni. A kiedy pierwszy raz zrobiła mu śniadanie, bo zauważyła, że nie jadł od rana, a może i od poprzedniego dnia, nie wiedział co powiedzieć. Bo przecież to nie było tak, że nie było go na to śniadanie stać, on po prostu o siebie w ogóle nie dbał, a ona to zauważyła i… zaczęła działać. A raz podejrzał jej zamówienie w kawiarni, jakoś naturalnie zaczął przywozić dla niej rano kawę, którą kupował w knajpie przecznice dalej, a nie obok siebie, żeby wciąż była ciepła.
Nie mógł zapomnieć tamtego dnia w schowku. Jak wpatrywał się w jej usta i nie mógł oderwać wzroku. Jak speszyła się na parkingu kiedy wsunął zimne dłonie pod jej koszulkę i jak jej dotyk przeszył go wtedy do szpiku. Dreszcz, który go wtedy obleciał, nie miał nic wspólnego z chłodem. To była ona. Była inna. Cudowna. Seksowna w sposób, którego zdawała się nie zauważać. Nie ścigała się z nim, nie udowadniała niczego. Dawała się prowadzić. I on… on chciał być tym, który ją poprowadzi. Zawsze.
Teraz, gdy widział, jak jej spojrzenie zatrzymuje się na jego ustach, na szyi, jak przesuwa słomkę do ust z tym rozbrajającym westchnięciem i rzuca, że nie może kawioru, nie mógł uwierzyć, że dotarli razem do tego punktu.
— Dlaczego nie możesz kawioru? — zapytał z autentycznym zaniepokojeniem. — I czego jeszcze nie możesz? Muszę to wiedzieć, Soph… — Zamilkł na moment, a potem spojrzał jej prosto w oczy. — I tak w ogóle… — mruknął, jakby dopiero teraz to do niego dotarło. — Czy to jest w ogóle bezpieczne, że… my tak… no wiesz… robimy to…intensywnie…? Można tak?
Zapytał naprawdę poważnie, jakby dopiero teraz coś w nim kliknęło. Jakby świadomość, że nie są już tylko we dwoje, zaczęła się przebijać przez to wszystko, co między nimi tak buzowało. I że pierwszy raz, zamiast działać instynktownie, poczuł potrzebę, żeby się upewnić.
Gdy przeniosła wzrok w stronę dziewczyn, a potem zaczęła mówić o tym wieczorze, który ewidentnie nie układał się tak, jak powinien, Carter słuchał jej uważnie. Nie przerywał. Po prostu był. A to było więcej niż wystarczające.
— O co poszło? — zapytał w końcu cicho. — Powiedziałaś im o… o zaręczynach? Czy o ciąży? Nie były zadowolone?
Sophia odpowiedziała mu z tym tonem pozornej obojętności, ale Carter znał ją już na tyle dobrze, że wyczuł emocje ukryte pod tymi słowami. Złapał ją jeszcze za dłoń, gdy sięgała po szklankę.
— Jak tylko z nimi pogadasz, wychodzimy i zamawiamy pizzę z tym sosem na brzegach. — Uśmiechnął się i dodał, rozbawiony. — A twoje groźby wobec moich koleżanek… działają na mnie bardziej niż na nie. I nie chodzi tu o strach.
Musnął jej usta raz jeszcze, czuły, szybki gest, po czym się wyprostował i już po chwili zostawił ją samą z Selene i Vic, ruszając w stronę loży.
Widok na loże Cartera był wystarczająco wyraźny, by zauważyć, że atmosfera wcale nie należała do lekkich. Nie usiadł nawet na chwilę, rozmawiał z Kaiem na stojąco, gestykulując przy tym w ten nerwowy, trochę gwałtowny sposób, który znała już z ich wspólnego życia. Kai coś mówił, próbował go zatrzymać, nawet położył mu rękę na ramieniu, ale Carter strącił ją bez namysłu, jakby nie miał już cierpliwości. Dołączyła do nich Jade, najpewniej z nadzieją, że rozładuje napięcie, ale Carter nawet na nią nie spojrzał. Okręcił się na pięcie, powiedział coś, co wywołało konsternację u Kaia i powrócił do gestykulowania. Mówił szybko, intensywnie, z chłodnym dystansem, który mówił jasno, że to nie była rozmowa towarzyska.
Sophia mogła jedynie przypuszczać, o czym mówił. Ale jedno było pewne, to była reakcja. Może na ten wieczór, może na to, co usłyszał… a może na wszystko, co zebrało się w nim przez ostatnie tygodnie. I właśnie wtedy ktoś podszedł do niego z boku, młody chłopak w czarnej bluzie z kapturem, który rzucił mu coś do ucha. Carter od razu odsunął się od Kaia. Zamienili kilka zdań, zbyt blisko siebie, żeby cokolwiek można było odczytać z ruchu ust. Carter nawet nie skinął głową, tylko milczał przez dłuższą chwilę, a jego twarz lekko się napięła. Nie było w tym żadnego zaskoczenia, tylko natychmiastowa decyzja.
OdpowiedzUsuńWciąż słuchając, odwrócił głowę w stronę Sophii. Złapał z nią kontakt wzrokowy. I mimo odległości, mimo muzyki, światła, tłumu. Uniósł dłoń i przesunął palcem po tarczy zegarka, robiąc gest, który Sophia zrozumiała natychmiast. Zaraz wrócę. Nie było słów, ale nie były potrzebne. Tyle wystarczyło. Sophia od razu zrozumiała. Potwierdziła to delikatnym kiwnięciem głowy, choć jej uśmiech wyraźnie zgasł. Zanim się odwrócił, posłał jej jeszcze krótki, przepraszający uśmiech. A potem ruszył, znikając w tłumie. Bez pożegnania. Bez słowa. Z tą swoją skupioną twarzą, która mówiła jedno: coś się dzieje. Tłum natychmiast go pochłonął.
Carter
Carter wyszedł na wąski, przyciemniony korytarz oddzielający salę klubu od jego biura. Miejsce miało swój klimat, surowy, z betonową posadzką i cichym pogłosem oddechów muzyki dobiegającej zza ściany. Bywał tu setki razy. Z zamkniętymi oczami znał każdy jego centymetr, ale dziś… coś było inaczej.
OdpowiedzUsuńZamarł. Dwóch typów. Stali dokładnie naprzeciwko wejścia do jego biura, nieruchomi, jakby już od dłuższej chwili czekali. Ubrani bez ekstrawagancji, szarości, ciemny granat, kurtki bomberki i neutralne twarze. Ale Carter wiedział, jak wygląda człowiek, który nie przyszedł się napić. Nie znał ich. Ani z widzenia, ani z żadnej z licznych, brudnych spraw, które przecież nie działy się za jego plecami. Ich obecność nie pasowała tu w żaden sposób.
I to uczucie… jak ukłucie pod skórą, zaraz pod linią karku. Wewnętrzny radar, który nie raz ratował mu życie. Serce uderzyło mu mocniej. Nie dlatego, że ich się bał. Ale dlatego, że wiedział, że coś tu się właśnie zmienia.
Byli biali. I to nie tylko z koloru skóry, ich sposób poruszania się, obserwacji, to jak zeskanowali go od razu, gdy wyszedł, nie byli stąd. Nie byli „jego” ludźmi. Bo nikt, absolutnie nikt, z kim robił interesy, nie wyglądał jak oni. Ci, którzy przychodzili do Black Roomu po coś więcej niż muzykę, mieli inny kod. Wiedział, z kim się gra. Ci dwaj nie należeli do tej ligi.
Dwa scenariusze przeleciały mu przez głowę z prędkością błysku flesza.
Albo FBI.
Albo ktoś przyszedł go załatwić.
Żaden z tych scenariuszy nie kończył się dla niego dobrze. Rzucił jeszcze jedno spojrzenie przez ramię, w stronę sali. Sophia była tam. Gdzieś między światłami, ludźmi, gwarem. Zasłonięta jego światem, który właśnie miał pęknąć. Jeśli to był nalot, nie mógł pozwolić, żeby to działo się tam, przy niej. Jeśli to był atak, nie mogli dotrzeć do niej. Mógł uciekać, jasne. Znał tylne wyjście, przećwiczone. Ale odwrót oznaczałby, że zostawia ją samą. Nie było opcji. Jeśli przyszli po coś więcej niż pogawędkę, wpuści ich do biura. Tam, za zamkniętymi drzwiami, pod biurkiem, miał broń. Nie jedną. W myślach już kalkulował, ile kroków, czy zdąży, czy któryś nie ma kamizelki. Czysta procedura przetrwania. Stare nawyki z czasów, o których już nie mówił. Ale wtedy zbliżył się, odruchowo twardszy w kroku, gotów do konfrontacji i jeden z mężczyzn uniósł dłoń. Wyciągnął legitymację.
— FBI. Agenci Logan i Bennett. Chcemy porozmawiać.
Carter zamarł na ułamek sekundy. W głowie zaświtało mu echo głosu Sloane:
“Kiedy po ciebie przyjdą, już będzie za późno.” To była właśnie ta chwila?
Nie ruszył się. Żaden mięsień, żadna emocja nie pojawiła się na twarzy, ale pod powierzchnią jego ciało już działało w trybie gotowości. Chciał się zaśmiać, z tej ich uprzejmości, z tej gry w “cywilizowaną rozmowę”. Nie przyszli tu grzecznie pogadać. Takie rozmowy zawsze kończą się jednym: pierdlem, zdradą albo kulą.
— Nie mamy o czym — rzucił chłodno, z tonem, który znali już niejedni przesłuchujący. Głos mu nie zadrżał. Ale myśli biegły w każdą możliwą stronę. Bo czegokolwiek chcieli, to już się działo.
— Nie mamy o czym rozmawiać? — powtórzył jeden z nich spokojnie, aż za spokojnie.
— O coś jestem podejrzany? — Ten wyższy, Logan, sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki. Carter odruchowo napiął barki. Nie po broń, po dowód. Zdjęcia. Kilka, rzuconych mu niemal pod nos. Rozpoznawał je natychmiast, choć żadne nie było wystarczająco wyraźne, by przeciętny człowiek mógł powiedzieć coś więcej niż „dwóch facetów w półcieniu”. Carter widział jednak wszystko: kąt, światło, miejsce, postaci.
— Znasz tych ludzi? — zapytał drugi, Bennett, już bez tej sztucznej uprzejmości. Carter nie mrugnął ani razu.
— Nie — odpowiedział krótko. Logan uniósł brew. Ledwie zauważalnie.
— Wiesz, że okłamywanie agentów federalnych to osobne przestępstwo?
Powietrze w korytarzu zgęstniało. Muzyka z sali zdawała się nagle za głośna, pulsująca, drażniąca. Carter poczuł, jak coś w nim zaczyna się przesuwać, z kalkulacji w instynkt. Z zimnej kontroli w
Z zimnej kontroli w gotowość.
OdpowiedzUsuń— A wiesz, że nachodzenie ludzi w ich własnym klubie bez nakazu też nie wygląda najlepiej? — Odpowiedział powoli. Bennett zrobił krok bliżej. Za blisko. — Mamy powody sądzić, że wiesz dokładnie, kim jest ten człowiek. I że nie był tu przypadkiem.
Serce uderzyło mu mocniej, ale twarz pozostała kamienna.
— Nie wiem, o czym mówicie. — Zrobił pół kroku w bok. — I nie macie tu nic do roboty. — Powietrze zgęstniało. Carter poczuł, jak napięcie wspina mu się po karku, jak ciało wchodzi w tryb walki, zanim umysł zdąży powiedzieć „stop”. Myśli zaczęły się rozjeżdżać. Obraz Sophii na sali. Broń pod biurkiem. Czas. Sekundy. I wtedy Carter zrobił błąd. Minimalny. Instynktowny. Ruch ramienia, jakby chciał odepchnąć Logana, zrobić sobie przestrzeń. W jego świecie to był odruch. Ostrzeżenie. Granica. Dla nich, sygnał.
— Broń! — Krzyknął Logan. — Nie ruszaj się! — Warknął Logan, a dłoń Bennetta zniknęła pod kurtką. Metal błysnął. Broń wyszła na światło korytarza w tej samej chwili, gdy drugi agent ruszył. Logan uderzył pierwszy, barkiem, nisko, brutalnie. Carter poleciał w tył, plecami w ścianę, powietrze wyleciało mu z płuc. Nie zdążył sięgnąć po nic. Nie zdążył nawet zakląć.
— Na ziemię!
Kolano wbiło się w jego kręgosłup. Zbyt znajomy nacisk. Zbyt dobrze wykonany chwyt. Metaliczny dźwięk kajdanek zabrzmiał głośniej niż muzyka z klubu. Carter szarpnął się raz, drugi, bez sensu. Logan był ciężki, wyszkolony, bezlitosny. Złapał mu ręce, wykręcił je za plecy. Carter szarpnął się odruchowo, ale kajdanki były szybsze. Zimny metal zacisnął się na nadgarstkach z głośnym klik. Ból był ostry, upokarzający. Gorszy od tego był fakt, że to się właśnie działo naprawdę. Kai stał jeszcze sekundę przy końcu korytarza, oczy rozszerzone, twarz biała jak papier. Carter zdążył tylko spotkać się z nim wzrokiem. Jedno spojrzenie. Jedno nieme „spierdalaj”. Kai nie potrzebował drugiego sygnału. Odwrócił się i zniknął w bocznym wyjściu, w tłumie, w muzyce, w chaosie klubu, który nadal tańczył, nie mając pojęcia, że właśnie coś się skończyło. Carter leżał na zimnej podłodze, skuty, z twarzą przyciśniętą do betonu. W uszach dudniła mu krew. Jedna myśl wracała jak mantra, bolesna i nie do zatrzymania:
To nie miało się tak skończyć.
Jade spojrzała na Sophię, unosząc brew, jakby nie do końca była pewna, czy ta nie żartuje. Na sekundę zawahała się z odpowiedzią, ale po chwili machnęła lekko ręką, odwracając wzrok.
— Carter powiedział, żebyś tu na niego poczekała. — odparła z pozornym spokojem, ale w jej głosie coś nie brzmiało do końca naturalnie. — I żebyś nigdzie nie szła. Jasno się wyraził. — Spojrzała na nią i poznała od razu, że Sophia nie ma zamiaru jej posłuchać. Kiedy chciała odejść Jade złapała ją za nadgarstek i obróciła w swoją stronę.
— Sophia, na prawdę… musisz się w końcu nauczyć, kiedy trzymać się za daleka tak jak prosi… — powiedziała dosadnie, z miną pełną powagi. — To jest właśnie ten moment.
Jej spojrzenie przeniosło się za ramię Sophii, gdzieś w głąb parkietu. Twarz natychmiast się zmieniła, z wyważonej, chłodnej maski na nagłe, czyste napięcie. Zmarszczyła brwi, rozchyliła lekko usta, jakby zobaczyła coś, czego zdecydowanie się nie spodziewała. Kai. Przeciskał się nerwowo przez tłum, jakby próbował się stamtąd wydostać za wszelką cenę. Rozglądał się gwałtownie, co chwilę oglądając za siebie. Jego ruchy były zbyt szybkie, zbyt chaotyczne, jakby nie mógł znaleźć wyjścia. Coś w nim, spojrzenie, ściągnięte ramiona, krzyczało, że ucieka. Nie tylko fizycznie, ale przed czymś większym. Jade zaklęła pod nosem i natychmiast zerwała się z miejsca. Cały jej dotychczasowy spokój zniknął jak zdmuchnięty płomień.
— Zostań tu! — rzuciła tylko przez ramię do Sophii, zanim ruszyła szybkim krokiem w tamtym kierunku. Jej ruchy były stanowcze, skupione. Wiedziała, że coś jest bardzo nie tak.
Carter
Gdy tylko metaliczny szczęk kajdanek rozległ się w tej surowej przestrzeni, mężczyzna górujący nad Carterem cofnął kolano, nieco odpuszczając nacisk na jego plecy. Wciąż był czujny, ale uznał, że to wystarczy. Carter dyszał ciężko, czując zimno betonu pod policzkiem i wbijające się w skórę kanty kajdanek. W tej jednej sekundzie jego własna bańka, ta, w której jeszcze chwilę temu śmiał się z Sophią, w której całował ją w policzek, zasłaniał ślad na szyi i myślał tylko o pizzy i ich nienarodzonym dziecku, pękła. Brutalnie i bez ostrzeżenia. Rzeczywistość dosięgła go w najgorszy możliwy sposób.
OdpowiedzUsuńNie zauważył, że Sophia weszła do korytarza. Zorientował się dopiero wtedy, gdy usłyszał jej szept. Głos, którego nigdy wcześniej nie brzmiał tak… kruchym echem. Otworzył oczy. Nie odwrócił głowy, nie mógł, ale jego wzrok, nerwowo szukając źródła dźwięku, natrafił na jej sylwetkę.
Sophia.
Stała nieruchomo, z uniesionymi dłońmi, ze wzrokiem wbitym w niego, tak przejęta, że nie potrafił nawet ocenić, czy to wszystko naprawdę się dzieje. Adrenalina buzowała mu we krwi. Czuł jej pulsowanie aż w uszach, w gardle, w ściśniętym żołądku. Agent stojący obok pomógł mu się podnieść, co nie było łatwe ze skutymi za plecami rękami. Carter zatoczył się lekko, ale nie dał się poprowadzić od razu. Słowa wyrywały się z jego ust, zanim zdążył je przefiltrować.
— Nie mam nic przy sobie. — Warknął z frustracją, kręcąc głową. — Nic, kurwa, nie mam, żadnej jebanej broni.
W jego głosie nie było lęku. Tylko wściekłość i poczucie, że zaraz wszystko mu się rozleci. Spojrzał na Sophię.
— To nieporozumienie. Wracaj do domu. — Rzucił sucho, ale jego oczy mówiły coś zupełnie innego. — Soph, wróć do domu. To się wyjaśni.
Ale zanim zdążyła odpowiedzieć, zanim choćby drgnęła, za nią wpadła Jade. Wbiegła jak burza, z pazurami wycelowanymi obu agentów.
— Co, kurwa, tu się dzieje?! — Wrzasnęła, a dźwięk jej głosu rozniósł się po ścianach jak echo wystrzału. — Macie go na glebie jak jakiegoś pieprzonego przestępcę?! Naprawdę?! Gdzie go zabieracie, do cholery?! — Jade nie zamierzała ustępować. Jej głos ponownie odbił się echem od betonowych ścian, tym razem bardziej przerażony niż agresywny. Ruszyła za agentami, którzy już prowadzili Cartera dalej korytarzem. — Gdzie go kurwa zabieracie?! Ma prawo do adwokata! — Wykrzyknęła, sięgając po telefon do tylnej kieszeni. Jade była w ruchu. Szybka, zdecydowana, wściekła.
— Dzwonię do prawnika, Carter… — syknęła, z oczami rozszerzonymi od napięcia.
— Proszę się odsunąć. — padła chłodna odpowiedź. — Niech pani nie utrudnia procedur.
— Procedur?! — Jade niemal się zaśmiała, ale to był pusty, ironiczny śmiech. — Skuliście go jak zwierzę. Przeczesaliście klub?! Macie nakaz?! On nie miał przy sobie nawet kluczy, idioci!
Jeden z funkcjonariuszy spojrzał na nią z wyraźną irytacją, ale nie odpowiedział. Carter odwrócił głowę na tyle, na ile pozwalał mu układ ramion i silny uchwyt przy łokciu.
— Macie obowiązek podać powód zatrzymania, skurwiele, a nie urządzać pokazówkę w klubie!
OdpowiedzUsuńSzła za nimi uparcie, nie zważając na to, że jeden z mężczyzn trzyma Cartera za ramiona jak podejrzanego o morderstwo, a drugi, ten z bronią, szedł nieco z tyłu, czujnie, wciąż gotowy zareagować.
— Za pięć minut będzie tu więcej prawników niż was agentów — warczała, sięgając po telefon.
Szczęka mu pulsowała, kark miał spięty jakby zaraz miał wybuchnąć, ale wiedział, że wszystko, co powie, może tylko pogorszyć sytuację. Usta miał zaciśnięte, a jego spojrzenie powędrowało jeszcze raz do tyłu, do Sophii. Jedyne, czego teraz chciał, to żeby się stamtąd wydostała. Żeby nie widziała więcej.
— Jade… — warknął Carter. Głos znowu zadrżał mu z napięcia. — Jade, zabierz ją stąd. Do cholery. Słyszysz mnie?! Zabierz ją!
— Carter! — rzuciła jeszcze za nim, już mniej wojowniczo. — Do cholery, powiedzcie coś! Gdzie go zabieracie?! — Agenci milczeli. Robili swoje. Zabierali Cartera. I nikt nie odpowiedział na to, co miało zaboleć najbardziej. Ale on już znikał za rogiem. Skuty. Milczący. Zaciśnięta szczęka. Nie walczył. Nie zadawał pytań. Wiedział, że to nie był przypadek. Wiedział, że właśnie zaczęło się coś, czego nie da się zatrzymać.
Drzwi zamknęły się z głuchym, metalicznym trzaskiem. Jade odwróciła się gwałtownie, jak drapieżnik wypuszczony z klatki. Chodziła tam i z powrotem po korytarzu, dłonią zaciskając telefon tak mocno, że aż zbielały jej knykcie. Raz po raz wciskała ten sam numer. Sygnał. Cisza. Poczta głosowa. Znowu.
— Kurwa… — syknęła pod nosem, przeciągając dłonią po włosach. — Teraz nikt, kurwa, nie odbiera.
Zatrzymała się nagle, kopnęła lekko w betonową ścianę, jakby chciała z niej wybić odpowiedź. — Jebane psy… — warknęła, bardziej do siebie niż do kogokolwiek. Dopiero wtedy spojrzała na Sophię.
— Co cię tak zamurowało?! Trzeba zadzwonić po managera! Natychmiast. I po prawnika. Nie mamy nawet informacji, gdzie go kurwa wzięli! Sophia rusz się! — warknęła. — Gdzie jest Kai?! — warknęła. — Gdzie on jest, jak zawsze wtedy, kiedy robi się gorąco! — Nie czekając na odpowiedź, minęła Sophię, ocierając się o nią ramieniem. Jej perfumy zostały w powietrzu jak ślad po burzy. Zerknęła nerwowo w głąb korytarza. Była wściekła. Wkurwiona na maksa. Na siebie, na nich, na sytuację. Ale też trochę… na Sophię. Za to, że stała jak posąg. Że wyglądała, jakby chciała się rozpaść, a nie działać.
— Gdzie jest do cholery Kai?! — syknęła, już nie patrząc na nią, i ruszyła zdecydowanym krokiem do drzwi. Wymijając Sophię bez jednego słowa więcej. — Zaraz go znajdę. I, do kurwy nędzy, dowiem się, co się właśnie wydarzyło — rzuciła przez ramię i zniknęła za drzwiami, gotowa rozwalić pół klubu, byle tylko kogoś znaleźć. Kai’a. Managera. Ochronę. Kogokolwiek. zostawiając Sophię samą. W ciszy, która brzmiała głośniej niż wszystko inne tej nocy.
Carter
Jade miała w oczach błysk, który równie dobrze mógłby podpalić cały ten klub. Jej ciało wręcz pulsowało od adrenaliny, jakby tylko od niej miało zależeć, czy Carter z tego wyjdzie. Jakby mogła siłą woli cofnąć czas i zapobiec temu, co właśnie się stało. Nie zamierzała już dłużej stać i rozmawiać. Zostawiła Sophię bez słowa, nie z braku empatii, ale dlatego, że teraz miała ważniejsze rzeczy na głowie niż emocjonalne wahania narzeczonej Cartera.
OdpowiedzUsuńWróciła pod drzwi do biura. Zamknięte. Ale z wnętrza sączyło się światło. Zmarszczyła brwi i przez sekundę jej serce zabiło szybciej. Kto tam był? Czy ktoś wrócił? Czy może… FBI już szukało śladów?
Chwyciła za klamkę i otworzyła drzwi gwałtownie, gotowa na wszystko. Ulga mieszała się z irytacją, kiedy zobaczyła Sophię. Na nogach. Wyraźnie bladszą, roztrzęsioną… ale żywą. W odpowiedzi na jej pytanie prychnęła i wywróciła oczami.
— Kai to pieprzony tchórz — rzuciła przez zęby, nawet nie starając się tłumić sarkazmu. Bez zbędnych słów podeszła do jednej z szaf i otworzyła ją zdecydowanym ruchem. Wyciągnęła z niej czarną torbę sportową. Solidną, z podwójnym zamkiem. Przeciągnęła ją po podłodze i rzuciła przy biurku.
— Trzeba tu ogarnąć. Wszystko zabrać. I gdzieś to, kurwa, schować.
Bez zawahania sięgnęła do szuflady. Pakiety z proszkiem. Pigułki. Wszystko wrzucała jedno po drugim do torby, bez sentymentów i ceregieli. Ruchy miała szybkie, jakby robiła to już nie raz. Jakby była gotowa. Zanim Jade sięgnęła po broń spod biurka, zatrzymała się w pół ruchu i rzuciła ostre spojrzenie w stronę Sophii. Jej dłoń zamarła nad torbą, a oczy zwęziły się jak u kogoś, kto ledwo trzyma nerwy na wodzy.
— Nie wiem, ile ty właściwie wiesz… — zaczęła chłodno, tonem pozbawionym ozdobników. — Ale to nie jest moment, żebym miała się z tobą teraz cackać.
Jej wzrok był twardy, konkretny, bez śladu współczucia. — Jeśli chcesz pomóc, to się, kurwa, ogarnij. Szybko.
Dopiero wtedy wróciła do swojego ruchu, schyliła się pod biurko i sięgnęła po broń. Metaliczny chłód dotknął jej skóry, kiedy zacisnęła palce na rękojeści. Przez moment patrzyła na pistolet z czymś, co mogło być znużeniem… albo pogardą. Potem westchnęła cicho i wrzuciła go do torby, która zatrzęsła się od ciężaru. A potem kucnęła przy biurku. Sięgnęła pod nie i wyciągnęła broń.
Przez moment po prostu na nią patrzyła. Jej dłoń zacisnęła się na zimnym metalu, a oczy lekko przymknęły. Westchnęła. Ciężko. Jakby czuła w tym wszystkim nie tylko gniew, ale i… bezsilność.
— Pieprzyć to… — mruknęła i wrzuciła broń do torby, po czym zamknęła ją szybkim ruchem. Podniosła się i spojrzała na bladą jak ściana Sophię. Wywróciła oczami, znowu, ale już nie z pogardy. Z rezygnacją. Niechętnie podeszła do szafki przy barku, wyciągnęła z niej butelkę whisky, a potem bez pytania nalała dwie szklanki, do połowy, bo mniej uznała za zniewagę sytuacji. Przeszła do Sophii i wcisnęła jej szkło w dłoń z takim impetem, jakby to miało być lekarstwo. Nie szczędziła. Podeszła do Sophii, wcisnęła jej jedną z nich do ręki.
— Masz, to ci pomoże… — Rzuciła krótko, nie patrząc jej w oczy. Sophia tylko uniosła wzrok na szklankę, na Jade a potem znów na szklankę i powoli odstawiła ją z powrotem na blat, Jade zatrzymała się. Zmarszczyła brwi, wzięła głęboki wdech i… spojrzała jej prosto w oczy. I wtedy coś jej zaświtało.
Jade patrzyła na nią przez moment. Milcząc. Mierząc ją wzrokiem… a potem nagle jej mina zamarła. Zmarszczyła brwi.
OdpowiedzUsuń— Ja pierdolę… — zaczęła cicho. I już wiedziała. Zadrżał jej kącik ust, a potem rozdziawiła lekko usta i sapnęła. — Jesteś w ciąży — wyszeptała. Nie zapytała. Stwierdziła. I przez chwilę, przez cholerną chwilę w tej burzy emocji, wyglądała, jakby to była najgorsza, a jednocześnie najbardziej oczywista rzecz, jaką mogła usłyszeć dzisiejszej nocy.
— Kurwa, Carter… — mruknęła pod nosem, przecierając dłonią czoło, jakby próbowała zetrzeć z siebie napięcie, które rosło z każdą minutą.
— No jasne. — Prychnęła z gorzkim uśmiechem, odchylając głowę w tył. — Stąd te całe zaręczyny. Kurwa, przecież to było jak z reklamy pierdolonych płatków śniadaniowych... — Zamilkła na moment, po czym napiła się ze swojej szklanki. Nie jednym łykiem. Dwoma, trzema, jakby próbowała zmyć z siebie gorycz, której nie dało się już ukryć.
Patrzyła na Sophię dłużej niż wcześniej. I w tych oczach… było coś, co zdradzało, że mimo złości, mimo chęci trzymania dystansu… wcale nie była aż tak obojętna, jak próbowała udawać.
— Odważna jesteś… albo głupia… Jedno z dwóch. — Zamilkła na chwilę. — To wszystko komplikuje. — Dodała cicho, bardziej do siebie niż do niej. — Dla ciebie. I dla niego. Mi wszystko jedno.
Jade zapięła torbę szybkim, nerwowym ruchem i odstawiła ją na bok, jakby sama jej obecność w tej przestrzeni zaczynała ją już parzyć. Wciąż nie patrzyła na Sophię, jakby bała się, że jedno dłuższe spojrzenie wystarczy, by powiedzieć za dużo. Albo odwrotnie, żeby powiedzieć wszystko.
Jade pokręciła głową z wyraźną dezaprobatą, jakby widok Sophii siedzącej tam tak blado, milcząco i roztrzęsiona, tylko ją dodatkowo irytował.
— Ja pierdolę… — mruknęła pod nosem, po czym znów wzięła duży łyk whisky. Alkohol spłynął jej gardłem jak benzyna po suchej zapałce, ale nawet nie drgnęła. Odstawiła szklankę na blat z ciężkim stukiem i bez słowa podeszła do Sophii. Bez pytania zabrała jej szklankę whisky z dłoni, jakby z góry wiedziała, że i tak jej nie tknie, a potem sięgnęła po butelkę wody i wcisnęła ją jej do ręki.
— Masz. Wodę. Przynajmniej to wypij, zanim się totalnie poskładasz — rzuciła twardo, choć bez jawnej złośliwości. Bardziej jak ktoś, kto przejmuje kontrolę, bo nikt inny nie potrafi tego teraz zrobić.
— W twojej sytuacji to chyba nie czas się rozklejać, Soph…
Jade
Jade podeszła do niej wolno, jakby oceniając stan, w jakim Sophia naprawdę się znajdowała, nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Jej spojrzenie nie było już tak lodowate jak wcześniej, raczej twarde i pragmatyczne. Nie było tu miejsca na sentymenty.
OdpowiedzUsuń— I co, nie przeszkadza ci to? — rzuciła nagle, szorstko, bez zapowiedzi. — Nie wyglądasz na dziewczynę, która lubi facetów, którzy chowają broń pod biurkiem i trzymają w szufladzie imprezowy starter pack — rzuciła sucho, jakby bardziej do siebie niż do niej.
Sophia nie odpowiedziała od razu, ale spojrzenie, które jej posłała, mówiło wystarczająco. Nie musiała tego lubić. Ale go kochała. I to wystarczyło. Jade tylko prychnęła pod nosem, jakby chciała powiedzieć twoja sprawa. Sama wróciła do pakowania, nie komentując więcej, przynajmniej przez chwilę.
Gdy Sophia zapytała o miejsce, gdzie można by to wszystko ukryć, Jade przez chwilę milczała. W jej oczach błysnęło napięcie, jakby intensywnie analizowała możliwe wyjścia.
— Coś wymyślę. Na razie nie panikuj. — powiedziała w końcu, sięgając znów do jednej z szuflad. — Nie wiadomo, czego od niego chcą. Może… może to o kogoś innego chodziło. Może tylko chcieli go przesłuchać… — urwała nagle, jakby ugryzła się w język. — Nieważne. Schowam to. Tak będzie lepiej. — Przez sekundę wyglądała, jakby żałowała, że w ogóle otworzyła usta. Zamknęła torbę gwałtownie i odsunęła ją na bok. Usiadła na krześle, z wyraźnym ciężarem na ramionach, którego już nie ukrywała.
— Powiedział mi, że może zrobić się gorąco — rzuciła cicho. — Że powinnam wyjechać na jakiś czas. Miał nosa, jak zwykle — zamilkła na chwilę, kręcąc głową. — Dupek. Sam się do tej rady nie zastosował. Zwłaszcza teraz. W jego i twojej sytuacji.
Jade parsknęła cicho, rozbawiona mimo wszystko tym komentarzem Sophii o wymiotowaniu. — Nawet kurwa o tym nie myśl — odparła, z nieudawanym uśmiechem, który pojawił się tylko na sekundę, ale wystarczył, by rozluźnić napięcie chociaż na moment. Obie wiedziały, że to nie był czas ani miejsce na rozczulanie się. Wciąż była w trybie akcji, ale nie była przecież z kamienia. A Sophia, z tymi swoimi ironicznymi odzywkami i bladością pod oczami, wyglądała tak… prawdziwie.
Kiedy brunetka rzuciła, że nie wygląda na to, że jest ci obojętny, Jade tylko zacisnęła usta. Przez długą chwilę milczała, jakby chciała po prostu zostawić to bez odpowiedzi. Ale potem westchnęła cicho.
— Znamy się długo — powiedziała w końcu. — Zależy mi na tym, żeby był szczęśliwy.
Nie dodała tego, co wyraźnie wisiało w powietrzu. Że chciała, by był szczęśliwy z nią. Że przez długi czas znosiła jego fazy, dziewczyny, narkotyki i tę wieczną niepewność, licząc, że w końcu się wyszaleje, ogarnie i… wróci.
Prawie się to wydarzyło. Prawie, kiedy rozstał się ze Sloane. Prawie, zanim pojawiła się Sophia. I Carter znów się jej wymknął z rąk.
Zaśmiała się pod nosem. Krótko, gorzko, ale prawdziwie. Brzmiała, jakby sama nie wierzyła w to, co mówi.
— Powinnaś się teraz chyba zastanowić, co zrobisz. Może… też powinnaś na jakiś czas zniknąć. Schować się. Carter chciałby, żebyś była bezpieczna.
Jade zamknęła torbę i zapięła suwak jednym płynnym ruchem. Jej palce, mimo że nadal lekko drżały od adrenaliny, były zaskakująco sprawne. Rzuciła torbę na krzesło przy biurku i oparła dłonie na biodrach, jakby próbowała się zatrzymać. Zatrzymać w tym tempie, w którym jej myśli pędziły bez ładu i składu.
Popatrzyła na biurko, na wodę w dłoni Sophii, na rozsypane wcześniej papiery, które nie do końca udało się ułożyć z powrotem. A potem uniosła wzrok na nią.
OdpowiedzUsuń— Załatwię to — powiedziała stanowczo. — To nie pierwsza taka sytuacja, Soph. Chowałam już broń. I narkotyki. I opatrywałam mu rany postrzałowe — zerknęła na nią z powagą. — Poradzę sobie i teraz. A ty… też musisz sobie poradzić. Dla niego. I dla… waszego dziecka.
To ostatnie powiedziała już łagodniej. I przez chwilę w ciszy spojrzały na siebie jak dwie kobiety, których życie zostało właśnie przewrócone do góry nogami. Każda z nich w inny sposób kochała tego samego mężczyznę. Ale tylko jedna z nich miała teraz coś, czego żadna inna już mieć nie mogła.
— Nie wiem, co planujesz dalej — odezwała się po chwili ciszy, tym razem spokojniej, jakby już nie rzucała słów przez zęby. — Ale jeśli będziesz potrzebowała pomocy… możesz się do mnie odezwać.
Brzmiało to tak, jakby ją samą zdziwiło, że to powiedziała. Że w ogóle złożyła jej taką ofertę.
— Nie obiecuję, że będę miła — dodała po chwili z lekkim wzruszeniem ramion. — Ale jak będziesz potrzebować… to będę.
Tylko nie dodała: bo on by tego chciał.
Poprawiła włosy, które zsunęły się jej na twarz, splatając je niedbale w palcach. Ruch mechaniczny. Odruchowy. Jade rzadko robiła coś, czego nie przemyślała wcześniej. Zawsze kontrola, zawsze zimna kalkulacja. A teraz… to wszystko wymykało się z rąk. Nie tylko Carter, ale cały ten pieprzony świat, który przez lata nauczyła się ogarniać, na swój sposób. A teraz siedziała tu z jego narzeczoną. Z dziewczyną, która nie miała pojęcia, w co się wpakowała, ale mimo to… pomagała jej pakować dom torby broń i narkotyki. Nie uciekła.
Przeniosła wzrok z powrotem na torbę. Na jej ciężar. Nie chodziło tylko o fizyczną wagę, ale o wszystko, co w niej było. O wszystkie sekrety, które przez lata zamiatali pod dywan. A teraz znów ktoś podniósł róg dywanu i wszystko wyleciało. Wzięła głębszy oddech. Wciąż nie mogła uwierzyć, że to wszystko naprawdę się wydarzyło. Że to nie był tylko zły sen. Że Carter naprawdę został zakuty w kajdanki, a ona… Ona znowu została z tym bałaganem.
Jade
Jade spojrzała na Sophię, jakby przez chwilę naprawdę chciała jej odpowiedzieć szczerze na to pytanie o pokój, ten zaciemniony, który nie był przeznaczony dla gości, a o którym wspomniała. Ale po sekundzie już zdążyła schować te myśli za swoją chłodną, znudzoną miną.
OdpowiedzUsuń— Poza Carterem nikt nie ma tam dostępu — skłamała bez mrugnięcia okiem. — I nie trzyma tam nic wielkiego. Wszystko było tutaj.
Nie była gotowa, by Sophii dawać mapę do tego, co naprawdę mogłoby się jeszcze ukrywać w tym klubie. W tym świecie. W tej cholernej sieci zależności, którą Carter sam stworzył. I którą teraz wszyscy musieli łatać, zanim ktoś pociągnie za nią z drugiej strony. Na pytanie o to, co Carter powiedział, zacisnęła usta. Skrzywiła się lekko, jakby właśnie się zorientowała, że puściła farbę.
— Nieważne — rzuciła krótko. — To po prostu… ryzykowny biznes. I tyle.
Jade nie odpowiedziała od razu. Wzrok przesunął się na szklankę whisky, jakby próbowała znaleźć słowa w tym, co zobaczy w szkle. Zacięła wargi, ale w końcu wypluła to z siebie, bo i tak już Sophia była za daleko w tym wszystkim.
— Wszystko zaczęło się pierdolić od dnia, w którym tu przyszła — wycedziła. — Pokłócili się. Nie wiem, o co poszło, ale on… dawno nie widziałam go w takim stanie. Wściekły, porobiony. I tak najebany, że ledwo stał, a i tak wsiadł za kierownicę. Nikt nie mógł go zatrzymać. — Wzruszyła ramionami, jakby chciała zbyć to wszystko, ale emocje wciąż były żywe. — Od tamtego wieczoru wszystko zaczęło się jebać.
Mówiła to bez wyrzutów, ale Sophia doskonale wiedziała, że ona w tym była. W tym wszystkim. Tak samo, jak i Sloane. I że Carter nie potrafił z nikim zbudować prostych relacji.
— Nie chodzi o to, żebyś go zostawiła. — dodała po chwili Jade. — Ale musisz… zadbać o siebie. I o dziecko. Carter… on sobie poradzi. Ma od tego ludzi. Na pewno go wyciągną. — W jej tonie zabrzmiała pewność. Taka, której Sophia potrzebowała. Nawet jeśli była tylko zagraniem, maską, blefem, lepiej było w to wierzyć. Jade patrzyła na nią z boku. Widziała, jak trzyma się na resztkach siły. Jak próbuje nie pokazać, że pęka. Ale widziała też, to wszystko dla niej było nowe. Obce.
Nie odpowiedziała od razu. Patrzyła przez chwilę w przestrzeń, jakby ważyła w myślach każde możliwe słowo, jakie mogłaby teraz wypowiedzieć. Jej dłoń przesunęła się po kantach biurka, aż w końcu zacisnęła palce na szklance z whisky, która już dawno przestała być zimna. Zanim sięgnęła po kolejny łyk, wzruszyła tylko ramionami, lekko, niedbale, niemal obojętnie.
— Nie wiem. — mruknęła. — To ty z nim mieszkasz. Powinnaś chyba wiedzieć, co macie w domu i w samochodzie. — Jade wzruszyła ramionami i z lekkim przekąsem prychnęła. — Witaj w świecie Cartera. — Odparła, ale nie było w tym jadu. Raczej stwierdzenie faktu.
Ton jej głosu nie był złośliwy. Był chłodny, ale trzeźwy. Jade nie próbowała jej dogryźć, mówiła po prostu, jak było. Jakby przeszła już przez wystarczająco wiele takich sytuacji, żeby wiedzieć, co warto sprawdzać i kiedy. A potem sięgnęła w końcu po tę whisky, pociągnęła większy łyk niż powinna i przymknęła oczy, jakby ten gorzki smak miał na chwilę zresetować jej myśli. Kiedy spojrzała znów na Sophię, w jej spojrzeniu było coś miększego. Może nawet… współczucie? Zmęczenie na pewno.
Jade spojrzała na nią. I w tym spojrzeniu było więcej, niż Sophia mogłaby się spodziewać. Współczucie? Może. Zmęczenie? Na pewno. Ale nie było tam złośliwości.
OdpowiedzUsuń— To nie moja sprawa. — powiedziała chłodno. Bez uśmiechu. — Nikt się ode mnie nie dowie — dodała ciszej, spokojniej, patrząc Sophii prosto w oczy. I tego można było być pewnym. Bo jeśli Jade coś umiała, to trzymać język za zębami. Szczególnie jeśli chodziło o sprawy, które naprawdę miały znaczenie. Wstała powoli, sięgając po czarną torbę i zapięła ją porządnie. Nie patrzyła już na zawartość. Zapięcie było jak kropka na końcu zdania. Potem oparła się biodrem o biurko i przez dłuższą chwilę po prostu milczała. Przeglądała w głowie wszystko to, co powinny jeszcze zrobić. Gdzie zadzwonić. Jak to zabezpieczyć. Kogo zaangażować. I co, do cholery, powiedzieć ludziom, którzy zaczną zadawać pytania.
— Idź do domu… Odpocznij — rzuciła a potem, bez zastanowienia zapisała jej na kartce swój numer. — W razie czego zadzwoń. — Spojrzała jeszcze raz na Sophię. Przez dłuższą chwilę. Inaczej niż wcześniej. Jakby pierwszy raz widziała ją nie jako narzeczoną Cartera, nie jako dziewczynę, która zastąpiła ją w życiu faceta, na którego czekała… tylko jako dziewczynę, która naprawdę się teraz boi.
Jade
Carter nie pamiętał, jak otworzył drzwi. Dłoń sama odnalazła kod, jakby jego ciało działało mechanicznie, a głowa była zupełnie gdzie indziej. W środku panowała ciemność, jedyne światło wpadało od strony tarasu, gdzie świat odbijał się od śniegu i czarnych szyb. Cicho. Zbyt cicho. Jedyne co usłyszał, to szurnięcie pazurów i miękkie popiskiwanie Gigi, która jakby wyczuwając go szybciej niż ktokolwiek inny ruszyła w jego stronę z merdającym ogonem i entuzjazmem, jakiego nie czuł od dawna.
OdpowiedzUsuńKucnął, pozwalając się jej obskoczyć. Przytulił pysk psa do swojej szyi, a w oczach, które zawsze były spokojne i pewne, teraz czaiło się coś innego. Coś, czego dawno w nim nie było: zmęczenie. Głębokie, fizyczne, ale przede wszystkim, emocjonalne. Jakby coś w nim się zsunęło, jakby spadł z wysokości, z której sądził, że już się nie da spaść.
Wstał powoli. Ciężko. Jak człowiek, który przez dwa dni nie miał łóżka, nie miał ubrania na zmianę, ani jednej minuty na to, żeby cokolwiek przemyśleć bez obecności kogoś obcego. Spojrzał w głąb mieszkania. W mroku rozpoznał ją od razu. Siedziała na kanapie. Nieruchoma. W tym samym płaszczu, z którego jeszcze nie zdjęła śniegu. Gigi została za nim, ale on nie zrobił ani kroku bliżej. Stał przy drzwiach jak ktoś, kto wrócił do miejsca, do którego sam nie wie, czy wciąż ma prawo wracać.
Wydawało się absurdalne, że po wszystkim, co się wydarzyło, jedyne, co miał do pokazania, to ślady zmęczenia i powyciągane ubrania. W jego spojrzeniu nie było błagania. Nie było też buty, jaką nosił zawsze. Była tylko ta… głucha, głęboka niepewność. Był zmarznięty bo z klubu zabrali do tak jak stał, w samym T-shircie. Na rękach miał widoczne obtarcia, ślady po szarpaninie na betonowej podłodze. Plecy miał posiniaczone on wbijającego się w nie kolana agenta. Podniósł głowę i ich spojrzenia się spotkały.
— Jestem — powiedział cicho. To nie było powitanie. To było wyznanie. Jakby mówił: Wiem, że nie wiesz, kim wróciłem, ale… wróciłem.
Nie wiedział, od czego zacząć. Mógł mówić o aresztowaniu, o agentach, o tym, jak bardzo sytuacja wymknęła się spod kontroli, ale nic nie miałoby znaczenia, dopóki ona patrzyła na niego tak, jak teraz. Jakby nie była pewna, czy chce go słuchać. Jakby cały jego ciężar, który przez lata nosił z nonszalancją, nagle zaczął się odbijać na niej.
Podszedł w końcu, bez słowa. Usiadł na skraju kanapy, blisko, ale nie zbyt blisko. Cisza była gęsta jak kurz po wybuchu. Jej ramiona, zaciśnięte na klatce piersiowej, jej dłonie, schowane pod płaszczem, jakby nawet one nie chciały go teraz dotknąć.
— Jak się czujesz? — zapytał cicho. — Wszystko… wszystko w porządku?
Jego głos zadrżał, ale nie od zmęczenia. Od ostrożności. Jakby zbliżał się do zwierzęcia, które jeszcze niedawno ufało mu bezwarunkowo, a dziś mogło ugryźć, jeśli podejdzie za blisko. Nie odpowiedziała. Nawet na niego nie spojrzała. Jej oddech był równy, zbyt równy, jakby cały czas próbowała nie pęknąć. Palce jej drgnęły, ale nie ruszyła się ani o milimetr.
— Soph… — powiedział, sięgając do niej dłonią. Nie gwałtownie. Nie nachalnie. Po prostu… z przyzwyczajenia. Z tęsknoty. Ale wtedy ona się odsunęła. Milimetr. Centymetr. Wystarczająco, by dać mu do zrozumienia, że to, co między nimi istniało… przynajmniej na tę chwilę, nie było już takie samo.
Sophia nie uniosła głosu. Nie rzuciła niczego ostrego.
To właśnie to zabolało go bardziej niż jakiekolwiek „wypierdalaj”. To cisza między nimi była najgłośniejszym oskarżeniem. Serce ścisnęło mu się w piersi, jakby coś zassało powietrze ze środka.
OdpowiedzUsuń— Powiedz coś… — powiedziała, cicho, bez spojrzenia w jego stronę. — Tylko nie mów, że nie wiesz, o czym mówię. Przesunął dłonią po twarzy. Cicho westchnął. Był gotów na krzyk. Na złość. Na łzy. Ale nie na to. Nie na to obojętne wycofanie, jakby już mu nie ufała.
— Wiem, że nic, co powiem, nie wystarczy — odezwał się znów, niższym, zduszonym głosem. — Nie planowałem, żeby tak to wyglądało. Nie… nie tej nocy. Nie kiedykolwiek.
Zawahał się. Potarł kark, jakby chciał z siebie coś zrzucić. Spojrzał na jej profil. Na to, jak bardzo się zmieniła. Była wciąż piękna, wciąż jego… ale inna. Coś w niej się zamknęło. A może… otworzyło na coś, czego on nie był pewien, czy może udźwignąć.
Przełknął ślinę. Dłonie zacisnął w pięści. To była najtrudniejsza rozmowa w jego życiu. I jeszcze się nie zaczęła. Cisza między nimi zadrżała.
Carter
Słuchał jej w ciszy. Nie przerywał, nie bronił się, nie zadawał pytań. Tylko przytaknął. Głową, która nagle wydawała się zbyt ciężka. Wszystko, co powiedziała, utkwiło w nim ostrym, cichym echem. Nie w słowach, ale w tym, jak je wypowiedziała. W tym, jak już nie brzmiała jak ona. A może po prostu dopiero teraz słyszał ją bez filtrów, bez emocji, bez nadziei. Niby wszystko było na swoim miejscu, wrócił, był obok, oddychał, patrzył na nią, a jednak coś wyraźnie się przesunęło. Tak jakby punkt, do którego mieli razem dojść, przesunął się gdzieś poza zasięg.
OdpowiedzUsuńTo było znajome uczucie. Jak wbijanie gwoździ w ściany domu, który właśnie się wali. Jakby próbował coś naprawiać, zanim jeszcze zdoła zrozumieć, co właściwie się zepsuło. Zamrugał powoli i wziął głęboki oddech. Na nadgarstkach nadal czuł odparzenie metalu, echo momentu, w którym jego wolność została zatrzaśnięta w zimnym kliknięciu.
Czuł się… dziwnie pusty i jednocześnie przeciążony. Jak po wypadku, z którego wyszedł o własnych siłach, ale dopiero po czasie dociera, że coś w środku pękło. Kajdanki zostawiły ślad nie tylko na nadgarstkach. Zostawiły go w głowie. W spojrzeniu Sophii. W tym, jak na niego patrzyła, nie z gniewem, nawet nie z pretensją, ale z czymś znacznie gorszym. Z dystansem. Z ostrożnością. Z pytaniem, którego jeszcze nie zadała.
Kiedy powiedziała: „Idź weź gorący prysznic”, nie był pewien, czym to właściwie było. Rozkazem. Troską. Błaganiem o przestrzeń, o chwilę ciszy, w której nie będzie musiała na niego patrzeć.
Może wszystkim naraz.
— Nic mi nie zrobili — odezwał się w końcu, zanim zdążyła się całkiem odwrócić. Głos miał niski, zmęczony. — To tylko… obtarcia.
Patrzył na nią chwilę w milczeniu, jakby próbował odczytać, co naprawdę kryje się za tym jednym zdaniem. Jakby szukał luki, przez którą mógłby się przecisnąć z wyjaśnieniem, które brzmiałoby wystarczająco dobrze.
Uniósł lekko nadgarstki, jakby chciał zademonstrować te ślady, ale zrezygnował. — Przyszli tylko… porozmawiać. Ale sytuacja… wymknęła się spod kontroli. — Zawahał się. — Sięgałem po klucz do biura. Myśleli, że to… —
Urwał. Nie dokończył. Bo po co? I tak wiedziała. Albo przynajmniej się domyślała. Spojrzał na nią uważnie, jakby chciał dodać coś jeszcze, ale jej spojrzenie go zatrzymało. Ciche. Twarde. Nieobecne. Nie teraz.
Wstał. Wciąż z wahaniem. Jakby bał się, że każdy ruch może być tym o jeden za dużo. Słowa nie przychodziły. Bo wszystko, co chciał powiedzieć, brzmiało głupio. Puste. Za późne. Zatrzymał się w miejscu. Spojrzał na nią z ukosa, jakby próbował odczytać między słowami coś, czego nie powiedziała.
Nie była obojętna. Nie ona. Nie naprawdę. Widział jej oczy. I widział, że jej serce wciąż na niego reaguje, nawet jeśli wszystko inne w niej próbowało się od niego odciąć.
— Nie jestem głodny — mruknął. Ale nie w tonie sprzeciwu. Raczej… zmęczenia. Porażki. I tak niczego by nie przełknął. Już miał odejść, ale zatrzymał się.
— Soph.
Odwróciła się do niego. A on nachylił się powoli i pocałował ją w czoło. Tak delikatnie, jakby bał się, że wszystko się rozpadnie od tego jednego dotyku. Nie dodał nic więcej. Odwrócił się i poszedł.
Prysznic nie zmył z niego wszystkiego. Ale przynajmniej spróbował. Carter stał bez ruchu pod strumieniem gorącej wody, który spływał po jego karku, plecach, barkach, ale ciało miał wciąż spięte. Jakby mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Jakby wciąż czekały na kolejny rozkaz, kolejny strzał, kolejny gest obrony. Pochylił się do przodu, opierając dłonie o chłodną ścianę kabiny. Para osiadła na szkle, zasłaniając go przed resztą świata, choć przecież i tak był sam. Woda płynęła, gorąca i nieubłagana, ale żaden brud nie znikał z jego myśli. Wciąż widział jej twarz, tam, na korytarzu. Zamarłą. Zamarzniętą. Nie wiedział, czy bardziej bolał go zimny beton pod policzkiem, czy ten wzrok Sophii, gdy widziała go w kajdankach. W tym pieprzonym, bezsilnym stanie, którego nienawidził.
Walczył. Z myślami. Z sobą. Z tym wszystkim, co przyniósł do jej życia i czego nie mógł już zabrać.
Sięgnął po żel, nie czując nawet zapachu. Mył się mechanicznie. Jakby próbował coś z siebie zdrapać. Jakby sam siebie nie poznawał. To nie tak miało wyglądać. Nie jej świat. Nie ich historia. A jednak, stała się ich codziennością. Zamknął oczy, zaciągnął się powietrzem i dopiero po długiej chwili zakręcił wodę.
OdpowiedzUsuńZszedł na dół w milczeniu. Włosy wciąż miał mokre, krople spływały po karku. Zatrzymał się na schodach. Stała przy kuchennym blacie, w jednej dłoni kubek, w drugiej łyżeczka. Mieszała herbatę, ale jej ruchy były nieobecne. Jakby też walczyła z własnym wnętrzem. Jakby każda czynność była tylko zasłoną. Cicho zszedł ostatnie stopnie, nie mówiąc nic. Zbliżył się. Otulił jej talię przedramionami. Przylgnął do jej pleców nagim, wilgotnym torsem. Schował twarz w zagłębieniu jej szyi. Zaciągnął się znajomym zapachem. Zamknął oczy.
— Przepraszam, że musiałaś to oglądać… — wyszeptał ledwie słyszalnie. Nawet nie jako pytanie. Bardziej jak imię, którego bał się stracić. Jak kotwicę, która trzymała go na powierzchni. W jego dotyku nie było presji. Tylko zmęczenie. Tylko prośba o chwilę ciszy, która nie będzie karą. I może o to, żeby choć przez sekundę, ona nadal była domem.
Carter
Carter stał za nią w ciszy, tuląc ją do siebie jak człowiek, który właśnie wrócił z wojny. Nie takiej, w której strzelają, ale takiej, w której każde wspomnienie, każdy krok i każda decyzja mogą kosztować więcej, niż się ma do oddania. Miał czoło przyciśnięte do jej szyi, jakby tylko w tym miejscu potrafił jeszcze oddychać. Kiedy poczuł jej dłonie na swoich przedramionach, coś w nim drgnęło. Mały, cichy impuls. Jak odruchowy skurcz serca po długiej bezczynności. Nie odsunęła się. Nie warknęła. Nie zamarła. Położyła dłonie. Po prostu.
OdpowiedzUsuńJej głos, cichy i urywany, wybrzmiał w jego klatce jak echo z innego życia. Jakby Sophia mówiła do niego przez mgłę, przez wodę, przez ścianę zbudowaną z tych wszystkich spraw, o których jej nie powiedział.
„Mówiłeś, że tego nie zaplanowałeś…”
Przymknął oczy. Poczuł, jak coś w nim osiada. Gęsto. Ciężko. I boleśnie znajomo. Miała rację. Nie planował. Ale nie zmieniało to faktu, że jej świat się wtedy zawalił. Otworzył usta, ale z początku nie padły żadne słowa. Tylko wdech, głęboki, wymuszony. Chciał jej coś powiedzieć. Coś, co nie zabrzmiałoby jak kolejne gładkie kłamstwo, ani jak połowiczna prawda, która miała ją zatrzymać tylko po to, by znów mógł trzymać ją przy sobie.
Ale w tej chwili nie umiał walczyć o nią słowami. Nie miał już żadnych do zaoferowania. A potem zadała to pytanie.
„Więc… teraz co się stanie?”
Zacisnął lekko ramiona wokół niej, ale nie za mocno. Jakby chciał, żeby go jeszcze czuła. Żeby to, co miał do powiedzenia, nie było tylko suchym ciągiem głosek. Ale żeby było czymś więcej. Oparł brodę na jej ramieniu. I odpowiedział cicho, tak, jakby bał się, że jego głos rozpadnie się w powietrzu.
— Wiem, że się martwiłaś — powiedział w końcu cicho, nie udając, że nie. — I że nie powinnaś musieć przez to przechodzić. Nigdy.
Zacisnął lekko palce na jej talii. Nie po to, żeby ją zatrzymać, tylko… żeby jeszcze chwilę być blisko. Nie próbował się wybielać. Nie tłumaczył. Nie robił z siebie ofiary. Był zbyt świadomy, że wszystko to, czego dotykali teraz, było zbudowane z kłamstw, przemilczeń, brudnych transakcji, niedopowiedzianych nocy i nieodebranych telefonów. Wiedział, że ją zawiódł. Nie tylko jako mężczyzna. Jako człowiek.
Zamknął oczy, wtulając twarz mocniej w jej kark. Chciał ją poczuć. Jeszcze raz. Zapamiętać. Utrwalić ciepło jej skóry, bo nie był pewien, ile jeszcze mu go zostanie. Carter trwał przez chwilę w ciszy, ale czuł jej oddech, płytki, zbyt szybki. Czuł też własny puls, ciężki jak bębny wojenne i równie niepokojący.
Wiedział, że to nie był czas na obietnice, których nie był w stanie spełnić. Ale też wiedział, że jeśli teraz nic nie powie, jeśli jej nie powie czegokolwiek, to zostanie mu tylko milczenie. A ono już nie wystarczy.
— Chciałbym ci to jakoś wynagrodzić. Wszystko. — Westchnął, głęboko, zmęczony do szpiku kości. Brzmiał szczerze. Bezpiecznie powściągliwie. Ale każde słowo byłoby niczym, gdyby nie to jedno, które dodał po chwili.
— Myślałem… że może wyjedziemy — powiedział tak, jakby sam ledwo wierzył, że to mówi. — Na chwilę. Na tydzień. Dwa. Może do São Paulo. Albo gdziekolwiek, żebyśmy mogli… — Zatrzymał się. Język uwiązł mu na podniebieniu, ale zmusił się, by dokończyć. — Żebyśmy mogli po prostu być. Bez telefonów. Bez ludzi. Bez tego wszystkiego.
Zamilkł. Przesunął dłonią po jej brzuchu, delikatnie, z wyczuciem, jakby bał się, że samym dotykiem mógłby ją zranić. Albo ich. Ją i dziecko.
Czuł, jak jego dłoń drży.
— Zależy mi, motylku — powiedział w końcu. — I na tobie. I na naszym dziecku.
Odsunął się na milimetr. Tyle, by mogła się obrócić, jeśli chciała. To było najbliżej, jak potrafił dojść do słowa przepraszam. Ale nie kajał się. Nie błagał. Stał tam za nią, zmęczony, z duszą jak otwarta rana i sercem na dłoni. I z cichą nadzieją, że może, jeśli będzie wystarczająco blisko, to jeszcze przez moment będzie mogła wierzyć, że jej Carter istnieje. Że to nie wszystko kłamstwo. Że coś z nich… wciąż się trzyma.
OdpowiedzUsuń— Mogę tylko powiedzieć, że zrobię wszystko, co mogę… żeby już nigdy nie doszło do czegoś takiego.
Jego palce przesunęły się wyżej, ledwie wyczuwalnym gestem. Nie nachalnie. Nie błagalnie. Ale z czymś, co mogła odczytać, jeśli chciała, jako próbę, by jeszcze raz dotknąć tego miejsca, gdzie mieli wspólną przyszłość. Miała pełne prawo to odrzucić. Ale jeśli choć część niej jeszcze chciała uwierzyć… to właśnie teraz dostała ten moment. Cichy. Ludzki. Z jego szeptem na skórze i sercem bijącym z tyłu, z każdą chwilą coraz szybciej.
Carter
Carter pamiętał doskonale, jak jeszcze na początku ich związku Sophia postawiła granicę. Wyraźnie, stanowczo, choć z tą miękkością, którą miał tylko ona. Powiedziała, że nie chce znać jego najciemniejszych stron. Że nie potrzebuje szczegółów. Nie chce wiedzieć, z kim wcześniej pracował, co robił, jak to wyglądało naprawdę. Chciała jego, tego, którego miała teraz. Obecnego. Czułego. I kochającego. A on… On nie zamierzał jej przekonywać, że lepiej wiedzieć. Że lepiej znać go całego. Nie. Zbudował mur. Całkiem logiczny, prosty: skoro nie chce znać prawdy, nie będę jej mówić. Nie będzie się spowiadał. Nie będzie opowiadał o tym, co zostawił za sobą, nawet jeśli to „za sobą” nigdy naprawdę nie zniknęło. Nie drążyła. On nie tłumaczył. I to działało. Przynajmniej przez jakiś czas. Przynajmniej do dziś.
OdpowiedzUsuńKiedy wspomniała o Jade, jego ciało instynktownie się spięło. Zacisnął zęby, powieki opadły mu na moment, jakby próbował utrzymać pod kontrolą coś, co właśnie chciało wymknąć się spod skóry. Zastanawiał się, co jeszcze Jade jej powiedziała. Dlaczego w ogóle to poruszyła. Dlaczego nie zamknęła tego między nimi.
Odetchnął głęboko. Nie chciał, by to się między nimi rozegrało właśnie w ten sposób. Zbliżył się jeszcze bardziej, muskając ustami jej szyję, cicho, bez nacisku, potem policzek. Jakby próbował ją przeprosić, zanim wypowie cokolwiek. Jakby chciał zabrać choć odrobinę tego ciężaru, który dźwigała.
— Moglibyśmy wyjechać razem — powiedział w końcu. — Nie na wakacje. Na jakiś czas. Tyle, ile trzeba. Po prostu… żebyśmy mogli odetchnąć.
Ale nie był pewien, czy to wystarczy. Bo kiedy znów się odezwała, słowa były jak ukłucie igły prosto w to, co jeszcze miał w sobie miękkiego.
Zamarł. Zatrzymał się na sekundę, jakby ktoś go uderzył. A może raczej, obudził. I kiedy cicho nabrał powietrza, wstrzymał je, jakby w tej jednej chwili ważyło się wszystko.
— Co masz na myśli? — zapytał w końcu. Powoli. Ostrożnie. Spojrzał na nią, nie odwracając wzroku. — Jestem tutaj. — Rozłożył dłonie, jakby chciał pokazać, że nie ma nic do ukrycia. Że stoi przed nią, bez żadnych zasłon, broni, maski. — Nie zamknęli mnie. Nie ma żadnych zarzutów. Gdyby nie… to nieporozumienie… po prostu porozmawialiby ze mną w klubie i wyszli. Przełknął ślinę, czuł, jak napięcie wraca do jego karku, jakby mięśnie nie mogły już więcej unieść. — Rozumiem, że się przestraszyłaś, ale… nic mi nie grozi. Jestem tu.
Zamilkł. Zobaczył jej twarz. Oczy. I zrozumiał. Ona już wie, albo prawie wie. I nie pyta, bo nie ufa. Nie ufa, bo wie, że kłamał. A może… przemilczał za długo. Nie wiedział, że walizka już czeka. Nie wiedział, że ma ją przygotowaną od wczoraj. Gdy odwróciła się w jego stronę, przez chwilę patrzył na nią tylko w ciszy. Jakby zobaczył ją pierwszy raz. Dłonie uniósł do jej twarzy, delikatnie, z ostrożnością, jakby bał się, że mu zniknie, jeśli poruszy się zbyt gwałtownie.
— Nie chodziło o paczkę — odpowiedział cicho, ale z ciężarem, który nie znikał z jego głosu. Zbliżył się do niej jeszcze bardziej. Uniósł dłonie, powoli, jakby dotykał czegoś kruchego. Jakby miała rozpaść się pod jego opuszkami. Jego palce objęły jej policzki, kciuki delikatnie gładziły jej skórę. W jego oczach była cisza. Prawdziwa, długa, cierpliwa.
— Pytali o ludzi, z którymi kiedyś… przecinały mi się drogi. Pokazywali zdjęcia. Próbowali dopasować twarze do nazwisk, do ksywek. Szukali powiązań. Grzebali w o rzeszłości, która… — Zawahał się. — Która już dawno powinna zostać za mną. Ale wciąż mnie dopada.
Przerwał, nie spuszczając wzroku z jej oczu.
— Sophia… Proszę.
Głos mu zadrżał. Nie jak u chłopaka, który się boi. Ale jak u mężczyzny, który wie, że zaraz może stracić wszystko. Zbliżył się jeszcze bardziej. Ich czoła prawie się stykały.
— Nie patrz tak na mnie… — Wiedział, że to może być za późno. Ale musiał spróbować. Dla niej. Dla siebie. Dla dziecka, które jeszcze nie miało szansy go poznać. — Nie jestem człowiekiem, którym chciałbym być, Soph. Ale… dla ciebie próbuję. Każdego dnia. Od kiedy cię poznałem.
Carter milczał przez chwilę, jakby sam musiał ułożyć sobie w głowie to, co właśnie powiedział. To, co powiedział w końcu naprawdę. Jego kciuki wciąż poruszały się po jej policzkach, niemal nieświadomie, uspokajając ją… a może samego siebie.
OdpowiedzUsuń— Potrzebuję tylko jeszcze trochę czasu — wyszeptał. Cicho. Prawdziwie.
Głos miał nieco niższy niż zwykle, chropawy, jakby słowa z trudem przechodziły mu przez gardło. Ale nie przestawał patrzeć jej w oczy.
— Żeby to wszystko zamknąć. Oczyścić. Oddzielić to, kim byłem… od tego, kim chcę być. Dla ciebie. — Zawahał się. — Dla was.
Nie musiał dotykać jej brzucha, by to powiedzieć. Nie musiał mówić “dziecko”, nie musiał udawać czułości, która była przecież prawdziwa. Wszystko mieściło się w tym jednym słowie, wypowiedzianym z ciężarem i ostrożnością, jakby bał się, że nie ma do niego prawa. Zbliżył się, delikatnie opierając swoje czoło o jej. Ich oddechy mieszały się cicho w napiętym milczeniu.
— Proszę, księżniczko… Daj mi jeszcze trochę czasu i wszystko poukładam.
Zamknął oczy, jakby właśnie na to jedno słowo, czas, postawił wszystko, co miał. Jakby w tym ostatnim geście, prawdziwym, prostym i nagim z dumy – oddawał jej całą kontrolę. Bo może wreszcie zrozumiał, że nie wszystko zależy od niego. Że jeśli naprawdę chce walczyć o ich przyszłość… musi jej ją dać najpierw do ręki. Nie do obietnic. Nie do łóżka. Cisza między nimi była ciężka. Wypełniona wszystkim tym, czego nie powiedzieli wcześniej. Ale Carter się nie cofnął.
Carter
Carter drgnął, jakby jej słowa fizycznie w niego uderzyły. — Soph, jaka ucieczka… — odezwał się od razu, zbyt szybko, zbyt nerwowo. — To nie… Nie o to chodzi... — Ale nawet on słyszał, jak pusto to brzmi. Jak obrona, a nie prawda. — Nie ma żadnych innych dziewczyn. Co ty w ogóle mówisz? — Zacisnął zęby. Oczy mu pociemniały, a w spojrzeniu pojawiło się coś, czego rzadko jej pokazywał, strach. Nie przed FBI. Nie przed konsekwencjami. Przed tym, że właśnie ją traci. Kiedy spytała „na ile” jest, coś w nim pękło. Nie spektakularnie. Cicho. Jak źle ustawiona kość, która od dawna bolała, ale dopiero teraz została poruszona.
OdpowiedzUsuń— Na ile? — powtórzył głucho. — Na zawsze, Sophia. Przecież… pamiętasz? Tak mówiliśmy. Na zawsze.
Gdy zaczęła mówić o tym, że to nie przeszłość, tylko teraźniejszość, nie zaprzeczył od razu. To było najgorsze. Zawieszenie. Ta jedna sekunda ciszy, która mówiła więcej niż tysiąc słów. Kiedy zapytała wprost, czy im powiedział… odsunął się od niej. Nie dlatego, że chciał uciec. Dlatego, że zabrakło mu powietrza. Złapał się obiema rękami za głowę, palce wbił we włosy, potem przeciągnął dłonią po karku, jakby próbował zetrzeć z siebie napięcie. Zrobił kilka kroków po salonie, bosymi stopami po zimnej podłodze.
— To nie jest takie proste — powiedział w końcu, odwrócony do niej plecami. — To nie jest czarno‑białe. — Odwrócił się z powrotem. Jego twarz była zmęczona. Prawdziwie zmęczona. Bez maski. — Nie możesz powiedzieć wszystkiego, bo wtedy… wtedy to się nie kończy. A jak mówisz za mało, to myślą, że kłamiesz. Każdy ruch jest zły. Każde słowo.
Kiedy ujęła jego dłonie i zatrzymała je przy sobie, spojrzał na nią jak na ostatnią deskę ratunku.
— Uwierz mi. Proszę — wyszeptał. Ale gdy zaczęła wyliczać, jego zniknięcia, nocne powroty, stan, w jakim wracał, to, co musiała zrobić, kiedy go zabrali, coś w nim naprawdę się złamało. Nie podniósł głosu. Wręcz przeciwnie. Jakby cały ciężar opadł mu na ramiona.
— Bo tak będzie… — powiedział cicho, uparcie, niemal rozpaczliwie. — Wszystko się ułoży. Ja to poukładam. Zamknę. Odkręcę. Zrobię, co trzeba.
Podszedł bliżej, ostrożnie, jakby bał się, że jeden gwałtowny ruch ją spłoszy.
— Nie mówię tego, żebyś zapomniała. Mówię, bo… — głos mu się załamał na ułamek sekundy. — Bo nie wyobrażam sobie, że ciebie tu nie będzie. Że nas tu nie będzie.
Patrzył na nią z tą swoją desperacką wiarą, która kiedyś wystarczała jej za wszystko. — Daj mi czas. Nie słowa. Czas. A zobaczysz, że to się skończy. Że będziemy mieli normalne życie.
Nie wiedział jeszcze, że tym razem sama obietnica już nie wystarczy. Ale wciąż wierzył. I to właśnie było w nim najbardziej przerażające i najbardziej ludzkie.
Carter zamarł na ułamek sekundy, jakby jej słowa dotarły do niego dopiero teraz, całym ciężarem naraz. Najpierw była nadzieja. Prawdziwa. Surowa. Taka, która rozświetliła mu oczy, kiedy powiedziała, że da mu czas. Chwycił jej dłoń niemal odruchowo, przycisnął do ust, pocałował jej palce jeden po drugim, jakby to był gest pieczętujący coś, co właśnie udało mu się ocalić. Ale im dłużej mówiła, im więcej warunków padało, im wyraźniej brzmiało to jak pożegnanie, a nie próba… tym bardziej to światło w nim gasło. Patrzył na nią tak, jakby nagle grunt usuwał mu się spod nóg. Jakby ktoś właśnie wyjął z jego rąk jedyną rzecz, która trzymała go w pionie.
— Soph… — zaczął cicho, a potem przerwał, bo głos mu się złamał. Przełknął ślinę, zacisnął szczękę. — Nie mów tak.
Potem sięgnął do jej twarzy, znów, jego dłonie objęły jej policzki jak coś kruchego, delikatnego, wartego ratowania. Patrzył w jej oczy… i nie widział w nich tego, czego się spodziewał. Nie było tam pewności. Nie było też już zaufania. Szukał w jej oczach czegokolwiek. Jednego pęknięcia. Jednego znaku, że jeszcze może ją zatrzymać.
— Ja chcę tej rodziny. Z tobą. Z naszym dzieckiem — powiedział szybciej, nerwowo, jakby bał się, że jeśli nie wypowie tego teraz, straci ostatnią szansę. — Nie „może”. Nie „kiedyś”. Teraz. Zawsze.
Kolejne zdania trafiały go coraz głębiej i boleśnjen.
OdpowiedzUsuń“Wezmę radę Jade i wyjdę na jakiś czas.”
“Nie będziesz się ze mną kontaktował.”
“Do czerwca.”
Carter cofnął się o krok. Potem jeszcze jeden. Przejechał dłonią po karku, wplótł palce we włosy, oddychając ciężej. Na początku nie zrozumiał. Jej głos był zbyt łagodny. Zbyt miękki, jak na wyrok, który właśnie mu czytała.
A potem usłyszał resztę. Każde zdanie, jakby mu coś z ciała wycinało. Z każdą kolejną sylabą jego spojrzenie gasło. Ramię opadło powoli. Palce zsunęły się z jej skóry.
— Nie kontaktować się…? — powtórzył, jakby to słowo było w obcym języku. — Jak ty to sobie wyobrażasz? Że po prostu… znikniesz? A ja mam tu siedzieć i udawać, że ciebie nie ma?
Zrobił pół kroku w tył, jakby instynktownie próbował się bronić, przed czym, sam nie wiedział. Szukał w jej twarzy czegokolwiek, czegokolwiek, co mógłby uchwycić. Ułamek zawahania. Jedno spojrzenie, które dałoby mu powód, by się nie rozpaść. Ale Sophia patrzyła już gdzieś poza niego. Jakby odcinała się jeszcze zanim odeszła.
— Sophia… — wyszeptał, ale głos mu się załamał. — Przecież… jak? — Zrobił krok w jej stronę. I zaraz kolejny. — Nie chcę bez ciebie. Bez was. — Tonął. A ona była jedynym brzegiem.
— Zrobię wszystko. Przysięgam. — Głos miał już urwany, gardło ściśnięte. — Przestanę brać. Rzucę to gówno. Nie dotknę już nawet kieliszka. Oddam wszystko, co mam. Zamknę ten rozdział, jeśli tylko ty… jeśli zostaniesz.
Wyciągnął do niej ręce, ale już nie dotykał. Nie teraz. Tylko stał naprzeciw niej, nagi, bezbronny, prawdziwy. Taki, jakiego nie widziała nigdy.
— Zostawisz mnie teraz? W tym momencie? Kiedy po raz pierwszy naprawdę… próbuję wszystko poskładać? — Jego spojrzenie było błagalne. — Nie zabieraj mi tego.
Wciąż miał na ustach jej imię. Wciąż miał na dłoniach ciepło jej skóry. I tracił ją. W każdej sekundzie, coraz bardziej.
Pokręcił głową, gwałtownie, jakby chciał strząsnąć samą myśl.
— Ja nie dam rady bez ciebie. Nie chcę bez ciebie — wyrzucił z siebie. To nie brzmiało jak manipulacja. Brzmiało jak strach. — Ty jesteś jedyną rzeczą, która trzyma mnie przy ziemi, Soph. Jedyną.
Podszedł do niej znowu, bliżej, zbyt blisko, ale nie dotknął od razu. Jakby bał się, że jeśli to zrobi, ona naprawdę odejdzie. Stał przed nią obnażony z pewności siebie, z planów, z kontroli. Bez tej wersji Cartera, którą znał świat.
Carter
Carter nie był w stanie nic powiedzieć. Nie od razu. Stał w miejscu, jakby właśnie przeszedł przez środek pożaru, dym w płucach, skóra paląca od środka, oczy, które nie potrafiły już znaleźć punktu zaczepienia. Jej słowa docierały do niego falami. Każde jedno, jakby ktoś wbijał mu ostrze między żebra, powoli, świadomie. A on… nie miał jak się obronić. Ona mówiła prawdę. Każda litera, każde zdanie były prawdą. Cholernie niewygodną, trudną, bolesną, ale prawdą. I najgorsze było to, że nie miał jak się bronić, bo przecież wszystko, o czym mówiła, sam pozwolił zbudować. Kłamstwo po kłamstwie. Przemilczenie po przemilczeniu. Proszek po proszku, uśmiech po uśmiechu, wszystko, co udawał, że trzyma pod kontrolą, właśnie mu się rozsypywało. W jej oczach, w jej głosie, w tym, jak patrzyła, a raczej… już na niego nie patrzyła.
OdpowiedzUsuńZaprzeczył od razu. Zbyt szybko. Zbyt gwałtownie, jakby to jedno zdanie było ostatnią deską ratunku.
— Nie było żadnych dziewczyn — powiedział ostro, niemal szorstko, a w jego głosie pobrzmiewało coś więcej niż irytacja. — Nie było.
Zacisnął pięści i przetarł dłonią twarz, jakby próbował się obudzić z tego wszystkiego, co właśnie działo się tuż przed nim. Ale to nie był sen. To nie była jeszcze jedna kłótnia. To był moment, w którym coś pękało. Nie między nimi, w nim. Kiedy podniosła głos, aż się cofnął pół kroku nie ze strachu, nie z obrony. Z poczucia, że naprawdę wszystko stracił. I że ona zaczęła to rozumieć szybciej niż on.
— Nie wiem! Do cholery, Sophia, nie wiem, kiedy to się skończy — wybuchnął wreszcie. — To nie jest tak proste jak myślisz. Myślisz, że mogę to wszystko zamknąć jak jebany lokal po godzinach? — Wyrzucił z siebie w końcu, głosem zdartym, zmęczonym. — Myślisz, że ja tego nie chcę? Że ja nie chcę mieć spokoju?
Zrobił krok w jej stronę, ale zaraz się zatrzymał, jakby sam nie był pewien, czy ma prawo się zbliżyć. Przejechał dłonią po twarzy, potem po włosach, nerwowo, chaotycznie. Jakby próbował strząsnąć z siebie myśli, które nie chciały go opuścić. Nie umiał jej tego wytłumaczyć. A może nie mógł. I właśnie to go łamało najbardziej.
— Że nie chciałbym ci o wszystkim powiedzieć?
Ale nie mogę, bo boję się, że jak ci powiem wszystko, to nie zostaniesz. A jak ci nie powiem… to i tak odejdziesz. I nie wiem, co jest gorsze.
Odwrócił się gwałtownie, zrobił kilka kroków po salonie. Złapał się za kark, potem za głowę, palce wbił we włosy i przez moment po prostu stał tak, z pochyloną głową, oddychając ciężko. Jakby próbował nie rozsypać się na kawałki. Odwrócił się do niej z powrotem. Oczy miał ciemne, zmęczone, pełne czegoś, co przypominało desperację.
— Zrobiłem. — powiedział w końcu. Krótko. Twardo. — Zrobiłem coś.
Podszedł bliżej. Nie dotknął jej, ale był blisko, zbyt blisko, żeby to było obojętne.
— Nie mogę ci powiedzieć co. Nie teraz. — Jego głos zadrżał, choć starał się tego nie pokazać. — Ale zrobiłem wszystko, co mogłem. Dla ciebie.
Spojrzał jej prosto w oczy. Bez uciekania wzrokiem. Bez maski. — Musisz mi uwierzyć. — dodał ciszej. — Tylko tyle.
W głowie miał chaos. Strach, że ją traci. Wściekłość na siebie. Paniczną potrzebę zatrzymania jej tu, teraz, za wszelką cenę.
Myślał: sprzedam wszystko.
Potem: nie mogę.
Potem: rzucę to wszystko dziś.
A zaraz potem: a jeśli to za późno?
Patrzył na nią i widział kobietę, którą kochał najbardziej na świecie. I jednocześnie widział, jak oddala się od niego o każdy jej kolejny oddech.
— Soph… — wyszeptał w końcu, bez siły, bez gniewu. — Ja naprawdę próbuję.
I to było w nim najgorsze. Bo tym razem to nie była gra. To było jego załamanie. Carter nie zgadzał się. Nie na to. Nie na takie pożegnanie. Nie z nią. Z każdą sekundą, kiedy słuchał jej głosu, drżącego, ale stanowczego, czuł, jak ziemia pod jego stopami zaczyna się uginać. Jak wszystko, co budowali, rozchodzi się w szwach. Słowa Sophii raniły go bardziej niż cokolwiek innego, co kiedykolwiek przyszło mu przeżyć. Nie strzały, nie ciosy, nie zatrzymania i kajdanki.
Tylko ona. Jej głos. Jej zawód. Jej spojrzenie, które jeszcze niedawno było jego domem, a teraz było dla niego jak lustro, w którym widział… obcego. I siebie takim nienawidził. Kręcił się nerwowo po salonie, nie miał w sobie już nic z chłodnej pewności siebie, którą zwykle nosił jak zbroję. Przechodził od ściany do ściany, chwytając się za głowę, pocierając kark, próbując wyrwać z siebie to wszystko, co chciało wybuchnąć. Było w nim tak cholernie dużo, złości, paniki, miłości, strachu. W tym wszystkim był jak ranny wilk, dziki, rozszarpywany własnymi emocjami, zbyt dumny, by się rozpaść na jej oczach, i zbyt zakochany, by pozwolić jej odejść.
OdpowiedzUsuńOczy miał już czerwone, zaszklone. Oddychał płytko, jakby ktoś położył mu na piersi ciężar nie do uniesienia. I wtedy ona wypowiedziała te słowa.
„Wizyt raz w tygodniu przez szybę? Małej rączki na szybie?”
To zdanie uderzyło go w samo serce. Wbiło się ostrzem tak głęboko, że przez sekundę zamarł. Nie musiała widzieć jego twarzy, wystarczyło, że słyszała, jak oddycha. Jak łapie powietrze, jakby nagle coś odebrało mu możliwość złapania tchu. Zamrugał. Jeden raz. Drugi. Ale łzy nie spadły. Nie pozwolił. Nie przy niej. Ale jego wzrok był mokry, rozbity, zbłąkany. Tak. O tym właśnie myślał, kiedy siedział tam, przesłuchiwany, rozebrany z godności, odzierany z tajemnic. A potem, kiedy powiedziała, że nie chce, i znalazła jego ramiona, coś w nim zadrżało. Oplotły ją niemal natychmiast. Mocno, z desperacją. Przylgnął do niej całym sobą, jakby jej ciało było jedynym kotwiczącym go elementem w tej rzeczywistości.
— Nie. — szepnął. I mocniej objął ją w ramionach. — Nie. Nie zgadzam się. Nie chcę tego. Nie chcę, żebyś odchodziła — szeptał drżącym głosem w jej włosy. Zamknął oczy. — Zrobię to. Wszystko. Pozbędę się tego syfu, Sophie. Będę czysty. Będę tym facetem, którego ty i dziecko potrzebujecie. Nie jakimś pieprzonym klubowym królem z bronią w szafie.
Odchylił się delikatnie, żeby na nią spojrzeć. Ujął jej twarz znowu, z taką ostrożnością, jakby bał się, że zniknie.
— Prozę cie, Soph… Nie chcę życia bez ciebie... — Głos mu się załamał na ostatnich słowach. I choć był cały spięty, twardy, zamknięty w swoim pancerzu, to właśnie teraz wszystko się w nim kruszyło. Nie był już tym samym Carterem, który trzymał wszystko w garści. Ten mężczyzna stał teraz przed nią, obdarty z iluzji, blady od strachu, ale wreszcie… prawdziwy. To był ten moment, w którym miłość nie wystarczała. Ale mimo to nie potrafił puścić. Jeszcze nie.
Carter
Carter słuchał tego wszystkiego tak, jakby każda jej sylaba wbijała się w jego skórę i zostawiała po sobie niewidoczne, ale głębokie rany. Nie przerywał jej. Nie dlatego, że nie chciał, chciał aż do bólu, żeby to wszystko odwrócić, zatrzymać, wyjaśnić, co naprawdę czuje, co miał na myśli, kiedy po raz kolejny mówił jej, że “to nic takiego”. Ale nie mógł. Bo każde jego słowo mogło tylko pogorszyć sprawę. W jego spojrzeniu nie było gniewu. Zostało tylko to przerażające, ciche załamanie, które uderzało znacznie mocniej niż jakikolwiek wybuch. Stał naprzeciw niej, ten sam, a zupełnie inny. Rozbity. I czuł, jak jego świat, ten, który z takim trudem budował, właśnie walił się na jego oczach. Nie próbował się tłumaczyć. Nie potrafił. Bo jak miał jej powiedzieć, że nie było żadnych dziewczyn, jeśli ona już patrzyła na niego tak, jakby przestała go znać? Jak miał udowodnić, że te szuflady, ta broń, te prochy, to nie była jego codzienność, tylko resztki czegoś, z czym sam nie umiał sobie poradzić? Carter nie był już w stanie ustać spokojnie. Zaciskał dłonie w pięści i rozluźniał. Rzucał spojrzenia w bok, jakby próbował znaleźć coś, cokolwiek, co mógłby jej powiedzieć, by to zatrzymać. Ale Sophia mówiła dalej. I każde jej słowo docierało do niego jak uderzenia, kolejne, systematyczne, głębokie, prosto w to miejsce, które jeszcze się w nim trzymało.
OdpowiedzUsuńZaciskał szczęki, oddech miał rwany, ciężki, chropowaty od cisnących się emocji. Bo nie mógł jej zaprzeczyć. Nie miał prawa.
— Sophia… — szepnął z ledwością. W jego głosie była łamana cisza, niewypowiedziane błaganie. — Nie mów tak. To jest twoje miejsce. To zawsze było twoje miejsce. I zawsze będzie…
Podszedł o krok, ale nie wyciągnął rąk. Już nie.
Nie, jeśli ona ich nie chciała.
— Sophia… — wyszeptał, jakby samo jej imię miało go utrzymać w pionie Spojrzał na nią i nie mógł już udawać.
— Nie wiem, jak to naprawić— powiedział cicho. — Nie wiem, jak pokazać ci, że zrobiłbym wszystko, żeby to się nie wydarzyło. Że cholera, próbuję, ale…
Odwrócił się do niej. Był rozbity. Nie wyglądał już jak mężczyzna, który wszystko kontroluje. Wyglądał jak ktoś, kto stracił kompas, grunt, siebie.
— Nie wiem, jak funkcjonować bez twojego głosu, bez twojego oddechu obok mnie — przyznał z duszonym bólem. Jego oczy były mokre. Już nie tylko szkliły się, teraz zgasły całkiem. Carter wyglądał, jakby zgasło w nim światło. Jakby patrzył na świat, który mu się wymknął z rąk, choć jeszcze kilka dni temu był przekonany, że może go zatrzymać. Zrobił dwa kroki w bok. Potarł twarz obiema dłońmi. Jeśli była choć cienka nitka między tym, co się waliło, a tym, co mogli jeszcze odbudować, trzymał się jej kurczowo.
Carter wciąż stał przed nią, ale teraz jakby coś w nim pękło. Jakby dopiero teraz, naprawdę, boleśnie, dotarło do niego, co właśnie się dzieje. Co mówiła. Co oznaczały jej słowa. Nie tylko chwilowy dystans. Nie cisza na kilka dni. Nie kłótnia, po której wracali do siebie. To było odejście. Jej odejście. Z jego gardła wyrwał się krótki, suchy oddech, nieśmiała próba śmiechu, która zabrzmiała bardziej jak ból.
— To jest twoje „na zawsze”? — zapytał, głosem zgaszonym, rozbitym, jakby sam nie wierzył, że wypowiada te słowa. Jego spojrzenie było inne niż przed chwilą. Nie błagał. Nie szukał już litości. Było w nim coś gorzkiego. Coś, co miało posmak rezygnacji pomieszanej z niezrozumieniem. — To jest to twoje „nie odchodzę”, Soph? — dopytał z goryczą, głosem, który raz po raz mu się załamywał. — „Nie zostawię cię”?
Odsunął się krok do tyłu, jakby potrzebował przestrzeni, żeby to udźwignąć. Jakby nagle czuł, że nie ma już czym oddychać.
OdpowiedzUsuń— Bo ja pamiętam, jak mi to mówiłaś. — urwał. Odetchnął ciężko i przeszedł dłonią po karku, próbując nie stracić gruntu pod nogami. — Pamiętam, jak na mnie patrzyłaś. Jak mówiłaś, że jestem twoim domem.
Zacisnął usta i spojrzał na nią, a w jego oczach była mieszanka bólu, niedowierzania i tego wszystkiego, czego nie potrafił już utrzymać w środku.
— Więc co? Teraz, kiedy naprawdę tego potrzebuję, ty wychodzisz? — wyszeptał. Nie był wściekły. Był złamany. Rozczarowany. Tak bardzo… rozczarowany. Zrobił jeszcze jeden krok, już nie ku niej, ale jakby chciał przejść przez ścianę, uciec od wszystkiego, co go dusiło. Ale się zatrzymał. Zacisnął powieki. To go dobijało. Że uwierzył. Że naprawdę myślał, że mają szansę, nie idealną, ale prawdziwą. Zbudowaną na czymś, czego wcześniej nie znał. A teraz wszystko się sypało. I mimo że wiedział, że to jego wina, nie mógł pogodzić się z tym, że to właśnie ona go opuszcza.
Carter potrząsnął głową powoli, jakby próbował strząsnąć z siebie to, co właśnie słyszał. Jakby to wszystko było snem, z którego za chwilę się obudzi. Jego wzrok przesunął się po jej twarzy, potem gdzieś obok, po ścianach mieszkania, które jeszcze niedawno było ich miejscem.
— Naprawdę nie wierzę, że to się dzieje — powiedział w końcu cicho, ochryple. Zaśmiał się krótko, nerwowo, bez śladu humoru. Ten śmiech brzmiał jak pęknięcie. — Jeszcze dwa dni temu mówiłaś mi, że jesteśmy rodziną. Że damy radę. Że cokolwiek się stanie, to… my. — urwał, przełykając ślinę. Spojrzał na nią z tym samym bólem, ale teraz było w nim coś jeszcze, niedowierzanie pomieszane z żalem. Zamilkł. Stał tam, złamany, z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. I po raz pierwszy wyglądał nie jak mężczyzna, który kontroluje chaos, ale jak ktoś, komu świat właśnie rozsypał się na kawałki.
Carter
Maxine nie tylko uczestniczyła w rodzinnej kolacji, a finalnie także została na noc. Po tonie słodyczy, którą zjadły na pół z Sophią, a także po obfitym posiłku i awanturce wciągającej bardziej, niż niejeden odcinek Grey’s Anatomy nie było mowy, aby Max ruszyła się do domu. Była na to zbyt zmęczona, a zmęczenie to wynikało z sowitej porcji emocji oraz jedzenia – dziewczyny przecież zadbały o to, by dziś jednego i drugiego zafundować sobie w nadmiarze.
OdpowiedzUsuńO tym, że nie wróci na noc i że zostaje u Sophii, Maxine oczywiście poinformowała mamę, a zrobiła to bez zastanowienia i od razu, kiedy tylko stało się wiadome, że będzie spała u przyjaciółki. Miała już dwadzieścia trzy lata i teoretycznie nie musiała nikomu tłumaczyć się z tego, gdzie spędza noc, ale raz – wciąż mieszkała z rodzicami i wychodziła z założenia, że to ją do czegoś obligowało, a dwa – Lucy odeszłaby od zmysłów, gdyby Max nie dała znaku życia. Maxine potrafiła to zrozumieć – sama najzwyczajniej w świecie martwiłaby się, gdyby któreś z jej rodziców po spotkaniu ze znajomymi nie wróciło do domu, lub nie wróciliby oboje, kiedy wcześniejsze ustalenia wskazywałyby na to, że powinni znaleźć się w domu przed północą.
Lucy, poinformowana o zaistniałej sytuacji podczas krótkiej rozmowy telefonicznej, nie miała nic przeciwko. Poprosiła Maxine, żeby ta pozdrowiła Sophię i koniecznie zaprosiła ją na zapiekankę, a zrobiła to sama z siebie, ponieważ Riley nie zdążyła choćby słowem wspomnieć mamie o tym, że ona i Sophia jeszcze kilka godzin temu o tej zapiekance rozmawiały.
Tym sposobem Maxine i Sophia nadgoniły trochę czasu i nadrobiły zaległości, które powstały w minione pół roku. Zaległości te nadrabiały także w sobotę, kiedy wybrały się na kawę, do kina i na jedzenie – bo niby dlaczego miałyby sobie odmówić choćby jednej z tych rzeczy? - spędzając większą część dnia razem. Także w tę sobotę umówiły się na zapiekankę, nie tylko dlatego, że naciskała na to Lucy, ale także dlatego, że im obu zależało na tym, aby nie wypaść z rytmu i widywać się regularnie.
I niby tym razem wcale nie widziały się tak długo, a z września zdążył zrobić się październik i życie Maxine wywróciło się do góry nogami.
— Ja otworzę! — zawołała, kiedy późnego październikowego popołudnia w kamienicy typu brownstone na Brooklynie wybrzmiał dźwięk dzwonka do drzwi. To musiała być Sophia, bo przecież były na dziś umówione i ani Maxine, ani Lucy, ani nawet Kevin, który siedział zamknięty w swoim gabinecie, nie spodziewali się nikogo innego. Max, która siedziała w salonie i nie miała na widoku żadnego z rodziców, poderwała się z kanapy i ruszyła do drzwi. Z salonu przeszła do wiatrołapu i tam przekręciła zamek, a potem pociągnęła skrzydło do siebie po to, by zobaczyć stojącą u szczytu schodów przyjaciółkę. I mimo, że od pewnego czasu panująca w domu Riley’ów atmosfera była ciężka, a na pewno była taka dla Maxine, to ta uśmiechnęła się na widok Soph.
— Chodź, zapraszam — zachęciła, robiąc jej miejsce w progu. — Czujesz, jak już pachnie? — zagadnęła, kiedy tylko zamknęła za nią drzwi i zaśmiawszy się krótko, westchnęła cicho, jakby z żalem. Starała się robić tak zwaną dobrą minę do złej gry, ale widać było po niej, że coś nie jest w porządku. Maxine nigdy nie była dobra w kryciu się z własnymi emocjami, co nie zawsze było dobre – czasem chciałaby, żeby ktoś, kto akurat nie powinien, nie widział i nie wiedział tego, co działo się w jej wnętrzu.
[Jak tu pięknie i zimowo 🤍]
MAXINE RILEY
Carter patrzył na nią przez dłuższą chwilę w milczeniu. I kiedy w końcu odpowiedział, głos miał niższy, zduszony, ale podszyty tym samym bólem, który odbijał się w jego oczach.
OdpowiedzUsuń— W jakich warunkach, Sophia? — zapytał. — W penthousie na Piątej Alei? W łóżku, w którym co wieczór całuję ci brzuch i przysięgam, że zrobię wszystko, żebyście byli bezpieczni? Z ojcem, który da mu wszystko, czego będzie potrzebować i kocha je bardziej niż cokolwiek innego na tym jebanym świecie?
W jego głosie nie było agresji. Była desperacja. Jakby nie rozumiał, jak mogli dojść do tego punktu, mimo tego wszystkiego, co zbudowali. A potem zaśmiał się sucho, bez cienia rozbawienia, bardziej jakby próbował pozbyć się goryczy zalegającej mu w gardle.
— Mówisz o tym tak, jakbym, do cholery, latał po mieście z trzema spluwami za paskiem i walizką kokainy pod pachą. — Pokręcił głową z niedowierzaniem. — Jakby te wszystkie narkotyki były moje, dla mnie, jakbym ja to wszystko wciągał…
Zrobił krok w stronę stołu, oparł dłonie o blat, jakby musiał zapanować nad ciężarem własnych myśli. Jego ramiona lekko drżały. Jego głos był już bardziej urywany, gardłowy, jakby musiał wypychać każde zdanie siłą. — Jakby połowa moich ludzi nie miała dostępu do tego biura. Jakby to było tylko moje miejsce. Jakby ja sam był całym tym pierdolonym układem.
Podniósł wzrok na Sophię. Wyglądał jak człowiek, który po raz pierwszy naprawdę uwierzył, że ją traci. W jego oczach nie było złości. Była tylko bezradność. I rozczarowanie, przede wszystkim sobą. Tym, że nie zdążył. Że jego przeszłość okazała się silniejsza niż jego najlepsze intencje.
— Myślisz, że ja to wszystko robię dla zabawy? Że nie próbuję z tego wyjść, bo… — urwał na chwilę, po czym spojrzał na nią. — Bo próbuję. Codziennie, odkąd jesteś w moim życiu, staram się to wszystko wyczyścić. Ułożyć.
Zamilkł na sekundę, bo czuł, że zaraz znów coś w nim pęknie. Ale tym razem już nie był w stanie trzymać tego wewnątrz. Potarł dłonią kark i spojrzał w bok, jakby musiał znaleźć jakikolwiek punkt zaczepienia w tej rozmowie, coś, co pozwoliłoby mu nie krzyknąć. Ale to, co usłyszał przed chwilą, paliło go od środka. Zrobił kilka kroków w głąb salonu, jakby nie mógł już ustać w miejscu.
— Nawet nie wiesz, ile z tego robiłem tylko po to, żebyśmy mogli być tutaj. Żeby to miejsce w ogóle istniało. Żebyś mogła w nim być bezpieczna. Żebyś nie musiała wracać do świata, który cię ranił. Ale ty… — Zaciął się. Westchnął ciężko i potarł twarz dłońmi. — Ty wciąż widzisz we mnie tylko to, czego się boisz. Nie to, co próbuję dla ciebie ocalić.
Pokręcił głową. W jego oczach widać było ten sam ból, który wcześniej drżał w jej głosie. Tylko że u niego ten ból zaczynał się przeplatać z rozgoryczeniem. Z tą wściekłą bezsilnością człowieka, który nie wie już, co więcej może zrobić.
— Nie jestem święty, Sophia, nigdy nie mówiłem, że jestem. I zrobiłem wiele rzeczy, których nie jestem dumny. Ale to? Te wszystkie rzeczy, które widziałaś? Naprawdę myślisz, że to był mój plan? Mój pomysł na życie z tobą? Z naszym dzieckiem?
Mówił coraz ciszej, ale każde słowo było ciężkie. Wymierzone nie po to, by ją zranić, tylko dlatego, że bolało go, że musiał to w ogóle mówić. Że był zmuszony udowadniać coś, co jego zdaniem powinno być oczywiste. Podszedł krok bliżej, ale nie dotknął jej. Ręce miał wzdłuż ciała, a palce zaciskały się lekko, jakby próbował powstrzymać wszystko, co buzowało w jego wnętrzu.
Zamilkł na moment, jakby coś próbowało się z niego wydostać, ale jeszcze to powstrzymywał. Jego oczy znów się zaszkliły, ale nie odwrócił wzroku.
— Jade wiedziała, bo zna to od lat. Sloane… tak, Sloane też by wiedziała. Bo była przy tym wszystkim, zanim ty w ogóle wiedziałaś, kim jestem. Ale to nie czyni z ciebie mniej ważnej, Soph. Nie czyni z ciebie słabszej. Tylko nie znasz tego świata. Nie chciałem, żebyś go znała. Bo próbuję go zamknąć, odciąć, zostawić za sobą. Kurwa, Sophia, przecież widzisz, że próbuję.
Zamilkł na chwilę. Ciężko. Jakby jego własne słowa go przytłoczyły. Jakby wszystko, co właśnie powiedział, sprawiło, że powietrze w pomieszczeniu nagle zrobiło się gęstsze.
OdpowiedzUsuń— Chciałem być przy tobie inny. Lepszy. I naprawdę próbowałem… Próbuję. Każdego dnia. Ale ty widzisz tylko te cholerne szuflady i FBI w drzwiach. — Pokręcił głową. I tym razem to on spuścił wzrok. Na sekundę. Dwie.
— Wiem, że spieprzyłem. I wiem, jak to teraz wygląda. Ale, do cholery, przestań mówić o mnie tak, jakby wszystko, co zbudowaliśmy, było kłamstwem. Jakbym ja był kłamstwem.
Nie był już w tym zły. Był w tym pęknięty.
Głos mu drżał. Ramiona napięte, jakby czekał, aż to wszystko się w końcu zawali. A przecież już się waliło. Carter patrzył na nią, jakby każde słowo wbijało się w niego głębiej, bez szansy na obronę. Nie miał już odpowiedzi. Nie miał nawet siły udawać, że wciąż walczy, bo prawda była taka, że wszystko, co próbował uratować, rozpadało się na jego oczach. A ona… Ona tylko dopełniała wyroku.
— Nie będę dla ciebie nigdy wystarczająco dobry, co? — powiedział cicho, z głosem szorstkim od tłumionej złości i żalu. — Bo nie da się zmienić przeszłości. Nie da się jej zmazać, ani przepisać. Nie da się wymazać tego, co zrobiłem, kim byłem, przez co przeszedłem. Nie da się wyciąć ruch blizn — przyłożył dłoń do klatki piersiowej. — Ani tych — dotknął palcem skroni. Zrobił jeden krok w tył, ale nie uciekając. Raczej jakby coś właśnie w nim pękło i potrzebował przestrzeni, żeby to wytrzymać. Jego ramiona napięły się, palce zadrżały, a żuchwa się zacisnęła.
— Nigdy nie będę taki, jakiego sobie wymarzyłaś. — Wypluł te słowa jak gorzki ciężar, którego nie dało się już dłużej nieść. — Musiałbym się wyrzec siebie. Swojego życia. Doświadczeń. Przeszłości. Wszystkiego, co mnie zbudowało. A może… — zadrżał mu głos, ale nie dokończył od razu. — Może właśnie tego chcesz…
Oczy mu zaszkliły, czerwone od napięcia, ale nadal stał nieruchomo, jakby próbował zachować resztki kontroli.
— Skoro twoim zdaniem to nie ma przyszłości… to… — urwał. I wtedy, zanim zdążył powstrzymać impuls, jego ręka gwałtownie poszła w bok, zmiatając wszystko, co leżało na blacie. Ciężki dźwięk tłuczonego szkła rozniósł się po pomieszczeniu, ostro, brutalnie, jak echo tego, co właśnie rozbiło się w nim samym. Szkło rozsypało się na podłodze, drobinki błyszczały w półmroku jak potłuczone kawałki czegoś, co kiedyś miało znaczenie. A on tylko patrzył z szeroko otwartymi oczami, jakby właśnie dotarło do niego, że naprawdę ją traci. Że to nie była kolejna kłótnia. Że to nie był cichy protest, który rozwiążą potem szeptem w sypialni. To była ściana. Ostateczna. Nie do przebicia.
— Po prostu powiedz mi to wprost, Soph. — Jego głos był cichy, ale oblepiony goryczą. — Powiedz, że mnie już nie chcesz. Że mam zniknąć. Że jesteś lepsza beze mnie.
Carter
Jej pytanie o Sloane przecięło powietrze jak żyletka. Zacisnął szczękę. Ciemne oczy utkwił w niej z bezbrzeżnym żalem. Na moment nawet nic nie powiedział, bo miał wrażenie, że nie ma już sensu. Że każde jego słowo, zamiast przybliżać, jeszcze bardziej ją odsuwa. Carter stał przez chwilę w bezruchu, jakby pytanie Sophii nie tyle go dotknęło, co rozdarło od środka. Żal, który jeszcze przed momentem miał w sobie ciężar straty, zaczął przelewać się w coś ostrzejszego, w złość wynikającą z bezradności i poczucia, że cokolwiek powie, i tak zostanie użyte przeciwko niemu. Jakby każde jej zdanie dokładało kolejną warstwę do obrazu, w którym był już tylko najgorszą wersją siebie.
OdpowiedzUsuńNa początku walczył. Odrzucał oskarżenia, tłumaczył się, próbował bronić resztek tego, co uważał za prawdę. Potem błagał, nie wprost, ale tym napięciem w głosie, tym spojrzeniem, które szukało w jej oczach choćby cienia dawnej wiary. Aż w końcu dotarło do niego, że znów stoi dokładnie w tym samym miejscu: musi prosić o bezwarunkową miłość. I że ona już nie jest w stanie jej dać. Coś w nim wtedy opadło.
— Tak — powiedział krótko. — Spotkałem się z nią tamtej nocy.
W jego głosie nie było krzyku, ale coś w tej ciszy było gorsze. Jakby już się poddał. Nie patrzył na nią, kiedy to mówił. Wzrok utkwił gdzieś obok, w pustej przestrzeni salonu, jakby łatwiej było mówić prawdę, nie widząc jej reakcji.
— Ale po co mam ci się tłumaczyć, Sophia? — dodał po chwili, a w jego głosie nie było już ani obrony, ani prośby. Tylko zmęczenie. — Skoro i tak mi nie wierzysz.
Carter stał z ramionami ciężkimi od wszystkiego, co w nim narosło. Od win, które się w nim kotłowały, od bezsilności, która ściskała go za gardło i złości, która była jedyną emocją, do jakiej jeszcze miał dostęp.
— Dla ciebie to proste, prawda? Znowu coś ukrywam, znowu cię zawiodłem. — Pokręcił głową i parsknął cicho, pusto. — Odkąd tu wszedłem wrzucasz mi wszystko na głowę, jakbym był najgorszym człowiekiem na ziemi. Jakby nic, nic się nie liczyło poza tym, co możesz mi właśnie wytknąć.
Cisza, która zapadła po tym, jak szkło rozprysło się na podłodze, była cięższa niż jakiekolwiek słowo. Jakby na chwilę całe mieszkanie wstrzymało oddech razem z nimi. A potem, tylko pisk psa, odgłos rozlanego płynu sączącego się ze stołu i ich wzrok wbity w siebie nawzajem, jakby każde kolejne spojrzenie wbijało ostrze głębiej. Carter stał i trzymał się za głowę, jakby sam nie wierzył, że to zrobił. Jeszcze przez moment patrzył na rozbite szkło, jakby ono miało odpowiedzieć na pytania, których nigdy nie zadał. Gdy zapytała: kim ty jesteś, zaśmiał się krótko, bez humoru. To były trzy słowa, które nie tylko zamroziły mu krew w żyłach, ale też wydrążyły coś wewnątrz. Gdyby mogła zobaczyć jego serce w tamtym momencie, zobaczyłaby, jak się zatrzymuje.
Odwrócił wzrok, jakby to mogło go uchronić. Ale nie mogło.
— Jak to kim? — wycedził. Głos miał niższy niż wcześniej, przygaszony, rozedrgany, ale nie łamiący się. Jeszcze nie. — Kryminalistą, prawda? Przestępcą. Człowiekiem z patologii — spojrzał na nią z bólem i wyrzutem jednocześnie.
— To się wszystko zgadza, Soph. Tego się właśnie spodziewałaś, prawda? — Pokręcił głową z drwiącym półuśmiechem, ale jego oczy były puste. — Możesz jeszcze dorzucić: nieudacznik, który potrafi tylko wszystko spieprzyć, i facet, którego lepiej nie wpuszczać do rodziny, bo nie wiadomo, z czym wróci do domu.
Podniósł na nią wzrok. Był pełen bólu. Nie krzyku. Nie złości. Ale wyrzutu. I żalu. Ogromnego, przytłaczającego żalu, który aż pulsował w jego spojrzeniu.
— Ostrzegali cię, nie? Może trzeba było ich posłuchać.
Wziął głęboki oddech, jakby zbierał się w sobie. Cisza. Tylko ich oddechy, jego krótki, urywany, coraz bardziej szarpany. Jej, wstrzymany.
OdpowiedzUsuń— Ale jedno ci powiem. — Uniósł dłoń i wskazał nią w jej stronę, nie agresywnie, ale z gestem, który nie znosił sprzeciwu. — Nie będziesz mnie szantażować. Nie będziesz mi rzucać pod nogi miłości i dziecka, jakby to była transakcja. Jakbyś stawiała mnie pod ścianą: „albo zmienisz wszystko w tej chwili, Carter, albo nas więcej nie zobaczysz.” Nie. — Wskazał teraz na siebie, mocno, jakby próbował sam siebie jeszcze przekonać. To był moment, w którym coś w nim pękło. Jego wzrok był nagi i bolesny, a głos drżał od napięcia, którego nie mógł już kontrolować. Wyprostował się gwałtownie, jakby w jednej sekundzie podjął decyzję.
— W porządku. Nie będę… — zaczął, urywając, bo znowu coś w nim pękało. — Nie będę ci robił więcej piekła z życia.
Mówił to w emocjach. Surowych, nieposkładanych. Jakby cały jego świat pękł na pół i próbował choć na chwilę udawać, że potrafi go jeszcze utrzymać. Odwrócił się, nie czekając na odpowiedź. Jakby ta rozmowa właśnie go wypaliła do zera. Ruszył w stronę wieszaka, ignorując wszystko, rozbite szkło, ciszę, psa, nawet to, że nie miał na sobie koszulki. Jakby to nie miało już żadnego znaczenia. Każdy jego ruch był ostry, nerwowy, jakby jeśli zatrzyma się choćby na sekundę, rozpadnie się na dobre. Sięgnął po kurtkę. Ruch był szybki, prawie automatyczny. Zatrzymał się tylko na moment.
— Możesz zostać. Możesz wyjść. Jak chcesz. — rzucił twardo, choć głos miał już chropowaty. — Ja zniknę ci z oczu. I nie będziesz musiała już więcej zastanawiać się, kim jestem.
Ton jego głosu był pusty. Zimny. Ale nie był to chłód obojętności, to był chłód zranionego człowieka, który właśnie uwierzył, że wszystko, co kochał… właśnie się od niego odwróciło. Wsunął ręce w rękawy kurtki. Nie patrzył już na nią. Jakby to był jedyny sposób, żeby się nie rozpaść.
Carter
Carter milczał, gdy to mówiła. Nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia. W jego głowie kłębiły się słowa, które już nic nie mogły zmienić. Tłukły się jak oszalałe o ściany jego świadomości, ale nie miał już siły ich wypowiadać. Każde z nich wydawało się spóźnione. Niepotrzebne. Okrutnie jałowe wobec tego, jak wyglądała teraz rzeczywistość. Więc tylko stał. Nieruchomy. Z twarzą zastygłą w napięciu, jakby sam ledwo znosił własne istnienie. Patrzył, jak spuszcza wzrok, jak łzy cicho spływają jej po policzkach, jak ten pierścionek błyszczy na palcu w zupełnym kontraście do tego, co działo się między nimi. Symbol obietnicy, która miała trwać, a której żadne z nich już nie potrafiło unieść. To wszystko mogło się potoczyć inaczej. Gdyby był wcześniej gotów się przyznać. Gdyby nie wciągał jej w ten świat bez mapy. Gdyby… tak wiele rzeczy. Ale Carter nie żył gdybaniem. Nie był tym człowiekiem, który rozkładał emocje na części pierwsze. Raczej tłumił je, aż w końcu wybuchały, zostawiając po sobie szkło na podłodze i ciszę, która rozsadzała uszy. Gdy zrobiła krok do tyłu, nawet nie drgnął. Wiedział. To był koniec. Nie taki, w którym jedno mówi „odchodzę”, a drugie rzuca „zostań”. To był ten prawdziwy, ostateczny, wyczerpany. I choć chciałby coś powiedzieć, zaprzeczyć, spróbować jeszcze raz, przybliżyć się i pokazać, że jednak potrafi, to ona już nie patrzyła. Nie błagała. Nie krzyczała. Nie walczyła. Zobaczył ją tak naprawdę. Jakby nagle stała od niego oddalona o całe życie. Z ramionami opuszczonymi, twarzą wtuloną w dłoń, z oczyma zasnutymi łzami. I z pierścionkiem na palcu, który nie świecił już żadną obietnicą, a tylko tym, co zostało niewypowiedziane.
OdpowiedzUsuńCarter stał przez chwilę przy drzwiach, z kurtką w dłoni i napięciem, które pulsowało mu pod skórą. Palce trzymały materiał zbyt mocno, jakby to był jedyny sposób, by jeszcze się nie rozpaść. Nie miał na sobie koszulki. Nawet tego nie zauważył. Albo nie obchodziło go to już zupełnie.
Rzucił kurtkę na bok i w kilku krokach podszedł do niej, zanim zdążyła się odsunąć. Dłonie uniosły się łagodnie, niemal ostrożnie, jakby bał się, że dotyk sprawi, że pęknie na pół. Ujął jej twarz, mokre policzki zamknięte w jego dłoniach, tak znajome, tak ukochane i tak pełne bólu, którego już nie umiał znieść.
— Sophia… — wyszeptał, pochylając się bliżej, jakby tym dotykiem próbował cofnąć wszystko, co się wydarzyło. — Nie musi tak być. Jeszcze wszystko możemy odkręcić. Słyszysz mnie? Jeszcze wszystko może być jak dawniej…
Szukał jej wzroku, błagał o jakikolwiek znak, że tamta dziewczyna, ta, która mówiła „nie odejdę” jeszcze gdzieś w niej istnieje. Że jeszcze nie wszystko zostało zaprzepaszczone.
— Nie musisz nigdzie iść. Tu zawsze było twoje miejsce, Soph. I zawsze będzie. — Głos mu się załamał przy ostatnich słowach. — Nie zostawiaj mnie z tym. Nie odchodź…
Westchnął głęboko, jakby te wszystkie emocje z tygodni w końcu zaczęły go dobijać.
— Co właściwie planujesz, hm? Gdzie chcesz się przenieść? — mówił ciszej, bez krzyku, ale z wyraźnym drżeniem emocji pod skórą. — To nie ma sensu. To wszystko nie ma sensu, jeśli nie jesteś ze mną.
Oparł czoło o jej czoło, nie próbując już nic udawać. Skulił się lekko, jakby świat nagle stał się zbyt ciężki do uniesienia. Dłonie nadal trzymały jej twarz, kciukami delikatnie ocierał łzy spływające po jej policzkach. Tych łez, które sam wywołał, a których nie potrafił znieść.
— Zostań… — szepnął, już prawie bez tchu. — Po prostu… zostań.
Carter trwał tak przez chwilę, jakby mógł się w niej ukryć przed całą tą rzeczywistością, którą sam roztrzaskał na kawałki.
Oddychał głęboko, nieregularnie, jak ktoś, kto nie wie, czy zaraz się rozpadnie, czy może jeszcze coś w nim przetrwa. Czuł, jak jej ciało lekko drży w jego dłoniach i nienawidził siebie za to, że to on doprowadził do tego drżenia.
OdpowiedzUsuń— Nie chcę cię stracić, Soph… — powiedział cicho, ale z taką intensywnością, że każde słowo wbijało się w przestrzeń między nimi jak ostrze. Przesunął dłonią wzdłuż jej linii szczęki, po karku, jakby chciał się upewnić, że jeszcze tu jest, że nie znika. Oczy miał zamglone, pełne złości na siebie i bezradności, której nie był w stanie z siebie zrzucić, choć próbował wszystkiego.
Carter
Carter nic nie odpowiedział przez długą chwilę. Trzymał jej twarz w dłoniach, jakby chciał ją w ten sposób zatrzymać, fizycznie, choć emocjonalnie już czuł, że ją traci. Patrzył na nią, a jego klatka piersiowa unosiła się ciężko, nieregularnie, jakby właśnie tonął. Tak właśnie się czuł, jakby coś w nim tonęło, bez szans na zaczerpnięcie powietrza. Jej słowa były jak ciche ciosy. Każde z nich uderzało w jego pierś, nie podnosząc głosu, nie raniąc gwałtownie, ale trafiając celnie, do samego środka. I może właśnie to bolało najbardziej. Ten brak krzyku. To zrezygnowanie. Przesunął kciukiem po jej policzku, chcąc zetrzeć.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem, Soph… — wydusił w końcu, a głos miał niski i ochrypły. — Nie wiem, jak to ma wyglądać. Ale… nie chcę tego kończyć. Nie potrafię tego tak po prostu zakończyć.
W jego głosie nie było już gniewu. Ani furii. Została tylko bezsilność. Zawiesił wzrok gdzieś na wysokości jej ust, jakby próbował zapamiętać każdy szczegół. To, jak poruszała wargami, jak brwi lekko jej drżały, jak głos tracił siłę.
— Myślałem, że choćby nie wiem co, to się nie poddasz. Że jesteśmy ponad tym. — Jego głos załamał się przy ostatnim słowie. — Bo ja się nie poddaję. Nie chcę „dystansu”. Nie chcę „za jakiś czas”. Nie chcę próbować na nowo. Ja chcę ciebie. Tu. Teraz.
Wziął głęboki, urwany oddech, ale nadal nie odsuwał się od niej nawet o centymetr.
— Wiesz, jak to jest, kiedy człowiek całe życie uczy się nie ufać? Nie czekać? Nie przywiązywać? — zapytał cicho. — A potem przychodzi ktoś taki jak ty i nagle wszystko ma sens. Wszystko nabiera kształtu. I po raz pierwszy chcesz… czegoś więcej. A potem to wszystko ci ucieka.
Opuścił ręce z jej twarzy, ale nie cofnął się.
— Wiem, że cię zawiodłem. — Przyznał w końcu. — Mówisz, że może za jakiś czas… Ale ja nie potrzebuję kiedyś. Ja potrzebuję ciebie dzisiaj. Teraz. Choćby w tej rozsypanej wersji. Nawet jeśli nie jesteśmy idealni. Kurwa, zwłaszcza jeśli nie jesteśmy.
Zacisnął szczękę. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle. Westchnął więc tylko ciężko i potarł palcami oczy. Wciąż stał przy niej, tak blisko, że czuli swój oddech, ale między nimi była już przepaść.
— Chcesz odejść. Ja to widzę. — mruknął z goryczą. — I wiesz co? Może masz rację. Może to wszystko nie ma sensu.
Spojrzał na nią po raz ostatni z tą miną, która już nie błagała. Była pełna żalu. Tego głębokiego, cichego, co nie potrzebuje więcej słów.
— Ale nie mów mi, że za jakiś czas może spróbujemy na nowo. Nie obiecuj mi tego, jeśli teraz odchodzisz. — Głos mu zadrżał. — Nie zostawiaj mnie z nadzieją, Soph. Nie mam już siły jej nosić. — I wtedy się odsunął. Powoli. Jakby każdy krok w tył odrywał z niego kolejną warstwę. Ale zrobił go. Jeden, potem drugi. Zniknął z dotyku. Zniknął z przestrzeni między ich ciałami. Ale w jego oczach nadal była ona. I wszystko, co stracili. Sophia obstawała przy swoim. Odetchnął głębiej i w końcu spuścił ręce z jej twarzy, zostawiając je bezwładnie wzdłuż ciała. W jego oczach nie było już tej samej furii co wcześniej. Tylko coś o wiele gorszego. Rezygnacja.
— Rozumiem, już podjęłaś decyzję — pokręcił głową cofając się o dwa kroki wstecz.
To był moment, w którym wszystko się skończyło. Nie wybuchem. Nie wrzaskiem. Nawet nie dramatycznym wybiegnięciem z domu i trzaśnięciem drzwiami.
To był koniec, który wślizgnął się cicho. Niewidzialny, ale wyczuwalny w powietrzu. Koniec, który zostawiał po sobie tylko pustkę, nie tą teatralną, ale realną, bezbarwną, duszną. Koniec, w którym nie było już nic do powiedzenia, bo każde słowo przestawało mieć sens.
OdpowiedzUsuńKolejny raz już nie poprosił, żeby została. Nie próbował niczego naprawić. Nie po tym wszystkim. Bo już nie wiedział, czy naprawianie miało jeszcze jakikolwiek sens. Może to było to, o czym mówili wszyscy, że czasem ludzie się psują tak bardzo, że nie da się ich już poskładać razem. I może właśnie tacy byli oni. Taki był on. Posklejany zbyt wieloma warstwami ciszy, niedopowiedzeń, domysłów i półprawd. Wycofał się bez słowa. Zatrzymał się tylko na moment przy framudze. Jego twarz była jak kamień. Nieruchoma. Ale pod oczami miał cienie, których nie było tam jeszcze parę dni temu. I spojrzenie, to samo, którym patrzył na nią, kiedy się zakochiwał, teraz wyglądało, jakby już nie umiało jej znaleźć. Jakby wszystko, co miała w sobie, co go kiedyś przyciągało, przestało być dla niego dostępne. Otarł dłonią łzy a potem wyszedł i zamknął za sobą drzwi, cicho, niemal zbyt łagodnie, jak na to, ile w nim jeszcze wrzało.
Nie trzasnął. Nie rzucił niczego więcej. Po prostu zniknął. A z nim… wszystko, co mogli mieć. Nie powiedział „do widzenia”. Nie powiedział „wrócę”. Nie obiecał już niczego. Po prostu wyszedł. Za nim zostały tylko ślady stóp na zimnej podłodze, echo stłuczonego szkła i herbaty, która już dawno wystygła. A z nią, pierścionek, który jeszcze tkwił na jej palcu, choć jego symbolika już dawno przestała mieć znaczenie.
Carter
— Jestem maltretowana tym zapachem już od pół godziny — pożaliła się i delikatnie pokręciła głową, ponieważ popisowa zapiekanka Lucy musiała swoje w piekarniku odsiedzieć, a jej obłędny zapach zaczynał rozchodzić się po mieszkaniu stosunkowo szybko od umieszczenia jej w tym piekarniku, przez co od wspomnianych trzydziestu minut ślinianki Maxine pracowały na najwyższych obrotach. Dodatkową katorgą było to, że zapiekanki nie można było jeść od razu po wyciągnięciu jej z piekarnika – a raczej nie tyle, że nie można było tego robić, co po prostu groziło to bolesnym poparzeniem podniebienia i języka. Lucy zawsze dbała o to, by upieczona zapiekanka odstała dziesięć, piętnaście minut na blacie i dopiero wtedy wołała wszystkich na posiłek.
OdpowiedzUsuń— O, dziękujemy — rzuciła z uśmiechem, przejmując od Sophii bukiet kwiatów oraz butelkę z winem. Nie zaczęła prawić jej kazania pod tytułem ale przecież wiesz, że nie trzeba było, ponieważ i tak nie miało ono poskutkować, poza tym sama nie lubiła udawać się w gości z pustymi rękoma i jedynym wyjątkiem od tej reguły były bardzo spontaniczne wizyty, gdzie nie było czasu i okazji wstąpić gdzieś po drodze po cokolwiek.
— Sprawdzimy, może otworzymy je do kolacji — stwierdziła i na chwilę odłożyła zarówno wino, jak i kwiaty na wierzch wysokiej szafki na buty po to, by wyciągnąć z niej ulubione kapcie Sophii, na widok których ta pisnęła z zachwytem. Maxine zaśmiała się wesoło, a potem przykucnęła tylko po to, by najpierw podsunąć pod stopy przyjaciółki jeden, a potem drugi kapeć, co najmniej jakby Sophia była Kopciuszkiem i w sumie, poniekąd tak było, prawda? W końcu miała paskudną macochę i wredną, przyrodnią siostrę.
Wyprostowała się dokładnie w momencie, w którym Moreira zaczęła mówić o tym, że ma jej coś do powiedzenia.
— Na pewno po obiedzie. Moja mama też będzie chciała się tobą nacieszyć, wiesz? — oznajmiła i tym samym wywołała wilka z lasu, ponieważ zaraz do ich uszu doleciało nawoływanie Lucy:
— Dziewczynki!
Max zaśmiała się cicho, usłyszawszy to dziewczynki i popatrzyła wymownie na Soph. Było im już bardzo, ale to bardzo daleko do bycia dziewczynkami, ale Lucy nigdy nie miała dać sobie tego wytłumaczyć. Było w tym też coś uroczego i ciepłego, przez co Maxine wcale tak bardzo nie broniła się przed tym, aby ona i Sophia były tak nazywane przez jej mamę.
Zgarnęła z szafki wino i kwiaty, a potem skinęła głową na przyjaciółkę.
— Chodź — zachęciła i poprowadziła Sophię do kuchni, choć nie musiała tego robić, ponieważ Moreira doskonale znała drogę i Max nie wydawało się, aby zapomniała jej przez te pół roku. Mimo wszystko ruszyła przodem, wyszła z wiatrołapu, przeszła przez klatkę schodową biegnącą przez trzy piętra kamienicy, zahaczyła o część jadalną otwartą na kuchnię i przystanęła dopiero przy wyspie, za którą kręciła się Lucy.
Maxine była bardzo podobna do mamy. Miały tę samą karnację, ten sam kolor oczu i te same, naturalnie lekko falowane włosy, które Max namiętnie prostowała. Teraz to widoczne na pierwszy rzut oka podobieństwo sprawiło, że Riley lekko zacisnęła usta. Odłożyła torebkę z winem na kuchenny blat i zaczęła szukać wazonu, w który mogłaby wstawić kwiaty.
— W dolnej szafce, kochanie — poinstruowała ją Lucy, która otarła dłonie w niebieski fartuszek, jaki miała na sobie i podeszła do Sophii z szeroko rozłożonymi ramionami. Uścisnęła ją krótko, ale zamiast odsunąć się od razu, przytrzymała ją na wyciągnięcie ramion i przyjrzała jej się. — Dawno cię u nas nie było. Już zaczęłam się martwić, że moja zapiekanka przestała ci smakować — powiedziała z uśmiechem. — Ślicznie wyglądasz, jak zawsze. Siadaj, Soph — rzuciła, wskazując na wysokie stołki przy wyspie. — Musicie poczekać jeszcze jakieś dwadzieścia minut.
W tym czasie Maxine znalazła szklany wazon, nalała do niego zimnej wody z kranu i wstawiła do niego kwiaty. Wazon ustawiła z boku wyspy, tak żeby bukiet pozostawał widoczny, ale też żeby nikogo nie zasłaniał, przez co można było swobodnie rozmawiać.
Zajęła miejsce obok Sophii i uśmiechnęła się do niej lekko, a potem wróciła spojrzeniem do krzątającej się po kuchni mamy. Jeszcze nie powiedziała jej o Andrei. Zresztą Sophia także niczego nie wiedziała i chyba przez to Maxine zupełnie niekontrolowanie wyrwało się ciężkie westchnienie. Przez ostatnie wydarzenia nie potrafiła cieszyć się z tego obiadu tak, jak powinna i jakby chciała.
UsuńMAXINE RILEY