Sophia Antonette Moreira ——— 22 latka; urodzona 21 marca 2003 roku w Nowym Jorku ● Natomiast od drugiego roku życia do dziewiątego mieszkała w São Paulo w Brazylii skąd pochodziła jej mama ● Studentka trzeciego roku architektury krajobrazu na Columbia University ● Co roku wolontariuszka w sanktuarium dla zwierząt na Kostaryce ● Córka przedwcześnie zmarłej biolożki i CEO sieci hoteli Veritas Grand Hotels, który uczucia okazuje kolejnymi przelewami, bo inaczej już nie potrafi ● Podłużna blizna ciągnąca się od nadgarstka po łokieć na prawym przedramieniu ● Penthouse przy 111 West 57th Street dzielony z ojcem, macochą, przyrodnią i przybraną siostrą, z którymi ma napięte relacje ● Podwładna Chestera, który ze wszystkich domowników polubił tylko Soph i uroczej Daisy ● Powiązania
Bo wypadek to dziwna rzecz. Nigdy jej nie ma, dopóki się nie wydarzy.
Sophia
Moreira nie jest postacią znaną, choć zdawać by się mogło, że mając popularnego
ojca będzie próbowała wybić się na jego plecach. Nic jednak bardziej mylnego,
bo wcale się nie wychyla i nie korzysta, zbyt często, z popularności ojca. Na
próżno więc szukać jej kont w mediach społecznościowych, bo i tak się ich nie
znajdzie. W przeciwieństwie do swoich sióstr nie jest głodna rozgłosu i
uwagi. W zupełności wystarcza jej bliskie grono przyjaciół, na których wie, że
może polegać i że nie kręcą się przy niej ze względu na majątek, który w
przyszłości odziedziczy. Żyje po cichu, ale nie odmawia sobie luksusów, które
zapewnia jej każdego dnia ojciec. Zamiast wydawać tysiące na nowe ubrania woli
wybrać się w długą podróż, bo poznanie nowych kultur, smaków, ludzi i miejsc nasyci
ją bardziej niż droga sukienka, którą pewnie i tak zapomniałaby włożyć.
Przyszła
na świat w prywatnej klinice na Manhattanie, ale swoje serce zostawiła w
Brazylii w miejscu, gdzie urodziła się i wychowała jej mama. Przy każdej
wizycie odzyskuje małe kawałeczki, lecz te znikają w chwili, w której znajdzie
się na pokładzie samolotu, który z powrotem zabiera ją do Nowego Jorku. Większość
swojego czasu spędza z rodziną od strony mamy w jej rodzinnym kraju lub włócząc
się po świecie, o ile ma czas wolny od zajęć. Apartament na Manhattanie już od dawna
nie ma w sobie rodzinnej atmosfery. Jeszcze parę lat temu przestrzeń wypełniona
była miłością, wzajemnym oddaniem. Dziś, pomimo że mieszkanie jest zapełnione
ludźmi jest w nim ponuro, chłodno i nieprzyjemnie.
Trzyma
się raczej na uboczu i nie zwraca na siebie uwagi. Dalej nie przyzwyczaiła się
do nowej, a w zasadzie obcej codzienności. Nie mówi głośno, że przeszkadza jej
nowa żona ojca i jej córki. Ani o tym, że tęskni za ojcem, który od dnia
wypadku zmienił się nie do poznania, a śladu po tym ciepłym i czułym człowieku
już nie ma.
Sophia żyje po swojemu i stara się nie wchodzić macosze i jej córkom w drogę. Wychodzi wcześnie rano z apartamentu, ale nie wsiada do samochodu z prywatnym kierowcą tylko biegnie na metro. Zawsze wstąpi po ulubionego bajgla i kawę na mleku owsianym z syropem waniliowym. W ciągu dnia pilnie się uczy, a czasami tylko udaje, że zwraca uwagę na to, co dzieje się na wykładach. Zbyt często marzy o niemożliwych rzeczach, a jeszcze częściej marzy o ucieczce z Nowego Jorku. Najbardziej na świecie chciałaby cofnąć czas i nie dopuścić do wypadku, który rozbił jej rodzinę. Wie, że to jest niemożliwe, więc ze smutnym uśmiechem pociera obrączkę mamy, którą nosi na środkowym palcu lewej dłoni i wraca do rzeczywistości. Tej nieco smutnej i szarej, ale mimo to i tak stara się z niej wyciągnąć to, co najlepsze.


Carter, choć jeszcze przed chwilą dusił się ze śmiechu, teraz patrzył na nią już spokojniej, ale z tym ciepłym błyskiem w oku, który pojawiał się tylko wtedy, kiedy był naprawdę poruszony. Jakby coś w jej słowach znów go rozbroiło, a przy tym zrobiło miejsce na coś miększego niż zwykle pozwalał sobie pokazać.
OdpowiedzUsuń— Okej, dobra — uniósł ręce w geście poddania, a kącik jego ust lekko drgnął. — Może jednak lubię być ładny. Dla ciebie. — Zaznaczył to wyraźnie, jakby chciał, żeby żadne inne „dla kogoś” nie wchodziło w grę. A może po prostu chciał z niej zdjąć te myśli o innych dziewczynach, o klubie, o spojrzeniach, które łapał od obcych. Spoważniał na moment i dotkną jej policzka. — Mówiłem ci już… że patrzysz na mnie z takim czymś w oczach… że chciałbym ci oddać cały świat. I jeszcze zapytać, czy ma być z kokardką. — Posłał jej jeden z tych uśmiechów, którymi mógłby przekonywać ludzi do zbrodni. Albo do miłości.
Kiedy sięgnęła do jego ciała z pytaniami o tatuaże, zamarł tylko na moment, jakby zastanawiał się, ile powiedzieć. Ale tym razem nie było w nim napięcia. Tylko coś łagodnego.
— Nie robię ich, żeby wyglądać groźnie — powiedział po chwili. — Chociaż, motyl to kolejny krok w tę stronę.
Uniósł brew z rozbawieniem i spojrzał na rysunek z udawanym namysłem.
— To zależy — odpowiedział spokojnie. — Czasem coś po prostu czuję. Wiesz… jakby jakiś moment albo emocje zostawały mi pod skórą. I wtedy wiem, że muszę coś zrobić, żeby sobie z tym poradzić. Jakby każdy tatuaż miał coś zatrzymać. Albo wymazać. — Wzruszył ramionami, jakby chciał zrzucić z siebie ten temat. Przesunął palcem po ramieniu, tam, gdzie Sophia zostawiła swój ślad. — Ale niektóre z nich to nie był moment. Tylko historia. Dłuższa. Taka, która zostaje z tobą na dobre.
Zawiesił głos. Patrzył, jak leży obok niego i coś w tym obrazie poranka, śmiechu, rysunku z długopisu i jej obecności sprawiało, że czuł coś rzadkiego, coś bliskiego spokoju. Odchylił się nieco i przeciągnął ręką przez włosy.
— A ty? — zapytał, odwracając pytanie z zainteresowaniem. — Nigdy nie ciągnęło cię do tuszu? — Uśmiechnął się znów lekko i bardzo szczerze. Zabrzmiało to niemal jak coś więcej niż tylko pytanie o tatuaże. Może nawet jak pytanie o bunt, o historie, których jeszcze nie opowiedziała. O wszystkie te rzeczy, które gdzieś w niej siedziały cicho, ale nigdy nie wydostały się na powierzchnię.
— Ani razu nie pomyślałaś, że mogłabyś coś sobie zapisać na skórze? — dodał po chwili, spoglądając na nią uważnie. — Jakieś słowo, znak, moment?
Pytanie padło naturalnie, bez żadnego podtekstu, ale z tym tonem, który wyraźnie mówił, że naprawdę chce to wiedzieć. Nie po to, żeby ją ocenić. Ale żeby lepiej zrozumieć. Sophię bez filtrów. Jej powody. Jej granice.
OdpowiedzUsuń— Motyl… — powtórzył. — Pasuje do ciebie — dodał jeszcze po chwili z uśmiechem, który wrócił na jego twarz. Powiedział to bez cienia wahania. Jakby naprawdę nie widział w tym ani grama żartu. Przesunął palcami po jej nadgarstku, a potem po wewnętrznej stronie jej dłoni, jakby chciał coś jeszcze dopowiedzieć, ale przez moment się zawahał.
— Delikatna, piękna, uważna… — wymruczał, niby pod nosem, ale tak, by jednak to usłyszała. — I jak się już gdzieś zatrzymasz, to nie bez powodu. — Uśmiechnął się łagodnie, przesuwając palcami po jej kostkach.
Carter parsknął cicho pod nosem, jakby właśnie usłyszał najpoważniejszą deklarację dnia. Jego spojrzenie zmiękło jeszcze bardziej, kiedy poczuł jej dłoń na policzku, ten jeden gest wystarczył, by coś w nim odpuściło. A może po prostu po raz kolejny utwierdził się w tym, że Sophia naprawdę tu jest. Że go słucha. I zostaje.
— No dobra, dobra, już się biorę za to, żeby cię nakarmić — mruknął z tym swoim półleniwym, półzadowolonym tonem, podnosząc się niechętnie z miejsca. — Daj mi dziesięć minut. Zamówię coś dobrego… a potem wrócę, żebyśmy dalej mogli nie robić absolutnie nic.
Nachylił się jeszcze, zanim wstał na dobre, i musnął ustami jej skroń, zostawiając tam ciepły, miękki pocałunek.
— Jak masz jakieś zachcianki, to krzycz! Tylko nie mów, że znów masz ochotę na mnie…
Parsknął znów krótkim śmiechem, ale nie z niej, tylko z samego siebie. Jakby dopiero teraz docierało do niego, że naprawdę nie umie być przy niej poważny dłużej niż trzy minuty, jeśli nie musi. I że bardzo mu to odpowiadało. Słychać było, jak przewraca coś w szufladzie, a potem jego kroki w oddali. Sophia została z miękkim ciepłem tego poranka, które pachniało spokojem, troską… i czymś, co coraz trudniej było zignorować.
Carter
Carter patrzył na nią jeszcze przez dłuższą chwilę, jakby nie chciał przegapić ani jednego szczegółu, jak chowa wzrok, jak opuszcza głowę, jak palcami nerwowo poprawia róg kołdry albo obraca długopis, byle tylko zająć czymś dłonie. Tę reakcję znał już na pamięć. I wcale nie miał dość. Uwielbiał w niej tę nieśmiałość. Tę jej czystość, która nie miała nic wspólnego z naiwnością. Czuł ją w sposobie, w jaki mówiła o uczuciach, bez ironii, bez zbroi i dystansu, który znał aż za dobrze od kobiet ze swojego świata. Sophia była inna. Nie grała w gierki, nie owijała słów w kalkulacje. Była czasem zbyt szczera, czasem zawstydzona, a przez to tak absurdalnie prawdziwa, że Carter nie potrafił oderwać od niej wzroku.
OdpowiedzUsuńA kiedy się rumieniła od jego słów, kiedy spuszczała wzrok lub uciekała w żart, czuł się, jakby przez chwilę przebywał w innym świecie — dalekim od muzyki, sceny, pustych rozmów w klubach, kobiet rzucających mu się na szyję i ludzi, którzy byli z nim tylko dlatego, że coś od niego chcieli. Przy niej to wszystko znikało.
Nie musiał się pilnować, grać, podnosić głosu. Wystarczyło, że siedział obok, patrzył na nią i mówił jej rzeczy, które naprawdę myślał i widział, jak reaguje. I to rozbrajało go bardziej niż jakiekolwiek inne słowa. Bo nawet jeśli Sophia czasem nie do końca go rozumiała, ufała mu na tyle, by się odsłonić. By pozwolić mu to zobaczyć. Tę miękkość. Tę czułość. Ten świat w niej, który był zupełnie inny niż jego. I właśnie dlatego nie mógł przestać jej chcieć.
Była jego motylem.
Nie tylko przez ten rysunek, który zostawiła na jego skórze, jakby przypieczętowała nim coś ważnego. Nie tylko przez historię, którą z tym symbolem niosła. Ale przez wszystko, czym była. Przez to, jak wchodziła do jego świata bez ciężaru, bez hałasu, ale za to z lekkością, która potrafiła przestawić w nim coś głębiej. Zmienić rytm, złamać tempo. Wystarczyło, że się zaśmiała. Albo że spojrzała na niego tym swoim ciepłym wzrokiem, który nie oczekiwał niczego w zamian. Albo po prostu wyciągnęła do niego dłoń i nagle wszystko inne stawało się cichsze, mniej ważne. Trzepotała mu w piersi za każdym razem, kiedy się śmiała. Kiedy go dotykała z tą swoją delikatnością, jakby bała się go przestraszyć. Kiedy całowała go tak, jakby to było coś więcej niż pocałunek, jakby zostawiała na jego skórze coś, co miało zostać na zawsze. Nie znał wcześniej takiego uczucia. Tego lekkiego napięcia gdzieś w mostku, które brało się z samej jej obecności. Z jej uśmiechu, z oddechu na jego szyi, z tego, jak zawieszała spojrzenie na jego twarzy, jakby chciała go narysować w pamięci. I nawet jeśli wokół nich rozgrywały się burze, Sophia była tym jednym miękkim, ciepłym miejscem, w którym wszystko stawało się ciszą. Nie musiała się starać. Po prostu była i to wystarczało, żeby jego świat wyglądał inaczej.
Carter usłyszał hałas, kiedy akurat wracał do sypialni. Ten dźwięk metalu uderzającego o podłogę nie przypominał niczego niewinnego, nie był to telefon, nie były to wieszaki, nie była to butelka z wodą. To było coś cięższego, coś zimnego, o znajomym, tępym brzmieniu. I chociaż wciąż był rozleniwiony, choć jeszcze chwilę temu planował zadzwonić po śniadanie, teraz momentalnie zesztywniał, jakby instynkt przejął nad nim kontrolę.
— Soph? — zawołał, zanim wszedł do garderoby, a w jego głosie pojawiła się nuta ostrożności. Takiej, której nie używał wobec niej nigdy wcześniej. Zatrzymał się w progu. Zobaczył ją. Stała nieruchomo. W samych szortach i jego koszulce, która wyglądała teraz na niej za duża i za delikatna wobec tego, co właśnie miała przed sobą. Jej wzrok był wbity w podłogę. I już wiedział. Broń. Czarna, metaliczna, kompletnie niepasująca do pastelowych ścian garderoby i kolorów jej bielizny. Otoczona rozsypanymi koszulkami, jakby próbowała się wtopić w codzienność. Ale nie mogła.
Uśmiech Cartera, ten, który jeszcze przed chwilą nosił na twarzy z lekkością, która rozbrajała, która potrafiła rozśmieszyć ją do łez i rozczulić w sekundę, zgasł nagle. Zniknął bez śladu, wyparty przez coś cięższego. Cień pojawił się w jego oczach, szczęka lekko drgnęła, napięcie zaczęło przebiegać mu pod skórą. Nie był już tym rozleniwionym facetem z łóżka. Ani tym, który pozwolił jej narysować motylka na ramieniu. Carter przeklął cicho pod nosem. Przeszedł parę kroków i nie mówił nic przez chwilę. Bez słowa schylił się i sięgnął po broń. Zrobił to ostrożnie, ale z taką pewnością ruchu, która mogła ją tylko utwierdzić w tym, że nie był to przypadkowy przedmiot. Ani coś, co znalazło się tu przez pomyłkę. Nie tłumaczył się. Nie rzucał uspokajających kłamstw. Po prostu wstał i przeszedł do szafki po lewej stronie. Otworzył ją ruchem, odsunął kilka ubrań, za którymi ukryty był niewielki sejf. Wbił kod bez zastanowienia, dłoń poruszała się płynnie, jakby robił to nie pierwszy raz. Drzwiczki sejfu uchyliły się z lekkim kliknięciem. Bez ceremonii wsunął broń do środka. Potem zamknął sejf i przekręcił pokrętło, zanim wycofał się o krok i po prostu patrzył na nią, wciąż z tym samym napięciem na twarzy. Tylko teraz… nie było już nic do ukrycia. Cisza między nimi zgęstniała. Atmosfera zrobiła się ciężka, duszna, zupełnie inna niż ta sprzed paru minut. A Carter… Carter nie powiedział jeszcze nic. Bo wiedział, że żadna z jego odpowiedzi nie będzie wystarczająco dobra. Czekał więc. Na jej reakcję. Na to, czy jeszcze chciała z nim tu by, mimo tego, co właśnie zobaczyła.
OdpowiedzUsuń— To nie powinno tam być — powiedział w końcu spokojnie. Zbyt spokojnie. Jakby wiedział, że żadne słowa teraz nie będą brzmieć dobrze, ale próbował mimo wszystko. Widział, jak jej oddech się spłycił, jak ciało miała napięte. Tak jakby zaraz miała się cofnąć. Uciec. A przecież jeszcze chwilę temu śmiała się z nim w łóżku. W jego oczach nie było w tej chwili żadnej masek. Tylko coś surowego. I ciche pytanie: “Czy to cię zmieni? Czy teraz spojrzysz na mnie inaczej?”
Carter
Carter nie zareagował od razu. Stał wciąż przy szafce, z dłonią opartą o front zamkniętego już sejfu, jakby potrzebował kontaktu z czymś chłodnym, nieruchomym, niezmiennym. Takim, jakim on sam właśnie przestał być w jej oczach. Nie patrzył na nią przez kilka sekund. Ale potem uniósł wzrok i w końcu to zrobił, spojrzał jej prosto w oczy. I po raz pierwszy od bardzo dawna nie wyglądał na kogoś, kto ma gotową odpowiedź. Nie grał, nie wymyślał niczego na poczekaniu, nie uciekał się do ironii, cynizmu ani półśrodków. Był tylko on. Bez maski. Mężczyzna z bronią w szafie i motylkiem narysowanym na ramieniu. Jej pytanie wisiało między nimi w napiętym, ciężkim powietrzu.
OdpowiedzUsuńCarter zmarszczył brwi, ledwie wyłapując końcówkę jej słów — i to, jak bardzo zakuły. Z początku chciał to zignorować, przemilczeć, ale coś w nim zadrżało. Coś, co nie pozwoliło mu przejść obok tego obojętnie.
— Jakiego wciskania ci kłamstw, Soph…? — wypowiedział to powoli, ciszej, niż zamierzał. Z niedowierzaniem, z cieniem zawodu i zmęczenia, które właśnie w nim pękało. Podniósł wzrok na nią, szukając w jej twarzy czegoś, co pozwoliłoby mu zrozumieć, jak bardzo się teraz oddalili. Jeszcze chwilę temu była jego, uśmiechnięta, z długopisem w dłoni, rysująca mu na ramieniu motyla, jego motyla. A teraz patrzyła na niego jak na kogoś, kogo nie zna. Jakby właśnie coś pękło.
— Nie zamierzam cię okłamywać — powiedział cicho. I z jakimś trudnym do nazwania wysiłkiem, który rozciągał mu mięśnie szczęki.
— Wiem, co sobie myślisz. Albo… przynajmniej domyślam się. — Wsunął dłonie do kieszeni, jakby próbował sobie w czymkolwiek ulżyć. Może w żalu, który właśnie rozlewał się po jego klatce piersiowej. Bo widział to w jej oczach, jak ją stracił. Może nie na zawsze, ale na pewno w jakimś kawałku.
Patrzył na nią w ciszy, z tą samą powagą, z jaką schował broń do sejfu. Już bez uśmiechu, bez tego luzu, który zwykle niósł w ruchach. Teraz było w nim coś twardego. Niegroźnego wobec niej, ale niepodważalnego. Cienia nie dało się już z niego zetrzeć. Nie próbował się tłumaczyć. Nie mówił, że zapomniał, że ją tam zostawił, ani że to nic takiego. Bo nie był głupi. Widział, jak zbladła. Widział ten jeden krok w tył, jakby odgradzała się przed czymś, czego nie rozumiała. A może, nie chciała rozumieć.
— Tak, mam w domu broń. Tam jak trzydzieści procent ludzi w tym kraju. — Westchnął cicho i odwrócił się do niej. Zbliżył się powoli. Nie na siłę. Nie, żeby ją przekonać. Po prostu nie chciał jej zostawić w tej ciszy samej.
— Nie noszę jej ze sobą. Nie trzymam pod poduszką. Nie zamierzam jej używać — urwał. Nie zamierzał jej używać jeśli nie będzie musiał. Głos miał niski, spokojny, jakby mówił o czymś bardzo odległym. — Jest. Jak gaśnica. Jak pas bezpieczeństwa. Jak… zabezpieczenie, którego nie chcesz użyć, ale wolisz, żeby było.
Zatrzymał się kilka kroków przed nią. Nie próbował dotykać. Nie teraz.
— To wszystko.
Nie tłumaczył się. Nie przepraszał. Nie mówił więcej, niż musiał. Nie odwrócił wzroku, choć widział w jej oczach wszystko, czego się obawiał. Nie ufała temu, czego nie znała. A on… on był właśnie tym. Czymś, kogo w niej nikt nie nauczył kochać. Ale był tu. I nie cofnął się ani o krok.
Carter
Carter przez dłuższą chwilę nic nie powiedział. Jakby naprawdę nie rozumiał, o czym mówiła albo nie chciał zrozumieć. Stał z boku, nieruchomy, patrząc na nią uważnie, ale bez tej wyuczanej obojętności, którą tak często miał na twarzy. Teraz był skupiony. Czujny. Trochę jak wtedy, gdy nie do końca wiedział, skąd przyjdzie cios.
OdpowiedzUsuń— Jakie karteczki, Sophia? — spytał cicho, bez złości, bez paniki, ale z lekkim napięciem w głosie. — O czym ty mówisz?
Kiedy jednak zobaczył, jak unika jego wzroku, jak jej ramiona stają się spięte, a ciało coraz bardziej zamknięte, zrozumiał. Nie odpowiedziała. Nie musiała. On już wiedział. I tym razem to on odetchnął głębiej. Bez teatralności, bez wzruszeń. Jakby właśnie próbował coś w sobie uporządkować. Rozdzielić przeszłość i teraźniejszość. Tamto i to. Tamtą miłość… i tę, która stała przed nim teraz. Nie zaprzeczył. Nie udawał, że nie wie, o co jej chodzi. Nie uciekał wzrokiem. Ale było w nich coś jeszcze. Jakieś ciche, surowe zrozumienie, że tamten chłopak nigdy tak naprawdę nie zniknie. Będzie w nim. Jak ten znak na piersi.
— To był nasz symbol. Mój i jej. — powiedział cicho, bez zbędnych wyjaśnień. Nie musiał mówić imienia. Nie musiał mówić „Sloane”. Zrobił to, zanim Sophia weszła do jego życia. Zrobił to, gdy jeszcze wierzył, że ma rację. Że wszystko się poukłada, że przeszłość nie będzie miała znaczenia.
— „Pęknięcia w narracji”, to o nas, o mnie, o niej… Ten symbol… cała płyta. — Przerwał na moment i zaśmiał się gorzko. — Tak, napisałem dla niej całą pieprzoną płytę — potwierdził. Mówił spokojnie. Ale za tym spokojem kryło się coś więcej. Jakaś historia, której nie opowiedział. Jeszcze nie. Może nigdy.
— Zrobiłem go, kiedy jeszcze myślałem, że to będzie na zawsze. — Nie było w tym ani goryczy, ani wstydu. Ale była prawda. Surowa. Prosta. — Nie usunąłem go. Nie dlatego, że to coś znaczy teraz. Tylko dlatego, że… wtedy też kochałem. I chociaż się myliłem… — urwał, szukając słów, ale nie spuszczał z niej wzroku, nie uciekał nigdzie — …to nie chciałem udawać, że nigdy tego nie było — dodał. — Nie powiedziałem ci o tym, bo… — zaczął wolno, a głos miał niższy niż zwykle, niemal szeptany. — Bo nie chciałem, żeby ona była z nami wtedy. Tam. W łóżku. W tej chwili. — Podniósł na nią wzrok. — Nie chciałem, żeby jej cień zawisł nad nami, nawet przez sekundę. — urwał na moment, odetchnął. — Bo to ty jesteś tu teraz, Soph. A ja… nie oddałbym tej chwili za żadną przeszłość. Za nikogo. I za nic. — Zamilkł, patrząc na nią. Nie oczekiwał, że mu to wybaczy od razu, że zrozumie. Milczenie między nimi zgęstniało. I po raz pierwszy od bardzo dawna, Carter poczuł, że nie umie tego rozbroić. Ani jednym spojrzeniem, ani żartem, ani nawet prawdą. Bo prawda bolała. Bo była skomplikowana. Bo sam się w niej gubił, a co dopiero miał zrobić ktoś taki jak Sophia. Przełknął ślinę. Potarł twarz dłonią, zanim się odezwał. Cicho. Surowo. Ale bez obrony. Bez tej zadziornej tarczy, której zwykle używał, żeby nie dać się zranić.
Broń…
OdpowiedzUsuń— Miałem powód. — Potwierdził krótko. Nawet nie próbował się z tego wymigać. Wzrok mu uciekał. Nie potrafił znieść jej spojrzenia, tej zimnej ostrożności, jaką zwykle rezerwowali dla obcych. Stała przed nim jak ktoś, kto właśnie rozpoznał, że może się pomylił, że człowiek, którego pokochał, nie jest taki, jakim go sobie wyobrażał.
Wziął głęboki wdech, jakby szykował się do skoku przez mur.
— Mam przeszłość. — powiedział cicho, bez wymijania. — Taką, która ciągnie się za mną, nawet kiedy próbuję iść dalej. I czasem… kładzie się cieniem na wszystkim, co jest teraz.
Spojrzał na nią spokojnie, ale nie było w tym spokoju pewności.
— Nie da się naprawić całego życia w jeden wieczór — dodał, głosem bardziej miękkim, jakby mówił to też sam do siebie. Zamilkł na chwilę. Przesunął dłonią po karku, jakby próbował pozbyć się napięcia, które w nim narastało. — Te karteczki. Tatuaż. — powiedział w końcu, ciężej. — To są rzeczy, które mogę spalić, schować, zakryć. Mogę się ich pozbyć dziś, teraz…
Zawiesił wzrok na niej, z tą samą powagą, którą znała z jego oczu wtedy, kiedy mówił o muzyce. O życiu. O bólu.
— Ale są też rzeczy, których nie da się zamknąć w pudełku i wrzucić do sejfu. — Delikatnie pokręcił głową. — Rzeczy, które dotyczą mnie. I których nie chcę mieszać z tobą. Przynajmniej nie teraz. — Pochylił się lekko, żeby znów znaleźć się bliżej niej. — Wiem, że chcesz znać wszystkie odpowiedzi. — powiedział w końcu. — Ale czasami… nie da się opowiedzieć całego życia w jeden wieczór.
Wzruszył lekko ramieniem. I tylko ten gest zdradzał, jak cholernie niewygodny był dla niego ten temat.
Carter
Carter milczał przez dłuższą chwilę. Ale to nie było milczenie obojętne. To było to ciężkie, ważące każdą myśl, które poprzedzało słowa, które mają znaczenie. Patrzył na Sophię, nie uciekając wzrokiem. Z tymi samymi zmarszczkami na czole, które pojawiały się zawsze, kiedy coś naprawdę go poruszyło. Kiedy nie wiedział, jak odpowiedzieć, żeby czegoś nie zepsuć. I już samo to mówiło więcej niż jakiekolwiek tłumaczenie.
OdpowiedzUsuń— Soph, proszę cię… nie mów tak. — Jego głos był cichy, ale chropawy od emocji, które zaciskały się w gardle. Jakby każde słowo wymagało od niego więcej siły, niż chciał przyznać. Zrobił krok bliżej, a potem jeszcze jeden. Nie po to, żeby ją przekonywać na siłę, ale żeby być bliżej. Jakby sama odległość między nimi bolała go bardziej niż wszystko inne.
— Pozbędę się ich. Wszystkiego, Soph. — powiedział cicho, pewnie. — Każdej rzeczy, która została. Powinienem to był zrobić dawno temu...
Złapał oddech, jakby dopiero teraz pozwolił sobie go wziąć, a jego głos, choć spokojny, niósł w sobie coś kruchego. Nie złościł się. Nie bronił. Nie zaprzeczał. Był szczery, tak, jak potrafił najbardziej. Bo czy mógł jej powiedzieć, że nie spojrzał nigdy na te liściki? Że nie brał ich do ręki w chwilach, kiedy nie mógł spać? Że nie próbował odnaleźć tamtego siebie, tego sprzed wszystkiego, co poszło nie tak? Nie mógł. Bo czasem spoglądał. Nie z tęsknoty. Nie z nadziei. Ale ze starego bólu, który nie zawsze dawał się zamknąć na klucz. Nie wiedział, czy wciąż kochał Sloane. Być może. Nie tak, jak kochał kiedyś. Nie tak, jak kochał Sophię. Ale przecież sam mówił, że nie da się kochać dwóch osób jednocześnie. Więc… czy to znaczyło, że to co zostało to tylko sentyment? Czy to co budował to tylko próba ucieczki. Czy kochał Sophię…
Czy może kochał to, jak przy niej czuł, że jeszcze mógł być kimś więcej niż tym, co przeszłość z niego zrobiła. Czy to znaczy, że ta miłość liczy mniej, czy… że bardziej? Bo przecież nikt inny nie potrafił rozświetlić mu duszy jednym spojrzeniem. Nikt nie mówił do niego tak, jak ona. Nikt nie zmuszał go, żeby był lepszy. Nie dla świata. Dla niej. I może właśnie to znaczyło „kochać”? Może nie dało się tego oddzielić? Może ona była jego nadzieją, że jeszcze coś w nim jest do uratowania? Zamknął oczy na ułamek sekundy.
— Jeśli chcesz… możemy się stąd wynieść. — powiedział cicho, ale zdecydowanie. — Przeprowadzić się. Do zupełnie nowego miejsca. Możesz wybrać. Cokolwiek chcesz. Miejsce. Widok z okna.
Carter milczał przez chwilę. Dłużej niż zwykle. Jakby ważył każde słowo z osobna, zanim pozwolił mu przejść przez gardło. Patrzył na Sophię tak, jakby nie potrafił zrozumieć, skąd w niej tyle smutku. Tyle niepewności. Jakby nie widziała, że wszystko, co miał teraz, to właśnie ona.
— Nie noszę jej w sercu, Soph. Nie w ten sposób. — Podszedł bliżej. Ostrożnie. Jakby każde jego słowo mogło się rozbić między nimi w drobny pył. — Nie chcę, żebyś się zastanawiała, czy jesteś wystarczająca. — powiedział. — Jesteś. Jesteś wszystkim. I jeśli cokolwiek sprawia, że czujesz się inaczej… to znaczy, że coś we mnie wciąż nie działa tak, jak powinno. I ja to naprawię, Soph.
OdpowiedzUsuńPrzez jego twarz przemknął cień. To uderzyło w niego mocniej, niż cokolwiek, co usłyszał przez ostatnie miesiące. Stał naprzeciw niej z ciężarem na piersi, który wydawał się wbijać głębiej z każdą sekundą milczenia między nimi. Jej słowa nie były krzykiem. Nie padły w złości. Ale właśnie to bolało najbardziej. Były spokojne. Ciche. Przeszywająco prawdziwe. I weszły mu pod skórę jak drzazga, której nie dało się wyciągnąć. Carter zaśmiał się, krótko, sucho, bez radości. Z niedowierzaniem. Gorzki uśmiech przeciął mu twarz. Jakby naprawdę nie dowierzał, że doszli do tego momentu. Do tej wersji rzeczywistości, w której Sophia patrzyła na niego nie jak na tego, którego kocha… tylko jak na nieznajomego, któremu nie ufa.
— Tak, może miał rację. — powiedział ostrożnie, gorzko. — Może nie wiesz, kim jestem. Może ja sam nie wiem już, jakim człowiekiem się stałem.
Nie krzyczał. Nie unosił się. W jego głosie była tylko rozbita cisza i ta jedna myśl, która narastała jak szum w uszach: że wszystko właśnie pęka. Pokręcił głową z bezradnym półuśmiechem. Westchnął i przetarł twarz dłonią, jakby próbował się z niej zetrzeć.
— Dziesięć minut temu leżeliśmy w łóżku i śmialiśmy się z motylka narysowanego długopisem. A teraz… teraz patrzysz na mnie tak, jakbyś już mnie oceniła. Jakbyś zdecydowała, że to wszystko to była tylko fasada. — Jego głos był niższy niż zwykle, niemal szeptany. — Nie próbowałem cię oszukać, Soph. Nigdy. Ale może… może po prostu nie umiem być tym, kogo sobie wyobrażałaś…
Zacisnął lekko szczękę, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale się powstrzymał. W jego oczach coś przygasło. Nie gniew. Nie duma. Tylko ten cichy rodzaj bólu, który pojawia się, gdy ktoś, kogo kochasz… zaczyna się od ciebie odsuwać. Bo zobaczył coś, czego wolałby nie widzieć.
Carter
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńOczy Cartera były nieruchome. Jakby zamarły, gdy tylko padły jej ostatnie słowa. “Potrzebuję czasu.” To nie brzmiało jak pytanie. Nie jak prośba. To była decyzja. Jego oddech stał się cięższy, głębszy, jakby nagle zabrakło powietrza. Jakby próbował uspokoić coś w sobie, co gotowało się od środka. A potem zrobił krok do przodu. — Nie — powiedział cicho, ale stanowczo. Głos miał ochrypły, niski, surowy. — Nie chcę tego słuchać. Nie mogę tego słuchać.
OdpowiedzUsuńPrzez chwilę tylko patrzył na nią. A jego spojrzenie było tak przepełnione bólem, że niemal ciążyło w powietrzu.
— Nie jesteś żadnym jebanym zastępstwem, Sophia. Nie jesteś planem B. Nie jesteś kimś, kim trzeba się zadowolić, bo nie można mieć tego, czego się chciało. — Jego głos był już bardziej ostry, pękał mu lekko w gardle. — Czy naprawdę, do cholery, tego nie widzisz?
Milczała. A on poczuł, jakby właśnie rozbił się o ścianę z lodu. Nie z jej winy. Nie dlatego, że była zimna, tylko dlatego, że chroniła siebie. I nie mógł mieć o to do niej pretensji. Ale zabolało go to bardziej niż chciał przyznać. Bo Sophia mogła nie wiedzieć. Nie rozumieć. Nie widzieć tego, co on widział. Dla niego to było kilka liścików, stary wisiorek i wzór na skórze. Nic, czego nie dałoby się spalić. Zakopać. Zapomnieć. Ale dla niej… to był cień. Powód. Może nawet wymówka. Myśl ta uderzyła go tak nagle, że aż zamilkł. Zrobił krok w bok. Czy to tylko wymówka? Czy ona chce się wycofać? Czy zawsze miała jedną nogę przy drzwiach?
— Nie mów mi, że musisz się zastanowić nad nami… bo ja wiem co to znaczy… — jego głos znów zadrżał. Patrzył na nią teraz z mieszaniną bólu, zawodu i surowej, trudnej miłości, której nie potrafił ugładzić. Nie umiał tego powiedzieć pięknie. Nie miał ładnych słów, nie teraz. Był chaosem i złością i sercem w dłoniach, które próbował jej oddać, ale ono zaczynało bić szybciej. Coraz mocniej. Jakby wiedziało, że nie zostanie przyjęte. Wzrok mu opadł na jej dłonie. Na jej ramiona. Na każdy centymetr, który znał już z zamkniętymi oczami. Nie ruszał się. Nie chciał jej zatrzymać siłą. Ale czekał. Choć część niego już wiedziała, że ona może jednak pójść. Że już podjęła decyzję. Że został z tym wszystkim sam. I bolało. Bo dla niego, to nie była przeszłość, która rozdzielała ich dwoje.
To była przyszłość, która właśnie zaczynała się sypać.
Czuł, jak jego wnętrze zwija się do środka, jakby ktoś wepchnął mu coś ciężkiego pod żebra. Miał wrażenie, że świat nagle się zawęził, do jej głosu, który mówił, że potrzebuje czasu, do tej jednej chwili, w której to wszystko zaczęło się sypać, i do tych słów, które utkwiły mu w gardle i paliły. Spojrzał na nią raz jeszcze.
— Jeśli to wszystko, co nas łączyło, jest tak łatwe do zdmuchnięcia… — zaczął, a jego głos był cichy, ochrypły. — To może to wszystko… to, co mówiłaś… — zaciął się na moment i uniósł brew z bezsilnym półuśmiechem — …może to były tylko słowa, które pasowały do chwili. Bo było ładnie. Bo było cicho, ciepło i miło. — Przełknął ślinę, z trudem, jakby gardło miał ściśnięte zbyt mocno. Zamilkł, a potem dodał z goryczą. — Wiesz co, nie ważne, ty już i tak zdecydowałaś, wiesz lepiej, co i do kogo czuję… to chyba nie mam nic więcej do dodania. — Odwrócił wzrok.
Bo patrzenie na nią bolało. Zbyt mocno. Wycofał się bez słowa. Powoli, krok po kroku, jakby każdy z nich coś w nim łamał. Jakby zostawiał za sobą nie garderobę, a ich wspólne miejsce, to, które jeszcze chwilę temu pachniało kawą, śmiechem i ciepłym ciałem Sophii wtulonej w jego bok. Teraz wszystko brzmiało jak echo. Zimne. Obce. Puste.
OdpowiedzUsuńWrócił do sypialni. Nie zrobił nic dramatycznego, ale wewnątrz siebie wrzeszczał. Głucho. Wściekle. Kiedy Sophia wyszła, miał ochotę coś roztrzaskać. Zniszczyć. Cokolwiek lustro, telefon. Coś, co pękłoby równie łatwo, jak on w tej chwili. Miał ochotę spalić wszystko wokół siebie, podpalić te przeklęte wspomnienia, całą przeszłość, która przywlokła się tu za nim i rozłożyła się na dobre. Dotknął ręką piersi, tego cholernym tatuażu, który nagle palił go jak piętno. Chciał go wyciąć. Zdzierać skórę, dopóki nie zostanie nic. Ani kreski. Ani śladu. Ani wspomnienia. Tylko cisza. Usiadł ciężko na brzegu łóżka, zaciskając pięści. I pierwszy raz od dłuższego czasu poczuł się tak, jak wtedy, gdy naprawdę nie miał już nic do stracenia.
Carter
Nico wyglądał tak, jakby ostatnie miesiące wcale go nie zmieniły, a może właśnie dlatego wydawał się jeszcze bardziej obcy. Ten sam nonszalancki sposób, w jaki wszedł za swoimi rodzicami, ręka w kieszeni, lekki półuśmiech, jakby przyszedł tu tylko po to, by wszystkim przypomnieć, że jego obecność potrafi zdominować każde pomieszczenie. Marynarka niedopięta, koszula rozchełstana o guzik za daleko, spojrzenie z pozoru leniwe, a jednak czujne.
OdpowiedzUsuńWiedział, że ją tu spotka. Więc pojechał. Nie z obowiązku, nie z ciekawości. Raczej z tej irytującej potrzeby, żeby zobaczyć na własne oczy, jak wygląda teraz jej świat. Nie wiedział, po co właściwie się tam zjawił. Mógł zostać w Nowym Jorku, mógł pójść na trening, spotkać się z kimś, kto nie kazał mu się zastanawiać nad sobą. Dla pewności wziął swoje auto. Nie lubił być uwiązany, nie lubił nie mieć wyjścia. Zawsze musiał mieć możliwość odwrotu, gdyby coś poszło nie tak, gdyby poczuł, że znowu wciąga go w coś, czego nie potrafił kontrolować. Gdyby znowu zaczęła mówić tym spokojnym, rozważnym tonem, który potrafił zedrzeć z niego całą obronę.
W sekundzie, w której ich spojrzenia się spotkały, coś w nim drgnęło. Nie odwrócił wzroku, choć jego mięśnie lekko się napięły, jakby każda część ciała musiała walczyć o zachowanie spokoju.
— Sophia. — Jej imię wymówił tak, jakby testował jego brzmienie po raz pierwszy od miesięcy. Cicho, ale wystarczająco, by dotarło tylko do niej. Imogen dalej trajkotała obok, nie zauważając tej elektrycznej wymiany między nimi, ale Gwen już zdążyła obrzucić córkę ostrzegawczym spojrzeniem, tym samym, które miało znaczyć „zachowuj się”.
— Nie spodziewałem się, że cię tu zobaczę. — Skłamał. Nachylił się lekko, jego głos był niski, spokojny, niemal neutralny, ale coś w nim brzmiało jak ostrzeżenie. Musną na powitanie jej policzek. — Myślałem, że trzymasz się z daleka od rodzinnych spotkań.
— A jednak tu jesteś. — dodał po chwili, niemal szeptem, kiedy ich twarze dzieliły ledwie kilka centymetrów. Ciepło jej skóry uderzyło w niego mocniej, niż chciałby przyznać. Pachniała inaczej, delikatniej, spokojniej, ale wciąż znajomo, jak wspomnienie, które nie chciało zniknąć mimo upływu czasu.
W tle rozbrzmiewały rozmowy „dorosłych”, śmiech, brzęk szkła, ale między nimi cisza była gęsta i niemal dusząca. W jego spojrzeniu nie było już wściekłości z tamtej nocy. Było coś znacznie bardziej niebezpiecznego, chłodna kontrola, pod którą pulsowały emocje, których nie potrafił z siebie wyrzucić. Jego ton był spokojny, ale podszyty tym, co zawsze działało na nią jak trucizna, tą toksyczną mieszanką ironii, pewności siebie i emocjonalnej prowokacji.
Odchylił się lekko, unosząc kącik ust w tym swoim półuśmiechu, który potrafił znaczyć wszystko i nic jednocześnie. Wystudiowany, ale nie do końca udany. Bo w środku wszystko w nim drżało, jakby jego własne ciało zdradzało go przed nią.
— Wyglądasz… inaczej — urwał, przesuwając po niej wzrokiem, wystarczająco powoli, żeby wiedziała, że to robi świadomie. Uniósł brew, jakby zastanawiał się, czy nie powiedział za dużo. — Cieszę się, że nie uciekłaś. — powiedział więc, niżej, tonem, w którym brzmiała ironia i coś, co mogło być żalem. — Myślałem, że po tym wszystkim, co się stało, na mój widok po prostu znikniesz.
To było jego ulubione, wbijać szpilki, sprawdzać, jak daleko może się posunąć, zanim się od niego odsunie. Ale kiedy jej spojrzenie skrzyżowało się z jego, nie cofnęła się. I to go rozbroiło bardziej niż jakiekolwiek słowo. Zaciął się na moment, jakby nie wiedział, co dalej. Przez ułamek sekundy naprawdę miał ochotę zapytać, czy wszystko u niej dobrze. Czy jest szczęśliwa. Ale to nie był Nico, który pytał, to był Nico, który atakował, żeby nie musieć się odsłaniać. Uniósł szklankę z drinkiem, który ktoś właśnie mu podał, i upił łyk, nie spuszczając z niej wzroku.
Nico
— Może i nie mój świat — rzucił lekko, podnosząc brew. — Ale czasem trzeba wyjść z własnej bańki, prawda? Odbudowuję rodzinne relacje. — Uśmiechnął się przy tym z udawaną powagą, jakby właśnie wypowiedział coś głęboko wzruszającego. — Wiesz, nowy ja, ten dojrzały, poukładany. Taki, który odbiera telefony od rodziców i przyjeżdża na wspólne weekendy w Hamptons.
OdpowiedzUsuńUniósł szklankę w jej stronę w ironicznym toaście, a potem upił łyk, nie odrywając od niej wzroku.
— No i, nie będę kłamał — dodał ciszej, tonem, który zabrzmiał już mniej zaczepnie. — Byłem ciekaw co u ciebie… — Odłożył szklankę na stolik i przez chwilę milczał, wsuwając dłonie w kieszenie. W całym tym chaosie rozmów, śmiechów i dźwięków szkła między nimi było coś zbyt intensywnego, za dużo wspomnień, które nie mieściły się w jednym pomieszczeniu.
— Chodźmy się przejść. — powiedział w końcu cicho, z tą charakterystyczną dla siebie pewnością, która nie potrzebowała prośby. — Tam, za ogrodem, wszystko wygląda tak samo jak kiedyś. Nachylił się lekko, by dodać już tylko do niej: — Obiecuję, że nie ugryzę. Nie od razu.
Kąciki jego ust drgnęły, a spojrzenie złagodniało. — Chyba że dalej masz na to ochotę, Soph. — Spojrzał na nią z tym swoim ironicznym uśmiechem, ale ostatecznie spoważniał. — Okej, słaby żart, wiem…
Nie czekał na odpowiedź. Zawsze tak miał,najpierw działał, potem myślał, a dopiero na końcu zastanawiał się, czy zrobił dobrze. Wziął od niej szklankę, odstawił na najbliższy stolik i lekko dotknął jej łokcia, jakby chciał poprowadzić ją w stronę wyjścia. Gest był delikatny, ale w jego spojrzeniu było coś, co nie znosiło sprzeciwu.
Przeszli przez przeszklone drzwi na taras. Powietrze było chłodniejsze niż w środku pachniało morzem i mokrym drewnem, a gdzieś w oddali słychać było skrzypienie żagli. Sophia szła obok, w milczeniu, z dłońmi schowanymi w kieszeniach cardiganu. Nico spojrzał na nią ukradkiem, nie wiedząc, co z tym wszystkim zrobić.
— Wiesz, myślałem o tym, jak to się skończyło — powiedział po chwili, z tą charakterystyczną dla siebie pozorną lekkością, ale głos miał niższy niż zwykle. — Nie chcę żeby zabrzmiało zbyt… ckliwie. Ale trochę mnie wtedy poniosło.
Zatrzymał się, odwracając do niej. Uśmiechnął się lekko, jakby chciał ją sprowokować, ale w jego oczach nie było złośliwości. Raczej jakaś nostalgia, coś między tęsknotą a niedowierzaniem, że naprawdę znowu stoją obok siebie.
— Zastanawiałem się, czy jeszcze mnie nienawidzisz. — dodał ciszej, przestępując z nogi na nogę. Przesunął dłonią po karku, jakby chciał zetrzeć napięcie, którego nie umiał ukryć. — Czasem mi się wydaje, że wystarczyłoby, żebyś się uśmiechnęła, i wszystko wróciłoby na miejsce. A potem przypominam sobie, jak to wyglądało naprawdę, i mam ochotę zapaść się pod ziemię. — Uniósł wzrok na nią, cicho, bez uśmiechu. — Chciałem cię przeprosić. — powiedział w końcu, cicho, prawie jakby sam nie był pewien, czy naprawdę powinien. Spojrzał w bok, na ogród tonący w wieczornym świetle, jakby tam łatwiej było mu znaleźć słowa. — Za to, jak się wtedy zachowałem.
Zamilkł na chwilę. Widać było, że każde słowo waży więcej, niż chciał przyznać. — Byłem… głupi. Niedojrzały. Myślałem, że jak będę cię ranił pierwszy, to sam nie zdążę poczuć bólu. — Wypuścił z siebie powietrze, cicho, z jakimś zmęczonym rozbawieniem, które miało przykryć wstyd. — Nie działa to tak, jak myślałem.
Odwrócił się w jej stronę, już bez tej maski, bez półuśmiechu, bez prowokacji. Tylko z tą szczerością, którą trzymał gdzieś głęboko i której rzadko pozwalał się wydostać. — Nie chodzi o to, że chcę coś naprawiać. Wiem, że nie wszystko się da. Ale… — zawahał się, przelotnie przejeżdżając dłonią po karku. — Żałuję, że pozwoliłem, żeby to się skończyło w taki sposób. Że to ja byłem powodem, dla którego wszystko się posypało.
OdpowiedzUsuńPrzesunął na nią wzrok, dłużej, spokojniej. — Zasługiwałaś na coś lepszego, niż to, co wtedy dostałaś ode mnie.
Uśmiechnął się blado, bez cienia ironii. — Więc… przepraszam, Soph. Za tamtą noc, za każde słowo, które powiedziałem, żeby cię zranić. Za to, że byłem za bardzo sobą, a za mało człowiekiem, którego chciałaś przy sobie.
Nico
— Wiem — powiedział po chwili, cicho, bez tej charakterystycznej ironii, która zwykle towarzyszyła każdemu jego zdaniu. — Wiem, że jest za późno. — Wbił wzrok w ziemię, w ścieżkę z kamieni, która ciągnęła się w stronę ogrodu. Mówił spokojnie, ale w jego głosie było coś surowego, jakby każde słowo musiał przepchnąć przez gardło.
OdpowiedzUsuńPodniósł na nią wzrok. W jego oczach nie było już chłodu. Tylko coś zmęczonego, szczerego. — Chciałem cię wtedy zatrzymać, ale nie wiedziałem jak. Zawsze byłem świetny w psuciu rzeczy, które miały znaczenie. — Uśmiechnął się krzywo, z tym samym bezradnym ciepłem, które kiedyś potrafiło ją rozbroić. — Więc tak, zawaliłem.
Zamilkł na chwilę, po czym pokręcił głową z lekkim westchnieniem. Odsunął się pół kroku, jakby chciał jej dać przestrzeń, ale jego głos nie stracił ciepła. — Nie oczekuję niczego, Soph. Naprawdę. Wiem, że masz swoje życie, i… — zawahał się, lecz nie dokończył. — Chciałem tylko, żebyś wiedziała, że to, co było, miało dla mnie znaczenie. Nawet jeśli wtedy udawałem, że nie. Zatrzymał się na chwilę, wzrok znów przeniósł na morze za ogrodem, gdzie wiatr rozgarniał trawy. — I że… nadal dobrze cię widzieć. — dodał w końcu cicho, niemal szeptem. Potem uśmiechnął się lekko, próbując rozładować napięcie, choć wyszło mu to niezręcznie. — Chodź, pokaż mi, czy stajnia dalej trzyma się całości — wskazał głową w stronę kamienno drewnianego budynku, jakby szukał wymówki, żeby jeszcze przez chwilę nie wracać do środka. — Albo przynajmniej udawajmy, że oboje nie żałujemy, że wyszliśmy.
Wskazał głową w stronę ścieżki prowadzącej za ogród, tam, gdzie za drzewami zaczynał się teren dawnej stadniny. Przez moment żadne z nich się nie ruszyło, jakby samo to słowo stajnie przywołało zbyt wiele wspomnień. To tam spędzali razem godziny, kiedy byli młodsi. Śmiech odbijał się od drewnianych ścian, konie parskały zniecierpliwione, a zapach siana i słonego powietrza mieszał się z dziecięcym podekscytowaniem. Tam Nico pierwszy raz próbował się popisać, wsiadając na konia bez siodła. Tam Sophia śmiała się z niego, kiedy zsunął się z grzbietu i wpadł prosto w stertę siana. Tam po raz pierwszy dotknęła jego dłoni, nieświadomie, gdy trzymała wodze i szukała równowagi. Wtedy wszystko było prostsze. Ruszył powoli, a ona po chwili za nim. Szli w milczeniu, tylko ich kroki tłumił miękki żwir. W miarę jak zbliżali się do drewnianych zabudowań, wiatr przyniósł znajomy zapach, siana, drewna, tego charakterystycznego chłodu, który w tych miejscach nigdy nie znikał, niezależnie od pory roku. Nico zatrzymał się przy drzwiach stajni, dotknął dłonią chropowatego drewna. — Pamiętasz, jak wtedy uczyliśmy się jeździć? — zapytał cicho, nie odwracając głowy. — Miałem wrażenie, że ty urodziłaś się w siodle. A ja… cóż, ja po prostu próbowałem nadążyć.
Spojrzał na nią przez ramię, tym razem bez uśmiechu, z czymś łagodniejszym w oczach. — Tyle czasu minęło, a to miejsce wygląda dokładnie tak samo.
Nico
— Wiem. — przyznał po chwili. — To nie zmieni przeszłości. — Jego głos był spokojny, pozbawiony tej zwyczajowej ironii, która zazwyczaj stanowiła jego tarczę. — Ale może… — zawahał się, przestępując z nogi na nogę, jakby szukał właściwych słów. Uniósł na nią wzrok, nieco niepewnie, jakby sam nie był przyzwyczajony do takiej szczerości. — Po prostu… może czasami moglibyśmy pogadać. Tak po prostu. Bez pretensji, bez wspomnień, które ciągną w dół.
OdpowiedzUsuńZrobił krok w jej stronę, ale nie za blisko, wystarczająco, by mogła go usłyszeć mimo cichego wiatru. — Nie wiem, może to głupi pomysł. Ale kiedy cię dziś zobaczyłem, zdałem sobie sprawę, że brakuje mi tych rozmów. Tych zwykłych, o niczym. Bez spięć. Bez… tego co popsułem. — Uśmiechnął się słabo, z odrobiną tego dawnego ciepła, którego kiedyś nie umiał jej okazywać.
— Może to wszystko, co jeszcze możemy z tego wyciągnąć. — dodał ciszej. — Trochę normalności. — Nico uśmiechnął się pod nosem. — Myślałem, że ten upadek w końcu zginął wśród wszystkich moich idiotyzmów. — Przesunął dłonią po starym, drewnianym ogrodzeniu, zostawiając smużkę kurzu na opuszkach palców. — Bolało jak cholera, ale ty śmiałaś się tak długo, że musiałem udawać, że też mnie to bawi.
Na chwilę zamilkł, pozwalając, by cisza wypełniła przestrzeń między nimi. W tle słychać było tylko ciche parsknięcie konia z jednej ze stajennych boksów. W powietrzu unosił się znajomy zapach siana, a Nico, przez moment, wyglądał, jakby znowu mieli po dwanaście lat, beztroski, trochę niezdarny, bez tej twardej skorupy, w którą przez lata się zamknął.
— Wiesz… — zaczął, cicho, niemal niechętnie. — Czasami myślę, że to wszystko gdzieś tam jeszcze jest. To, jacy wtedy byliśmy. — Uniósł wzrok, patrząc w głąb stajni, gdzie przez uchylone drzwi wpadało złotawe światło lamp. — Tylko my się trochę zgubiliśmy po drodze.
Potem spojrzał z powrotem na nią, a kącik jego ust znów drgnął w półuśmiechu. — Ale skoro pamiętasz, jak spadłem, to może czas wyrównać rachunki. — Odwrócił się w stronę boksu, w którym stała spokojna klacz o jasnej sierści, i wskazał na nią lekko głową. — Co ty na to, Soph?
Zrobił krok w jej stronę, ton głosu złagodniał, zniknęła z niego kpina. — Nie na nocną przejażdżkę, spokojnie. Jeszcze. — dodał z lekkim rozbawieniem. — Tylko kawałek po posesji. Bez upadków.
Patrzył na nią z tym samym cichym napięciem, które zawsze pojawiało się między nimi, jakby każde słowo, każdy gest był niebezpiecznie blisko granicy, której żadne z nich nie potrafiło już nazwać.
— No i, oczywiście, jeśli Gwen ma coś przeciwko, powiem, że to wszystko była moja wina. — dodał, półgłosem, z lekkim uśmiechem. Skinął lekko głową i ruszył w stronę drewnianych drzwi po lewej. Zawiasy zaskrzypiały znajomo, gdy pchnął je ramieniem. Wewnątrz pachniało kurzem, starym skórzanym siodłem i wspomnieniami sprzed lat. Światło wpadające przez małe okno przecinało przestrzeń wąskimi smugami, osiadając na rzędem poukładanych siodeł, popręgów, zapomnianych szczotek. Wszystko wyglądało tak, jakby czas się tu zatrzymał. Nico zatrzymał się w progu, przez chwilę tylko patrząc w głąb pomieszczenia, po czym odwrócił się do niej. W jego spojrzeniu było coś łagodnego, spokojnego, pozbawionego napięcia sprzed kilku minut. — No chodź — powiedział cicho, kiwając głową w jej stronę. — Nie gryzie.
Odsunął się, robiąc jej miejsce i przez moment uśmiechnął się tym półuśmiechem, który kiedyś był zaproszeniem do wszystkiego, co niedopowiedziane. — Pamiętasz, jak wtedy próbowałaś mnie nauczyć, jak się to wszystko czyści? — zapytał, wskazując na jedno z siodeł. — Udawałem, że wiem, o co chodzi, żeby ci zaimponować. A potem spadło mi całe z tego stojaka. — W jego głosie zabrzmiała nuta rozbawienia, miękka, ciepła, daleka od tamtej chłodnej pewności siebie. — Chyba mam deja vu.
Nico
— Myślę, że książka to jedyne wiarygodne źródło tej historii, Soph. Nie potrzebuję niczego więcej — odparł z delikatnym uśmiechem. Chwilę później chwycił za koc, który leżał na rogu kanapy i okrył nim swoje ramiona. Doskonale słyszał wzmiankę o tajemniczej osobie wspomnianej przez Soph. Ciężko było się nie uśmiechnąć, nawet przez chwilę chciał, to skomentować, ale ostatecznie postanowił zgrabnie przeskoczyć tematem do przodu, aby nie ciągnąć przyjaciółki za język. Powiedziała tyle ile uznała za stosowne, a Allen był pewien, że młoda kobieta posiada świadomość, że wesprze ją w każdej decyzji i w razie potrzeby wskaże jej odpowiednią drogę bez najmniejszego cienia ocen i krytyki. — Bądź ostrożna — poprosił jedynie i znów napełnił kieliszki nalewką. Wierzył mocno w to, że Soph odnajdzie zasłużone szczęście i równowagę. Każdy na to zasługiwał, bez wyjątku.
OdpowiedzUsuń— To wszystko jest jeszcze na bardzo wczesnym etapie, ale pewnie, jeśli tylko miałabyś czas i ochotę, to jak najbardziej mogłabyś się wykazać — zgodził się Allen w zasadzie bez najmniejszego zawahania. Wierzył w umiejętności przyjaciółki, lubił eksperymentować, a razem z pewnością byliby w stanie stworzyć coś spektakularnego. Leonard miał już dość sprecyzowaną wizję swojego azylu, jednak był dość elastycznym człowiekiem i zwyczajnie obudziła się w nim ciekawość pod kątem wizji Soph. — Myślę, że to kwestia kilku tygodni nim zaczniemy konkretnie działać. Nie chcę czekać. Zwlekałem z tym zbyt długo, ale sama rozumiesz, do pewnych decyzji człowiek musi po prostu dojrzeć bo nie chodziło tutaj tylko i wyłącznie o pieniądze. Niedługo wydam kolejną, znacznie krótszą książkę w formie elektronicznej. Zobaczymy, co z tego wszystkiego będzie.
Leonard chwycił za kubek z herbatą, aby upić kilka większych łyków zaś wolną dłonią chwycił za jagodową babeczkę, do których miał wyjątkową słabość i nigdy w ich zasięgu nie znał czegoś takiego, jak umiar. Dbał o swoje zdrowie w dość rygorystyczny sposób, ale chwila rozpusty nigdy nikomu jeszcze nie zaszkodziła.
— Musisz mi je przywozić częściej — zaśmiał się i otarł kącik ust z resztek kremu. — Ja takich dobrych nie zrobię — dodał między kęsami, prawdopodobnie wyglądając w tym momencie, jak mały chłopiec, który cieszy się z otrzymanego przez rodzica lizaka. — Zostaniesz na noc?
Leonard nie miał zamiaru do niczego zmuszać kobiety, ale nie miał w sobie na tyle odwagi, aby otwarcie przyznać, że od jakiegoś czasu samotne noce były dla niego wyjątkowo przytłaczające i mimo, że nie narzekał na samotność bo nawet ją lubił, to miło byłoby obudzić się w domu ze świadomością, że będzie mógł zjeść z kimś śniadanie, czy napić się świeżo zaparzonej kawy.
— Zrozumiem jeśli masz już jakieś plany, to nic zobowiązującego.
Leoś
To była ta wersja Sophii, którą Nico pamiętał najlepiej, może nie całkiem beztroska, ale gdzieś pod tym wszystkim, co już zdążyło ich połamać, znów była znajoma. W tych spojrzeniach, w półuśmiechach, w wspomnieniach o pancakesach i rozbitych kolanach. Czas się cofnął. I może tylko na kilka minut, ale wystarczyło, by Nico poczuł, że znów stoją tam, gdzie kiedyś wszystko było prostsze. Nie odpowiedział od razu. Patrzył na nią z mieszaniną rozbawienia i czegoś głębszego, co starał się utrzymać pod powierzchnią.
OdpowiedzUsuńUśmiechnął się lekko pod nosem, kiedy wspomniała o pancakesach.
— Te pancakesy były pretekstem. Żeby cię zatrzymać jeszcze chwilę po treningu. — Wzruszył ramionami, jakby mówił o czymś błahym, ale w oczach miał zupełnie inny ciężar. A potem… słuchał. O tym, jak nie napisała. Jak bała się odezwać. Jak myślała, że wszystko będzie głupie. Jakby każdy kolejny ruch mógł znów coś popsuć, zanim się jeszcze zacznie. Nie komentował od razu. Nie przerywał. Było w nim coś nowego, może bardziej dojrzałego.
— Chyba… musiałem się trochę ogarnąć. Nie chcę się głupio tłumaczyć, sam nie rozumiem czasem swojego zachowania. Może nawet częściej, niż czasem… — Odetchnął głęboko i pokręcił głową z dezaprobatą dla samego siebie.
Uśmiechnął się z jakimś dziwnym ciepłem. I zaraz potem, z tym samym tonem, rzucił.
— Oczywiście, że chciałem ci zaimponować. Byłaś najładniejszą dziewczyną, jaką znałem. I jedyną, która nie pozwalała sobą rządzić. — Nie dodał, że lubił, kiedy próbowała dotrzymać mu kroku, nawet jeśli był starszy, szybszy, bardziej zbuntowany. A teraz… Teraz to on gonił. I nie miał pojęcia, czy w ogóle ją dogoni.
— Nadal jesteś — Uśmiechnął się krzywo, ale coś w jego spojrzeniu złagodniało. Może dlatego, że znów byli w tym miejscu, gdzie wszystko się zaczęło. A może dlatego, że nie musieli jeszcze udawać. Ani walczyć.
— No to pokaż, jak bardzo nie pamiętasz — rzucił z rozbawieniem, podchodząc do uprzęży. Zerknął na nią kątem oka. I choć śmiał się pod nosem, to serce mu waliło jak cholera. Bo coś w tej rozmowie, w niej, teraz, przypomniało mu, że są rzeczy, których nigdy się do końca nie zapomina. — Ale ostrzegam, jeśli ci coś pójdzie nie tak, to opowiem wszystkim. Łącznie z twoim tatusiem. — Mrugnął, ale w głosie nie było złośliwości. Tylko ciepło. Jakby naprawdę przez chwilę udało się im wrócić. Jakby mogli znowu coś zbudować, jeśli nie od zera, to chociaż na tym, co jeszcze im zostało.
Nico przeszedł kilka kroków w stronę znajomej szafki z tabliczkami, na których widniały imiona koni. Przesunął dłonią po rzędzie kolorowych ogłowi, zawieszonych równo jedno obok drugiego, jakby każde czekało na swoją kolej, jakby znały dobrze zasady tej codziennej rutyny.
Zatrzymał się przy jednym z nich, delikatnie różowym, z lekko połyskującymi detalami. Uśmiechnął się pod nosem.
— Dziś do twojej dyspozycji będzie ogier Dimroy. — Sięgnął po odpowiednią plakietkę i ściągnął różowe ogłowie, a potem podał jej z krótkim, znaczącym spojrzeniem. — Jest czujny, ale pod tobą powinien chodzić jak złoto. — Przesunął wzrokiem dalej, aż jego spojrzenie zatrzymało się na czarnym ogłowiu z metalowymi okuciami. Bez słowa sięgnął po nie i spojrzał jeszcze raz na tabliczkę.
— Ja wezmę Samjra — Mruknął, jakby to była decyzja, której nie musiał konsultować nawet sam ze sobą. — Trochę narwany, ma swój charakter. Trochę jak ja.
Uśmiechnął się pod nosem i odłożył obie plakietki z powrotem, po czym przeszedł do kolejnej szafki, tej z siodłami. Zawiasy skrzypnęły znajomo, gdy ją otworzył.
— Pomogę ci, nie martw się. — Powiedział, zanim zdążyła zaprotestować.
Wyjął siodło Dimroya. Bez wysiłku zarzucił je sobie na ramię i ruszył pewnie w stronę odpowiedniego boksu. Dimroy, czarny, silnie zbudowany ogier, ruszył głową w jego stronę i parsknął cicho, jakby od razu poznał dawnego znajomego.
Nico rzucił krótkie spojrzenie przez ramię w stronę Sophii, jakby chciał sprawdzić, czy za nim idzie, a potem wrócił z powrotem do siodlarni. Bez zbędnych słów sięgnął po siodło Samira i tym razem nie patrząc na nią, skierował się w stronę drugiego boksu. W powietrzu unosił się zapach siana, ciepła końskiej sierści i tych wszystkich wspomnień, które czaiły się gdzieś w kątach stajni. Kiedy odłożył siodło Samira na drewniany stojak przy boksie i przeciągnął dłonią po jego lśniącej grzywie, Nico na moment przymknął oczy. Zwierzę odpowiedziało krótkim parsknięciem, a on pochylił się nieco, opierając przedramiona o poprzeczkę boksu.
OdpowiedzUsuń— Zapomniałem już, jak to jest. — Mruknął cicho, bardziej do siebie niż do niej. — Po prostu się oderwać. Od całej rzeczywistości. Znowu poczuć ten spokój. Nie spojrzał na Sophię od razu, jakby bał się, że wypowiedziane słowa mogły zabrzmieć zbyt szczerze. Przez chwilę po prostu słuchał stajni rytmicznych oddechów koni, cichego szelestu słomy, pojedynczych stuków kopyt.
— Zwierzęta są prostsze niż ludzie. — Dodał po chwili, w końcu zerkając w jej stronę.
Nico
Nico poprawiał popręg, jakby potrzebował zająć ręce, zanim odpowie. Przez chwilę wyglądał, jakby szukał właściwych słów, ale żadnych nie znajdował. Tylko cichy oddech konia i szelest słomy wypełniały przestrzeń.
OdpowiedzUsuń— Może rzeczywiście trochę przesadziłem z tym gadaniem o „rodzinnych relacjach”. — rzucił w końcu, z półuśmiechem, który nie sięgał oczu. Odstawił szczotkę, oparł się o framugę boksu i spojrzał na nią. — Moja matka uznała, że „dobrze mi zrobi kilka dni poza ringiem, w spokojnej atmosferze”. Tyle że jej definicja spokoju to weekend z twoim ojcem, Gwen i całą tą świtą. Zamilkł na chwilę, patrząc jak jej dłoń przesuwa się po szyi Dimroya. — Nie patrz tak na mnie, wiem, że marny ze mnie kłamca.
Nico milczał chwilę po swoim wyznaniu, jakby potrzebował oddechu. Potem przesunął się bliżej konia, sięgając po ogłowie. Skóra była miękka i błyszcząca od regularnego czyszczenia, pachniała lekko woskiem i kurzem. Delikatnie wsunął palce między paski, poprawiając zapięcia, wszystko robił z tą naturalną pewnością, która zawsze przychodziła mu wtedy, gdy mógł się czymś zająć rękami.
— Martwią się — rzucił w końcu. — Wszyscy. O ciebie… o mnie ostatnio trochę też. Swoją drogą to zabawne, że z tego najbardziej nieodpowiedniego nagle stałem się całkiem sensowną opcją? Podobno według twojego ojca. Ale traktuje to z pewną dozą rezerwy, jak wszystko co mówi moja matka.
Koń parsknął, poruszając uszami, kiedy Nico uniósł ogłowie i ułożył je tak, by nie plątały się paski. — Spokojnie, stary. — mruknął pod nosem, tonem prawie czułym. Prawą dłonią objął pysk, drugą delikatnie wsunął wędzidło między zęby zwierzęcia. Dimroy posłusznie przyjął metal, a Nico przeciągnął rzemienie za jego uszami, zapinając podgardle i naczółek z precyzją kogoś, kto robił to setki razy.
— I nie myśl sobie zaraz, że ktoś mnie tu na ciebie nasłał, okey? Raczej… gdyby się nie TAK martwili, to nawet nie wiedziałbym, że tu będziesz. Matka się wygadała. To znaczy, próbowała mnie o coś podpytywać, sama rozumiesz — dodał spokojniej, prawie obojętnie, ale jego głos lekko zadrżał na końcu. — I nie wiem, czy to był powód, czy tylko pretekst. — Westchnął. — Chciałem po prostu zobaczyć, czy… wszystko jest okey? W sumie oboje jesteśmy ostatnio w podobnym bagnie… — Spojrzał na nią chwilę się zastanawiając. — No, ty może jednak w trochę większym — dodał z uśmiechem. Oboje byli bohaterami małych skandali, oboje walczyli z echem filmików w internecie.
Sięgnął po podkładkę i czaprak. Podniósł je z ławki, otrzepał z kurzu i jednym ruchem ułożył na grzbiecie konia. Kolor był jasny, z drobnym haftem w narożniku. Na czaprak położył siodło. Skóra cicho skrzypnęła, gdy przerzucał popręg na drugą stronę. Zanim cokolwiek zapiął, poprawił ułożenie, przesunął siodło kilka centymetrów w przód, potem lekko w tył, aż wszystko idealnie dopasowało się do kształtu końskiego grzbietu. Dopiero wtedy sięgnął pod brzuch zwierzęcia, chwycił popręg i zaczął zapinać. Ruchy miał pewne, ale spokojne, ani gwałtowne, ani nerwowe. Odsunął się na krok, ocenił swoją pracę i przesunął dłonią po szyi Dimroya, żeby go uspokoić. W jego gestach nie było pośpiechu, wszystko robił z miękką precyzją. — Gotowe — rzucił oddając jej wodze a sam zabrał się za siodłanie drugiego konia.
Nico
Nico podszedł bliżej, zanim zdążyła zrobić cokolwiek sama. Ujął wodze z jej dłoni, spokojnym gestem przyciągnął Dimroya bliżej barierki. Jego ton był miękki, spokojny, ale stanowczy taki, który nie zostawiał miejsca na protest.
OdpowiedzUsuń— Chodź. — powiedział cicho, wskazując brodą na strzemię. — Wiem, że dasz radę, ale… po prostu pozwól, że pomogę.
Stanął obok, obejmując dłonią jej łydkę, by ustawić stopę we właściwej pozycji. Drugą rękę położył lekko na jej biodrze, nie za długo, nie zbyt pewnie, wystarczająco, by ją podtrzymać, gdy odbijała się do siodła. Sophia uniosła się, a on z lekkim wysiłkiem pomógł jej dosiąść konia. Gdy już siedziała w siodle, poprawił popręg i podał jej wodze, jakby nic się nie wydarzyło, a jednocześnie w jego spojrzeniu było coś, co zdradzało, że każde muśnięcie dłoni pamiętało bardziej, niż powinno.
— No proszę. — Uśmiechnął się krótko, unosząc wzrok. — Jeszcze pamiętasz, jak się siedzi.
Odwrócił się, żeby samemu dosiąść drugiego konia. Oparł się o drewnianą barierkę, wsunął stopę w strzemię i jednym płynnym ruchem uniósł się, przysiadając w siodle z tą niewymuszoną sprawnością, która zawsze przychodziła mu naturalnie. Poprawił wodze, puścił krótkie „hej” do zwierzęcia, po czym poprowadził go obok Sophii.
— To co, idziemy? — rzucił spokojnie, i ruszyli powoli stępem w stronę wyjścia. Dźwięk końskich kopyt odbijał się od ścian stajni, a potem cichł, gdy znaleźli się na zewnątrz, w otwartym powietrzu. Powoli jechali przez ogród, gdzie wiatr poruszał liście i pachniało solą oraz świeżym sianem.
Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie odzywało. Dopiero gdy dotarli do granicy drzew, Nico się odezwał, bez spojrzenia w jej stronę.
— Wiesz… — zaczął spokojnie. — Chyba mamy inne kryteria, jeśli chodzi o to, co znaczy „wszystko w porządku”. — Głos miał niski, nieoceniający, ale w słowach brzmiała ostrożność. — Wiem o ultimatum twojego ojca. I o filmie — dodał po chwili ciszy, a słowa zawisły w powietrzu, cięższe niż wiatr. Nie wyjaśnił, czy go widział, czy nie i może właśnie to milczenie było najwymowniejsze.
Zerknął na nią z boku, przez ramię. — Zawsze ci mówiłem, żebyś robiła, co chcesz. Żebyś słuchała siebie, a nie ludzi wokół. I nie zamierzam teraz mówić ci inaczej. — Koń zarżał, jakby przytakiwał, a Nico uniósł lekko kącik ust. — Tylko… uważaj na siebie, Soph. Nie chodzi tylko o niego. Chodzi o całe to towarzystwo.
Jego ton złagodniał, a spojrzenie na moment naprawdę się w niej zatrzymało. — Jeśli coś będzie nie tak, cokolwiek, zawsze możesz do mnie napisać. Albo zadzwonić. Nie obiecuję, że będę wiedział, co zrobić, ale… po prostu będę.
Uśmiechnął się krótko, jakby chciał rozładować napięcie, a potem westchnął. — Tak tylko mówię. — I zanim zdążyła odpowiedzieć, Nico cmoknął cicho na swojego konia, lekko dotknął łydką jego boku, a zwierzę ruszyło kłusem. Cichy stukot kopyt odbił się echem po drodze między drzewami. Nico nie oglądał się od razu. Prowadził konia pewnym, równym kłusem, pozwalając, by rytmiczny dźwięk kopyt i szelest liści pod wiatrem zagłuszył wszystko, co jeszcze przed chwilą między nimi wisiało. Dopiero po chwili zwolnił nieco, spoglądając przez ramię. Sophia nadążała bez problemu, jej włosy rozwiewały się na wietrze, a w oczach miała to samo coś, co pamiętał sprzed lat,błysk, który zawsze pojawiał się, kiedy czuła się wolna.
Zwolnił jeszcze bardziej, aż ich konie szły bok w bok. Z oddali było słychać morze, szum fal zlewał się z rytmem oddechu koni.
— Nie zapomniałaś, jak się jeździ — rzucił z lekkim uśmiechem, nie odwracając wzroku od drogi przed nimi. Spojrzał na nią kątem oka, z rozbawieniem, ale w głosie zabrzmiało coś cieplejszego, znajomego.
Nico
Nico parsknął śmiechem, krótko, ale szczerze, takim, który na moment rozproszył to całe napięcie między nimi. — Wiesz co, Soph… zdziwiłbym się, gdyby w tym mieście znalazł się ktoś, kto NIE wie o moim filmie. — Pokręcił głową z półuśmiechem, ale jego głos miał w sobie nutę goryczy. — Niektórzy pewnie odtwarzają to sobie do kawy.
OdpowiedzUsuńKoń szedł równym krokiem obok jej wierzchowca, a Nico spoglądał przed siebie. Ścieżka ciągnęła się wzdłuż ogrodu, potem przechodziła w polną drogę. Z lewej strony ciągnęło się pastwisko, za którym rozciągał się widok na ocean. Powietrze pachniało solą, mokrą trawą i ciepłem zbliżającego się wieczoru.
Przez chwilę milczeli, słychać było tylko rytm końskich kopyt i szum wiatru w drzewach. Sophia wydawała się spokojna, jakby ten moment naprawdę ją uśpił, Nico spojrzał na nią ukradkiem i przez sekundę wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć. W końcu westchnął.
— Akurat ta afera odbiła mi się czkawką. — rzucił z gorzkim rozbawieniem. — Straciłem głównego sponsora. Facet, który przez trzy lata klepał mnie po plecach i mówił, że jestem „jego złotym chłopakiem”, przestał odbierać telefony, jak tylko sprawa trafiła do sieci. — Zerknął na nią z boku. — Trochę ironiczne, co? Cała kariera rozwalona jednym filmikiem. — Przejechał dłonią po włosach, jakby chciał zetrzeć z siebie frustrację. — Teraz jestem w dupie ze wszystkim i udaję, że mam plan.
Koń lekko zarżał, jakby reagując na jego ton, a Nico pogładził go po szyi. Wzruszył ramionami, zaciągając się powietrzem, które pachniało słońcem i solą. — Może to kara za to, że kiedyś sam robiłem z siebie bohatera cudzych historii.
Odwrócił głowę, żeby na nią spojrzeć, z tym półuśmiechem, który znała aż za dobrze, zmęczonym, ale prawdziwym. — Ale, jak to zwykle u mnie bywa, jeszcze się nie poddałem. Zawsze spadam na cztery łapy. No… albo przynajmniej próbuję.
— No tak — mruknął po chwili, jakby sam do siebie, choć ton miał na tyle cichy, że Sophia musiała się lekko pochylić, żeby go usłyszeć. — W życiu są decyzje złe… i gorsze. — Uśmiechnął się krzywo, bez cienia ironii, raczej z rezygnacją. — A ta, cóż… chyba właśnie zalicza się do tych drugich.
Dimroy potrząsnął łbem, a Nico pozwolił swojemu koniowi na chwilę zatrzymać się i zejść na pobocze ścieżki, gdzie ziemia była bardziej miękka. Powietrze zgęstniało, ciężkie od soli i wspomnień, które oboje usilnie starali się zepchnąć na dalszy plan.
Spojrzał na nią z boku. — Gdyby głupota paliła, to wtedy mógłbym ogrzać całe miasto. — Zaśmiał się krótko i w sumie nawet wesoło, jak na sytuację.
Drzewa kołysały się lekko pod wpływem wiatru, a złote liście opadały z cichym szelestem, jakby cały świat wokół zwolnił tylko po to, by dać im ten jeden moment ciszy. Konie szły równym tempem. Każdy krok był miękki, miarowy, spokojny. Sophia jechała obok, jej włosy tańczyły przy każdym podmuchu wiatru, a materiał jasnego cardiganu falował na ramionach. Nico zerknął na nią z boku, niezauważalnie, może zbyt długo jak na zwykłe spojrzenie. W jego twarzy było coś, czego nie miał od dawna, nie uśmiech, nie żal, raczej coś pomiędzy. To, co zawsze pojawiało się, kiedy pozwalał sobie zapomnieć o tym, kim musiał być na co dzień. Tutaj, wśród pól i drzew, nie był „tym z filmu”, ani bokserem, ani kimś, kto ciągle walczy o oddech. Był po prostu Nico. Ten sam, który kiedyś ścigał się z nią wokół ogrodzenia, śmiał się głośno, aż bolał brzuch, i przysięgał, że nigdy nie dorośnie.
Zaciągnął się głęboko powietrzem, cichym westchnieniem, które zabrzmiało jak ulga. — Wiesz, co jest dziwne? — odezwał się po chwili. — Że mimo tego wszystkiego, mimo tego całego syfu… jak tu wracam, to czuję się, jakbym znów miał czternaście lat. — Uśmiechnął się pod nosem. Poprawił wodze, patrząc przed siebie. W oddali, między drzewami, widać było błękit nieba i cienie ptaków przelatujących nad nimi. Potem ucichł. Nie patrzył już na nią. Pochylił się lekko nad szyją konia, gładząc jego grzywę.
Nico
Nico zaśmiał się cicho, krótko, ale prawdziwie, tym swoim niskim, lekko zachrypniętym śmiechem, który zawsze brzmiał tak, jakby coś w nim pękało i jednocześnie składało się z powrotem.
OdpowiedzUsuń— Tak, dokładnie. Karma. — pokiwał głową z udawanym namysłem, a w jego tonie pojawiła się nuta ironii. — W końcu musiała mnie dopaść. I zrobiła to w swoim stylu, publicznie, głośno i tak, żeby każdy mógł się pośmiać. — Zerknął na nią z boku, z uśmiechem, który był jednocześnie złośliwy i autoironiczny. — I może dobrze...
Poprawił lekko wodze, pozwalając koniowi skręcić w ścieżkę biegnącą bliżej drzew. Słońce niżej opadało, barwiąc niebo na pomarańczowo. — Ale wiesz co? — dodał po chwili ciszy. — Może to i karma, ale czasem myślę, że bardziej… lekcja. Tylko że, jak to u mnie, zawsze musi być bolesna.
Uśmiechnął się jeszcze raz, tym razem cieplej. — Więc nie protestuję. Zasłużyłem. — Spojrzał na nią kątem oka, z tym znajomym błyskiem w spojrzeniu. — Ale skoro już karma uznała, że powinienem dostać lekcję, to przynajmniej dała mi dobre towarzystwo na odrobienie pracy domowej.
Zerknął na nią kątem oka. Sophia wyglądała spokojniej niż jeszcze godzinę temu. Siedziała prosto, lekko, jakby jej ciało wreszcie zapomniało o napięciu, które nosiła w Nowym Jorku. Wiatr bawił się jej włosami, a promienie zachodzącego słońca odbijały się od jej skóry. Była piękna, w tym prostym, niewymuszonym sposobie, którego Nico już nie widywał u nikogo w swoim świecie. Tam wszystko było wyreżyserowane. Nawet oddechy. Droga szutrowa powoli opadała w dół, aż wjechali na rozległą polanę. W powietrzu pachniało mokrą trawą i solą z pobliskiego oceanu. Z oddali dobiegał szum fal, ledwo słyszalny, ale obecny. Nico popuścił wodze, pozwalając swojemu wierzchowcowi iść wolniej, żeby zrównali się z Dimroyem.
— Zabawne, nie? — odezwał się po chwili, spokojnym tonem. — Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że kiedyś będziemy znowu tutaj… że po wszystkim, co się wydarzyło, będziemy tak po prostu jechać obok siebie… — Uśmiechnął się, ale bez kpiny, raczej z niedowierzaniem. — Pewnie bym się zaśmiał i wyszedł.
Przez chwilę jechał w ciszy, a potem dodał już ciszej. — Wtedy, jak cię zostawiłem… nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek spojrzysz mi w oczy. Myślałem, że spaliłem wszystkie mosty. — Pociągnął lekko za wodze, zmieniając kierunek jazdy, aż znaleźli się bliżej brzegu, gdzie ścieżka prowadziła wzdłuż wody.
Zerknął na nią, już nie przez sekundę, ale dłużej. W jego spojrzeniu nie było żartu, tylko coś miękkiego, jakby walczył z czymś, czego nie chciał nazwać.
Powietrze zgęstniało, ciepłe i nasycone światłem. Słońce chyliło się ku horyzontowi, a pomarańczowe refleksy tańczyły na wodzie. Nico przymknął oczy na sekundę, pozwalając wiatrowi uderzyć w twarz, a potem spojrzał znowu na nią.
— To chyba dobry moment pa próbę galopu? — Wzruszył lekko ramionami, z tym półuśmiechem, który zawsze coś maskował. Potem Nico delikatnie ścisnął łydkami boki konia, który przeszedł w lekki kłus, a chwilę potem w galop. Nie po to, by uciec od rozmowy, raczej po to, by rozproszyć ciężar słów, pozwolić, by został za nimi, wśród fal i zapachu morza.
Nico
Nico zwolnił, pozwalając koniowi przejść w spokojniejszy kłus. Jeszcze przez chwilę patrzył, jak Sophia dogania go z tym włosami rozwianymi przez wiatr, z tym błyskiem w oczach, którego dawno u niej nie widział. Widok był tak cholernie znajomy, że aż coś w nim ścisnęło. Dopiero gdy się zrównała, odezwał się spokojniej niż zwykle, prawie miękko:
OdpowiedzUsuń— Wiem. — mruknął po chwili ciszy, w której słychać było tylko rytm kopyt i ich przyspieszony oddech po galopie. — Wiem, że czekałaś.
Patrzył przed siebie, ale jego głos był szczery, bez zbytniego kombinowania. — Powinienem był się odezwać. I chciałem, wiele razy. Tylko że… wtedy to nie miałoby sensu. — Westchnął cicho, jakby sam przed sobą przyznawał się do czegoś, czego długo nie chciał powiedzieć. — Musiałem najpierw trochę… po prostu pójść po rozum do głowy. Poskładać siebie, zanim znowu spróbuję z kimkolwiek rozmawiać. — Uniósł wzrok na horyzont, gdzie słońce zaczynało tonąć w złotym niebie, rozlewając blask po wodzie. — Bo jakbym napisał wtedy, to pewnie znowu coś bym zepsuł. A już wystarczająco spieprzyłem. — Przez chwilę nic nie mówił, jakby nie był pewien, czy w ogóle powinien dodawać cokolwiek więcej. A potem, w typowy dla siebie sposób, spróbował rozładować to wszystko półżartem. Zerknął na nią kątem oka, z tym znajomym błyskiem, w którym tliła się lekka niepewność.
— Czy to znaczy, że mi wybaczyłaś? — zapytał, unosząc kącik ust w uśmiechu, który był bardziej ostrożny niż prowokujący. — Bo jeśli tak, to powinienem to sobie gdzieś zapisać. Takie rzeczy nie zdarzają się codziennie.
Dimroy parsknął głośno obok, jakby mu wtórował, a Nico roześmiał się krótko, tym razem naprawdę. — No proszę, nawet on jest za mną. — Spojrzał jeszcze raz na Sophię, już bez kpiny. — Serio, Soph. Dzięki, że w ogóle chciałaś mnie wysłuchać. — powiedział ciszej. — Nie sądziłem, że kiedykolwiek będzie jeszcze taka okazja. — I przez chwilę znowu jechali obok siebie w ciszy, tej spokojnej, w której nie trzeba było już niczego tłumaczyć, ani naprawiać.
Nico parsknął śmiechem, cicho i ciepło, tym razem już zupełnie bez goryczy. Pokręcił głową, spoglądając na nią spod przymrużonych powiek.
— W takim razie… — zaczął, z udawaną powagą, prostując się lekko w siodle.
Zerknął na nią z boku, w jego spojrzeniu błysnęła ta sama figlarność, którą miała przed laty wyczuwać na kilometr. — Myślę, że przyda nam się jakieś porządne grzane wino. — Podniósł brew, jakby dopiero co wpadł na genialny pomysł. — Pewnie już zmarzłaś, prawda?
Wiatr znów szarpnął jej włosy, a Nico uśmiechnął się szerzej, trochę z rozbawieniem, trochę z czymś bardziej miękkim. Konie zaczęły zwalniać, kiedy ścieżka skręcała w stronę stajni. W powietrzu unosił się zapach chłodnego wieczoru, wilgoci i dymu z kominków w rezydencji. Nico spojrzał w stronę domu i uśmiechnął się półgębkiem.
— Co ty na to, Soph? — spytał, cicho, ale z tą miękką nutą, której nie używał wobec nikogo innego. — Ty, ja, trochę ciepła i zero kamer. To brzmi jak pierwszy normalny plan od dawna.
Nico
Nico uniósł kącik ust, słuchając jej. Ten jej spokojny ton, trochę zrezygnowany, ale szczery, trafił go bardziej, niż się spodziewał. Nie odwracał wzroku, choć przez dłuższą chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Zamiast tego po prostu pozwolił, by konie zwolniły do równomiernego stępa, aż ich oddechy się wyrównały. Nico zerknął na nią z boku, z tym półuśmiechem, który pojawiał się u niego zawsze wtedy, gdy chciał coś rozbroić, ale tym razem był w nim spokój, nie kpina. Chwilę milczał, jakby ważył każde słowo, zanim w końcu wypuścił z siebie cichy śmiech.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, Soph… ja nie miałem ci czego wybaczać. — powiedział w końcu spokojnie, ale bez przesadnej powagi. — Z naszej dwójki to ja zachowywałem się jak dupek. Ty tylko próbowałaś to jakoś ogarnąć.
Zerknął w jej stronę, pozwalając, żeby końszedł wolniej. — Więc jeśli już ktoś miał coś wybaczać, to ty mi. I skoro to zrobiłaś, to… może po prostu o tym zapomnijmy. — dodał cicho, prawie łagodnie. — Bez roztrząsania, bez tych wszystkich „co by było gdyby”. Po prostu… zostawmy to za nami.
Uśmiechnął się lekko, jakby sam był zaskoczony, że to w ogóle wypowiedział na głos. — Nie ma sensu nosić tego wszystkiego dalej. Zrobiliśmy, co mogliśmy, żeby się pogubić, nie? — zaśmiał się pod nosem. — Ale przynajmniej czegoś się nauczyliśmy. Może wreszcie umiemy nie rozwalać wszystkiego, czego dotkniemy.
Zniżył ton, a jego głos stał się miękki, jakby chciał zamknąć tę rozmowę bez ciężaru, który zawsze im towarzyszył. — Nie mówię, że nic się nie wydarzyło, bo się wydarzyło. Ale może niech to zostanie tam, gdzie powinno. W przeszłości.
Nico uniósł brew, próbując nadać całości lekkości.
Kiedy wspomniała o zimnie, parsknął z rozbawieniem. — A nie mówiłem? — rzucił z triumfalnym tonem, jakby właśnie wygrał jakiś zakład. — Cała zamarznięta, a i tak udajesz, że wszystko pod kontrolą.
Gdy zaproponowała obejście tylnym wejściem, jego uśmiech tylko się poszerzył.
— Oczywiście, że tak. — odparł bez wahania, z tą samą konspiracyjną nutą, z jaką kiedyś planowali dziecięce psoty. — Niech mają swoją kolację, swoje toasty i uprzejmości. A my… swoje grzane wino.
Poklepał konia po szyi, jakby potwierdzając zawarty pakt. Ruszył przodem w stronę stajni, a w jego głosie słychać było coś, czego nie było od dawna, lekkość. Jakby to popołudnie, chłodne i proste, pozwoliło im na moment znów być tylko sobą, bez ciężaru przeszłości.
Wrócili spokojnym stępem, pozwalając koniom zwolnić i złapać równy oddech. Z oddali widać było już światła rezydencji, migoczące ciepło z okien i delikatną poświatę z ogrodu.
Nico zeskoczył pierwszy i zanim Sophia zdążyła się ruszyć, był już przy niej, wyciągając rękę w niemym geście pomocy. Nie protestowała, choć mogła, jego dłoń była ciepła, pewna, a mimo to delikatna, kiedy pomagał jej zsunąć się z siodła.
Przez chwilę panowała cisza, w której słychać było tylko ich oddechy i spokojne parskanie koni. Nico odpiął popręg, zdjął siodło i czaprak, odwieszając wszystko na swoje miejsce. Ruchy miał mechaniczne, wprawne, jakby robił to setki razy. Gdy skończyli, wypuścili konie do boksów.
Na początku się rozdzielili. Kiedy wrócili po kilkunastu minutach, byli już inni, świeżsi, cieplejsi, z lekko zarumienionymi policzkami od ciepłego prysznica i luźniejszym spojrzeniem.
Zerknęli na siebie z tym cichym, porozumiewawczym uśmiechem, jakby właśnie zakończyli pewien etap, zostawili za sobą nie tylko jazdę, ale i to wszystko, co przylgnęło do nich przez ostatnie miesiące.
Nico
— Burgery? — Nico spojrzał na nią z uniesionymi brwiami, jakby właśnie zaproponowała mu, żeby zbudował most z zapałek. — Sophia, czy ty zwariowałaś? — Zaśmiał się krótko, kręcąc głową. — Ja nawet nie wiem, gdzie się zaczyna, a gdzie kończy ta cała… — Machnął ręką w stronę blatu, na którym leżały bułki, pomidory i mięso. — Procedura.
OdpowiedzUsuńZanim zdążyła odpowiedzieć, oparł się o blat, z rozbawionym błyskiem w oczach. — Nie wiem, kto ci nagadał, że potrafię gotować, ale to było bezczelne kłamstwo. W kuchni jestem bezużyteczny. No, chyba że chodzi o nalanie wina — wtedy lekko skinął głową w stronę butelki, którą właśnie wyciągnęła z szafki. Zamiast tego Nico zaczął zaglądać do misek i półmisków przygotowanych wcześniej przez kucharzy. Nie musiał nawet długo szukać, na jednym z blatów piętrzyły się talerze z gotowymi daniami przykrytymi srebrnymi pokrywami, czekające tylko na to, aż ktoś je wyniesie do jadalni.
— Widzisz? — zapytał z triumfem w głosie, podnosząc pokrywę jednego z nich. — Los nam sprzyja. — Spojrzał na nią z tym swoim półuśmiechem, który kiedyś doprowadzał ją do szału. — Mamy dwa wyjścia, Soph. — Zniżył głos, jakby zdradzał jej plan napadu. — Albo bierzemy to, co kucharze już zrobili i zwiewamy z tym do domku… Albo poprosimy kogoś, żeby zrobił nam coś do jedzenia na wynos. Ale ja, powtarzam, nie zamierzam walczyć z surowym mięsem. — Zatrzymał wzrok na niej, rozbawiony, z tym spokojem, który zawsze go zdradzał, gdy próbował coś przeforsować. — I tak wiem, że mnie poprzesz.
Te ich drobne wygłupy, przekomarzania i śmiech działały na Nico bardziej, niż chciałby przyznać. Coś, co przywoływało obrazy sprzed miesięcy. Patrzył, jak Sophia krząta się po kuchni, jak przewraca oczami, jak śmieje się cicho pod nosem, kiedy znowu próbuje mu coś wytłumaczyć i poczuł to uderzenie nostalgii. Pamiętał dokładnie tamten czas, kiedy była w niego wpatrzona jak w obrazek. Jakby nie widziała poza nim świata. Jak wierzyła w każde słowo, które wtedy mówił, nawet jeśli sam nie miał pojęcia, co właściwie chce przez nie powiedzieć. I wtedy, paradoksalnie, właśnie to uczucie go dławiło. To jej oddanie. Jej wiara w niego. Wtedy wydawało mu się, że że potrzebuje czegoś więcej, czegoś innego, mocniejszego. Więcej emocji, mniej czułości. Więc odszedł. Bez sensu, bez słowa, jak tchórz, a później wpakował się w coś, co miało być lepsze, bardziej dorosłe, intensywne. Tyle że Sloane potraktowała go dokładnie tak, jak on kiedyś potraktował Sophię. Z tą samą obojętnością, z tym samym chłodnym „to nie ty, to ja”. Zostawiła go z pustką, która przypominała teraz echo jego własnych błędów. Teraz, kiedy patrzył na Sophię, na jej roziskrzone spojrzenie i ten naturalny, swobodny uśmiech, zrozumiał, że tamtego braku już nie było, że to, czego szukał, miał przed sobą wtedy, dawno temu, tylko nie potrafił tego zobaczyć. Nico odchrząknął cicho, jakby chciał odgonić te myśli, i nachylił się nad blatem, sięgając po talerz z gotowym jedzeniem.
— Dobra, zanim się rozczulę, weź ten koc i wino, bo zaraz ktoś nas tu nakryje. Ja wezmę resztę. — Rzucił z lekkim uśmiechem, ale w jego głosie czaiło się coś miękkiego, cichego. Coś, co nie potrzebowało już wyjaśnień.
Nico
Nico przyjrzał się zawartości koszyka, który Sophia z taką determinacją doniosła do domku makaron z krewetkami, chipsy, czekolada, lody, cola, wino, serwetki w kwiatki i jakiś zupełnie przypadkowy zestaw sztućców. Uniósł brew, a po sekundzie zaśmiał się cicho, takim autentycznym, ciepłym śmiechem, który rozbrzmiał w małym wnętrzu i od razu zrobił w nim jaśniej.
OdpowiedzUsuń— Ty to serio masz zachcianki jak ciężarna — rzucił z rozbawieniem, kręcąc głową. — Jeszcze powiedz, że za chwilę będziesz chciała ogórki do tych lodów.
Zerknął na nią spod rzęs, wciąż z uśmiechem, który nie chciał zniknąć z jego twarzy. Było w tym coś znajomego, ten ich ton, lekki, przepełniony drobnymi droczeniami, jak kiedyś.
— Chociaż… — dodał po chwili, nalewając im po trochu wina do kubków. — Jak cię znam, to zaraz mi powiesz, że to właśnie genialne połączenie i mam spróbować.
Te wygłupy, ta cała spontaniczność, działały na niego niemal rozbrajająco. I nostalgicznie. Czuł, jak coś w nim mięknie, jak wspomnienia z tamtego czasu, zaczynają odzywać się z każdym jej ruchem. Pamiętał dokładnie, jak kiedyś patrzyła na niego, z tą szczerością, którą wtedy uznał za coś zbyt prostego. Za coś, co nie wystarcza. I jak sam zniszczył to, zanim zdążyło się w pełni narodzić.
Wtedy myślał, że potrzebuje więcej, intensywności, ryzyka, emocji, które będą paliły, a nie koiły. W końcu dostał dokładnie to, czego chciał. Sloane była burzą. Piękną, niebezpieczną, porywającą. Wyrównał rachunek losu. A teraz, patrząc na Sophię, myślał z goryczą, że może na to właśnie zasłużył.
Kiedy zapaliła lampkę, w domku od razu zrobiło się przytulniej. Ciepłe światło rozlewało się po wnętrzu, odbijając w butelce wina, w jej włosach, w cieniu jej dłoni. Nico usiadł na dywanie, a miękki materiał zapadł się lekko pod jego ciężarem. Oparł łokcie o kolana. Ich ramiona niemal się stykały. Wino parujące w kubkach pachniało goździkami i pomarańczą.
— Kolacja przy świecach? — Powtórzył z lekkim uśmiechem, unosząc brew. — Nie wiedziałem, że planujesz taki klimat.
Spojrzał na nią z tym spokojnym, ciepłym błyskiem w oczach, takim, w którym wreszcie nie było ani żalu, ani ciężaru przeszłości. Tylko szczerość i to dziwne uczucie, że może naprawdę udało im się wrócić na moment do czegoś prostego, czystego.
Podał jej kubek, ich dłonie znów się musnęły, przypadkiem, ale jak zawsze, ten drobiazg wystarczył, żeby między nimi zaiskrzyło czymś trudnym do nazwania.
— Prawie jak dawniej, co? — dodał po chwili, cicho, bez ironii. W tle ogień w kominku trzaskał spokojnie, a za oknem powoli zapadał wieczór, jakby cały świat rzeczywiście pozwolił im na chwilę zapomnieć o wszystkim, co było wcześniej.
Nico
Nico wzruszył lekko ramionami, opierając się plecami o kanapę i obracając kubek w dłoniach. Ciepło wina rozlewało się po jego palcach, a zapach przypraw mieszał z wonią dymu z kominka.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, klasyka. — Zaśmiał się cicho, z tym swoim półuśmiechem, który zawsze balansował gdzieś między ironią a szczerością. — Dużo trenowałem. Jak zawsze, kiedy nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. — Upił łyk i spojrzał w ogień. — Miałem kilka walk. Obroniłem tytuł. Przez chwilę nawet myślałem, że to coś zmieni.
Przez sekundę w jego spojrzeniu błysnęło coś, cień tamtej satysfakcji, którą dają mu zwycięstwa, ale zaraz to zgasło.
— Potem oczywiście była impreza. Świętowanie. Za dużo ludzi, za dużo alkoholu, za dużo… wszystkiego. — Pokręcił głową z lekkim uśmiechem. — Zrobiłem kilka głupot. Jak zwykle. — W jego głosie było więcej autoironii niż wstydu. — A potem obudziłem się z kacem, nie tylko tym po alkoholu…
Zamilkł na moment, obracając kubek w dłoniach, jakby szukał w nim jakiejś odpowiedzi.
— No i teraz jestem tutaj. — Wzruszył ramionami, jakby to tłumaczyło wszystko i nic jednocześnie. — Może po to, żeby się zatrzymać. Albo przypomnieć sobie, jak to jest… oddychać.
Odstawił kubek na podłogę i wyciągnął nogi przed siebie, przymykając oczy.
— A ty? — zagaił po chwili, obracając głowę w jej stronę. — Co robiłaś przez ten czas, poza tym, że… — urwał na moment, udając zamyślenie, po czym dodał z lekkim, prowokacyjnym tonem. — …Poza tym, że poderwałaś gwiazdę rapu?
Jego głos zabrzmiał lekko, z tą charakterystyczną dla niego nutą ironii, ale spojrzenie było uważne. Jakby chciał sprawdzić, jak zareaguje, czy się uśmiechnie, przewróci oczami, czy może napięcie powróci między nimi na nowo.
Oparł się wygodniej, zerkając na nią spod rzęs. — W sumie, mogłem się tego spodziewać. Zawsze miałaś słabość do problematycznych typów. — Uśmiechnął się szerzej, ale w jego tonie nie było złośliwości. Raczej coś łagodnego, ciepłego, jakby wspominał, nie oceniał.
Nico
Nico zaśmiał się cicho, tak jak wtedy, gdy mówiła coś, w czym brzmiała trochę jak dawniej, trochę ironicznie, ale z ciepłem.
OdpowiedzUsuń— No tak, bez głupot byłoby nudno — przyznał, obracając w dłoniach swój kubek z winem. — Chociaż… — zawiesił głos, jakby rozważał, czy to powiedzieć — Tylko wiesz, ja czasem mam wrażenie, że ja już swój limit na głupoty wyczerpałem. Nie wiem, czy to kwestia wieku, czy po prostu… zmęczenia — dodał po chwili, kręcąc głową z lekkim uśmiechem. — Kiedyś wydawało mi się, że chaos to jedyna rzecz, która trzyma mnie przy życiu. Teraz trochę za bardzo przypomina kaca, który nie chce minąć.
Uniósł wzrok na nią z półuśmiechem, w którym było coś bardziej szczerego niż dawniej.
— Ale ty? Ty zawsze byłaś tą spokojną. A teraz siedzisz tutaj i mówisz o głupotach jak o stylu życia. Świat naprawdę stanął na głowie, Soph.
Nico oparł łokieć o kolano i przekręcił lekko głowę, jakby przez moment zastanawiał się, czy w ogóle powinien mówić o jego relacji ze Sloane. Wziął łyk wina, przeciągając ciszę, która zdążyła między nimi opaść. Dopiero potem odchylił się lekko do tyłu, wzdychając krótko, dźwięk, który brzmiał bardziej jak przyznanie się do czegoś, niż zwykłe westchnienie.
— To był błąd. — Słowa padły spokojnie, bez usprawiedliwiania się. — Nie udany romans, nie żadne wielkie uczucie. Po prostu… błąd.
Na chwilę zamyślił się, wzrok zawisł gdzieś na ciemnym oknie, w którym odbijały się blade smugi światła z lampki. — Wiesz, tam zawsze był ktoś trzeci. Z przeszłości. — Pokręcił głową z lekkim, gorzkim uśmiechem. — A ja byłem tylko plastrem. Chwilowym. Na ranę po rozwodzie. — Odstawił kieliszek i przeciągnął dłonią po karku, jakby chciał zetrzeć z siebie ten temat. — Poza tym… to był jest mój świat, te imprezy, ciągły haj i… sama wiesz. — Zamilkł na moment, jakby weryfikował własne słowa, a potem wzruszył ramionami z pozorną obojętnością, której wcale nie czuł. — To też jakaś nauczka, nie? — Uniósł kącik ust w krótkim uśmiechu. Nico zaśmiał się cicho, ale w tym dźwięku nie było już nic z rozbawienia, raczej nuta goryczy, z jaką przyznaje się do czegoś, co przyszło zbyt późno. Obracał w dłoniach kieliszek, patrząc, jak ciepłe światło przelewa się przez szkło, i mówił spokojnie, bez pośpiechu:
— Zabawne, nie? — uniósł lekko brew, nie patrząc jeszcze na nią. — Kiedy się spotykaliśmy, miałem wszystko. — Głos zabrzmiał niżej, ciężej. — A i tak myślałem, że czegoś mi brakuje. — Zamilkł na moment, jakby sam chciał zrozumieć, jak mógł wtedy tak ślepo gonić za czymś, czego nawet nie potrafił nazwać. — Może tak właśnie działa życie. Dopóki czegoś nie stracisz, nie masz pojęcia, co naprawdę miałeś. — Westchnął cicho i dopił resztę wina. Spojrzał z powrotem na nią, już łagodniej. — Chyba niektórzy po prostu uczą się wszystkiego w najgorszy możliwy sposób. — W jego głosie nie było już ironii, tylko coś miękkiego, prawie czułego.
Nico parsknął cicho śmiechem, podpierając się łokciem o kolano i patrząc na nią spod lekko przymrużonych powiek.
— Przyplątał się — pokręcił głową z tym swoim półuśmiechem, który wciąż miał w sobie coś diabelskiego. — Zawsze miałaś ten dar, że ludzie do ciebie lgnęli. Nie musiałaś nawet nic robić. Wystarczyło, że spojrzałaś.
Nico uniósł lekko brew, opierając się plecami o sofę i przekrzywił głowę, jakby chciał wychwycić każdy niuans w jej tonie. Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu, nieco prowokujący, ale bez złośliwości. Przez chwilę patrzył na nią uważnie, jakby chciał wyczytać odpowiedź z jej twarzy, zanim w ogóle padła. Sięgnął po widelec i zamieszał w swoim makaronie, choć wyglądało to bardziej jak pretekst, żeby zająć ręce, niż faktyczna potrzeba zjedzenia czegokolwiek. Płomień małej lampki odbijał się w jego oczach, ciepły, ale nie tak rozedrgany jak światło kominka, dawał tylko tyle blasku, by można było dostrzec siebie nawzajem i parującą w kubkach powierzchnię wina.
OdpowiedzUsuń— Czyli to nic poważnego? — zapytał cicho, jakby od niechcenia, ale w jego głosie brzmiała nuta, której nie dało się zignorować. Zbyt miękka, zbyt ostrożna. Sięgnął po kieliszek i upił łyk, nie odrywając od niej wzroku. Alkohol przyjemnie rozgrzewał, ale wcale nie rozluźniał. Przez moment wpatrywał się w taflę wina, obracając szkło w dłoniach, jakby mógł tam znaleźć odpowiedzi, których szukał.
Nico
Nico słuchał uważnie, z tą charakterystyczną dla siebie pozorną swobodą, ale w spojrzeniu miał coś skupionego, prawie cichego. Palcem kreślił niewidoczne kręgi po brzegu kieliszka, jakby próbował w ten sposób poukładać sobie to, co słyszy.
OdpowiedzUsuń— Brzmi jak klasyczna „Sophia próbuje wszystkich uratować” — powiedział cicho, z lekkim, ciepłym uśmiechem, który nie był ani drwiący, ani złośliwy. — I oczywiście przy tym gubi siebie.
Zawahał się przez moment, sięgnął po widelec i machinalnie zwinął na niego trochę makaronu, ale nawet nie zjadł, tylko odłożył z powrotem, jakby bardziej potrzebował zająć ręce niż głód.
— Wiesz… — zaczął powoli, nie podnosząc jeszcze wzroku. — To całe ultimatum brzmi jak niezła bzdura. — Przesunął spojrzeniem po niej. — Ale znam twojego ojca. Zawsze musiał mieć kontrolę nad wszystkim. Tylko wydaje mi się, że teraz to na prawdę troska, wiesz, Carter nie ma za dobrej opinii.
Wziął łyk wina. Czerwony refleks ze szkła zatańczył mu na palcach.
Zapanowała między nimi chwila ciszy, ale nie była ciężka, raczej taka, która coś otulała, jak ciepło bijące od kubków z winem. Nico sięgnął po frytkę, którą wcześniej odłożyła na bok, i zjadł ją bez słowa, jakby musiał zrobić coś głupiego, żeby rozładować napięcie.
— Wiesz, paradoksalnie… — powiedział po chwili, już spokojniej. — Dobrze, że tu jesteś. — Odstawił kieliszek i spojrzał na nią szczerze, bez ironii. — Może nie po to, żeby coś przemyśleć, tylko żeby po prostu odetchnąć. Bo jak cię słucham, to mam wrażenie, że od dawna nie miałaś okazji naprawdę oddychać.
Zamilkł na moment, po czym dodał ciszej, już z cieplejszym tonem:
— A z tym twoim Carterem… Jeśli to coś prawdziwego, to przetrwa nawet Hamptons i twojego ojca. Ale jeśli to tylko chaos, to sam się wypali. Nie musisz się spieszyć z odpowiedzią.
Nico odstawił kieliszek, oparł łokieć o kolano i lekko pochylił się w jej stronę, z tą miękką półciemnością lampki przesuwającą się po jego twarzy. Wino, ciepło i bliskość robiły swoje, atmosfera miała w sobie coś powolnego, miękkiego, ale napiętego pod powierzchnią.
— Wiesz… — zaczął cicho, tonem, który brzmiał bardziej jak wyznanie niż stwierdzenie. — Zastanawiam się, czy to wszystko nie jest jak zamknięty krąg. — Uśmiechnął się krótko, bez wesołości. — Sloane, Carter, ty, ja… Każdy kogoś goni, każdy kogoś próbuje uleczyć, a tak naprawdę wszyscy tylko powielamy te same błędy.
Sięgnął po kieliszek, zakręcił winem i spojrzał na nią z ukosa.
— Wiesz, mam wrażenie, że Sloane nigdy się z niego nie wyleczyła. — Wypowiedział to spokojnie, ale każde słowo było jak celowy ruch. — Widziałem to po niej. Jak reagowała, kiedy Carter wrzucał te zdjęcia z tobą. — Uśmiech, który pojawił się na jego ustach, był delikatny, prawie współczujący. — Udawała, że ma to gdzieś, ale widać było, jak ją to trafiało. Zwłaszcza po tym jak… — Zawiesił głos, spojrzenie na chwilę mu uciekło gdzieś w bok, jakby sam zastanawiał się, czy mówi za dużo.
— …Zresztą, nieważne. — Pokręcił głową, wypuszczając powietrze z krótkim, nerwowym śmiechem. — Nie powinienem o tym mówić. To nie moja sprawa.
Przez moment milczał, a potem spojrzał na nią z tym swoim znajomym półuśmiechem, który kiedyś sprawiał, że traciła oddech.
— Ale może… — przeciągnął cicho, nie odrywając wzroku od jej oczu. — Może czasem niektóre sprawy wracają, żebyśmy zrozumieli, czego naprawdę chcemy.
Palcem musnął krawędź jej kieliszka, jakby od niechcenia, ale gest był zbyt świadomy, zbyt miękki, żeby przypadkowy. — Może nawet po to, żebyśmy nie kończyli rozmów w połowie. Jak wtedy — powiedział niżej, prawie szeptem.
Nico
Nico przez dłuższą chwilę milczał. Wino w jego dłoni już dawno przestało parować, a mimo to obracał kieliszek powoli, wpatrując się w czerwień, jakby próbował w niej znaleźć odwagę. Jego szczęka lekko się zacisnęła, a mięsień przy niej drgnął. Sophia widziała to dobrze ten gest, który znała aż za dobrze. Robił tak zawsze, kiedy się z czymś bił. Kiedy chciał coś powiedzieć, ale rozum próbował go powstrzymać. Odchylił się na moment, jakby chciał uciec od tej rozmowy. Wypił łyk wina, za długi, za nerwowy. Przez chwilę wyglądał, jakby chciał zmienić temat, rzucić jakimś żartem, który rozładowałby to napięcie między nimi. Ale nie zrobił tego. Spojrzał na nią. Prosto, bez uciekania wzrokiem, i westchnął cicho.
OdpowiedzUsuń— Dobra. — Powiedział w końcu, zniżając głos. — Powiem ci to tylko dlatego, że… myślę, że powinnaś wiedzieć. — Odstawił kieliszek, jakby chciał mieć wolne ręce — na wypadek, gdyby musiał złapać się za głowę. — Żebyś wiedziała, na czym stoisz, okej?
Przez sekundę jeszcze się wahał.
— Wtedy kiedy Carter wrzucił te zdjęcia z tobą. — Zaczął powoli. Uśmiechnął się krzywo, bez wesołości. — Sloane była wściekła. Widziałem to. Ale nie chodziło o tylko o same zdjęcia — urwał na moment, jakby chciał zbudować napięcie. — Chodziło o to, że kilka dni wcześniej Carter był u niej. — Zamilkł na moment. Słowa ugrzęzły mu w gardle, jakby nawet teraz nie był pewien, czy dobrze robi. — Przyszedł do niej i… — westchnął ciężko, odwracając wzrok — prosił, żeby do niego wróciła.
Przez moment było tylko słychać cichy trzask szkła o dywan, kiedy odstawił kieliszek.
— Nie wiem, co dokładnie między nimi zaszło. Wiem tylko, że wyszedł od niej wkurzony. A parę dni później pojawiły się te zdjęcia. — Wzruszył ramionami, ale w jego głosie było coś ostrego, jakby sam nie do końca mógł to z siebie wyrzucić. — Może to przypadek. Może nie. Ale pomyślałem, że powinnaś to wiedzieć, zanim jeszcze bardziej się w to wszystko wciągniesz.
Zamilkł, a jego spojrzenie zawisło na niej. Czekał, może na pytanie, może na złość. Ale w tej ciszy było coś ciężkiego, prawie czułego.
— Nie wiem, czy chciałem ci to powiedzieć, żeby cię chronić, czy po prostu… żebyś przestała wierzyć, że on jest kimś innym, niż był zawsze. — Dodał ciszej, bardziej do siebie niż do niej.
Nico obrócił głowę powoli, z tym swoim półuśmiechem, który zwykle poprzedzał coś, co mówił tylko napół serio. Ale w jego spojrzeniu nie było już żartu, przeciągnął nim po jej twarzy, zatrzymując się na oczach. Dłużej, niż wypadało.
— Teraz wiem. — Powiedział cicho, tak że prawie musiała się pochylić, by go usłyszeć. Przez moment nie doprecyzował niczego, tylko patrzył, jakby chciał ten moment rozciągnąć. Jakby samo to spojrzenie miało jej powiedzieć więcej niż słowa. Potem, jakby chcąc rozładować napięcie, odchylił się lekko i z udawaną powagą dodał:
— Chcę, żebyś wróciła na treningi ze mną. — Uniósł brew, tonem przypominającym ich stare, lekkie sprzeczki. — W końcu musisz jakoś nadrobić formę po tym wszystkim.
Uśmiechnął się krótko, a potem zaśmiał, cicho i szczerze. Śmiech rozlał się po tym małym pomieszczeniu miękko, jak echo dawnych czasów. Ale tylko przez chwilę. Bo gdy spojrzał znowu, coś w jego oczach już się zmieniło.
Nico wyciągnął dłoń, niepewnie z początku, jakby jeszcze sam siebie pytał, czy powinien. Jego palce musnęły jej policzek, a potem kącik ust, gdzie został maleńki okruszek. Zgarnął go z wyczuciem, z tą ostrożnością, która miała w sobie coś czułego i znajomego.
Nie odsunął się od razu. Zamiast tego zawiesił dłoń przy jej twarzy, patrząc na nią tak blisko, że słyszała jego oddech, ciepły, nierówny, pachnący winem.
Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, pochylił się. Powoli, bez zawahania, z tą pewnością, która zawsze go cechowała. Jego usta dotknęły jej warg, najpierw delikatnie, jakby sprawdzał, czy jeszcze może, a potem trochę mocniej, z cichym westchnieniem, które urwało się między nimi. Wszystko w tej chwili zniknęło, wino, przeszłość, rozmowy. Został tylko ten jeden oddech, ich ciepło i wspomnienie czegoś, co kiedyś już znali, a teraz wracało.
Nico
[No cześć, dzięki za miłe powitanie! :)
OdpowiedzUsuńI powiedz mi, jak ja mam zobaczyć The Fate of Ophelia w karcie i odmówić wątku? Toż to by była zbrodnia. :P
Natomiast zdradzę Ci w sekrecie, że pracuję gdzieś tam sobie nad kolejną postacią, więc jakby z Gilbertem było ciężko nam coś wykombinować, to zapraszam na maila po spoilery dotyczące nowości - może tam będzie prościej. :D]
GILBERT MINX (niestety nie Taylor Swift)
W pierwszej sekundzie Nico zamarł, zaskoczony tym, że nie została z kamienną twarzą, że nie odsunęła się, nie powiedziała mu, żeby przestał. Jej usta odpowiedziały miękko, a ta nieśmiałość, ten gest odwzajemnienia, wystarczył, by coś w nim pękło. Przez chwilę nie czuł nic poza jej oddechem i smakiem wina na wargach. To nie był już impuls, to była potrzeba, cicha, ale głęboka, zrodzona z miesięcy, w których tłumił w sobie coś, czego nie potrafił wtedy nazwać. Pocałunek nie był natarczywy, ale w jego ruchach czuć było tę siłę, która go zawsze zdradzała, jakby nawet w czułości musiał mieć kontrolę. Jedną dłonią przytrzymał jej policzek, drugą oparł o podłogę obok, jakby podtrzymując świat, który właśnie lekko się zachwiał. A potem powoli się odsunął. Wciąż blisko, wciąż patrząc na nią, jakby próbował z jej twarzy wyczytać odpowiedź na pytanie, którego nie miał odwagi zadać.
OdpowiedzUsuń— Sophia… — powiedział tylko jej imię, ledwie słyszalnie. W jego głosie było coś, czego dawno w nim nie było — wahanie. — Przepraszam. —
Odchylił się lekko, przetarł dłonią kark, jakby chciał coś z siebie zrzucić. A mimo to, spojrzenie wciąż mu uciekło z powrotem do niej.
— Po prostu… Nie mogłem się powstrzymać. — Uśmiechnął się gorzko, choć w tym uśmiechu nie było złośliwości. Raczej nostalgia. — Stare nawyki.
Nico patrzył na nią dłużej, niż powinien, jakby próbował odnaleźć w jej oczach coś, co pozwoli mu się zatrzymać. Ale im dłużej na nią patrzył, tym trudniej było to zrobić. To napięcie, które od początku wisiało w powietrzu, teraz było namacalne. Czuł, jak jego własny oddech przyspiesza, jak serce bije mocniej. Jej usta wciąż pamiętały tamto pierwsze muśnięcie, zbyt krótkie, zbyt spokojne, żeby coś ugasiło. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Nico znów się pochylił. Nie gwałtownie, nie jak ktoś, kto chce zdobywać, raczej jak ktoś, kto po prostu przestał się oszukiwać. Ich usta znów się spotkały, tym razem pewniej, głębiej. Jego dłoń powędrowała ku jej karkowi, kciukiem musnął linię żuchwy, a drugą objął ją w talii, przyciągając bliżej. Smak wina, ciepło jej skóry, bicie serca, wszystko zlało się w jedno. To nie był pocałunek kogoś, kto testuje granice. To był pocałunek człowieka, który już wie, że dawno je przekroczył.
Delikatnie wsunął dłonie na jej biodra. Zrobił to powoli, dając jej czas, żeby mogła się odsunąć, ale nie zrobiła tego. Uśmiech, ledwo zauważalny, przemknął mu przez twarz. W następnej chwili pociągnął ją lekko do siebie, aż znalazła się na jego kolanach. Nie było w tym gwałtowności, tylko pewna czułość, miękkość w jego ruchach. Jedna dłoń spoczęła na jej udzie, druga na plecach, przyciągając ją bliżej. Czuł, jak jej oddech przyspiesza, jak napina się lekko, ale nie odsuwa.
— Tak jest lepiej. — Mruknął cicho, tuż przy jej uchu. Jego głos był niższy, szorstki, ale spokojny. — Przynajmniej teraz nie muszę się zastanawiać, czy to naprawdę.
Nie spuszczał z niej wzroku, przesunął palcami po materiale jej swetra, jakby chciał zapamiętać każdy fragment tej chwili. W tle cicho brzęknęła łyżeczka w pustym kubku, ogień za szybą migotał, a Nico przez chwilę miał wrażenie, że cały świat zatrzymał się dokładnie tutaj, między jej spojrzeniem a jego oddechem.
Nico
Nico przez moment nie potrafił wydobyć z siebie żadnego słowa. Patrzył na nią, na jej drżące dłonie, na oczy, w których mieszały się wszystkie emocje, jakie znał aż za dobrze. Strach, złość, wyrzuty sumienia… i coś jeszcze, co sprawiało, że nie potrafił jej puścić. Odchylił głowę lekko do tyłu, żeby złapać oddech, ale jego ręce wciąż spoczywały na jej biodrach, jakby bał się, że jeśli się odsunie, to już nie będzie odwrotu. Odetchnął ciężko, a jego głos, gdy w końcu się odezwał, był niższy, chropowaty.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem. — Przyznał po chwili, z trudem. — Naprawdę, Sophia, nie wiem. — Westchnął, przymykając oczy. — Może dlatego, że odkąd z tobą siedzę, to pierwszy raz od miesięcy czuję coś, co nie jest pustką.
Uśmiechnął się blado, ale bez ironii, tym razem naprawdę.
— Może dlatego, że mam ochotę cofnąć wszystko, co spieprzyłem. I choć wiem, że nie mogę, to przynajmniej… — urwał na chwilę, jakby walczył sam ze sobą. Nie patrzył już na nią tak nachalnie, jak wcześniej. W jego spojrzeniu było coś miękkiego, coś, co dawno zniknęło z jego twarzy, szczerość, której nigdy do końca mu nie wierzyła.
— Wiem, że jesteś z Carterem. — Powiedział ciszej, jakby sam siebie próbował przekonać, żeby odpuścić. — Ale, do cholery, nie potrafię inaczej, kiedy jesteś obok. Nigdy nie potrafiłem.
Oparł czoło o jej skroń, tak że czuła jego oddech, gorący i nierówny.
— Wiem, że to nie powinno się wydarzyć. — Szepnął. — Ale… wydarzyło się. I nie będę udawał, że tego nie chciałem.
Jego dłonie wciąż delikatnie spoczywały na jej biodrach, ale tym razem nie przyciągał jej bliżej. Pozostawił decyzję w jej rękach, czy zostanie, czy zejdzie z jego kolan, czy pozwoli mu zostać jeszcze przez chwilę w tym złudzeniu, że może nie wszystko między nimi jest skończone.
Uniósł lekko głowę, żeby na nią spojrzeć. W półmroku widział każdy drobny szczegół jej twarzy, lekko rozchylone usta, policzki zaróżowione winem i emocjami, to jedno zbłąkane pasmo włosów, które opadło jej na policzek. Miała ten sam wyraz twarzy co kiedyś, kiedy nie umiał się zdecydować, czy ją przytulić, czy uciec.
Pociągnął lekko kciukiem po jej policzku, jakby chciał zapamiętać to dotknięcie.
— Wiesz, czasami myślę, że może to właśnie dlatego do ciebie wracam. Bo przy tobie czuję się człowiekiem, nie nazwiskiem na pasku telewizji, nie facetem od wywiadów, nie bokserem. Po prostu… sobą.
Zamilkł na moment, ale jej nie puścił. W jego oczach nie było już tej lekkości z początku wieczoru. Teraz patrzył na nią z tą samą intensywnością, z jaką kiedyś ją całował.
Zacisnął szczękę, odwrócił na moment wzrok, po czym z cichym westchnieniem dodał:
— Cholera, Soph. — Znowu spojrzał na nią. — Jak mam cię nie chcieć, kiedy jesteś dokładnie taka, jaką pamiętam? Może nawet jeszcze piękniejsza.
Nie ruszył się, nie próbował jej znów pocałować. Ale w jego spojrzeniu było coś, co mówiło więcej niż słowa, pragnienie zmieszane z żalem, czułość przegryziona świadomością, że to, co właśnie zrobił, znów będzie ich kosztować więcej, niż powinno.
Nico
Nico długo milczał. Czuł, jak każdy jej wyraz, każde „za późno”, każde „nie zaufam ci”, wbija się w niego głęboko, zostawiając po sobie coś surowego, obnażającego. Nie potrafił oderwać od niej wzroku, choć jej słowa sprawiały, że wszystko w nim się kurczyło. Przez moment wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, zareagować, zaprzeczyć, zaprotestować, ale nic nie wyszło. Zamiast tego uniósł dłonie i przesunął nimi powoli po jej udach, wyżej, ostrożnie, aż poczuła ciepło jego palców na swojej skórze przez materiał spodni, jakby nie chciał, by wstała. Jakby chciał zatrzymać tę chwilę, ostatnią, zanim znowu coś między nimi zgaśnie.
OdpowiedzUsuńWestchnął cicho.
— Wiem… — powiedział w końcu, bardzo spokojnie, niemal szeptem. — Wiem, że jest za późno. I że zasłużyłem na wszystko, co właśnie powiedziałaś. — Zniżył wzrok, jakby sam nie potrafił znieść tego, co słyszy od siebie samego.
Nico uniósł na nią wzrok, cichy, przygaszony, ale wciąż z tym znajomym błyskiem, który mówił, że jeszcze nie potrafił odpuścić. Jego szczęka lekko drgnęła, jakby walczył sam ze sobą, z tym impulsem, który zawsze w nim wygrywał, gdy chodziło o nią.
Nico przetarł dłonią twarz, jakby chciał zetrzeć z niej to wszystko, co właśnie się wydarzyło, jej słowa, własne myśli, całą tę mieszaninę emocji, która narosła między nimi w zaledwie kilka minut.
— Hej… — odezwał się po chwili, z tą charakterystyczną dla siebie, wymuszoną lekkością, choć głos miał niższy niż zwykle, przytłumiony. — Nie, Soph. To nie o to chodziło. Ja… — zawahał się, szukając słów, których nie znajdował. — Przepraszam. Naprawdę.
Na moment się uśmiechnął, ale to był ten jego półuśmiech, niepewny, bardziej w obronie niż z przekonania.
— Wiesz, może po prostu powinniśmy… wrócić do tego, co działało. — Westchnął, odwracając spojrzenie gdzieś w bok. — Chodzi mi o treningi. Serio. Nie będę naciskał, nie będę robił z tego żadnej wielkiej sprawy. Obiecuję. Żadnych głupich tekstów, żadnego gadania o przeszłości. Po prostu trening, nic więcej. Po prostu… przyjdź czasem. Wiesz, żeby się wyżyć, poukładać sobie głowę.
Przysunął się lekko, nie za blisko, bardziej z odruchem, że chce to jakoś naprawić, choć nie miał pojęcia jak.
— Nie chcę, żeby to było dziwne. — Powiedział ciszej. — Nie chcę, żebyś się czuła, jakbyś musiała uciekać, dobra?
Nico przez chwilę milczał. Wciąż trzymał jej spojrzenie, choć po tym, co właśnie powiedziała, coś w nim lekko przygasło. Jakby nagle dotarło do niego, że poszedł za daleko, że przekroczył granicę, której oboje nie powinni ruszać. Odetchnął ciężko, wypuścił powietrze przez nos i odsunął dłonie, jakby przypomniał sobie, że w ogóle je tam trzymał.
Przez moment milczał. Na jego twarzy widać było złość — nie na nią, tylko na siebie.
— Spieprzyłem to. I wiem, że nic już nie będzie tak jak kiedyś. — Podniósł na nią wzrok. — Ale nie chciałem…
— Treningi. I obiecuję, że żadnych głupich rzeczy więcej z mojej strony. — Uniósł kącik ust w krzywym uśmiechu, choć jego spojrzenie zdradzało, że wcale nie był pewien, czy dotrzyma tej obietnicy.
Nico
Nico spojrzał na nią długo, jakby próbował coś z niej wyczytać, czy naprawdę była tak zdecydowana, czy to tylko maska. Milczał chwilę zbyt długo, aż cisza między nimi zaczęła być ciężka, ale nie nieprzyjemna — bardziej duszna, lepka od wszystkiego, co nie zostało powiedziane.
OdpowiedzUsuń— Wiesz… — zaczął cicho, z tą łagodnością, którą potrafił przybrać tylko wtedy, kiedy czegoś naprawdę chciał. — Masz rację. Nie powinienem. Nie powinienem cię całować. — Westchnął, jakby sam siebie próbował przekonać, że w to wierzy. — Ale… trudno się powstrzymać, kiedy znowu jesteś blisko.
Oparł łokieć o oparcie kanapy i przechylił lekko głowę, jakby chciał ją zmusić, żeby spojrzała mu w oczy.
— Nie mówię tego, żeby cię przekonać do czegokolwiek. Po prostu… wiem, jak to wygląda. Ja coś psuję, ty próbujesz to posklejać, a potem znowu. — Pokręcił głową. — Ale wiesz, co jest najgorsze? Że mimo tego wszystkiego, mimo że naprawdę próbuję ci dać spokój… to ty i tak siedzisz mi w głowie. Zawsze.
Uśmiechnął się delikatnie, smutno, ale z tą nutą ciepła, która kiedyś sprawiała, że Sophia miękła.
— Nie będę naciskał. Słowo. — Uniósł ręce w geście poddania. — Ale… nie udawaj, że to nic nie znaczyło, dobra? Ten pocałunek. — Zawiesił głos, przeciągając spojrzenie po jej twarzy. — Bo ja wiem, że coś w tym było. Ty też to poczułaś.
Nie sięgał do niej fizycznie, nie próbował zbliżyć się za bardzo, tylko patrzył. A jego głos, ton, każde słowo były miękkie, przemyślane. Wiedział, jak uderzać w nuty, które w niej rezonowały: spokój, ciepło, tę iluzję zrozumienia, której od niego zawsze chciała.
— Nie musisz nic mówić. Ani teraz, ani jutro. Ale jak już wrócisz… jak już poukładasz to wszystko to wiesz, gdzie mnie znaleźć. — Przechylił głowę, pozwalając, żeby kącik jego ust uniósł się nieco wyżej, z tą znajomą, ledwie zauważalną ironią. — Obiecuję, że tym razem nie zniknę, dobra?
Zabrzmiało to jak troska. Ale w spojrzeniu miał tę znajomą, niebezpieczną iskrę, coś między chęcią naprawienia błędów a świadomością, że właśnie zasiał w niej zwątpienie.
Sophia wciąż siedziała na jego kolanach. Jego dłonie, które do tej pory spoczywały luźno na jej biodrach, zacisnęły się lekko na jej udach, jakby chciał ją w ten sposób zatrzymać na miejscu. Nie mocno. Delikatnie. Ale wystarczająco, by poczuła, że nie chce, żeby wstała.
— Soph… — powiedział cicho, a jego głos zabrzmiał niżej niż przed chwilą. Patrzył na nią uważnie, jakby szukał w jej twarzy choć jednego znaku, że zostanie. Kciukiem przesunął powoli po materiale jej spodni. Ten gest był niebezpiecznie znajomy, dokładnie taki, który kiedyś potrafił ją rozbroić bez słowa.
Nico
Carter ostatecznie zablokował telefon i odrzucił go gdzieś na bok. Złapał się na tej jednej, dręczącej go myśli. Na ile to wszystko… było celowe? Na ile to Sophia, z tą swoją słodyczą, niepewnością i zranionym spojrzeniem, dokładnie wiedziała, co robi? Czy to był tylko zbieg okoliczności, że akurat Nico był na tym wyjeździe? Czy może… po prostu wróciła po uwagę? Po jego uwagę? Czy chciała znów przyciągnąć wzrok Nico, sprawdzić, czy wciąż może go mieć? Czy wciąż coś dla niego znaczy?
OdpowiedzUsuńCarter znał ten mechanizm. Znał aż za dobrze. Sloane też tak robiła. Kiedy nie wiedziała, czego chce. Kiedy potrzebowała kogoś, kto przypomni jej, że jest ważna. Że nadal potrafi przyciągać, że nadal ktoś potrafi o nią walczyć. A Sophia? Czy nie była zbyt cicha, zbyt zdezorientowana tamtego dnia, gdy mówiła o wyjeździe? Czy nie przemykało jej coś przez twarz, kiedy padało imię Nico? Carter zmarszczył brwi. Nie wiedział, co go bolało bardziej, to, co zobaczył, czy to, że naprawdę zaczął się zastanawiać, kim tak naprawdę dla niej był. Czy był wyborem? Czy tylko przystankiem? Kimś, kto miał uleczyć jej stare rany, zanim wróci tam, skąd przyszła? Zsunął się nieco niżej na kanapie, opierając łokcie o kolana, jakby coś przygniotło mu barki. Złość. Zawód. Niepewność. To wszystko mieszało się w nim w jeden pulsujący chaos, który właśnie zaczął się wymykać spod kontroli. Nie wiedział już, gdzie kończy się prawda, a zaczynają jego lęki. Oczy Cartera były wciąż utkwione w ekran telefonu, ale tym razem nie w zdjęcia, nie w filmiki, nie w nagłówki. Wpatrywał się w zieloną ikonę „Połączenie zakończone”, która przed chwilą zniknęła z wyświetlacza. Nie odebrała. Może widziała, że dzwoni. Może… była zbyt zajęta. Może to lepiej. Odchylił głowę i oparł ją o oparcie kanapy. Zamknął oczy. W uszach wciąż miał echa tego pieprzonego śmiechu z siłowni, który raz po raz przywoływał w nim znajome, niebezpieczne uczucie — to, które pojawiało się zawsze wtedy, gdy zaufanie rozpuszczało się w kwaśnej żółci niepewności.
Minęła minuta. Może dwie. Sięgnął po telefon ponownie. Nie planował. Nie myślał. Po prostu zadzwonił.
Sygnał.
Jeden.
Drugi.
Trzeci.
A potem kliknięcie. Odbiera. Zamarł na moment.
W słuchawce usłyszał ciche: Hej.
Milczał. Nie wiedział, co powiedzieć. Nie od razu. W głowie miał dziesiątki wersji tej rozmowy, ale żadna nie brzmiała jak prawda. Wszystko było zbyt kruche. Zbyt łatwe do podważenia. A jednak, musiał to wiedzieć.
Musiał to usłyszeć od niej.
— Zadam ci jedno pytanie... — powiedział w końcu cicho, spokojnie, ale z wyczuwalnym napięciem w głosie. Nie zapytał, jak się czuje. Nie zapytał, co robi.
— Chcę tylko, żebyś odpowiedziała “tak” albo “nie”. — Zawiesił głos. I wtedy wypluł to, co naprawdę paliło go od środka. — Czy jesteś w tej chwili w Hamptons… ze swoim ex?
Carter
Carter przez chwilę milczał, tak długo, że w końcu przestał słyszeć nawet własny oddech. Jej „tak” dźwięczało mu w głowie jak strzał. Czyste, jednoznaczne, bez wymówek. Nie próbowała zaprzeczyć, nie próbowała kręcić. Nie było w tym żadnego wahania, tylko prawda a ta wchodziła w niego głęboko, rozrywając to, co jeszcze przed chwilą trzymało się w całości.
OdpowiedzUsuńNie wierzył. Nie chciał. Jeszcze przed minutą był jej pewien jak niczego innego w życiu. Sophia była jego stałym punktem, tą, której ufał wbrew wszystkiemu, która nigdy nie kłamała, która potrafiła zatrzymać jego chaos jednym spojrzeniem. Teraz czuł, jak grunt usuwa mu się spod nóg.
Wbił wzrok w ścianę naprzeciwko, pustą, bladą. Miał ochotę się śmiać, gorzko, krótko, z niedowierzania. Z siebie, że znowu dał się nabrać. Że znowu uwierzył, że coś może być inne. Że ona może być inna. Jej tłumaczenia ledwo do niego docierały. „Nie wiedziałam, że tam będzie”, „Nie zapraszałam go”, wszystko brzmiało jak szum. Jak próba sklejenia tego, co już i tak się rozsypało. Nie powiedział nic przez dłuższą chwilę. Siedział na kanapie z łokciami opartymi na kolanach, telefon przy uchu, wpatrzony w podłogę, na której leżały jeszcze resztki jedzenia po kolacji ze Sloane. Wszystko wyglądało absurdalnie zwyczajnie. Tylko on już nie był ten sam. Kiedy w końcu się odezwał, jego głos był spokojny, zbyt spokojny. Taki, jakiego używał, kiedy coś w nim naprawdę pękało.
— Nie wierzyłem, kiedy mi to powiedziała… — rzucił cicho, bardziej do siebie niż do niej. — Byłem tak cholernie pewien… ciebie.
Westchnął ciężko, wziął się za kark i przez moment wyglądał, jakby chciał coś dodać, ale odpuścił. Wcisnął się głębiej w oparcie sofy, z zamkniętymi oczami.
— Nie wiem już, co jest prawdą, Sophia. — Dodał po chwili, szorstko, zmęczony. Potem tylko cisza. Kiedy znów się odezwał, brzmiał jak ktoś, kto właśnie odpuścił walkę, której nie miał już siły prowadzić:
— Życzę ci udanego wieczoru… z rodziną. I z Nico. Na pewno macie dużo do nadrobienia.
Nie czekał na jej reakcję. Nie chciał słyszeć jej głosu, nie chciał słuchać tłumaczeń. Rozłączył się, zanim zdążyła odpowiedzieć. A potem siedział przez chwilę w ciemności, z telefonem w dłoni, czując tylko to jedno, że coś właśnie w nim umarło. Coś, co przez długi czas trzymało go przy niej.
Telefon wibrował znowu. I znowu. Sophia próbowała oddzwonić, ale Carter za każdym razem odrzucał połączenie bez słowa. Nie miał już w sobie przestrzeni na rozmowę. Był wściekły, zawiedziony i pusty. Najgorsza mieszanka. Taka, która rozsadzała go od środka. Już miał wyłączyć telefon, rzucić go gdzieś w kąt i pójść w tango, dokładnie tak, jak robił, gdy chciał siebie ukarać. Potrzebował się zatracić. W hałasie, alkoholu, obcych dłoniach. Zapomnieć o niej i tym, że jeszcze chwilę temu mówiła, że chce z nim być. Ale zanim zdążył przytrzymać palec na ekranie, dostał powiadomienie.
Lokalizacja.
Wiedziała, co robi. Wiedziała, że to jest dokładnie to, co go złamie. Bo Sophia nigdy nie walczyła z nim wprost, nie musiała. Wystarczył jeden komunikat: tu jestem. I to wystarczyło. Przez minutę siedział w bezruchu, patrząc na niepozorną pinezkę na ekranie. Dłonie miał zaciśnięte w pięści, jakby próbował zatrzymać samego siebie. Nie chciał jej widzieć. Nie chciał się z nią konfrontować. I, do cholery, nie chciał znaleźć się w tym samym miejscu co Nico. To było za duże ryzyko. Zbyt blisko granicy, której nie powinien przekraczać, bo wiedział, jak się to skończy. Wiedział, że gdyby zobaczył Sophię i Nico razem, blisko, dotykających się choćby przypadkiem, śmiejących się, nie byłby w stanie zapanować nad sobą.
A mimo to wstał.
Złapał kurtkę z oparcia krzesła. Portfel. Kluczyki. Ruchy miał szybkie, nerwowe. Jakby im szybciej wyszedł, tym mniej miałby czasu na myślenie. Bo Sophia dobrze wiedziała, że nie wytrzyma. I nie wytrzymał. Pojechał.
Zaparkował na podjeździe, ale nie pod samym domem. Zatrzymał się kawałek niżej. Nie chciał, rzucać się w oczy. Wiedział, że nie jest tu miło widziany. A może sam nie był gotów na to, żeby kogokolwiek tu zobaczyć. Silnik zgasł, ale jego własne myśli dudniły w głowie z taką intensywnością, że na moment zapomniał, gdzie właściwie jest. Nie wysiadł od razu. Siedział przez kilka długich sekund, wpatrzony w ścianę ciemności przed sobą. A potem w końcu nacisnął klamkę i wyszedł na chłodne powietrze. Sięgnął do kieszeni kurtki po paczkę papierosów. Ręce miał napięte. Drżące nie od zimna, ale od zbyt wielu emocji, które nie miały ujścia. Przysunął filtr do ust, odpalił zapalniczkę i zaciągnął się głęboko, jakby nikotyna mogła go od środka posklejać.
OdpowiedzUsuńOparł się o maskę auta. Wzrok skierował na dom, ale nie podniósł głowy. Nie chciał widzieć ich przez okna. Nie chciał zgadywać, w którym pokoju teraz siedzą. W którym kącie Nico zdołał już zaznaczyć swoją obecność. Papieros żarzył się powoli. Każda sekunda wydawała się osobnym ciężarem. A on wciąż tam stał, oparty o samochód, nieruchomy, jakby nie był pewien, czy właśnie nie powinien zawrócić.
Carter
Stał tam, oparty o maskę samochodu, z dymem leniwie unoszącym się w zimnym powietrzu, a jego myśli były głośniejsze niż jakiekolwiek dźwięki tej spokojnej, nocnej okolicy. Trzymał papierosa między palcami, jakby to miał być ostatni, jakby od tego jednego zaciągnięcia zależało, co zrobi dalej.
OdpowiedzUsuńZaciągnął się powoli, głęboko, aż nikotyna zakłuła go w gardle. Wypuścił dym nosem, wpatrzony gdzieś w przestrzeń przed sobą, choć nie widział nic poza czernią.
Z jednej strony, nie chciał jej teraz widzieć. Po tym wszystkim, co usłyszał. Po tej odpowiedzi, której nie chciał znać. Po tym, jak jego imię wyparowało z ust Sophii i zostało zastąpione innym. Nico. Kurwa, Nico.
Nie miał prawa być zazdrosny. Tak sobie powtarzał. Mógłby nawet w to uwierzyć, gdyby nie czuł, jak wszystko w nim się napina na samą myśl, że ona mogła znów patrzeć na kogoś tak, jak kiedyś patrzyła na niego.
Ale z drugiej strony… Sophia wysłała mu lokalizację. Nie wiadomo, czy to był impuls, desperacja, czy coś zupełnie innego, ale wysłała. A on tu był.
I teraz się zastanawiał, po co.
Po co przyjechał? Co miał jej powiedzieć, jeśli wyjdzie? Jeśli wybiegnie? Jeśli będzie sama, czy jeśli wyjdzie z nim? Czy miał rzucić w nią całą tę złość, która gotowała się w nim od wizyty Sloane? Czy milczeć, bo przecież sam się odciął? Czy ją pocałować, jeśli popatrzy tak jak wtedy, jak w tej kuchni, jak przy drzwiach? Czy po prostu wsiąść z powrotem do samochodu i odjechać, udając, że nic się nie wydarzyło? Papieros dogasał, a on wciąż nie ruszał się z miejsca. Każda sekunda tej ciszy wokół niego podsuwała kolejne scenariusze. Żaden nie wydawał się właściwy. Każdy był ryzykowny. Każdy mógł skończyć się źle. A jednak nie mógł się zmusić, by odjechać. Stał tam, jakby jeszcze przez chwilę chciał zostać tym samym Carterem, który miał wybór. Bo kiedy podejdzie do tych drzwi, nic już nie będzie takie samo.
Sama jazda tutaj, przez opustoszałe, jesienne ulice, była wszystkim, czego w tamtej chwili potrzebował. Nie podejmowaniem decyzji. Nie rozmową. Tylko kierownicą w dłoniach, światłami odbijającymi się od mokrego asfaltu i tym znajomym uczuciem, że przynajmniej na moment coś miał pod kontrolą. Silnik mruczał jednostajnie, jakby synchronizował się z jego oddechem. I choć nie wiedział, co zrobi, gdy dotrze na miejsce, ruszył. Bez planu. Bez konkretnego powodu, który mógłby ubrać w słowa. Ale w trakcie tej drogi coś się w nim uspokoiło. Myśli przestały biegać jak wściekłe psy po klatce. Głowa przestała pulsować z bezsilności. Przestał analizować każde słowo Sophii i własną reakcję na nie. Nie zniknęło to, co czuł, ale zrobiło się… ciszej.
Jakby jazda była jak wdech. I teraz, stojąc już na podjeździe, wypuszczał z siebie wszystko, czego nie potrafił powiedzieć na głos. Z papierosem w dłoni i chłodem na twarzy, czuł, że jeszcze nie gotuje się w nim gniew. Jeszcze nie. Jeszcze miał kilka oddechów, zanim coś w nim znów pęknie.
Kiedy napisała do niego wiadomość, krótką, bez żadnych tłumaczeń, wyjaśnień czy próśb, odpisał niemal od razu.
„Czekam.”
Tylko tyle.
Nie brzmiało to ani zachęcająco, ani zimno. Po prostu fakt. Stał już wtedy oparty o maskę auta, z papierosem w dłoni, jego żar rozświetlał na moment jego twarz, gdy wciągał dym głęboko do płuc. Nie przyjechał po nią. Nie zamierzał wejść do środka. Nie zamierzał niczego ułatwiać. Ale był. I czekał. Z całą tą swoją milczącą intensywnością, która potrafiła rozłożyć człowieka na czynniki pierwsze, zanim jeszcze zrobił krok w jego stronę.
Carter
Carter nie poruszył się od razu. Wciąż miał papierosa między palcami, choć dogasał już powoli, zostawiając szarawy popiół na jego kurtce. Czuł, jak Sophia do niego podchodzi, zanim jeszcze ją zobaczył. Jej kroki, ciche, ale pewne, zbliżały się do niego z każdą sekundą. Nie spojrzał w jej stronę. Nie od razu. Zamiast tego patrzył przed siebie, jakby jeszcze chciał się upewnić, że to dobry pomysł. Że nie powinien po prostu wsiąść z powrotem do auta, wrzucić bieg i odjechać w nicość.
OdpowiedzUsuńCarter nie odpowiedział od razu. Czuł jej ramiona na sobie, jej zapach wciągany razem z chłodnym nocnym powietrzem, jej bijące serce, które uderzało w jego klatkę, jakby szukało potwierdzenia, że to wciąż ma sens. Ale on milczał. W dłoni trzymał jeszcze niedopalony papieros, którego żar migotał niepewnie, aż w końcu pozwolił mu wypaść i przydeptał go podeszwą buta, nie przerywając kontaktu.
Przez moment tylko stał w miejscu, sztywny, spięty, jakby walczył sam ze sobą. Jakby jej objęcie wcale nie działało na niego kojąco, wręcz przeciwnie. Bo gdyby pozwolił sobie teraz uwierzyć, że wszystko da się jeszcze naprawić, mógłby znowu wpaść. Głębiej niż wcześniej. I tym razem nie byłby już w stanie się z tego wygrzebać. Wypuścił powietrze przez nos. Wciąż nie odpowiedział. Wciąż się nie poruszył. Może dlatego, że jeszcze nie był pewien, kim ona dla niego była w tej chwili.
„Przyjechałeś.”
Dopiero po chwili wyrzucił papierosa gdzieś na bok. Potem jego ręce uniosły się w górę. Powoli. Jakby potrzebował więcej niż tylko chwili, żeby zdecydować. A kiedy w końcu położył dłonie na jej plecach, objął ją ciasno, mocno, tak jakby bał się, że jeśli nie przytrzyma jej teraz odpowiednio, znów mu ucieknie.
Przeciągnął dłońmi po jej plecach, wbijając palce w materiał bluzy, jakby chciał się upewnić, że naprawdę tu jest. Że to nie złudzenie. Że nie śni.
— Przyjechałem. — Powiedział w końcu, cicho, ochryple. Bez złości, bez chłodu, ale i bez tej czułości, do której Sophia zdążyła przywyknąć.
Bo nie przyjechał z powodu nadziei. Przyjechał, bo nie potrafił nie przyjechać.
— Musiałem cię zobaczyć…
Czuł, jak z każdą sekundą topnieje w nim opór. Ta jazda, ta cisza w aucie, późny wieczór, pustka w mieszkaniu po rozmowie z Sloane. I teraz ona. Pachnąca domem, wilgotnym powietrzem i sobą. Ciepła mimo chłodu. Obecna mimo wszystkiego, co się między nimi wydarzyło. Zacisnął powieki, przysuwając twarz do jej włosów.
Carter
Carter milczał, czując jej dłonie zaciśnięte na plecach. Słowa, które powiedziała, „masz mnie”, odbijały się w nim echem, powoli, boleśnie powoli, rozmiękczając coś, co zdołał w sobie w ostatnich dniach zamrozić. Jej głos. Jej zapach. Dotyk. Wszystko było dokładnie takie, jak pamiętał, a jednocześnie miało w sobie coś, co przypominało mu, jak bardzo się za nią stęsknił.
OdpowiedzUsuńWciągnął powietrze przez nos, powoli, jakby chciał ją poczuć w sobie jeszcze głębiej. Jej włosy pachniały znajomym szamponem, tym samym, który zostawiał mu później aromat na poduszce. Znał ten zapach tak dobrze, że bez problemu potrafiłby odnaleźć go spośród tysiąca innych. Trzymał ją przez dłuższą chwilę w milczeniu, a jego palce w końcu przestały być napięte. Powoli przesunął dłonią po jej plecach, znów i znów, jakby sprawdzał, czy naprawdę może jeszcze to robić.
Myślał o tym, jak wyglądała, kiedy się odwróciła i wyszła, zostawiając go z ciszą. O tym, jak wyglądała z Nico, kiedy zobaczył ten filmik. O tym do czego tu między nimi mogło dojść, dlaczego była tak… rozczulona… Jak bardzo to w nim wszystko poruszyło, ile złości i rozczarowania w nim obudziło. Ale teraz, kiedy trzymał ją blisko… nie potrafił już o tym myśleć w czerni i bieli.
Sophia nie była zimna. Nie kalkulowała. Nie potrafił uwierzyć, że była w stanie tak dokładnie rozłożyć go na części, posłużyć się nim do tego żeby zbliżyć się znów do swojego eks. „Masz mnie” powtarzał sobie. Nie „kocham was obu”. Nie „chcę spróbować”. Tylko „masz mnie”, całą.
Westchnął cicho. Czołem oparł się o jej skroń. Usta miał blisko jej ucha, kiedy odpowiedział, cicho i pewnie.
— Gdyby trzeba było, pojechałbym na drugi koniec świata, żeby cię zobaczyć…
Przymknął oczy, na moment. Zmęczony. Ale też spokojniejszy niż był przez ostatnie dni. Jakby pierwszy raz od dawna złapał oddech. Jakby jej obecność pomogła mu się wynurzyć z mętnej wody, w której tonął.
Spojrzał na nią z góry, powoli, jakby wciąż nie wierzył, że ją ma. Z jego imieniem na ustach, a nie Nico. Z jego zapachem na skórze, a nie niczyim innym. Nie odpowiedział od razu na pytanie o powrót.
Uśmiechnął się. Najpierw delikatnie, jakby to uczucie samo przedarło się przez wszystkie jego wątpliwości. Potem szerzej, cieplej, prawdziwiej, jakby właśnie teraz, w tej jednej chwili, wszystko w nim znalazło swoje miejsce. Jakby ten cholerny chaos, który przez ostatnie dni rozrywał go od środka, nagle ucichł, bo trzymał ją w ramionach. Bo była przy nim.
Złapał ją za policzki, ostrożnie, ale pewnie. Kciukiem przesunął po jej skórze, a potem pochylił się i pocałował ją. Mocno, bez słowa, jakby wszystko, co miał do powiedzenia, zamknął właśnie w tym pocałunku. Nie było w nim już złości, ani pretensji. Była tylko tęsknota. Ulga. I coś jeszcze, coś, co tliło się w nim, od kiedy wyszła.
Kiedy się odsunął, spojrzał jej w oczy. Iskra przebiła się przez zmęczenie, jak błysk, który zapalał się tylko przy niej.
— Tak. Wracamy do domu. — Szepnął. Cicho, ale z taką pewnością, że nie zostawił miejsca na żadną wątpliwość.
Carter
Uśmiechnął się znowu, tak samo miękko, ale z nutą tego rozbrajającego rozbawienia, które Sophia dobrze znała. Palcami przeczesał jej włosy i zatrzymał wzrok na jej oczach. Przez chwilę po prostu stał, z jej dłonią na swoim policzku i jego palcami na jej karku. Był już spokojniejszy. Lżejszy. Bo ten wieczór, choć rozhuśtał go bardziej niż był gotów przyznać, skończył się inaczej, niż się bał. Z nią.
OdpowiedzUsuń— Nie chcę spać w żadnym hotelu, Soph. Nie dzisiaj. — jego głos był niski, spokojny, zdecydowany. — Chcę wrócić z tobą do naszego łóżka. Zagrzebać się pod kołdrą, posłuchać jak narzekasz, że się rozpycham… I obudzić się obok ciebie. Jakby nic się nigdy nie spieprzyło.
Nachylił się jeszcze raz. Jego dłoń objęła jej twarz, kciukiem muskając delikatnie jej policzek, zanim znów ją pocałował, nieśpiesznie, z większą pewnością. Głębiej, bardziej świadomie. Nie było już w tym napięcia, tylko jasna odpowiedź na pytanie, które nie padło, „tak, chcę cię z powrotem”.
— To tylko dwie godziny — powiedział cicho, jakby to były dwie minuty. Jakby ten czas, ta odległość… nie miały już najmniejszego znaczenia. Bo teraz był z nią. A ona z nim.
Odchylił się powoli, zostawiając po sobie ciepło, które jeszcze przez moment pulsowało między nimi. Bez słowa otworzył dla niej drzwi pasażera. Spojrzał na nią, czekając aż wsiądzie, a kiedy to zrobiła, zamknął je za nią z tym samym spokojem, w którym teraz znów potrafił się zanurzyć.
Wsiadł za kierownicę. Silnik zamruczał cicho, kiedy odpalił auto. Reflektory rozświetliły drogę przed nimi, a jego dłoń sięgnęła do jej dłoni. Znalazł ją bez trudu, chwycił pewnie, jakby to był jedyny punkt zaczepienia w tym popieprzonym świecie. Przyciągnął ją do swoich ust, muskając jej knykcie delikatnym, ciepłym pocałunkiem. Spojrzał na nią kątem oka. A potem uśmiechnął się.
Ten jego uśmiech. Taki, który zostawał pod skórą jeszcze długo potem.
Kiedy droga wyraźnie zaczęła się wyciszać i na horyzoncie nie było już świateł żadnych innych aut, Carter zorientował się, że Sophia zasnęła. Jej głowa delikatnie opadła w bok, w jego stronę, rysy twarzy złagodniały, a oddech stał się równy, spokojny. Widać było, jak bardzo była zmęczona, nie tylko fizycznie, ale wszystkim, co działo się przez ostatnie dni.
Nie chciał jej budzić. Nie mówił nic, nie poruszył się gwałtownie. Prowadził jedną ręką, a drugą sięgnął za siebie, na tylne siedzenie. Po omacku odnalazł swoją bluzę, tę, którą zrzucił wcześniej.
Ostrożnie, niemal z czułością, narzucił ją Sophii na ramiona, poprawiając delikatnie przy dekolcie, żeby zakryć jej odsłoniętą skórę. Przez krótką chwilę po prostu na nią patrzył, na jej spokojną twarz, na palce zaciśnięte na jego rękawie, jakby nawet przez sen nie chciała go puścić.
Kiedy wrócili, było już dobrze po drugiej w nocy. Ciche trzasknięcie drzwi auta odbiło się echem na parkingu podziemnym. Miasto spało, a oni zmęczeni podróżą i wszystkim, co działo się między nimi nie mówili zbyt wiele. Nie musieli. Carter zamknął za nimi drzwi mieszkania i zostawił klucze na stoliku, potem odwrócił się, żeby na nią spojrzeć, a Sophia tylko lekko się do niego uśmiechnęła.
Nie włączali żadnych świateł poza tym przy korytarzu, który zostawił ledwie smugę złota prowadzącą ich w stronę sypialni. Zasnęli niemal od razu. Bez rozmów, bez rozgrzebywania niczego. Ona wtulona plecami w jego tors, jego ramię pod jej głową, drugie mocno zaciśnięte wokół jej bioder. Trzymał ją przez sen kurczowo, niemal zbyt mocno, palcami wciśniętymi w materiał bluzy, którą wcześniej na nią zarzucił.
I nawet przez sen, nie puścił.
Nie tej nocy.
Carter
Carter obudził się chwilę wcześniej, ale nie ruszał się ani nie próbował jej zbudzić. Leżał nieruchomo, trzymając ją przy sobie, Czuł ciepło jej ciała przy swoim, ciężar jej głowy na swoim ramieniu i splątane z jego palce. Ten widok, ta cisza, ta chwila, wszystko to miało w sobie coś nienaturalnie spokojnego. Zbyt spokojnego, jak na ostatnie dni. Ale to właśnie dlatego nie chciał nic mówić. Nie chciał jej wybudzać z tej chwili. Sam też potrzebował tego spokoju, tego łóżka pachnącego nią, tych drobnych gestów, którymi przysięgała mu w milczeniu, że jeszcze tu jest.
OdpowiedzUsuńGdy się obudziła i zamruczała cicho „możesz mnie puścić”, tylko lekko się uśmiechnął i zbliżył usta do jej włosów, muskając je sennym pocałunkiem.
— Nie — mruknął nisko i miękko, pół-żartem, pół-na serio. — Jeszcze nie.
Otworzył oczy dopiero, gdy poczuł jej dłoń na swoim policzku. Odwrócił głowę i spojrzał na nią z takim czułym, ciężkim spojrzeniem, jakby próbował odczytać z jej twarzy wszystkie odpowiedzi, których sam nie potrafił jeszcze wypowiedzieć.
— Dzień dobry — powiedział cicho. Głos miał ochrypły od snu, a mimo to brzmiał w nim spokój. Taki, którego nie miał od dawna.
Kiedy jej usta musnęły jego, nie odpowiedział od razu. Wciągnął delikatnie powietrze, jakby chciał coś powiedzieć, ale zawahał się. A potem po prostu położył dłoń na jej biodrze i przyciągnął ją bliżej.
Nie była ucieczką. Nie była łatwą wersją życia, które się nie udało. Nie była zamiennikiem. I im bardziej próbował w to wszystko się wgryźć, tym bardziej rozumiał, że nie chodzi o to, co było. Chodziło o to, że ona… to jego teraz. Że kiedy była w jego ramionach, to wszystko inne naprawdę cichło.
— Dziękuję, że wróciłaś. — powiedział ciszej. — Naprawdę, Soph… dziękuję.
Został tak z nią na chwilę dłużej. Nie naciskał, nie pytał, nie wracał do wczoraj. Jeszcze nie. Póki co wystarczało, że leżeli razem. W jednym łóżku. W jednym miejscu. I że był ranek, który nie rozpadł się w ciszy.
Po tamtym poranku, kiedy Sophia zniknęła, coś się w nim naprawdę zmieniło. Nie na chwilę, nie na kilka dni, na dobre. Carter nie tylko pozbył się kilku rzeczy z łazienki czy garderoby. Nie tylko zniszczył stare liściki. Nie tylko zdjął z półki złoty łańcuszek i nie tylko wykasował ze swojego telefonu te kilka zdjęć, które jeszcze gdzieś się uchowały.
On ją wyrzucił. Sloane.
Nie w gniewie. Nie w akcie zemsty. Ale wreszcie, całkowicie. Jak ktoś, kto już nie patrzy za siebie. Kto wie, że jeśli nie zamknie drzwi, przez które ktoś stale wraca wspomnieniem, to nigdy nie pójdzie dalej. Zrobił to po cichu, ale dobitnie. Z własnego życia. Z codzienności. Z domu. Każdy ślad, każde echo jej obecności, zniknęły. Zakrył tatuaż. Zrobił to bez rozgłosu, bez dramatów. Po prostu uznał, że czas zakończyć coś, co dawno się skończyło.
I nawet jeśli blizna zostanie pod spodem, jak cienka warstwa pamięci, to nie była już więcej znakiem przeszłości. Nie była jej symbolem. A on już nie należał do tamtej historii. Już nie nosił jej ze sobą. Ani w głowie. Ani w sercu. Ani na skórze. Tam była już tylko Sophia. I motylek.
Carter
Carter tylko lekko przekręcił głowę w jej stronę, nie mówiąc nic, przez kilka długich sekund nie musiał. Wystarczyło to, jak na nią patrzył. Jakby chciał zapamiętać ten moment z najdrobniejszymi szczegółami. Miękkie światło dnia wpadające przez zasłony. Jej dłoń na jego klatce piersiowej. Jej cichy głos. Uśmiech, którego tak bardzo mu brakowało.
OdpowiedzUsuńZrobił ten tatuaż, bo chciał, żeby zawsze miała coś swojego w nim. Nie jako próbę zastąpienia czegokolwiek, nie jako gest na pokaz, tylko jako znak. Znak, że nie była chwilą. Nie była przerywnikiem. Nie była opcją zastępczą. Była tą, którą sam wybrał. Z którą chciał oddychać, budzić się i zasypiać. Tą, która wyciągnęła z niego coś, co sądził, że w nim dawno umarło.
Jego dłoń podniosła się z materaca i objęła ją za kark. Palcami musnął jej włosy, patrząc tylko na nią, już bez cienia, bez zawahania, bez przeszłości, która wciąż w nim żyła.
— To nie tylko nowy rysunek. — Zawahał się przez ułamek sekundy, bo emocje zaczęły mu siadać gdzieś w gardle. — To nowe miejsce. Nowa historia. Tylko z tobą.
Wsunął kciuk na jej brodę, unosząc delikatnie jej twarz ku sobie. Uśmiechnął się lekko, już mniej z bólem, a bardziej z tą ulgą, której tak bardzo potrzebowali. — Chcę cię mieć przy sobie, Soph. I nie chcę, żebyś miała wątpliwości, że to ciebie wybieram. Każdego dnia.
Oczywiście, że Carter miał pytania. Całą masę. Siedziały mu pod skórą, drapały od środka, szarpały się, by wypaść na zewnątrz, ale trzymał je tam, gdzie powinny na razie zostać, w milczeniu. Chciał wiedzieć, co naprawdę działo się w Hamptons. Co dokładnie robiła z Nico i dlaczego po prostu mu o tym nie powiedziała. Dlaczego, kiedy pytał ją wcześniej o byłego, omijała temat jak minę. Zostawiała niedopowiedzenia, zamiast konkretów. Mówiła ogólnie. Neutralnie. Jakby się bała, że jeśli wypowie to na głos, coś się zmieni. I miał o to pretensje, tak zwyczajnie, po ludzku. Nie dlatego, że jej nie ufał. Ale dlatego, że ufał jej aż za bardzo. I ta luka między nimi bolała.
Mimo to… nie teraz. Nie wtedy, kiedy spała jeszcze na wpół w jego ramionach. Kiedy czuł jej palce przesuwające się po jego skórze, po nowym tatuażu, który zrobił dla niej, z niej.
Nie wtedy, kiedy po raz pierwszy od wielu dni nie czuł w sobie ciężaru ich ostatnich rozmów, ostatnich spojrzeń.
Te pytania padną. Czekały w nim. Ostre, gotowe. Ale teraz miała być tylko ona. I to, że znów leży obok. Że została. Że wróciła. Że wybiera go, tak samo, jak on wybierał ją.
A reszta? Reszta nie ucieknie. Ale mogła jeszcze chwilę zaczekać.
Carter przesunął dłonią po jej plecach, zatrzymując się na moment w zagłębieniu na dole pleców, jakby to miejsce było jego ulubionym i może rzeczywiście było. Leżała na nim jakby nigdy nie miało jej tu nie być. Tak naturalnie, tak miękko, jakby wrócili na właściwe miejsce, do wersji siebie, której oboje potrzebowali najbardziej. Uniósł lekko brwi, niby niewinnie, ale z tym dobrze jej znanym błyskiem rozbawienia.
— Chyba nadal wiszę ci śniadanie. — Mruknął, z rozbawieniem w głosie i udawaną skruchą. — Tylko błagam, nie uciekaj znowu zanim dostawca zdąży zapukać do drzwi.
Uśmiechnął się szerzej, ten jego uśmiech, zmęczony, ale prawdziwy. A potem dodał ciszej, bardziej serio, chociaż nadal z uśmiechem w oczach.
— Tym razem zjesz je ze mną. Nawet jeśli będę musiał cię przywiązać do łóżka. Kulturalnie, oczywiście.
I pogładził ją kciukiem po boku, jakby to miał być jego własny sposób na przytrzymanie jej tu na zawsze.
Carter
Carter nie odpowiedział od razu. Po prostu patrzył na nią, z tym delikatnym półuśmiechem, który mówił więcej niż jakiekolwiek słowa. Jakby w tej jednej chwili próbował zamknąć w sobie cały ten poranek. Całe to uczucie. Wszystko, czego się prawie pozbawili przez swoje lęki, wycofania i milczenie. Palcami przesunął po jej linii żuchwy, zatrzymując się kciukiem pod jej ustami, które jeszcze sekundę temu przygryzła, jakby nie miała pojęcia, jaki efekt to na niego miało. Przez moment pozwolił sobie na ciszę. Taką zupełnie spokojną, niewymuszoną. I może właśnie w tej ciszy… coś w nim znów się uspokoiło.
OdpowiedzUsuńMógłby tak zostać. Leżeć, patrzeć na nią i udawać, że świat poza tym mieszkaniem nie istnieje. Ale istniał. I istniał też fakt, że ona naprawdę wróciła. Że leży przy nim, w jego bluzie, z tym spojrzeniem, które nadal potrafiło go rozłożyć na części, jakby nikt wcześniej nie widział go aż tak dokładnie.
Przesunął dłonią po jej plecach, niżej, do biodra, i zatrzymał się, patrząc jej w oczy. Delikatnie musnął wargami jej czoło, zostając tam na chwilę, a potem znowu wrócił spojrzeniem do jej oczu, kiedy zapytała o motyla.
— Myślę, że wyglądałby pięknie. Gdziekolwiek byś go zrobiła — dodał, z nutą powagi.
Carter spojrzał na nią z takim wyrazem twarzy, jakby właśnie wypowiedziała coś, co przypadkiem odpaliło w nim serię niegrzecznych wyobrażeń, których z pewnością nie powinien teraz rozwijać, przynajmniej nie, jeśli chciał się powstrzymać przed zatrzaśnięciem drzwi łazienki od środka.
Milczał przez kilka sekund, ale to milczenie mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa. Ten jego uśmiech, powolny, przekrzywiony, niebezpiecznie leniwy, zdradzał wszystko, co myślał. I może właśnie dlatego, zamiast rzucić jakimś oczywistym, napakowanym sugestiami tekstem, po prostu przyciągnął ją bliżej.
— Zastanawia mnie tylko… — zaczął, głosem tak niskim i spokojnym, że aż drżało w nim napięcie. Jego palce musnęły krótko jej biodro, pod materiałem bluzy, zanim powędrowały wyżej, na plecy, potem na kark, zatrzymując się tam, jakby chciał wyczuć, czy bije jej tam mocniej serce. — …czy to wyobrażenie cię bardziej bawi, czy jednak… kusi?
Nie pośpieszał jej. Wcale nie musiał. Było w tym pytaniu coś łagodnego, jakby tylko badał teren ale jednocześnie czuło się, że jeśli tylko odpowie nieostrożnie, to Carter bardzo chętnie przejdzie z teorii do praktyki. Bardzo chętnie.
— Bo wiesz aniołku — mruknął, znów nachylając się do niej z tą spokojną pewnością siebie, która działała na nią mocniej niż jakiekolwiek słowa. Usta miał niepokojąco blisko jej ucha, oddech ciepły, dotyk ledwo wyczuwalny. — Na pewno znalazłbym inne zastosowania niż tylko unieruchomienie cię przy śniadaniu.
Zamilkł na ułamek sekundy, jakby pozwalając jej to sobie wyobrazić. A potem dodał niżej, głębiej:
— Więc nie prowokuj mnie, chyba że naprawdę chcesz sprawdzić, jak bardzo potrafię być… kreatywny. — Kącik jego ust uniósł się w ledwo widocznym, niegrzecznym uśmiechu, zanim odsunął się od niej z udawaną niewinnością — jakby właśnie nie zasiał w jej głowie całej serii obrazów, które skutecznie mogłyby zburzyć wszelkie plany o prysznicu, omlecie czy czymkolwiek związanego z codziennością.
Nachylił się, jego usta ledwo musnęły jej szyję, tuż przy uchu. Westchnął jej tam oddechem, zmysłowym i niebezpiecznie czułym, zanim dodał jeszcze:
OdpowiedzUsuń— I tak, wiem, że obiecałem ci śniadanie… ale jeśli będziesz tak dalej mówić do mnie w ten sposób… — Język lekko musnął jej skórę, a palce zacisnęły się mocniej na jej talii. — …to śniadanie zamówimy dopiero po kolacji.
Zanim jeszcze zdążyła wstać, zanim przeszła od słów do działania, zawisł nad nią, wspierając się na przedramionach po obu stronach jej głowy. Biodrami wcisnął się między jej uda. Usta znalazły się na jej ustach z wyczuciem, ale bez cienia łagodności, całował ją powoli, zmysłowo, z tym ciężarem emocji, który nie wymagał żadnych słów.
Nie zapytał, czy idą pod prysznic. Po prostu ją tam zabrał. Bez pośpiechu, ale z tą pewnością siebie, która mówiła jedno: teraz jesteś moja, tylko moja. Pod prysznicem nie zostawił ani skrawka skóry, którego by nie dotknął, nie pocałował, jak czegoś, do czego miał niepodważalne prawo. Jego usta sunęły po jej szyi, ramionach, łopatkach, biodrach, wnętrzach ud jakby zapamiętywał ją od nowa, centymetr po centymetrze, ze świadomością, że to właśnie teraz, to właśnie z nią. Z czułością. Z intensywnością. Z ogniem, którego nie musiał tłumić. A kiedy już się nią nacieszył, nie tylko ciałem, ale i tym wszystkim, co niosła ze sobą jej obecność, jej oddech, jej spojrzenie, zostawił ją w łazience. Z lekkim uśmiechem na ustach, ze śladami po ich chwilach na jej ciele, z włosami wilgotnymi od pary i dłonią opartą o ścianę, żeby złapać równowagę.
Wyszedł z łazienki w pełni spełniony, spokojny, jakby coś w nim wróciło na miejsce. Wciągnął na siebie spodnie, przetarł dłońmi twarz, a potem sięgnął po telefon, zamawiając śniadanie z tej samej knajpy, z której zawsze zamawiali, jakby ten rytuał był ich własnym językiem.
Carter
Kiedy Sophia wyszła z łazienki, świeża, spokojniejsza, z jeszcze wilgotnymi końcówkami włosów, usiadła na wysokim krześle przy kuchennej wyspie, otulona jego koszulką, wyglądała jak coś pomiędzy domem a snem. Carter spojrzał na nią kątem oka, kiedy krzątała się przy ekspresie. Nie przerywał tego, co robił na telefonie, ale nie mógł powstrzymać uśmiechu, który sam wpełzł mu na twarz, kiedy widział, jak sypie cukier, jak z marszu wyciąga ich kubki, jego i swój, jakby od dawna należały do wspólnego rytuału. I należały. Nawet jeśli nie chcieli się jeszcze do tego głośno przyznawać.
OdpowiedzUsuńKiedy usiadła na wysokim krześle Carter odepchnął się od blatu, przeszedł powoli na drugą stronę kuchni i zatrzymał się tuż za nią.
Jego dłoń musnęła najpierw blat po jej lewej stronie, potem oparł się drugą po prawej, zamykając ją między sobą a wyspą. Pochylił się lekko, nie dotykając jej jeszcze, ale jego obecność była wyczuwalna tak wyraźnie, że nie musiał mówić głośno.
— Jeszcze jedno — powiedział nisko, miękko, blisko. Złożył lekki pocałunek w jej szyję, a brodę oparł na jej ramieniu. Zamknął oczy, chłonąc tę chwilę. Jakby nigdzie nie musieli się spieszyć. Jakby nic więcej się nie liczyło.
— Chcę ci coś dać.
Nie odsunął się. Wciąż był za nią, dłonie wciąż oplatały jej talię. Czuł, jak jej ciało lekko napina się pod tymi słowami, więc uprzedził jej reakcję, zanim w ogóle zdążyła zaprotestować:
— Wiem, jaka będzie twoja reakcja, ale nie chcę słyszeć żadnego „nie”, żadnego „to za dużo” ani żadnego „nie potrzebuję tego”. — Westchnął cicho, delikatnie muskając nosem jej szyję, zanim sięgnął ręką do kieszeni spodni. — To moja decyzja. I nie zamierzam jej zmieniać.
Cofnął się lekko, tylko po to, by stanąć obok niej. Z kieszeni wyciągnął dwie karty. Jedna błyszczała matowym plastikiem, druga była platynowa, cięższa. Bez słowa położył je przed nią, obie równolegle, jakby właśnie finalizował jakąś umowę, z pełną świadomością tego, co robi.
— Karta dostępowa do penthouse’u. Od teraz masz swój kod, swój dostęp. Nie musisz nigdy czekać, aż ci otworzę. To też twój dom. — Jego głos był spokojny, stanowczy, ale miękki. — I karta płatnicza. Bez limitu.
Nie patrzył na jej minę od razu. Zamiast tego oparł się biodrem o blat, skrzyżował ręce na piersi, jakby wiedział, że zaraz usłyszy wywracanie oczami, jakiś tekst o niezależności, o „nie potrzebuję twoich pieniędzy”. Dlatego dodał od razu:
— Nie robię tego po to, żebyś coś sobie udowadniała. Albo żebyś się mnie o cokolwiek pytała. Robię to, bo chcę, żebyś miała komfort. Swobodę. — Spojrzał jej w oczy. Jego spojrzenie złagodniało, ale nie straciło tej pewności. — Korzystaj z niej, kiedy chcesz. Bez tłumaczenia się. Nie dlatego, że ci coś wolno, tylko dlatego, że możesz.
Carter sięgnął do jej dłoni i musnął wierzch jej palców kciukiem, zanim znów się odezwał, tym razem ciszej, spokojniej, ale z tą samą niepodważalną pewnością.
— I jeszcze jedno...
Uniósł na nią wzrok. Był w nim spokój, ale też coś miękkiego, uważnego, jakby chciał jej dać coś więcej niż tylko karty, coś, co było znacznie ważniejsze.
— Jeśli będziesz chciała tu coś zmienić… — skinął głową lekko w stronę wnętrza penthouse’u — Cokolwiek… — uśmiechnął się krótko, z tym swoim rozbrajającym, ciepłym półuśmiechem. — Masz moje pełne błogosławieństwo.
Zawiesił głos na moment.
— Nie chcę, żebyś czuła się tu jak gość. Albo jak ktoś, kto tylko „wpadł na chwilę”. To też jest twój dom, Słońce.
Każdy detal może być twój, jeśli tylko tego chcesz. Przesunął kciukiem po jej dłoni jeszcze raz, tym razem wolniej, jakby chciał zapisać ten moment w ich wspólnej historii.
Carter jeszcze przez chwilę patrzył na nią z tą nieodpartą, pewną siebie miękkością, która zdawała się mówić wszystko to, czego nie dopowiedział. Jakby właśnie tym gestem, dwiema kartami i prostymi słowami, chciał dać jej coś więcej niż dostęp do mieszkania. Dał jej wybór. Władzę. Przestrzeń. Miejsce przy sobie, z którego nie musiała się tłumaczyć.
UsuńUcałował jeszcze raz jej ramię, krótko, ale z namysłem, jakby pieczętował tę decyzję.
— No — mruknął półgłosem z tym swoim lekkim przekąsem. — Teraz to już możesz dzwonić do ojca. Powiedz mu, że właśnie wprowadziłaś się na pełen etat.
Z tym samym rozbawionym wyrazem twarzy cofnął się, wyprostował i wrócił na swoje wcześniejsze miejsce przy blacie. W jego oczach nie było cienia wątpliwości. Nie szukał potwierdzenia. On już wiedział.
Carter
Carter oparł się biodrem o kuchenny blat, z kubkiem w dłoni, a spojrzenie zawiesił na Sophii z tą cichą, wyrozumiałą uwagą, którą tak często miał dla niej, kiedy wiedział, że walczyła sama ze sobą bardziej niż z nim czy światem.
OdpowiedzUsuń— Tak, zdecydowanie — mruknął w odpowiedzi na jej pytanie. — Ale zazwyczaj to kończyło się tym, że miałem zakaz wstępu do jakiejś willi w Palm Beach albo groźby od ochroniarza z akcentem z południa. — Uniósł brew i upił łyk kawy. — Żaden z nich nie był jednak tak uparty jak twój.
W jego głosie nie było złości. Było coś jak rozbawiona pobłażliwość. Zrozumienie, że w jakiś pokręcony sposób ojciec Sophii po prostu próbował ją chronić, choć z jego perspektywy było to idiotyczne i cholernie frustrujące. Kiedy usiadła z powrotem i spojrzała na telefon, Carter wciąż jej się przyglądał. Nie z niecierpliwością, nie z oceną. Z cierpliwością. Z tym samym spokojem, który mówił: masz czas. Rób to po swojemu.
— Napisz, jeśli tak ci łatwiej — powiedział cicho. — Ale nie pozwól mu decydować, czy masz prawo być szczęśliwa, Soph. Bo masz. Nawet jeśli nie tak jak w jego scenariuszu.
Podszedł bliżej i pochylił się, by krótko pocałować ją w czubek głowy, muskając ustami jej włosy.
— I nie jesteś już zależna. Nie od niego. Nie może Cię szantażować. Może to go… otrzeźwi. — Ujął palcami jej podbródek i uniósł lekko jej twarz, by spojrzeć w jej oczy. — Nie musisz się nikomu tłumaczyć z tego, że podejmujesz własne decyzje.
Potem puścił ją delikatnie i sięgnął po drugi kubek, jakby całkiem mimochodem, choć cały był napięty od tej decyzji, która w powietrzu wisiała od dłuższej chwili. Nie chciał jej poganiać. Ale chciał, by wiedziała, że już nie musi się za nikim chować.
— A jeśli chcesz, to ja mogę do niego napisać — dodał z nagłą, rozbawioną powagą. — Coś w stylu: Dzień dobry, panie Moreira, Sophia ma się świetnie i nie zamierza wracać. Pozdrawiam, człowiek, którego pan nie lubi.
Zamrugał niewinnie.
— Nie? Za mocno?
Carter oparł się o blat, z krzywym uśmiechem unosząc brwi, kiedy Sophia rzuciła mu to spojrzenie, które mówiło „nie próbuj nawet”, ale doskonale wiedział, że i tak zaraz to zrobi.
— Okej, okej… to może łagodniejsza wersja — podjął tonem jakby naprawdę rozważał różne opcje. — Dzień dobry, Sophia została porwana przez dorosłość, obecnie przebywa pod moją opieką, z własnej woli, karmiona, szczęśliwa, wypoczęta. Nie planuję zwrotów ani reklamacji.
Zerknął na nią kątem oka, jakby sprawdzał, czy nie rzuci w niego kubkiem, ale już po uśmiechu w kąciku jej ust wiedział, że wygrał tę rundę.
— Albo mogę wysłać selfie z podpisem „nadal żyję, jeszcze mnie nie udusiła poduszką, ale już planuje tatuaż”. Może to go trochę uspokoi.
Wziął łyk kawy, udając, że całkiem poważnie rozważa wszystkie możliwości.
— Chociaż… wiesz co? — dodał po chwili. — Może po prostu zrobimy zdjęcie twojego motylka i podpiszemy: „Znak własności, nie dotykać”.
Oparł się dłońmi o blat po obu stronach jej krzesła, pochylając się lekko nad nią, głosem niższym, półżartobliwym, ale z tym znajomym błyskiem w oczach.
— Nie wiem, Soph, ja się naprawdę staram wypaść jak odpowiedzialny dorosły, ale z twoim ojcem czuję się jakby miałem znowu siedemnaście lat i zakradał się przez balkon.
Uśmiechnął się szerzej, już całkiem rozbawiony.
Patrzył na nią z uśmiechem pełnym czułości, ale z tą znajomą iskrą, która mówiła, że w środku nie był ani trochę poważny.
— Dobrze, że masz skończone 21 lat, inaczej pewnie załatwiłby mi zakaz zbliżania się.
Przeniósł dłoń z blatu na jej talię, wsuwając palce pod materiał. Przesunął opuszkami po jej skórze, niewinnie, leniwie, ale wystarczająco wyraźnie, by dać jej znać, że to nie był gest przypadkowy. Palce natrafiły na koronkę.
Delikatna, miękka, wyczuwalna pod opuszkiem palca. Zmrużył oczy, a w kąciku jego ust pojawił się ten znajomy półuśmiech.
Mruknął coś pod nosem, prawie jak instynktowny odruch zadowolenia, zanim odsunął delikatnie materiał jej koszulki, by odsłonić fragment czerwonej koronki. Wzrok zatrzymał się dokładnie tam, gdzie kończyła się koszulka, a zaczynało to małe, zmysłowe przypomnienie, że Sophia potrafiła zaskakiwać go nawet wtedy, gdy sądził, że zna ją już wystarczająco dobrze.
OdpowiedzUsuńZamrugał powoli, jakby chciał się upewnić, że dobrze widzi, a potem spojrzał na nią spod rzęs, z tą charakterystyczną dla siebie mieszaniną rozbawienia i czystego zachwytu.
— Serio? — Uśmiechnął się szerzej, przejeżdżając kciukiem wzdłuż krawędzi koronki. Nachylił się do jej ucha i szepnął z cichym śmiechem. Takim, który zapowiadał kłopoty. Albo bardzo przyjemny poranek.
— Jak ktoś jeszcze raz powie, że to ciebie trzeba przede mną chronić, to chyba się zaśmieję. Głośno.
Pochylił się bliżej, muskając ustami jej obojczyk.
— To o mnie powinni się martwić, nie o ciebie — powiedział, z rozbawieniem, ale i całkiem serio. — Bo mam wrażenie, że jestem przy tobie absolutnie bezbronny.
Wyprostował się, jakby to wszystko, co właśnie powiedział, było absolutnie rozsądne, wrócił do swojej kawy i mruknął z udawaną powagą.
— Ale najpierw śniadanie. Bo jak zemdlejesz z głodu, to twój ojciec mnie zabije. A potem wstanie z martwych i zabije jeszcze raz.
Carter
Carter skinął głową, wciąż z tym samym lekko rozbawionym, ale uważnym wyrazem twarzy.
OdpowiedzUsuń— Brzmi jak… rozsądna, dojrzała odpowiedź, pełna dyplomacji i całkiem ładnie zapakowanego buntu — pochylił się nieco bliżej, jeszcze na moment spoglądając jej przez ramię na ekran. Musnął ustami jej skroń, zanim wyprostował się z powrotem, opierając biodrem o blat.
— Wyślij — dodał spokojnie. — On to w końcu zrozumie — dodał łagodnie, tonem, którego rzadko używał. — Jesteś dorosła. I to jest twoje życie. Możesz je spieprzyć według własnych zasad. I kochać według własnych zasad. I wybierać… też według własnych zasad. A jeśli ktokolwiek ma z tym problem, nawet on, to będzie musiał się z tym pogodzić.
Pochylił się lekko nad nią, muskając ustami jej skroń, czuły, krótki gest, który był bardziej niż słowem: jestem z tobą. Był spokojny, pewny. Ale nie bez współczucia. Wiedział, co znaczy stawiać wszystko na jedną kartę, co znaczy wybrać coś, lub kogoś, zamiast tego, co znane, bezpieczne, przewidywalne. Patrzył na nią ciepło, ale z cieniem tej twardości, która była dla niej. Chciałby jej oszczędzić tego napięcia. Ale też wiedział, że właśnie teraz staje się kobietą po swojemu.
— Nie mówiłaś mi tego wcześniej — dodał nieco ciszej, bardziej już serio. Z jego tonu nie biło żadne zdziwienie czy krytyka, tylko ciepłe uznanie dla tego, że dzieliła się z nim czymś bardziej osobistym. Nie potrzebował dopytywać o resztę,o to, jak bardzo Gwen musiała ingerować w ich życie, albo co to znaczyło dla Sophii, że jej ojciec się ożenił z kimś innym.
Jeszcze do tego wrócą. Ale teraz Carter po prostu przyjął ten kolejny kawałek układanki, który właśnie mu podała. I nie zamierzał go zgubić.
Carter uniósł lekko brew i przysunął się bliżej, jakby ta zabójcza niewinność w połączeniu z czerwonym koronkowym zestawem była dla niego osobistym testem silnej woli. Jego dłoń wciąż opierała się na jej udzie, a spojrzenie… spojrzenie już dawno przestało udawać, że nie widzi dokładnie wszystkiego, co chciała mu pokazać. Albo i tego, czego nie chciała, a i tak widział.
— Och, bardzo się cieszę, że jesteś taka grzeczna i tylko pijesz kawę — mruknął nisko, nachylając się do jej ucha. Ton miał leniwy, głęboki i zdecydowanie nieprzyzwoity. — Ale jeśli dalej będziesz siedzieć w tej koronce i udawać, że nie wiesz jak to na mnie działa… — urwał a jego usta musnęły linię jej szyi, tuż pod uchem. — Tylko uprzedzam…
Odchylił się na chwilę, tylko po to, żeby spojrzeć jej prosto w oczy. Ten błysk znajomy, drapieżny, ale miękki jednocześnie był odpowiedzią na wszystko. Na to, co czuł, co zamierzał i na jakim poziomie kontrolował (a raczej nie kontrolował) siebie, kiedy była tak blisko i wyglądała jak grzech wcielony.
— I nie. Nie mamy żadnych planów, które wymagają od ciebie siły. — Uśmiechnął się lekko, ale jego spojrzenie przeciągnęło się po niej powoli, leniwie, z premedytacją. — Tylko cierpliwości.
Dźwięk dzwonka przeciął ich chwilę jak ostrze. Głośny, wyraźny, zupełnie niepasujący do intymnej atmosfery, jaka zbudowała się między nimi. Carter zamarł na moment i westchnął, jakby właśnie ktoś wyrwał go z najważniejszego momentu dnia.
— Serio? — mruknął z niedowierzaniem, opierając czoło o jej ramię. — Mam zamiar zdjąć z ciebie bieliznę, a ktoś uznał, że to idealny moment, żeby przynieść mi tosty i naleśniki.
Carter westchnął dramatycznie, jakby właśnie stracił coś najcenniejszego, po czym odsunął się niechętnie i ruszył w stronę drzwi.
Po chwili drzwi się otworzyły, krótka wymiana zdań, zapach świeżego pieczywa i ciepłych gofrów wdarł się do mieszkania razem z papierowymi torbami. Po chwili wrócił do kuchni, niosąc śniadanie z miną kogoś, kto z bólem serca musiał odłożyć swoje pierwsze śniadanie na później.
— No dobrze, mamy gofry, croissanty, sok i jajka. Ale następnym razem… — postawił torby na blacie i spojrzał na nią z powagą, która ledwo kryła rozbawienie — …następnym razem zamawiam to na później. Bo szczerze? Wolałbym zjeść na śniadanie ciebie.
Carter
— Wszystko po kolei — odpowiedziała Maxine bez zastanowienia, bo nie musiała zastanawiać się od tym, którą wersję woli. Do tego telegraficznego skrótu bez wątpienia miałaby mnóstwo pytań, ponieważ zawsze musiała wszystko wiedzieć. To leżało w jej naturze – musiała znać każdy aspekt historii, o której słuchała, ponieważ znała każdy aspekt historii, którą sama opowiadała. I to oczywiście nie tak, że usłyszawszy historię Sophie, Maxine miała powtórzyć ją każdemu, kogo spotka po drodze. To jej umysł pracował inaczej – głębiej, analizując szczegóły, na które zwykły obserwator być może nie zwróciłby uwagi. Dla kochającej pisać scenariusze Maxine każdy szczegół miał znaczenie; w każdym szczególe mogła kryć się istotna informacja. Detal, który miał wybrzmieć dopiero na tle całości, przyprawiając odbiorcę o szybsze bicie serca.
OdpowiedzUsuńPokiwała głową, kiedy Sophia potwierdziła, że Nico i Alex byli razem, a potem zupełnie otwarcie prychnęła, kiedy następnie Sophia stwierdziła, że to w niczym im nie przeszkadzało. Mogłaby to skomentować w wyjątkowo złośliwy sposób, ale tekst o tym, że zapamięta, aby nie przedstawiać Sophii swojego nowego chłopaka – jeśli taki miał się pojawić na horyzoncie, ponieważ aktualnie w życiu Maxine nikogo takiego nie było – zostawiła dla siebie. Nie chciała bardziej dręczyć Moreiry, a nie od dziś wiadomo było, że do tanga trzeba było dwojga, prawda? Wszystko, co się działo, działo się za obopólną zgodną Sophii i Nico. Nie chciało jej się tylko wierzyć w to, że Sophia pozwoliła, by Nico owinął ją sobie wokół małego palca. Spojrzała wtedy na nią ze sceptycyzmem, w międzyczasie przeżuwając kolejną kwaśną żelkę.
Nie przerywała przyjaciółce. W tym momencie historii nie miała do niej żadnych pytań i mniej więcej, a nawet więcej nadążała za tym, co się działo. Uwagi, te złośliwe i mniej złośliwe, zostawiała dla siebie. Nie wytrzymała w momencie, w którym Sophia powiedziała o rękawicach bokserskich. Wtedy parsknęła po raz drugi, a nawet wywróciła oczami tak ostentacyjnie, że Sophia nie tyle nawet mogła to zobaczyć, co usłyszeć.
— To musiały być zajebiste rękawice — skomentowała i pokiwała głową, po czym wsadziła do buzi kolejną żelkę. Przeżuła ją powoli, wpatrując się przy tym w bliżej nieokreślony punkt zawieszony gdzieś w przestrzeni i popatrzyła na Sophię ponownie dopiero, kiedy przełknęła.
— Czemu pozwalasz mu się sobą bawić, Soph? — spytała. — Wiesz, takich rzeczy mogłyśmy nie widzieć w liceum. Ale dziś mamy trochę więcej lat. I myślałam, że jesteśmy też trochę mądrzejsze. Jeśli nie jesteśmy, to zacznę się o nas bardzo martwić — stwierdziła i w zamyśleniu lekko podrapała się po policzku. To pytanie, które Maxine zadała Sophie, zadała jej z autentycznej ciekawości. A tym, o czym mówiła później nawiązywała do tego, iż niewykluczonym było, że sama mogła zgłupieć na punkcie jakiegoś faceta tak, że wszystko inne straci na znaczeniu. Max nie mogła z pełnym przekonaniem stwierdzić, że nigdy niczego podobnego nie zrobi, ponieważ na dobrą sprawę człowiek nigdy nie wiedział, jak zachowa się w danej sytuacji, póki faktycznie się w niej nie znajdzie.
— Dawaj ten wielki finał — zachęciła, kiedy przetrawiła to, co usłyszała do tej pory. Nico wydawał się jej być czarnym charakterem. Sophia sama zauważyła, że była przez niego manipulowana. Na podstawie jej słów, Maxine także do dostrzegała. Sama nie poznała go tak dobrze, by być stuprocentowo obiektywną. Miała w zasadzie tylko to, co powiedziała jej Sophia. Miała też ochotę wstać z łóżka, złapać Sophię za ramiona i trząść nią do skutku – tak długo, ile potrzeba było, żeby wytrzepać Nico z tej jej ślicznej główki.
MAXINE RILEY
Carter odstawił papierowe torby na blat, zerkając na Sophię, która z takim naturalnym urokiem mieszała figlarność z lekkim zawstydzeniem. Mógł się przyzwyczaić do tego widoku. Już się przyzwyczaił. I nadal nie miał dość. Zamiast jednak od razu odpowiedzieć, odwinął delikatnie rogi opakowań, uwalniając zapach świeżych gofrów, cynamonu i truskawek. Pachniało jak coś domowego. Bezpiecznego. Jego wzrok spoczął na niej znów, cieplejszy niż jeszcze przed chwilą. Kiedy mówiła o ojcu, o możliwym spotkaniu, rozmowie, próbie, Carter wiedział, że tamto wcale nie było zakończone. Ich relacja z jej ojcem wisiała gdzieś w tle, jak ledwo zauważalny cień, który jeszcze nie zdążył opaść. Przez chwilę się nie odzywał, jakby sam ze sobą prowadził wewnętrzną debatę. A potem oparł się biodrem o blat, skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na nią z nieco poważniejszym wyrazem twarzy.
OdpowiedzUsuń— Szczerze? Obawiam się, że moja obecność mogłaby tylko pogorszyć sprawę. — Odezwał się w końcu, spokojnie, z wyczuwalnym ciężarem w głosie. — Twój ojciec już mnie nie znosi. A gdyby zobaczył mnie przy tobie, kiedy jeszcze nie zdążył ochłonąć…? — Wzruszył lekko ramionami.
— Ale jeśli powiesz, że chcesz, żebym tam był… Pójdę. — Podszedł bliżej i wsunął dłoń w jej włosy, odgarniając je za ucho z delikatnością zupełnie niepasującą do jego postury. Nie był głupi wiedział, że między nim a jej ojcem nie będzie łatwo, a może nigdy nie będzie dobrze. Ale jeśli miało to sprawić, że Sophia poczuje się pewniej… że nie będzie musiała wybierać między nimi tak bezlitośnie, to był gotów podjąć próbę. Nawet jeśli miałby milczeć przez cały wieczór, trzymając ją za rękę pod stołem.
Carter pozwolił ciszy opaść na krótką chwilę, nie naciskał. Potem jednak uśmiechnął się lekko, nie ironicznie, nie wymuszenie, ale szczerze. I sięgnął po widelec, przesuwając jedno z opakowań z gofrem w stronę Sophii.
— Wiesz, że Gigi znalazła dom? — zapytał, jakby mimochodem, z cichą zmianą tonu. Nie spojrzał od razu na nią, tylko zajął się otwieraniem syropu klonowego.
Kiedy podniosła wzrok z wyraźnym zaskoczeniem, Carter uniósł brew z tym lekkim, ledwie widocznym błyskiem w oku.
— Adoptowali ją w ubiegłym tygodniu, jak cię nie było — dodał, już patrząc prosto na nią. — Młoda para. Przyszli z dwójką dzieciaków, chyba przypadła im do gustu, zanim jeszcze zdążyła ich obszczekać.
Uśmiechnął się pod nosem, jakby w myślach widział tę scenę. Gigi zawsze była głośna, z charakterem, typ suczki, która potrzebowała kogoś, kto jej nie przestraszy.
— Zabrali ją tego samego dnia. Nawet nie zdążyłem się pożegnać. — Uniósł kącik ust w lekkim grymasie. Oparł łokieć o blat i spojrzał na Sophię łagodniej.
— Myślę, że będzie jej dobrze. Miała szczęście.
Carter zajął się jedzeniem, jakby chciał uciec od tematu Gigi w tej najprostszej możliwej formie, przez milczenie. Próbował nie pokazać, że się przywiązał. Przecież to tylko pies. Tylko tymczasowe zajęcie. Schronisko, opieka, znalezienie domu, koniec historii. I tak miało być. Ale kiedy powiedział „nie zdążyłem się pożegnać”, w jego głosie zabrzmiała nuta, której nie udało mu się w pełni zatuszować. Była tylko przez chwilę. Płytka, krótka rysa, która zniknęła niemal tak szybko, jak się pojawiła.
Westchnął cicho i odsunął kubek z kawą, odstawiając go dokładnie na to samo miejsce, w którym stał wcześniej.
— Jutro umówię cię z moją asystentką — odezwał się w końcu, bez żadnego przejścia, zupełnie jakby właśnie przeskoczył w inny świat. — W sprawie opłaty za uczelnię. Ogarnie formalności, przekaże to, co trzeba.
Jego głos był znów spokojny, opanowany. Nie dało się po nim poznać, że jeszcze przed chwilą mówił o czymś, co go dotknęło bardziej, niż byłby w stanie przyznać. Nawet sobie.
— Wszystko będzie załatwione, jeszcze zanim zdążysz powiedzieć, że możesz to zrobić sama. — Spojrzał na nią spod rzęs, z lekkim, ledwo widocznym rozbawieniem, ale nie czekał na kontrę. Doskonale wiedział, że zaraz padnie. I równie dobrze wiedział, że się na nią nie zgodzi.
Carter
Carter oparł się biodrem o blat, a spojrzenie, które rzucił Sophii, było ciche, ale intensywne. Takie, które nie potrzebowało podniesionego głosu, żeby coś wybrzmiało dobitnie.
OdpowiedzUsuń— Soph… twój ojciec będzie patrzył na mnie tylko przez pryzmat mojej przeszłości. Tego, co zrobiłem. Wyroku. Ludzi, z którymi byłem… jestem związany. I… będzie miał rację.
Przerwał na moment, jakby chciał dać jej sekundę na przetrawienie tych słów, choć przecież ona wiedziała o tym wszystkim od dawna. Ale to nie były słowa, które raniły. To była szczerość.
— Gdybym to ja był ojcem dziewczyny takiej jak ty… — uniósł lekko kącik ust, bez cienia ironii — Zrobiłbym dokładnie to samo, co on. Robiłbym wszystko, żeby ją od takiego człowieka odciągnąć. — Nie mówił tego z rezygnacją. Ani nie próbował siebie wybielić. Wręcz przeciwnie, mówił to z tą rzadką, męską pewnością, która nie próbowała nikogo przekonywać na siłę. Nie musiał.
— Dlatego nie mam pretensji o to, że mnie nie lubi i nie oczekuję, że zmieni zdanie.
Carter spojrzał na nią przez chwilę bez słowa, ten jeden z tych spojrzeń, które mówiły więcej niż jakakolwiek wypowiedziana fraza. Nie z oburzeniem. Nie z rozczarowaniem. Po prostu z tą mieszaniną zrozumienia i opiekuńczości, którą Sophia znała już aż za dobrze. W końcu westchnął cicho, ledwo słyszalnie, jakby właśnie w myślach przesuwał wszystkie „ale”, po czym… skinął głową.
— Dobrze. — Przyznał, nieco ciszej niż zazwyczaj. — Możemy poczekać.
Nie wyglądał na zachwyconego tym pomysłem, ale nie wyglądał też na kogoś, kto zamierza się z nią o to kłócić. I nie zamierzał. Nie tym razem. Nie dziś. Miał ochotę powiedzieć, że jeśli ojciec spróbuje jej ten semestr zabrać, to i tak się tym zajmie. Że nie pozwoli, by przez rodzinne szantaże Sophia musiała rezygnować z czegoś, na czym jej zależy. Ale zatrzymał te słowa dla siebie. Nie były teraz potrzebne.
— Niech tak będzie. — Powtórzył z lekkim uśmiechem. — Ale jeśli zobaczę, że się z tym przeciągasz, a termin zaczyna się zbliżać… — Nachylił się i musnął jej skroń ustami. — …to nie będzie już żadnych negocjacji.
Nie dodał „bo się o ciebie martwię”, ale to wybrzmiało w każdym geście, w każdym spojrzeniu, w sposobie, w jaki przechylał głowę, by znów na nią spojrzeć. Przez chwilę milczał, a potem wrócił wzrokiem do swojego pudełka z jedzeniem. Wbił widelec w kawałek gofra i włożył go do ust, jakby tylko po to, by zająć czymś dłonie.
Carter nie musiał tego mówić głośno, ale Sophia znała go już na tyle dobrze, by wyczytać to między słowami, a właściwie… między jego działaniami. Dawał jej miejsce w garderobie. Dawał dostęp do penthouse’u. Kartę, którą zawsze odrzucała, a którą tym razem zostawiła na blacie. Propozycję zapłacenia za uczelnię. To wszystko nie było tylko gestem opiekuńczości, choć Carter ją kochał i troszczył się o nią bardziej niż o kogokolwiek wcześniej. To była też strategia. Cicha, konsekwentna i całkowicie przemyślana. On wiedział, co robi. Bo im więcej Sophia miała niezależności tu, przy nim, tym mniej było przestrzeni, w której jej ojciec mógłby nią sterować. Im mniej uzależnienia od tamtego świata, tym mniej szans, że ktoś wcisnął jej znów w ręce dobrze zapakowany obowiązek w miejsce wolnego wyboru. Carter chciał wytrącić jej ojcu karty z dłoni. Zabrać mu broń, zanim zostanie użyta. Bo wiedział, jak ten mężczyzna myśli. Bo znał ten mechanizm aż za dobrze. I nie zamierzał na to pozwolić. Nie zamierzał oddać jej komuś, kto z góry zakładał, że wie lepiej. Dlatego robił to wszystko. Zanim padną zarzuty. Zanim znów ktoś będzie próbował jej wmówić, że to wszystko, co ma, jest tylko pożyczone. Tylko na chwilę. Tylko dlatego, że ojciec pozwala. Bo naprawdę chciał dać jej wszystko. Nie dla poklasku. Nie dla własnej satysfakcji. Tylko dlatego, że jeśli Sophia miała być przy nim, to nie miała już nigdy musieć nikogo prosić o pozwolenie. Nigdy więcej.
Carter
Carter odsunął od siebie puste pudełko po śniadaniu, opierając przedramiona na blacie, jakby nagle zrobiło się zbyt ciasno od tego wszystkiego, co wisiało w powietrzu, nie między nimi, tylko wokół. Carter zaśmiał się cicho, niemal bezgłośnie. Przesunął dłonią po karku, jakby potrzebował chwili, żeby poukładać to, co właśnie usłyszał.
OdpowiedzUsuń— Chyba… taki poziom optymizmu jest u mnie absolutnie nie do osiągnięcia. — Przyznał szczerze, nie spuszczając z niej wzroku. — Nie mam w sobie takiej wiary w ludzi, w drugie szanse… w to, że ktoś zobaczy coś dobrego, zanim oceni to, co najgorsze. — Zamilkł na moment, a potem lekko pokręcił głową, z nie do końca rozpoznanym uśmiechem. — Ale ty to masz. I może właśnie dlatego jesteś tu ze mną. Bo zamiast się odwrócić, zobaczyłaś coś, czego nawet ja w sobie już nie widziałem. — Odchylił się na oparcie krzesła, jakby nadal nie mógł w to uwierzyć. „Oczy w kolorze mlecznej czekolady.”
— Wiesz… czasem naprawdę mam wrażenie, że ty wiesz o mnie więcej, niż ja sam. — W jego głosie nie było już ciężaru, tylko rozbawienie. Takie, które czasem przykrywa inne, mniej pozytywne emocje. Carter parsknął krótkim, autentycznym śmiechem, nie mogąc się powstrzymać przed rozbawieniem, które przemknęło mu przez twarz, jakby sama ta uwaga trafiła go prosto w punkt.
— No cóż… to co innego. Nie uważasz? — Odparł z tą charakterystyczną dla siebie nutą zawadiackiego uroku, a kącik jego ust uniósł się wyżej. — Trzymać się z daleka? Kiedy zakłada czerwony koronkowy komplet i próbuje mi wmówić, że tylko przyszła na śniadanie?
Pochylił się lekko w jej stronę, jego dłoń przesunęła się na jej krzesło, złapał je i przyciągną razem z nią w swoją stronę a potem położył dłoń na jej udo, zatrzymując się z premedytacją tuż przy brzegu materiału.
— Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto by w ogóle próbował. — Dodał półszeptem, z udawaną powagą, jakby właśnie wypowiadał coś absolutnie świętego. Zamruczał cicho, tuż przy jej uchu. — Poza tym… Ty zaczęłaś. Tylko grzecznie odpowiadam na prowokację.
Carter milczał, ale coś w jego spojrzeniu na moment przygasło. Bał się. Nie o siebie, nie o to, że znów trafi na pierwsze strony gazet, ani że ktoś go oceni. Z tym nauczył się żyć. Ale bał się, że pewnego dnia Sophia spojrzy na niego dokładnie tak, jak tydzień temu, kiedy znalazła w garderobie broń. Jakby go nie znała. Że w którymś momencie ta myśl, do tej pory zagłuszana przez emocje i dotyk, wróci i zostanie. Że będzie widziała w nim tylko faceta, który w klubie rzucił się na innego człowieka z taką siłą, że niemal go zabił. Bał się, że kiedyś obudzi się obok niej i zobaczy w jej oczach nie czułość, nie rozbawienie, nie cichy zachwyt, tylko lęk. Przecież nawet Sloane się go bała. Czasem patrzyła na niego tak, jakby wierzyła, że mogłby jej coś zrobić. A Sophia była delikatniejsza. Bał się, że przyjdzie dzień, kiedy popuka się w czoło bo zrozumie, że nie pasuje do tego świata. Do jego świata. Albo raczej: że on nie pasuje do jej. Nie umiał powiedzieć tego na głos. Nie dzisiaj. Więc tylko przez chwilę patrzył na nią uważnie, jakby próbował wyłapać, czy coś z tego już się zaczęło. Czy już zaczęła odchodzić, choćby tylko w myślach.
Zadała mu pytania, które jeszcze tydzień temu sama uznałaby za zbyt ciężkie do udźwignięcia. Pytania, które dotykały części jego życia, o których sama mu przecież powiedziała, że nie chce wiedzieć. Że nie chce znać jego najciemniejszych sekretów. Że woli trzymać się z daleka od tej mrocznej strony, tej, która istniała na bakier z prawem i moralnością. Że nie potrzebuje jej znać, by wiedzieć, co czuje do niego teraz. A jednak patrzyła na niego tym spojrzeniem, które nie należało do kogoś naiwnego, tylko do kogoś, kto wiedział, że jeśli chce być z kimś naprawdę… musi usłyszeć prawdę, nawet jeśli nie całą.
Carter nie od razu odpowiedział. Jego spojrzenie na moment uciekło gdzieś w bok, jakby szukał właściwych słów albo… rozważał, ile jest w stanie jej powiedzieć, nie łamiąc obietnicy, którą sam sobie złożył. Bo prawda była taka, że nie chciał, by
Sophia znała tę część jego świata. Tę, której sam czasem żałował, z której nie potrafił się całkiem wydostać. Z którą nauczył się żyć, ale której nie zamierzał wkładać w jej delikatne dłonie. Odchylił się lekko na krześle, a jego głos był spokojny, nieco niższy, niż zazwyczaj.
OdpowiedzUsuń— Twój ojciec nie może wiedzieć o mnie więcej, niż ty. — powiedział powoli, z wyczuciem, jakby każde słowo ważyło więcej, niż powinno. — Więcej niż to, co da się wygrzebać w internecie. — Jakiś wyrok, kilka głośnych nazwisk, plotki. Zlepek tego, co było publiczne. Niechlujnie połączone fakty. — Zamilkł na chwilę, patrząc jej w oczy, uważnie, ale bez ostrości. Nie powiedział tego groźnie. Ani z dumą. Przeciwnie, było w tym coś uczciwego. Coś, co miało chronić, a nie straszyć. Bo dzisiaj była przy nim. W jego koszulce, ze śniadaniem na stole i z nadzieją na to, że da się to wszystko poukładać. I może naiwnie czy nie, wciąż wierzył, że zanim pozna jego najciemniejsze strony… najpierw zdąży się jeszcze kilka razy zakochać w tych jaśniejszych.
Cisza między nimi trwała ledwie kilka sekund, ale dla Cartera zdążyła rozciągnąć się w coś cięższego, gęstszego, jakby w tej jednej chwili w jego głowie przeleciały wszystkie wersje zakończenia tej historii. Te dobre, i te złe. Zwłaszcza te złe. A potem nagle, bez ostrzeżenia, jakby sam chciał to wszystko rozgonić, westchnął cicho i z nieco przekornym uśmiechem przesunął kciukiem po jej kolanie. Nachylił się lekko w jej stronę, łokciem opierając o blat, a spojrzeniem zaczepił o jej oczy z tym łobuzerskim błyskiem, który potrafił zburzyć każdą powagę.
— Mogę cię zabrać na randkę? — Uśmiechnął się lekko, niemal z czułą ostrożnością, jakby nie chciał jej przytłoczyć. — Taką prawdziwą. Bez dramatów, bez telefonów, bez przeszłości. Tylko ja, ty i… może dobre wino. Kolacja. Trochę światełek. I miejsce, w którym nikt nas nie będzie rozpraszał. — Uśmiechnął się nieco szerzej. — Chcę cię gdzieś zabrać. Tak po prostu. — Uniósł brew, jakby naprawdę potrzebował odpowiedzi, ale jednocześnie uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny sposób, zawadiacko, z nutą czegoś miękkiego, czułego. Zabrzmiało to prosto, ale Sophia dobrze znała Cartera, u niego nic nie było tylko. Skoro mówił, że chce ją zabrać na randkę, to znaczyło, że miał coś w głowie. Coś konkretnego. Coś, co przygotowywał, choćby tylko w myślach, od jakiegoś czasu.
Carter
Gdyby Carter miał nazwać ten moment, pewnie nazwałby go czymś cholernie bliskim spokoju. A to uczucie dla niego, dla kogoś, kto przez większość życia walczył z czymś lub o coś zawsze brzmiało jak luksus. Nieprzyzwoity i nieosiągalny. Teraz siedział tutaj, z nią, z Soph, której dłoń spoczywała na jego udzie, której ciepły głos i oczy z tym błyskiem należały tylko do niego.
OdpowiedzUsuńNie zasługiwał na to, a jednak… to miał. Jej słowa. Jej zgoda. Jej usta na jego ustach. Delikatne, a jednak pewne. Jakby mówiła: „Wiem, gdzie jestem. I chcę tu być.”
Czuł, jak dłonie Sophii suną po jego karku, jak przysuwa go bliżej a on pozwala jej na to bez najmniejszego oporu. Carter odwzajemnił pocałunek, nieco dłużej, niż powinien. Ujął jej twarz dłońmi, trzymając ją tak, jakby bał się, że to wszystko zaraz wyparuje, jeśli tylko mrugnie. Zakończony pocałunek zostawił mu smak jej słów na ustach, a jego czoło na moment oparło się o jej. Oczy miał zamknięte. I kiedy je otworzył, spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy choć znał już każdą jej minę.
Carter słuchał jej uważnie. Tej pewności w jej głosie. Czułości w spojrzeniu. I tej nieodpartej szczerości, która z każdą kolejną minutą wbijała się pod jego skórę głębiej niż chciał przyznać. Miała rację. Co z tego, że nie powinno jej tu być? Ona chciała być. Sama. Świadomie. A mimo to gdzieś w środku nadal siedział ten niechciany głos, który szeptał, że może w końcu się rozczaruje. Może zacznie myśleć o nim dokładnie tak, jak się obawiał.
Ale nie teraz.
Nie, kiedy patrzyła na niego w ten sposób.
Nie, kiedy mówiła, że chce iść z nim wszędzie.
Uśmiech, który zagościł na jego ustach, nie był zuchwały ani ironiczny, był miękki, spokojny, prawdziwy. Taki, który rezerwował tylko dla niej.
— Wszędzie, hm? — mruknął w końcu niskim, łagodnym tonem, ledwie odsunąwszy twarz od jej ust. — Muszę to zapisać.
Jego dłoń wróciła do jej uda, ale tym razem tylko po to, by objąć je spokojnie, kciukiem muskając miejsce tuż przy wewnętrznej stronie. Patrzył na nią długo z czymś pomiędzy zachwytem a wdzięcznością, której jeszcze nie umiał nazwać.
— Dress code? — uniósł nieznacznie brew, a w jego głosie pojawiła się znów ta znajoma nuta przekory. — Hm. Powiedzmy, że zależy, czy chcesz się skupić na kolacji… czy na tym, co będzie po niej.— Jeśli ma na obu, to sukienka, bez niczego pod spodem… — I uśmiechnął się szerzej. Bezpiecznie. Ciepło. Tak, jakby to był początek. Nie nowego problemu. Tylko czegoś, co można wreszcie nazywać wspólnym życiem.
— Okej. To ustalone. Randka. A teraz… — urwał i uśmiechną się nieznacznie. — Zanim zmienisz zdanie, lepiej to przypieczętuj jeszcze jednym pocałunkiem. Tak na wszelki wypadek.
To był ten Carter, którego widziała tylko ona. I tylko przy niej ten Carter potrafił się rozluźnić. Tylko przy niej w ogóle istniał.
Patrzył na nią, kiedy podchodziła, boso, z tą pewnością siebie podszytą wciąż nieśmiałością, która nigdy mu się nie znudzi. Patrzył, jak sięga do niego, jakby to było najprostsze na świecie, być blisko. Nie uciekać. Nie bać się. I zastanawiał się, czy ona wie, jak bardzo to wszystko w nim rozchwiała.
Myślał o tym kiedy leżeli razem na ogromnej, miękkiej sofie, a promienie popołudniowego słońca przesączały się przez zasłony, złociły jej włosy i wszystko wydawało się spokojniejsze niż powinno. Sophia wtulona w jego bok, z nogami zarzuconymi na jego uda, pilotem w dłoni i wzrokiem utkwionym w ekranie, gdzie leciał jeden z tych jej jesiennych seriali. Ten, którego tytułu nigdy nie pamiętał, ale znał już melodię czołówki i wiedział, że główna bohaterka zaraz znowu popełni ten sam błąd.
OdpowiedzUsuńUdawał, że też ogląda. Od czasu do czasu rzucał krótkim komentarzem, żeby nie wyglądało, że odpłynął, ale tak naprawdę, błądził myślami. To właśnie wtedy znowu wróciło pytanie, które coraz częściej krążyło mu po głowie. Bo nie był pewien, kim właściwie jest. Bo jeśli to był prawdziwy on, ten Carter, który całuje ją w kuchni i planuje kolację, który pozwala jej zasypiać z jego ręką w swojej, to co z tym drugim? Z tym człowiekiem, którego Sophia próbowała nie nazywać kryminalistą? Tym, który nosił broń, który kłamał, który zbyt wiele razy wybierał przemoc, zanim wybrał coś innego? Czasem miał wrażenie, że to, co pokazuje jej, nie jest prawdą. Że to wyspa w środku burzy. Piękna, cicha, ale nierealna. Że stworzył ten obraz, tego mężczyzny, którym mógłby być, tylko po to, żeby miała się w kim zakochać. Żeby miała powód zostać. Bo gdyby zobaczyła tego drugiego… Może naprawdę odeszłaby bez słowa. Ale kiedy go całowała jak wtedy przy blacie, lekko przysuwając się, jakby znała każdy centymetr jego ciała myślał, że może… może właśnie to jest prawdziwe. Że to nie maska. Nie rola. Może to ona była jego prawdą. A wszystko inne… tylko koniecznością, z której jeszcze nie umiał się wyplątać.
Co, jeśli ten spokojny mężczyzna, którego ona całuje w kuchni i obejmuje pod kocem, to tylko… złudzenie? A mimo to nie potrafił przestać jej tego dawać. Tego spokoju. Tego siebie, który istniał tylko dla niej. Bo może właśnie ona była tą jedyną osobą, która potrafiła zatrzymać burzę.
Carter
Carter mruknął coś pod nosem, jakby dopiero jej głos naprawdę wyrwał go z tej ciszy, w której błądził przez ostatnie minuty.
OdpowiedzUsuń— Hmm? — Powoli przekręcił głowę w jej stronę, a jego wzrok znów stawał się bardziej obecny, jakby potrzebował chwili, żeby znowu być tu, z nią, a nie tam w myślach, które nie dawały mu spokoju, choć za nic nie chciał ich dziś wypowiadać na głos. Dłoń, która do tej pory leniwie i bezwiednie sunęła po jej plecach, nagle stała się bardziej świadoma. Płynniejsza. Czuła.
— Pół godziny? — powtórzył cicho, z nieznacznym uniesieniem brwi. — I nie potraktowałaś tego jako cudu? Myślałem, że jak siedzę cicho, to jest szansa, że zapomnisz o mojej obecności i chociaż raz obejrzysz coś w spokoju.
Parsknął cicho, bardziej do siebie niż do niej, i opuścił głowę na chwilę, jakby właśnie zdał sobie sprawę, że został złapany na gorącym uczynku. Nie od razu mówił dalej, najpierw tylko przeciągnął dłonią po jej talii, a potem wyżej, do karku, jakby szukał w niej jakiegoś zaczepienia, czegoś, co pomogłoby mu się osadzić.
— Dobra. — Westchnął z rozbawieniem. — Zostałem fanem. Może nie od razu, ale… coś mnie w tym serialu wciągnęło.
Uniósł jeden kącik ust, z tym swoim charakterystycznym półuśmiechem, który zawsze balansował na granicy ironii i szczerości. I może właśnie dlatego działał na nią tak skutecznie.
— Mam swoje teorie o Luke’u. I uważam, że Rory miała prawo odrzucić Deana, okej? — Rzucił, jakby od razu chciał uciszyć ewentualną dyskusję. — Trzymam się wersji, że Luke to jedyna rozsądna postać w całym tym miasteczku.
Przetarł twarz dłonią, jakby próbował zetrzeć z siebie to wszystko, co wciąż miał w głowie, resztki ciężkich myśli, które nie chciały się rozpuścić, nawet w cieple ich wspólnego popołudnia. Bo prawda była taka, że nie myślał ani o Lorelai ani o Luke’u. Zawahał się na moment. Ale potem spojrzał na nią uważniej i dodał. — W sumie… Też mam do czynienia z nieznośnie uroczą kobietą, która wpadła mi do życia bez pytania i wszystko przewróciła do góry nogami.
I chociaż mówił to tonem lekkim, niemal rozbawionym, w oczach miał coś znacznie głębszego, coś, co nie zniknęło, nawet gdy uniósł brew i udawał, że to tylko niewinny komentarz. Nie zdążył się uśmiechnąć szeroko, ale w kąciku jego ust pojawiło się coś, co było tylko dla niej, miękkość, ciepło, ta krótkotrwała, cicha bliskość, którą potrafił dawać tylko jej, i tylko wtedy, gdy nikt nie patrzył. Prawda była taka, że myślał dziś o zbyt wielu rzeczach. Może właśnie dlatego był dziś tak cicho.
Carter uniósł nieznacznie brodę, kiedy ich spojrzenia się spotkały i już wiedział. Zanim jeszcze zdążyła coś powiedzieć, zanim poruszyła choćby jednym mięśniem twarzy… Wiedział. Znała go zbyt dobrze. Czytała z niego jak z otwartej księgi, a on przestał nawet próbować coś ukrywać. Westchnął cicho, dłoń na jej plecach nie przestając sunąć leniwie po jej skórze, ale jego wzrok stał się cięższy. Poważniejszy.
— Zastanawiałem się… — odezwał się w końcu, nie uciekając już od pytania. Głos miał niski, cichy, jakby odrobinę zmęczony własnymi myślami. — Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej o Nico.
Nie brzmiało to jak oskarżenie. Raczej jak coś, co go naprawdę uwierało. Przekręcił głowę z powrotem na bok i utkwił wzrok w suficie, jakby odpowiedzi mogły być wypisane gdzieś między tymi industrialnymi liniami, których nie znosił, ale które z jakiegoś powodu wciąż zostawiał na swoim miejscu.
— Nie rozumiem. — Przerwał na moment, zaciskając lekko szczękę. — Chciałem wszystko wiedzieć, Soph. Nawet te rzeczy, które są niewygodne. Żeby nikt mi ich potem nie rzucił w twarz. Żeby nie musieć się domyślać. Zamilkł, ale to milczenie wcale nie było chłodne.
— To był twój ex. Wiem, że dla ciebie to mogło nie mieć znaczenia, ale dla mnie… to nie było byle co. Zasłużyłem, żeby to usłyszeć od ciebie. Nie od... Nie między wierszami.
W jego głosie pobrzmiewało coś surowego, ale i delikatnego jednocześnie. Jakby walczył ze sobą, żeby nie powiedzieć za dużo i nie zamknąć tej rozmowy zanim zdąży się otworzyć.
Carter
Carter milczał. Z pozoru spokojny, ale coś w jego sylwetce zdradzało napięcie. W sposób, w jaki siedział, lekko odchylony, z dłonią opartą o kark. Jakby zbierał w sobie słowa, zanim je wypuści. Jakby ważył, co może powiedzieć, żeby nie rozpaść się na pytaniach, których nie chce zadawać… i odpowiedziach, które usłyszy. Nie chciał się z nią kłócić. Nie po wszystkim. Nie teraz, gdy znowu byli blisko. Gdy było ciepło, cicho, prawie bezpiecznie. Ale nie potrafił też udawać, że nic się nie stało. Że to nie dręczyło go od środka odkąd się dowiedział.
OdpowiedzUsuńPowoli odsunął się nieco, żeby lepiej ją widzieć. Oparł przedramię o oparcie sofy, przechylił głowę lekko w bok. I spojrzał. Nie było już tej miękkości, która jeszcze przed chwilą wybrzmiewała w jego słowach o Luke’u. Nie było uśmiechu. Zostało tylko to jedno spojrzenie trzeźwe, spokojne, ale ciężkie. Znane jej dobrze. To, które zawsze poprzedzało prawdę. Tę, której Carter nie chciał wypowiadać, ale nie potrafił też dłużej trzymać w sobie.
— Wierzę ci. — Odezwał się cicho, powoli. Jego głos był wyważony, jakby stąpał po cienkim lodzie. — Wierzę, że go nie zaprosiłaś. Że nie planowałaś tego spotkania. Że to… nie miało być tak. — Przerwał na chwilę, odwracając wzrok. — I że nie pojechałaś tam z żadnym zamiarami, które… — urwał. — Zresztą. Wierzę ci. Naprawdę. — Ale nie o tym przecież chodziło. Zacisnął dłoń w pięść na oparciu sofy.
— To nie to mnie tak uderzyło. — dodał. — Tylko to, że… rozmawialiśmy o nim. Sophia. Rozmawialiśmy o Nico. Nie raz. — Jego głos był wciąż spokojny, ale twardszy. — O tym, co zrobił. O tym filmiku. O tej imprezie. — Kolejne zdania padały powoli, z precyzją skalpela. Spojrzał jej prosto w oczy. I właśnie wtedy, cicho, prawie beznamiętnie, dodał:
— I ani razu nie powiedziałaś, że to TEN Nico.
Cisza, która zapadła po tych słowach, była ciężka. Carter nie uciekł wzrokiem. Nie zmiękł.
— Nie chodzi o to, że był w Hamptons. — powtórzył cicho. — Chodzi o to, że go przede mną ukryłaś. — To ostatnie słowo padło miękko, ale niosło ze sobą coś gorszego niż gniew, rozczarowanie. Prawdziwe. I ciche.
— Pozwoliłaś mi myśleć, że to jakieś przypadkowe imię, które przewinęło się przez rozmowę. — Pokręcił głową. — A to był… on.
Jego dłoń przesunęła się po jej udzie. Leniwie. Jakby chciał ją uspokoić. Ale był w tym gest spięty. Zatrzymał się.
— Wybrałaś, żeby mi tego nie mówić. I nie wiem dlaczego. — Powiedział ciszej, znów wzrokiem wracając do jej twarzy. — Nie chcę, żeby to zabrzmiało jak zarzut. Naprawdę. Tylko… próbuję to zrozumieć. Dlaczego wtedy… nic nie powiedziałaś. — Westchnął. Długo, głęboko. Jakby coś z niego uchodziło. I wtedy, w końcu, odpowiedział na to jedno pytanie, które zadała wcześniej. — Od Sloane. — Zawiesił głos. I znów spojrzał jej w oczy. Teraz spokojnie. — Przyszła do mnie. Specjalnie po to, żeby mi o tym powiedzieć. — Parsknął cicho, ale bez rozbawienia. — Też była zaskoczona wizją was razem. Ciebie i Nico. W jednym miejscu. — Zamilkł na chwilę. — Zanim zdążyłem poukładać sobie to w głowie… ona podała mi gotowy obrazek. — Uniósł brwi, jakby sam nie mógł w to uwierzyć. — Nico. Ty. Hamptons.
Spojrzał w bok. I w jego twarzy pojawiło się coś niepewnego. Jakby sam nie był pewien, co mu bardziej ciąży, to, że Sophia zataiła prawdę, czy to, że usłyszał ją od Sloane.
Zawahał się.
— A teraz… Chcę tylko zrozumieć, dlaczego to przede mną zataiłaś. Dlaczego… nie mogłem dowiedzieć się tego od ciebie, tylko musiała mi to powiedzieć ona… — Słowo ona zawisło w powietrzu, cięższe, niż zamierzał. Sloane. Znów Sloane. Ale tym razem nie w jego głowie, tylko między nimi.
Carter
Carter nie odezwał się od razu, chociaż słuchał uważnie. Wzrokiem nie uciekał, ale w jego ramionach było widać spięcie, którego nie próbował nawet ukrywać. Tylko jego dłoń, wciąż na jej udzie, zacisnęła się odrobinę mocniej, nie ze złości, a bardziej z tej irracjonalnej potrzeby złapania czegoś, co mogłoby go uziemić. Słowa Sophii koiły. A przynajmniej powinny. Ale to, co buzowało pod jego skórą, nie dawało się zagłuszyć od razu.
OdpowiedzUsuńZazdrość była uczuciem, którego nigdy nie lubił w sobie rozpoznawać. A jeszcze bardziej nienawidził, kiedy ktoś mu ją wypominał. Sloane robiła to często. Pamiętał ten charakterystyczny ton, którym mówiła, że zawsze doszukuje się zagrożenia we wszystkich, którzy na nią spojrzą. Że nigdy nie czuje się dość dobry, dlatego szuka wyimaginowanego rywala nawet tam, gdzie go nie ma. Wtedy to odrzucał. Obracał w żart, czasem odpowiadał chłodno. Uważał, że to jej sposób na to, żeby zrzucić winę, kiedy sama przeginała. Ale teraz… Teraz, siedząc tuż obok Sophii, czując jak mówi, jak jej głos drży tylko w odpowiednich miejscach, czuł to samo napięcie pod skórą, co kiedyś. Ciało reagowało zanim zdążył sobie cokolwiek przemyśleć. Mięśnie karku spięły się, jakby podświadomie czekał na najgorsze. Na to jedno słowo, na jedno spojrzenie, które potwierdzi jego lęk. Że się przeliczył. Odruch. Naturalna reakcja człowieka, który zbyt długo miał wszystko zabierane, zanim zdążył poczuć, że naprawdę to ma.
Zazdrość szeptała, że Sophia milczała, bo Nico coś znaczył. Że gdyby nie znaczył, nie byłoby potrzeby ukrywać czegokolwiek. Że gdyby był tylko „kimś z przeszłości”, po prostu by to powiedziała.
A potem wracał ten moment. Sloane. W jego mieszkaniu. Z tą miną, która mówiła „a nie mówiłam”, zanim w ogóle się odezwała. Wręczyła mu najbardziej niewygodną prawdę, a potem czekała, aż sam się w niej zaplącze.
A on? W jednej sekundzie uwierzył. Pozwolił, żeby myśli pobiegły za daleko. W głowie błysnęły obrazy, których nikt mu nie pokazał, sam je stworzył.
Wypuścił powietrze przez nos i powoli przesunął dłonią po jej ramieniu. Bardziej z troską niż napięciem, choć było w nim jeszcze to jedno, trudne do zgaszenia uczucie. Nie mówił nic przez moment. Tylko patrzył tak, jakby próbował poukładać sobie ją na nowo.
— Tym bardziej powinnaś była to wtedy „wnieść między nas”…
Jej dłoń na jego skórze, ciepło ich bliskości, to, że była tuż obok, tak realna i tak szczera, wszystko to miało go uspokajać. Ale nie potrafiło zniwelować tego jednego, drażniącego uczucia: że chociaż teraz była blisko, przez te tygodnie trzymała w sobie coś, co powinno należeć do nich obojga. A może nawet bardziej do niego niż do niej.
— I do niczego między wami nie doszło? — Spojrzał na nią. Zadał to pytanie, na które znając go już dość dobrze, mogła odpowiedzieć tylko w jeden sposób, niezależnie od prawdy.
— Co teraz… — odezwał się cicho, głosem niższym, wolniejszym, jakby każde słowo musiał najpierw przetrawić. — Za każdym razem, jak będzie jakaś rodzinna okazja… mam się zastanawiać, czy on też tam będzie? — Uniósł wzrok na jej twarz. — Nie chcę cię kontrolować. — Dodał szybko, zanim zdążyła coś powiedzieć. — I wiem, że to nie jest twoja wina, że on tam był. Ale skoro raz się pojawił, to skąd mam wiedzieć, że to się nie powtórzy?
Zacisnął lekko szczękę.
Nie w złości. W obronie. Przed myślami, które podsuwał mu jego własny umysł. O niej z Nico, o niej słuchającej kolejnych przeprosin, które może tym razem będą dla niej wystarczająco przekonujące. O niej, która… mogłaby się jeszcze zawahać.
OdpowiedzUsuń— Ta cała wizja was razem. Nawet przez kilka godzin...
Nie patrzył na nią z wyrzutem. Nie musiał. Sam fakt, że to powiedział na głos, był wystarczająco bolesny. Bo oznaczało to, że naprawdę tam poszedł. W myślach. Do tej wizji. I została mu w głowie, czy tego chciał, czy nie.
Przełknął ślinę, gdy zapytała cicho: „Była tutaj?” Zamrugał. Potem skinął głową.
— Była — powiedział w końcu, spokojnie, niemal obojętnie. — Przyszła wieczorem. Bez zapowiedzi. — Uniósł wzrok na chwilę, jakby chciał coś dodać, ale zawahał się. — Wyśledziła to wszystko w sieci… — dodał w ramach wyjaśnienia. Gdy zapytała „Po co miałaby ci o tym mówić?”, milczał. Nie musiał mówić „bo chciała mnie odzyskać”. Ona już to wiedziała. Wypuścił powietrze z ust i opadł na oparcie, jakby właśnie to wszystko kosztowało go więcej, niż mógłby się spodziewać.
— Nie wiem. — Powiedział w końcu cicho. Bez brania w nawias, bez rozpisywania się. I była w tym szczerość, taka zmęczona i prawdziwa. — Może po to, żeby mi coś udowodnić. Może po to, żeby mnie zabolało. Może… po prostu nie mogła się powstrzymać. — Dodał ciszej, nie patrząc na Sophię przez dłuższą chwilę, jakby mówił bardziej do siebie niż do niej.
Carter
Carter długo milczał. Dłużej, niż pewnie powinna trwać taka cisza, ale Sophia nie przerwała jej ani razu. I właśnie to… to, że jej palce trwały na jego dłoni, to, że nie próbowała go zmusić do reakcji, tylko była, to rozbrajało go bardziej niż jakakolwiek deklaracja. W tej chwili potrzebował tego bardziej niż czegokolwiek. I choć spojrzenie miał wciąż wbite gdzieś w bok, a nie w nią, to jego dłoń zacisnęła się lekko na jej. Nie dlatego, że był spokojny. Tylko dlatego, że właśnie uczył się z tej złości wychodzić.
OdpowiedzUsuńJej głos, miękki i uważny, był jak coś, co powoli rozpuszczało mu napięcie z mięśni. Ale nie od razu. Nie całkiem. To nie był ten rodzaj rozmowy, po którym wracasz do serialu, przytulasz się z powrotem i wszystko znów staje się lekkie. To był ten moment, kiedy coś się w tobie przestawia. Coś, co wymaga czasu, żeby opaść. Jej ostatnie słowa sprawiły, że wreszcie na nią spojrzał.
Nie było w tym spojrzeniu gniewu, nie było niedowierzania, nie było nawet pretensji. Był za to cień ulgi, takiej, która przychodzi, kiedy w końcu pozwalasz sobie uwierzyć, że ktoś mówi prawdę. Przesunął dłonią po jej udzie jeszcze raz, wolniej. Tym razem nie odruchowo, nie z napięcia. Tylko po to, żeby tam być. Z nią. Naprawdę.
— Wiem. — Powiedział cicho. Prosto. — Wiem, że jesteś tu ze mną.
To było coś więcej niż potwierdzenie faktu. To było przyznanie, że usłyszał. Że zrozumiał. Że wierzy.
— Nie wiem, czemu to mnie tak ruszyło. — Przyznał, nie spuszczając z niej wzroku. — To znaczy… Wiem. Ale nie wiem, czemu aż tak. —
Carter nigdy by się do tego nie przyznał. Zwłaszcza nie na głos. Zgrywał twardziela z grubą warstwą obojętności, którą przez lata wypracował niemal do perfekcji. Ale prawda była zupełnie inna. Gdzieś pod tą pozorną chłodną kontrolą, za przyciasnymi żartami i sarkazmem, kryło się coś znacznie bardziej kruchego. On potrzebował takich zapewnień.
Nie dlatego, że był słaby. I nie dlatego, że nie wierzył w to, co między nimi było, ale dlatego, że zbyt dobrze znał mechanizmy rozpadu. Zbyt często widział, jak coś się psuje właśnie wtedy, gdy człowiek myśli, że już wszystko ma. Że już nic mu nie zagrozi. Potrzebował, żeby w pokoju pełnym ludzi ona patrzyła tylko na niego. Z tą swoją cichą, spokojną pewnością, którą miała w oczach zawsze wtedy, gdy na niego patrzyła. Potrzebował wiedzieć, że nie przeciąga spojrzeń, nie rozgrywa niczego dla efektu. Nie testuje go, nie sprawdza, nie sprawia, że musi się domyślać.
Za długo funkcjonował w świecie, gdzie każdy gest mógł mieć drugie dno, gdzie czułość była narzędziem, a nie uczuciem. I mimo że Sophia nie była tamtym światem, jego ciało, jego instynkt, wciąż reagowało jak wtedy. Oczekiwaniem na najgorsze. Nie mówił jej tego, ale wciąż uczył się jej ufać. Nie dlatego, że ona dawała mu powody do wątpliwości. Ale dlatego, że nie ufał nikomu na ślepo. Nigdy. Nawet sobie. Dlatego każde jej słowo, każdy dotyk, każdy szept: “To ciebie kocham. Z tobą chcę być.” łatały w nim te miejsca, które wcześniej tylko ktoś rozdzierał.
Carter nie drgnął, kiedy Sophia nagle usadowiła się na jego kolanach, ale jego ciało, jak zawsze, odpowiedziało instynktownie. Ręce, które sama ułożyła na swojej talii, zacisnęły się lekko. Nie miał gdzie uciec przed jej spojrzeniem. A może nie chciał. To nie było łatwe do przyjęcia. Bo znał ten schemat. Znał go aż za dobrze. Dawny chłopak, który nagle wraca. Niewinne wspomnienia, żarty z dzieciństwa, wspólne kadry, które nie blakną tylko dlatego, że pojawił się ktoś nowy. Przeszłość miała swój zapach, swoje kolory. Była cholernie trudna do odcięcia, a jeszcze trudniejsza do zignorowania, jeśli jej częścią był ktoś, kto znał każdy zakręt twojej historii.
Carter przez moment wyglądał tak, jakby jej pytanie uderzyło go w miejsce, które zdążył już zasklepić. Nie dlatego, że nie znał odpowiedzi. Wręcz przeciwnie. Ale musiał zdecydować, w jakiej wersji chce ją wypowiedzieć.
— Tak. — powiedział w końcu, sucho, cicho, ale szczerze. — Byłem u niej.
Nie uciekł wzrokiem. Wręcz przeciwnie, spojrzał jej w oczy, twardo, uczciwie, z tą siłą, która zawsze pojawiała się w nim wtedy, gdy musiał powiedzieć coś, czego sam wolałby nie słyszeć.
OdpowiedzUsuń— Ale nie po to, żeby do niej wracać. — dodał natychmiast, zanim zdążyła cokolwiek sobie dopowiedzieć. — Poszedłem, bo… wtedy jeszcze nie wiedziałem, co dalej.
Przeniósł dłoń na jej kark, obejmując go delikatnie, jakby to miało podtrzymać nie tylko ją, ale i jego. Przybliżył się nieznacznie, tak blisko, że czuł jej oddech na ustach.
— Musiałem się upewnić, że to koniec. — Dodał ciszej. — Że to wszystko, co nas kiedyś trzymało… już nie istnieje. Że nie wrócę tam z odruchu, z wygody, z przyzwyczajenia. Potrzebowałem to zamknąć. Sam, świadomie. Bo ty już wtedy mi siedziałaś w głowie, Sophia, że to nie będzie tylko „układ”. Ale nie zamierzałem zaczynać czegoś nowego z kimś takim jak ty… dopóki coś starego wciąż by się za mną ciągnęło. — Przetarł dłonią twarz, krótko, nerwowo, jakby chciał wytrzeć z niej cień przeszłości. Wyciągnął dłoń i ujął jej twarz, kciukiem delikatnie przesuwając po jej policzku. Miał w sobie spokój, ale i ciężar. Jakby czuł, że to jedno pytanie mogło rozbić ich bardziej niż wszystkie poprzednie razem.
— Wiem, jak to wygląda. Wiem, że możesz mi nie wierzyć. Że moment był zły, że wszystko się ze sobą mieszało… Ale gdybym nie był pewny… nie pozwoliłbym sobie na ciebie.
Zamilkł na chwilę. W jego oczach nie było ucieczki. Nie było wątpliwości.
— Nie jestem łatwy w tym wszystkim, Soph. Wiem. — Jego dłonie przesunęły się powoli z jej talii w górę, aż do jej pleców. Przyciągnął ją mocniej do siebie, obejmując jakby mógł ją w ten sposób zatrzymać na zawsze.
Carter
Carter parsknął cicho śmiechem, jakby sam siebie właśnie rozbroił tą myślą, która wypłynęła niechcący, ale była prawdziwsza niż cokolwiek innego, co mógł jej teraz powiedzieć. Oparł brodę o czubek jej głowy, dłonią przesuwając leniwie po jej plecach, jakby to miało uspokoić jego własne myśli bardziej niż ją samą. I może faktycznie tak było, bo choć ciało miał odprężone, w środku wciąż czuł napięcie. Zacisnął lekko usta, zanim odezwał się w końcu, cicho, ale bez zawahania.
OdpowiedzUsuń— Po prostu… wiedziałem. — Powiedział to miękko, z nieoczywistą pewnością w głosie. Zamilkł na moment, jakby wracał myślami dokładnie do tej chwili. Zerknął na nią z ukosa, z tym lekkim rozbawieniem w oczach, którego nie dało się pomylić z niczym innym. Nie śmiał się z niej. Raczej z siebie. Z tego, że nie umiał wtedy zignorować czegoś tak irracjonalnego, jak motylki w brzuchu. Bo przecież nie był od tego typem. — Wtedy w tym klubie… — Pokręcił głową z niedowierzaniem. — Patrzyłaś na mnie z tym swoim przeklętym uporem w oczach, jakby już wszystko było postanowione, jakbym nie miał już nic do gadania. — Przesunął kciukiem po jej dłoni, wciąż splecionej z jego. — A potem cię pocałowałem i… — Zawahał się. Może po raz pierwszy naprawdę pozwalając sobie przyznać, że coś w nim wtedy pękło. I nawet nie próbował tego naprawiać. — Nawet nie zdajesz sobie sprawy… — mruknął z lekkim, nieco zrezygnowanym śmiechem. — Jak cholernie trudno jest we mnie coś takiego poruszyć. Myślałem, że to niemożliwe, że ten etap mam za sobą. Wiesz…— Spojrzał jej w oczy. — A ty przyszłaś, popatrzyłaś na mnie… i zanim zdążyłem się zorientować, miałem ten pieprzony ścisk w żołądku. Jak nastolatek. — Znowu się zaśmiał. Cicho, pod nosem, ale tym razem było w tym coś miękkiego. Złapał ją za biodra i przyciągnął jeszcze bliżej, aż poczuł jej ciepło na całej długości swojego ciała. — Nie wiem, co to mówi o mnie. Ale wiem, co mówi o tobie. — Mruknął. — Że jesteś pieprzonym wyjątkiem.
Te słowa padły prosto. Bez żadnych ozdobników. Bez udawania. Może nawet zbyt szczerze, bo sam Carter jeszcze niedawno nie był człowiekiem, który przyznawał się tak po prostu do czegoś takiego. Nie był typem, który mówił o emocjach otwarcie, nie był też z tych, co układają sobie wszystko najpierw w głowie. Ale to, co właśnie mówił, było po prostu prawdą. Może prostą, może surową, ale prawdą. Palcami przesunął delikatnie po jej plecach, nie odzywając się przez chwilę.
Carter przez moment milczał. Patrzył na nią, jakby szukał w jej oczach czegoś, co pozwoli mu dobrać właściwe słowa.
— Nic się nie wydarzyło, Soph. — powiedział spokojnie, ale jego głos był nasycony czymś więcej niż samą treścią. — Rozmawialiśmy. Była spięta, jak zawsze. Ja… byłem wkurwiony tym, co mi powiedziała o tobie i Nico. Zapaliliśmy razem jointa.
Ścisnął delikatnie jej talię, a jego spojrzenie ani przez chwilę nie uciekło w bok.
— Chciała, żebym wrócił. Żebyśmy spróbowali jeszcze raz. — Powiedział cicho. — Miała cały plan. Miała słowa, które kiedyś by mnie poruszyły, schemat, który kiedyś działał.
Zrobił krótką pauzę, jakby dawał jej chwilę na to, by to przyjęła. Może przetrawiła. Może mu uwierzyła. — Ale ja… Ja tej samej nocy pojechałem do ciebie. Bez namysłu. Bez planu. Bez żadnej gry. — Zamilkł na chwilę, po czym uniósł wzrok na nią. Tym razem bez uśmiechu. Zupełnie poważnie. Z całą szczerością, jaka w nim była. — I jeśli to cię nie przekonuje… — urwał, a potem wzruszył jednym ramieniem, bezsilnie. — To nie wiem, co mogłoby.
Może i na początku to wszystko zaczęło się wbrew czemukolwiek czystemu, z impulsu, z gniewu, z tego nieprzyjemnie znajomego uczucia, które zostawiała po sobie Sloane. Może wrzucał te zdjęcia, bo chciał, żeby zobaczyła, że kogoś ma, że poszedł dalej, że nie został sam. Chciał ją zranić. Może nawet sam siebie chciał przekonać, że coś się zmieniło. Ale teraz? Teraz to wszystko wyglądało inaczej. Bez złości, bez potrzeby udowadniania czegokolwiek komukolwiek. Bez robienia na pokaz. Teraz nie było już o niej. Nie chodziło o zdjęcia. Chodziło o Sophię. O to, że kiedy patrzył na nią, naprawdę chciał, żeby świat to widział. Nie żeby coś udowodnić, tylko dlatego, że był dumny, że mogła być jego. Bo kiedy się śmiała, kiedy siedziała u niego w jego bluzie z kubkiem herbaty, kiedy patrzyła na niego tak, jakby znała każdą wersję jego samego i nadal chciała zostać, to nie był gest przeciwko przeszłości. To była przyszłość, którą budowali razem. Z czasem wszystkie prowokacje wyparowały. Carter już nie szukał w jej obecności ratunku przed kimś innym. Teraz po prostu nie potrafił już sobie wyobrazić, że mógłby się od niej cofnąć.
OdpowiedzUsuńCarter
Carter tylko uniósł brwi, kiedy nazwała jego słowa „słodkimi”, ale nie zaprotestował. Mimo że pół życia zgrywał cynika i twierdził, że go to nie rusza, w jego oczach pojawił się cień rozbawienia. Kiedy Sophia przyznała, że jej się wtedy przy nim plątał język, coś w nim się rozluźniło. Bo przecież on sam, mimo tej całej otoczki, też był cholernie pogubiony. Nie odpowiedział. Zamiast tego przesunął spojrzeniem po jej twarzy. W milczeniu. W tych oczach, w tym sposobie, w jaki się do niego przytulała, jak układała na nim całe ciało, było wszystko, czego potrzebował. I właśnie wtedy się zaśmiał. Krótko, cicho, ale prawdziwie.
OdpowiedzUsuń— No dobra, wystarczy tej słodyczy. — W jego głosie było coś zaczepnego. Lekko się poruszył. — Robisz się za miękka. To niebezpieczne – mruknął i zanim zdążyła się zorientować, przeturlał ich delikatnie tak, że to on zawisł nad nią, oparty na przedramieniu. Ich ciała niemal się nie rozdzieliły, tylko ułożyły inaczej. — No i masz za swoje.
Nie dał jej nawet odpowiedzieć, bo pochylił się i zaczął całować jej szyję, leniwie, zmysłowo, z każdą sekundą niżej. Przesuwał wargami po jej skórze, zostawiając ledwie wyczuwalne ślady, jakby chciał nią nasycić każdy centymetr swoich zmysłów. Przeszedł od linii żuchwy aż do delikatnej przestrzeni między obojczykami, a potem odchylił się nieco, tylko po to, żeby spojrzeć jej w oczy. I wtedy wszystko przycichło.
Uśmiech zniknął, ale nie w złym znaczeniu. Po prostu został zastąpiony czymś prawdziwszym. Głębszym.
— Kocham cię — powiedział cicho. Tak, jakby mówił to po raz pierwszy. Delikatnie musnął nosem jej policzek, potem linię szczęki, a w końcu zatrzymał się tuż przy ustach, czekając. Dając jej przestrzeń. Ale kiedy poczuł, jak jej dłoń zaciska się na jego karku, nawet nie mocno, tylko w ten charakterystyczny dla niej sposób, trochę niepewny, ale czuły, nachylił się i pocałował ją powoli. Głęboko. Niespiesznie.
— Kocham cię — powtórzył znowu, półgłosem, tym razem między pocałunkami. Jakby nie mógł się nacieszyć samym brzmieniem tych słów, które przez tyle tygodni nosił w sobie, aż w końcu znalazły drogę na zewnątrz. Wsunął dłonie pod jej koszulkę. Przesunął kciukiem po jej talii, potem pod żebrami, aż zatrzymał się tuż pod linią stanika. Nie było w tym pośpiechu. Tylko dotyk. Czuły, powolny, rozważny. I jego wzrok, który powrócił do jej oczu, uważny, ale tym razem zupełnie odsłonięty. Bez żadnych masek. Zatrzymał się na moment. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale zamiast tego tylko uśmiechnął się lekko. Potem zsunął się niżej, złożył kolejny pocałunek na jej dekolcie, Usta przesunął niżej, powoli, zostawiając krótkie, miękkie muśnięcia tuż przy krawędzi stanika. Pocałował ją tuż pod piersią, potem zsunął się wzdłuż żeber. Zatrzymał się na brzuchu, pocałował go, raz, drugi, trzymając dłońmi jej talię, jakby nie chciał pozwolić jej się ruszyć ani o centymetr. Czuł, jak drży pod jego dotykiem. Jak cicho wstrzymuje oddech, jak napinają się mięśnie brzucha, kiedy przesuwa się jeszcze niżej, w okolice pępka. W jego spojrzeniu nie było pożądania rozrywanego impulsem. Była koncentracja. Spokój. I coś głębokiego, co mówiło, że ten moment był tylko ich. Że cała reszta świata mogła się zatrzymać.
— A na randkę… — szepnął między kolejnym pocałunkiem, głosem nieco niższym niż zwykle. — Zabieram cię do Miami. Na cały przyszły weekend. — Złożył pocałunek na dole jej brzucha, potem drugi na biodrze i kolejny niżej. Na wnętrzu uda. Uśmiechnął się pod nosem, kiedy lekko poruszyła biodrami, w reakcji na jego dotyk. Lubił to. Lubił czuć, że ją zna. Że wie, co z niej wydobywa te najdelikatniejsze odruchy. — Bez wymówek — dodał. Pocałował drugie udo. Przeciągle. Uśmiechnął się znów, ale tym razem nie ironicznie, nie pewnie.
Zatrzymał się tuż nad linią bielizny, która jeszcze chwilę temu mogła być tylko elementem żartu, symbolem ich porannego flirtu przy zakupach online. Teraz jednak ta czerwona koronka zdawała się niemal prowokować go do kolejnego kroku. I Carter nie zamierzał się wycofać. Przez chwilę tylko patrzył, nieśpiesznie, uważnie, z tym chłodnym spokojem w oczach, który zawsze poprzedzał coś głębszego. A potem nachylił się i musnął ustami linię tuż przy koronce, zostawiając na niej ledwie wyczuwalny pocałunek. Kolejny. I jeszcze jeden. Przesunął dłońmi po jej biodrach, zatrzymując palce na bokach. A kiedy znów pochylił się niżej, zaczepił delikatnie zębami o brzeg koronki. drażniąco, powoli, jakby sam smakował chwilę, a nie tylko ją.
OdpowiedzUsuń— Wiedziałem, że ci pasować — mruknął nisko, z cieniem rozbawienia i pożądania w głosie, nie odrywając od niej ust. Nie szarpał. Nie spieszył się. Po prostu zaczepił zębami o materiał raz jeszcze, zmysłowo, leniwie, tak jakby chciał przeciągnąć to napięcie do granic. Jego nos delikatnie musnął jej skórę, kiedy przesuwał się niżej, tak blisko, że jej ciało zdawało się samo go przyciągać.
— Czerwień to nie tylko kolor bielizny, Soph — dodał cicho, bardziej do siebie niż do niej, zniżając głos niemal do szeptu. A potem znów pocałował ją w miejscu, gdzie kończyła się koronka, z czułością i obietnicą, że to dopiero początek. Że nie zamierza się spieszyć. Bo każda sekunda z nią była warta zapamiętania.
Carter
Carter uśmiechnął się pod nosem, kiedy usłyszał jej głos. To, jak wypowiedziała jego imię z tym zawieszeniem między ostrzeżeniem a prośbą sprawiło, że na ułamek sekundy przymknął oczy. Czuł każde drżenie jej ciała pod sobą, każdy cichy dźwięk, jaki wydobywał się z jej ust i wiedział, że mógłby trwać w tym bez końca. I że nie zamierzał się spieszyć. Uniósł głowę, spojrzał na nią z dołu, w oczach miał błysk, który zdradzał wszystko: że mówi serio, że się droczy i że właśnie w takich momentach był najszczerszy.
OdpowiedzUsuń— Żadnych skandali — wymruczał przy jej skórze, ledwo dosłyszalnie, z rozbawieniem, które przeszło w coś bardziej miękkiego. — Tylko słońce… i ty w bikini, które wybrałem osobiście. I zdejmę z ciebie osobiście…
Wysunął się wyżej, znów nad nią zawisając, z rękami po obu stronach jej twarzy. Złożył miękki pocałunek w kąciku jej ust.
— Tylko ty. I ja. I cholernie długie poranki, z których nikt nas nie będzie wyciągał.
Oparł się na przedramieniu, by unieść się lekko nad nią, a jego dłoń sunęła teraz po jej boku, spokojnie, miękko, jakby zaznaczał każdy centymetr skóry, do którego miał dostęp.
— Brzmi jak plan? — zapytał, a w jego głosie nie było już ani cienia żartu.
Kiedy usłyszał jej słowa o zielonej bieliźnie, zaśmiał się krótko, cicho, drżąco z tych rozbawień, które zaczynają się gdzieś w środku i od razu stają się prywatną obsesją.
— Zielony… — mruknął przy jej udzie, muskając ustami ciepłą skórę, jakby chciał tam zostawić swoją reakcję zamiast odpowiedzi. — Więc ta czerwona to dopiero zapowiedź?
Zatrzymał się na chwilę, palcami przesuwając po jej biodrach. Czuł, jak napina mięśnie, jak reaguje. Jak jej ciało mówi do niego w ciszy więcej, niż mogliby wypowiedzieć słowami.
— Ten kolor… — powiedział nisko, niemal szeptem, głosem lekko zachrypniętym od emocji. – To twój sposób, żeby mnie rozbroić. Żeby przypomnieć mi, że… jesteś moim pieprzonym punktem zaczepienia w tym świecie.
Znów sięgnął ustami do jej ciała, całując ją z miękkością i uwagą, jakby składał najcichsze wyznanie bez słów. Jakby próbował powiedzieć jej właśnie to, czego nie byłby w stanie ubrać w żadne zdanie.
— I obietnica. Że należysz do mnie.
Uśmiechnął się krótko, zanim znów opuścił usta wzdłuż jej ciała, całując jeszcze raz jej szyję, dekolt, brzuch, wnętrze jej uda, jedno, potem drugie, aż Sophia znów poruszyła się pod nim niespokojnie. Jej ciało reagowało na każdy ruch jego dłoni i każdy oddech tuż nad skórą, a Carter znał ją już na tyle dobrze, by czytać te sygnały bezbłędnie. Zatrzymał się przy krawędzi czerwonej koronki, tej samej, którą wcześniej zaczepił zębami, i teraz powtórzył gest powoli, z uwagą, drażniąc ją bardziej spojrzeniem niż samym ruchem. Była ślicznie napięta, oddech urywał się co kilka sekund, i to było coś, co Carter kochał: widzieć, jak się dla niego rozpada. Nie ze strachu. Nie z niepewności. Ale z pożądania i tego absolutnego zaufania, które mu dawała bez słów. — Powiedz mi, Soph… — jego głos był szorstki od napięcia. — Wiesz, jak bardzo cię pragnę?
Nie czekał na odpowiedź. Nie musiała mówić, widział to w jej oczach, w ruchach bioder, w tym, jak sama ciągnęła go do siebie bliżej.
Przesunął dłońmi od jej bioder w górę, muskając boki żeber, jakby rysował po niej mapę, którą znał na pamięć, ale wciąż chciał poznawać ją na nowo. Jej oddech stał się płytszy, wyraźniejszy, gdy znów przesunął się niżej, całując skórę pod jej pępkiem, potem tuż nad krawędzią koronki, tak, jakby rozważał każdą kolejną sekundę, czy pozwolić sobie na więcej. Sophia zadrżała, delikatnie unosząc biodra w jego stronę, ale Carter nie przyspieszył. Wręcz przeciwnie. To tempo było jego wyborem. Udręką. I nagrodą.
OdpowiedzUsuńPocałunki znów opadły na wnętrze jej uda. Jedno, drugie. Nie spieszył się. Między każdym pocałunkiem zostawiał ślad oddechu, spojrzenie, które wbijał w nią z taką uwagą, jakby trzymał ją tylko tym spojrzeniem a nie dłońmi. Bo nawet kiedy był głodny jej dotyku, zawsze potrafił nad sobą panować, przynajmniej przez chwilę. Właśnie po to, by ją doprowadzić do granic. Zaczął znów całować skórę coraz bliżej materiału koronki, który teraz już lekko odsunął na bok dłonią. Zaczepił zębami o skrawek koronki jeszcze raz, tylko na moment, a potem całował coraz niżej, dokładnie tam, gdzie czuła go najmocniej. Delikatne, drażniące muśnięcia, jakby znów próbował jej pokazać, że Carter wiedział, co robi. A robił to z uwagą, jakby ją rozpakowywał, nie z pośpiechem, nie z głodem. Z zachwytem. Z językiem, który poruszał się pewnie, dokładnie tam, gdzie chciała. Z oddechem, który łaskotał ją między biodrami. Z dłońmi, które nie pozwalały jej nigdzie uciec. Była jego. Cała. I wiedziała to w każdej komórce ciała. Zamruczał nisko, czując, jak jej ciało odpowiada. Uścisk jej palców na jego karku, westchnienia i lekkie uniesienia bioder były odpowiedzią bardziej wymowną niż jakiekolwiek słowa. A Carter nie przerywał. Nie odrywał się. Nie zostawiał ani odrobiny przestrzeni między sobą a nią.
Po prostu się nią zajął. Tak, jak jej obiecał. Całkowicie.
Carter
Carter patrzył na nią tak, jakby właśnie zobaczył coś, czego nie chciałby już nigdy zapomnieć. Podniósł się lekko, unosząc na ramionach, żeby nie przygniatać jej ciężarem, ale nie uciekając z tej bliskości nawet na centymetr. Nadal był między jej udami, dłonie wciąż trzymały ją pewnie, jedna oparta o jej biodro, druga powoli sunęła od żebra ku talii, jakby musiał upewnić się, że wszystko w niej nadal bije w tym samym rytmie. Tym, który sam chwilę wcześniej rozkołysał.
OdpowiedzUsuń— Jesteś jak pieprzony cud — mruknął cicho, nieco chrapliwie, z tą samą nutą niedowierzania, z jaką jeszcze przed chwilą całował jej uda.
Czołem oparł się o jej brzuch, a potem pocałował delikatnie miejsce, gdzie przed chwilą zadrżała najmocniej. Uspokajająco. Z czułością, która miała więcej znaczenia niż jakiekolwiek wypowiedziane “dziękuję”. I dopiero wtedy, jakby z namaszczeniem, zaczął powoli wspinać się pocałunkami po jej ciele z powrotem ku górze. Od pępka, przez żebra, pod linią żeber. Między piersiami. Każdy z tych drobnych gestów był potwierdzeniem: była jego. Nie tylko w tej chwili. Nie tylko fizycznie.
Dotarł do jej twarzy i pocałował ją miękko, bez pośpiechu, jakby chciał z niej zdjąć to napięcie, które jeszcze chwilę temu sprawiało, że drżała mu pod dłoniami. Pocałunek był długi, kojący. Ale też intensywny. W jego podtekście kryło się wszystko, czego nie musiał już mówić na głos.
— Gdybym mógł, trzymałbym cię tak przez cały dzień — wymruczał przy jej ustach, muskając jeszcze raz ich kącik. Zaczął rysować palcem po jej skórze jakiś niewidzialny wzór, bezwiednie, od jej biodra, przez linię żeber aż do ramienia, przyglądając się jej jak zafascynowany. Zupełnie, jakby nie miał jej dość, nawet jeśli dopiero co ją doprowadził na szczyt.
— I nie, nie wybrałem jeszcze bikini — dodał z tym lekko figlarnym uśmiechem, który tak bardzo psuł jego wizerunek nieosiągalnego twardziela. — Ale już teraz wiem, że będzie musiał być tylko na dziesięć minut. Może piętnaście. W zależności od tego, ile dam ci czasu na paradowanie w nim po hotelowym pokoju. — Przesunął dłonią po jej policzku, zaczesując palcami kosmyki włosów, które przykleiły się do jej czoła. Patrzył na nią z taką czułością, jakiej chyba nawet on sam nie umiał jeszcze nazwać. Złożył jeszcze jeden, miękki pocałunek na jej skroni. A potem przylgnął do niej, wtulając się w nią całym sobą, wciąż ciepły, wciąż lekko roztrzęsiony, jakby i jego to wszystko właśnie rozłożyło.
Carter nie powiedział już nic więcej. Nie musiał. Sam sposób, w jaki ją obejmował, jak oplótł ją ramieniem i przyciągnął bliżej, mówił wystarczająco. Dłoń Cartera spoczęła na jej plecach, głaszcząc spokojnie linię kręgosłupa, jakby jego palce wciąż potrzebowały jej dotykać. Jakby jej skóra była jedynym miejscem, w którym jego ciało czuło się całkiem na miejscu. Drugą ręką sięgnął po koc narzucony wcześniej na oparcie sofy i okrył nim ich oboje, nie przerywając czułego, ledwo wyczuwalnego ruchu dłoni na jej plecach. Wciąż czuł jej zapach na swojej skórze, miękkość jej oddechu na szyi, i choć nie był szczególnie skory do takich stanów, właśnie teraz wszystko w nim było… spokojne.
— Jesteś… — mruknął cicho, bardziej do siebie niż do niej. — …najbardziej rozbrajającą osobą, jaką spotkałem.
Zamknął oczy, a jego palce odnalazły pasek od czerwonej koronki, który wciąż w jakiś sposób pozostał na jej udzie. Powoli przesunął po nim kciukiem, z tym półuśmiechem, który nie znikał mu z twarzy, odkąd usłyszał jej westchnienie wypowiedziane jego imieniem.
Jego spojrzenie zmiękło jeszcze bardziej, kiedy widział ją tak blisko. Z rozczochranymi włosami, zarumienioną skórą, tym spojrzeniem, które znał już aż za dobrze. Wiedział, że mógłby patrzeć na nią godzinami i nadal nie mieć dość.
Usuń— Gdyby ktoś mi kiedyś powiedział, że najważniejszym punktem mojej kariery będzie to, czy uda mi się zaciągnąć jedną, cholernie upartą dziewczynę ze schroniska na kanapę i ją tu zatrzymać… — zaśmiał się cicho, nisko, bardziej do siebie. — …to pewnie bym go wyśmiał. A teraz?
Zbliżył twarz do jej ucha, musnął delikatnie jego płatek. — Teraz wiem, że niczego bardziej nie chcę. Ty. Tutaj. Ze mną.
Cisza po tych słowach była miękka, czuła. Przetykana tylko spokojnymi oddechami i bijącym gdzieś pod skórą ciepłem, które oboje wiedzieli, nie było tylko fizyczne.
— Powiedz mi tylko jedno — dodał jeszcze cicho. — Ta zieleń… to koronka? Czy satyna?
Uśmiechnął się szerzej, bezczelnie, chociaż jego głos wciąż był ciepły, senny i kochający.
Carter
Carter uniósł jedną brew, ale na jego ustach nadal błąkał się leniwy, ten lekko bezczelny uśmiech, który Sophia znała już aż za dobrze, taki, w którym zawsze czaiło się coś więcej niż tylko rozbawienie. Może trochę podziwu, może trochę niedowierzania, że to wszystko naprawdę się dzieje. Że ta dziewczyna, która jeszcze nie tak dawno starała się udawać, że wcale jej na nim nie zależy, teraz leży obok, otulona tylko cienkim kocem i jego ramieniem, z policzkami rozgrzanymi nie tylko od wcześniejszych pieszczot, ale i od samych słów.
OdpowiedzUsuń— To dopiero brzmi jak zapowiedź kłopotów. — Mruknął nisko, z wyraźnym błyskiem w oku, kiedy przetaczał się nad nią tylko po to, by na moment znów zawisnąć tuż nad jej twarzą. — W najlepszym możliwym wydaniu.
Nie pośpieszył się z pocałunkiem, chociaż jego oddech już mieszał się z jej. Przez kilka sekund tylko patrzył, jakby próbował zapamiętać dokładnie ten moment: rozczochrane włosy Sophii, ten błysk w oczach, miękko rozchylone usta i lekkie zaskoczenie, które pojawiało się u niej zawsze, gdy on bez ostrzeżenia przekraczał kolejne granice.
— Masz jakieś pojęcie, co robisz, kiedy mówisz takie rzeczy? — zapytał cicho, głosem, który był niemal szeptem. — Ten cały gorset, podwiązki, satyna… Sophia. — Zaśmiał się pod nosem, ale w jego śmiechu była już nuta czegoś innego niecierpliwego ciepła, które wracało falą. Znów sięgnął dłonią do jej biodra, leniwie, ale tym razem tylko zawisł przy materiale koca i zatrzymał się tam. Nie pogłębiał pieszczoty. Jeszcze nie. W zamian spojrzał jej w oczy z czymś na granicy czułości i… przestrzeni.
— Nie mam żadnych innych życzeń. — Powiedział spokojnie. — Wszystko, co wybierzesz, będzie wyglądać cholernie dobrze. Bo to ty będziesz je nosić. — Przesunął się bliżej, opierając czoło o jej skroń, jakby z każdą chwilą potrzebował czuć ją jeszcze bardziej przy sobie.
— Poza tym… nie musisz mieć na sobie ani satyny, ani koronki, żebym stracił rozum... — Dodał szeptem. — Wystarczy, że się uśmiechasz. Albo wchodzisz do pokoju w jednej z moich bluz, wyglądając, jakbyś ukradła mi cały świat.
Carter parsknął cicho, jakby właśnie usłyszał coś skrajnie naiwnie uroczego. Pokręcił głową z niedowierzaniem, unosząc przy tym brwi w sposób, który był zarówno rozbawiony, jak i niepokojąco pewny siebie. Przesunął dłonią wzdłuż jej uda, znów zatapiając się w jej ciele bez żadnego pośpiechu.
— Słońce, możesz sobie w nim chodzić po plaży, opalać się, nawet robić zdjęcia… — nachylił się bliżej, muskając ustami jej szczękę, potem policzek, aż w końcu dotarł do ucha, w które szepnął niżej, cicho i nisko: — …ale tylko, jeśli przed wyjściem pozwolisz mi je zdjąć. A po powrocie znowu.
Uśmiechnął się, czując jak jej skóra znów drży pod jego dotykiem. Palcami przeciągnął po jej biodrze, a potem podciągnął ją lekko ku sobie, by ich ciała znów się zetknęły. Nie potrzebował wiele, by znów ją rozpalić wystarczył jego głos i parę precyzyjnych gestów. I on to wiedział.
Oparł się przedramieniem tuż obok jej głowy, nachylając się, żeby znów spojrzeć w jej oczy.
OdpowiedzUsuń— Ale jak już mówimy o życzeniach… — mruknął, podsuwając się bliżej tak, że znów mogła czuć całego go przy sobie, od ciężaru jego ramion po znajome, ciepłe napięcie mięśni. — To mam jedno. — Zamilkł na moment, tylko po to, żeby jego dłoń znów znalazła się na jej policzku. Spojrzał w oczy, prosto, cicho, bez tej maski, którą nosił dla świata. — Zostań. Nie tylko dziś. Nie tylko na ten weekend. — Nie pospieszał jej. Nie nalegał. Ale w jego głosie nie było żartu. — Na zawsze — dodał a potem uśmiechnął się kątem ust, powoli, jakby te słowa Sophii „możesz robić ze mną, co chcesz” właśnie dały mu zielone światło, na które tylko czekał. Nie odpowiedział od razu. Przysunął się bliżej, tak że czuła jego oddech przy uchu. Palcami przeciągnął leniwie po jej udzie, zakreślając niewinną linię tuż pod krawędzią koca. I dopiero wtedy, z głosem o ton niższym i z tą zbyt dobrze znaną nutą rozbawienia w tonie, wyszeptał.
— Dobrze, że tak myślisz… bo ja jeszcze z tobą nie skończyłem. — Zamruczał przy jej skórze, muskając ustami miejsce tuż za uchem.
Zatrzymał palce na jej talii, lekko się nad nią pochylając. Dłoń wplótł w jej włosy, przyciągając ją do pocałunku, który z początku był zaskakująco miękki, aż niebezpiecznie miękki, ale bardzo szybko zmienił się w głębszy, bardziej wymagający. Taki, który nie zostawiał już miejsca na wątpliwości.
On naprawdę jeszcze z nią nie skończył.
Carter
( Dziękuję bardzo za przywitanie. Wolontariuszka <3 Widać, że dobra i szlachetna z niej duszyczka. Taki trochę z niej smutny , przygaszony promyczek.
OdpowiedzUsuńCo do Gabriela, to facet w końcu wziął sprawy w swoje ręce i zaczął pracować z pasji, a nie z przymusu. Rzym daleko, może w końcu wybije go sobie z głowy, a Nowy Jork okaże się odpowiednim miejscem. Kto wie, może z czasem złapią się gdzieś i cyknie jej parę zdjęć? PS: Tak, na Damianka zawsze miło popatrzeć :D )
Gabriel
— Wiem, że jesteś ostrożna, Soph — westchnął Leonard, po czym ujął delikatnie dłoń przyjaciółki i czule pogładził jej wierzch kciukiem. — Wiesz też zawsze się wszystkim przesadnie martwię, a już zwłaszcza, gdy chodzi o ciebie i inne bliskie mi osoby, po prostu nie rób niczego, co mogłoby ci w jakikolwiek sposób zaszkodzić i pamiętaj, że to Twoje szczęście i bezpieczeństwo stoją na pierwszym miejscu.
OdpowiedzUsuńAllen nigdy nie wątpił w decyzje młodej kobiety. Każdy popełniał błędy, za które był zmuszony odpokutować, czego sam był idealnym przykładem, a jego wewnętrzna autokompulsywność wydawała się od dnia pożaru nie mieć końca. Nie chronił samego siebie, ale zawsze starał się chronić wszystkich wokół na podstawie własnych doświadczeń.
— Zrobię ci jutro dobre śniadanie i obiecuję ci wszystko pokazać, tak dokładnie jak tylko będziesz chciała — obiecał z szerszym już na twarzy uśmiechem. — Będzie tego dość sporo i z pewnością będę musiał zatrudnić kogoś dodatkowego do pracy, ale nie mogę się doczekać, aż finalnie wszystkie moje słowa, wizje, przerodzą się w prawdziwy raj dla zwierząt i osób, które chcą uciec od zgiełku miasta, aby odpocząć i zyskać kontaktu z prawdziwą naturą.
Leonard chwycił w dłoń kubek z herbatą i upił kilka łyków, nim ponownie spojrzał na przyjaciółkę. Pokiwał lekko głową.
— W zasadzie, to każdego dnia żyje pośród innych perspektyw. Lawiruje między pracą kuratora sztuki, pisarstwem, gotowaniem, tworzeniem muzyki, zajmowanie się ogrodem, zwierzętami, ogólnie domem, malarstwem, a nawet ostatnio wpadła mi w ręce ponownie kaligrafia. Nie umiem wskazać jednego konkretnego celu w życiu, nie umiem skupić się tylko na jednej drodze. Ta różnorodność pozwala mi uciec od rutyny, choć nie ukrywam, że jest tego dużo, bywa chaotycznie i bardzo męcząco, ale nie zamieniłbym tego na nic innego — wyjaśnił, po czym w jego dłoniach znów znalazła się jagodowa babeczka. Chyba już wspomniał, jak duża miał do tych wypieków słabość, prawda? — Ostatnio spróbowałem zrobić nawet ser z koziego mleka, ale znacznie lepiej mi idzie w tworzeniu słoików, chleba, ciast, czy nalewek… i lepiej trzymać Twoje słodkości ode mnie z daleka, sama widzisz, co się dzieje, gdy znajdują się w moim zasięgu. Ostatnio zrobiłem nowy sweter, chciałbym się nacieszyć nim podczas nadchodzącej zimy.
Leonard wstał na moment, aby zniknąć za drzwiami swojej niewielkiej spiżarni, z której przyniósł średniej wielkości wiklinowy koszyczek, w którym znajdowały się cztery słoiczki, dwa z miodem malinowym, a pozostałe dwa z brzoskwiniową konfiturą.
— Idealnie nada się do naleśników, czy nawet wypieków. Miałem ci to przekazać ostatnio, gdy się widzieliśmy, ale kompletnie wypadło mi to z głowy.
Leonard położył koszyczek na blacie kuchennej szafki, aby był cały czas widoczny. Cały czas nieznacznie się uśmiechał, a w momencie, gdy Soph potwierdziła, że naprawdę może zostać na noc, Allen uśmiechnął się jeszcze szerzej pod wpływem dziwnej, trudnej do opisania ulgi. Naprawdę miło będzie powitać dzień ze świadomością, że w jego domu znajduje się ktoś jeszcze, a już zwłaszcza, gdy Leonard wykazywał się tak dużym zamiłowaniem pod kątem dzielenia się jedzeniem.
Leoś
Carter słuchał jej z tym swoim półuśmiechem, który potrafił rozłożyć ją na łopatki szybciej niż jakiekolwiek słowa. Ten sam, który pojawiał się wtedy, gdy był czegoś absolutnie pewny. A teraz był. I nie chodziło tylko o Miami, czerwone koronki czy ich wspólny poranek. Chodziło o nią. O to, jak mówiła te wszystkie słowa, niby w żarcie, ale on słyszał między nimi więcej. Całą tę miękkość, której nikt inny od niej nie dostawał. Pochylił się jeszcze bliżej, przylegając do niej całym ciałem. Jego usta musnęły bok jej szyi, zaraz przy linii żuchwy, zanim przesunął się niżej i zostawił pojedynczy, powolny pocałunek na jej obojczyku.
OdpowiedzUsuń— Tak. — Mruknął cicho, jakby nie potrzebował chwili zastanowienia. — Jestem pewien.
Jego dłoń wsunęła się pod jej plecy, głaszcząc ją leniwie, jakby nie mógł przestać jej dotykać. A może właśnie tak było, Carter nie chciał między nimi żadnej przestrzeni, żadnego dystansu, żadnego „za chwilę”.
— Już robisz. — Dodał szeptem. — Zaspokajasz wszystkie możliwe marzenia, Soph. Nawet te, o których nie miałem pojęcia, że je mam.
Uśmiechnął się pod nosem, czując jak otula go nogą, jak jej ciało wślizguje się jeszcze bliżej. Przytulił ją mocniej, opierając czoło o jej skroń. Przez chwilę tylko trwali tak, jakby świat zewnętrzny w ogóle nie istniał. Jego palce znów sunęły po jej plecach, potem po udzie, niespiesznie. Trzymał ją blisko, jakby fizyczna bliskość była najbezpieczniejszym miejscem, jakie znał.
— Jak pozwolisz mi je zdejmować kiedy tylko zechcę… — zaczął z uśmiechem, muskając nosem jej policzek. — …to będę się musiał bardzo postarać, żebyśmy kiedykolwiek wyszli z hotelu.
Ugryzł lekko jej dolną wargę, nie odrywając spojrzenia od jej oczu.
— Ale obiecuję, że przynajmniej raz cię wypuszczę. W tym bikini. Tylko na parę minut.
Jego głos był zmysłowy, ale podszyty tym dobrze znanym humorem. Bo mimo całego flirtu i niedwuznaczności, Carter wiedział, kiedy naciskać, a kiedy tylko być blisko. Przy niej zawsze znajdował balans.
Parsknął cicho, bardziej do siebie niż do niej, a jego usta leniwie musnęły jej skroń. Oparł się na łokciu, żeby móc spojrzeć na nią z góry z tym błyskiem w oku, który zdradzał, że jego powaga właśnie miesza się z rozbrajającym rozbawieniem.
— Uzgodniliśmy, że zostajesz… — mruknął, wodząc palcem po jej ramieniu. — Ale nie uzgodniliśmy, że na zawsze. A ja wiem, że ty lubisz mieć wszystko doprecyzowane. —
Pochylił się niżej i złożył długi, czuły pocałunek na jej policzku. Potem na skroni. Aż w końcu dotknął ustami miejsca tuż pod jej uchem.
— Więc uprzedzam… — wymruczał cicho, z łobuzerskim tonem, który sprawiał, że słowa miały zupełnie inny ciężar. — Jak to powiesz na głos, że chcesz tu być „na zawsze”, to już nie ma odwrotu. — Jego głos nie był jednak wcale poważny. Był miękki. Lekki. Ciepły. Żartobliwy, chociaż mówił poważnie. Tak jakby próbował jej powiedzieć: nie bój się. Ja już wiem, czego chcę. A teraz ty zdecyduj, czy też jesteś gotowa.
— I spokojnie, nie chodzi mi o żadną deklarację z pierścionkiem. — Zaśmiał się cicho, czując jak jej ciało napina się lekko pod nim. — Jeszcze.
Dodał wciąż się śmiejąc i korzystając z tego ze jego dłonie znajdują się na jej żebrach, połaskotał ją przy tym przez chwilę. Potem musnął nosem jej policzek i spojrzał w jej oczy. Dłonią przesunął po jej biodrze, jakby chciał ją jeszcze mocniej przyciągnąć do siebie.
— Bo ja Soph, nie chcę cię tylko na teraz. Ani tylko na kilka weekendów w Miami, ani kilka miesięcy „dopóki mi się nie znudzi”... — Jego głos nieco spoważniał, choć wciąż był ciepły. — Chcę cię na te wszystkie pieprzone zwyczajne dni. Z twoim kubkiem w pszczółki, z bałaganem w łazience, z twoim językiem, który się plącze, kiedy próbujesz być twarda, kiedy dotykam twojego uda…
Carter znał ten moment, ten ledwie wyczuwalny zawis w powietrzu, w którym jej pewność zaczynała drżeć. Kiedy dłoń zatrzymywała się tuż przy granicy, niepewna, czy może ją przekroczyć. I właśnie to uwielbiał. To napięcie. To jej wahanie, które przecinał jednym ruchem, nie dlatego, że musiał, ale dlatego, że chciał jej pokazać, że przy nim nie musi się cofać. Że może więcej. Może wszystko. To, jak Sophia była czasem nieśmiała, jak zawieszała dłoń tuż przy granicy i wahała się, zanim zrobiła ten jeden krok więcej to było coś, co działało na Cartera w sposób, którego sam nie potrafił do końca zrozumieć. Był przecież otoczony kobietami, które nie miały w sobie nawet krzty wstydu. Które znały każdą regułę tej gry i nie potrzebowały przewodnika. Były śmiałe, pewne siebie, często zuchwałe. Ale żadna z nich nie zostawiła w nim nic, co by poruszyło coś głębiej niż pożądanie. A Sophia? Sophia miała w sobie coś zupełnie innego. Miała w sobie tę cholerną niewinność, której nie grała, nie udawała, ona po prostu taka była. Czasem niepewna, czasem wycofana. I właśnie to działało na niego jak nic innego. Ta chwila zawahania, gdy zawieszała spojrzenie na jego oczach, jakby sprawdzała, czy naprawdę może. Gdy dotykała go tak, jakby nadal nie była pewna, czy to wszystko jest prawdziwe. Jakby bała się, że zaraz się obudzi. Nie wiedział, czemu tak bardzo to w nim rezonowało. Może przez kontrast. Może dlatego, że czuł się wtedy potrzebny. A może po prostu dlatego, że każdy jej gest, każdy pocałunek, każde niepewne muśnięcie miało w sobie więcej znaczenia niż cokolwiek, czego wcześniej doświadczył. I może właśnie dlatego nie chciał jej TYLKO rozebrać. Chciał się nią zająć. Tak naprawdę, od początku do końca. Dać jej tyle, ile sam był w stanie unieść. Pozwolić jej się otwierać w swoim tempie, ale nie pozwolić się cofnąć. Bo była jego, tak samo, jak on już dawno należał do niej.
OdpowiedzUsuń— Zgubiłaś się? — wymruczał nisko przy jej ustach, z tym leniwym, zadziornym tonem, który aż zadrżał jej na skórze. Ujął jej dłoń i bez pośpiechu poprowadził ją dalej, przesuwając powoli po swoim brzuchu, niżej, zdecydowanie niżej, tak, żeby poczuła nie tylko jego ciepło, ale i to, jak mocno działała na niego właśnie teraz. — Wiesz, że nie musisz się zatrzymywać, prawda? — mruknął między jednym pocałunkiem a drugim. — Nie ze mną.
Nie pozwolił jej się zawstydzić. Pochylił się i znów wpił w jej usta, głębiej, śmielej. Pocałunek był miękki, ale nasycony, pozbawiony niepewności. Prowadził go tak, jak prowadził wszystko inne między nimi, bez zawahania, z pełną świadomością tego, co robi i co chce jej dać.
— Kocham, kiedy tak się we mnie gubisz… — dodał szeptem, z uśmiechem wyczuwalnym bardziej na jej skórze niż w jego głosie. — I nie zamierzam ci w tym przeszkadzać.
Palce Cartera przesunęły się z jej uda wyżej, zdecydowanie i bezbłędnie. Znał już mapę jej ciała. Wiedział, które miejsca przyprawiają ją o dreszcze, gdzie zadrży, gdzie cicho westchnie, a gdzie nie będzie w stanie powstrzymać jęku. I właśnie tam teraz dotarł. Nie spieszył się, ale i nie dawał jej wytchnienia. Powoli odbierał jej grunt pod nogami.
Carter
Carter patrzył na nią uważnie, niemal nieruchomo, jakby nie chciał przegapić nawet milimetra jej reakcji. Tego, jak przymykała oczy, gdy przytulała twarz do jego, jak ledwo zauważalnie drżała, kiedy wyznawała mu miłość i mówiła, że chce to robić tak długo, jak tylko jej na to pozwoli. Niby proste słowa a w nim zostawiały ślad. Nie był przyzwyczajony do tego, żeby ktoś traktował go z taką delikatnością. A już na pewno nie bez oczekiwania niczego w zamian. Czuł, jak coś wewnątrz niego mięknie. Jak ten dobrze znany pancerz, który przez lata skutecznie trzymał go z dala od emocji, zaczął się rozszczelniać. A Sophia jakimś cudem z łatwością wnikała między każdą z tych szczelin. W tej jednej chwili Carter czuł, że mógłby przysiąc jej wszystko. Nie miał planu na resztę życia, ale miał zamiar trzymać się jej tak długo, jak tylko ona mu na to pozwoli. A najlepiej — jak najdłużej. I jeśli tylko ona nie odpuści, on też nie zamierzał.
OdpowiedzUsuńSplótł ich palce razem, dłonią, która leżała jeszcze na jej klatce piersiowej.
— A to… — powiedział, unosząc lekko ich splecione dłonie. — Wiem, że może się jeszcze wiele wydarzyć. Ale zrobię wszystko, żeby nas nie spieprzyć.
W jego głosie nie było wahania. Była dojrzałość, której nauczyło go życie. I zaskakująca łagodność, która przychodziła mu tylko przy niej. Uśmiechnął się, ten jego półuśmiech, pewny siebie i miękki jednocześnie, pojawiał się zawsze wtedy, gdy czuł, że naprawdę ją ma.
— Grafik? — powtórzył z tym rozbawionym niedowierzaniem, zsuwając dłonią po jej biodrze, jakby próbował ją znowu trochę zdekoncentrować. — Dobrze, tylko ustalmy coś: możesz planować wszystko, co tylko chcesz, ale ja i tak zdejmę z ciebie to bikini wtedy, kiedy uznam, że już wystarczająco długo się w nim opalałaś. — Zanurzył twarz przy jej szyi, zostawiając tam ciepły pocałunek.
— A jeśli nie wyjdziemy z tego hotelowego pokoju? — Powtórzył jej pytanie z tym samym tonem, jakby właśnie je rozważał. — To znaczy, że zrobiliśmy to dobrze.
Poczuł jej dłoń coraz niżej, coraz śmielej, i choć jego mięśnie napięły się instynktownie, sam pozostał spokojny. Wciągnął powietrze nieco głębiej, kiedy zaczepiła o gumkę jego spodni i zsunęła je nieco w dół. Ciepło jej skóry, pewność ruchu to wszystko w nim pulsowało, narastało, aż nie potrafił powstrzymać krótkiego, gardłowego mruknięcia. Carter uniósł brew, słysząc ton jej głosu, nie był to szept proszący o zgodę, tylko coś znacznie bardziej stanowczego, może nawet zaskakująco pewnego, jak na tę wciąż niepewną siebie wersję Sophii. To „przekręć się” wybrzmiało inaczej niż zazwyczaj, i to właśnie sprawiło, że się uśmiechnął, szerzej, z tym swoim dobrze znanym błyskiem rozbawienia i podziwu w oczach. Zaczął się jej poddawać powoli. Dłoń przesunął po jej plecach, zsuwając ją nisko, aż na biodra, i zatrzymał tylko na moment, nim pozwolił się popchnąć mocniej. Westchnął krótko, teatralnie, jakby wciąż się zastanawiał, czy warto, a potem z cichym, rozbawionym: — Mhm… chcesz mi pokazać, że potrafisz być niegrzeczna? — rzucił półszeptem, jakby specjalnie sprawdzając, czy rumieniec, który tak kochał, znów pojawi się na jej policzkach. — No dobra, masz mnie… Tylko dlatego, że tak ładnie prosisz.
Uległ. Oczywiście, że tak. Ale nie od razu. Przez chwilę jeszcze unosił się nad nią, jakby chciał się upewnić, że ten jej śmiały ruch nie był tylko impulsem. Że to nie był moment odwagi, który zaraz przeminie i zamieni się w zawstydzenie. Bo znał ją już i wiedział, że czasem wątpiła w siebie, nawet kiedy nie powinna.
— Nie musisz się starać, żeby było dobrze, Soph. — Szepnął cicho. — Jesteś. I już jest.
Dłońmi objął jej biodra, kiedy się nad nim pochyliła, trzymając ją blisko, ale bez nacisku bardziej jak zachętę, żeby robiła wszystko dokładnie tak, jak miała ochotę. Wpatrywał się w nią z wyraźną fascynacją. W to jak Sophia sięgała po więcej z tą swoją charakterystyczną mieszanką niepewności i odwagi. Każdy jej ruch był dla niego jak prezent, składany z intymnych, nieoczywistych gestów, które mówiły mu więcej niż jakiekolwiek wyuzdanie.
Carter
Carter nie był pewien, kiedy dokładnie przestał oddychać. Może wtedy, kiedy jej usta znalazły się przy jego uchu i wyszeptały pytanie. A może dopiero wtedy, gdy spojrzała na niego z dołu, tak spokojnie i z taką czułością, jakby to, co właśnie mu dawała, było najoczywistszą rzeczą na świecie. To było… coś więcej niż zaskoczenie. Kiedy poczuł jej oddech niżej. Zbyt nisko. Jego ciało się spięło. Serce zabiło mocniej. A potem mocniej jeszcze raz. I znowu, w rytmie zupełnie niezsynchronizowanym z resztą jego ciała, które zamarło w miejscu.
OdpowiedzUsuń— S-soph… — wydusił cicho, głosem tak napiętym, że sam się nie poznał. Chciał coś powiedzieć, może spytać czy na pewno chce, ale to była tylko myśl. Bo jej usta znalazły się tam, gdzie jeszcze przed chwilą nie miał odwagi jej sobie wyobrazić. I nie było już powrotu.
Carter na moment stracił oddech. Wstrzymał go gdzieś między jednym, a drugim uderzeniem serca, jakby jego ciało próbowało nadgonić świadomość tego, co właśnie się działo.
— Kurwa… — mruknął głucho, ledwo słyszalnie, gdy jej usta go objęły. Ciche, urwane westchnienie wyrwało się spomiędzy jego ust. Zadrżał. Wciągnął gwałtownie powietrze, próbując złapać równowagę między zaskoczeniem, zachwytem a czystym, fizycznym zatraceniem. Półprzymknął oczy, opierając głowę o zagłówek sofy, pozwalając, by każdy mięsień w jego ciele się rozluźnił… i jednocześnie napiął w jednej fali. Wypuścił powietrze krótko, nisko, bezbronnie. Oczy znów przymknęły się same, jakby zmysły nie mogły znieść tego natłoku bodźców. Ręka, która wcześniej leżała luźno na oparciu, drgnęła i odnalazła jej włosy. Nie po to, by ją zatrzymać. Przeciwnie. Delikatnie pogładził palcami jej kark, jakby nie dowierzał, że to się dzieje naprawdę.
wymruczał jej imię, ale bardziej jak westchnienie niż próbę komunikacji. Nie próbował niczego przyspieszać, nie przerywał jej. Mógłby powiedzieć coś, rzucić jakiś komentarz, jak zwykle, ale nie potrafił. Nawet nie chciał. Miał wrażenie, że jakiekolwiek słowo w tej chwili byłoby zbyt głośne. Zamiast tego, patrzył na nią. Czasem przymykał oczy, kiedy dotyk był zbyt intensywny, ale zawsze do niej wracał wzrokiem, jakby bał się, że przegapi cokolwiek. Jakby nie wierzył, że to naprawdę się dzieje. Że ta dziewczyna, która kiedyś kazała mu umyć boksy w schronisku, teraz leży między jego udami i całym sobą czuje, że oddaje mu coś, co nie ma nic wspólnego z obowiązkiem czy pokazem. To była miłość. Ta cicha, nienazwana, która nie potrzebowała deklaracji. Kryła się w tym, jak delikatnie poruszała się między jego biodrami. W tym, jak nie patrzyła na niego jak na gwiazdę, a jak na człowieka, który zasługiwał, żeby go kochać.
— Ty mnie… doprowadzasz do pieprzonego obłędu… — wyszeptał głosem głuchym od emocji i pragnienia, gdy jego dłoń sięgnęła do jej policzka, przesuwając się po jej skórze z takim namaszczeniem, jakby chciał ją tym dotykiem przeprosić za wszystko, czego jeszcze jej nie powiedział. Znów drgnął, kiedy pogłębiła ruch. Palce zacisnęły się mocniej, ale zaraz je rozluźnił, odruchowo, chociaż nie chciał jej nic narzucać. Ani przyspieszać. Wszystko, co robiła, było doskonałe. Ale to, co robiła z nim emocjonalnie… było nie do zniesienia. Miał wrażenie, że jeśli jeszcze chwilę to potrwa, rozsypie się pod nią całkowicie. Każdy jej gest wbijał mu się w pamięć głęboko, nie do wyrwania. Zacisnął szczękę, gdy kolejna fala przyjemności rozlała się wzdłuż kręgosłupa. Nawet nie próbował udawać, że to kontroluje. Nie przy niej. Nie teraz. Jej imię wypłynęło z jego ust jeszcze raz, tym razem cichsze, niższe, bardziej urwane.
Czuł, jak jego ciało zaczyna reagować silniej, impulsywniej. Oddech Cartera stawał się coraz bardziej nierówny. Krótkie westchnienia wymieszane z urywanymi, głębokimi wdechami przecinały ciszę między nimi. Czuł, że zaraz straci kontrolę, ten znajomy ścisk narastał w podbrzuszu, falą, która nieubłaganie zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Zacisnął dłoń mocniej na brzegu sofy. Drugą dotkną jej ramienia, ale teraz ten dotyk był niespokojny. — Soph… — Jego głos zabrzmiał nisko, głęboko, z wyraźnym napięciem. — Kochanie, zaczekaj… — wymruczał, jakby chciał ją zatrzymać, a jednocześnie nie do końca był w stanie. Podniósł lekko głowę, spojrzał na nią spod przymkniętych powiek. Był cały napięty, gotowy, niemal na granicy, ale mimo tego, że wystarczyłby tylko jeden ruch więcej… Carter chciał, żeby to była jej decyzja.
OdpowiedzUsuń— Zaraz… — Wciągnął powietrze przez zęby, aż jego tors się uniósł. — Jestem blisko… za blisko, Soph. — W jego głosie było coś więcej niż tylko ostrzeżenie. To był błagalny szept, prośba o potwierdzenie, że ona wie, co się zaraz stanie.
— Chodź… — wymruczał z miękkim, zachrypniętym głosem. Tonem, który był bardziej prośbą niż poleceniem. Jego dłonie ujęły ją delikatnie za biodra, przesuwając w górę, powoli, nie spiesząc się z niczym, jakby każda sekunda miała dla niego znaczenie. — Tak cholernie cię pragnę… — wymruczał, bardziej do siebie niż do niej, przesuwając ją dokładnie nad sobą ledwo. A może tylko do siebie. Na swoje biodra. Uniósł się lekko, by ją pocałować. W jego klatce piersiowej wszystko drżało. Nie był już tylko gotowy. On był jej, bez reszty. Złapał kontakt wzrokowy. Dłońmi objął jej talię i pomógł jej opaść na siebie. I kiedy to zrobiła, jego głowa opadła do tyłu, a z gardła wyrwał się niski, przeciągły jęk. Cały się spiął, wstrzymując oddech. Jego dłonie przesunęły się z jej talii na plecy, przyciągając ją blisko. Zacisnął powieki na moment. Jeszcze sekundę. Może dwie. Zanim narzucił własne tempo. Głębsze. Płynne. Pewne. Każdy jego ruch był pełen napięcia w pełni świadomy tego, co się właśnie działo. Ale kiedy uniosła biodra i znów opadła na niego z tym samym bezgranicznym zaufaniem… Zadrżał. Ciało spięło się od palców aż po kark. Dłonie zacisnęły się na jej biodrach, utrzymując ją dokładnie tam, gdzie chciał. I wtedy… wszystko puściło. Otworzył oczy, ale spojrzenie miał zamglone, jakby na granicy światła i ciemności. Czoło zroszone potem, szczęka napięta. Wbił się w nią ostatni raz, całym sobą i rozpadł się. Całkowicie. Pozwalając, by wszystko, co w sobie tłumił, znalazło ujście właśnie teraz. W niej. Z nią. Jego oddech był urywany, palce wciąż na jej skórze, jakby bał się, że jeśli jej nie przytrzyma, zniknie. Chwilę trwał bez ruchu. Tylko dźwięk jego serca, uderzającego jak oszalałe. Dopiero po chwili uniósł głowę i spojrzał na nią. Zmęczony. Szczęśliwy. Poruszony.
— Jesteś… wszystkim. — dodał cicho. — Każdym moim pieprzonym marzeniem.
Carter
Carter przez długą chwilę nie potrafił się ruszyć. Czuł ją. Każdy centymetr jej ciała, każdy ślad po ich pocałunkach, każdy drżenie, które właśnie przed chwilą przez nią przeszło. Wciąż miał zamknięte oczy, jakby nie chciał, by ta chwila minęła. Nie od razu. Jeszcze nie. Jej głos był tym, co ostatecznie sprawiło, że otworzył oczy i spojrzał w górę, na jej twarz. Zmęczoną, rumianą, wilgotną od potu i jeszcze bardziej prawdziwą niż kiedykolwiek wcześniej. Jego palce uniosły się do jej policzka, a potem wsunęły w wilgotne pasma włosów. Była w niego wtulona, a on był pewien, że nigdy wcześniej nie czuł się tak… pełny. Jakby to, czego szukał przez lata, bez świadomości, że tego szuka – właśnie tu leżało, przytulone do jego klatki piersiowej.
OdpowiedzUsuń— Nie masz pojęcia… — mruknął cicho, drżąco, ledwie słyszalnie, ale wystarczająco, by ją to dosięgło. — Jak cholernie dobrze to brzmi...
Mógłby dodać coś więcej, ale ugryzł się w język. Bo czasem nie trzeba było mówić nic. Przesunął dłonią po jej plecach, zatrzymując się na karku.
— Dziękuję — mruknął. Delikatnie przyciągnął ją bliżej, jeśli to w ogóle jeszcze było możliwe. Pocałował czubek jej głowy, jakby dziękował. Za wszystko. Za to, że była. Że mu ufała. Że pozwalała, żeby ją poznawał, po kawałku, z taką ostrożnością, z jaką nikim nigdy wcześniej się nie zajmował. Chciał jej bardziej niż czegokolwiek innego. Tak bardzo, że niekiedy sam się w tym gubił. Czuł wciąż na ustach jej smak, miał pod palcami każdy drżący fragment jej skóry. Słyszał te wszystkie oddechy, które z niej wydobył. To, jak mruczała jego imię, jak się poruszała, jak była tu tylko dla niego. Tylko że… to wciąż była Sophia. Ta sama Sophia, która czasem się zawahała, która drżała nie tylko z pożądania, ale i ze wszystkich emocji, których jeszcze się przy nim uczyła. Ta sama, która dopiero co przełamała kolejną barierę dla niego. A Carter, choć potrafił być bezwzględny, pewny siebie, intensywny aż do granic, przy niej uczył się być łagodniejszy. Mądrzejszy. Uważny.
Dlatego, choć w tamym momencie wszystko w jego ciele wołało, żeby jej nie przerywać, żeby dać się tej chwili ponieść do końca, zatrzymał ją. Nie gwałtownie. Nie rozkazująco. Po prostu pewnie, dając jej znak, że… to wystarczy. Że nie musi iść dalej.
Mieli jeszcze wiele granic do przesunięcia.
Dużo więcej, niż oboje potrafili sobie w tym momencie wyobrazić. I nie tylko tych fizycznych, choć i one z czasem, nieśmiało, zaczynały się przesuwać. Ale też emocjonalnych, wewnętrznych, tych najtrudniejszych do rozpoznania. Granic wynikających z lęków, przeszłości, z niewypowiedzianych słów i czułości, której oboje tak naprawdę uczyli się dopiero teraz, przy sobie. Bo mimo tego, co się między nimi działo, jak mocno się pragnęli, jak łatwo odnajdywali się w ciałach i pocałunkach to wszystko wciąż było świeże. Delikatne. Wymagało przestrzeni i czasu. Wymagało uważności. Carter wiedział, że Sophia nie była jak inne kobiety, które znał. Każdy gest, który mu dawała był efektem zaufania. Mieli jeszcze wiele do odkrycia. Siebie nawzajem. Tego, co ich kręci i co przeraża. Co ich pcha do siebie, a co jeszcze czasem trzyma na dystans. Sophia powoli otwierała się na więcej. Carter z kolei dopiero się uczył, jak być dla kogoś bez maski, bez twardej skorupy, bez cynizmu, bez grania roli kogoś, kto nie czuje nic. To wszystko… było procesem.
Przymknął na chwilę oczy, gdy jej głos, miękki i spokojny, wyrwał go z ciszy, która dotąd wydawała się idealna. Mimo to… uśmiechnął się. Półgębkiem. Wolno. Bez zdziwienia. Otworzył oczy i spojrzał na nią z góry, przesuwając dłonią po jej plecach. Wciąż odrobinę wilgotnych od ich wspólnego, intensywnego ciepła.
— Poważnie? — zapytał cicho, bez cienia ironii. Sięgnął do jej policzka i przesunął kciukiem tuż przy jej ustach. Uśmiechnął się, z tym ledwo wyczuwalnym, łobuzerskim błyskiem w oku. Palcami sięgnął do jej włosów, przeczesując je w skupieniu.
— Nie pytam, czy jesteś pewna. Bo pewnie nie jesteś. I właśnie dlatego mi się to podoba. — Pochylił się i musnął ustami jej skroń.
Carter zniżył głos, nachylając się do jej ucha ciepłym oddechem muskając jej skórę tuż przy linii żuchwy.
OdpowiedzUsuń— Okej, księżniczko… — wymruczał z nutą rozbawienia, ale też miękkiego uznania. — Załatwię ci ten tatuaż. Dziś.
Jego dłoń znów odnalazła jej plecy, przesuwając się w górę i w dół z tą niespieszną czułością, której nauczył się tylko przy niej. Przesunął nosem po jej policzku, jakby przy okazji musiał sprawdzić, czy naprawdę jest taka blisko, czy tylko mu się zdaje.
— A potem zabieram cię na kolację.
Uśmiechnął się z wyraźnie łobuzerską nutą, choć brzmiało to prawie jak troska. Prawie.
— Bo nie możesz żyć tylko seksem, Soph. Nawet jeśli jesteś w tym naprawdę dobra. — Mruknął jej do ucha, muskając jego płatek ustami. Oderwał się od niej na centymetr, żeby zerknąć jej w oczy, unosząc jedną brew z udawaną powagą:
— Jedzenie też jest ważne. Wiem, szokujące. Ale ktoś musi o to zadbać, skoro ty się zajmujesz tylko doprowadzaniem mnie do szaleństwa. — Pozwolił sobie na krótki, cichy śmiech i opadł z powrotem na poduszkę, przyciągając ją jeszcze bliżej.
Carter
Carter leżał bez ruchu, pozwalając sobie przez moment tylko na to, na jej dotyk, jej oddech przy jego skórze, jej słowa rozlewające się po nim ciepłem. Kiedy poczuł muśnięcie jej ust na swoim palcu, uniósł lekko kącik ust. Nie musiał nawet na nią patrzeć, by wiedzieć, że miała ten swój zadziorny błysk w oczach, gdy to robiła. Ale spojrzał. Bo zawsze chciał patrzeć, kiedy mówiła mu takie rzeczy.
OdpowiedzUsuń— Tylko motylek, hm? — powtórzył z lekkim rozbawieniem, głosem tak niskim, że słowa niemal przetaczały się przez jego pierś. — Okej, księżniczko, załatwię to. Będzie twój motylek. Taki, jak chcesz. Zaznaczymy cię na stałe.
Miał w oczach coś, co wyglądało jak duma. A może spokój. Albo wdzięczność, której jeszcze nie umiał nazwać. Ale jego dłoń, która znalazła jej biodro, wsunęła się pod koc i przyciągnęła ją jeszcze bliżej.
Uśmiechnął się szerzej, kiedy mruknęła, że lubi, jak ją nazywa. Pochylił się lekko, by złożyć powolny pocałunek w jej skroń.
— Księżniczka w czerwonej koronce i z własnym motylem. Brzmi jak całkiem niezły dzień.
Uśmiechnął się szczerzej, kiedy wbiła mu palec w pierś, próbując udowodnić, że to on zaczął. Jasne, mogła sobie tak mówić. Ale oboje wiedzieli, że czasem wystarczał jeden jej gest. Jedno spojrzenie.
— Limit, hm? — uniósł brew, tonem, który już sam w sobie brzmiał jak kłopoty. — Mhm, jasne. To tak jakby powiedzieć mi, że mam limit na to, jak często mogę cię całować. Albo ci mówić, że jesteś piękna. Albo cię pieprzyć, jak zwariowany, bo znowu włożyłaś coś, co ledwo zakrywa twoją skórę. — Przesunął dłonią po jej udzie pod kocem, tylko po to, żeby ją uszczypnąć i wywołać cichy śmiech. — Nie, Soph. Ty jesteś wyjątkiem od wszystkich zasad.
Objął ją mocniej i przyciągnął pod koc, który zarzuciła im na ramiona. Dłoń wsunął pod materiał, sunąc palcami po nagiej skórze jej pleców, nie po to, by znów coś zaczynać, a bardziej, by przypomnieć jej, że jest. I że tu zostaje.
— Nie chcę, żebyś była grzeczna — wymruczał przy jej skroni. — Chcę, żebyś była sobą. A jeśli to oznacza śniadanie o szesnastej i tatuaż o dwudziestej, to… jestem za.
W końcu musiał się od niej oderwać. To nie było łatwe. Zwłaszcza po tym, co między nimi zaszło i jak długo jeszcze trwali spleceni pod kocem, rozleniwieni, pachnący sobą nawzajem, z niegasnącym ciepłem pod skórą. Sophia wtulona w jego pierś wyglądała na tak cholernie spokojną, że Carter jeszcze przez kilka minut po prostu leżał bez ruchu, sunąc leniwie palcami po jej plecach. Chciał ten moment zapamiętać. Cały. Jej oddech, miękkie włosy na jego skórze, ciche pomruki i ciepło, które od niej biło. Ale wiedział też, że jeśli się nie ruszą teraz, to nie ruszą się już dziś. A przecież obiecał jej motylka. I słowa raz danego Sophii nie miał w zwyczaju łamać. Westchnął więc cicho, jeszcze raz musnął wargami czubek jej głowy i delikatnie się spod niej wysunął.
— Wstawaj, motylku. — Mruknął, szukając gdzieś w zasięgu dłoni swoich spodni. — Obiecałem ci tatuaż, a mamy jeszcze czas, żeby zdążyć przed zamknięciem studia.
Po dwudziestu minutach siedzieli już w aucie, a on prowadził ich przez zatłoczone ulice na drugi koniec miasta, do studia jego znajomego, który na szczęście nie pytał zbyt wiele. Wyciągnął rękę, położył ją na jej udzie. Bez słów. Bez zbędnych zapewnień. Wystarczyło, że spojrzała na niego przez ramię z tym błyskiem w oczach i uśmiechnęła się tak, jak tylko do niego potrafiła.
Tatuażowe studio nie było miejscem, które przypominało klasyczny salon, raczej przyciemnione wnętrze, z miękkim światłem, industrialnym klimatem i delikatnym zapachem tuszu, który dla niektórych był odpychający, ale Carter od zawsze czuł się w nim jak w domu. Gdy tylko przekroczyli próg, mężczyzna pochylony nad szkicem uniósł głowę. Na jego twarzy pojawił się szeroki, szczery uśmiech.
— No siema, stary — rzucił, wstając i bez wahania zbijając z Carterem luźną, ale mocną piątkę. Poklepał go po plecach, nim jego spojrzenie przesunęło się na Sophię, która weszła zaraz za nim.
Zlustrował ją bez żadnych złych intencji, raczej z rozbawieniem i naturalną ciekawością. Od razu widać było, że ją rozpoznał, choć nigdy się jeszcze nie spotkali.
OdpowiedzUsuń— A to ty jesteś tą dziewczyną, która mu rysuje motylki na rękach? — zapytał półżartem, z uniesionymi brwiami, wciąż z tym szerokim uśmiechem. — Nie wiem, co zrobiłaś, ale działa. On się tak nie uśmiechał od lat. — Zaśmiał się lekko, ale był w jego głosie cieplejszy ton. Zero zaczepki, zero złośliwości, czysta sympatia i wyraźne uznanie. Zerknął jeszcze z rozbawieniem na Cartera.
— Nie wierzyłem, dopóki nie zobaczyłem. Ale teraz wszystko jasne. — Wyciągnął do niej rękę. — Rio. Tatuuję tego typa od czasów, kiedy nosił spodnie za kolano i myślał, że czarny tribal na łopatce to szczyt stylu. Miło cię w końcu poznać.
Uśmiechnął się do niej ciepło i lekko skinął głową, wyciągając rękę na przywitanie.
Carter tylko parsknął i przewrócił oczami.
— Zacznij już rozgrzewać igłę, stary, zanim Sophia się rozmyśli.
Rio zaśmiał się cicho, ale nie przeciągał już przywitania, skinął głową w stronę jednej z kanap ustawionych w rogu.
— Dobra, to chodź, piękna. Usiądź sobie wygodnie, wszystko ci zaraz wytłumaczę. I spokojnie, nie boli tak, jak się mówi. Poza tym… przy Carterze to nawet jakby bolało, i tak się nie przyznasz, co? — zażartował lekko. — Puścił oczko i uśmiechnął się jeszcze szerzej, zupełnie jakby mówił to wszystko z jakimś ukrytym podziwem. Carter tylko parsknął cicho i pokręcił głową, ale nie wyglądał na zirytowanego.
— Nic się nie martw, zrobimy to tak, żebyś się uśmiechała za każdym razem, kiedy na niego spojrzysz… Na tatuaż, nie na niego… — Rio spojrzał najpierw na Cartera, potem znów na nią. Na jego twarzy pojawił się ten sam miękki, rozbawiony uśmiech.
— Opowiedz mi, co dokładnie chcesz i gdzie — zwrócił się już bezpośrednio do Sophii, wciąż z tym samym przyjaznym, lekko zadziornym uśmiechem, który jednak nie naruszał żadnej granicy.
Carter
Rio podniósł brew z uznaniem, kiedy słuchał Sophii. Był przyzwyczajony do różnych typów klientów, tych, którzy przychodzili z gotowym projektem i wyobrażeniem na pół ręki, i tych, którzy zmieniali zdanie dziesięć razy, zanim jeszcze usiedli na fotelu. Był też Carter, który ostatnio przyszedł z projektem odręcznie narysowanym na skórze długopisem. Ale Sophia? Miała w sobie coś, co od razu go rozbroiło, spokój i zdecydowanie, ale bez nadęcia. Uśmiechnął się, nieco zadziornie, kiedy wskazała miejsce i wspomniała, że tatuaż ma być jak u Cartera.
OdpowiedzUsuńRio zaśmiał się krótko, kręcąc głową z rozbawieniem, jakby sam nie wierzył, że właśnie przyjmuje zlecenie na symetrycznego motylka dla dziewczyny Cartera Crawforda. Przetarł dłonią zarost, po czym zerknął jeszcze raz na wzór, który Sophia wskazała — ten sam, który sam kiedyś wytatuował Carterowi.
— Motylek, co? — mruknął pod nosem, podnosząc wzrok na nią z półuśmiechem. — I niby prosta robota, ale jak coś ma mieć znaczenie… to już nie jest tylko tusz. — Pokiwał głową ze zrozumieniem. — Dobra, Soph, rozsiądź się wygodnie. Zrobimy ci twoje skrzydła — mruknął, spoglądając najpierw na nią, a potem kątem oka na Cartera. — Pasujące tatuaże? Chłopie, ty naprawdę przepadłeś. — Zaśmiał się krótko, ale bez cienia złośliwości. Znał Zaire’a z czasów, gdy jego imię rymowało się bardziej z kłopotami niż związkami i jeszcze wcześniej. A teraz? Facet stał w studio jak sześcioletni dzieciak, który nie wie, czy ma być dumny, czy zaniepokojony.
Carter parsknął śmiechem i tylko przewrócił oczami. Stał tuż obok, ale nie wyglądał na zrelaksowanego. Mimo całego luzu, jaki zazwyczaj sobą reprezentował, teraz miał dłonie w kieszeniach, usta zaciśnięte, a wzrok wbity w ramię Sophii, jakby próbował ocenić, czy na pewno dobrze wybrała miejsce, kąt i światło. Rio tylko pokręcił głową
— Czy on zawsze tak dramatyzuje? — spytał półgłosem, w stronę Sophii, z ledwo skrytym rozbawieniem. — Jak tak, to gratuluję cierpliwości. Chociaż… Wygląda mi na takiego, co się stara.
Carter rozsiadł się wygodnie w fotelu obok, z tym swoim typowym luzem, który zawsze miał na pokaz, ale teraz i tak było widać, że bardziej skupia się na Sophii niż udaje zrelaksowanego. Jedną kostkę oparł o kolano, rękę zarzucił na oparcie i przez chwilę po prostu się jej przyglądał, jak Sophia siada, jak zsuwa z tęmi sweter, jak się uśmiecha mimo tego, że zaraz w jej skórę ma wjechać igła.
— No dobra, lecimy — rzucił Rio. W studiu zapanował znajomy, niski pomruk maszynki.
— Będzie tylko trochę szczypać, jak poparzona słońcem skóra. — Mruknął, nachylając się. — Jak coś, to masz go tutaj. — Kiwnął brodą w stronę Cartera. — Ale z doświadczenia wiem, że jak dziewczyna przychodzi z takim spojrzeniem jak twoje, to przeważnie nie potrzebuje nawet mrugnąć.
Maszynka zabzyczała. Rio pracował spokojnie, z wprawą. W studiu panowała ciepła atmosfera, a muzyka sącząca się z głośników skutecznie łagodziła dźwięk igły.
Carter przeniósł wzrok na Rio, który kończył pierwsze linie, precyzyjnie prowadząc maszynkę po delikatnej skórze Sophii.
— Jak tam w domu? Dzieciaki dalej biegają po ścianach? — odezwał się Carter swobodnym tonem, odchylając się lekko na fotelu.
Rio uśmiechnął się kątem ust, nie przerywając pracy.
— Młody znów dzisiaj wpakował klocka Lego do ekspresu do kawy. — Parsknął śmiechem, nie podnosząc wzroku.
— A żona? Nadal uważa, że robisz „za dużo tatuaży na cudzych kobietach”?
— Stary, ona wie, że ja patrzę tylko na nią. — Rio wzruszył ramionami i spojrzał na Cartera przez ramię. — Ale jak dziś usłyszała, że to twoja dziewczyna, to zapytała, czy robi sobie coś w stylu „Queen of his heart” na karku. I powiedziała, że pod żadnym pozorem mam biedaczce nie tatuować twojego imienia… — zażartował. — I kazała cię uściskać, jakbyś przypadkiem przestał być idiotą i znalazł dziewczynę, która wygląda na szczęśliwą.
Carter skrzywił się teatralnie i uniósł brwi.
OdpowiedzUsuń— Motylek lepszy niż korona. Poza tym… — Rzucił spojrzenie Sophii, dłuższe niż trzeba, z tym charakterystycznym błyskiem w oku. — …ja nie potrzebuję napisu, żeby wiedzieć, kto tu rządzi.
Rio roześmiał się krótko, jakby właśnie potwierdziło mu się wszystko, co mówiła jego żona. Carter przymknął na moment oczy i ułożył głowę na zagłówku fotela. Ten dzień był… dziwnie idealny. I chyba właśnie dlatego tak bardzo chciał go zapamiętać, od późnego poranka w łóżku, przez śniadanie i jej spojrzenia, aż po ten motylek na jej skórze, który za chwilę stanie się częścią ich wspólnej historii. Rio był szybki, pewny siebie i wyjątkowo precyzyjny. Carter, choć starał się nie wtrącać, co jakiś czas nachylał się z lewej strony, by zobaczyć postępy, a raz nawet dotknął ramienia Sophii, by zatrzymać spojrzenie dokładnie tam, gdzie linia przechodziła przez środkowe skrzydełko.
— Jest dobrze. — Mruknął cicho, bardziej do niej niż do Rio. Zaledwie kilka minut później Rio oderwał maszynkę, odsunął się i przesunął chusteczką po cienkiej linii tuszu. Wzór był niemal identyczny jak ten, który miał Carter, tylko mniejszy, delikatniejszy, jakby dopasowany do jej sylwetki.
— Voilà. Mówiłem, że będzie szybka akcja. — Rio uśmiechnął się pod nosem, delikatnie nakładając cienką warstwę maści i zabezpieczając wszystko folią. — Mały, ale konkretny. Takie robi się najlepiej. — Rzucił w końcu z satysfakcją, zerkając najpierw na Soph, potem na Cartera. — Twój motylek oficjalnie ma bratnią duszę.
Carter znów ujął jej ramię, przyglądając się dokładnie, ale bardzo ostrożnie, nie dotykając jeszcze świeżej skóry. Jego palce przesunęły się kilka milimetrów obok tuszu.
— Pasuje ci. — Mruknął. Uśmiechnął się pod nosem, ale w jego głosie słychać było coś więcej, czułość. Dziwną dumę. Może nawet coś, co ciężko byłoby mu teraz ubrać w słowa.
— Zaraz ci to owinę. — Rio odłożył wszystko na blat i zdjął rękawiczki, po czym zerknął na nich oboje z nieudawaną sympatią.
— Jakbyście kiedyś mieli ochotę… — Odezwał się, zerkając najpierw na Cartera, potem na Sophię. — Wpadnijcie do nas. Żona nakarmi was czymś, czego nawet nie spróbuję wymówić, dzieciaki was pewnie sterroryzują, a ja może zrobię wam po jeszcze jednym tatuażu. — Roześmiał się pod nosem.
— Brzmi jak najlepszy chaos. — Carter uśmiechnął się lekko i podał mu rękę, zbijając z nim luźną piątkę.
— Zaskakująco trafne podsumowanie mojego domu. — Rio parsknął śmiechem, pakując narzędzia do dezynfekcji. Uśmiechnął się półgębkiem, podchodząc do lady. — A ty… — Spojrzał z udawaną surowością na Sophię, wskazując na nią palcem. — Już mu nie maluj po rękach, dobra? Bo jak znów przyjdzie z pastelowym motylkiem, to moje dzieci wezmą go za bohatera bajki. Rio zwrócił się jeszcze do Cartera, gdy ten pomagał jej zakładać sweterek przez jedno ramię.
— A ty dbaj o nią. Serio. — Dodał ciszej, z męskim, bezpośrednim tonem, ale z sympatią. Carter przytaknął krótko, patrząc na niego z powagą i lekkim uśmiechem.
— Mam zamiar. — A Carter tylko spojrzał na Sophię, jakby nie było na świecie nic, co mógłby w tym momencie potraktować poważniej niż to jedno zadanie: dbać o nią.
Carter
Carter tylko uniósł brew i z rozbawieniem pokręcił głową, ale nie odpowiedział. Nie musiał. Spojrzenie, jakie rzucił Sophii, mówiło samo za siebie. Rio westchnął teatralnie i podał im jeszcze parę zaleceń, po czym odprowadził ich do drzwi.
OdpowiedzUsuń— Jakby co, dzwoń. I z tą kolacją nie żartowałem. Wpadajcie kiedyś.
Carter skinął głową, zarzucając rękę na ramiona Sophii, gdy wychodzili. — Jak dzieci będą spać.
— Albo i nie. — Rio rzucił jeszcze za nimi przez drzwi. — Wtedy dopiero jest zabawa.
Drzwi zamknęły się za nimi z cichym dzwonkiem, a Carter i Sophia zniknęli w chłodnym, jesiennym wieczorze, z nowym tatuażem, i uśmiechami, których żadne z nich nie próbowało nawet ukrywać.
Carter trzymał dłoń Sophii w swojej, a kciukiem leniwie przesuwał po jej skórze, bez pośpiechu, jakby wciąż przetwarzał to, co właśnie się wydarzyło. Motylek, niewielki i subtelny, a miał w sobie więcej znaczenia, niż wiele słów, które padły w ich relacji.
Szedł obok niej w milczeniu przez kilka pierwszych kroków. W powietrzu unosił się chłód, ale w środku było mu cholernie ciepło od niej, od bliskości, od tej miękkiej pewności, że Sophia tu była. Cała, świadomie. Nie w odwrocie. Nie tymczasowo. Gdy usłyszał jej pytanie, spojrzał na nią kątem oka. W jego spojrzeniu nie było już tego rozbawionego błysku, który zdarzało mu się zakładać jak maskę. Było miękko. Prawdziwie.
— Wszystko w porządku, mała. — Mruknął cicho, z tym charakterystycznym dla siebie spokojem. — Lepiej być nie może. — Dodał po chwili, zupełnie szczerze, nie potrzebując żadnego ozdobnika. Zatrzymał się przy aucie, ale zanim zdążył otworzyć jej drzwi od strony pasażera, pociągnął delikatnie jej dłoń, by ją obrócić do siebie. Popatrzył na nią przez sekundę, może dwie. Na jej oczy, które potrafiły rozłożyć go na części pierwsze. Na usta, które przed chwilą rozciągały się w niepohamowanym uśmiechu. I na tę jej zuchwałą pewność, która kryła się w drobnych gestach, choć była wciąż tak cholernie delikatna.
— Dlaczego pytasz? — Zapytał cicho, zanim się pochylił. Nie dał jej szansy na szybką odpowiedź. Objął ją jedną dłonią w talii, drugą delikatnie przytrzymał przy policzku i pocałował tak jak lubił najbardziej. Powoli. Bez pośpiechu, ale z pewnością. Tak, żeby poczuła, że to, co właśnie zrobiła, znaczyło dla niego więcej, niż kiedykolwiek byłby w stanie ubrać w słowa. Oderwał się powoli, niemal z oporem.
— Serio jestem z ciebie dumny. — Dodał ciszej.
Otworzył jej drzwi i poczekał, aż usiądzie, nim sam przeszedł na stronę kierowcy. Kiedy ruszyli, znów zerknął na nią kątem oka.
Na jej pytanie o chaos u Rio, uśmiechnął się pod nosem i wzruszył ramionami.
— Chaos to mało powiedziane. — Westchnął teatralnie. — Dzieciaki Rio to jakiś eksperyment naukowy. Cały czas coś budują, psują, naprawiają. A jego żona… — Spojrzał na nią z tym ciepłym błyskiem w oku. — Zrobi ci ciasto, wepchnie kolację i powie, że musisz jeść, bo zaraz znikniesz, albo porwie cię wiatr.
— Na prawdę chcesz tam kiedyś ze mną pójść? Tak na serio. Zjeść kolację, pogadać. Może w końcu zobaczysz, że nie wszyscy z mojego świata to socjopaci w Balenciadze. — Rzucił pół-żartem. Carter miał świadomość, że nie ma zbyt wielu ludzi wokół siebie, których naprawdę mógłby nazwać rodziną. Ale Rio się do tego grona zaliczał, z całą pewnością. Nie tylko dlatego, że znali się od lat, zanim jeszcze ktokolwiek wypowiedział jego ksywkę w blasku reflektorów, zanim pojawiły się wywiady, kontrakty i miliony na koncie. Rio znał go wtedy, kiedy Carter był tylko chłopakiem, który próbował się pozbierać po wszystkim, co życie zdążyło mu już odebrać. Był przy nim, gdy nie miał nikogo. I co ważniejsze, został. Bez interesu, bez pytania, bez wyciągania ręki po coś w zamian.
Kiedy przyszedł do studia z zamiarem zrobienia motylka na ramieniu, to właśnie Rio był tym, który wytatuował go bez zbędnych pytań, ale też bez milczenia. Bo wtedy Carter po raz pierwszy opowiedział mu o niej, o Sophii. Nie opowiedział wszystkiego, ale wystarczająco dużo, by Rio wiedział, że ta dziewczyna nie jest przelotem. Że coś się zmieniło. A motylek był znakiem tej zmiany. I teraz, patrząc, jak Sophia wychodzi z jego studia z tym samym symbolem, Carter miał wrażenie, że klamra się domknęła. A Rio? Rio znał go zbyt dobrze, żeby nie zauważyć, jak dużo to dla niego znaczy.
OdpowiedzUsuńCarter zerknął na drzwi auta i kiwnął głową.
— No, wsiadaj księżniczko. Kolacja czeka. Nie mogę karmić cię tylko seksem i tuszem. Jeszcze się przyzwyczaisz. — Mruknął, z tym rozbawionym, niższym tonem, w którym mieszały się flirt, czułość i coś bardziej opiekuńczego.
Włączył kierunkowskaz i wyjechał na główną, jedną ręką spokojnie operując kierownicą, drugą bez pośpiechu sięgnął w bok, kładąc dłoń na jej udzie, jakby to było najnaturalniejsze miejsce dla jego ręki, kiedy jechali razem.
— Jak się czujesz? — Zapytał ciszej, zerkając na nią kątem oka. — Szczypie? Czy jeszcze adrenalina robi swoje? Przetrwałaś swoją pierwszą sesję bez traumy?
Głos miał miękki, ale wciąż z tym znajomym zaczepnym tonem, który rozbrajał ją jak nikt inny. Patrzył przed siebie, ale cała jego uwaga była skupiona na niej, jakby chciał wyłapać każdą reakcję, każdy cień emocji, który mogła ukryć między słowami. Znał ten stan: mieszaninę euforii, adrenaliny i czegoś głębszego, czego nawet nie chciał dziś rozgryzać. Czuł to samo, gdy robił swój tatuaż. Wtedy po raz pierwszy powiedział Rio o Sophii. Bo musiał to z siebie wyrzucić. Bo gdzieś między igłą a tuszem, nie chciał już dusić tego, że spotkał kogoś, kto wywrócił mu wszystko do góry nogami.
Carter
Carter słuchał jej z uwagą, trzymając rękę na jej udzie, a drugą prowadząc spokojnie auto przez ciche ulice. Światła latarni odbijały się w masce, a w aucie panował ten przyjemny półmrok, intymny i wyciszający. Gdy mówiła, nie przerywał. Nie potrzebował. Miał wrażenie, że mógłby jechać z nią tak godzinami, słuchając jej głosu, obserwując jak poprawia włosy w lusterku, uśmiecha się do wspomnień, marszczy nos, kiedy się czegoś domyśla. I ten gest. Jej dłoń ułożona na jego. Delikatna, ciepła. Przynależna. Uśmiechnął się pod nosem, słysząc komentarz o „wujku Carterze”. Miał już gotową ripostę, ale coś go zatrzymało. Może ten moment, który był zbyt prawdziwy. Może fakt, że nie śmiała się tylko dla zabawy, ale dlatego, że naprawdę to sobie wyobrażała. Niektórzy widzieli w nim maszynę do zarabiania pieniędzy, postać z okładki, a ona… Sophia widziała faceta, który mógłby siedzieć przy kuchennym stole z dzieckiem na kolanach i wytatuowanymi rękami poplamionymi dżemem.
OdpowiedzUsuń— Można tak powiedzieć — mruknął Carter z półuśmiechem, wodząc spojrzeniem po drodze przed nimi, choć wyraźnie bardziej skupiony był na niej. — Rio jest… trochę jak starszy brat. Wkurza, komentuje wszystko, ale jak trzeba… zawsze jest. Więc jak jego dzieciaki mówią do mnie „wujek”, to jakoś im nie tłumaczę, że technicznie nie muszą. — Zerknął na Sophię kątem oka i uśmiechnął się nieco szerzej. ‚
— Ja pierdolę, chyba się starzeję. — Zażartował, prostując się znów. — Robię się sentymentalny jak dziadek. Zaraz zacznę narzekać na kręgosłup.
Spojrzał na nią znów i uśmiechnął się lekko.
— Spięty? — Wrócił do jej wcześniejszego pytania. — Chyba faktycznie byłem trochę spięty u Rio. Może… się bałem, że uciekniesz z krzykiem z fotela — roześmiał się wesoło. Zatrzymał się na światłach, pozwalając słowom wybrzmieć. — Ale byłaś dzielna, więc tak, myślę, że zasłużyłaś na nagrodę. Jakieś specjalne życzenia?
Zwolnił lekko, skręcając na parking pod restauracją, o której Sophia kiedyś mu wspomniała. Miejsce było kameralne, bez paparazzich, z dobrym jedzeniem i prywatnością. W sam raz na coś ciepłego, zanim wrócą do siebie. Uchylił drzwi, ale zanim wysiadł, nachylił się jeszcze, przysuwając się do niej bliżej. Jego usta dotknęły ust Sophii. Cicho. Zwyczajnie. Ale z tym wszystkim, czego nie umiał wypowiedzieć wprost.
Wysiadł z auta i już po chwili był przy jej drzwiach, otwierając je dla niej i wyciągając rękę z tym półuśmiechem, który znała aż za dobrze. — Kolacja czeka. I obiecuję: dzisiaj nie odciągam cię w połowie deseru. Chociaż… jakbyś mnie poprosiła ładnie… — Uniósł brew z udawanym niewinnym spojrzeniem. — …to może się zastanowię.
— Miło dziwnie, okej — powtórzył z lekkim uśmiechem, zerkając na nią z boku. — To znaczy, że dobrze. A jak już coś zjesz i odpoczniesz, to wszystko będzie jeszcze lepiej.
Nie musiała mu mówić, że była zmęczona. Widział to w jej oczach. W sposobie, w jaki odchylała głowę na zagłówek i lekko przymykała powieki, w ciszy, która wcale nie była niezręczna, raczej bezpieczna, cicha, oswojona.
— Obiecuję, że nie będę cię już dzisiaj męczył — mruknął, sięgając po jej dłoń i splatając z nią palce, jakby to był zupełnie naturalny gest. Bo był. — Jesz, wracamy, kładziesz się. Nic więcej cię nie czeka — wymierzył w nią palcem. Zerknął na nią z tym półuśmiechem, który w jego wykonaniu znaczył więcej niż słowa. Sam też był zmęczony, choć nie przyznałby się do tego głośno. Za bardzo skupiony był na niej.
Może i miał tatuaże, przeszłość i ciężki wzrok, ale przy niej… przy niej był po prostu Carterem.
Wprowadził ją do restauracji. Miejsce nie było przesadnie wystawne, ale miało ciepłe światło, przytulne wnętrze i odrobinę klasy. Kelner rozpoznał go niemal od razu, ale Carter tylko pokręcił głową i poprosił o coś „gdzieś za rogiem”. Z dala od wejścia, w kącie.
— Dobrze cię tu mieć — powiedział cicho. Prosto, bez żadnych ozdobników. Bo naprawdę nie potrzebował niczego więcej. Ani teraz, ani dziś.
Carter
Carter oparł łokieć o blat, a drugą ręką bez wahania sięgną jej dłoni, tak, jakby z automatu. Jakby nie było innego, lepszego miejsca dla jego palców niż między jej. Przez chwilę patrzył na ich splecione dłonie, a potem uniósł wzrok na Sophię, przyjmując od niej tę miękką, szczodrą czułość bez słów. Ale bez słów wcale nie znaczyło „bez znaczenia”. Przeciwnie.
OdpowiedzUsuńMilczał przez chwilę, nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, ale dlatego, że niektóre historie miały swój ciężar i trzeba było je wypowiedzieć w odpowiednim rytmie. W jego spojrzeniu pojawiło się coś głębszego, nieco zamyślonego.
— Rio jest jak rodzina. Dosłownie. — Odezwał się w końcu. — Mieszkałem z nim, przez jakiś czas po tym, jak… zawinąłem się z domu. Miałem wtedy może piętnaście, może szesnaście lat. Nie miałem wtedy zbyt wielu opcji. On już pracował w studiu tatuażu, miał pokój nad nim. Wziął mnie do siebie, nie zadając pytań.
Uśmiechnął się krótko, ale bez rozbawienia to był ten typ uśmiechu, który mówił „było minęło”, choć wciąż gdzieś w nim to żyło.
— Dzieliliśmy wszystko, co mieliśmy, czyli prawie nic. — Dodał z półuśmiechem. To „nic” wtedy znaczyło więcej niż wszystko, co Carter znał z domu. Przesunął kciukiem po jej dłoni, delikatnie. To był dla niego moment, którego nie dzielił z wieloma osobami. Ale z nią mógł. Chciał. Przeniósł spojrzenie z ich dłoni na jej oczy.
— Więc tak. Wiem, że wyglądam, jakbym znał tylko jakichś ludzi z branży i miał numery do dealerów w kontaktach, ale… są wyjątki. I Rio to jeden z tych wyjątków.
Wzruszył ramionami, jakby nie był pewien, czy powinien mówić więcej, ale nie wyglądał na spiętego. Przeciwnie, wszystko w nim teraz było… spokojne. Złagodzone jej obecnością i tym, że mogła znać prawdę. Bez filtra. Bez pozy. Zamilkł, dając jej przestrzeń na reakcję. Nie oczekiwał żadnej konkretnej odpowiedzi. Sama świadomość, że go słuchała, była wszystkim.
— A dzieciaki… Ma dwójkę. Dziewczynka i chłopak. Pięć i siedem lat. Totalne tornada.
Spojrzał na Sophię, jakby na samą myśl już widział oczami wyobraźni to małe, pełne chaosu domowe zoo, o którym wspominał wcześniej Rio. trójka. — Kiedyś byłem ich superbohaterem, teraz jestem tylko wujkiem Carterem, który robi głupie miny przy stole. — Wzruszył ramionami, ale w jego oczach błysnęło coś łagodnego.
— Rio jest ode mnie ponad dziesięć lat starszy, więc kiedy jego dzieciaki się pojawiły… byłem już w trochę innym momencie życia. Ale to było dziwne, serio. Patrzeć, jak gość, z którym kiedyś jadłeś zupki chińskie, nagle ogarnia wózki, pieluchy i przedszkolne przedstawienia.
Pokręcił głową z rozbawieniem, zerkając na Sophię. Zaśmiał się cicho, jakby wciąż nie do końca wierzył, że jest na takim etapie życia, gdzie gada o dzieciach znajomych, zamiast o trasach koncertowych i afterach do rana.
Carter uniósł brew, zerkając na nią z tym typowym półuśmiechem, który pojawiał się, gdy coś go naprawdę rozbawiło, choć próbował jeszcze utrzymać pozory powagi.
OdpowiedzUsuń— Sześć lat różnicy, skarbie. — rzucił zaczepnie, a w jego głosie pobrzmiewał ten znajomy, zadziorny ton. — To jeszcze nie przepaść pokoleniowa, spokojnie. Jeszcze pamiętam, jak się używa Snapchata. — Pochylił się lekko przez stół, wciąż trzymając jej dłoń w swojej. — Ale jeśli młodsza dziewczyna ma mnie „odciągać od starzenia”… to chyba powinienem ci z góry podziękować za kolejne dziesięć lat życia, które przede mną. — Dodał półgłosem, zupełnie serio. — Bo jak tak na ciebie patrzę… to faktycznie czuję się młodziej.
Uśmiechnął się szerzej, czule, i przez chwilę po prostu pozwolił sobie na to spojrzenie, jakby nie spieszyło mu się nigdzie indziej. Jakby wszystko, co ważne, miało miejsce właśnie tu, z nią, przy tym stoliku, w małej restauracji, po dniu, który tylko pozornie był zwyczajny. Przesunął kciukiem po jej dłoni. Powoli, z wyczuciem. Wiedział, że była zmęczona, czuł to. Przyciągną sobie jej dłoń do ust i pocałował jej palce. — Nie musisz mi za nic dziękować, Soph. — powiedział cicho. — Naprawdę. Wiesz, że nie zrobiłem nic, czego bym nie chciał. — Odparł krótko. Nie uciekł w cynizm, jak czasami miał w zwyczaju. Nie musiał. Dziś nie. Jej spojrzenie i obecność przy nim były wystarczająco konkretne, by nie potrzebował niczego więcej, by nie musiał się zasłaniać.
Carter oparł się nieco wygodniej o oparcie krzesła, wciąż trzymając jej dłoń w swojej. Przez chwilę milczał, jakby coś rozważał. Potem spojrzał na nią spod ciemnych rzęs, z tym swoim ciepłym, ale uważnym spojrzeniem. Jego kciuk przesunął leniwie po jej skórze, prosty gest, ale pełen skupienia i troski.
— Mówiłaś wcześniej o babci… — zaczął spokojnie, nie chcąc zabrzmieć zbyt wścibsko. — Jesteście blisko? — odezwał się cicho, z naturalną ciekawością, ale też z odrobiną ostrożności, jakby nie był pewien, czy porusza temat dla niej łatwy.
Zawiesił na niej wzrok, szukając odpowiedzi nie tylko w słowach, ale i w jej twarzy. Sophia coraz częściej mówiła o rzeczach, które wcześniej trzymała dla siebie, pozwalała mu zaglądać głębiej. I choć nigdy jej nie naciskał, to chłonął każde słowo, jakby układał w głowie mapę miejsc i ludzi, którzy ją ukształtowali.
Carter
[Dziękuję pięknie, nasza przyszła przyjaciółko ze schroniska 🥰💙]
OdpowiedzUsuńSierra, poison & reszta
Carter oparł się nieco wygodniej o oparcie, ale nie puścił jej dłoni. Jego spojrzenie na moment odpłynęło gdzieś w bok jakby musiał cofnąć się w czasie, zanim odpowiedział. Te pytania, choć zadane cicho i z wyczuciem, trafiały w miejsca, które przez lata zostawały raczej nieporuszone.
OdpowiedzUsuń— Wiesz… ciężko utrzymać znajomości, kiedy twoje życie z dnia na dzień zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. — odezwał się w końcu spokojnie. — Jednego dnia śpisz na cudzej kanapie, drugiego wpadasz do klubu, którego jesteś właścicielem. Światy się nie przenikają. Ludzie… nie wszyscy chcą, albo potrafią za tobą nadążyć. — Zacisnął lekko szczękę, nie z gniewu, ale z tego rodzaju napięcia, które zostaje w ciele, kiedy człowiek wspomina coś, co wciąż odzywa się w środku. — Z tych z dawnych lat… — zawahał się na sekundę. — Poza Rio i jego żoną… nie zostało właściwie nic. Nikogo. Nie dlatego, że się pokłóciliśmy. Po prostu… każdy poszedł w swoją stronę. Czasem nie trzeba wielkich dramatów, żeby coś się rozpadło. Wystarczy, że przestajesz się mieścić w ich świecie. Albo oni w twoim.
Wzruszył ramionami, jakby chciał tym gestem zrzucić z siebie ciężar tych słów. Ale ten ciężar nie znikał tak łatwo.
— Z rodziną nie mam kontaktu. — dodał po chwili ciszej, niemal obojętnie. — Nie ma tam nic, co byłoby warte… czegokolwiek.
Opuścił wzrok na ich splecione dłonie, jakby tam szukał czegoś bardziej realnego. Czegoś, co się nie rozpadnie tylko dlatego, że życie skręciło w zły zakręt. — Dlatego, jeśli pytasz o wyjątki… — podniósł wzrok i spojrzał jej prosto w oczy, z powagą, ale też ciepłem, którego nie ukrywał — …to naprawdę nie ma ich wiele.
Pozwolił sobie na chwilę ciszy, a potem dodał, z tym lekkim, wesołym półuśmiechem, który pojawiał się tylko wtedy, gdy mówił o niej. — Ale za to teraz mam jeden naprawdę wyjątkowy wyjątek. Siedzi przede mną. I właśnie trzyma mnie za rękę.
— Najlepszy chłopak na świecie, hm? — Carter parsknął cicho pod nosem, jakby ten tytuł był czymś tak odległym od tego, kim był kiedyś, że aż absurdalnym. — Niezła metamorfoza. Jak na kogoś, kto do niedawna miał na sobie całą serię znaków ostrzegawczych — mruknął cicho, ale bez ironii. Zacisnął delikatnie ich splecione dłonie, opuszkami palców muskając wierzch jej dłoni. A potem pochylał się lekko, jakby chciał skrócić dystans, choć ten fizyczny już dawno był bliski zeru. — Wiesz, Sophia… Pytanie dlaczego te wszystkie ostrzeżenia, które działały na innych, na tobie nie zrobiły żadnego wrażenia. — Zażartował śmiejąc się przy tym nieznacznie. Zmierzył ją spojrzeniem spod brwi, jakby dopiero teraz się nad tym naprawdę zastanawiał. Jakby dopiero do niego docierało, że Sophia nie tylko nie zawróciła, kiedy zobaczyła wyraźne znaki, ona jeszcze przyspieszyła.
— „UWAGA: MINY EMOCJONALNE. NIEBEZPIECZEŃSTWO. ZAKAZ ZBLIŻANIA.” I co? Nic? Ani jednej zawrotki?
Pokręcił głową z udawanym niedowierzaniem, ale jego uśmiech tylko się pogłębił. — Albo masz bardzo selektywny wzrok… albo jesteś po prostu bardziej szalona ode mnie. — Uśmiechnął się szerzej, kiedy zobaczył, jak jej kąciki ust drgnęły w odpowiedzi. — I całe szczęście. — mruknął w końcu. Wsunął kciuk między jej palce, muskając delikatnie wnętrze jej dłoni. W takich momentach nie potrzebował grać żadnej roli. Przy niej nie musiał.
Carter zaśmiał się cicho, pochylając lekko głowę, jakby właśnie dostał uprzejmy, ale niepodważalny cios prosto w dumę.
Pokręcił głową z niedowierzaniem, udając, że naprawdę się z tym nie może pogodzić.
OdpowiedzUsuń— No dobra. Wygrałaś. — Uniósł ręce w geście kapitulacji, wciąż z tym półuśmiechem, który zdradzał, że wcale nie czuje się pokonany, a raczej rozbawiony i całkiem zachwycony jej ripostą. — TikTok, mówisz… A ja tu myślałem, że jestem całkiem na czasie. Jeszcze chwilę temu miałem Snapchata i lekką nadzieję, że zrozumiem młodsze pokolenie. — Zerknął na nią z udawanym zawodem. — A teraz okazuje się, że za dziesięć lat będę starym dziadem z krzyżówką, który pyta: „czemu dzieci nie chcą już grać w Mario Kart?” — Wyszczerzył się szerzej i udając głęboki dramat, westchnął ciężko. — I tylko ty mnie będziesz trzymać w ryzach, żebym nie siedział w kapciach na balkonie, nie komentował pogody i nie mówił: „kiedyś to było”.
Pochylił się lekko, przysuwając jej dłoń do ust i całując ją przelotnie w kostki palców, z tym rozbawieniem, które mieszało się z prawdziwą czułością.
Carter słuchał jej uważnie, nie przerywając ani jednym słowem. Czasem tylko nieznacznie kiwnął głową. W jego spojrzeniu nie było współczucia z rodzaju tych, które obciążają, raczej coś bliskiego cichej solidarności.
— Kiedy ostatni raz się widziałyście? — zapytał cicho. Nie z ciekawości, ale z troski. — Z babcią— doprecyzował po chwili, choć nie musiał.
Nie puszczał jej dłoni, a jego kciuk raz jeszcze przesunął się delikatnie po jej kostkach. — I… co się właściwie stało? — spytał po chwili, spokojnie, ale z autentycznym zaciekawieniem. — Czemu się pokłócili? Twój tata i rodzice twojej mamy? — Zatrzymał na niej wzrok, spokojny, przytomny. Chciał zrozumieć. Chciał ją znać, całą, nie tylko tę część, którą pokazywała światu.
Carter
Carter przytaknął powoli, bez pośpiechu, jakby każde słowo musiał najpierw przepuścić przez ciało, zanim wydobędzie się z jego ust.
OdpowiedzUsuń— Tak… Właściwie to tak, wszystko zmieniło się nagle — powiedział z lekkim westchnieniem. Jego głos był spokojny, ale coś w jego oczach, może cień starego napięcia albo pamięć tamtego czasu, zdradzało, że nie był to temat, do którego wracał często. Nie dodał nic więcej, tylko spojrzał na nią przez moment tak, jakby zastanawiał się ile może powiedzieć zanim wywoła w niej wiekszą ciekawość i niewygodne pytania. Bo tak, wszystko zmieniło się nagle. To był moment, krótka rozmowa, nocne demo, a potem… pieniądze. Opłacone studio. Promocja. Dźwignięcie go z brudnych klubów na coś, co zaczynało przypominać scenę. Ten ktoś „zajął się” jego karierą, tak to wtedy nazwano. Ale Carter szybko zrozumiał, że za każdą inwestycją idzie cena. Nie był gotowy. Ani na sukces, ani na konsekwencje. Nie były one widoczna od razu. Nie chodziło tylko o pieniądze, choć i te miały znaczenie. Chodziło o zależność. O to, że zanim zbudował coś własnego, musiał być narzędziem w czyichś rękach. Odtwarzać. Być tam, gdzie kazano. Grać, mówić, milczeć, kiedy trzeba.
Dziś wszystko było inne. Przynajmniej z pozoru. Carter miał własny kluby, własną nazwę, kontrolę. Ale tamten dług, ten pierwszy, nie był tylko finansowy. Spłacał go nadal, w inny sposób. Uwagą. Ciszą. Ostrożnością wobec ludzi, którzy kiedyś mieli na niego wpływ. I właśnie dlatego tak pilnie strzegł tego, co zbudował sam. Zwłaszcza teraz. Zwłaszcza z nią. Spojrzał na nią znów, inaczej niż wcześniej. Głębiej. Tak, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nie był pewien, czy już pora.
— To długa historia, Soph. I nie do końca moja. Ale tak, ktoś zobaczył szansę na zysk. I zainwestował. A ja przez długi czas myślałem, że powinienem być za to wdzięczny, bez względu na wszystko. — Ścisnął lekko jej dłoń. — Dziś już wiem, że są różne ceny. I nie każda jest warta zapłacenia. Nawet jeśli na początku wydaje się, że to jedyny sposób, żeby wyrwać się z miejsca, w którym się tkwisz. — Uśmiechnął się lekko, ale bez wesołości. — Ale wiesz… może właśnie dlatego dziś tak bardzo sobie cenię wszystko, co mam. To, co jest moje. I kogo mogę nazwać swoim.
Carter uniósł brew, rozbawiony, a w kącikach jego ust czaił się uśmiech, którego już nie próbował ukrywać. Przez chwilę przyglądał się Sophii z takim spojrzeniem, jakby właśnie wymyśliła coś kompletnie szalonego, ale jednocześnie coś, co niepostrzeżenie zaczęło mu się podobać.
— Musically? Serio? — mruknął z udawaną grozą. — Okej, to był cios poniżej pasa. — mruknął, ale śmiech zdradził go momentalnie. — Za chwilę jeszcze powiesz, że pamiętam czasy, kiedy internet łączył się przez kabel. — Carter uniósł brew i posłał jej spojrzenie pełne udawanego oburzenia, takie, jakim można obdarzyć kogoś, kto właśnie nazwał cię prehistorycznym reliktem. Ale nie było w nim cienia prawdziwej urazy. Raczej rozbawienie. W jego oczach tliło się to znajome, ciepłe światło, które pojawiało się wtedy, gdy Sophia potrafiła rozbroić go jednym zdaniem. — Brzmi jakbyś właśnie nazwała mnie dinozaurem. — Nie wytrzymał i zaśmiał się cicho, opierając się wygodniej, wciąż trzymając jej dłoń w swojej. Czuł, jak w powietrzu, między nimi, zmienia się napięcie. Jak ciężar poprzednich rozmów ustępował miejsca czemuś lżejszemu. I chociaż wciąż nie spuszczał z niej wzroku, to teraz była w nim inna energia. Ciepło. Spokój. Coś, co rzadko miał w sobie tak długo.
Gdy zapytała, jak widzi ich przyszłość, nie za dziesięć lat, tylko za rok, dwa, nie odpowiedział od razu. Nie dlatego, że nie chciał mówić. Ale dlatego, że naprawdę się nad tym zastanowił. Na poważnie.
OdpowiedzUsuń— Rok… dwa… — powtórzył powoli, jakby testował te słowa na języku. — W idealnym świecie? — Przesunął kciukiem po wierzchu jej dłoni i przez moment patrzył tylko tam. Jakby to była mapa, z której może wyczytać odpowiedź. A potem znów spojrzał jej w oczy. — Widziałbym nas razem. Bez trasy, bez tych wszystkich telefonów o trzeciej w nocy. Może wreszcie jakiś normalny rytm. Jakiś dom, nie tylko adres. — Uśmiechnął się półgębkiem, jakby sam siebie tym zaskoczył. — Może nie emerytura i krzyżówki od razu, ale… śniadania razem. Ciche wieczory. Książki, muzyka, twoje kubki walające się po całym mieszkaniu. — Spojrzał jej w oczy, bez uciekania wzrokiem, bez maski. — Chciałbym mieć z tobą normalne dni. I trochę szalonych. Chciałbym móc cię zabrać gdziekolwiek, i nigdzie. I nie myśleć, co będzie dalej. — Po tych słowach spuścił wzrok na ich dłonie. Nie chciał, by zabrzmiało to jak obietnica, raczej jak marzenie, do którego dopiero powoli zaczynali się zbliżać.
— Nie wiem, gdzie będziemy, ale jeśli mam sobie wyobrazić przyszłość… to naprawdę wolałbym, żeby była z tobą. — Westchnął cicho, jakby ten obraz gdzieś naprawdę się w nim ułożył. Nie był oderwany od rzeczywistości. Był możliwy. Niełatwy, ale możliwy.
— A ty? — zapytał ciszej, ale z uśmiechem. — Jak to widzisz…? Za rok, dwa, dziesięć?
Zawiesił na niej wzrok, dłużej niż zazwyczaj. I może nie powiedział tego wprost, ale coś w jego spojrzeniu zdradzało, że już kiedyś próbował sobie wyobrazić przyszłość. I nie wychodziło mu to najlepiej. Ale teraz, z nią, nie wydawała się już tak nierealna.
Carter słuchał jej w ciszy, jakby każde słowo zapadało w nim głębiej niż chciałby przyznać. Patrzył tylko na nią, raz na jej twarz, raz na ich splecione dłonie, które delikatnie poruszała w rytmie własnych emocji. Kiedy skończyła mówić, przez moment milczał. Nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia. Po prostu czuł, że czasem człowiekowi trzeba zostawić przestrzeń, żeby jego własna historia mogła wybrzmieć. Cała.
— To brzmi… jak cholernie skomplikowana historia. — odezwał się w końcu cicho, z niegasnącym spokojem w głosie. — I niesprawiedliwa. Zwłaszcza dla ciebie. Bo zostałaś w środku tego bałaganu. — Jego kciuk przesunął się powoli po wnętrzu jej dłoni. Spojrzał na nią z boku, uważnie.
— A nie myślałaś o tym, żeby ich odwiedzić? — zapytał cicho. Zerknął na nią ostrożnie, jakby nie chciał niczego poruszyć zbyt gwałtownie.
Carter
Carter uniósł wzrok znad pustego talerza i spojrzał na nią z tym swoim półuśmiechem, który pojawiał się tylko wtedy, gdy był autentycznie rozbawiony i jednocześnie lekko zafascynowany nią w tym najbardziej codziennym, a jednak wyjątkowym wydaniu. Oparł łokieć o blat, dłonią przesunął po szczęce i przez moment tylko na nią patrzył. Pokręcił głową z rozbawieniem, gdy usłyszał jej pytanie, i oparł łokieć o stół, podpierając brodę na dłoni w sposób całkowicie niezobowiązujący, ale z takim skupieniem, jakby właśnie oceniał najważniejszą decyzję wieczoru.
OdpowiedzUsuń— Mhm. — Skinął powoli głową. — Wygląda na to, że plan minimum został zrealizowany: zjadłaś, odpoczęłaś, wyznałaś mi miłość i lekko podkopałaś moją godność, czyli teraz zasługujesz na luksusowy pakiet premium. — Uśmiechnął się, a w jego oczach znów zapaliło się to znajome ciepło przełamane delikatnym rozbawieniem. — Pakiet zawiera: powrót do mieszkania z prywatnym kierowcą, lody ciasteczkowe w łóżku i… — pochylił się jeszcze odrobinę, tak że ich twarze dzieliło już naprawdę niewiele. — …możliwość przytulenia się do starego i zrzędliwego, ale obecnie najbardziej kochanego chłopaka na mieście.
Zerknął na jej uśmiech i przymknął na moment oczy z teatralnym westchnieniem.
— Wiesz co? — zaczął, tonem, jakby właśnie podjął wyjątkowo trudną decyzję. — Wyjątkowo… i tylko dlatego, że byłaś dzisiaj bardzo dzielna… — nachylił się nieco bliżej, jakby miał zamiar zdradzić jej wielki sekret. — …Nie będę próbował cię rozproszyć. Pozwolę ci szybko zasnąć. — Carter uniósł brew z rozbawieniem, widząc jej spojrzenie, te zmęczone, ale wciąż lekko błyszczące, z jakąś iskrą, która kusiła go bardziej niż jakiekolwiek słowa. — Nie będzie łatwo, bo jak wrócimy, to nadal będziesz pachnieć i wyglądać jak mój największy grzech, ale… obiecuję. Dam ci już spokój… do rana — mruknął teatralnie, jakby naprawdę musiał walczyć z wewnętrznym impulsem. Uśmiechnął się szerzej i nachylił w jej stronę, zatrzymując się tuż przy jej uchu. — Tylko nie przyzwyczajaj się za bardzo. To oferta jednorazowa. — Odsunął się z niewinnym wyrazem twarzy, jakby właśnie obiecał jej coś w rodzaju masażu pleców, a nie grzecznego zachowania na wieczór.
Carter nie wrócił już do tematu jej babci. Nie dlatego, że stracił zainteresowanie czy że uznał, że powiedział już wszystko. Przeciwnie, kiedy Sophia wspomniała, że może za jakiś czas tam poleci, coś w nim cicho kliknęło. Nie naciskał dalej, nie ciągnął rozmowy, ale w jego głowie zdążył już zakiełkować pomysł.
OdpowiedzUsuńZamierzał ją tam zabrać. Nie od razu, nie jutro, ale w niedługim czasie. Znajdzie sposób, wyrwie im kilka dni, zorganizuje wszystko tak, by nic innego się nie liczyło. Bo wiedział, że ona tego potrzebuje. Nawet jeśli jeszcze nie była gotowa, żeby to powiedzieć głośno. A on, jeśli mógł być choć małym ułatwieniem w tym wszystkim, choćby tylko siedzieć obok niej w samolocie, trzymać jej dłoń i milczeć, gdy będzie trzeba chciał to zrobić. Bo jeśli istniała choć jedna rzecz, którą mógł dla niej zrobić, by odzyskała kawałek siebie, nawet ten najbardziej bolesny, to właśnie na tym mu zależało najbardziej.
— Chociaż… — dodał jeszcze, zerkając na nią z boku. — Nie wykluczam negocjacji, jeśli lody nagle ci się roztopią i będziesz musiała je zjeść prosto ze mnie — rzucił żartobliwie, wyraźnie się z nią drocząc, lżejszym tonem. I nim zdążyła zareagować, Carter skinął dyskretnie na kelnera, jednocześnie sięgając wolną dłonią do tylnej kieszeni spodni po portfel. Nawet wtedy nie wypuścił jej ręki na długo, jakby to, że trzymał ją przez cały wieczór, było równie naturalne, co oddychanie.
Kelner pojawił się po chwili, uprzejmy, lekko zmęczony, ale z uśmiechem. Carter nie spojrzał nawet na rachunek, tylko podał mu kartę. Gdy kelner odszedł, Carter wstał pierwszy, odsuwając jej krzesło z tym cichym, naturalnym gestem, który już dawno przestał być pokazowy, był po prostu jego. Jakby nie potrafił jej traktować inaczej niż z troską, nawet w najdrobniejszych ruchach. Ujął jej dłoń pewniej, spokojniej z tą znajomą miękkością w dotyku, ale zdecydowaniem w geście. I choć nic nie powiedział więcej, jego spojrzenie wystarczyło: chodźmy już. Wieczór jeszcze się nie kończył. Ale teraz należał tylko do nich.
Carter
Carter uniósł lekko brew, a jego uśmiech, ten jeden, który Sophia znała aż za dobrze, rozciągnął się powoli, leniwie, z tą bezczelną pewnością siebie, którą zawsze miał w oczach, gdy wyczuwał w jej głosie choć cień prowokacji.
OdpowiedzUsuń— Wymęczyłem…? — powtórzył cicho, przeciągając słowo tak, jakby rozważał każdy jego dźwięk. — Kochanie, coś mi mówi, że jednak… trochę ci się to podobało. — Nie czekał na potwierdzenie. Nie musiał. Widok jej lekko drgających ust i tego, jak uciekła wzrokiem, tylko na sekundę, mówił więcej niż jakakolwiek odpowiedź. Nachylił się nieco w jej stronę, nie przestając patrzeć jej w oczy, i choć nie dotknął jej ani razu, jego obecność była jak dotyk sam w sobie, gęsta, namacalna, elektryczna. — No, tylko ja naiwnie myślałem, że to się nazywa dbanie o ciebie — dodał z udawanym rozczarowaniem, ale błysk w jego spojrzeniu mówił wszystko. Nie kupował tej wersji, że wymęczył ją, znał ją już zbyt dobrze. Zawiesił spojrzenie na jej ustach, potem znowu uniósł je na jej oczy. — W takim razie… może faktycznie powinniśmy wrócić. — Jego głos nieznacznie zniżył się do szeptu, jakby każde kolejne słowo miało znaczenie tylko dla niej. — A jak wrócimy… może powiesz mi to jeszcze raz. Ale tak, żebym usłyszał dokładnie, czym cię niby tak wymęczyłem — mrugną do niej i uśmiechnął się szeroko, łobuzersko, i odstawił szklankę z wodą na bok. Odchylił się z powrotem, nonszalancko sięgając po telefon, jakby właśnie nic się nie wydarzyło, zupełnie jakby nie zostawił jej z całym tym napięciem, które narastało w niej od rana. Ale jego uśmiech nie zniknął nawet na chwilę. I doskonale wiedział, co robi.
Atmosfera zmieniła się tak nagle, jakby ktoś zdmuchnął ciepło wieczoru jednym chłodnym słowem. Stał tuż obok Sophii, spokojny, wyprostowany, a jego dłoń, choć czule, mocno spleciona z jej, nie zadrżała ani na moment. Czuł, jak napięcie w jej ciele narasta z sekundy na sekundę, ale nie spojrzał na nią. Jeszcze nie. Teraz nie mógł. Teraz musiał patrzeć prosto przed siebie. Jego wzrok przesunął się po mężczyźnie bez pośpiechu. Nie prowokująco, ale z tą chłodną trzeźwością, którą miał w sobie od zawsze. Oceniał. Odczytywał. Nie jakoś specjalnie, to po prostu był instynkt. Carter mógł w tej chwili powiedzieć wiele.
Mógł zażartować chłodno i celnie, tak jak potrafił, kiedy ktoś próbował go ustawić niżej, wepchnąć w szufladkę, z której przecież dawno już wyszedł. Mógł też zwyczajnie odejść, wyprowadzić Sophię za rękę, zostawić za sobą zderzenie dwóch światów, które nie miały prawa się spotkać. Ale tego nie zrobił. Znał ją zbyt dobrze, by nie zauważyć, jak bardzo to spotkanie napina jej ciało i zamyka gardło. Wiedział też, że bez względu na to, jak trudna była ta relacja, Sophia chciała, by jej ojciec był obecny. Że choć nie mówiła tego głośno, to mimo wszystkiego. nadal w niej żyła potrzeba, by ojciec ją rozumiał. I nie chciał tego niszczyć. Nie był tutaj po to, by odbierać jej coś, co wciąż próbowała sobie zbudować. I choć miał właśnie przed sobą człowieka, który próbował ją kupić, przekupić, raczej, byle tylko zniknął z jej życia, byle zostawić im święty spokój i pusty fotel przy rodzinnym stole… Carter wybrał coś innego. Nie prowokację. Nie konfrontację. Wybrał spokój. I szacunek. Nie dla nich, dla niej. Uścisnął wyciągniętą dłoń Oscara pewnym, równym gestem. Mocno, ale nie agresywnie. Spojrzał mu prosto w oczy.
OdpowiedzUsuń— Carter Crawford — przedstawił się krótko, z tym samym spokojem, z jakim podpisywał kontrakty czy odbierał kolejne nagrody. Tylko że tym razem… wszystko było bardziej osobiste.
Nie dodał nic więcej. Nie musiał. W jego tonie była równowaga, pewność siebie i coś, czego Oscar mógł się nie spodziewać, klasa, której próżno było szukać w jego wyobrażeniu o mężczyźnie „takim jak on”.
— Tak. Ten Carter. — potwierdził cicho, niemal łagodnie, gdy Gwen przesunęła po nim spojrzeniem pełnym jadowitego zachwytu. Carter uśmiechnął się tylko lekko, tak, jak uśmiechają się ludzie, którzy dokładnie wiedzą, z kim mają do czynienia… i absolutnie nie zamierzają się tym przejmować. Ale w tym uśmiechu i w jego milczeniu nie było ani krzty poddaństwa. Była decyzja: będę tu, przy niej. Niezależnie od was.
Carter
Carter słuchał tej wymiany zdań w milczeniu, ale jego milczenie wcale nie było puste. Było uważne. Ciężkie. Gęste od myśli, które zatrzymywał dla siebie i tylko dla niej. Każde słowo Gwen, każda pauza Oscara, każde kontrolujące spojrzenie rejestrował z chirurgiczną precyzją, choć sam wydawał się nieporuszony. Widział, jak ciało Sophii napina się z każdą kolejną wymuszoną uprzejmością. Jak jej palce kurczowo trzymają jego dłoń, jakby to był jedyny realny punkt zaczepienia w tej absurdalnej grze pozorów, w której nagle się znaleźli. Znał ją na tyle dobrze, by zrozumieć, że nie chodziło już o to, co Gwen mówiła, tylko jak. Że każda słodka fraza, każde z pozoru uprzejme słowo, było jak igła, z pozoru niewinna, ale wymierzona precyzyjnie. Pod skórę. W samo serce. A mimo to Sophia nie pękła. Nie uciekła wzrokiem. Nie pozwoliła im przejąć nad sobą kontroli. I chociaż jej głos nie był już tak pewny, jak wtedy kiedy byli tutaj tylko we dwoje, Carter widział, że walczyła o to, by nie wrócić do roli córki, którą Gwen i Oscar ustawili sobie dawno temu. Wzmianka o Nico zawisła między nimi jak drobna iskra nad beczką prochu. Gwen dokładnie wiedziała, gdzie uderzyć i zrobiła to z precyzją godną zawodowej manipulantki. Ale Carter jej tego nie dał. Nie tego wieczoru. Nie w obecności Sophii, która ścisnęła jego dłoń nieco mocniej, jakby wyczuwała ten cichy napięty moment, zanim emocje mogłyby zacząć wymykać się spod kontroli. To była gra. I Carter to widział. Nie było w tym prawdziwej troski. Była za to próba zawstydzenia. Ustawienia Sophii z powrotem na miejscu. A jego w roli intruza. Ale Carter nie był intruzem.
OdpowiedzUsuńKiedy Gwen powiedziała „towarzysz”, miał ochotę się roześmiać. Nie z rozbawienia, raczej z rozpoznania. To był klasyk. Słowa owinięte w jedwab, które miały kroić jak szkło. Ale Sophia zareagowała szybciej niż on. “Chłopak.” Powiedziała to spokojnie, ale stanowczo. Carter poczuł, jak coś w nim, to, co zwykle pozostawało chłodne, ostrożne, wyważone, lekko drgnęło. Był z niej dumny. W tym cholernie trudnym momencie wybrała jego. I nie musiała tego robić. Odruchowo, z taką naturalnością, jakby robił to od zawsze, przesunął ich splecione dłonie tak, by jego ramię znalazło się na jej ramionach. Przyciągnął ją do siebie, nieznacznie, ale wystarczająco, by Gwen i Oscar wiedzieli, że Sophia nie stoi tu sama. Że nie jest już tylko córką, która ma się tłumaczyć z własnych wyborów. Jest kobietą, która ma przy sobie kogoś, kto nie zamierza się cofnąć.
W końcu spojrzał na Oscara. Spokojnie. Bez emocji, które tak łatwo mogłyby się w nim zagotować. Bez złości za ten cały teatr, który odstawili w środku restauracji. Za to, że potraktowali Sophię jak dziecko. Za to, że traktowali jego jak obiekt oceny, a nie człowieka, którego ona wybrała. Ale kiedy się odezwał, jego głos był miękki, spokojny, ale niepokorny.
— Dziękujemy za zaproszenie — powiedział krótko. Ujął to tak, że brzmiało jak uprzejma odpowiedź, ale między słowami było jasne: nie przyjdę tylko dlatego, że ktoś mnie wezwał.
Spojrzał na Sophię. Nie musiała nic mówić. Wiedział, że czekała, aż on coś powie. Może odmówi. Może ją wyciągnie stamtąd. Może będzie tym, który rzuci coś kąśliwego, da sygnał do odwrotu. Ale nie zrobił tego. Bo widział, że choć nie chciała, to gdzieś pod skórą potrzebowała mieć wybór. Więc nie zabrał jej tego. — Jeśli Sophia będzie miała ochotę, przyjdziemy. — Proste. Konkretne. Granica postawiona spokojnie, ale twardo. Głos miał niski, równy. Uprzejmy, ale chłodny. Granica była postawiona, wyraźna, ale bez wrogości. Nie skłamał. I nie dał się wciągnąć w ich ton. Nie podziękował. Nie zgodził się. Ale też nie uciekł.
OdpowiedzUsuńGdy drzwi restauracji zamknęły się za nimi, a chłodne, nocne powietrze otuliło ich niczym wybawienie.
— Przypomnij mi, żebym jutro założył coś naprawdę eleganckiego. Może kolczyk w drugim uchu? Dla równowagi. — Powiedział lekkim tonem głosu, wręcz żartobliwym a potem spojrzał na nią kątem oka znów ściskając jej dłoń. Odwrócił się do niej, jego spojrzenie spokojne, ale przytomne, z tą znaną jej intensywnością, która potrafiła dotrzeć głębiej, niż chciała przyznać.
— Hej… Jeśli nie chcesz tam iść, Sophia… nie idziemy. Nie musimy się im tłumaczyć. Ani teraz, ani jutro. — Zawiesił spojrzenie w jej oczach. Mówił z taką prostotą i pewnością, że nie zostawiał miejsca na wątpliwość. — Jesteś dorosła. Jesteś wolna. I nikt nie ma prawa cię za to rozliczać. — Przesunął kciukiem po jej policzku. — Tylko nie każ mi wkładać smokingu, bo Gwen naprawdę pomyśli, że próbuję się przypodobać. A wtedy… jesteśmy zgubieni.
Po chwili, nie czekając na słowa, pochylił się i pocałował ją w czoło. Długo. Cicho. Jakby to był koniec tej rozmowy i jednocześnie jej najważniejszy punkt.
Carter
Carter nie potrzebował więcej słów. Gdy tylko padło to ciche: „Chcę iść do domu”, uniósł ich splecione dłonie do ust i musnął palce Sophii, nie odrywając od niej wzroku. Nic nie mówił, bo wiedział, że ona nie potrzebowała teraz odpowiedzi, tylko obecności. Cichej, spokojnej, pewnej. Takiej, jaką próbował jej właśnie dać. Szli powoli, ale krok po kroku zostawiali za sobą duszną atmosferę restauracji, słodki jad Gwen i spojrzenie Oscara, które wciąż, gdzieś głęboko, próbowało zatrzymać córkę w tamtym świecie.
OdpowiedzUsuń— Kolczyk to nic — mruknął w końcu, gdy już byli przy aucie. Otworzył jej drzwi i zanim wsiadła, nachylił się do niej niżej. — Ale uprzedzam, jak mi się spodoba, to go nie zdejmę. Będziesz miała chłopaka z dwoma kolczykami, który nie nosi smokingu, ale potrafi zjeść pudełko lodów i zasnąć z twoimi włosami na twarzy. — Uśmiechnął się lekko, prawie niezauważalnie, ale z tym ciepłem, które z niej zdejmowało napięcie. Zajął miejsce za kierownicą, a zanim odpalili silnik, sięgnął do radia, puszczając cicho jeden z utworów, które w tle towarzyszyły im już od tygodni. Nie mówił o Gwen, o Oscarze, o Nico, nie teraz. Jeśli Sophia będzie chciała, wrócą do tego. Jeśli nie… zapadnie cisza, taka, którą potrafili razem udźwignąć. Droga do domu była krótka, ale nie milcząca. Po prostu spokojna. Po wszystkim, co się wydarzyło, nie potrzebowali już niczego więcej, tylko tego: domu. Ich wersji tego słowa. Kiedy zaparkował, nie puścił jej dłoni od razu. Przeciwnie, przytrzymał ją jeszcze chwilę, zanim się odezwał.
— Nic, co się wydarzyło tam, nie zmieni tego, co jest tu. — Potem wysiadł i zanim zdążyła sama otworzyć drzwi, już je przed nią trzymał.
— Chodź, księżniczko. Mam dla ciebie miękkie poduszki, ciasteczkowe lody i faceta, który chyba trochę za bardzo chce cię mieć tylko dla siebie dzisiejszej nocy — dodał ciszej, pochylając się lekko, by zostawić krótki, czuły pocałunek tuż przy jej ustach.
Drzwi mieszkania zamknęły się za nimi cicho, ale i tak ten dźwięk brzmiał jak coś więcej niż tylko mechaniczne kliknięcie zamka. Jakby odcinał ich od wszystkiego, co wydarzyło się na zewnątrz, od stalowego spojrzenia Oscara, od miodowego jadu Gwen, od dusznej atmosfery restauracji, w której powietrze stało się cięższe z każdą kolejną wymianą zdań.
Carter, jakby wyczuwając moment, nie powiedział od razu nic. Podszedł do niej i po prostu przyciągnął do siebie, bez żadnych ceregieli. Objął ją w pół, chowając twarz w jej włosach, jakby to był jego sposób na reset po tamtym wieczorze. Trzymali się tak przez dłuższą chwilę, bez napięcia, bez przymusu. Ona pasowała do jego ramion, jakby została tam uszyta. A on do jej czoła, tam, gdzie właśnie złożył jeszcze jeden, cichy pocałunek.
Nie potrzebował pytać, czy chce lody. Znał ją już na tyle dobrze, że od razu skierował się w stronę kuchni, uchylając lodówkę. Lodowy pojemnik wylądował na blacie, zaraz obok dwóch łyżek, jedną z nich już po chwili trzymał między palcami, kręcąc się nieco nonszalancko w rytm cichego, przytłumionego dźwięku z głośnika. Zaraz potem uniósł łyżkę z lodem w jej stronę, jakby proponował jej pokój zawarty na cukrowych zasadach.
— Spróbuj. Ciasteczkowe. Nie rozwiąże twoich problemów… ale może je chociaż trochę osłodzi.
Kilkanaście minut później oboje byli już na kanapie. Carter siedział oparty o róg kanapy, z jedną nogą zgiętą na siedzisku. Miał na sobie tylko prosty t-shirt i dresowe spodnie, a na kolanach trzymał miskę z lodami, którą dzielił z Sophią. Ona wtuliła się w jego bok, owinięta w miękki koc, z nogami podciągniętymi pod siebie. Jej głowa spoczywała na jego ramieniu, a jeden z jej palców delikatnie sunął po jego nadgarstku powoli, jakby nieświadomie. Mimo że świat za oknem nie dawał im dziś spokoju, tu, na tej kanapie, wszystko znowu było na swoim miejscu.
Ciepło jej ciała, pewność obecności, oddech, który unosił się równym rytmem, ale Carter… on miał swój sposób na powroty do tematów, które wymagały więcej niż tylko wzruszenia ramionami.
OdpowiedzUsuń— Ona zawsze jest… taka?
Nie musiał precyzować. Nie musiał wymieniać imienia. Ton głosu wystarczył. “Taka” znaczyło: oślizgle uprzejma, fałszywie zatroskana, cyniczna w jedwabiu. Znaczyło Gwen. Jego wzrok pozostał na Sophii. Nie dodał nic więcej, nie próbował ciągnąć tematu ani szukać potwierdzenia, że się nie mylił. Bo się nie mylił. Po prostu chciał zrozumieć. Ją. To, z czym musiała się mierzyć.
— Bo jeśli tak… — dodał po chwili, ciszej, bardziej do siebie — …to nie mam pojęcia, jak ty to wytrzymałaś tak długo.
Sophie nie musiała od razu odpowiadać, ale wiedział, że odpowie. Że potrzebuje czasem tylko momentu. Więc poczekał. Tak samo spokojnie, jak trzymał jej dłoń przed wejściem do restauracji. I tak samo pewnie, jak wtedy, gdy powiedział, że jeśli nie chce to nigdzie nie pójdą.
Carter
Carter słuchał w milczeniu, opierając policzek o jej skroń, gdy znów się do niego przytuliła, jakby ten ruch był tak naturalny, że nie potrzebował już myślenia. Palcami gładził jej ramię przez materiał bluzy, nie przerywając nawet wtedy, gdy opowiadała. Nie komentował od razu, nie przerywał i nie rzucał szybkich osądów. Tylko słuchał. I to był chyba najcenniejszy sposób, w jaki potrafił jej teraz dać znać, że jest obok i naprawdę słyszy każde słowo.
OdpowiedzUsuń— Takie śniadania, to bardziej kara niż rytuał. — Odezwał się cicho, dopiero po chwili, niemal tak, jakby rozważał każde słowo. Nie chciał zabrzmieć jak ktoś, kto ocenia, ale nie potrafił też udawać, że to, co słyszy, nie robi na nim wrażenia. — Po co wrogowie kiedy ma się takich członków rodziny… — Przesunął lekko palcem po jej dłoni. Zamilkł na chwilę, bo coś w nim drgnęło. Może gniew, może frustracja, może wspomnienie z własnego życia, które uderzyło nieproszonym echem.
— Nie powinnaś musieć się przyzwyczajać do kogoś, kto cię tak traktuje. Nawet jeśli to rodzina. Zwłaszcza jeśli to rodzina.
Nie wyglądał na wściekłego. W jego głosie nie było tej złości, która kiedyś tak szybko się w nim budziła. Był spokojny. Pewny. I bardziej niż cokolwiek innego, troskliwy.
— A Gwen… Nie wiem, co próbowała dziś osiągnąć, ale jeśli myślała, że wystarczy kilka przekąśliwych uwag i wzmianka o Nico, żeby mnie sprowokować… To nie jest tak dobra w tę grę, jak jej się wydaje…
Zerknął na nią z boku, lekko unosząc brew.
Brzmiało to lekko, jak żart ale w jego oczach było coś więcej. Gotowość. Jeśli kiedykolwiek miał stanąć między Sophią a kimkolwiek, kto próbowałby ją sprowadzić do parteru nie zawahałby się. Nawet jeśli tym kimś byłby jej ojciec, nie mówiąc już o Gwen.
Przesunął koc wyżej, żeby jej było cieplej, i wtulił się mocniej, podając jej kolejną łyżeczkę lodów.
— Jesteś cholernie lojalna, Soph. Nawet wobec ludzi, którzy na to nie zasługują. A ja mam cholernie mało cierpliwości do ludzi, którzy mylą miłość z kontrolą. — Zerknął na nią znów, a jego spojrzenie było poważne, miękkie, skupione tylko na niej. — I wiem, że jestem ostatnią osobą, która powinna ci mówić, co dobre. Ale jeśli tam jutro pójdziesz… nie po to, żeby się tłumaczyć, tylko żeby postawić swoje granice
Nie dodał już nic więcej. Wsunął nos w jej włosy i przyciągnął ją jeszcze bliżej, jakby w tej jednej sekundzie cały świat mógł się zredukować tylko do nich dwojga i dobrze mu było z tym.
Carter uniósł lekko brwi, jakby właśnie jakaś myśl przyszła mu do głowy. Wciąż miał ją przy sobie, wtuloną w jego ramię, ciepłą, cichą, rozbitą na pół i złożoną z powrotem. Lubił ją taką nie dlatego, że była słaba, ale dlatego, że pozwalała mu siebie trzymać, nie udając, że wszystko jest w porządku.
— Albo… — mruknął, przerywając ciszę, która właśnie zaczynała się między nimi rozlewać — zawsze możesz zaprosić go tutaj. Bez niej.
Spojrzał na nią z ukosa, jakby sprawdzał, czy to w ogóle miałoby dla niej sens. Pochylił się i pocałował ją lekko w skroń.
— Nie musisz się do nikogo dopasowywać. Tu nikt nie musi udawać, że wszystko jest w porządku. I nikt ci nie przerywa, kiedy mówisz.
Carter nie spieszył się z kolejnymi słowami. Była w jego ramionach, cicha i zamyślona, ale wcale nie obca. Wręcz przeciwnie czuł, jak z każdą godziną staje się bardziej jego. Nie przez deklaracje, nie przez wielkie gesty, a przez to, że właśnie teraz, po tym wszystkim, nadal siedziała przy nim z kubkiem lodów, jego bluzą na sobie i ciężarem dnia wypisanym na twarzy.
— Twój ojciec nie wyglądał na kogoś, kto nie chciałby cię zrozumieć — powiedział w końcu, cicho, ale z pewną ostrożnością, jakby wybierał każde słowo z rozwagą. — Może się pogubił. Może zbyt długo słuchał niewłaściwych ludzi. Ale jak na kogoś, kto chciał mnie odstrzelić wzrokiem… trzymał się całkiem nieźle.
Uśmiechnął się pod nosem, bardziej do siebie niż do niej, i oparł brodę o czubek jej głowy.
Carter
Carter pozwolił jej mówić. Nie przerywał, nie komentował, nie wciskał żadnego „ale”. Siedział spokojnie, z nią wtuloną w jego bok, dłonią przesuwając rytmicznie po jej ramieniu, jakby tylko ten jeden gest wystarczył za wszystkie zapewnienia, że ją słyszy. I że nie zamierza nigdzie iść. Ani teraz, ani jutro.
OdpowiedzUsuńZ jego strony nie padły pytania. Nie musiały. Jej słowa były więcej niż wystarczające. Carter słuchał o niedzielnych śniadaniach, o złamanych oczekiwaniach i o tym, jak łatwo można kogoś pominąć nawet w pozornie pełnym domu. A potem o Maddie… i o tym, jak Oscar próbował chronić nie tylko Sophię. Jak był może nie idealnym ojcem, ale wystarczająco dobrym, by się przejmować. By trzymać gardę, nawet jeśli nie zawsze przeciwko odpowiednim ludziom.
Kiedy Sophia uniosła głowę i spojrzała na niego z pytaniem, czy na pewno nie miałby nic przeciwko… jego odpowiedź była natychmiastowa.
— Nie — odpowiedział cicho, pewnie. — Nie mam nic przeciwko. To też twój dom — przypomniał jej.
Carter lekko spoważniał, kiedy wypowiedziała te słowa. Wiedział, że nie miała złych intencji. Nie brzmiała jak ktoś, kto chciał go zranić, ale i tak… coś w nim drgnęło. Nie odpowiedział od razu. Przez krótką chwilę siedział w ciszy, z opuszczonym wzrokiem, jakby przetrawiał to, co właśnie usłyszał. A potem uniósł głowę i spojrzał na nią. spokojnie, ale z tą nutą powagi, która pojawiała się u niego rzadko, ale nigdy bez powodu.
— Wiem, Soph. — Jego głos był cichy, ale nieobojętny. — Mam przeszłość, która daje powody do niepokoju. — Nie zaprzeczył. Nie próbował się bronić. Nie kłócił się z rzeczywistością. Miał nie tylko przeszłość, miał też teraźniejszości, równie bogatą i wątpliwą o której nie wiedziała nawet ona. — I wiem, co ludzie z niej wyczytują. I pewnie mają rację. — Odchylił się lekko, przesuwając palcami po jej dłoni, jakby ten dotyk miał zakorzenić go tu, przy niej. — I jeśli twój ojciec odniesie się do czegokolwiek co jest o mnie w sieci, to nie będę mógł temu zaprzeczyć. Bo to też ja.
Zamilkł na ułamek sekundy. Jego spojrzenie stało się jeszcze bardziej skupione. Carter nie powiedział tego na głos, ale czuł, jak coś w nim się napina z każdą kolejną próbą, jaką Sophia podejmowała, by usprawiedliwić ojca, zawsze spokojnie, ostrożnie, jakby bała się powiedzieć za dużo, jakby sama musiała go chronić. I może właśnie to wkurzało go najbardziej. Że tłumacząc Oscara, punktowała jego, nie jakoś otwarcie, nie złośliwie, ale wystarczająco, by go to uwierało. Bo znał ten ton. Ton, który stawiał przeszłość Cartera jako tło do cudzej ostrożności, jakby musiał się pogodzić z tym, że będzie na cenzurowanym. Że to naturalne, że nie ufa mu się od razu. Problem był w tym, że Carter rozumiał ostrożność. Ale nie rozumiał, dlaczego Sophia czuła się w obowiązku wyjaśniać jej zasadność, jakby to on sam ją wymusił. Jakby jej własna decyzja, by z nim być, wymagała każdorazowo poprawek, przypisów i warunków brzegowych. A przecież to nie on wymagał potwierdzeń. To oni, Oscar i Gwen, zachowywali się tak, jakby Sophia musiała za coś przepraszać. Decyzje, które podejmowała, były jej. Była dorosła, świadoma i więcej przeszła, niż niejeden z jej znajomych w złotym kloszu. Jeśli więc wybrała jego, to miała do tego prawo.
Bez tego tonu. Bez tych spojrzeń, które mówiły „może zrozumiesz to, kiedy dojrzejesz”. Nie powie jej teraz, że czuł się przez to pomniejszany, bo nie chciał dolewać niczego więcej do wieczoru, który i tak wisiał na emocjonalnej krawędzi. Ale był zły. Nie dlatego, że Oscar go nie akceptował. Tylko dlatego, że Sophia czuła się zmuszona, żeby to ona musiała to wszystko wszystkim przefiltrować. Jakby to on był przeszkodą. A nie to, że ojciec Sophii nie potrafił jej zaufać i kochać bez warunków.
OdpowiedzUsuńI właśnie wtedy, kiedy powaga rozmowy zaczęła osiadać między nimi jak kurz… poczuł chłód na ustach. Jego wzrok natychmiast przesunął się na Soph, która z pozorną niewinnością patrzyła na niego spod długich rzęs. A potem, bez słowa, nachyliła się i musnęła jego usta.
Carter zamrugał raz, drugi. Waniliowy chłód kontrastował z ciepłem jej warg. Gdy się odsunęła, nie mógł się powstrzymać, ten znajomy półuśmiech wypłynął mu na twarz automatycznie.
— To miała być zemsta? — mruknął z rozbawieniem. — Czy gra wstępna?
Pochylił się jeszcze raz, tym razem sam, krótko i pewnie, przyciągając ją do siebie i całując spokojnie, Kiedy oderwał się od niej, spojrzał z lekkim błyskiem w oku.
Carter
Carter pozwalał jej na wszystko, na te łyżeczki lodów, na pocałunki, na sposób, w jaki próbowała zażegnać napięcie. Ale gdzieś pod spodem wciąż buzowało w nim to jedno uczucie, którego nie mógł z siebie zrzucić tak łatwo: złość. Nie na nią, nigdy na nią, ale na całą sytuację, która znów sprowadzała ich do punktu, w którym musieli się tłumaczyć. W którym on miał być tą przeszkodą, a Sophia mediatorką między przeszłością a teraźniejszością. Jej pocałunki łagodziły napięcie, ale nie wymazywały tego, co właśnie powiedziała. Wciąż miał w pamięci jej słowa spokojne, przemyślane, ale jednak trochę… jak oskarżenie, jak przypomnienie, że nie pasuje. Że jej ojciec ma powody, żeby się go bać. Może i subtelne, może i zakamuflowane za czułością, ale nie zmieniało to faktu, że zabrzmiało to tak, jakby sama Sophia też odrobinę w to wierzyła.
OdpowiedzUsuńA przecież miała wybór. I została.
Mimo to, kiedy powiedziała, że chce porozmawiać o wszystkim rano skinął tylko głową. Bo nie chciał dalej tego drążyć. Bo znał ją już na tyle, by wiedzieć, że nie robiła tego złośliwie. Chciała tylko, żeby wszystko się jakoś ułożyło, a on… nie miał jej za złe, że wciąż próbuje pogodzić dwa światy. Nawet jeśli czasami odbywało się to jego kosztem.
Uśmiechnął się półgębkiem, kiedy mruknęła coś o tym, że musi sprawdzić jeszcze raz, czy smak lodów z jego skóry jest naprawdę tak dobry, jak sobie wyobrażała. Pozwolił jej się zbliżyć. Pozwolił na kolejną porcję wanilii na ustach i kolejny pocałunek, którym go z niej uwalniała. A potem objął ją powoli za biodra i przyciągnął na siebie tak, że usiadła mu na kolanach, dokładnie tak, jak miała ochotę wcześniej.
— Możesz sprawdzać ile razy tylko chcesz — szepnął jej przy uchu, muskając je lekko ustami. — Ale uprzedzam… jak dojdziesz do wniosku, że smakuję lepiej niż te lody, to ja mogę mieć swoje warunki.
Zniżył głos, jakby mimo całego zmęczenia z dnia, ta gra między nimi była dla niego jak najprzyjemniejsza ulga po wszystkim, co wydarzyło się tego wieczoru. Jego dłonie oparły się na jej udach, przesuwając się leniwie, jakby sam ten dotyk miał uspokajać i ją, i jego. Nie zamierzał wracać do wcześniejszych tematów. Nie teraz. Skoro ona chciała zostawić je na jutro zostawi je razem z nią. Ale jedno wiedział już teraz. Gdy znów spojrzy jej ojcu w oczy, nie będzie tym samym facetem, który go tylko wysłucha i się uśmiechnie. Tym razem będzie sobą. Całym sobą. Bo Sophia zasługiwała na to, by ktoś walczył też o nią, nie tylko z nią.
Carter przez chwilę tylko na nią patrzył, siedzącą na jego kolanach, z włosami opadającymi na policzki, lekko zarumienioną i z tym zacięciem w oczach, którego nikt poza nim chyba nie potrafił tak do końca rozczytać. Tyle w niej było miękkości i siły naraz. Tyle sprzeczności, które już dawno przestał próbować układać w sztywne ramy. Nie chciał jej analizować. Chciał ją znać. Nawet jeśli czasem rzucała słowa, które wbijały się w niego jak cierń, wiedział, że w środku wcale nie próbowała ranić. Próbowała przetrwać. Tak samo jak on. Jego dłonie przesunęły się wyżej, z ud na biodra, a potem jeszcze wyżej, pod bluzę, gdzie skóra była ciepła i miękka, znajoma. Oparł czoło o jej obojczyk, przez moment nie mówiąc nic. Tylko oddychając spokojnie, równo. Z każdą sekundą odsuwało się od niego napięcie, które przez ostatnie pół godziny w nim pulsowało. Nie dlatego, że sytuacja się zmieniła. Ale dlatego, że ona była blisko. A to zmieniało wszystko.
— Jeszcze trzy godziny temu siedziałaś w studiu i próbowałaś mnie przekonać, że nie jesteś dziewczyną, która robi tatuaże pod wpływem impulsu. — Wymruczał, zerkając na jej ramię i przycisnął tam usta, tuż przy delikatnym konturze motyla. — A teraz siedzisz na mnie, jesz lody z moich ust i rozważasz zaproszenie ojca do mieszkania, w którym najczęściej jesteś nago, albo w mojej koszulce. — Uśmiechnął się pod nosem. — Myślę, że to jest warte tych kilku uprzedzonych spojrzeń... — Dodał cicho, bardziej do siebie niż do niej. Uniósł dłoń, odgarnął kosmyk z jej twarzy i spojrzał na nią z góry, lekko przechylając głowę. Jego kciuk zatrzymał się przy jej brodzie.
Nie potrzebował teraz żartów, flirtu czy czegokolwiek innego. Potrzebował jej. Takiej. Prawdziwej. I chciał, żeby to do niej dotarło.
OdpowiedzUsuń— Sophia, ja nie chcę, żebyś musiała wybierać między mną a swoim ojcem — powiedział spokojnie, ale w tonie pobrzmiewało coś surowego. — Ale jeśli będziemy się uginąć przy każdej wzmiance o mojej przeszłości, to tak, jakbyśmy mówili, że oni mają rację.
Zamilkł na chwilę, wpatrzony w jej oczy.
— Mój cień nie zrobił ci krzywdy. A jeśli ktoś nie widzi tego, co mamy… to jego problem. Nie nasz.
Nachylił się i musnął jej usta raz jeszcze, delikatnie, wolno. Potem drugi raz, głębiej. Dłużej. Tak, jakby chciał ją rozbroić, ale nie przez słowa przez dotyk, przez bliskość. Jakby tym jednym pocałunkiem chciał jej powiedzieć więcej niż byłby w stanie wypowiedzieć na głos.
— A teraz, jeśli pozwolisz, chciałbym dokończyć ten deser, który z jakiegoś powodu rozsmarowałaś mi po twarzy. — mruknął, zerkając na lody i łapiąc za łyżeczkę. — I muszę się upewnić, że nie planujesz więcej testów smakowych na mojej skórze. Chyba że mam się rozebrać. Wtedy muszę zmienić playlistę.
Carter uniósł lekko brwi, patrząc na nią z udawanym namysłem, po czym przesunął palcem po jej policzku, jakby sprawdzał, czy i tam nie została śmietanka lodowa.
— Wiesz… — mruknął z udawaną powagą. — Jeśli to jest twój sposób na rozładowywanie napięcia po rodzinnych spotkaniach, to powinniśmy zacząć chodzić na nie regularnie. — Uśmiechnął się z rozbawieniem, ale jego spojrzenie wciąż było miękkie, czułe. Zdecydowanie nie miał nic przeciwko.
Carter
Carter milczał przez moment, jakby jej pytanie wymagało wyjątkowego skupienia, jakby właśnie rozważał szereg warunków, które powinien teraz wypowiedzieć z całą powagą. Ale zamiast tego, jego usta uniosły się w tym znajomym, lekko bezczelnym uśmiechu, którego nie sposób było pomylić z żadnym innym. — Warunki? — powtórzył, a jego głos zniżył się do mrukliwego półszeptu. — Tak. — Zbliżył się jeszcze bardziej, tak że czuła jego oddech przy kąciku ust. — Żebyś to robiła tak często, jak tylko masz ochotę. — A potem znów ją pocałował. Wolno. Bez pośpiechu. Uważnie, tak jakby miał jej do przekazania wszystko, czego wcześniej nie wypowiedział. Dłonie, które spoczywały na jej udach, przysunęły ją jeszcze bliżej, jakby nie wystarczało mu, że siedziała na jego kolanach. Jakby żadne „bliżej” nie było wystarczające. — I może… — mruknął jeszcze przy jej ustach, tuż po tym, jak pocałunek się urwał — …jak już skończysz z testami… — Wskazał brodą na topniejące pudełko stojące obok, a potem spojrzał na nią z udawanym wyrzutem. Nachylił się do jej ucha jeszcze raz, głosem niższym, niż zazwyczaj, jakby nie chciał, żeby ktokolwiek poza nią słyszał, co mówi. — To przestaniesz mnie całować tak, jakbyś chciała przepraszać, a zaczniesz jak dziewczyna, która wie, że wieczór należy do niej?
OdpowiedzUsuńUjął jej twarz w dłonie i przyciągnął ją do siebie. Usta znalazły jej wargi bez cienia pośpiechu, ale z tą intensywnością, która zawsze rozpuszczała ją od środka. Bez skruchy, bez żalu. Tylko ona. I on. Tu. Teraz.
Carter zamrugał z rozbawieniem, zupełnie tak, jakby właśnie ktoś powiedział coś absolutnie kontrowersyjnego. W jego spojrzeniu pojawił się błysk, ten znajomy cień drapieżności ukrytej pod półuśmiechem. Jego dłonie nie poruszyły się ani o centymetr, wciąż opierały się o jej uda — ale całe jego ciało jakby się napięło. Usta rozchyliły się minimalnie, jakby zastanawiał się, czy dobrze usłyszał. Potem uniósł brwi.
— Czekaj, czekaj… — odparł z udawanym spokojem. — Czy to była… groźba czy obietnica?
Carter uniósł ręce w geście obrony, jakby właśnie stanął na granicy najświętszej decyzji swojego życia, albo zostaje pod kocykiem jak przykładny chłopak, albo ryzykuje utratę resztek samokontroli. Spojrzał na nią z dołu, nadal trzymając jej biodra, i przez chwilę udawał, że się zastanawia, choć mina zdradzała jedno: wcale nie miał żadnych wątpliwości.
— Słowo? — powtórzył powoli, niby z wahaniem, a potem zbliżył twarz do jej brzucha, muskając go ustami tuż przy brzegu jego bluzy, którą miała na sobie. — Tak się składa, że znam bardzo skuteczny sposób, żeby cię zatrzymać… ale problem w tym, że wymaga zdjęcia bluzy. I legginsów. I… no cóż. — Spojrzał na nią z udawanym westchnieniem. — Widzisz sama. Znowu wygrałaś.
A potem uśmiechnął się leniwie, ten uśmiech, który znała aż za dobrze. Taki, który nie zostawiał złudzeń, już nie myślał ani o Gwen, ani o Oscarze, ani o Nico, ani o jutrze. Była tylko ona. I jego ręce wędrujące coraz niżej pod materiałem. I ciepło, które wracało między nimi znacznie skuteczniejsze niż jakiekolwiek lody.
Carter wiedział, że Oscar nigdy go nie zaakceptuje. Nawet się co do tego nie łudził. Wystarczyło jedno spojrzenie ojca Sophii, by wiedzieć, że jego miejsce przy niej zawsze będzie podważane. Nie był facetem, którego Oscar chciałby widzieć u boku swojej córki. Nie z taką przeszłością, nie z taką reputacją, nie z takim spojrzeniem, które zawsze mówiło więcej, niż wypadało. Nie oczekiwał, że tamten zrozumie. Nie miał złudzeń, że uda się jakkolwiek go do siebie przekonać. Oscar mógł podać mu dłoń i udawać uprzejmość, ale nie spojrzy na niego nigdy w ten sam sposób, w jaki patrzyła na niego Sophia. Nigdy nie dostanie choćby ułamka tej sympatii. Tylko w jego świecie nie szukało się akceptacji u ludzi takich jak Oscar. Wiedział tylko jedno: że nie pozwoli, by ktokolwiek odebrał mu coś, co sam uznał za warte walki. A Sophia… była wszystkim, co miało dla niego znaczenie. Nawet jeśli jej ojciec nigdy tego nie zrozumie.
Carter
Carter uśmiechnął się półgębkiem, ale w oczach błysnęło mu coś znacznie cieplejszego niż rozbawienie. Coś między rozczuleniem a tym głębokim rodzajem przywiązania, które nie potrzebowało słów. Gładził opuszkami palców jej udo, patrząc, jak przesuwa palcem po konturach motylka. Nie musiał jej niczego odpowiadać od razu i tak wiedziała, że każde kolejne „dalej” z nim będzie na swój sposób szalone, spontaniczne i pełne rzeczy, których wcześniej się po sobie nie spodziewała.
OdpowiedzUsuń— Co dalej…? — powtórzył z udawanym namysłem, przesuwając dłonią wyżej, aż pod materiał koszulki. — Może… kolczyk w języku? Albo w brwi, żeby pasował do mojej reputacji. — Uniósł brew w teatralnym geście, ale głos miał już niższy, cichszy jakby mówił to bardziej do jej skóry niż do niej. Przerwał na moment i spojrzał jej w oczy. Poważnie. Uśmiechnął się, widząc, jak ledwo powstrzymuje śmiech. Uwielbiał to. Te chwile, kiedy z ciężaru dnia zostawało już tylko ciepło ich dwójki i żarty, które rozbrajały resztki napięcia. Carter nachylił się i pocałował ją jeszcze raz głęboko, miękko, z tą pewnością, która mówiła jej więcej niż wszystkie jego słowa razem wzięte. Nie musiał mówić, że nigdzie się nie wybiera. Sophia to wiedziała. Czuła to w każdym jego dotyku.
Carter wtulił twarz w jej szyję, nie od razu się odzywając. Przez moment po prostu oddychał jej zapachem znajomym, ciepłym, takim, który osiadał w jego pamięci jak najbardziej naturalna rzecz na świecie. Przesunął nosem po linii jej szczęki, ledwo musnął ustami delikatną skórę pod uchem. Kiedy się odezwał, mówił cicho, niżej niż zwykle jakby jego głos miał zostać tylko między nimi.
— Nie wiem, czy cię demoralizuję, Soph… — westchnął, a palce jego dłoni powoli zaczęły kreślić drobne kółka na jej udzie, jakby bezwiednie. — Ale jeśli tak, to chyba za bardzo mi się to podoba, żeby przestać.
Było coś niemal zuchwałego w tym, jak to powiedział, ale też… miękkiego. Prawdziwego. Carter nie musiał udawać pewności siebie. To, co czuł przy niej, nie miało już wiele wspólnego z grą. Nie musiał jej niczego udowadniać. Już nie. I może właśnie dlatego, pozwalał sobie teraz na odrobinę więcej niż zwykle.
Jego palce przesuwały się powoli wzdłuż jej kręgosłupa, pod materiałem koszulki, aż do miejsca, gdzie łączyły się jej łopatki. Zatrzymał się tam, trzymając ją bliżej siebie, jakby próbował zatrzymać czas ten fragment wieczoru, który należał tylko do nich. Nie do jej ojca. Nie do Gwen. Nie do Nico. Nie do nikogo, kto mógłby mieć jakiekolwiek zdanie na temat tego, co między nimi było.
Tylko ich dwoje. Tu i teraz.
— Tak na poważnie — mruknął cicho, przesuwając nosem po jej policzku, a potem chowając twarz w zagłębieniu jej szyi. — Możesz się śmiać z tego, że cię „demoralizuję”, Soph, ale wiesz co? Chyba nigdy nie widziałem cię takiej… śmiałej.
Zamknął na moment oczy, a potem przycisnął usta do jej skóry, w miejscu, które znał już na pamięć między obojczykiem a linią szyi. Uśmiechnął się krótko, prawie nieśmiało, co rzadko się zdarzało, ale przy niej to przychodziło naturalnie.
— Wiesz, czasami myślę, że to ty mnie zmieniasz. I że jak jeszcze trochę z tobą pochodzę, to kupię kwiaty do tego mieszkania i zacznę chodzić w garniturach. — Delikatnie uniósł jej dłoń do ust i pocałował jej palce, zanim położył ją na swojej piersi, tam gdzie było serce.
— Ale wiesz co? Wcześniej, jak patrzyłem na ciebie… to było, jakbyś cały czas się pilnowała. Jakbyś była gotowa się cofnąć, uciec. Teraz… — urwał i spojrzał jej w oczy. — Teraz patrzę i widzę kobietę, która sama decyduje, kim chce być.
Która wie, czego chce.
OdpowiedzUsuńByła dla niego najważniejsza. I nieważne, ilu ludzi miało jeszcze próbować ich rozdzielić nie zamierzał odpuścić. Nie teraz, kiedy pierwszy raz w życiu czuł, że naprawdę ma coś, o co warto walczyć. Uniósł wzrok na jej twarz, kiedy odsunęła koszulkę, by lepiej spojrzeć na motyla.
— Ten tatuaż cię zdradza. — Musnął nosem jej ramię, gdzie przez cienką folię wciąż rysował się kontur. Uśmiechnął się kącikiem ust, całując miejsce tuż obok motyla. — Że jesteś bardziej odważna, niż sama wierzysz. — Uśmiechnął się kącikiem ust, całując miejsce tuż obok motyla. Delikatnie, z czułością, która nie potrzebowała komentarza. Zamilkł na moment, jakby nie był pewien, czy powinien kontynuować, ale jego dłoń znalazła drogę pod jej koszulkę, a palce zatrzymały się przy jej talii. Nie chciał jej dotykać po to, żeby coś sobie odebrać, robił to, żeby była bliżej. Jakby potrzebował jej obecności fizycznie, żeby się nie rozjechać, nie rozpaść pod ciężarem własnych emocji.
— I może… może nie jestem najlepszym wyborem. Ale cholernie się staram, Sophia. — Spojrzał na nią, poważnie, z tą swoją intensywnością, która czasem aż bolała. — Bo nie chcę cię zawieść. Nawet jeśli wszyscy wokół mówią, że tak się skończy.
Przyciągnął ją do siebie jeszcze mocniej, aż ich ciała przylgnęły do siebie całkowicie. W tej bliskości nie było nic nachalnego. Była za to potrzeba. Taka, którą się czuje w kościach, w każdym mięśniu, pod skórą.
Carter
Carter milczał przez chwilę. Jego dłoń wciąż spoczywała na jej talii, a palce zataczały niewielkie kręgi, choć już nieświadomie, bardziej dla samej bliskości, niż w jakimkolwiek celu. Spojrzał na nią uważnie, z tym cichym półuśmiechem, który nie miał nic wspólnego z rozbawieniem.
OdpowiedzUsuń— Chodźmy — mruknął cicho i po prostu ją przytulił. Nie uniósł się, nie rzucił żartu. Pochylił się, by ucałować jej skroń i po chwili przesunął dłoń na jej plecy. Tak po prostu. Bo mogła tego teraz potrzebować. Albo on. Może oboje. Pomógł jej wstać, ale zanim ruszyli dalej, przyciągnął ją jeszcze raz, mocniej, ciaśniej, tak jakby chciał zostawić coś z siebie na jej skórze. Jakby musiał się upewnić, że naprawdę jest z nim. Że nie tylko mówi, że chce być, ale naprawdę tu zostaje.
— Wiesz… — zaczął, kiedy szli w kierunku sypialni. Głos miał miękki, głęboki. — Jeśli to wszystko jest moją winą… — rzucił, zatrzymując się na moment w progu, aby spojrzeć na nią z ukosa. — To chyba mogę oficjalnie przyznać, że jestem z tego piekielnie dumny.
Z tym błyskiem w oku, lekko przechyloną głową, jakby właśnie rozważał zbrodnię, z której był dumny. I był. Bo to, że Sophia zaczęła żyć bardziej po swojemu, że nie była już tylko tą dziewczyną, która wszystkim się tłumaczy i kuli się przy każdej konfrontacji to było coś, co widział każdego dnia coraz wyraźniej. Zmiana nie była nagła, ale była prawdziwa. I była jej. Carter zgasił światło w salonie i w końcu ruszył za nią do sypialni tak, jak prosiła. Zanim przekroczył próg, oparł się jeszcze na chwilę o framugę i spojrzał na nią z tym swoim leniwym, bezczelnym uśmiechem. Ramiona skrzyżował na piersi, jakby próbował zgrywać poważnego, ale jego spojrzenie mówiło zupełnie co innego.
— A teraz grzecznie pod kołdrę, młoda damo — rzucił, przeciągając sylaby teatralnie poważnym tonem. — Bo wymęczyłaś mnie już dzisiaj trzy razy. — Uniósł brew, jakby liczył w myślach.
— Chociaż… może cztery, zależy, jak punktujemy testy z lodami. — Dodał z udawanym namysłem, a potem ruszył w jej stronę i bez najmniejszego ostrzeżenia objął ją od tyłu, przyciągając do siebie, tak jak tylko on potrafił całą powierzchnią ciała, blisko, pewnie, znajomo. Uśmiechnął się pod nosem, gdy poczuł, jak jej ramiona lekko się unoszą może w rozbawieniu, może w zaskoczeniu. Ale nie przestawał. Odwrócił ją delikatnie w swoją stronę, by spojrzeć jej w oczy z tym nieznośnym, zgaszonym uśmiechem. — Teraz będę musiał odespać to wszystko. Ze dwie doby. Minimum. Więc jakbyś mogła… nie kusić mnie więcej, byłbym wdzięczny. — Nie brzmiał przekonująco. Nie wtedy, gdy jego dłonie wciąż gładziły jej talię, a spojrzenie mówiło zupełnie coś innego niż usta. — Serio, jeszcze trochę, a będziesz musiała mnie reanimować. — Mruknął jej do ucha, muskając je przy tym oddechem.
Carter, choć z rozbawieniem śledził każdy jej gest i miękkie spojrzenie, miał też w sobie ten rodzaj troski, który objawiał się nie w słowach, a w drobnych, czujnych gestach. Przesunął dłonie na jej ramiona a potem niżej, aż palcami dotknął krawędzi materiału, pod którym krył się nowy tatuaż. Nie musiał patrzeć, by dokładnie wiedzieć, gdzie przebiega cienka folia ochronna, gdzie skóra była jeszcze wrażliwa. I chociaż jego spojrzenie wciąż było zuchwałe, to w dotyku miał teraz znacznie więcej wyczucia. Nie tylko żartował, że wykończyła go dziś „na wszystkich możliwych poziomach”, ale też autentycznie nie chciał, żeby zrobiła sobie krzywdę. Znał zbyt dobrze proces gojenia się tatuaży, wiedział, że wystarczy jeden nieostrożny ruch, za mocne przetarcie, zbyt ciasne przytulenie i wszystko może pójść nie tak. Dlatego mimo kuszącej bliskości, Carter zachował ostrożność. Nie tylko dlatego, że chciał, by jej motyl zagoił się idealnie. Ale też dlatego, że ten drobny rysunek był czymś więcej niż ozdobą. Czymś, co zrobiła z myślą o sobie… i o nim. A takich rzeczy Carter nie zamierzał lekceważyć.
Carter
Noc była spokojna. Ciepła i cicha, mimo że wcześniej niosła w sobie tak wiele napięcia. Gdy zgasło światło, a ich ciała wtuliły się w siebie pod kołdrą, wszystko inne przestało mieć znaczenie. Carter objął Sophię od tyłu, przyciągnął ją do siebie i zanurzył twarz w jej włosach, oddychając powoli, równo, jakby próbował zsynchronizować swój oddech z jej spokojem. Zasnęła pierwsza. Wyczerpana, ale bez napięcia, które jeszcze godzinę wcześniej buzowało pod skórą. Carter długo jeszcze czuwał. Nie ze zmartwienia, nie z niepokoju, po prostu nie potrafił od razu zasnąć, kiedy jego głowa była pełna słów, obrazów, detali wieczoru. Patrzył na Sophię w półmroku, na delikatnie zarysowany profil jej twarzy, na niesforny kosmyk przy uchu, na ramiona odsłonięte przez zsuniętą ramiączko bluzki. A potem, zupełnie bezgłośnie, zamknął oczy.
OdpowiedzUsuńObudził się przed nią. Wczesny poranek, niebo było jeszcze blade, słońce dopiero prześlizgiwało się przez krawędź miasta. Sophia spała wciąż zwinięta w jego pościeli, z jedną dłonią na jego poduszce i spokojnym, równym oddechem. Carter podniósł się powoli, z uwagą, by jej nie zbudzić. Naciągnął na siebie koszulkę i po cichu opuścił sypialnię. Przeszedł przez mieszkanie odruchowo zatrzymując się przy ekspresie. Potrzebował kawy. A potem zniknął się w swoim domowym studiu, w przestrzeni zamkniętej za dźwiękoszczelnymi drzwiami, gdzie panował półmrok, a światło monitora rzucało bladą poświatę na winylowe płyty, sprzęt i porozrzucane notatki. Tu był inny Carter. Zaire. Skoncentrowany. Z pozoru spokojny, ale z intensywnością, którą znała tylko muzyka. Usiadł przy biurku, założył słuchawki i odpalił projekt, który zostawił ostatnio w połowie. Słuchał przez chwilę, najpierw z dystansem, potem z coraz większym zaangażowaniem. Poprawił jeden fragment, dodał inny. Słychać było krótkie sample pianina, pulsujący beat. Rzucił okiem na szkic tekstu nowego kawałka, zrobił kilka poprawek. Jakby próbował uporządkować chaos emocji, których nie potrafił powiedzieć wprost.
Muzyka zawsze mówiła za niego. Zegarek na jego nadgarstku tykał cicho, kawa parowała w kubku obok. Zegar w systemie wskazywał, że minęło dopiero dwadzieścia minut, ale Carter miał już za sobą jeden miks i kilka poprawek.
Wrócił do siebie dopiero wtedy, gdy poczuł, że coś się zmieniło w atmosferze mieszkania. Zanim jednak wyszedł, odchylił się na krześle i przez chwilę po prostu zamknął oczy. W głowie wciąż miał jej słowa z nocy. Ciche “chcę cię wybierać dalej”, które nie dawało mu spokoju, ale nie w sposób niepokojący. To było jak muzyka, która nie chciała przestać grać.
Carter stał niedaleko, oparty biodrem o kuchenny blat z kubkiem kawy w dłoni. Przysłuchiwał się jej słowom w ciszy, tej dłuższej, ważniejszej ciszy, kiedy nie szuka się od razu odpowiedzi, bo wszystko w człowieku aż pulsuje od zderzających się emocji. Nie miał jej niczego za złe. Ani tego przeciągania rozmowy, ani tych prób ucieczki. Znał je aż za dobrze, sam był mistrzem w odsuwaniu trudnych spraw, zanim zaczęła go uczyć, że czasem warto inaczej. Spojrzał na nią, a potem na telefon, który wciąż tkwił w jej dłoni, martwy i ciężki jak kamień.
— Możemy udawać. — Odezwał się w końcu, głosem miękkim, nieco niższym niż zazwyczaj. — Ale ty i tak będziesz o tym myśleć. — Podszedł bliżej, stawiając kubek na blacie obok jej łokcia. Palcami zaczepił o kraniec jej bluzy. — Będziesz się zadręczać. A ja będę patrzył, jak to robisz.
Nie powiedział tego z wyrzutem. Nie było w tym rozczarowania. To był fakt, spokojny, twardy, może nawet trochę smutny. On już znał ten mechanizm.
Obserwował go w niej wiele razy, wystarczająco, by wiedzieć, że niezależnie od tego, jak bardzo próbowała to zepchnąć, wracało. Zawsze wracało.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że nie chcesz tam iść sama. I wiem, że myśl o tym, że moglibyśmy go zaprosić tutaj, też cię przeraża. — Delikatnie położył dłoń na jej plecach. — Ale wiesz co? Nie chcę cię patrzeć, jak siedzisz tu z telefonem i przygryzasz policzek tak, że zaraz się przegryziesz na wylot.
Uniósł lekko brwi, jakby próbował dodać nieco lekkości do tych słów, ale spojrzenie miał poważne.
— Twój ojciec… nie musi mnie lubić. I nie musi mnie nawet tolerować. — Dodał ciszej. — Ale mogę go wysłuchać.
Nie naciskał. Nie przysuwał jej planów do ust, nie podsuwał gotowego rozwiązania. Ale był. Obecny, cierpliwy. I gotowy być tym tłem, którego potrzebowała, żeby się w nim oprzeć.
— Jeśli chcesz, napiszę do Rio. Przyjedzie, zrobi ci nowego motyla, na plecach. Żebyś miała skrzydła do ucieczki, jeśli ci się zrobi za duszno. — Uśmiechnął się nieznacznie, próbując rozproszyć napięcie. Nie odrywał od niej wzroku. Bo choć nie mówił „zrób to”, to mówił jej jedno bardzo wyraźnie: nie jesteś w tym sama.
— Wybierz, Soph. Pójść tam. Albo zaprosić go tutaj. Albo nic. Ale wybierz. I ja… będę obok. Bez względu na to, co postanowisz.
Carter
Carter patrzył na nią długo, w ciszy. Takiej, w której naprawdę się słucha, nie tylko słyszy. Nie było w nim tej niecierpliwości, którą często miał w sobie, kiedy coś mu nie pasowało. Teraz był spokojny, dlatego, że wiedział, jak skomplikowane to wszystko dla niej było. Zrozumiał to, kiedy po raz pierwszy poprosiła, żeby po nią przyjechał. Kiedy wybrała jego, mimo całej niepewności i tej chorej sytuacji w Hamptons. Zrozumiał, kiedy się nie tłumaczyła, tylko wróciła. Zrozumiał też teraz, kiedy siedziała tu z twarzą w dłoniach, próbując znaleźć rozwiązanie. Nie rozumiał tylko jednego, dlaczego Sophia tak się z tym spieszy, dlaczego próbuje ojca usilnie przekonać i zdobyć jego akceptację, zamiast dać sobie czas i przestrzeń. Zaczekać, może kilka tygodni, a może dłużej, zobaczyć jak rozwinie się sytuacja. Bo mężczyzna miał zastrzeżenia do jej decyzji i wyborów, ale nie miał wystarczająco dużych jaj, żeby ją chronić w jej własnym domu, gdzie czuła się jak intruz. Carter nie rozumiał również tego, dlaczego ją tam aż tak bardzo ciągnęło. Byłoby inaczej, gdyby atmosfera w jej domu była wspaniała i zepsuła się tylko i wyłącznie przez jej relację z Carterem, ale tak nie było.
OdpowiedzUsuńUjął jej twarz, delikatnie, jakby była czymś kruchym, z czego już nic nie wolno zniszczyć. Kciukiem przejechał wzdłuż linii jej żuchwy. Nachylił się lekko, muskając czołem jej czoło, a potem przysunął usta do jej skroni.
— Pójdziemy tam. Ty będziesz wyglądać jak anioł, ja spróbuję nie wyglądać jak człowiek, który powinien mieć zakaz zbliżania się do sztućców. A jak zacznie być nieciekawie, to się stamtąd zwiniemy. Tylko pamiętaj jedno, Soph. — Spojrzał na nią z nieco większym naciskiem w oczach. — Ja tam nie idę dla niego. Ja tam idę dla ciebie.
Nie dodał, że gdyby chodziło o Oscara samego w sobie, już dawno miałby to w dupie. Nie musiał udawać. Nie musiał nikomu niczego udowadniać. Ale Sophia… Sophia była inna. Jej nie dało się zignorować. Nie chciał jej ignorować. A jeśli ta rozmowa mogła dać jej jakiekolwiek poczucie, że naprawdę próbują, to warto było się na nią wystawić.
Przesunął dłonią po jej plecach, z góry na dół, jednostajnie. Tak jak robił to poprzedniego wieczoru, kiedy próbowała się wyciszyć. Uśmiechnął się, nieznacznie, ale prawdziwie. A w tym uśmiechu było to, co Sophia znała już dobrze: ciepło, gotowość i odrobina buntu, tego, którego nikt inny nie rozumiał tak jak ona.
Carter wolał tam być. Nie tylko dlatego, że Sophia go o to poprosiła. Nie tylko dlatego, że chciał, by wiedziała, że naprawdę jest po jej stronie, bezwarunkowo. Chciał tam być, bo wtedy miał choć odrobinę kontroli nad tym, jak to spotkanie się potoczy. Nad tym, jak będzie wyglądać. Co usłyszy Sophia, w jaki sposób będą na nią patrzeć. Jeśli miał być świadkiem tej rozmowy, to wolał być również tarczą. Bo znał ten typ spojrzeń. Te chłodne oceny, podszyte rozczarowaniem, które nie musiały paść słowami, żeby bolały. Wiedział też, że Sophia mogła udawać silną, ale pod powierzchnią wciąż była zbyt wrażliwa na to, co mówi jej ojciec. Chciała jego aprobaty. Zawsze chciała. A Carter przeczuwał, że jej nie dostanie. Dlatego właśnie nie zamierzał czekać w mieszkaniu, modląc się, żeby poszło gładko. Nie. Wolał być obok. Widzieć, słyszeć, reagować. Nawet jeśli miałby przez to po raz kolejny poczuć, że nie jest wystarczający, przynajmniej miał pewność, że nie zostawił jej z tym samej. Może właśnie dlatego, gdy mówiła o tym, że może pójdzie sama, tylko pokręcił głową. Nie. Nie tym razem. Nie, kiedy chodziło o nią. Carter uważał, że to przesada. Że Sophia zbyt często sama stawiała się w roli tej, która musi się przypodobać, jakby bezustannie była na przesłuchaniu, a nie po prostu w domu, wśród bliskich. Robiła wszystko, żeby zasłużyć na aprobatę ojca. Krok po kroku dopasowywała się do jego oczekiwań, a mimo to wciąż nie była w pełni akceptowana. Jakby zawsze czegoś brakowało, odrobiny więcej spokoju, lepszego wyboru partnera, bardziej rozsądnych decyzji.
Patrzył na to z boku i szlag go trafiał. Nie tyle na Oscara, co na to, jak głęboko w Sophii to siedziało. Jak bardzo zdążyła wrosnąć w ten mechanizm. Jakby nie widziała, że już dawno nie musiała się starać, żeby zasługiwać na miłość, że nie powinna musieć. To przecież przez ojca straciła dobry kontakt z rodziną matki. Wystarczyło kilka jego decyzji, kilka milczących osądów, by odcięła się od tych, którzy mogli dać jej inne oparcie, inne spojrzenie na świat. I zrobiła to z lojalności, która nie została jej nawet wynagrodzona. Nie usłyszała „dziękuję”, nie poczuła, że to coś zmieniło. Po prostu… tak miało być. Jakby to było oczywiste, że Sophia się dostosuje. Że się podporządkuje. Że znów wybierze lojalność ponad siebie. A Carter nie zamierzał tego oglądać bez słowa. Nie teraz. Nie kiedy wreszcie zaczynała żyć na własnych zasadach.
OdpowiedzUsuńCarter
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńCarter był już gotowy, choć nie wyglądał na kogoś, kto właśnie wybiera się na kolację do domu ojca swojej dziewczyny. Sprawiał wrażenie spokojnego, zbyt spokojnego jak na okoliczności. Miał na sobie ciemne jeansy, i czarną koszulę z podwiniętymi rękawami i cienki, jakby ostatnie co go obchodziło, to wywieranie jakiegokolwiek wrażenia. Ale wszystko w tym, co miał na sobie, było zamierzone. Stylowy, ale nie wymuszony. Pewny siebie, ale nie krzykliwy. Nie było w nim nic z człowieka, który próbował się komuś przypodobać.
OdpowiedzUsuńKiedy Sophia wyszła z sypialni, Carter usłyszał dźwięk jej obcasów jeszcze zanim ją zobaczył. Obrócił się odruchowo i zamarł na krótką chwilę, zupełnie jakby jego oddech gdzieś się zawieruszył w przeponie. Nie powiedział nic od razu, tylko przyglądał się jej przez moment, z tym swoim charakterystycznym spojrzeniem, które mówiło więcej niż jakikolwiek komplement.
A potem już tylko się uśmiechnął, nieśpiesznie, jakby dopiero teraz przypomniał sobie, po co się tam wybierają. Jakby właśnie przypomniał sobie, dla kogo to wszystko.
— Wiesz… — zaczął cicho, sięgając palcami do jej policzka, tak lekko, jakby mogła się rozpaść od zbyt gwałtownego dotyku. — Miałem powiedzieć, że wyglądasz pięknie. Ale to by było za mało. Pochylił się, gdy wtuliła w niego dłonie i przymknął oczy, gdy pocałowała go lekko. Musnął ustami jej czoło, zanim jeszcze zdążyła zetrzeć ślad błyszczyku z jego warg. Gdy sięgnęła do jego ust, złapał delikatnie jej nadgarstek i na moment przytrzymał. Nie po to, żeby ją powstrzymać, po prostu chciał czuć jej skórę pod swoimi palcami.
— Mogę cię jeszcze namówić, żebyśmy to odwołali? — Zapytał z odrobiną rozbawienia. — Mam szampana. I ciebie. Wystarczy na dziś.
Ale wiedział, że nie wystarczy. Że musi tam być. Nie tylko dla niej, ale dla samego siebie, żeby zobaczyć, z czym się mierzy. I żeby się temu przyjrzeć z bliska. Nawet jeśli wiedział już, że nie zostanie tam przywitany z otwartymi ramionami.
— Jeszcze jedno. — Mruknął cicho, pochylając się jeszcze raz, by musnąć jej skroń. Odwrócił się bez wyjaśnień i odszedł w stronę jednej z szafek, tej z szufladą, do której ona rzadko zaglądała, a kiedy po chwili wrócił, trzymał w dłoni podłużne, czarne pudełko.
— Wiem, że nie potrzebujesz niczego więcej, żeby robić wrażenie… — powiedział miękko, a potem uniósł wieczko pudełeczka. — Ale… chciałem, żebyś miała coś ode mnie. — W środku znajdowała się delikatna, złota bransoletka wysadzana drobnymi diamentami, subtelna, delikatną, ale wystarczająco elegancką, by przyciągać uwagę.
Nie podał jej tego po prostu. Zamiast tego, ujął jej dłoń w swoje palce, zsunął z niej delikatnie cienką gumkę, którą miała na nadgarstku i powoli, ostrożnie zapiął bransoletkę. Zapiął ją ostrożnie, palcami przeciągając po jej skórze. Nie pytał, czy jej się podoba. Nie musiał.
— Chodź, zanim zacznę cię całować tak długo, że naprawdę się spóźnimy. — Mruknął w końcu, muskając jej skroń i sięgając po płaszcz, który wcześniej dla niej przygotował. — I niech Bóg ma w opiece każdego, kto spróbuje dziś rzucić ci cień wątpliwości, że nie jesteś wystarczająca. Bo będę tam. I usłyszą mnie wszyscy.
Carter
Carter nie odpowiedział od razu. Stał przed nią z dłońmi w kieszeniach płaszcza, jakby coś ważył w myślach i Sophia dobrze wiedziała, co to było. Mógł się uśmiechać i żartować, ale gdzieś pod tym wszystkim buzowało napięcie, którego nie dało się z niego całkiem wytrząsnąć. Mimo to, kiedy spojrzał jej w oczy, coś w nim złagodniało. Ten jeden moment przed ich prywatną burzą, chciał zatrzymać dokładnie takim, jaki był: spokojnym, ciepłym, prawdziwym.
OdpowiedzUsuń— Skoro wypada… — mruknął cicho, a potem zrobił krok w jej stronę. — I skoro tak uprzejmie prosisz…
Jedną dłonią ujął ją w talii i przyciągnął ją do siebie tak że niemal się ze sobą zderzyli, a potem nachylił się i pocałował ją tak, jak obiecywała, na chwilę. Ale ta chwila miała w sobie coś więcej niż tylko ulotny dotyk ust. Była czuła, ale zdecydowana. Spokojna, ale z tym charakterystycznym dla niego napięciem, które potrafiło rozgrzać skórę szybciej niż każde wypowiedziane słowo.
— I niech mi potem Gwen powie, że nie mam manier... — mruknął, gdy w końcu się od niej oderwał, muskając jeszcze raz jej usta oddechem. Uśmiechnął się tym razem łagodnie i spojrzał na błyszczącą bransoletkę na jej nadgarstku. — A to… to tylko przypomnienie. — dodał ciszej. — Że cokolwiek się tam wydarzy, wracasz stamtąd ze mną.
Carter nie cofnął się od razu. Jeszcze przez moment stał blisko, z kciukiem wciąż opartym o jej policzek, jakby nie chciał pozwolić, by cokolwiek w tym momencie się zmieniło. Znał te spojrzenia, nie tylko jej, ale i własne. To jedno, które widział w jej oczach po tym pocałunku, znał już zbyt dobrze. Było w nim wszystko, co chciał dla niej robić i wszystko, czego nie potrafił jej powiedzieć wprost. Bo chociaż słowa przychodziły mu coraz łatwiej, to były chwile, gdy nie starczało żadnych. Zsunął dłoń z jej twarzy, ale tylko po to, by splątać ich palce.
— Będziesz ją zdejmować — rzucił cicho, z krótkim spojrzeniem na jej nadgarstek, gdzie błyszczała bransoletka. — Bo kupię ci drugą. I trzecią. I każdą kolejną… aż w końcu zbankrutuję, a ty zostaniesz z całą kolekcją, której nikt nie będzie mógł przebić.
Uniósł ich splecione dłonie i musnął jej palce ustami. Nie śpieszył się. Nie wyglądał też na spiętego, nie w tej jednej chwili, która nie należała jeszcze do nikogo poza nimi. Nie dodał nic więcej. Nie musiał. Była ubrana, gotowa, pachniała jak zawsze, znajomo i cholernie bezpiecznie, a on nie zamierzał jej teraz wciągać w kolejne rozmowy, choć w głowie kotłowało mu się jeszcze sporo. Przesunął kciukiem po wnętrzu jej dłoni.
— Chodź, zanim jeszcze raz powiesz coś o truskawkach i zmienię zdanie. — Przekrzywił głowę z lekkim półuśmiechem. — A wtedy z naszej kolacji będą tylko okruszki z deseru i twoje wyrzuty sumienia.
Carter prowadził spokojnie, trzymając jedną rękę na kierownicy, a drugą na jej udzie. Sophia nie musiała nic mówić. Wiedział, że w jej głowie huczy. Zatrzymał samochód. Białe kolumny budynku przed nimi błyszczały w wieczornym świetle, a wysokie okna rozświetlone ciepłym światłem przypominały zbyt dobrze, że ktoś już tam czekał. Silnik jeszcze cicho mruczał, ale Carter wyłączył go, zanim powiedział cokolwiek. Spojrzał przed siebie, potem na nią. I przez dłuższą chwilę po prostu patrzył. Jakby chciał ocenić, czy jest gotowa… a może po prostu dać jej czas, by oddychała. W końcu odezwał się niskim, spokojnym tonem:
— Gotowa?
Nie zapytał tego, jakby chciał ją sprawdzić. Nie szukał potwierdzenia. To było jedno z tych pytań, które bardziej znaczyło: jeśli nie jesteś, możemy jeszcze chwilę tu zostać.
Potem uśmiechnął się lekko, niemal niezauważalnie, i przesunął dłonią po jej dłoni, splatając z nią palce.
— Prowadź, Soph.
Nie brzmiało to ironicznie. Wręcz przeciwnie. Z szacunkiem. Z pełnym oddaniem. To była jej walka, ale on był za nią. Gdziekolwiek.
Carter
Carter przesunął kciukiem po jej dłoni, którą trzymał pewnie, ale spokojnie, dokładnie tak, jak ona tego potrzebowała. Nie chciał naciskać. Nie musiał mówić „damy radę” czy „wszystko będzie dobrze”, bo oboje wiedzieli, że różnie może być. I właśnie dlatego trzymał jej dłoń w sposób, który mówił o wszystkim, co było naprawdę ważne: nie jesteś sama, Soph. Nie tym razem.
OdpowiedzUsuńCarter skinął lekko głową, słuchając jej uważnie, aż do samego końca, gdzie pojawiła się ta delikatna myśl… o pokoju.
— Pokażesz mi go kiedyś. — Mruknął cicho, z tą miękką pewnością, którą Sophia już znała. Nie zadeklarował, że muszą tam pójść. Nie rzucił, że koniecznie dziś. Ale dał jej sygnał, że zapamiętał. Że chciałby. Że to dla niego coś znaczyło, skoro powiedziała o tym akurat teraz.
Na jego ustach pojawił się ten znajomy półuśmiech, który miała ochotę zetrzeć pocałunkiem od razu.
— Myślisz, że jeśli zaproponuję Gwen jointa na rozluźnienie, to od razu nas wyproszą, czy każą zostać na deser?
Puścił jej oko, jakby właśnie wchodzili na jakiś absurdalny benefis, a nie do jednej z bardziej napiętych kolacji, na jakiej miała się pojawić.
— Powinniśmy ustalić jakiś sygnał, jak będziesz chciała stąd zniknąć… niech to będzie coś subtelnego zrzucenie kieliszka albo fałszywe omdlenie.
Uniósł brew, jakby naprawdę się zastanawiał, która wersja byłaby skuteczniejsza.
— Albo możesz po prostu powiedzieć hasło: “Mam ochotę na truskawki”.
W jego oczach pojawił się błysk. Jego dłoń nie opuściła jej ani na moment, a kiedy stanęli już niemal przy wejściu do salonu, Carter na krótką chwilę ją zatrzymał. Skierował na nią wzrok, łagodniejszy, niż by ktokolwiek mógł się po nim spodziewać i nie od razu odpowiedział. Zamiast tego przyciągnął ją bliżej siebie i pochylił się lekko, tak by ich czoła niemal się stykały.
— Kocham cię…
Uśmiechnął się lekko i nieco drapieżnie, jakby chciał jej przypomnieć, że niezależnie od tego, co się wydarzy, jest tu facet, który ją zna, a nie jej wersję, którą chcieliby mieć jej rodzice. Złapał ją jeszcze raz za dłoń, pewnie, i skierował wzrok w stronę salonu.
— No to chodź, zanim zrobi się jeszcze bardziej patetycznie, a ja zacznę cytować poezję.
Szepnął jej jeszcze jedno, zanim przekroczyli próg salonu, gdzie czekała już ich klasyczna muzyka, zapach scotch’a i powietrze tak napięte, jakby kroić je można było nożem.
— Albo jeszcze lepiej, powiem, że przyszedłem po twoją rękę... — dodał, tym razem już niemal bezgłośnie, gdy zbliżyli się do wejścia do salonu. Puścił jej oczko, a potem ścisnął delikatnie jej dłoń, jakby właśnie tym żartem próbował przypomnieć jej, że nawet w tym miejscu, nawet w tej sytuacji, wciąż mogą być oni. Że nie musi się w tym wszystkim zatracić. Tak naprawdę nie był nawet pewien, czy usłyszała ten ostatni tekst, ale widok jej rozbawionych oczu i lekkiego drgnięcia kącika ust mówił mu wystarczająco dużo. I tego potrzebował. Właśnie tego.
Carter
Carter z pozoru był spokojny. Nieruchomo siedział na tej perfekcyjnie wystylizowanej sofie, z dłońmi swobodnie splecionymi na kolanie, a spojrzeniem wbitym gdzieś pomiędzy taflę złocistego wina a odbicie kryształowego kieliszka, który Oscar właśnie napełniał z taką wprawą, jakby był to nie tylko gest grzeczności, ale rytuał. Rytuał, który wyznaczał granice, między nimi a nim. Między światem, w którym Sophia dorastała, a tym, do którego Carter miał jedynie chwilowy dostęp. Tolerowany, ale nie zaakceptowany.
OdpowiedzUsuńTo miejsce mówiło więcej, niż byli świadomi.
Każdy detal tu zdawał się być deklaracją statusu. Drewno, szkło, kamień, wszystko pachniało decyzją, perfekcją, kontrolą. Nie było w tym domowego nieładu, nic nie mówiło „rozgość się”. Książki na półkach wyglądały, jakby nikt nigdy ich nie czytał. Świece paliły się z wyliczoną elegancją. Zapachy były zaplanowane, nie ulubione. Carter znał takie domy. Widział już tysiące takich wersji Oscara i Gwen, tylko pod innymi nazwiskami. Nic w tej scenerii go nie onieśmielało. Ale był świadomy. Uważny. I w pełni obecny.
Gdy Oscar podszedł z drugą szklanką, kierowaną w jego stronę, Carter tylko uniósł dłoń w geście odmowy. Uprzejmym, ale niewzruszonym.
— Dziękuję… nie dzisiaj. — powiedział cicho, ale stanowczo. Nie czuł potrzeby tłumaczenia. Nie był im nic winien. Słowa padły spokojnie, bez cienia napięcia. Ale dla kogoś uważnego, jak Oscar, mogły zabrzmieć jak subtelne zaznaczenie granicy. Odmowa bez tłumaczeń, bez skrępowania, ale i bez prowokacji. Carter nie czuł potrzeby wyjaśniania czegokolwiek. Nie tu. Nie im. Czasem sam fakt powiedzenia „nie” brzmiał jak prowokacja. Ale Carter się tym nie przejmował. W tym momencie Gwen uniosła lekko brew, a kąciki jej ust poruszyły się nieznacznie, może to był cień zaskoczenia, może rozczarowanie, może jedynie kolejne mentalne odnotowanie: nie pije, ciekawe czemu. Jakby wszystko, co robił, musiało mieć ukryty powód. Jakby nie mógł po prostu być sobą.
Widział też, jak Gwen lustrowała go kątem oka, jakby szukała pretekstu do postawienia oceny. Tatuaże. Zbyt pewny siebie sposób, w jaki siedział. Zbyt świadomy własnej obecności. Zbyt daleki od świata, do którego próbowano go właśnie wcisnąć jak niepasujący element układanki. Spojrzał na Sophię. Jej dłoń w jego wciąż była ciepła, lekko napięta, jakby jej mięśnie trzymały się granicy między czujnością a zmęczeniem. Wiedział, że to dla niej trudne. Że z jednej strony próbowała być sobą, a z drugiej, nie ranić. Ale ten dom uczył ją przecież dokładnie tego: jak być akceptowalną. Nie prawdziwą. Akceptowalną. I może właśnie dlatego Carter nie chciał się wpasować. Nie chciał, by Sophia miała poczucie, że jego też trzeba jakoś przyciąć. Ukształtować. Dostosować do „standardów”. Bo wtedy… straciliby coś, co było ich. Gwen w końcu przemówiła. Głos miała łagodny, ton wręcz uprzejmy. Ale każde słowo było jak szkło obtoczone aksamitem.
Carter spojrzał na nią powoli. Żadne mrugnięcie. Żadna reakcja. A potem uniósł lekko brwi, jakby się upewniał, że dobrze usłyszał. Odwrócił wzrok w stronę Sophii, jakby pytał: czy ona naprawdę to właśnie powiedziała? W końcu odezwał się cicho, z tym swoim niepokojąco spokojnym półuśmiechem. — No cóż… — mruknął z udawaną powagą. — Na szczęście mam wszystkie szczepienia… Zawiesił głos, nie spiesząc się z puentą. W pomieszczeniu zrobiło się cicho. Napięcie zawisło na ułamek sekundy w powietrzu, zanim dopełnił zdanie. — Więc nie powinienem niczym zarazić. Brzmiał jak ktoś, kto żartuje, ale nie prosi o śmiech. Jak ktoś, kto mówi: wiem, co próbujesz zrobić. I się nie boję.
Spojrzał na Gwen jeszcze przez moment, a potem przeniósł wzrok na Sophię. Uśmiechnął się do niej tylko lekko, to był ten jego cichy sposób mówienia: jestem. Trzymam cię. Damy radę.
Nie potrzebował uznania. Nie szukał aprobaty. Nie zamierzał wygrywać żadnych punktów. Nie w tym domu. Był tu dla niej. I tylko to się liczyło.
Carter
Carter słuchał tego wszystkiego z twarzą niemal nieruchomą. Ale to było niemal. Bo kto znał go dobrze, a Sophia znała, ten wiedział, kiedy coś w nim się napina. I teraz… napięcie nie było agresją. To nie był ten Carter sprzed lat. Teraz napięcie było samoświadomością. Uważnością. Zmrożoną czujnością człowieka, który wie, że musi kontrolować reakcję, bo nie ma prawa do błędu. Nie tu. To, co padło z ust Gwen, nie bolało go. Nie zaskoczyło go. Może trochę uderzyło. Nie przez treść, ale przez formę. Przez ten słodki, przesadnie miękki ton, który w ustach kobiety o spojrzeniu zimnym jak stal miał więcej jadu niż otwarta zniewaga. Prawie się uśmiechnął, prawie. Nie z rozbawienia. Ze świadomości, jak bardzo przewidywalne to było. Taki tekst. Taka kobieta. Taki dom. Nie miał żadnych wątpliwości: to nie był przypadek. To było dokładnie wycelowane.
OdpowiedzUsuńPrzyjął wzrok Gwen. Patrzył jej w oczy spokojnie. Żadnego spięcia szczęki. Żadnego uniesienia brwi. Nie dał jej tej satysfakcji. Nie pozwolił, by usłyszała jego dumę pękającą pod ciężarem wspomnień. I nie, nie zamierzał się bronić. Ale też nie zamierzał milczeć. Kiedy Gwen z tym przesadnym spokojem przywołała temat jego piosenek, Carter powoli wyprostował się na sofie i mówił z tonu neutralnym? spokojnym, ale nie wycofanym.
— To prawda. Mówię o nich. Piszę o nich. Nie udaję, że nie istnieją. — Przeniósł spojrzenie na Sophię na ułamek sekundy, jakby to do niej kierował to, co najważniejsze, zanim znów wrócił wzrokiem do Gwen. — Przeszłość mnie ukształtowała. Nie wstydzę się jej.
Zamilkł. Nie przedłużał. Pozwolił tej jednej, miękko podanej, ale bardzo czytelnej kontrze wybrzmieć. I już. Wystarczyło. Gwen milczała przez chwilę. Może nie spodziewała się, że odpowie. A może spodziewała się czegoś bardziej emocjonalnego. Ale to właśnie ten brak emocjonalności, ta spokojna, rzeczowa reakcja, był najgroźniejszy. Carter nie musiał podnosić głosu, żeby być słyszanym. W myślach jednak… dopisał Gwen kilka wersów. Może nie do nowego utworu, ale na pewno do swojego prywatnego rejestru. Tego, który skrzętnie katalogował ludzi próbujących włożyć go w jednorazową ramkę.
Gdy Oscar wtrącił temat albumu, Carter spojrzał w jego stronę z wyraźną ulgą, nie dlatego, że zmieniono temat, ale dlatego, że on naprawdę próbował. Carter to widział. I potrafił to docenić.
— Tak, to środowisko z dużą presją. Ale też z pasją. — Odpowiedział bez cienia napuszenia. — Jest coś poruszającego w tym, że tysiące ludzi krzyczy słowa, które napisałeś w nocy, siedząc sam przed pustą kartką. — Przerwał na chwilę, a potem wzruszył lekko ramionami. Spojrzał znowu na Gwen, tym razem krócej.
— A muzyka? Nie każdemu musi się podobać. I to jest okej. Nie robię tego, żeby wszystkim przypaść do gustu. — Skinął lekko głową. — Ale teksty... Są… o ludziach. O błędach. O tym, co się nosi w sobie. — Pozwolił ciszy wrócić na moment, a potem uniósł lekko kąciki ust.
Gdy dziewczyna się ożywiła i wspomniała koncert, Carter zareagował miękkim uśmiechem. Subtelnym, ale prawdziwym.
Uśmiechnął się nieco cieplej, tym razem naprawdę, i tylko do niej.
— A koncert? — Dodał po chwili, jakby wracał do wcześniejszego tematu. — Cóż, jeśli kiedyś się pan skusi… obiecuję, że nie będzie trzeba skakać w tłumie. — Mrugnął lekko, puszczając do Sophii oko, może po to, by rozładować napięcie, może po to, by przypomnieć, że nie wszystko w tym salonie musi być sztywną wymianą argumentów. Nie był tu tylko po to, by się bronić. Był tu, bo ją kochał. I to musiało wystarczyć. Przez dłuższą chwilę milczał. Nie z powodu braku słów, miał ich w głowie aż nadto. Ale nauczył się już, że niektóre sytuacje wymagają czegoś więcej niż ciętej riposty. Czasem cisza była potężniejsza niż jakakolwiek odpowiedź. Spojrzał raz jeszcze na Gwen, nieco dłużej, z niemal filozoficzną ciekawością, jakby próbował dojść do tego, skąd w niej tyle jadowitej uprzejmości. A potem jego spojrzenie przeniosło się na Oscara. Mężczyznę, który, mimo własnych uprzedzeń, próbował znaleźć jakiś wspólny język. Carter
to widział. I może właśnie dlatego postanowił nie dawać się wciągnąć w gierki Gwen. Jeszcze nie teraz. Nie przepraszał za to, kim był, ale też nie rzucał się z pazurami. Po prostu był, w pełni obecny, nieudawany, nie do przesunięcia. Zerknął znów na Sophię. I tylko ona mogła dostrzec ten drobny błysk w jego oczach. Spokojne: Jestem tu. I nigdzie się nie wybieram.
OdpowiedzUsuńCarter kątem oka uchwycił ruch. Sophia bawiła się pierścionkiem na dłoni, delikatnie przesuwała go w górę i w dół, obracała między palcami, jakby nieświadomie szukała w tej małej czynności jakiegoś punktu oparcia. Znał ją już na tyle, by rozpoznać to napięcie. To nie był gest przypadkowy. To była cisza między słowami, których nie chciała wypowiadać na głos. Nie myśląc wiele, odruchowo położył swoją dłoń na jej dłoniach. Ciepły, pewny uścisk. Żadnego zbyt ostentacyjnego gestu, nic, co mogłoby wzbudzić reakcję Gwen czy ojca. Tylko cichy, prosty znak: jestem tu. Trzymam cię. Spojrzał na nią, unosząc lekko kąciki ust w tym półuśmiechu, który był tylko dla niej, cichy i prosty, ale przepełniony czułością. Tylko dla niej. I jakkolwiek absurdalnie by się czuł, siedząc na eleganckiej sofie w idealnie wypolerowanym muzeum przeszłości Sophii, z Gwen patrzącą na niego jak na egzemplarz z innego gatunku to nie miało znaczenia. Dopóki trzymała jego dłoń, dopóki patrzyła na niego tak, jakby to on był jej spokojem to wszystko miało sens.
Carter
Carter czuł, jak napięcie w niej znowu narasta, jego kciuk lekko poruszył się na grzbiecie jej dłoni, jakby chciał odgonić to, co już niemal było namacalne w powietrzu. Wiedział, że nie mógł jej zabrać stąd w tej chwili, choć każda część jego ciała błagała o to, by po prostu wstać, wziąć ją za rękę i wyprowadzić z tej chorej inscenizacji uprzejmości, którą Gwen traktowała jak scenę do własnych projekcji.
OdpowiedzUsuńNie przerwał od razu, nie rzucił żadnego ostrego komentarza, nie uniósł się. Wiedział, że tego właśnie chciała. Reakcji. Sprowokowania. Potwierdzenia jej podejrzeń. Ale to, co zrobiła, z tą słodką emfazą, tą perfidną elegancją, z tym naciskiem na słowa: szybka gotówka, młode dziewczyny, niekończące się uniesienia, to był jasny sygnał, że przyszli tu nie po to, by naprawdę rozmawiać. Przyszli, by on został osądzony.
Powoli, bardzo spokojnie odwrócił głowę w stronę Gwen. I choć uśmiech, który się pojawił, był miękki, jego oczy już nie miały w sobie ciepła. Były skupione. Chłodne. Przenikliwe.
— Nie jestem pewien, czy bardziej rozczarowujące są same insynuacje… — zaczął, cicho, bez gniewu, ale z pewną precyzyjną nutą zawodu w głosie — …czy fakt, że padły zanim podano przystawkę.
Zamilkł tylko na moment, nie dlatego, że brakowało mu słów, wręcz przeciwnie. Ale ten krótki moment ciszy miał ważyć więcej niż jakikolwiek oskarżający ton.
— Nie udaję świętego. Ale może właśnie dlatego, że wiem, jak wygląda ten świat… potrafię od niego odejść, kiedy warto. — Spojrzał krótko na Sophię. — A warto.
Po tych słowach nie spojrzał już na Gwen. Oparł się wygodniej, znów spokojny, choć teraz w jego sylwetce była pewna siła, której wcześniej nie prezentował. Nie musiał podnosić głosu, by coś zaznaczyć. I właśnie przez to był groźniejszy, nie dla nich, ale dla fałszywego obrazu, który próbowali mu przypiąć. Dla manipulacji, którą Gwen sączyła jak czerwone wino w swoim kieliszku.
Nie czekał na odpowiedź. Ujął dłoń Sophii mocniej. Już udowodnił, że nie zamierza się tłumaczyć ze swojego życia przed kimś, kto nawet nie próbował go zrozumieć. A Gwen, mimo całego słodkiego tonu, nie szukała odpowiedzi, tylko potwierdzenia własnych przekonań.
Dla niej to był teatr. Dla niego, to Sophia była prawdziwa. I tylko to miało znaczenie.
Carter nie musiał długo się zastanawiać, by zrozumieć, że wizja Oscara siedzącego wśród tłumu na jego koncercie to nie był obraz, który chciałby przywoływać, ani dla siebie, ani dla Sophii. Wiedział, jak to wyglądało. Światła, pulsujący bas, dym, ciasno upakowana energia tłumu, który krzyczał, tańczył, wrzeszczał każde słowo razem z nim. Tłum rozgrzanych ciał, tancerki, które poruszały się w rytmie muzyki jak przedłużenie jego głosu. Brutalna szczerość tekstów i nieprzefiltrowane emocje. Z zewnątrz to wyglądało jak chaos, dla kogoś takiego jak Oscar mogło to być jak wkroczenie na zupełnie obcą planetę. A co gorsza, mogło go tylko utwierdzić w uprzedzeniach. To nie było miejsce dla mężczyzny, który przywykł do ciszy, do kontrolowanego porządku, do świata, w którym słowa są ważone, a emocje tłumione winem w drogim kieliszku. Tam nie było filtrów. Tam Carter był w stu procentach sobą, bez kompromisów. I właśnie dlatego nie chciał, by Oscar zobaczył go w tej wersji. Nie dlatego, że się jej wstydził. Ale dlatego, że to było miejsce, w którym Oscar zobaczyłby tylko to, czego już i tak się bał: dziką energię, niepokorność, tłum fanek, zgiełk. Nie zobaczyłby znaczenia. Nie zrozumiałby.
A Sophia… Sophia widziała wszystko. Nie tylko show, ale i ten moment, kiedy gasło światło, a Carter zostawał sam ze sobą. Widziała w tym człowieka. Wiedział, że Oscar nie był jeszcze na to gotowy. I jeśli miał kiedykolwiek zaakceptować ten związek, to nie przez koncert. Prędzej przez rozmowę. Przez ciszę. Przez obserwację, że Sophia tu, teraz była przy nim spokojniejsza niż kiedykolwiek.
Koncert byłby błędem. Pokazaniem za dużo, za szybko. A on wiedział, kiedy warto się odsłaniać. I kiedy nie trzeba już nic udowadniać.
Carter
Carter przysłuchiwał się tej wymianie zdań w milczeniu, z łokciem opartym swobodnie o ramię sofy i spojrzeniem utkwionym gdzieś pomiędzy ich splecionymi dłońmi a twarzami rozmówców. Nie wtrącał się, nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, wręcz przeciwnie, ale wiedział, kiedy lepiej zamilknąć i po prostu obserwować. W napięciu tej sceny było coś… znajomego. Drobna wojna pozycji, ukryta pod dyplomatycznymi słowami i spojrzeniami, które potrafiły więcej powiedzieć niż całe przemówienia. Zaciekawienie, jakie malowało się w jego oczach, nie było udawane. Przez chwilę naprawdę nie był pewien, jak potoczy się ten wieczór, czy Oscar jak zwykle odsunie się w cień, pozwalając Gwen manipulować narracją, czy może… w końcu się przebudzi. I teraz, patrząc, jak mężczyzna wypowiada te słowa z ciężarem i stanowczością, których wcześniej w nim nie dostrzegał, Carter mimowolnie uniósł nieznacznie brwi. Nie był jeszcze beznadziejnym przypadkiem. Potrafił postawić na swoim może nie głośno, może niekonfrontacyjnie, ale wystarczająco wyraźnie, by wprowadzić moment ciszy. Ten drobny opór, który postawił Gwen, był dla Cartera wystarczającym znakiem, że jest coś, na czym Oscarowi zależy.
OdpowiedzUsuńUścisk Sophii na jego dłoni nieco się nasilił. Trzymała jego dłoń, jakby trzymała ich wspólny grunt, nie pozwalając, by pod kimkolwiek się osunął. Cisza, która zapadła po słowach Oscara, nie była już ciszą pełną napięcia. Była… otwarta. Jak drzwi, które ktoś uchylił, ale jeszcze nie zdecydował, czy zaprosi cię do środka. Carter oparł się lekko do przodu. Ujął dłoń Sophii w obie swoje, nim się odezwał spokojnie, bez pozy, bez potrzeby stawania się kimkolwiek innym niż sobą.
Nie od razu odpowiedział. Patrzył na Oscara uważnie, z tym samym spokojem, który towarzyszył mu przez większość wieczoru, ale teraz w jego spojrzeniu pojawiło się coś jeszcze. Coś bardziej osobistego. Mniej kontrolowanego. Nie złością, nie urazą, a raczej… szacunkiem. Takim, który nie przychodzi łatwo, ale potrafi zakorzenić się głęboko, jeśli tylko znajdzie odpowiednie warunki. Przyjął jego słowa bez obrony.
— Nie oczekuję, że mi pan zaufa. Ani że nagle spojrzy pan na mnie inaczej tylko dlatego, że tu siedzę. — Powiedział spokojnie. Zawiesił wzrok na chwilę gdzieś za Oscarem, jakby mierzył się z czymś, czego nie dało się ująć w słowach. Potem jednak wrócił spojrzeniem do niego.
Wciąż patrzył mu prosto w oczy, głosem niższym, ale niepokojąco spokojnym, dodał:
— Wiem, jak wygląda mój życiorys. — Zabrzmiało to nieco sucho, ale bez obrony. — Wiem, co się o mnie mówi i wiem, co można o mnie wyczytać. Jakie zdjęcia krążą po sieci, jak bardzo moja przeszłość nadaje się na ostrzeżenie. I nie będę udawał, że nic z tego się nie wydarzyło. — Zacisnął na moment palce na dłoni Sophii, delikatnie, ale z wyraźnym sygnałem, że mówi teraz o czymś prawdziwym.
— Zasłużyłem na wiele opinii. I nie mam problemu z tym, że ludzie nie od razu widzą we mnie coś więcej niż nagłówki i reputację. Ale Sophia nie jest jedną z wielu. Nie była. I nie będzie. — Te słowa brzmiały jak deklaracja. Prosta. Prawdziwa. — Nie mogę obiecać, że nie popełnię błędów. Ale wiem, że od kiedy ją poznałem, każdy mój wybór… prowadzi mnie z powrotem do niej.
Słowa nie miały w sobie przesadnego patosu. Były proste. Ale z ust Cartera, którego cała przeszłość była jak otwarta rana w tabloidach, brzmiały jak przysięga. A może właśnie dlatego. Odchylił się z powrotem, nie spuszczając jednak wzroku z Oscara. Nie wyzywał go do starcia, nie błagał o akceptację. Był, trwał, a to znaczyło więcej niż jakikolwiek spektakl. Bez dramatów, bez defensywy. Tylko on, Sophia i prawda, której nie dało się przecenić. To nie był monolog na efekt. Nie była to też deklaracja wypowiadana pod presją. To był po prostu Carter. Ubrany w najprostsze słowa, bez maski, bez mikrofonu i bez blasku reflektorów. I w tym właśnie był najbardziej szczery. Nie musieli się lubić. Nie musieli się rozumieć. Ale prawdziwość… to była wartość, którą Carter rozpoznawał i szanował natychmiast.
Carter
Cisza, która zapadła po słowach Sophii, była inna niż wcześniejsze. Nie duszna i napięta, lecz pełna czegoś, co Carter rozpoznał dopiero po chwili. Uczciwości. I cholernego zmęczenia graniem ról. Nie miał zamiaru wdawać się w grzecznościowe potakiwania ani budować zaufania na tanim czarze. Nie dziś. Nie z nim. Oscar nie był głupi. I właśnie to sprawiało, że Carter nie zamierzał niczego kamuflować. Nie przed ojcem kobiety, którą kochał. Oparł łokieć o podłokietnik i lekko pochylił się do przodu, dłoń drugiej ręki wciąż spoczywała pod splecionymi palcami Sophii. Przez moment skupił wzrok na ich dłoniach. A potem uniósł spojrzenie i utkwił je prosto w oczach Oscara.
OdpowiedzUsuń— Ma rację. — powiedział cicho, z tym spokojem, który w jego ustach brzmiał jak coś twardszego niż przysięga. — Nigdy bym jej nie skrzywdził. I nie pozwolę, żeby zrobił to ktoś inny.
Nie był to tekst, który miał dobrze wypaść. Nie padł z potrzeby obrony. Był stwierdzeniem faktu, podanym prosto, pewnie, bez fanfar. W tle coś delikatnie stuknęło, może szklanka, może sztućce na stole, ale Carter nie odwrócił wzroku. Widział, że Oscar nie mrugnął. Że słuchał. I że próbował coś wyczytać między słowami, które tym razem nie układały się w stereotypowy obraz chłopaka „z problemami”.
— Wiem, że nie jestem tym, kogo chciałby pan widzieć u jej boku — dodał po chwili, odrobinę niższym tonem. Głos nie miał w sobie goryczy. Jedynie trzeźwość. Nie zamierzał się zmieniać, żeby pasować do ram, które i tak go nie zmieszczą. Uśmiechnął się lekko,nie prowokująco, nie z sarkazmem. Raczej tak, jak uśmiecha się ktoś, kto zna swoje miejsce w czyimś świecie i nie próbuje go na siłę poszerzać. Odwrócił na moment wzrok w stronę Sophii. Nie musiała nic mówić, to spojrzenie, jej twarz, bransoletka delikatnie połyskująca na jej nadgarstku, oddech, który uspokajał się, kiedy trzymał ją za rękę, to wszystko było dowodem.
Znów spojrzał na Oscara, teraz z większym spokojem. Oscar przez chwilę nic nie odpowiedział. Jego twarz nie zdradzała wiele, ale Carter dostrzegł ten cień ruchu w jego zaciśniętej szczęce, jakby coś w nim pękło. Może złudzenie, że wystarczy parę ostrych słów, by złamać ich oboje. A może świadomość, że Carter nie zagrał w tę grę, którą Gwen próbowała rozegrać za wszystkich. I może właśnie dlatego, mimo że wciąż było tu chłodno, a powietrze napięte, Carter po raz pierwszy poczuł, że nie jest już tylko intruzem w czyimś salonie. Że Oscar, choć nieufny i wciąż pełen obaw, może zobaczył coś więcej niż tatuaże i nagłówki. Może zobaczył… mężczyznę, który nie zamierza odejść. A Carter, który przez większość życia nie miał czegoś takiego jak „dom”, poczuł na moment coś zupełnie obcego. Że ktoś może przestać go postrzegać jako zagrożenie. I zacząć, powoli, traktować jak wybór jego córki. A może to było tylko jego złudzenie.
Carter
Carter nie odpowiedział od razu. Pozwolił, żeby słowa Sophii wybrzmiały w tej ciszy, która po wszystkim została. Nieprzyjemny ciężar wcześniejszych uwag Gwen wciąż unosił się w powietrzu, jak kurz po burzy, ale on nie miał już w sobie napięcia. Nie złościł się. Był zbyt skupiony na tym, co właśnie usłyszał. Jej głowa na jego ramieniu. Ciepło ich splecionych dłoni. I to słowa, które padły tak prosto, a jednocześnie z taką siłą. Kocham go. Nie jako hasło. Nie jako wyznanie na efekt. Ale jako coś, co zdawało się wypowiedziane z pełną świadomością tego, co niesie.
OdpowiedzUsuńCzuł, jak jego własny oddech zwalnia. Jakby ten jeden moment zawieszenia miał w sobie więcej niż cały ten przeklęty wieczór. Nachylił się delikatnie i oparł brodę o czubek jej głowy, pozwalając sobie na ten gest, jakby chciał odciąć ich od świata za pomocą prostego dotyku. Jej zapach, znajomy, ukochany, pełen ciepła i bliskości otulił go jak coś, za czym tęsknił, nawet mając ją przy sobie.
— Nie masz za co przepraszać. — szepnął w końcu. Głos miał cichy, głęboki, matowy od emocji. — To ona powinna cię przeprosić.
Nie musiał dodawać nic więcej. Nie chciał odbierać jej tego momentu, nie chciał go zagłuszać. Bo prawda była taka, że nigdy nie słyszał, żeby ktokolwiek tak o nim mówił. Przy kimś. Komuś. W tak prosty, jednoznaczny sposób. Jakby nie istniało „ale”.
Czuł, jak jej ciało powoli rozluźnia się w jego ramionach. Głowa wtulona w jego bark, dłonie wciąż splecione, ich kolana niemal się stykały, zupełnie jak wtedy, gdy byli tylko we dwoje, bez świadków, bez ocen, bez murów, przez które trzeba było się przebijać. W tym momencie niczego nie musieli udowadniać.
I chyba właśnie dlatego Oscar wycofał się wtedy z pokoju, bo zobaczył coś, czego nie dało się wymusić. Że ta dziewczyna, jego córka, nie była tu przez bunt ani przez chwilowe zauroczenie. Że patrząc na Cartera, nie widziała skandali. Widziała dom.
Carter powoli uniósł jej dłoń do ust i pocałował ją lekko w miejsce między knykciami. Cicho, niemal niezauważalnie. Potem westchnął, osuwając się odrobinę głębiej w oparcie sofy, z głową wciąż pochyloną ku niej. Było w nim coś czułego. Cichego. Jakby cała jego pewność siebie, to twarde „nie ugnę się” zostało na czas tej jednej chwili rozbrojone.
— Nie musisz mnie bronić, Soph. — mruknął jeszcze, z zamkniętymi oczami. — Ale cholernie doceniam, że to robisz.
Jego palce poruszyły się lekko, zataczając kciukiem drobne kółka na jej dłoni. Gest instynktowny. Niewielki. Ale niosący więcej niż wszystkie słowa wypowiedziane dziś na głos. Bo przy niej, mógł w końcu być tylko mężczyzną, a nie historią, którą należało się obawiać.
Nie spodziewał się, że rozmowa z jej ojcem przyniesie jakiś cud. Że nagle wszystko się odmieni. Ale ten wieczór, mimo upokorzeń, mimo ostrych słów i osądów, nie zakończył się trzaśnięciem drzwi. I to wystarczyło. Na ten moment. Nie potrzebował więcej niż jej głowy na swoim ramieniu i świadomości, że nie zamierza nigdzie iść.
Carter
Carter spojrzał na nią z takim spokojem, jakby właśnie cały ten pieprzony wieczór, złośliwości Gwen, chłodne spojrzenia, napięcie, które wisiało od pierwszej sekundy, zupełnie stracił znaczenie. Jakby wszystko rozmyło się w jednej, cichej chwili, gdy brunetka wtuliła się w jego bok, a jej głos, drżący, ale szczery, zabił wszystko inne.
OdpowiedzUsuńNie odpowiedział od razu. Ujął jedynie jej twarz w dłoń, opuszkiem palca muskając jej policzek, jakby sam nie wierzył, że mimo tego wszystkiego wciąż potrafiła spojrzeć na niego w taki sposób. Tak ciepło. Tak prawdziwie.
Jego głos był niższy, przytłumiony, jakby wypowiadany prosto z gardła, z miejsca, gdzie kryły się słowa, które niełatwo było wypowiedzieć.
— Jesteś pewna, że chcesz kąpiel…? — zapytał cicho, przysuwając się do niej jeszcze bliżej. Jego uśmiech, choć ledwie dostrzegalny, uniósł jeden kącik ust. — Bo jeśli tak, to zapomnij o spaniu.
To nie był flirt. Nie do końca. Był w tym bardziej gest uziemienia. Delikatna odpowiedź na jej troskę, przefiltrowana przez typowo jego sposób bycia, balansujący gdzieś między czułością a pewną, szorstką pewnością siebie. Ale gdy znów spojrzał jej w oczy… spoważniał.
— To nie może nie jest idealny wieczór, Soph — przyznał. Jego dłoń spoczęła na jej biodrze, jakby chciał ją do siebie przyciągnąć jeszcze mocniej, zatrzymać tu, zanim wrócą do tego, co czekało ich za progiem pokoju. — Ale był cholernie potrzebny.
Zrobił krótką pauzę. Oddychał spokojnie, jakby każdy wdech był dokładnie odmierzony. Jakby próbował utrzymać to napięcie, które powoli odpływało, ale zostawiało za sobą ślad.
— Nie wiem, czy mnie polubi. Może nie ma na to szans. Ale przynajmniej… — jego wzrok znów uciekł w bok, jakby coś rozważał. — …Przynajmniej spojrzał na mnie jak na człowieka, nie nagłówek. To wystarczy. Bo całą resztę mam tu. — Ścisnął lekko jej biodro. — Ciebie.
Nie musiała wiedzieć, jak bardzo go poruszyła. Jak jego pierś ściśnięta była czymś więcej niż napięciem. Ona go nie broniła, bo musiała. Robiła to, bo chciała. A to, dla kogoś takiego jak on przyzwyczajonego do konieczności walki o siebie i o miejsce, o każde słowo i każde zaufanie znaczyło więcej, niż kiedykolwiek byłby w stanie powiedzieć.
— Kocham cię Soph. — szepnął. Prosto. Bez zawahania. Po raz pierwszy od początku wieczoru brzmiał tak pewnie, jak wtedy, gdy stał na scenie i rzucał słowa pod tysiące ludzi. — Nawet, jeśli to oznacza znosić twoją macochę.
Odchylił się lekko, by jeszcze raz spojrzeć jej w twarz tak blisko, że mógłby ją pocałować, ale… nie zrobił tego od razu. Chciał zapamiętać ten moment. Jej ciepło, spojrzenie, obecność, której nie musiał się już domyślać.
— Za dużo widziałem, Soph. Za wiele razy mi się wydawało, że mam coś ważnego, a potem to znikało. — Powiedział to cicho, ledwie słyszalnie. — A ty tu siedzisz. I trzymasz mnie za rękę po tej całej gówno-burzy. Więc… nie musisz dziękować. To ja powinienem.
Zbliżył się w końcu i pocałował ją delikatnie. Nie namiętnie. Nie prowokująco. Tylko tak, jak całuje się kogoś, kto właśnie powiedział wszystko, co trzeba było usłyszeć.
Talerze szczękały w oddali. Głosy znów coś mówiły w drugim pokoju. Ale przez te kilka sekund… świat ich nie dotyczył.
Carter
Carter uniósł lekko brew, spoglądając na kota, który z gracją przeszedł mu przez kolana jak przez most, by finalnie wylądować na brzuchu Sophii, dokładnie tam, gdzie sam przed chwilą trzymał dłoń. Przez sekundę tylko patrzył na tę puchatą istotę z mieszaniną rozbawienia i ostrożności.
OdpowiedzUsuń— Chester, huh? — Mruknął, opierając łokieć na oparciu kanapy i obserwując zwierzę z nieco sceptycznym, choć nie całkiem nieprzychylnym wyrazem twarzy. — I pewnie dostaje tu wszystko, co chce, prawda?
Zamruczało znowu. Głośno. Dumnie. Jakby na potwierdzenie. Carter zmrużył oczy.
— Niech zgadnę… on też nie lubi Gwen? — zapytał z udawaną powagą, przesuwając wzrokiem z kota na Sophię. — Bo jeśli tak, to mamy już coś wspólnego.
Uśmiechnął się szerzej. Ten miękki, spokojny uśmiech, który rzadko komu pokazywał. Tak wyglądał Carter, gdy nie był gwiazdą na scenie, gdy nie bronił się przed światem, gdy nie próbował wszystkiego trzymać pod kontrolą. Był po prostu facetem siedzącym na cudzej kanapie, z dziewczyną u boku i kotem, który właśnie wyraził ciche uznanie, nie próbując go zadrapać.
— Jeśli on naprawdę ma przepustkę do twojego serca… — powiedział cicho, opierając czoło o jej skroń — …to chyba powinienem mu podziękować, że jeszcze mnie tu nie wygonił.
Przez moment trwał w bezruchu, jakby chłonął ciepło jej skóry i drgania, jakie powodowało to zbliżenie. W jego oddechu nie było pośpiechu. Jeszcze nie. Jeszcze mogli mieć tę chwilę, zanim znów usłyszą czyjeś obcasy albo sztućce brzęczące na stole.
— Ale serio, Soph… — dodał, półgłosem. — To był pieprzony teatrzyk. I wiem, że wiedziałaś, że tak będzie. Ale zabrałaś mnie ze sobą. I nie uciekłaś, choć mogłaś. Gdyby ktoś wcześniej mi powiedział, że będę kiedyś siedział w apartamencie z widokiem na Central Park, z twoim ojcem w pokoju obok i z kotem na kolanach… to bym go wyśmiał.
Zamilkł na chwilę, ale nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia. Po prostu chciał, żeby ona to poczuła. Że nie żałował ani jednej sekundy. Nawet jeśli jeszcze chwilę temu miał ochotę wstać i trzasnąć drzwiami. Nie zrobił tego tylko z jednego powodu.
Spojrzał na nią poważniej, głębiej. Palcami delikatnie przesunął po jej linii szczęki, potem ku karkowi. Czuły, pełen skupienia dotyk.
— Skoro ze mną zostajesz, to chyba… będziemy musieli znaleźć miejsce również dla niego. — Kiwnął głową w stronę Chestera. — Ale ostrzegam. Nie dzielę łóżka z nikim... Z wyjątkiem ciebie.
Posłał jej jedno z tych spojrzeń, przy których nie dało się nie poczuć dreszczu. Nie musiał kończyć zdania, żeby było jasne, co miał na myśli. Dłonie na jej biodrach już nie były tylko delikatnym trzymaniem. Czuła w nich coś więcej pewność. Niewypowiedziane: „jesteś moja. I nigdzie nie pójdziesz.”
Ale zaraz potem westchnął, przekrzywił głowę i rzucił spojrzenie w kierunku drzwi.
— Minęło więcej niż pięć minut, odkąd Gwen zniknęła. — W jego głosie pobrzmiewała ironia. — Albo przycina ser, żeby się nie zadławić przy kolacji, albo obmyśla kolejne pytania z przesłuchania.
Spojrzał z powrotem na Sophię, z wyraźnym rozbawieniem w oczach.
— Chcesz jeszcze chwilę tu zostać? Czy idziemy stawić czoła piekłu z uśmiechem na ustach i kotem jako naszym talizmanem?
Carter
Carter z uniesioną brwią patrzył na Sophię, która rozmawiała z kotem z taką powagą, jakby to nie on, tylko właśnie Chester, miał za moment zadecydować, czy mogą wrócić do ich wspólnego życia. Gdzieś między mruczeniem a jej miękkimi słowami zobaczył obraz kobiety, która naprawdę nie należała do tego zimnego apartamentu, do spiętych kolacji z kieliszkiem wina i sztucznym uśmiechem na twarzy. Zobaczył Sophię, tę prawdziwą, swoją.
OdpowiedzUsuń— Królik i kot w łóżku… — mruknął z rozbawieniem, ale nie kontynuował. Uniósł tylko dłonie w obronnym geście, jakby chciał pokazać, że jednak wie, kiedy żartować, a kiedy zamilknąć dla własnego bezpieczeństwa. — Jasne, rozumiem hierarchię. Chester, Daisy… Ja.
Zamilkł na chwilę, a jego spojrzenie złagodniało, kiedy znów wrócił do jej oczu.
— Ale ty jesteś na szczycie tej listy. — dodał cicho, niemal szeptem. — I to się nie zmieni.
Nie musiał mówić wiele. W jego głosie była pewność. Nie wynikająca z wygody, a z decyzji, którą już dawno podjął, nawet jeśli nie wypowiedział jej głośno.
Chester znów zagrzebał się w kolanach Sophii, a Carter uznał, że właśnie został skutecznie unieruchomiony przez kota. Parsknął cicho i oparł głowę o oparcie sofy, odchylając nieco głowę do tyłu. Na krótką chwilę zamknął oczy, jakby to miało pozwolić mu złapać jeszcze kilka sekund spokoju, zanim wrócą do realiów. Wiedział, że Gwen nie odpuści tak łatwo. Ale wiedział też, że Sophia była inna niż kiedyś. Nie dawała się już ustawiać. Nie próbowała się przypodobać. Teraz mówiła jasno, co czuje i czego chce i to robiło na nim większe wrażenie niż cokolwiek innego tego wieczoru.
— Ta wersja ciebie… — odezwał się po chwili, otwierając oczy i zerkając na nią spod rzęs. — Jest piekielnie seksowna.
Nie chodziło mu o wygląd. Chociaż zawsze go zachwycała. Chodziło o siłę. O to, jak mówiła z przekonaniem. Jak trzymała jego dłoń z taką pewnością, że to właśnie on jest jej wyborem a nie chwilową ucieczką.
— Taka, która nie przeprasza za to, że żyje po swojemu. Że czuje po swojemu. — Dodał, odgarniając kosmyk włosów z jej policzka. — I nie martw się o to, co by było, gdybyśmy nie przyszli. Gdybym miał wybierać między dziesięcioma spokojnymi wieczorami bez ciebie… a jednym takim z tobą — wskazał głową na otaczający ich salon — to wybrałbym dokładnie to. Wraz z kotem i ryzykiem zatrucia.
W jego głosie nie było krztyny wahania. Choć rysujące się na jego ustach rozbawienie zdradzało, że nie do końca wierzył, iż Gwen byłaby aż tak zdeterminowana. Chociaż… Z nią niczego nie można było wykluczyć.
— No dobra. — Westchnął. — Przejdźmy przez to. Może będzie lepiej, niż myślimy. A może nie. Ale przynajmniej masz mnie przy sobie. I kota. I ewentualnie… — spojrzał wymownie — … prawnika, jeśli faktycznie okaże się, że jesteśmy bohaterami dokumentu.
Chester spojrzał na niego z pogardą. Carter powoli wstał, odsuwając się delikatnie, żeby nie zrzucić kota z kolan Sophii, i wyciągnął do niej rękę.
— Pani Moreira… — mruknął półżartem, podając jej dłoń jak na balu, choć jego palce były ciepłe i zdecydowane. — Gotowa na drugie danie w tej farsie?
A kiedy jej palce splotły się z jego, spojrzał na nią tak, jakby naprawdę nie było nikogo poza nimi.
— Tylko pamiętaj… po tym wszystkim masz mnie tylko dla siebie. Bez świadków. Bez kotów. Bez Gwen. I może nawet z bąbelkami.
Carter zatrzymał się w pół kroku, kiedy Chester z zadowoleniem przeciągnął się na sofie, po czym bezczelnie zajął dokładnie to miejsce, na którym przed chwilą siedział. Spojrzał na Sophię, jakby właśnie wpadł na „genialny” plan.
— Będziemy musieli mu wydzielić osobne skrzydło. Takie… kocie skrzydło. Z filtrem powietrza, automatycznymi drzwiami i pokojówką tylko do czyszczenia sierści.
Zamilkł na chwilę i udawał, że intensywnie myśli.
OdpowiedzUsuń— Albo wiesz co? Od razu wyślij plan do architekta. Pokój kota. Garderoba kota. Pokój zabaw. — Parsknął cicho i spojrzał znów na Chestera, który, nieporuszony dramatem Cartera, właśnie zaczynał zwijać się w kulkę.
— To teraz oficjalnie: jestem gościem we własnym domu. — Przekrzywił głowę i dodał już ciszej, z nutą rozbawienia. — I to przez pięciokilogramowy kłębek sierści, który mnie alergicznie terroryzuje. — Po czym westchnął teatralnie, podał jej znów dłoń i mruknął konspiracyjnie. — Jak wrócimy… to najpierw szampan. Potem wanna. A potem… negocjacje pokojowe z kotem.
Carter
Carter nie uniósł nawet brwi, gdy padła uwaga Gwen, przywykł już do tego tonu, tej maniery, do tej obłudnej grzeczności, która aż ociekała pogardą. W jego oczach nie było nawet cienia zaskoczenia. Tylko cierpliwość i… odrobina rozbawienia. Zerknął na Sophię, jakby chciał się upewnić, że trzyma się dobrze i wystarczyło mu to jedno spojrzenie, ten drobny ruch jej ust, ten błysk w oczach. Wiedział, że nie musi się za nią wstawiać. Że sama da radę.
OdpowiedzUsuńCarter… miał swoją własną metodę na radzenie sobie z kąśliwymi uwagami. Najlepszą, jaką znał, ironię podszytą uśmiechem, który nie do końca zdradzał, czy żartuje, czy właśnie rozbraja przeciwnika bez jednego podniesionego tonu.
— Tak, to prawda. — Głos miał zaskakująco uprzejmy. — I muszę przyznać, że całkiem nieźle smakuje… choć nie wiem, czy to bardziej kwestia samego kosmetyku, czy właścicielki.
Zrobił pauzę i zerknął na Sophii z uśmiechem, który był ledwie uchwytny, ale bardzo wymowny.
— Następnym razem wezmę własny. — Mruknął z uprzejmym uśmiechem, który nie sięgał oczu.
— Chociaż… w tym wyglądam całkiem nieźle. — Dodał lekko zadziornie, nie spuszczając wzroku z Gwen, ale też nie prowokując, ot, wystarczająco, żeby nie miała ostatniego słowa.
Czasami naprawdę się starał. Obiecywał sobie, że przemilczy, że odpuści, że nie da jej tej satysfakcji. Ale były takie momenty, jak ten, kiedy po prostu nie potrafił się powstrzymać. Kiedy Gwen zgryźliwie rzucała coś, co miało zabrzmieć lekko i niewinnie, ale aż kipiało od ukrytego jadu, w Carterze odzywała się ta część, która nie umiała przejść obojętnie. To nie było coś, czym należało się chwalić. On sam wiedział, że powinien trzymać nerwy na wodzy, nie wdawać się w słowne gierki przy stole, zwłaszcza przy Sophii. Ale czasem… po prostu nie mógł. I ta jedna odpowiedź, celna, lekka, pozbawiona krzyku, ale z dokładnie wyważoną ironią, wymykała mu się zanim zdążył ją ocenzurować. Nie dla samej riposty. Nie żeby udowodnić jej, że nie pozwoli sobą pomiatać. Po prostu… nie znosił ludzi, którzy ranili innych tylko dlatego, że mogli. Nawet w białych rękawiczkach i za uśmiechem z kieliszkiem wina. Więc odgryzł się. Dyskretnie.
Nie tak, jakby chciał wygrać, ale wystarczająco, by Gwen wiedziała, że jeszcze długo nie zostanie królową tego wieczoru.
Carter przystanął za krzesłem Sophii, ale nie usiadł od razu. Przeniósł spokojny wzrok z Oscara na Gwen, jakby próbował ocenić, ile alkoholu potrzeba było, by kobieta przekroczyła granicę dobrego smaku jeszcze przed pierwszym daniem. Odpowiedź była prosta, niewiele. Usiadł dopiero wtedy, kiedy Oscar skinął głową. Zajął swoje miejsce przy stole, nie puszczając dłoni Sophii, dopóki nie musiał. I nawet wtedy zrobił to powoli, z wyczuciem, z uśmiechem w jej stronę, jakby mówił „jeszcze trochę i będzie po wszystkim”. A potem, znów spokojny, z nonszalanckim spokojem sięgnął po kieliszek wody, zostawiając w powietrzu milczący komunikat: Możecie sobie mówić, co chcecie. Ale nie zmienicie tego, co jest między nami. Stół był nakryty jak z katalogu, ale atmosfera… jeszcze wymagała pracy. Carter jednak wyglądał na człowieka, który nie tylko miał zamiar to przetrwać, ale i o ile będzie trzeba nie zamierzał pozwolić, żeby ktoś jeszcze próbował rzucać cieniami na ich wieczór. I w tym wszystkim, jego dłoń znów powędrowała pod stół, by lekko musnąć palce Sophii. W milczącym geście, który mówił znacznie więcej niż słowa. Uśmiechnął się pod nosem, całkiem już spokojny. Mógł nie znać się na etykiecie przy takich stołach, ale za to wiedział jedno, nie musiał już nikomu niczego udowadniać. Sophia była obok. Jej dłoń w jego dłoni. I to wystarczało.
Carter
Carter uniósł powoli wzrok znad talerza, jakby każde słowo Gwen właśnie rozwarstwiało jego cierpliwość z chirurgiczną precyzją. Milczał dłużej niż zwykle, pozwalając sobie na sekundę oddechu, zanim cokolwiek powiedział, ale napięcie w jego spojrzeniu mówiło samo za siebie. Powoli odłożył sztućce, a potem oparł się nieznacznie wygodniej na krześle, jakby świadomie zrobił przestrzeń między sobą a kolejnym ciosem, który Gwen właśnie zaserwowała. I choć przez chwilę można było pomyśleć, że puści to mimo uszu, że pozwoli tej uwadze opaść bez echa, jego spojrzenie niebezpiecznie błysnęło, gdy przeniósł wzrok na kobietę siedzącą naprzeciwko. A potem, zanim jeszcze zdążył się powstrzymać, głos sam się odezwał, spokojny i chłodny, z tą charakterystyczną nutą ironii, która nie potrzebowała podniesionego tonu, żeby trafić dokładnie tam, gdzie miała.
OdpowiedzUsuń— Nie wszystkie relacje muszą być trwałe — odezwał się w końcu spokojnym, głębokim tonem, ale jego słowa zawisły w powietrzu z wyczuwalną ostrością. Uśmiechnął się delikatnie, jakby naprawdę prowadził niewinny small talk. I choć wiedział, że nie powinien. Że to tylko pogorszy atmosferę. Że powinien pozwolić tej kobiecie pleść swoje wątpliwości i półprawdy, bo przecież nic, co powie, nie zmieni tego, co Sophia o nim wiedziała – to jednak nie potrafił się powstrzymać.
— Bez obaw. — Jego głos był niski, miękki, ale wyraźny. — Nie zamierzam brać z Sophią ślubu w Vegas. —.Zamierzenie padło w czasie przyszłym. Celowo. Nie powiedział nic więcej. Nie musiał. Gwen zamarła z kieliszkiem uniesionym do ust, Oscar rzucił mu ostrzegawcze, ale zbyt zmęczone spojrzenie, by mogło być skuteczne, a Sophia… Sophia mogła poczuć, że w tym jednym zdaniu Carter wziął ją w obronę. Subtelnie. Ale bez wahania.
Nie lubił, kiedy ktoś próbował zawoalowaną pogardę sprzedawać jako troskę. A Gwen była w tym mistrzynią. Każda jej „życzliwa” uwaga była przebrana w elegancki ton i poprawne słownictwo, ale nie zmieniało to faktu, że cięła jak brzytwa. I choć wiedział, że powinien pozwolić jej mówić, pokiwać głową i odpuścić, był tylko człowiekiem. Człowiekiem, który zbyt dobrze znał ten mechanizm. Gwen prowokowała uśmiechem, z pozorną troską, a potem chowała ręce i udawała, że to przecież nic. Czysta niewinność.
Ale nie tym razem.
Uśmiechnął się lekko, zupełnie nieproporcjonalnie do znaczenia swoich słów. Jakby rzucał grzecznościowy komentarz o pogodzie. Nie spojrzał na Sophię, choć czuł jej napięcie przy sobie. Wyczuwał każdy milimetr jej ciała – ramiona, które lekko się spięły, dłonie, które bezwiednie znieruchomiały. Ale nie zamierzał przepraszać. Nie za obronę. Bo czasem nie potrafił powstrzymać się przed taką odpowiedzią. Nie dlatego, że chciał być złośliwy. Po prostu wiedział, gdzie kończy się uprzejmość, a zaczyna konieczność postawienia granicy.
— Zaskoczę panią, ale wiem, co robię. — Odezwał się cicho, jakby wciąż toczyli rozmowę przy kominku, a nie nad elegancko podanym daniem. — Sophia też.
Zamilkł na moment, jakby pozwalał tej świadomości opaść na wszystkich wokół stołu. Jego głos był neutralny, niemal suchy, ale przez to jeszcze bardziej stanowczy.
— Czasem najtrwalsze rzeczy nie zaczynają się od planu. Tylko od decyzji. A my ją podjęliśmy.
Pozwolił, by te słowa rozsiadły się przy stole jak nieproszony gość. Nie musiał niczego więcej mówić. Sophia znała ten jego ton, pewny, nieco zuchwały, ale nie agresywny. Taki, który mówił więcej niż słowa. Że ona jest dla niego wyborem. Codziennym. I że nie potrzebuje ślubu w Vegas, żeby to miało znaczenie. A Gwen mogła sobie ten błyszczyk zmyć razem z udawaną troską. Kącik jego ust uniósł się ledwie dostrzegalnie, kiedy wrócił do sztućców, nie czekając już na ripostę. W jego ruchach było coś nieznośnie spokojnego, jakby celowo rozbrajał atmosferę własnym spokojem.
Carter
Carter obserwował Sophię kątem oka, jej milczenie, napięcie w ramionach, dłoń zaciśniętą na udzie i to zawahanie, które trwało zaledwie sekundę, ale wystarczyło, by coś w nim drgnęło. Znał ją już na tyle, by wiedzieć, kiedy ledwo się trzyma. I kiedy chce coś powiedzieć, ale wstrzymuje się, by nie dać komuś satysfakcji.
OdpowiedzUsuń“…Tuż przed tym, jak zniknęliście na pół nocy.”
Nawet nie mrugnął. W jego twarzy nie drgnął żaden mięsień. Z zewnątrz wyglądał na spokojnego, może nawet nieco znudzonego tym towarzystwem, w którym nikt tak naprawdę nie chciał go widzieć. Ale wewnątrz… wszystko się w nim napinało. Słowa Gwen nie były przypadkowe. Doskonale wiedział, po co je wypowiedziała. Każda z nich była jak ostrze, ostrożnie wetknięte między niego a Sophię tylko po to, by sprawdzić, czy się rozpadną, czy może wykrwawią się powoli. Znał takie kobiety. Znał takie gierki. Gwen nie chciała odpowiedzi, chciała reakcji. I właśnie ją dostała. Nie od niego. Od Sophii.
Carter nie patrzył w stronę Gwen, nie odpowiedział też żadnym komentarzem, choć miałby ich kilka na końcu języka. Zamiast tego spojrzał na brunetkę obok siebie. I to był najgorszy moment tego wieczoru.
Nie patrzyła na nikogo. Jakby na moment zamarła. Jakby próbowała znaleźć wymówkę.
Jakby naprawdę ktoś ją przyłapał. W jego klatce piersiowej coś się przesunęło. Nie głośno, nie gwałtownie. Cicho. Jak odgłos pękającej struktury, jak drobny rysunek na powierzchni szkła, który mógł pozostać tylko rysą. Albo… w każdej chwili rozsypać się w pył. Znał przeszłość Sophii. Znał Nico. Wiedział, że pojawił się znowu i nie był tym zachwycony, ale ufał jej. Chciał ufać. Tylko w tej jednej sekundzie, kiedy jej dłoń opadła bezwładnie na udo, a spojrzenie uciekło w talerz, coś w nim zadrżało. Gwen wiedziała, co robi i, niestety, miała rację.
Bo Sophia nie zaprzeczyła. Nie próbowała nawet od razu się tłumaczyć. A on znał ją na tyle, że wiedział, jak reaguje, kiedy ktoś mówi bzdury. Tym razem… nie wyglądała, jakby ktoś rzucał oszczerstwa. Wyglądała, jakby ktoś trafił. Uścisk jego dłoni na chwilę osłabł. Nie tak, by zabrać jej dłoń, nie tak, by to zauważyła jako coś więcej niż odruch. Ale w jego głowie wszystko już zawirowało. Jakby przez krótką sekundę… chciał po prostu wstać i stąd wyjść. Natychmiast. Wstać, przejść przez ten katalogowy salon i nigdy tu nie wrócić. Nie dlatego, że nie wytrzymywał Gwen, ale dlatego, że może jednak to wszystko było zbyt piękne. Zbyt szybko. Zbyt nierealne. Zacisnął szczękę. Zmusił się, by pozostać. Siedzieć z prostymi plecami, trzymać sztućce w dłoni, słuchać tych ich pozornie kulturalnych rozmów o przyszłości, kiedy jego własna właśnie zachwiała się na słowie „Nico”. Spojrzał raz jeszcze na Sophię. Cicho. Nie z wyrzutem. Tylko… z pytaniem. Takim, które jeszcze nie padło na głos, ale już brzmiało w jego spojrzeniu z pełną siłą. Dlaczego mi nie powiedziałaś? I może ważniejsze… Dlaczego teraz wyglądasz, jakbyś bała się, że o tym wiem?
Spojrzał jeszcze raz na Gwen. Dłużej tym razem.
Nie spieszył się z odpowiedzią, pozwolił, by zapadła ta niezręczna cisza, tak gęsta, że niemal dało się ją kroić nożem. Gwen sączyła swoje wino z miną triumfatorki, która właśnie wbiła szpilkę tam, gdzie najbardziej bolało. Ale Carter znał ten typ kobiet. Żywiących się reakcjami innych. Prowokujących dla sportu.
Uśmiechnął się. Powoli. Zimno.
— Tak. Była szczęśliwa. — Powiedział, przytakując lekko, jakby potwierdzał coś, co właśnie usłyszał od kelnera w restauracji, a nie perfidną insynuację przy rodzinnym stole. — Tak bardzo… że poprosiła mnie, żebym po nią przyjechał i ją stamtąd zabrał. — Jego głos nie był ani podniesiony, ani sztucznie łagodny. Po prostu fakty, rzucane z chirurgiczną precyzją. — I to właśnie zrobiłem. Bo najwyraźniej jej noc z Nico nie była tak ekscytująca, jak próbujesz to nam wszystkim sprzedać.
Zwrócił głowę w jej stronę. Wciąż nonszalancki. Wciąż spokojny. Ale jego głos… był wyraźnie twardszy niż wcześniej.
Na moment zapanowała cisza. Taka, która nie wynikała z zakłopotania, ale z tego, że nikt nie spodziewał się, że on odpowie. Nie mrugnął nawet. Spojrzenie miał chłodne, nieustępliwe. Nie kłócił się. Nie tłumaczył. Po prostu postawił kropkę, w miejscu, w którym Gwen tak bardzo chciała zacząć nową linię konfliktu.
OdpowiedzUsuń— A co do Vegas… — Zawiesił głos tylko na ułamek sekundy, sięgając spojrzeniem wprost do Gwen. — Cóż. Proszę się nie martwić. Jeśli kiedyś weźmiemy z Sophią ślub, to nie w Vegas. I nie po trzecim drinku.
Milknąc, odchylił się lekko na krześle, jakby dając sygnał, że to wszystko, co miał w tej chwili do powiedzenia. Nie patrzył już na Gwen, nie musiał. Nie miał do niej żadnych złudzeń. Wiedział, że próbuje ich skłócić, wyprowadzić z równowagi, podważyć zaufanie i lojalność. To było aż zbyt oczywiste. Ale nie chodziło o nią.
Chodziło o reakcję Sophii. Jak wyrzuty sumienia.
I nagle wszystko inne zbladło. Dźwięki przy stole, talerze, kieliszki, rozmowy… Gwen mogła mówić dalej, Oscar mógł próbować łagodzić sytuację a Carter myślał tylko o jednym.
O tamtej nocy.
O telefonach bez odpowiedzi.
O zniknięciu.
O grzanym winie.
O Nico.
Chciał się stąd zmyć. Natychmiast. Wstać, rzucić serwetką, zabrać ją i po prostu wyjść. Ale pozory były wszystkim. Zwłaszcza przy tym stole. Więc został. I tylko jego spojrzenie na Sophii, krótkie, twarde, pytające, zdradzało, że coś się zmieniło.
Carter
Cisza była gęsta, jakby ktoś nagle odciął tlen. Carter słyszał bicie własnego serca ciężkie, nieprzyjemne, odbijające się echem w uszach. Czuł, jak napina mu się kark, a szczęka powoli się zaciska. Dłoń, ta, którą jeszcze przed chwilą trzymał Sophię pod stołem opadła luźno, jakby straciła siłę. Już nie był w stanie udawać, że to wszystko nie robi na nim wrażenia. Że go nie rusza. Bo ruszyło. I to cholernie głęboko. Było coś obrzydliwego w sposobie, w jaki Gwen rzucała tymi oskarżeniami. Nie chodziło o to, co mówiła. On znał swoją przeszłość lepiej niż ktokolwiek inny. Znał ją zbyt dobrze. Ale sposób, w jaki z lubością wypowiadała każde zdanie, w jaki podkreślała każde słowo to bolało. To było coś więcej niż zwykła niechęć.
OdpowiedzUsuńTo była nienawiść.
A najgorsze? Że mówiła o nim jakby nie siedział tuż obok. Jakby był tylko jakimś błędem systemu, przypadkiem przy tym stole, intruzem, który zaraz zniknie. Czuł w sobie znajome napięcie, to samo, które towarzyszyło mu, gdy jako nastolatek siadał przed kuratorami, gotowymi w każdej chwili postawić krzyżyk na jego przyszłości. I to samo, które pojawiało się, kiedy ktoś bezkarnie oceniał jego życie, nie mając o nim pojęcia.
Spojrzał na Sophię. Jej wzrok wbity w talerz, zaciśnięta szczęka, milczenie, które znał aż za dobrze. Znał ten moment, w którym coś w niej pękało, bo była dumna, silna, ale właśnie teraz… Właśnie teraz to wszystko się w niej zawaliło. Widział, jak zamarła. Jak zaciska dłonie. Jak nie potrafi odpowiedzieć. Z każdą sekundą czuł, jak coś w nim narasta. Cichy, lodowaty gniew. Ale nie ten impulsywny, wybuchowy. To było coś bardziej niebezpiecznego. Ten rodzaj furii, który sprawiał, że jego głos brzmiał spokojnie, choć w środku aż kipiało.
Jego głos, gdy się odezwał, był cichy. Zbyt cichy jak na to, co właśnie padło, ale przez to jeszcze bardziej niepokojący. Spokojny ton, w którym nie było żadnych ozdobników. Tylko słowa, ciężkie jak kamienie.
— Skoro już padło tyle ocen… to może pozwolisz mi odpowiedzieć.
Uniósł wzrok i spojrzał prosto na Gwen. Nie z wyższością. Nie z pogardą. Po prostu patrzył. Jakby analizował każdy jej ruch, każdy tik twarzy, każdy moment zawahania. Jak ktoś, kto za długo już żyje z oceną innych i nauczył się, że trzeba patrzeć uważnie.
— Masz rację. — Skinął głową. — Nie jestem z waszego świata. I nigdy nie będę próbował do niego należeć. Nie mam rodziców, którzy mogliby się za mną wstawić, nie kończyłem szkół, o których rozmawia się przy kolacji i nie znam się na tym, jak elegancko wbijać nóż w plecy.
Oparł łokcie o stół. Przesunął wzrokiem po Oscarze, krótko, ale uważnie i znów wrócił spojrzeniem do Gwen. Miał ochotę wstać. Powiedzieć, że dziękuje za kolację. Że może i wyszedł z biedy, może miał przeszłość, którą trudno było wytłumaczyć przy stole, ale nie zamierzał się z tego nikomu tłumaczyć. Nie zamierzał się tłumaczyć z tego, że jest.
— Więc jeśli uważasz, że ta miłość nie ma prawa istnieć, bo nie pasuję do waszych sztućców i porcelany… — Spojrzał jej prosto w oczy. — …to przykro mi, ale ja nie zamierzam udawać kogoś, kim nie jestem, tylko po to, żeby was zadowolić. Nie przyszliśmy tu prosić o błogosławieństwo. I nie zadziałają wasze szantaże. Przyszliśmy, bo Sophia naprawdę wierzyła, że warto spróbować…
Zamilkł. Mógł powiedzieć więcej. Mógł rzucić w nią wszystkim, co miał. Ale nie chciał. Bo ta kobieta nie zasługiwała na jego furie. Nie była tego warta. Tylko że… Spojrzał na Sophię. Na jej oczy, których nie mógł teraz rozczytać.
Cisza po ostatnich słowach Cartera była gęstsza niż wcześniej. Nie było już miejsca na żarty, aluzje, subtelne wbicie szpilki Gwen rzuciła granatem, a Carter go rozbroił… wbijając go jej prosto w dłonie. Oscar zamarł. Nie zareagował od razu. Wyglądał, jakby przez chwilę naprawdę próbował przetrawić wszystko, co właśnie usłyszał. Gwen, wciąż z kieliszkiem wina w dłoni, siedziała wyprostowana, ale jej twarz… straciła ten sztuczny, lodowaty spokój. Nie odpowiadała.
Jeszcze nie. Bo po raz pierwszy od początku wieczoru nie miała czym uderzyć z powrotem. A Carter? Carter po raz pierwszy od bardzo dawna nie miał już w sobie nawet cienia wątpliwości. Rozejrzał się po stole. Po tych starannie ułożonych talerzach, rozlewającym się winie, upudrowanych pozorach udawanej elegancji. Po pustych słowach i gestach, które miały udawać rodzinność. Ale przecież nie było tu rodziny. Był teatr. I właśnie został zakończony.
OdpowiedzUsuńWstał. Powoli. Bez pośpiechu. Bez emocjonalnej sceny. Tylko z tą samą niewzruszoną pewnością, z którą wcześniej patrzył Gwen prosto w oczy. Usta miał zaciśnięte w wąską linię. Oczy wciąż spokojne, ale teraz zupełnie pozbawione ciepła.
— Skoro gra pozorów już się skończyła… — odezwał się cicho, jakby mówił do wszystkich, ale spojrzenie zawiesił na Gwen. — I karty są na stole… Nie ma sensu udawać dalej. Ani rozmawiać, jakbyśmy się wszyscy szanowali.
Przeniósł wzrok na Oscara. Kiwnął mu lekko głową, nie z pogardą, nie z sympatią. Po prostu jak mężczyzna do mężczyzny. Jak ktoś, kto nie zamierza robić więcej scen, ale też nie zamierza zostać sekundę dłużej w miejscu, gdzie nie jest mile widziany. A potem spojrzał na Sophię. I tylko jej spojrzenie złamało w nim coś na ułamek sekundy. Delikatnie się pochylił. Zrobił to tylko dla niej, tak, jak cały ten wieczór.
— Zaczekam przy samochodzie — powiedział cicho, nie chcąc jej poganiać, ale też nie pozostawiając żadnych wątpliwości, że dla niego to koniec. Nie pocałował jej. Nie objął. Nie chciał zrobić z tego spektaklu. Ale jego głos, gest, spojrzenie… mówiły wszystko. Odwrócił się bez słowa więcej. Jego kroki odbijały się echem na kamiennych płytach prowadzących do podjazdu. Na zewnątrz powietrze było chłodne, ale to nie zimno go drażniło. Wciąż miał w uszach głos Gwen. Jej słowa, z każdym kolejnym ostrzejsze, bardziej jadowite, bardziej… nie do wybaczenia. Serce waliło mu w piersi.
Podszedł do samochodu, otworzył drzwi i wsunął się za kierownicę. Oparł głowę o zagłówek na krótką chwilę, zamknął oczy. Sięgnął do schowka i wyjął paczkę papierosów.
Wsunął papierosa do ust, stanął obok auta, opierając się o nie i zapalił. Żar rozjarzył się czerwienią, a potem rozżarzył znów, kiedy zaciągnął się mocno, głęboko, jakby próbował wypalić z siebie wszystkie słowa Gwen. Smak tytoniu mieszał się z goryczą i z tą cichą wściekłością, która rozlewała się po nim szeroko, dusząco. Zaciągnął się raz jeszcze i spojrzał w kierunku drzwi wejściowych.
Carter
Carter stał przy aucie, z dłonią opartą o dach, drugą unosząc papierosa do ust. Żar w ciemności pulsował rytmicznie, jakby tylko on wciąż był czymś pewnym. Głowa lekko pochylona, wzrok wbity w żwir pod nogami, choć nie widział go już wcale. Nie musiał. Tam, za drzwiami, rozegrał się spektakl, którego nie potrafił wyrzucić z myśli.
OdpowiedzUsuńKażde słowo Gwen, każda jej intonacja, każda wymierzona w niego linijka, brzmiały w jego głowie jak echo starego życia, które miał nadzieję zostawić za sobą. Brudne, duszne, pokaleczone dzieciństwo, które nauczyło go nie ufać nikomu i zawsze spodziewać się ciosu. Tym razem cios nie przyszedł z ciemnego zaułka ani od gliniarza z zaciętą szczęką. Przyszedł przy białym obrusie, w eleganckiej jadalni, od kobiety z krzywo przyklejonym uśmiechem i kieliszkiem w dłoni. Nie powinien był się dziwić. Powinien był się tego wręcz spodziewać. Nie wiedział dlaczego tak go to poruszyło. Może chodziło o to, że nie wspomniał o tym wcześniej Sophii. Dlaczego? Może nie chciał, żeby wiedziała, a może było na to za wcześnie. Gwen musiała się dokładnie przekopać przez możliwe źródła informacji. Nie wiedział jak jej się to udało. Najwyraźniej jej nie docenił.
Zaciągnął się znów. Wypuścił dym powoli, wolniej niż zwykle, jakby chciał opóźnić wszystko, co miało przyjść po tej kolacji. Cisza była jak zawieszone w powietrzu pytanie, na które nie znał jeszcze odpowiedzi.
Wiedział, jak Gwen potrafi manipulować. Jak wbija sztylety pod żebra z uśmiechem na ustach. Widział przecież, jak Sophia się spinała, jak dłonie jej drżały, jak oczy szkliły się od nadmiaru emocji. Widział w jej oczach cień wstydu. Taki, którego nie chciał w niej nigdy zobaczyć, kiedy patrzyła na niego.
Nie był stąd. I Gwen miała rację, nie do końca dlatego, że pochodził z innego świata. Ale dlatego, że nie chciał być częścią ich świata. Świata, w którym miłość musiała być najpierw przefiltrowana przez klasę społeczną, nazwisko, pieniądze i pozory.
Oparł się plecami o auto, zacisnął szczękę i spojrzał w ciemność przed sobą. Nie wiedział, czy wyjdzie stamtąd teraz, czy za minutę.
Ale wiedział jedno, ten wieczór coś między nimi zmieni. I albo z tego popiołu coś zbudują, albo…
Nie palił już, ale smak dymu wciąż zalegał mu na języku, gorzki i suchy. Pasował do wieczoru. Do słów, które słyszał od kobiety, z którą nie dzielił absolutnie nic, oprócz stołu, który dziś stał się polem minowym.
Nie myślał o tym na co dzień. Nie rozkładał ich związku na części. Nie zastanawiał się obsesyjnie, do ilu sytuacji z życia Sophii nie będzie pasował. Nie analizował tego, że jej znajomi są z wyższych sfer, że kolacje u ojca są sztywne jak kołnierzyk Oscara. Ale dzisiaj to wszystko do niego wróciło. Wróciło jak ryk echa, którego nie dało się już zignorować. Fakt był prosty, niepodważalny. Byli z dwóch różnych światów. Nie tylko w metaforycznym sensie. On, ulica, mrok, chaos, głośna muzyka, tatuaże i brudne wspomnienia, które raniły nawet po latach. Ona, światło, zasady, kontrola, słowniki pełne odpowiednich słów i spojrzenia, które ważyły każde zachowanie. Czasem udawało im się spotkać gdzieś pośrodku, w jego mieszkaniu, pod ciepłą wodą prysznica, w miękkim dźwięku jej śmiechu, kiedy ścierała z jego ramienia resztki farby po koncercie. Ale dziś? Dziś ten środek wyparował. Dziś wróciła rzeczywistość. Taka, w której ona wyglądała, jakby chciała się zapaść pod ziemię. Jakby bała się, że za chwilę ktoś wypowie głośno prawdę, którą ona wciąż próbowała ignorować: że Carter nie pasuje.
Nie do tej rodziny. Nie do tej kolacji. Może nawet nie do niej. Mógł się złościć na Gwen, ale ona tylko wyciągnęła na światło dzienne to, czego on sam próbował nie widzieć.
Carter nie spojrzał na nią od razu, ale gdy usłyszał jej głos zareagował natychmiast. Wyrwał się z własnych myśli i uniósł głowę, a jego wzrok odnalazł jej sylwetkę w bladym świetle latarni. Trzymała album przy piersi tak, jakby to on miał ją ochronić przed tym wszystkim, co się wydarzyło. Otworzył drzwi pasażera, nie mówiąc jeszcze ani słowa. Poczekał, aż wsiądzie, aż odłoży album, aż zapnie pasy. Dopiero wtedy sam wsiadł za kierownicę, ale nie odpalił silnika. Jeszcze nie. Odchylił głowę lekko w jej stronę. W ciemności auta jego spojrzenie nie było ostre ani chłodne. Raczej… miękkie. Spokojniejsze niż wcześniej, jakby cały ten gniew i napięcie opadły razem z dymem papierosa, którego spalił pod klatką.
OdpowiedzUsuń— Przepraszam. — Powiedział to cicho, ale bez żadnych zawahań. Nie był typem, który rzucał „przepraszam” na prawo i lewo, ale teraz… to była prawda. — Za to, jak zareagowałem. Mogłem to rozegrać inaczej.
Na moment zawiesił wzrok gdzieś na szybie. Palce zacisnęły się lekko na kierownicy, zanim znów je rozluźnił. Bo prawda była taka, gdyby wtedy nie wyszedł, gdyby nie wstał i nie wyszedł stamtąd w porę, to nie skończyłoby się na milczeniu. Na spojrzeniach. Na kilku chłodnych słowach. Wiedział, że mógłby powiedzieć za dużo. Za mocno. Za boleśnie. Że Gwen tylko czekała na moment, by wyciągnąć z niego wszystko, co najgorsze. A on był wtedy o włos od tego, żeby dać jej dokładnie to, czego chciała. Sophia pewnie o tym wiedziała.
Carter
Carter milczał przez chwilę, dłonie na kierownicy, wzrok wbity gdzieś w odległe światła miasta. Jego profil był spokojny, ale spięty jakby każda emocja wewnątrz domagała się uwolnienia, ale on nie zamierzał jej ulec. Nie teraz. Nie odpowiedział od razu, bo nie wiedział, co dokładnie powiedzieć. Mógłby powiedzieć, że nie szkodzi. Że nie musi się tłumaczyć. Że rozumie. Ale to wszystko brzmiało zbyt płytko, zbyt pusto wobec tego, co właśnie przeszli. Westchnął cicho, dźwiękiem cięższym niż zwykle.
OdpowiedzUsuń— Nie jesteś za to odpowiedzialna. — odezwał się w końcu. Głos miał niski, spokojny, chociaż wyraźnie zmęczony. Ale też nie był głupi. Widział reakcje Sophii. Zawahanie. Widział moment, w którym zamarła, zanim sięgnęła po szklankę. Jakby coś w niej naprawdę drgnęło. Jakby przez sekundę… nie była pewna. A to wystarczyło, żeby coś w nim pękło.
— Ale… — dodał, nie odwracając się jeszcze do niej. — Nie udawajmy, że nie miała racji. Przynajmniej jeśli chodzi o jedno. — Zamilkł na chwilę. — Kiedy wchodzimy do świata, z którego ty pochodzisz, to jakby ktoś zaświecił reflektorem na wszystko, czego nie da się zakryć. — Spojrzał na nią. W końcu. — I ja to czuję, Soph. Całym sobą. Nie tylko przez Gwen.
Jego głos był miękki, ale uderzał precyzyjnie. Nie krzyczał. Mówił prawdę. Taką, która nie miała nikogo zranić, ale i tak mogła. Carter milczał przez chwilę, patrząc w ciemność za szybą, chociaż nie widział już miasta. Jego myśli były gdzieś indziej. Nie przy głośnych ulicach, nie przy dźwiękach klaksonów ani ludziach na chodniku. Były tam, gdzie nigdy nie chciał wracać. Zaciskał lekko dłonie na kierownicy. Nieświadomie. Cicho, mechanicznie. Jak ktoś, kto słyszał te słowa już setki razy, tylko w różnych formach, różnych głosach, z różnych ust. Dzieciństwo, o którym rzadko mówił. Imię ojca, którego nikt nie chciał znać. Matka, o której nikt nic nie wiedział. Ojczym, którego lepiej było przemilczeć. A potem… wszystko inne. Zastanawiał się, kiedy to w wróci. Kiedy padną te konkretne słowa. Nie tylko ogólniki o „pochodzeniu”, „braku klasy” i „innych światach”. Ale to. Jego rodzina. To, skąd naprawdę pochodził. To, czego nikt nie znał w całości. To, czego nawet Sophia nie znała.
Pamiętał tamten wieczór, jakby wydarzył się zaledwie kilka dni temu, kiedy znalazła broń w garderobie i zapytała. Nie agresywnie. Nie z podejrzeniem. Po prostu… z lękiem.
Pamiętał jej głos. „Nie wiem, czy chcę wiedzieć. Nie wiem, czy jestem gotowa.” To jedno zdanie krótkie, wypowiedziane w dobrej wierze, zostało z nim na długo. Bo brzmiało jak coś więcej. Jak granica. Jak coś, co mówiło: „kocham cię, ale nie chcę wiedzieć wszystkiego. Nie jestem pewna, czy zniosę prawdę o tobie.” Nie miał pretensji do niej. Miał pretensję do świata, w którym wciąż musiał się tłumaczyć z tego, że przetrwał. Spojrzał na Sophię. Tak cholernie ją kochał. Ale nie wiedział już, czy wystarczy tej miłości, jeśli ona wciąż nie była gotowa na całość. Nie tylko na te jego części, które były bezpieczne i ładne. Ale też na te, których nie dało się wyprać z krwi i popiołu. I jeśli Sophia nie była gotowa go poznać, to może Gwen wcale się nie myliła.
Carter odetchnął cicho, opierając głowę na zagłówku. Wszystko, co miał, było właśnie w tym aucie. Przez kilka długich sekund milczał, trwając w tej ciszy razem z nią, jakby oboje próbowali złapać oddech po tym, co właśnie przeszli. Wciąż czuł w sobie napięcie, jakby resztki gniewu i rozczarowania nie chciały jeszcze z niego wyjść, ale kiedy spojrzał na nią siedzącą obok z podkulonymi ramionami, trzymającą album na kolanach jak tarczę, coś w nim zmiękło. Zrobił to, zanim zdążył się nad tym zastanowić. Pochylił się w jej stronę, wolno, bez pośpiechu, sięgając dłonią do jej twarzy. Dwoma palcami uniósł delikatnie jej podbródek, zmuszając ją, by na niego spojrzała. A kiedy ich spojrzenia się spotkały, nie powiedział ani słowa. Po prostu ją pocałował. Nic wymuszonego. Nic dramatycznego. To nie był pocałunek pełen pożądania. Odchylił się dopiero po chwili i bez słowa sięgnął do stacyjki. Silnik cicho zadrżał, a on ruszył spod domu jej ojca odcinając się od wszystkiego, co tam zostało.
OdpowiedzUsuńCarter
Carter znał smak niechęci. Nieprzychylne komentarze i oceny innych ludzi były tłem jego życia, jak przydźwięk, który zawsze gdzieś się sączył z radia, nawet gdy go nie włączał. Media miały go za buntownika, niegrzecznego chłopca z podziemia, który przypadkiem wdarł się na salony. Dziennikarze raz po raz wyciągali historie sprzed lat, każde potknięcie, każdy domniemany związek, każdą uliczną bójkę, w której uczestniczył albo tylko się jej przyglądał. Krytykowano jego teksty, styl, ludzi, z którymi się zadawał. Uczono go, że każdy sukces kosztuje, a jego ceną była pogarda, ledwo zawoalowana, podawana z elegancją w pozłacanych opakowaniach. I przez lata nauczył się z tym radzić. Odporność była jego zbroją. Potrafił przyjąć cios bez drgnięcia powieki. Znał reguły tej gry, był gotów na to, że nie każdy go polubi, że nie każdemu zaimponuje. Bo najczęściej ci, którzy go oceniali, nie znali nawet jego drugiego imienia. Nie wiedzieli nic o tym, co przeżył, co przetrwał, co poświęcił, by być w miejscu, w którym się znalazł.
OdpowiedzUsuńAle rozmowa z Gwen… To nie była tylko krytyka. To był atak. Z zimną krwią. Z chirurgiczną precyzją. Ona nie mówiła o jego muzyce, o błędach czy stylu życia. Ona wbijała szpilki w najwrażliwsze miejsca, celowała tam, gdzie bolało najmocniej. Nie dość, że robiła to z uśmiechem na ustach, to jeszcze patrzyła przy tym na Sophię. Jakby chciała, żeby widziała dokładnie, z kim się związała. Jakby to był jeden z tych momentów, które miały wstrząsnąć jej światem na tyle, by się opamiętała i odeszła. Carter wiedział, że Gwen nie przyszła tam z zamiarem poznania go. Ona przyszła, żeby go rozbroić. I właśnie to zrobiła.
Nie uniósł się. Nie rzucił talerzem ani nie odszczeknął się jakimś kąśliwym komentarzem, choć kilka miał gotowych na końcu języka. Ale wewnątrz… coś w nim pękło. Czuł to w ramionach, w klatce piersiowej, w dłoniach, które odruchowo zacisnął, jakby chciał powstrzymać coś przed wydostaniem się na zewnątrz. To nie była jego walka. Ale jednocześnie była. Bo Gwen czy Oscar nie widzieli w nim partnera Sophii, widzieli zagrożenie. Nie człowieka, ale historię, z którą nie da się nic zrobić. Nosił ją na plecach każdego dnia, nazwiska, które pojawiały się w policyjnych kartotekach, ludzi, którzy zniknęli z jego życia w sposób gwałtowny lub haniebny. Dzielnice, w których się wychowywał. Drzwi, za którymi widział rzeczy, których nie powinno widzieć żadne dziecko. I teraz słyszał to wszystko, wypowiedziane głośno, jasno, publicznie. Z premedytacją. Sophia siedziała obok. Milczała. Może dlatego, że była w szoku. Może dlatego, że próbowała zachować twarz przed ojcem. Ale dla Cartera cisza była gorsza niż cokolwiek, co Gwen mogła powiedzieć. To właśnie wtedy poczuł się naprawdę upokorzony. Nie dlatego, że go skreślili. Ale dlatego, że przypomnieli mu, gdzie jego miejsce i że według nich nie było nim miejsce przy Sophii. Nie w ich salonie. Nie przy ich stole. I nagle wszystkie inne wspomnienia wróciły. Gwen to wykorzystała. Wbiła się dokładnie w tę przestrzeń, którą Sophia zostawiła pustą. Zapełniła ją najgorszymi przypuszczeniami, skrajną wersją jego życia. I Carter nie mógł już tego odkręcić. Nie mógł wymazać jej słów. Nie mógł ukryć tego, kim był. Ale najgorsze było to, że…
przez chwilę sam poczuł, że może rzeczywiście nie zasługuje, by przy tym stole w ogóle usiąść.
Mieszkanie przywitało ich znajomą, ciepłą ciszą, tą, której dziś tak bardzo im brakowało. Wszystko tu było inne niż tam. Bez oceniających spojrzeń, bez ukrytych intencji, bez ostrych jak brzytwa słów. Tylko oni, w miejscu, które mimo całej kruchości wieczoru nadal nazywali domem. Rozpiął kołnierzyk koszuli.
Słyszał, jak Sophia zamyka się w łazience. Szum wody rozchodzący się echem po mieszkaniu miał w sobie coś oczyszczającego, jakby obmywała z siebie resztki kolacji, tej rozmowy, wszystkiego, co wydarzyło się przy tamtym stole. Carter przez chwilę krążył po salonie, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Odruchowo sięgnął po butelkę. Bursztynowa whisky zalśniła w półmroku, gdy napełniał szklankę, żeby złagodzić nerwy. Usiadł z tym na brzegu kanapy, obracając szklankę w palcach. Patrzył przez chwilę w bursztynowy płyn, jakby szukał w nim odpowiedzi albo odwagi. Potem odstawił ją na stolik i westchnął cicho. Nic tam nie było, żadnej ulgi. A to, czego naprawdę teraz potrzebował, nie kryło się w alkoholu.
OdpowiedzUsuńZostawił szklankę nietkniętą. Ciszej niż zwykle wszedł do sypialni, uchylając drzwi. Światło było przygaszone, a Sophia siedziała już na łóżku. Miała wilgotne końcówki włosów i lekko zaróżowione policzki po gorącej kąpieli. Na stoliku nocnym leżał album, ten sam, który dziś wieczorem był niemym świadkiem ich upokorzenia. Była cicha. Cichsza niż zwykle. Bez słowa zdjął koszulkę i podszedł do łóżka. Wspiął się na nie leniwie, pewnie, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. Nie mówił nic. Wsunął ramiona wokół jej talii, objął ją nisko, opierając głowę o jej brzuch. Zamknął oczy.
Ten gest, cichy, nieśmiały, aż zaskakująco bezbronny jak na niego, mówił wszystko. I przez ten jeden moment, bardzo cichy, bardzo ludzki, pozwolił sobie po prostu być przy niej. Bez słów, bez masek, bez zbroi.
Carter
Powietrze w sypialni było ciche, gęste od niewypowiedzianych słów i zbyt wielu emocji, które oboje próbowali stłumić. Ciemność za oknami zdawała się podkreślać wszystko, co między nimi wisiało. Mimo ciepła bijącego od niej, w środku wciąż czuł lekki chłód. Ten rodzaj, który zostaje po spotkaniu z czymś bolesnym. Z kimś, kto patrzy na ciebie i nie widzi człowieka.
OdpowiedzUsuńCarter wciąż leżał z głową opartą o jej brzuch, nie ruszając się ani o centymetr. Z zamkniętymi oczami i oddechem, który ledwie unosił jego plecy, wyglądał, jakby słuchał bicia jej serca. Jakby to właśnie ono było teraz jego jedynym punktem zaczepienia. Głosem, który nie kłamał. Nie osądzał. Nie zadawał ciosów.
Gdy zapytała go, jak się czuje, odezwał się dopiero po kilku sekundach.
— W porządku — odpowiedział cicho, z taką tonacją, która brzmiała bardziej jak oddech niż jak słowo. Nie uniósł głowy z jej brzucha, nie próbował nawet tłumaczyć, co to właściwie znaczy. Może sam do końca nie potrafił tego ubrać w słowa. Bo jak się miał czuć? Rozbity? Na pewno. Zraniony? Bardziej niż przyznałby przed sobą. Ale było w tym też coś jeszcze, coś cichego, głębokiego i starego, jakby dzisiejszy wieczór nie tyle go zaskoczył, co… przypomniał mu, że nikt nigdy nie pozwoli zapomnieć, kim był. Zamiast tego po prostu wsunął dłoń pod jej koszulkę, powoli, jakby nie chciał zburzyć tej ciszy, która między nimi panowała, i jakby bał się, że zbyt gwałtowny ruch rozbije ją na kawałki. Jego palce dotknęły jej skóry na plecach. Ciepłe, spokojne, pewne. Zaczął kreślić nimi leniwe, nieco nieregularne ścieżki. Ruch był jednostajny, rytmiczny, prawie kojący. Nie było w tym nic seksualnego, żadnej gry, żadnego celu. Po prostu był. Jakby potrzebował tego dotyku, jej ciepła, tej obecności, która nie zadawała pytań i nie oczekiwała odpowiedzi.
Milczał. Bo co miałby powiedzieć? Że wciąż słyszał słowa Gwen, że wciąż miał w uszach ten śmiech, przepełniony pogardą? Że jeszcze zanim wszedł do ich sypialni, zdążył się zastanowić, co by zrobił, gdyby jej nie było? Gdyby to właśnie był ten moment, kiedy odejdzie? Nie, nie powiedział tego.
Tylko gładził jej plecy. Miękko, czule. Mógłby tak leżeć całą noc. Po prostu obok niej. I może właśnie to chciał jej powiedzieć, że mimo wszystko, mimo tego, co usłyszeli, mimo przeszłości, mimo Gwen i świata, w którym był intruzem, on wciąż tu był. Nie odszedł. Nie poddał się. Jeszcze nie.
— A ty? Jak się z tym wszystkim czujesz? — Zapytał w końcu cicho, prawie bezdźwięcznie, jakby to pytanie zawisło w powietrzu o ułamek sekundy za długo i zdołało go lekko oszołomić. Nie spojrzał w górę.
W końcu odetchnął głębiej, cicho, niemal bezgłośnie, jakby coś w nim się zacisnęło.
— Przykro mi… — powiedział cicho. Głos miał ochrypły, przytłumiony. — Że przeze mnie nie pogodziłaś się z ojcem. Wiem, że ci na tym zależało.
Nie spojrzał na nią. Nawet nie drgnął. Wciąż mówił do pustki przed sobą, jakby bał się, że jeśli ją zobaczy, jeśli zobaczy w jej oczach choć cień potwierdzenia, to będzie musiał przełknąć coś, czego nie da się już wymazać. — Nie chciałem ci tego odebrać… — dodał jeszcze ciszej. Brzmiał nie jak ktoś, kto się broni, ale jak ktoś, kto bierze odpowiedzialność za coś, co nawet nie do końca było jego winą. Jak ktoś, kto dobrze zna uczucie bycia przeszkodą w cudzym życiu. Nie powiedział tego z żalem do niej, nie próbował wzbudzać w niej poczucia winy. To była czysta, bolesna świadomość faktu. Wiedział, że czasem wystarczy jedna decyzja, jeden człowiek, by zburzyć most, który ktoś próbował zbudować przez całe lata. Jego dłoń nadal gładziła jej plecy. Teraz jeszcze wolniej, bardziej uważnie. Był w nim jakiś rodzaj melancholii, cichej, ciężkiej i dobrze mu znanej. Taki stan, w który wchodził wtedy, gdy świat przestawał mieć sens, a on nie miał siły go na nowo składać. I choć w jego ciele nie było spięcia, a w ruchach nie było niepokoju, to cała ta cisza, jego dłonie, sposób, w jaki się do niej przytulał, mówiły więcej niż jakiekolwiek słowa. Mówiły, że dziś wszystko się w nim przewróciło, rozsypało. I że jeszcze nie wie, jak to poskładać.
Carter
Carter wciąż milczał.
OdpowiedzUsuńLeżał z głową opartą na jej brzuchu, z twarzą częściowo wtuloną w miękki materiał koszulki, którą miała na sobie. Słuchał. Szeptów, które nie były tylko słowami, były wyznaniami, zapewnieniami, próbą sklejenia czegoś, co dopiero zaczynało pękać. Nie odpowiadał od razu. Nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, przeciwnie. W głowie huczało mu od myśli. Ale żadna z nich nie nadawała się teraz do wypowiedzenia. Nie chciał rzucać gorzkich słów, a tylko takie cisnęły mu się na język. Więc po prostu pozwolił, by mówiła dalej. Każde kolejne zdanie było jak plaster, miękki i ciepły, choć przecież i tak nie mogły całkiem załagodzić bólu.
— Twój tata… myślę, że jeszcze się dogadacie — powiedział w końcu. Nie było to tylko pocieszenie, ale wynik obserwacji. Gdyby nie Gwen, wieczór potoczyłby się zupełnie inaczej.
Jej palce nie przestawały sunąć po jego skórze, niosąc w sobie więcej czułości niż niejedno „kocham”. I choć był przyzwyczajony do jej dotyku, teraz czuł go mocniej. Jakby jego ciało domagało się jakiejkolwiek formy zakotwiczenia, czegokolwiek prawdziwego. I to właśnie od niej je dostawał. Westchnął głęboko. Delikatnie podniósł się, jego ruch był miękki, ale pełen zawahania. Zanim wstał, pochylił się i musnął jej usta krótko, ale z czułością. Wyszedł do łazienki i przez chwilę zostawił za sobą ciężar wieczoru.
Zamknął drzwi, zrzucił resztę ubrań i odkręcił wodę pod prysznicem. Pozwolił, by strumienie oblały jego kark i plecy, spływały po ramionach, jakby mogły naprawdę zmyć z niego niechciane
emocje, które wciąż tliły się w jego wnętrzu. Oparł czoło o chłodne kafelki i stał tak dłużej niż powinien. Gdyby tylko to wystarczało, ta woda, ten moment, byłby gotów nie wychodzić wcale.
Gdy wrócił, było już cicho. Nie odzywał się, nie zapalał światła. Podszedł do łóżka i bez słowa wsunął się pod kołdrę, tak jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. Pociągnął ją ostrożnie ku sobie, układając jej plecy przy swojej klatce piersiowej. Objął ją w pasie i wtulił twarz w zagłębienie przy jej szyi.
Obudził się nagle. Bez żadnego konkretnego powodu. Pokój był ciemny, delikatnie rozświetlony jedynie blaskiem miasta wpadającym przez szczeliny w zasłonach. Czuł za sobą ciepło ciała Sophii, oddychała spokojnie, ułożona tuż przy jego klatce piersiowej. Jej dłoń nadal leżała na jego ramieniu. Nie ruszał się przez długi moment, wsłuchując się w jej miarowy oddech. Sen nie wracał.
Coś go gryzło, coś drapało od środka, jakby żaden gest bliskości ani nawet jej słowa nie były w stanie tego uciszyć. Delikatnie, niemal bezgłośnie, odsunął się od niej, jakby bał się ją zbudzić ruchem lub zbyt głębokim oddechem. Jej ciało poruszyło się lekko, ale nie obudziła się. Tylko wtuliła głowę głębiej w poduszkę.
Carter wstał , przeszedł przez ciemny korytarz aż do drzwi studia. Nie zapalał górnego światła. Wystarczyło rozproszone światło z monitora i miękki poblask małej lampki stojącej na parapecie. Usiadł na obrotowym krześle, łokcie oparł na udach, dłonie złączył ze sobą. Przez długi czas nic nie robił. Po prostu siedział. Tylko on, noc i myśli, które nie dawały mu spokoju. Ale długo tak nie wytrzymał. Zbyt wiele miał w sobie do wyrzucenia. Za dużo myśli, które musiały gdzieś znaleźć swoje ujście. W końcu wsunął się głębiej w fotel i przesunął palcami po klawiaturze, aż ekran rozświetlił się znajomym interfejsem. Zaczynał od zera. Jak wtedy, kiedy coś go gryzło od środka, a jedynym sposobem, żeby to przeżyć, było przerobić ból na muzykę.
Przekleństwo i dar zarazem, że właśnie w takich chwilach twórczość przychodziła najłatwiej.
Cisza w domu była głęboka, ale Carterowi nie przeszkadzała. Wręcz przeciwnie. To właśnie w tej ciszy słyszał najwięcej, własne myśli, echo słów Gwen, emocje Sophii i jej dłoń, która jeszcze godzinę temu głaskała go po karku.
Przygryzł wewnętrzną stronę policzka kiedy spostrzegł, że na zewnątrz zaczyna świtać, a pierwsze, blade światło przemyka przez rolety. Dopiero wtedy zsunął się z krzesła i bezgłośnie wyszedł ze studia. W kuchni nalał sobie szklankę wody i oparł się o blat, patrząc bezmyślnie w przestrzeń. Pił łyk po łyku, aż szkło odłożył do zlewu i odetchnął głęboko. Potrzebował teraz czegoś innego. Czegoś prostego. Zsunął kurtkę z wieszaka i bezszelestnie wyszedł z mieszkania. Naciągnął na głowę kaptur i skierował się do małej knajpy na rogu, jednej z tych, które znali oboje. Zamówił na wynos. Po wszystkim, co tej nocy się wydarzyło, śniadanie było małym gestem. Ale czasem właśnie od takich rzeczy należało zacząć dzień. Wrócił do mieszkania z papierową torbą w dłoni, a zapach świeżej kawy unosił się wokół niego jak cichy znak pokoju.
OdpowiedzUsuńZastał ją w kuchni. Stała tyłem do wejścia, w jednej z jego koszulek, która sięgała jej ledwo za pośladki. W pierwszej chwili nawet go nie usłyszała, była tak pochłonięta myślami, że dopiero skrzypnięcie drzwi delikatnie ją wytrąciło z zamyślenia. Uśmiechnął się lekko pod nosem, bardziej do siebie niż do niej. Odstawił papierową torbę na blat, cicho, bez słowa. A potem podszedł do niej, wolno, bez pośpiechu, jakby każde jego poranne zbliżenie do niej było małym rytuałem. Objął ją w pasie od tyłu. Zamruczała coś cicho pod nosem i oparła głowę o jego ramię. Carter pochylił się i pocałował ją w kark, tuż pod linią włosów. Potem odsunął się lekko, tylko po to, by musnąć jej usta.
— Dzień dobry — mruknął nisko, kiedy jego czoło oparło się na jej. — Mam kawę. I twoje ulubione śniadanie.
A potem, zanim zdążyła odpowiedzieć, uniósł delikatnie jedną brew i dodał półgłosem, trochę z rozbawieniem, trochę z rozczuleniem. — A ty znowu wyglądasz lepiej w moich ubraniach niż ja.
Carter
Maxine nie tyle nawet nie potrafiła się powstrzymać, co nie chciała się powstrzymać przed wesołym chichotem, kiedy Sophia przyznała, że rękawice bokserskie były świetne. Nie obawiała się też tego, że Sophia za ten śmiech się na nią obrazi – umówmy się, z ich dwójki to nie Sophia miała tutaj pole position do obrażania się, prawda? Należało też zaznaczyć, że w śmiechu Maxine nie było złośliwości czy uszczypliwości, a czyste rozbawienie. Ta złośliwość, czy nawet uszczypliwość była w jej wcześniejszych słowach dotyczących rękawic, natomiast komentarz Sophii rozłożył ją na łopatki. W czasie, w którym ona chichotała, Sophia mogła w spokoju zjeść tych kilka żelków i dosłownie, a także w przenośni zaczerpnąć oddechu przed wielkim finałem tej historii.
OdpowiedzUsuńRiley była bardzo zadowolona z siebie, że jak do tej pory za wszystkim nadążała, jednak zdążyła zauważyć, jak wiele ją ominęło i z tego powodu było jej odrobinę przykro. Może jednak zrobiła coś, przez co Sophia przestała się do niej odzywać? Lub przeciwnie, nie zrobiła czegoś, co powinna była zrobić w kluczowym momencie i przez to Sophia urwała z nią kontakt? Teoretycznie wiedziała, że nie. Praktycznie Sophia ją o tym zapewniła. Mimo tego te ciche i niewygodne myśli plątały jej się po głowie i nie chciały zniknąć, nawet wtedy, kiedy Maxine ponownie skupiła się na tym, co do powiedzenia miała Soph.
W odpowiedzi na to, dlaczego Sophia pozwalała Nico się sobą bawić, Max tylko pokiwała z głową. Potrafiła to zrozumieć. Więcej, potrafiła sobie wyobrazić, że sama mogłaby zachowywać się w ten sposób. Za swoją największą wadę Riley uważała to, że wierzyła w ludzi i ufała ludziom. Nigdy z góry nie zakładała, że ktoś chce ją skrzywdzić lub wykorzystać; że ktoś może chcieć jej użyć wyłącznie po to, żeby osiągnąć swój cel i wiedziała, że nie biorąc tego pod uwagę, popełnia błąd, ale nie potrafiła inaczej. W tej branży, w której docelowo chciała się rozwijać i pracować, pewnie niejednokrotnie miała się na tym przejechać. Może z wiekiem, a tym samym doświadczeniem, miała stać się ostrożniejsza i bardziej sceptyczna?
— Czekaj. — Maxine uniosła ręce w geście, który miał powstrzymać Soph przed dalszym mówieniem, przynajmniej na chwilę. — Zniknął? — upewniła się, po zadaniu tego pytania wysoko unosząc brwi. — Tak po prostu zniknął i do dziś nie odezwał się ani słowem? — dopytywała, nie mając pewności, czy dobrze rozumie. Wolała mieć pewność co do tego, jak zachował się Nico, nim zacznie rzucać pod jego adresem te wszystkie niewybredne epitety, które już cisnęły jej się na usta. Chciała na przykład nazwać go kawałem chuja, ale zdecydowała się zaczekać na zielone światło od Moreiry.
Opuściła dłonie na kolana. Siedziała teraz na łóżku po turecku, więc wyglądała co najmniej tak, jakby zaraz miała zacząć mruczeć mantry do medytacji, tym bardziej, że uparcie wpatrywała się w Sophię i zapomniała o jedzeniu żelek, których paczuszka leżała obok, trochę zakopana w pościeli. Zamiast jednak medytować, pozwoliła Sophii podsumować to, co ta powiedziała do tej pory i zakończyć opowiastkę o Nico, który okazał się… Już my wiemy, kawałem czego okazał się on dla Maxine.
— Tak, kiedy tak o tym mówisz, to brzmi strasznie idiotycznie i… — urwała i zagryzła dolną wargę, nim odezwała się ponownie. — I trochę mi przykro, że ja gdzieś w tym wszystkim zniknęłam. I zastanawiam się, czemu zniknęłam? — rzuciła i delikatnie przechyliła głowę, ostrożnie spoglądając przy tym na Sophię. Nie zadała tego pytania wprost, ale tak, teraz pytała przyjaciółkę o to, czy mimo wszystko nie zrobiła czegoś niewłaściwego, że ta przestała się do niej odzywać. Nim jednak Sophia mogłaby odpowiedzieć, Max westchnęła głęboko i mówiła dalej.
— Ale zgaduję, że kiedy działo się to wszystko, o czym mi opowiedziałaś, żadna z tych rzeczy nie była idiotyczna. Nigdy nic nie jest idiotyczne ani głupie, kiedy przezywamy coś całym sobą, wiesz? — rzuciła i uśmiechnęła się lekko, a potem wzruszyła ramionami, bo cóż więcej mogła poradzić na to, co już się stało? Nic. Mogła siedzieć na łóżku, słuchać Sophii i jeść z nią słodycze.
Mogłaby też zapytać o to, co Sophia zrobiłaby, gdyby Nico znowu pojawił się w jej życiu. Choćby teraz, zaraz. Nie pytała jednak, ponieważ zgadywała, że Sophia sama nie znała odpowiedzi.
UsuńMAXINE RILEY
Carter uniósł kącik ust, kiedy usłyszał jej zaczepkę. Zmierzył ją spojrzeniem, od czubka głowy po skraj jego za dużej koszulki, która ledwo zakrywała szorty w kwiatki i pokręcił głową z udawaną dezaprobatą. Uniósł brew z udawaną powagą. — Przestać nosić moje koszulki? — powtórzył cicho, pochylając się bliżej. — No to chyba musimy to załatwić od ręki, skoro moje ego jest zagrożone — dodał szeptem tuż przy jej uchu, muskając ustami delikatnie skórę pod płatkiem i zanim zdążyła odpowiedzieć, wsunął dłonie pod koszulkę, ciepłe, pewne, przesuwając powoli po jej talii, bardziej, żeby poczuć, niż naprawdę działać. Jego palce musnęły skórę leniwie, a uśmiech rozjaśnił jego twarz. Zrobił to z typową dla siebie swobodą, jakby właśnie pomagał jej spełnić jakąś bardzo szlachetną obietnicę. Palce Cartera sunęły leniwie po jej plecach, jakby badał każdy centymetr skóry, jednocześnie wcale się nie spiesząc.
OdpowiedzUsuń— Zaczniemy od tej — mruknął tuż przy jej uchu, przysuwając usta niebezpiecznie blisko jej szyi. Ton miał żartobliwy, ale jego dotyk był ciepły, powolny i znajomy, dokładnie taki, który potrafił rozbroić ją jednym ruchem. — To jak, mam pomóc ci się dostosować do nowych zasad? — dodał niżej, pochylając się, by musnąć ustami jej szyję, tuż pod linią żuchwy. — Bo wiesz… jestem bardzo zaangażowany, jeśli chodzi o wspieranie twoich decyzji. — Uśmiechnął się bezczelnie, z tym rozbrajającym błyskiem w oczach, który zdradzał, że wcale nie żartuje. No… prawie. Potem odsunął się minimalnie, spojrzał jej w oczy z błyskiem, który mówił więcej niż jakiekolwiek słowa, tęsknił za nią, za ich lekkością, za momentami, w których ich świat istniał tylko tu i teraz. Pochylił się jeszcze raz, muskając lekko jej usta a potem przyciągnął ją mocniej do siebie, a jego usta uniosły się w uśmiechu, tym razem nie tylko cienkim i niepewnym, jak wczoraj, ale prawdziwym. Ciepłym, lekko zadziornym, takim, który zarezerwowany był wyłącznie dla niej. Wciąż pachniał chłodnym powietrzem z zewnątrz i kawą, a jego palce lekko przesunęły się po jej plecach, pod materiałem koszulki, jakby chciał się upewnić, że naprawdę tam była. Że ten poranek, po tym wszystkim, co zdarzyło się poprzedniego dnia, nie był snem, który zaraz się skończy.
— Bajgiel z serkiem i szczypiorkiem. — Potwierdził z uśmiechem przy jej ustach. — I z tym sosem, który zawsze wycierasz palcem z papierka. Wziąłem dwa, na wszelki wypadek.
Ucałował kącik jej ust, a potem nos.
— Kawa… — westchnął teatralnie. — Jest dokładnie taka, jak lubisz. A ekspres? Zostaje jako eksponat. Niech sobie stoi i wygląda drogo.
Nie chciał psuć tego momentu. Była w jego ramionach, pachniała spokojem i waniliowym serum, a w kuchni unosił się zapach świeżych wypieków. Wszystko w tym poranku mówiło mu, że jeszcze nie muszą wracać do rozmów o wczoraj. I może dobrze. Nie spieszył się. Stał z nią tak jeszcze przez chwilę, pozwalając sobie na kilka sekund ciszy — tej dobrej, ciepłej. A potem, gdy usłyszał pytanie o Halloween, uniósł lekko brew.
— Halloween, hm… — mruknął zamyślony. — Chcieli mi coś wcisnąć… ale odmówiłem — jego głos na moment zwolnił. Jego dłoń odnalazła jej biodro, zatrzymała się tam, a spojrzenie złagodniało. — Możemy zostać w domu. Oglądać stare horrory i udawać, że nie ma świata poza tym mieszkaniem. Albo… — uśmiechnął się leniwie. Nachylił się znów, opierając brodę o jej ramię. — Masz ochotę gdzieś pójść? Albo… mam cię wyciągnąć na coś szalonego? — Zaczął się śmiać, cicho, miękko, zupełnie nie w stylu kogoś, kto spędził noc z nieprzespanym spojrzeniem w sufit. Ale to była właśnie jej zasługa. Sophia potrafiła go wyrwać z najgłębszych myśli, nawet jeśli sama była jeszcze pokiereszowana. Była jak światło poranka, w którym Carter chciał się zatrzymać na trochę dłużej.
Carter
Carter, z dłońmi nadal pod jej koszulką i tym swoim szelmowskim uśmiechem, który równie dobrze mógłby być zastrzeżonym znakiem towarowym, patrzył na nią z tą dziwną czułością, którą Sophia potrafiła już wyczuć z daleka, nawet jeśli sam tego nie mówił na głos.
OdpowiedzUsuń— No dobra… — mruknął, muskając ustami kącik jej ust. — Jeśli to ja mam cię rozbierać z moich koszulek, to muszę ustalić jedno: nie ponoszę odpowiedzialności za to, co się wydarzy potem.
Zerknął na nią spod rzęs, opierając czoło o jej skroń, jakby próbował opanować ten impuls, który aż pulsował pod skórą, ale oboje wiedzieli, że to tylko gra w zawieszenie.
— I wiesz… — dodał po chwili ciszy, jeszcze nie wycofując dłoni spod jej koszulki. — Nie martwiłbym się, że zmarzniesz. W razie czego… mam swoje sposoby, żeby cię rozgrzać.
Uśmiech, który się przy tym pojawił, był absolutnie bezczelny. Z tymi drobnymi zmarszczkami w kącikach oczu, które zdradzały, że naprawdę był z nią tu i teraz. Nie udawał.
Carter tylko uniósł brew, kiedy padło to jedno zdanie, pozornie rzucone od niechcenia, ledwie zasugerowane, ale w jego głowie zabrzmiało jak dźwięk strzału startowego.
„Nie mam nic pod spodem.”
Jakby potrzebował więcej powodów, żeby nie odsuwać się od niej ani o centymetr. Uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, był powolny, leniwy i zdecydowanie niegrzeczny, zupełnie jak myśli, które zaczęły się przez niego przewijać, zanim zdążył je zatrzymać.
— Tak tylko mówisz… — rzucił cicho, przesuwając palcami wzdłuż jej talii, tuż pod materiałem koszulki, jakby chciał się przekonać na własnej skórze. — A potem dziwisz się, że nie potrafię się zachować przy śniadaniu. — Nachylił się bliżej, aż jego usta otarły się o skórę tuż pod jej uchem. — Wiesz, że to nie fair kochanie, prawda? — Jego głos był cichy, obniżony, z tym ledwie wyczuwalnym szorstkim tonem, który zawsze pojawiał się, gdy naprawdę trudno mu było się powstrzymać. Ale nie posunął się dalej. Jeszcze nie. Może dlatego, że wiedział, że tego dnia zasługiwali na chwilę oddechu. Na zwykły poranek bez udawania, że wszystko już się naprawiło. Choć, patrząc na nią teraz… naprawdę utrudniała mu pozostanie w granicach przyzwoitości.
— Ale najpierw kawa. Potem… zobaczymy…
Kiedy podziękowała, nie odpowiedział od razu. Zamiast tego tylko się pochylił i pocałował ją raz jeszcze, nieśpiesznie, z czułością, jakby właśnie ten jeden moment był wszystkim, czego potrzebował na rozpoczęcie dnia. Potem uśmiechnął się nieco szerszym, łobuzerskim uśmiechem, puszczając napięcie w powietrze.
Rok temu Halloween wyglądało zupełnie inaczej. Carter nawet nie musiał się nad tym długo zastanawiać, wspomnienia same wdarły się pod powieki, ostre i nieprzyjemnie wyraźne.
Jasne światła klubu, tłum ludzi, alkohol lejący się strumieniami, głośna muzyka, która zagłuszała myśli. I Sloane. Zawsze w centrum. W kostiumie, który ledwo zakrywał ciało, z papierosem między palcami i wzrokiem, który mówił więcej niż jakiekolwiek słowa. Wtedy jeszcze nie potrafił powiedzieć „dość”.
OdpowiedzUsuń— Imprezowałem. — Odpowiedział krótko. To było jedno słowo, ale niosło ze sobą cały ciężar tego, czego już nie chciał.
— Halloween to świetny pretekst do robienia show, ale w tym roku nie miałem na to siły. Ani ochoty. — Wzruszył ramionami. — Wiesz, ktoś mi kiedyś powiedział, że „może to pora, aby poznać nowe rzeczy” — zacytował jej słowa powoli, patrząc jej prosto w oczy. — I może właśnie, zamiast imprezować, chce robić coś innego. Może z tobą… — Jego usta uniosły się w tym spokojnym, lekko rozbawionym półuśmiechu, który pojawiał się u niego wtedy, gdy coś trafiało w czuły punkt. W jego głosie nie było drwiny tylko cicha satysfakcja. Jakby te słowa głęboko w nim zostały i wracały właśnie teraz, z pełną mocą znaczenia.
Słuchał jej planów z lekkim uniesieniem brwi i wciąż przesuwając palcami po jej plecach, a kiedy padło pytanie o kostiumy, nie zareagował od razu.
— Kostium, huh? — Zamyślił się. — Zaczynam się bać…
Odchylił się od niej lekko, żeby zobaczyć jej minę. Uniósł lekko brew, a kąciki jego ust uniosły się w półuśmiechu, który miał w sobie wszystko: zaciekawienie, rozbawienie i tę znajomą iskrę, którą rezerwował tylko dla niej. Jego dłoń nadal sunęła leniwie po nagiej skórze jej pleców, jakby chciał nią pisać słowa, których nie powiedział na głos. — To powiedz mi, co już sobie wymyśliłaś, hm? — mruknął cicho, pochylając się do jej ucha. — Bo znam ten ton, Soph. Kiedy mówisz: „coś szalonego”… — jego głos obniżył się nieco, rozciągnięty między uśmiechem a szeptem — …to ty już wiesz dokładnie, co byś chciała. I teraz chcesz zobaczyć, czy ja w to pójdę.
Zatrzymał się, zostawiając jej chwilę na reakcję. Palcami lekko musnął jej bok, a potem uniósł nieco głowę, by spojrzeć jej prosto w oczy.
— Więc mów. I nie pomijaj żadnych szczegółów.
Carter
— Wiesz, że nie lubię siedzieć w jednym miejscu zbyt długo — zaśmiał się Leonard, po czym raz jeszcze obrzucił krótkim spojrzeniem kosz, jakby chciał się upewnić, że o niczym nie zapomniał. Odkąd tylko pamiętał celowo narzucał na siebie nieludzką ilość obowiązków, co traktował jako świadomą terapię mającą na celu wyciszenie uporczywych myśli, które towarzyszyły mu od czasu pożaru. Gdy tylko próbował w jakikolwiek inny sposób odpocząć, ilość uporczywych myśli wzrastała dwukrotnie, co było wyjątkowo ciężkie do zniesienia.
OdpowiedzUsuń— Plany na wieczór? — zagadnął Leo i uśmiechnął się ciepło. — Niedługo powinna przyjechać pizza, mamy jeszcze niedojedzone babeczki, całą spiżarnię nalewki i nielimitowany dostęp do twojego netflixa – dodał, po czym uzupełnił kieliszki alkoholem, aby następnie pochwycić w dłoń jeden z nich. — Ponownie za nasz wieczór i oby było ich więcej.
Leonard ostawił kieliszek na stolik niemal w tym samym momencie, w którym usłyszał dzwonek do drzwi. Pizza, idealnie. Od razu wstał, aby otworzyć dostawcy, a zapach jedzenia mimo wcześniej zjedzonych babeczek uderzył w niego z takim impetem, że jego żołądek od razu dał o sobie znać.
— Kanapa może i wygodna, ale myślę, że wygodniej będzie nam w sypialni – zauważył słusznie Allen, gdy wrócił do salonu. — Weź kieliszki i nalewkę proszę, a w lodówce powinnaś znaleźć świeży sok z pomarańczy jeśli masz ochotę.
Leonard poprawił trzymany w dłoniach karton i skierował się w stronę swojej sypialni, gdzie naprawdę ogromne, drewniane łóżko z nowym, miękkim materacem było w stanie pomieścić więcej niż dwie osoby. Jak zwykle oddał również pilota we władanie przyjaciółki, która zdecydowanie lepiej orientowała się w filmowych nowościach. Leonard nie był na topie z kinowymi nowościami od dobrych kilku lat. Nim usiadł wygodnie na łóżku, prędko przebrał się w zielone spodnie dresowe oraz granatowy podkoszulek.
— Może być cokolwiek — odezwał się, gdy wrócił na łóżko, aby od razu otworzyć pudełko z pizzą. Nie pamiętał kiedy ostatni raz jadał w ten sposób i choć nie był fanem tłustego, gotowego jedzenia, to małe odstępstwo od normy nie było żadną zbrodnią, a już zwłaszcza w tak doborowym towarzystwie. — Nie jestem na bieżąco z kinowymi nowościami — dodał ze śmiechem jednocześnie nalewając do kieliszków kolejną porcję nalewki. Może i była słodka, w niczym nie przypominająca alkoholu, ale Leonard zdążył się przekonać, jak bardzo jego nalewki bywały zdradliwe. Pocieszał go fakt, że nie musiał zrywać się z łóżka o świcie, a Soph bezpiecznie spędzi noc w jego domu. W innym przypadku prawdopodobnie skupiłby się na wspomnianym wcześniej soku pomarańczowym.
Leoś
Carter uniósł lekko brwi, jakby rozważał wszystkie możliwości, z typowym dla siebie spokojem i beznamiętnością, która nie dawała żadnych odpowiedzi. Ale tylko przez moment. Potem uśmiechnął się pod nosem. Ten jej ton, to spojrzenie spod rzęs i sposób, w jaki wymawiała słowo „chłopak”, jakby testowała je na języku, rozbroiłby go nawet w znacznie gorszym nastroju.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, że nie mam z tym szans, prawda? — zapytał cicho, przystając tuż za nią, kiedy odkładała talerze na blat. Jego dłoń odnalazła jej biodro, gładko wsuwając się pod koszulkę. — W zasadzie… jeśli już teraz mnie szantażujesz, to nie mam pojęcia, co zrobisz, kiedy się dowiem, w co chcesz mnie przebrać.
Nachylił się, zostawiając krótki pocałunek tuż pod linią jej ucha. Potem mówił już ciszej, szeptem, jakby od niechcenia, choć doskonale wiedział, że każde jego słowo odbije się w niej jak echo.
— Okej. Jesteś w tym piekielnie dobra. Mów, co planujesz. Tylko błagam… nie żadna parka jednorożców. Albo… kotek i myszka. Bo jeśli mam założyć ogon i uszka, to przynajmniej upewnij się, że nikogo znajomego tam nie będzie.
Uśmiechnął się szerzej, muskając palcami jej odsłonięty bok. W tej chwili mógłby się zgodzić na prawie wszystko, byle tylko widzieć ten błysk w jej oczach i słyszeć ten miękki, rozbawiony śmiech.
— No i… tak, możesz mnie potem uratować z nawiedzonego domu, bo nie mam pojęcia, jak zareaguję, kiedy wyskoczy na mnie coś większego ode mnie. — Dodał z udawaną powagą, a potem cmoknął ją jeszcze raz, tym razem w ramię. — Ale masz rację. To będzie nasze pierwsze Halloween razem. I jeśli ktoś się ma przebrać za idiotę, to chyba wolę, żeby to była para idiotów. Pasujemy.
Odsunął się lekko, ale jego dłoń wciąż spoczywała na jej biodrze. Patrzył na nią z tym typowym, łobuzerskim błyskiem, za którym szły rzeczy, które nie zawsze mówił na głos. Ale kiedy tak na nią patrzył, z tą miękką czułością na dnie wzroku, nie trzeba było zbyt wiele słów. Był z nią. W tym. Naprawdę.
Carter oparł biodro o blat i sięgnął po swój kubek z kawą, ale zanim jeszcze upił łyk, spojrzał na Sophię z odrobiną zastanowienia w oczach. Takiej, która nie była ciężka, ale świadczyła o tym, że naprawdę rozważał to, co właśnie powiedziała.
— Wiesz… — odezwał się w końcu, cicho, ale szczerze. — Myślałem, że nie przepadasz za klubami. — Odezwał się po chwili ciszy, w której tylko parowała kawa i cicho pstrykała herbata w czajniku. Jego głos był niski, jak zwykle o poranku, ale tym razem bardziej surowy, jakby odrobinę zdziwiony tym, co usłyszał przed chwilą. — A przynajmniej… za moim klubem. — Dodał, nie odrywając od niej spojrzenia. Odwrócił kubek w dłoni, zanim odstawił go z powrotem na blat, a potem spojrzał na nią jeszcze raz, spokojnie, bez oczekiwań, ale z czymś miękkim na dnie głosu. — Dlatego nie zaproponowałem, żebyśmy się tam wybrali. Nie chciałem cię ciągnąć w miejsce, w którym nie czujesz się swobodnie. Miałem wrażenie, że wolisz… inne rzeczy. Ale jeśli masz ochotę iść do klubu, to oczywiście, że pójdziemy.
Nachylił się lekko i zaczepił palcami o jej bok, przez moment wodząc nimi wzdłuż jej sylwetki. Pocałował ją krótko w policzek, z tym samym uśmiechem, który zarezerwowany był tylko dla niej, półzadziornym, półczułym.
— Zaproś koleżanki, jeśli chcesz. Będziesz się z nimi lepiej bawić. Ja i tak zamierzam patrzeć tylko na ciebie. — Dodał luźno, jakby właśnie podjął jakąś prostą decyzję.
— Albo… — dodał po chwili ciszy, patrząc na nią z nieco łagodniejszym wyrazem twarzy — Możemy też iść gdzieś, gdzie ty lubisz. — Uniósł lekko brwi, jakby naprawdę chciał to zostawić jej do wyboru. Nie był w tym ironiczny. Nie rzucał propozycji tylko po to, żeby wyjść na elastycznego, mówił spokojnie, jak ktoś, kto naprawdę chciał, żeby ten wieczór był ich, a nie jego. — A na koniec wracamy do łóżka i udajemy, że Halloween nigdy się nie skończyło. — Zatrzymał na niej wzrok nieco dłużej, przesuwając powoli dłonią wzdłuż jej kręgosłupa.
Nie potrzebował zaproszenia. Pochylił się powoli, z intencją wyraźniejszą niż potrzeba. Musnął najpierw kącik jej ust, jakby prowokacyjnie, a potem przemieścił się w stronę jej policzka, aż w końcu dotarł do szyi, miękkim ruchem, jakby testował każdy centymetr jej skóry na nowo. Jego usta zetknęły się z miejscem tuż pod uchem, a potem wolno, leniwie przesunął się niżej. Pocałunek nie był ani szybki, ani niedbały, przeciwnie, był dokładny i pewny, podszyty znajomością jej ciała. Wiedział, co robi. Jedna z jego dłoni zatrzymała się na jej talii, przyciągając ją do siebie bliżej, a druga wciąż powoli sunęła pod materiałem koszulki, jakby wcale się nie spieszył. Gdy zostawiał kolejny pocałunek na wrażliwej linii jej szyi, szorstkość jego kilkudniowego zarostu zetknęła się z jej skórą, wywołując lekki dreszcz. — Powiedz mi tylko, jeśli twoja rozsądna część chce, żebym przestał. — Mruknął cicho, tuż przy jej uchu, ciepłym głosem, w którym była wyraźna nuta rozbawienia. — Bo moja… ma właśnie wolne.
OdpowiedzUsuńCarter
Carter uśmiechnął się pod nosem, czując jak Sophia delikatnie zsunęła z jego ramion bluzę. Nie pomógł jej od razu, pozwalając, żeby materiał zatrzymał się na jego przedramionach, jakby chciał przedłużyć ten moment, przeciągnąć grę, którą zaczęli zupełnie nieświadomie między bajglami a herbatą.
OdpowiedzUsuń— Mhm… Wiesz, że masz wyjątkowy talent do zbaczania z toru każdego sensownego planu, prawda? — mruknął jej przy uchu. Głos miał niższy, trochę zachrypnięty, jakby właśnie powstał z cienia poranka, i tylko po to, by powiedzieć jej te kilka słów. Jego dłonie przesuwały się teraz nieco śmielej po jej bokach, dość powoli, jakby szukały miejsc, które najlepiej pamiętały ich dotyk. Kiedy uniosła na niego wzrok, jego spojrzenie było już inne. Mniej poranne, bardziej intensywne. Miękkie w środku, ale zdecydowane na zewnątrz. Palce Cartera odnalazły krawędź materiału jej koszulki i przez chwilę wydawało się, że chce ją unieść, ale jeszcze tego nie zrobił. Zamiast tego zsunął dłonie z jej talii, przesunął je po jej plecach i przysunął ją do siebie mocniej, zostawiając kolejny pocałunek tuż pod linią szczęki, dokładnie w tym miejscu, gdzie zawsze czuła go najmocniej.
— Mhm… — zamruczał cicho, wciąż przy jej uchu. — Naprawdę zamierzałaś zjeść śniadanie, mając na sobie tylko to? — spytał, muskając ustami linię jej żuchwy. Przysunął się bliżej, tak blisko, że Sophia mogła poczuć jego oddech na szyi. Ciepły, nierówny, jakby sam też próbował utrzymać kontrolę, choć wcale mu się to nie udawało. Delikatnie przeciągnął palcami po jej bokach, zatrzymując się na moment pod żebrami, jakby właśnie tam chciał ją rozproszyć.
— Nie będę się śmiał z twoich skrzydełek. — Dodał nagle, wciąż zostając blisko. — Ale to tylko kwestia czasu, zanim te skrzydełka też zdejmę.
Wsunął dłoń w jej włosy, lekko odchylając jej głowę i odszukał jej usta, spokojnie, pewnie, nie jak ktoś, kto się spieszy, tylko jak ktoś, kto już wie, że dziś nigdzie się nie spieszy. Pocałunek był głęboki, leniwy, zawieszony gdzieś między niewinnością poranka a tym, co czekało dalej.
Pozwolił jej zsunąć do końca jego bluzę, a potem wsunął dłonie znów pod materiał jej koszulki. Jakby to było coś, co znał na pamięć, ciało, które przez ostatnie tygodnie nauczył się czytać, jak książkę, którą trudno było odłożyć.
Nie czekał na odpowiedź. Usta Cartera zsunęły się niżej, do jej szyi, zatrzymując się tam, gdzie bicie serca było wyraźniejsze. Całował ją wolno, miękko, czasem lekko zębami zaczepiając o skórę, tylko po to, by zaraz znów ją tam uspokoić. Jedna z jego dłoni przesunęła się po jej udzie, unosząc materiał koszulki jeszcze wyżej, a druga podtrzymywała ją pewnie, jakby bał się, że się odsunie.
Ale ona się nie odsuwała.
Przeciwnie, szukała jego bliskości, przesuwając dłońmi po jego brzuchu, wzdłuż mięśni, które dobrze znała, ale i tak za każdym razem dotykała ich z tą samą ciekawością.
Gdy objęła go mocniej, Carter oderwał usta od jej szyi i spojrzał na nią z góry. Było coś surowego w tym spojrzeniu. Coś, co przypominało jej, że czasem lubił ją prowokować tylko po to, by potem odebrać jej cały spokój. Podsadził ją na blat z łatwością. Dłońmi objął jej uda, lekko je rozchylając, aby mógł stanąć między nimi. Materiał jego bluzy już dawno leżał na podłodze. Koszulka Sophii przesunęła się nieznacznie do góry, odsłaniając fragment nagiej skóry na jej udach. Czuł ciepło bijące z niej, miękkość, którą zawsze w niej kochał. Dłońmi otoczył jej twarz, spojrzał jej w oczy. I tym razem ten moment nie był już tylko zmysłowy. Było w nim coś więcej.
OdpowiedzUsuń— Kocham, kiedy jesteś taka… moja. — wyszeptał. — Nawet w kuchni. Nawet o poranku. Szczególnie o poranku.
Dotknął jej talii, po czym zsunął dłonie po krzywiźnie jej pleców, przyciągając ją bliżej siebie. Ich ciała stykały się już całkowicie, a jego oddech stał się cięższy, bardziej urywany. Czuł, jak jej palce zaciskają się na jego karku, jak jej biodra nieświadomie poruszają się ku niemu. Jej nogi obejmowały go wciąż ciasno, a on czuł napięcie między nimi jak napiętą strunę, gotową do zerwania. To wystarczyło, by się lekko uśmiechnął.
— Kochanie… — wymruczał nisko, muskając miejscami jej obojczyk, gdzie skóra była najcieńsza. — Dobrze, że nie masz nic pod spodem… — szepnął jej do ucha z tą samą chrypką, której nie potrafił ukryć, gdy był tak blisko. — Oszczędzasz mi pracy.
Przesunął ustami wzdłuż jej szyi, znów całując ją wolno, jakby miała się pod jego ustami roztopić. Pachniała jak dom, jak jego kobieta, jak ktoś, do kogo chciał wracać, nawet, gdy sam jeszcze do końca nie wiedział, jak to wszystko się skończy.
Carter
Carter nie potrzebował żadnych odpowiedzi. Wystarczył ten jeden moment, kiedy jej usta znalazły jego, niecierpliwie, bez żadnego ostrzeżenia a całe jego ciało napięło się w jednej, bezwarunkowej reakcji. Ramiona objęły ją mocniej, jakby mógł ją w ten sposób uchronić przed czymkolwiek, co mogłoby stanąć między nimi. Ten pocałunek był inny. Nie chodziło o żart, flirt ani nawet o namiętność, chociaż i ona była tam obecna, pulsująca tuż pod skórą. Chodziło o coś głębszego. O jej oddech, który przyspieszył, kiedy przesunął dłonią po jej plecach. O cichy jęk, który wyczuł bardziej niż usłyszał, kiedy znów przywarł ustami do jej szyi.
OdpowiedzUsuńZanim powiedziała choć jedno słowo, wiedział. Wiedział, że coś zauważyła. Że dotarła do tego miejsca na jego ciele, do tamtego miejsca. Miejsca, którego już nie było.
A raczej… nie było w takiej formie, jak dawniej.
Nowy tatuaż. Zakrycie czegoś, co nie pasowało już do tego, kim był dzisiaj. Czegoś, co tak długo nosił na sobie jak przeklęty ślad przeszłości, której nie potrafił się pozbyć. Aż w końcu… zrobił to. Nie dla niej. Ale z nią w głowie.
Dla siebie. Dla tego, kim się przy niej stawał.
I kiedy tak przyciągała go do siebie, kiedy jej dłoń zaciskała się na jego karku, a pocałunek niósł w sobie coś więcej niż potrzeba, Carter czuł, że być może po raz pierwszy w życiu zrobił coś właściwie.
Nie był w stanie mówić. Przynajmniej nie od razu. Zamiast słów, uniósł rękę, powoli, ostrożnie, jakby ten moment mógł się rozsypać przy zbyt gwałtownym ruchu. Palcami delikatnie przesunął po jej policzku, aż dotarł do kącika jej ust. W jego spojrzeniu nie było już rozbawienia ani prowokacji. Patrzył na nią poważnie, uważnie, niemal z lękiem, jakby nie był pewien, czy dobrze odczytuje to, co widzi.
Pochylił się, przyciskając czoło do jej czoła.
— Nie chciałem, żebyś musiała na to patrzeć… za każdym razem.
Przerwał. Nie dlatego, że zabrakło mu słów, ale dlatego, że każde kolejne brzmiało zbyt poważnie. A oni właśnie mieli zapomnieć o wszystkim i zostać tu, tylko we dwoje. Bez ciężarów. A jednak… może nie dało się całkiem uciec od przeszłości. Dotknął miejsca, które wcześniej tak bardzo go uwierało, teraz zastąpione przez coś innego.
— Chyba… — mruknął. — Po prostu chciałem, żebyś zobaczyła mnie bez tego, co już nie ma znaczenia.
Pocałował ją jeszcze raz, tym razem powoli, bez pośpiechu. Przesunął dłonią po jej biodrze, po udzie, jakby nie mógł się nasycić samym faktem, że jest tu. Że została.
— Jesteś cała moja — powtórzył cicho, jakby przypominał sam sobie. Uśmiechnął się leniwie, niemal bezczelnie, jakby właśnie usłyszał najbardziej naiwne pytanie świata. Jego palce, wciąż ułożone na jej talii, poruszyły się lekko, przesuwając się z miękką pewnością ku krzywiźnie jej pleców, zanim znów zatrzymały się w miejscu, które znał aż za dobrze.
— Nie wiesz, co jest wyjątkowego w porankach? — powtórzył cicho, zniżając głos, jakby miał jej zdradzić coś absolutnie sekretnego. Przesunął nosem po jej skroni, policzku, aż dotarł do miejsca tuż przy uchu.
— Ty — szepnął, zostawiając ciepły oddech na jej skórze. — Twój zapach na mojej poduszce. Ten lekki pomruk, który wydajesz, kiedy próbujesz jeszcze przez chwilę udawać, że śpisz. I to, jak wsuwasz się w moją bluzę, bo jesteś zbyt zaspana, żeby sięgnąć po własną.
Zsunął dłonie na jej uda, przyciągając ją jeszcze bliżej.
— To, że wyglądasz najbardziej nieprzyzwoicie właśnie rano… z potarganymi włosami, boso, w mojej koszulce. I że wystarczy jedno twoje spojrzenie, żebym zapomniał o wszystkim innym. Nawet o śniadaniu. —
Ugryzł lekko jej dolną wargę, jakby właśnie próbował się powstrzymać od dalszego ciągu. Bezskutecznie.
OdpowiedzUsuń— Poranki są wyjątkowe, bo zaczynają się od ciebie. — dodał już poważniej, spokojniej, z tym miękkim tonem, który rezerwował tylko dla niej. — I kończą się… jak sobie zażyczysz…
W jego spojrzeniu było wszystko: pragnienie, czułość, rozbawienie, i ta znajoma pewność, że mógłby codziennie budzić się właśnie tak z nią, w tej kuchni, między bajglami a stygnącą kawą, z jej ciepłem w ramionach. Bo nie chodziło o godzinę, ani miejsce. Chodziło o nią. I z tymi słowami przyciągnął ją jeszcze raz do siebie, całując z siłą, w której była obietnica, że nie pozwoli jej znów zwątpić. Ani w niego, ani w to, co się właśnie działo między nimi.
Carter nie musiał odpowiadać więcej, jego dłonie zrobiły to za niego. W jednym, płynnym ruchu zsunął z niej koszulkę, która jeszcze przed chwilą wydawała się ostatnią granicą między nimi, a teraz po prostu zniknęła. Jego wzrok przesunął się po jej ciele, jakby chciał zapamiętać każdy centymetr, każdą linię i cień, który układał się na jej skórze pod porannym światłem. Sophia nawet nie próbowała ukrywać reakcji, jej oddech stał się płytszy, a spojrzenie ciemniejsze. Zacisnęła mocniej uda wokół jego bioder, jakby instynktownie chciała go zatrzymać przy sobie, ale też, sprowokować. I to wystarczyło. Bez słowa, bez uprzedzenia, Carter ujął ją pod udami, uniósł z blatu i przyciągnął do siebie tak blisko, jak to tylko możliwe. Jej ramiona od razu oplotły jego szyję, a twarz wtuliła się w jego kark, kiedy ruszył w stronę sypialni. Jej nagie ciało przylegało do jego, a on niósł ją z tą charakterystyczną pewnością, jakby nikt inny nie miał do tego prawa. Jakby ona należała tylko do niego, a on, do niej.
Carter
Nie był tu od dwóch tygodni.
OdpowiedzUsuńWystarczyło wejść do środka, by od razu to poczuć. Inne tempo. Inne światło. Inny poziom dźwięku, jakby wszystko było odrobinę zbyt głośne, zbyt jaskrawe, zbyt napierające. A może to on był dziś inny. Mniej głodny atencji, bardziej świadomy obecności tej, która przyszła tu z nim choć bawiła się właśnie po drugiej stronie parkietu.
Ludzie od razu zaczęli do niego podchodzić. Nie musiał nawet robić kroku w głąb sali, kiedy ktoś już przywitał się z nim mocnym uściskiem dłoni. Ktoś inny rzucił pytanie o piątkowy koncert, jeszcze ktoś inny wspomniał o dostawie, która miała dotrzeć dopiero w przyszłym tygodniu, mimo że miała być na wczoraj.
Carter tylko kiwał głową. Czasem rzucał krótkie „ogarnę to jutro” albo „porozmawiamy później”. Ale nie miał w sobie dawnego napięcia. Nie śledził wzrokiem każdego ruchu ochrony, nie analizował, co nie działa. Dziś, po raz pierwszy od dawna, nie był tu po to, żeby pilnować porządku.
Siedział przy loży, oparty niedbale o oparcie, szklanka z whisky z ledwo tkniętym lodem w dłoni. Towarzyszył mu stary znajomy jeszcze z czasów, kiedy Carter sam stał za barem. Gadali o jakimś wspólnym znajomym, który znów trafił do aresztu za idiotyczny wybryk, ale Carter tylko w połowie słuchał.
Jego wzrok wciąż wracał na parkiet.
Nie musiał jej długo szukać. Sophia wyróżniała się nie tylko przez to, że znał ją już tak dobrze, że wychwytywał każdy szczegół, każdy ruch, każde spojrzenie. Wyróżniała się, bo wyglądała jak światło w całym tym zgiełku. Jej sukienka obcisła, połyskująca w neonowych światłach podkreślała każdy ruch bioder. Selena co chwila rzucała spojrzenia wokół. Wyraźnie miała na oku otoczenie. Carter od razu to zauważył. Czuł spokój.
Sophia bawiła się dobrze. I to była ta różnica, której potrzebował. Nie spięta, nie niepewna, tylko rozluźniona, obecna. Tak jakby przez ostatni tydzień wszystko powoli zaczynało się w nich układać. Jakby po tej burzy naprawdę przyszła cisza.
— To twoja dziewczyna? Coś poważnego? — zapytał jego kumpel kiedy zauważył, że Carter znów patrzy w tamtą stronę. Carter uniósł lekko brwi, ale nie odwrócił wzroku.
— Mhm.
— Zazdroszczę. Ja się zawsze znajduję takie, które nie wiedzą, czego chcą — zaśmiał się krótko i wychylił resztę drinka. Carter nie odpowiedział. Dalej patrzył na Sophię, która właśnie odwróciła się lekko przez ramię i odnalazła jego spojrzenie. Ich wzrok się spotkał na ułamek sekundy. Ale wystarczył. Jej uśmiech był lekki, figlarny. Znał go. To było to spojrzenie mówiące „zaraz do ciebie wrócę”. Podniósł szklankę w niemej odpowiedzi i odwzajemnił uśmiech.
— Teraz to ja wiem, czego chcę — mruknął do w końcu w odpowiedzi.
Jeszcze chwilę rozmawiali, ale jego wzrok niezmiennie błądził po parkiecie.
Był moment, w którym zorientował się, że Sophia oderwała się na chwilę od grupy koleżanek, a wtedy pojawił się on. Wysoki, pewny siebie. Z tych, którzy w klubie nie słuchają za dużo, za to patrzą za długo. Carter znał ten typ. Sam nim kiedyś był. Gość, który widzi dziewczynę bez faceta u boku i zakłada, że wszystko jest w zasięgu ręki. Podszedł do Sophii z uśmiechem, który dla niektórych mógłby uchodzić za uroczy, Carter widział w nim jedynie nadmiar pewności siebie.
Mężczyzna coś powiedział, pochylając się zbyt blisko jej ucha. Carter powoli odstawił szklankę na stół, nie spuszczając wzroku z parkietu. Zamiast natychmiastowego ruchu, oparł się jeszcze głębiej w loży. Obserwował. Sophia odpowiedziała coś krótko, ale gość nie odpuszczał.
Pochylił się jeszcze bliżej, jakby nie słyszał, co mówi. A może nie chciał słyszeć. Wstał powoli. Nie gwałtownie. Nie tak, jakby zamierzał wszcząć awanturę, ale jak ktoś, kto dokładnie wie, jak ma się to zakończyć. Podszedł do Sophii akurat w momencie, kiedy gość sięgnął ręką do jej ramienia. Carter objął ją ją i przyciągnął do siebie. Koleś cofnął rękę prawie natychmiast, ale jeszcze przez sekundę próbował udawać, że nic się nie dzieje.
OdpowiedzUsuń— Spokojnie, stary. Nie wiedziałem, że… — urwał. Carter uniósł brew.
— Już wiesz.
Cisza między nimi przecięła muzykę. Chłopak cofnął się jeszcze krok, mrucząc coś pod nosem, i zniknął w tłumie. Nie był zły. Nie na nią. Ale czuł to znajome napięcie pod skórą, ten impuls, który pojawiał się, gdy coś zagrażało temu, co należało do niego. Do
Gdy spojrzała mu w oczy, już wiedział, że jest dobrze. Ale i tak nie puścił jej z ramion.
— Robisz tu za duże wrażenie… — mrukną jej do ucha zanim obrócił ją do siebie przodem. — Masz ochotę na drinka? — zaproponował spokojnie, dając jej wybór, choć sam nie miałby nic przeciwko, gdyby resztę wieczoru mieli spędzić gdzieś dalej od parkietu.
Carter
Nie miał w planach schodzić na parkiet. Ale ona… Sophia tańcząca w blasku świateł z półuśmiechem na ustach, z tą rozbrajającą lekkością, z którą odchylała głowę, jakby nie miała w sobie ani grama ciężaru z przeszłości, to miało swój własny magnetyzm. Przyszedłby do niej niezależnie od tego faceta, ale jego obecność ściągnęła go szybciej.
OdpowiedzUsuńZszedł do niej powoli. Nie rzucił od razu żadnego tekstu, nie mówił nic, kiedy stanął tuż za nią. Dłoń położył nisko, na linii jej bioder, przysuwając ją do siebie w ten znajomy sposób, który mówił wszystko, że to ona była jego.
Sophia nie odwróciła się od razu. Zamiast tego cofnęła się lekko, opierając plecami o jego klatkę piersiową. Gdy poruszyła się w rytm muzyki, Carter przesunął dłoń wyżej, na jej talię. Jej ruchy były świadome, płynne, wystudiowane, ale tylko dla niego. Czuł to w każdej linii jej ciała, w tym jak wyginała się lekko, jak prowokowała go, nie wypowiadając ani słowa.
— Zamierzasz tak się ruszać przez resztę wieczoru? — Nachylił się do jej ucha, ciepło oddechu zawisło między nimi. — Bo jeśli tak, to chyba będę zmuszony zostać tu z tobą do rana.
Usłyszał jej krótki, cichy śmiech. I to, jak odwróciła głowę tylko trochę, nie na tyle, żeby całkowicie go zobaczyć, ale wystarczająco, by mogła coś powiedzieć. Zamiast tego westchnęła cicho i przeciągnęła dłoń po jego przedramieniu, prowadząc ją jeszcze bliżej swojego brzucha.
Przesunął nosem po jej szyi, muskając skórę tuż pod uchem. Pachniała słodko, nie tą waniliową nutą z poranków, ale czymś głębszym, jak ciepło i noc i coś, co go cholernie przyciągało.
Carter przyjął jej słowa z tym samym spokojem, z jakim zawsze reagował, gdy Sophia próbowała mu delikatnie zaznaczyć swoje granice. Uśmiechnął się kącikiem ust, nieco zbyt leniwie, żeby nazwać to ironią, ale wystarczająco wymownie, by wiedziała, że nie zamierza się tłumaczyć.
— Wiem — powiedział cicho, nachylając się niżej, tak że jego głos dotarł tylko do niej. — Ale… nie przyszłaś tu, żeby radzić sobie sama, prawda? — dodał, przesuwając kciukiem po jej biodrze, zatrzymując się tuż przy linii materiału jej sukienki. Przesunął dłonią po jej plecach, nie przerywając kontaktu wzrokowego. To nie było przeproszenie, raczej uznanie. Za to, że jest silna, że nie potrzebuje obrońcy… ale i tak go ma. Nie miał zamiaru jej ograniczać. Nie musiała tłumaczyć się z tego, że jest niezależna. Ale też nie zamierzał udawać, że będzie patrzył z boku, jeśli ktoś choćby spróbuje ją dotknąć. To nie był impuls. To była reakcja. Instynkt, którego nie chciał w sobie wygaszać.
Odwróciła się w końcu przodem, opierając dłonie na jego klatce piersiowej. Jej spojrzenie… cholera. Potrafiła jednym spojrzeniem zasiać w nim chaos. Ujął jej talię, przysunął ją jeszcze bliżej. Ich ciała stykały się całkowicie, poruszały razem w rytmie basu, który dudnił w podłodze. Carter nie musiał nic więcej mówić. Ona też nie. To był ten moment, kiedy klub, ludzie, światła, rozmowy i gwar, wszystko przestawało istnieć. Zostawała tylko ona. Jej ciało w jego ramionach. I to dziwne uczucie, że mógłby tak zatańczyć z nią nawet w milczeniu, bez muzyki, bez całej reszty. I nadal byłoby idealnie.
Zanim zdążyła coś odpowiedzieć, nachylił się i krótko pocałował ją w szyję. Tylko na moment, wystarczająco, by coś w niej zadrżało, ale nie na tyle, żeby wszyscy wokół ich zauważyli.
Carter nie potrafił się nie uśmiechnąć, gdy usłyszał jej mruknięcie o drinku i tę konkretną nutę w głosie, której nie mylił z niczym innym. Gdy powiedziała, że ma ochotę na niego, nie musiała dodawać nic więcej. Czuł to od niej, widział to w jej spojrzeniu i każdym drobnym geście, gdy przesunęła dłońmi po jego ramionach i zawisła na jego karku.
— A teraz chodź, dam ci tego różowego drinka. I dalej będę udawał, że nie patrzę, jak tańczysz.
Jeszcze chwilę tak stali jej ramiona wokół jego szyi, jego dłonie złożone na jej talii. Nie przeszkadzał mu tłum, ani światła, ani setki spojrzeń, które czasem niechcący zahaczały o nich oboje. Chciał, żeby było widać, że Sophia jest z nim. W końcu oderwał się od niej niechętnie i odwrócił w stronę baru. Przecisnął się przez tłum pewnym krokiem, z naturalną łatwością torując im drogę. Ludzie odsunęli się, niektórzy przywitali go krótkim kiwnięciem głowy, ale on ledwo ich zauważał. Jego uwaga była skupiona na niej. Bar był już częściowo obłożony, ale gdy tylko barman ich zobaczył, momentalnie przerwał, czym się zajmował, i podszedł do nich, jakby z góry wiedział, że ich nie może zignorować.
OdpowiedzUsuń— Tylko bez presji, ale właśnie podciągnęłaś „coś słodkiego, różowego” na szczyt listy priorytetów — mruknął Carter z lekkim uśmiechem w stronę Sophii, zanim zerknął na barmana. Złożył zamówienie. Barman skinął głową, a Carter przesunął się tak, żeby Sophia mogła usiąść na wysokim stołku. Oparł dłoń na jej biodrze, pomagając jej przy tym ruchu, choć dobrze wiedział, że dałaby sobie radę bez niego. Po prostu chciał ją dotknąć.
Przesunął kciukiem po wewnętrznej stronie jej nadgarstka, wolnej dłoni wciąż nie puszczając. Drinki wylądowały przed nimi, Sophia dostała swój różowy koktajl z cukrową obręczą na brzegu, a Carter swoje whisky.
— Uważaj, słodki tylko z pozoru. Jak ja. — rzucił z lekkim rozbawieniem. Przyglądał się, jak bierze pierwszy łyk. Widział, jak unosi brwi, jak jej usta wyginają się w tym znajomym uśmiechu.
— Więc? — zapytał, przesuwając knykciami po wewnętrznej stronie jej ramienia. — W skali od „dobre” do „Carter, będziesz musiał mnie stąd wynieść”?
Mógłby tu z nią stać cały wieczór. Mógłby patrzeć, jak się śmieje, jak odgarnia włosy za ucho, jak czasem lekko się potyka, a czasem od razu chwyta go za rękę. To była nowa wersja rzeczywistości. Nie tak dawno temu nie wpuściłby żadnej kobiety tak blisko. A teraz, gdy była tak bardzo jego, wciąż miał ochotę robić wszystko, żeby każdego dnia upewniała się, że to był dobry wybór.
Carter
Carter stał blisko, może zbyt blisko, ale ani myślał się cofnąć. Od momentu, w którym znaleźli się przy barze, jego ciało instynktownie szukało jej obecności. Palce raz po raz muskały jej udo, jakby nieświadomie, jakby jego dłoń po prostu należała tam, tuż przy niej, zbyt blisko, by to było przypadkowe. Siedziała bokiem, w jego kierunku, a on… nie potrafił się napatrzeć.
OdpowiedzUsuńJej policzki zaróżowione od ciepła sali i kolorowego światła, skrzące się lekko oczy i ten uśmiech, swobodny, bez tej codziennej ostrożności. To wszystko sprawiało, że przez chwilę zapominał, gdzie właściwie są. Klub mógł się walić, a on i tak byłby tu, przy niej.
Wciągnął powoli łyk swojego drinka, mocniejszego, niż planował, ale nawet on nie był w stanie przywrócić mu trzeźwości umysłu, kiedy Sophia patrzyła na niego tak, jak teraz, z lekkim, bezczelnym uśmieszkiem i tą odrobiną kokieterii, którą Carter znał aż za dobrze.
— Słodki na początku, a potem zostaje coś mocniejszego… — powtórzył jej słowa z cichym pomrukiem. — A więc tak mnie widzisz?
Jego głos obniżył się, gdy się do niej nachylił, zbyt blisko, zbyt prywatnie, ale nie miał zamiaru przerywać tej gry. — Myślałem, że zupełnie odwrotnie — dodał śmiejąc się przy tym nieznacznie. Przechylił się w jej stronę i pocałował ją w policzek, tuż obok kącika ust. Nie mocno. Raczej lekko, mimochodem, jakby nie mógł się powstrzymać. — Dobrze ci dziś idzie balansowanie na granicy flirtu i prowokacji — mruknął jej do ucha, a jego głos zabrzmiał głębiej, niż zamierzał. Jego palce leniwie przesunęły się wzdłuż jej uda, powoli, z intencją, która nie wymagała słów. Nie spieszył się z kolejnymi słowami. Oparł łokieć o blat i obrócił się jeszcze bardziej w jej stronę. Patrzył, jak jej palce delikatnie przesuwają się po jego ramieniu, jakby chciała zostawić po sobie ślad. Jakby mogła go całkiem rozbroić jedną tylko dłonią.
— Myślę, że lubisz mnie rozpraszać. Robisz to zbyt dobrze, żeby to było przypadkiem. — Odezwał się z półuśmiechem. — I teraz próbujesz udawać, że to ja z tobą flirtuję, kiedy to ty siedzisz tutaj w tej sukience, wyglądając jak spełnienie marzeń każdego faceta na sali. Czuję się… wyjątkowo uprzywilejowany.
Jego dłoń objęła jej kolano, a potem przesunęła się w górę uda, nie za wysoko, ale wystarczająco, by zostawić tam ciepło.
— A teraz mówisz mi, że mam cię wynieść stąd tylko wtedy, kiedy zaczniesz narzekać na obcasy? Kochanie, ja mogę cię wynieść nawet teraz. Obcasy nie są wymogiem.
Zamilkł na moment, tylko po to, by pozwolić tym słowom zawisnąć między nimi. Ich spojrzenia się spotkały. Jego ciemne oczy patrzyły w jej twarz z tą charakterystyczną intensywnością, z którą nie każdy potrafił wytrzymać. Ale Sophia… Sophia nie uciekała wzrokiem. I właśnie dlatego był dla niej bezbronny.
Carter uśmiechnął się półgębkiem, kiedy dostrzegł ten dobrze znany błysk w jej oczach, mieszankę figlarności i czujności, jakby znów miała zamiar mu odpowiedzieć czymś, czego się nie spodziewał.
— O czym myślisz? — Jego głos był niski, miękki, jakby wypowiadał coś, czego nie zamierzał nigdy wcześniej powiedzieć na głos. — To ja, czy coś innego? Bo jeśli to nie ja to… — Nachylił się do jej ucha. — …mam parę sposobów, żeby to zmienić.
Odchylił się tylko na tyle, by spojrzeć jej w oczy, ale jego dłoń wciąż spoczywała na jej udzie, leniwie, jakby zupełnie mimochodem, a jednak obecna i wyraźna. Na jego twarzy czaił się cień rozbawienia Przesunął dłoń z jej uda na plecy, spokojnie, jakby znał każdy milimetr jej skóry, a teraz tylko go sobie przypominał. Jego palce zatrzymały się przy karku, gdzie odgarnął kilka niesfornych kosmyków. Carter odchylił się lekko od Sophii, wciąż z tym półuśmiechem na ustach, kiedy kątem oka zauważył, że ktoś zmierza w ich stronę. Znajomy ochroniarz, torował sobie drogę przez tłum, podążając prosto do ich loży, ale nie wyglądało to na coś, co można było zignorować.
— Szefie — rzucił krótko, nachylając się, aby nie przekrzykiwać muzyki. — Przyjechali. Czekają już w biurze.
To jedno zdanie wystarczyło, by Carter niemal niezauważalnie spoważniał.
Rysy twarzy na sekundę się napięły, jakby jakiś ciężar znów osiadł na jego barkach. Nie komentował, tylko kiwnął głową. Potem spojrzał z powrotem na Sophię, już trochę mniej beztrosko.
OdpowiedzUsuń— Muszę coś załatwić. — Jego głos znów był cichy, ale stanowczy. — Znajdę cię później.
Przesunął dłonią po jej udzie, jakby chciał na pożegnanie zostawić jeszcze jeden dotyk, który miała pamiętać. Pochylił się jeszcze bliżej, tak że jego usta znów niemal muskały jej skórę.
— Bądź grzeczna, księżniczko — szepnął z zadziornym uśmiechem i puścił jej oczko, zanim się wyprostował. Przez moment jeszcze patrzył na nią, jakby chciał się upewnić, że wszystko jest w porządku. Dopiero potem odwrócił się i ruszył przez klub, jego sylwetka szybko zniknęła w tłumie, a Sophia została z jego perfumami w powietrzu, z ciepłem jego dłoni na skórze i z tym jednym spojrzeniem, które znaczyło więcej niż jakiekolwiek słowa.
Carter
Carter zsunął dłonie z uda Sophii z niechęcią, ale nie okazał tego zbyt wyraźnie. Pożegnał ją jednym krótkim spojrzeniem, takim, które mówiło więcej niż cała rozmowa i ruszył za ochroniarzem. Przeciął tłum pewnym krokiem, bez potrzeby torowania sobie drogi. Ochroniarz otworzył dla niego drzwi na zaplecze, a potem te prowadzące do prywatnego biura, jedynego pomieszczenia, gdzie w klubie nie grała głośna muzyka, a światła były przygaszone z zupełnie innych powodów. W środku czekało na niego czterech mężczyzn. Wszyscy na swój sposób „niewidoczni” tacy, których twarzy nikt by nie zapamiętał, ale każdy by się od nich odsunął na ulicy. Krótkie spojrzenia, uściśnięcia dłoni, z których żadna nie była serdeczna. Rozmawiali krótko. Konkretne kwoty. Konkretne opcje. Jedna bezpieczna, druga szybsza, ale bardziej ryzykowna. Testy. Po chwili wszystko było ustalone. Głowy kiwnęły się raz, drugi. Wymienili ostatnie zdania, kilka spojrzeń i papierosowe uśmiechy. Carter nie lubił ich wszystkich. Ale wiedział, że do niektórych interesów potrzebne są twarze, których nikt nie pamięta.
OdpowiedzUsuńWyszedł z biura, zapinając powoli mankiet koszuli. Twarz miał spokojną, ale w oczach wciąż tlił się cień chłodu, który zwykle pojawiał się tylko wtedy, gdy coś nie do końca mu pasowało. Zanim ruszył szukać Sophii, zahaczył jeszcze o bar. Potrzebował chwili, nawet tylko kilku sekund z szklanką czegoś mocniejszego, żeby wrócić do trybu, który przy niej stawał się jego nową codziennością. Wziął łyk bourbona, a potem drugie spojrzenie puścił przez salę. Nie widział jej przy barze. Nie było jej też tam, gdzie tańczyła wcześniej. Ruszył powoli w stronę loży, ale była pusta. Zmarszczył brwi. Obrócił się, wodząc wzrokiem po parkiecie. Roześmiane twarze, kobiety w zbyt wysokich szpilkach, goście, którzy witali się z nim ruchem głowy. Ale Sophii nie było. Nie tu, gdzie powinna. Nie tam, gdzie ją zostawił. Zamrugał, podwinął rękawy koszuli i przetarł palcami kark. Szukał dalej. Przeszedł powoli obok loży, mijając ją wzrokiem raz jeszcze, jakby coś mogło mu umknąć. Ale była pusta. Nie tylko jej w niej nie było, nie było też żadnej z jej przyjaciółek. Ich torebki zniknęły, a miejsce, które jeszcze przed chwilą tętniło śmiechem i rozgrzanym spojrzeniem Sophii, teraz wyglądało jakby czas się tam na moment zatrzymał. Zmarszczył lekko brwi i skrzyżował ramiona na piersi. W pierwszym odruchu chciał się cofnąć do baru, może znów wyszły na parkiet. Zanim dał się ponieść czarnym myślom, próbował nadać sobie racjonalny ton. Pewnie poszły do łazienki. Tak, to miało sens. Dziewczyny zawsze chodziły tam grupą. Może po prostu złapały moment i postanowiły poprawić makijaż. Spojrzał jeszcze raz przez salę, spokojnie, bez pośpiechu, ale jego zmysły były już wyostrzone. Wokół dalej grała muzyka, ludzie śmiali się i tańczyli, jakby nic się nie stało. Jakby świat wciąż kręcił się tak, jak powinien. Zaczynał czuć muzykę pod skórą. Po jego ciele przechodziły delikatne dreszcze. Zamrugał o potarł palcami oczy. Sięgnął do kieszeni po telefon i zerknął na ekran. Brak nowych wiadomości.
Kurwa.
Spojrzał jeszcze raz w stronę wejścia na zaplecze, potem na parkiet, potem znowu na lożę. Zanim Carter zdążył rozwinąć w pełni ten znajomy, nieprzyjemny scenariusz w głowie, ten, który zbyt często kończył się gorzej, niż się zaczynał, jego wzrok wychwycił ją w tłumie. Tańczyła w rytm muzyki, z zamkniętymi oczami, uśmiechnięta, bez żadnego śladu niepokoju. Z boku mogła wyglądać jak jedna z wielu, ale dla Cartera była dokładnie tą jedną.
Wystarczyła sekunda, żeby wszystko inne straciło znaczenie. I choć wcześniej jego mięśnie były napięte, gotowe do działania, teraz, patrząc na Sophię, czuł, jak napięcie w nim zaczyna powoli puszczać. Nie widział Seleny ani pozostałych dziewczyn, ale to nie miało teraz większego znaczenia. Ruszył powoli w jej stronę. Wciąż nie zauważył niczego, co mogłoby go zaniepokoić. Sophia poruszała się płynnie, jakby była częścią tego miejsca, jakby właśnie tu powinna być. Nie była z nikim. Nie wyglądała na zaniepokojoną. Była dokładnie taka, jaką lubił ją widzieć: wolna, roześmiana i… jego. Zauważyła go w tłumie niemal od razu. Ich spojrzenia się spotkały i Carter nawet nie musiał nic mówić. Nie przestając się uśmiechać, Sophia wyciągnęła do niego rękę i, gdy znalazł się już wystarczająco blisko, przyciągnął ją do siebie.
OdpowiedzUsuńObjął ją w talii pewnie, niemal odruchowo, jakby znowu dopasowywał się do miejsca, które było wyłącznie dla niego stworzone.
— No cześć, księżniczko — mruknął nisko, przy uchu, przysuwając ją jeszcze bliżej. Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech ten, który miał zarezerwowany tylko dla niej.
Carter
Carter jeszcze kilka minut wcześniej był w zupełnie innym stanie skupienia. Adrenalina po rozmowie w biurze nie zdążyła jeszcze opaść, a tamten układ, dopięty na ostatni guzik, siedział w jego głowie jak echo. Kiedy jednak znalazł ją w tłumie, całe to napięcie rozmyło się w jednej chwili. Zanim zdążył zastanowić się, co z nią nie tak, świat zniknął mu z pola widzenia. To było jak błysk. Jak moment, w którym ciało reaguje szybciej niż rozum. Gdy ich dłonie się zetknęły, poczuł znajome mrowienie pod skórą. Nie myślał o niczym innym, o interesach, o ludziach, o tym, że coś mogło być nie tak. Wszystko sprowadzało się do niej.
OdpowiedzUsuńPrzyciągną ją bliżej, tak jak zawsze to robił, pewnie, ale z wyczuciem. Dłonie spoczęły na jej talii, kiedy muzyka wokół zaczęła zwalniać tylko po to, by zaraz uderzyć mocniej, a on razem z nią wszedł w ten rytm. Tańczyli blisko, tak jakby w klubie nie było już nikogo innego.
Carter czuł, że jego ciało też reaguje inaczej niż zwykle. Pulsował. Tętnił w rytm basów. Myśli miał nieco rozedrgane, ale nie bylo w tym szaleństwa. Był skupiony na niej, ale jakby przez filtr. Kolory tańczące po ich skórze wydawały się żyć własnym życiem, a dotyk Sophii palił przez materiał jego koszuli. Jej ruchy były miękkie, w sposób, który działał na niego jak zaproszenie. Chwycił ją mocniej, żeby przyciągnąć jeszcze bliżej. Pachniała perfumami, potem, czymś słodkim i znajomym. Nie zauważył niczego niepokojącego. Jej oczy błyszczały, ale przecież często błyszczały przy nim. Śmiała się, mówiła coś, czego nie dosłyszał przez muzykę, więc pochylił się, żeby jej słowa trafiły prosto w jego ucho.
— Szukałaś mnie? — powtórzył nisko, z rozbawieniem w głosie. Czuł, jak jej palce zaciskają się na jego karku, jak jej ciało wtapia się w jego. — Wygląda na to, że się znalazłaś.
Ich ciała poruszały się w rytmie muzyki, powolne, płynne, zmysłowe. Jej dłoń przesunęła się po jego szczęce, a kiedy wypowiedziała te słowa – „Jesteś taki piękny” – Carter zaśmiał się cicho, lekko zachrypniętym głosem.
— To ty jesteś piękna, mała. — odpowiedział, a jego kciuk powędrował w górę, wzdłuż jej szyi. — Tak bardzo, że cholernie ciężko się skupić na czymkolwiek innym.
Nie myślał już o tym, że powinni zejść z parkietu. Nie analizował, że coś w jej zachowaniu mogło być inne. Był zbyt rozproszony zapachem jej skóry, tym, jak jej oddech dotykał jego szyi.
Dłoń Cartera zsunęła się na jej plecy, drugą uniósł do jej policzka, delikatnie przesuwając po linii żuchwy.
— Tęskniłem za tobą. — szepnął przy jej uchu, z tą miękką, rozluźnioną chrypką, której nie potrafił już ukryć. — Nie uciekaj mi więcej, okej?
Nie wiedział, że w jej krwi tańczy ekstaza, bo w jego żyłach już dawno buzowała kokaina. Wiedział tylko, że chce ją trzymać, czuć, i że teraz, w tym świetle, w tym rytmie, wszystko inne przestaje istnieć.
Pochylił się, muskając ustami jej policzek, skroń, w końcu sięgając ust. Całował ją tak, jakby świat się miał skończyć. Jakby to, co czuł, nie mieściło się już nigdzie indziej, tylko musiało znaleźć ujście między jej ustami. Jej językiem. Jej skórą. Jej dłońmi, które na niego spływały jak ogień. Muzyka dudniła w tle, ale on słyszał tylko bicie ich serc, jego mocno przyspieszone, jej jeszcze szybsze.
– Chodź ze mną – szepnął nagle, palcami musnął jej bok, biodro, linię żeber, jakby chciał ją tam poprowadzić. Tłum praktycznie się przed nimi rozstępował. Nie dlatego, że Carter ich rozpychał, choć jego dłoń ciasno oplatająca dłoń Sophii nie pozostawiała wątpliwości, że nie zamierza jej nigdzie zgubić. Po prostu tak działał, nieświadomie. W jego obecności ludzie zwalniali, patrzyli, ustępowali. A teraz, z nią obok, wyglądał bardziej… niebezpiecznie i zarazem kompletnie rozkojarzony. Bo wszystko inne mogło przestać istnieć, poza nią.
Szła za nim, potykając się lekko, nieco za bardzo rozluźniona, z rumieńcem i szerokim uśmiechem, który nie znikał jej z twarzy. Coś w niej promieniowało. Miała w sobie tę elektryczną lekkość, która sprawiała, że jego własne zmysły wariowały jeszcze mocniej.
Usiadł pierwszy, opierając się wygodnie o oparcie z nonszalanckim ciężarem kogoś, kto znał to miejsce jak własną kieszeń, ale kiedy tylko pociągnął Sophię na siebie, wszystko w nim zmiękło. Zmieniło się. Stał się jej w tym jednym, dusznym, migającym od świateł momencie. Jej ciało wtuliło się w niego z naturalnością, która za każdym razem zadziwiała go na nowo. Dłoń Cartera przesunęła się wzdłuż jej uda, przez materiał sukienki, aż do biodra. Drugą dłonią odgarnął jej włosy z karku i przyciągnął twarz Sophii do siebie. Przez ułamek sekundy patrzył jej w oczy, szukając czegoś… może potwierdzenia, że była tu naprawdę. Że nie zwariował.
OdpowiedzUsuń– Powiedz mi, co czujesz. – Zapytał cicho, tuż przy jej ustach. – Tu. Teraz. Bez ściemy.
Pachniała inaczej niż zwykle. Perfumy wciąż te same, ale coś pod nimi się zmieniło. Skóra rozgrzana, oddech szybki, oczy… rozszerzone. Ale nie łączył jeszcze kropek.
Kokaina pulsowała mu w głowie, ale nie zakłócała myślenia. Wręcz przeciwnie, wszystko wydawało się wyostrzone, realniejsze niż kiedykolwiek. Jej dotyk. Sposób, w jaki przesuwała palcem po jego nadgarstku. Czuł to wszystko zbyt intensywnie.
– Powinienem cię stąd zabrać – mruknął, opierając czoło o jej. – Ale cholera… nie potrafię. Nie kiedy tak na mnie patrzysz.
Pocałował ją krótko. Za krótko. Tylko tyle, by znów za nią zatęsknić. Palce jego dłoni zawisły na skraju jej sukienki, bez pośpiechu. Chciał nacieszyć się każdą sekundą. Każdym milimetrem bliskości. Nawet tu, gdzie wszystko mogło ich zobaczyć. A może właśnie dlatego. Znał to miejsce. Mógł ich ukryć przed całym światem. Ale nie przed sobą nawzajem.
– Nie mam pojęcia, co cię tak kręci… – wyszeptał z przekąsem przy jej uchu. – Ja, muzyka, to miejsce… czy może coś jeszcze?
Nie miał pojęcia, że to coś jeszcze właśnie zaczęło zbierać swoje żniwo.
Carter
Nie wiedział, ile dokładnie czasu minęło, odkąd usiedli, ale to nie miało znaczenia. Czas w tej chwili nie istniał. Liczyła się tylko ona rozpalona, lekka, wirująca jak płomień, który sam rozniecił i którego teraz nie potrafił, nie chciał ugasić. Siedziała na jego kolanach bokiem. Ich ciała stykały się niemal na całej długości. Sukienka Sophii opinała się na udach, cienki materiał napinał się pod jego dłońmi, które błądziły po niej, jakby nie potrafiły się zatrzymać. Nie umiał się skupić na niczym innym. Kokaina rozlewała się w jego żyłach jak ogień, czysty, ostry, przyjemnie rażący. Ale to nie narkotyk sprawiał, że był teraz tak cholernie skupiony. To Sophia. Jej spojrzenie, które wbijało się w niego, jakby był całym jej światem. Jej dotyk, który na jego skórze czuł teraz trzy razy mocniej niż zwykle. Każdy, najmniejszy ruch jej palców po jego szyi, po ramieniu, po klatce piersiowej, sprawiał, że wszystko w nim napinało się jak cięciwa.
OdpowiedzUsuńA ona… była w tym niewinna i kusząca jednocześnie. I nawet jeśli był świadomy, że coś z nią jest inaczej, że jest bardziej niż zwykle rozmarzona, rozluźniona, z tym uśmiechem przyklejonym do twarzy, to część niego wolała nie zadawać pytań. Może dlatego, że sam nie był bez winy. Może dlatego, że chciał być dokładnie tutaj. W tej chwili. I pozwolić sobie poczuć.
— Nie masz pojęcia, co ze mną robisz — mruknął nisko, niemal warcząc jej to prosto do ucha. — Ale nie przestawaj.
Koszula na jego torsie była częściowo rozpięta. Jej dłoń tam wylądowała, ciepła, drobna, zupełnie jakby znała drogę. Carter opadł głębiej w oparcie loży, pozwalając jej siedzieć wygodnie, jakby to była najnaturalniejsza pozycja świata.
Przez chwilę tylko patrzył na nią, zadziornie, uważnie. Przesunął kciukiem wzdłuż jej uda, potem biodra, aż pod materiał sukienki. Nie za głęboko. Jeszcze nie. Ale wystarczająco, by poczuła, że wie dokładnie, co robi. I że tylko ona może tak na niego działać.
— Powiedz mi, Soph… — mruknął nisko, muskając ustami jej skroń — …gdzie chcesz, żebym cię zabrał? — Zapytał, przysuwając się bliżej. Głos miał zachrypnięty, z lekkim uśmiechem. Przesunął nosem po jej szyi, po linii żuchwy, zatrzymał się przy uchu. Nie spodziewał się odpowiedzi. Wystarczył mu sposób, w jaki reagowała, jak jej ciało naprężało się pod jego dotykiem, jak zaciskała palce na jego karku, jak przygryzała wargę. To nie była gra. Ona go naprawdę chciała. W sposób surowy, prawdziwy, bezbronny.
Carter zamruczał cicho, kiedy znów zaczęła pieścić go opuszkami palców. Przesunął dłonią po jej plecach, aż do karku, gdzie objął ją pewnie i przyciągnął jeszcze bliżej. Ich usta dzieliły centymetry, potem milimetry…
— Dla ciebie – potwierdził nisko, głosem chropowatym od zbyt dużej ilości niewypowiedzianych rzeczy. — Tylko dla ciebie.
Nie było w tym ani grama żartu. Nie wiedział, co go bardziej pchało, adrenalina, substancja w jego krwi, czy to, że Sophia mówiła to z taką dziecinną szczerością, jakby naprawdę wierzyła, że świat istniał tylko dla nich.
Nikt nie zwracał już na nich uwagi. Loża spowita była w półmroku. Światła sceniczne omijały ich łukiem. Ktoś z obsługi mignął gdzieś daleko, ale Carter nawet się nie obejrzał. Jego świat kończył się teraz na niej.Na jej spojrzeniu, które mówiło więcej niż słowa. Na jej dłoniach, które drżały lekko, jakby nie mogły się zdecydować, gdzie chcą zostać. A on… był cholernie blisko, żeby zupełnie zapomnieć, że są w klubie. Złapał ją pod brodę, unosząc jej twarz. Oczy miał ciemne, błyszczące, roztopione jak szkło pod żarem. Jego kciuk przesunął się po jej dolnej wardze.
— Co chcesz, żebym z tobą zrobił, Sophia? — zapytał bez wahania, nisko, drżąco, z miękką groźbą przyjemności. Zamilkł tylko po to, by znów pochylić się i tym razem pocałować ją głęboko, zachłannie, z całą intensywnością, jaką trzymał dotąd w sobie.
Carter
Carter objął ją ciaśniej, tak jakby dosłownie musiał ją utrzymać w ramionach, bo inaczej mogłaby się rozpłynąć. Albo przeciwnie, wybuchnąć pod naporem tego, co się między nimi działo. Sam nie był w lepszym stanie. Pulsował pod skórą, napięcie w nim rosło jak sprężyna, której ktoś przestał kontrolować. Z każdą sekundą był coraz bliżej granicy. W gardle zaschło mu od jej słów, od tej miękkiej pewności, z jaką je wypowiadała. Od tego, jak na niego patrzyła. Była rozgrzana, rozświetlona od środka, zupełnie jakby ktoś podniósł w niej temperaturę do granic, których sam nie był w stanie przewidzieć. I tak cholernie… pewna siebie. Nie udawana, nie wyreżyserowana, tylko prawdziwa. Z serca. Z ciała.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, że doprowadzasz mnie do szaleństwa? — szepnął, ale nie było w tym zdaniu żadnego wyrzutu. Wręcz przeciwnie. Było napięte, urwane… wibrowało w nim coś dzikiego. Ułożył dłoń na jej karku, a palcami przesunął wzdłuż linii kręgosłupa. Jej skóra była rozpalona, jakby pod palcami miał ogień, a nie ciało. Pachniała intensywniej. Smakowała inaczej. Każdy gest, który robiła, rozchodził się po nim jak echo, jak szmer wewnętrzny, który w połączeniu z kokainą, działał jak impuls rozbrajający. Otwierał wszystko, co trzymał zazwyczaj w ryzach. To, jak mówiła, jak prowokowała. Jak pieściła słowami. To nie była już grzeczna Sophia, która czasem spuszczała wzrok i kryła się za splotem włosów. To była kobieta, która dokładnie wiedziała, co robi. Która wiedziała, czego chce. I Carter nie zamierzał udawać, że to nie działa na niego, jak najczystsza adrenalina.
Wsunął dłoń głębiej pod sukienkę, łapiąc za tył jej uda, aż podciągnął ją na sobie wyżej, z impetem, którego nie planował. Zaklął bezgłośnie, przyciskając ją do siebie mocniej, czując pod opuszkami skóry ciepło, które aż pulsowało.
— Biurko, huh? — wymruczał nisko, tuż przy jej uchu, pozwalając, by każde słowo zawibrowało jej w karku. — Od kiedy jesteś taka niegrzeczna, księżniczko?
Zacisnął palce na jej biodrze, jakby w ten sposób próbował ją osadzić w miejscu, ale tak naprawdę sam siebie musiał przytrzymać. Bo w środku był rozpalony do czerwoności.
Nie poznawał siebie. To, jak siedziała na nim, jak mówiła, jak go całowała, było w tym coś niepokojąco kuszącego. I coś, czego wcześniej nie widział u niej aż tak wyraźnie. Jakby coś w niej pękło… Ale była cudowna. Szalenie zmysłowa.
— Chcesz, żebym ci pokazał, jak bardzo jesteś moja? — zapytał cicho, muskając nosem jej policzek, aż dotarł z powrotem do ust. — Chcesz, żebym ci przypomniał?
Dłoń Cartera wsunęła się pod jej włosy i zacisnęła delikatnie na karku, kiedy jego usta znów zawisły przy jej skroni. Pachniała jak grzech. Jak noc, której nie miał zamiaru przerywać. Kiedy mówiła, że chce „ich” w sposób, który wbijał się mu gdzieś pod żebra, poczuł, że naprawdę ledwo nad sobą panował. Dłoń zsunęła się niżej, na jej pośladek, i objął go z posiadaniem, które nie zostawiało wątpliwości. Przyciągnął ją tak, że mogła poczuć w pełni, jak bardzo jej pragnął.
— Zadowolić mnie? — powtórzył półszeptem, tonem miękkim jak aksamit, ale niosącym ukryte ostrze. — Nie musisz się starać, Soph. Wystarczy, że oddychasz. Wystarczy, że jesteś.
Ale skoro już chcesz…
Pocałował ją. Raz, zachłannie. Potem drugi, dłużej. A potem się oderwał, ale nie po to, by się odsunąć. Przeciwnie.
— Wiesz, gdzie jest biuro. — Oczy miał ciemne i błyszczące. Z twarzy zniknęły wszelkie ślady uśmiechu, został tylko czysty ogień. Puścił jej udo. Ujął delikatnie brodę, złożył ostatni krótki pocałunek na jej ustach i uśmiechnął się powoli, z tym mrocznym błyskiem, który oznaczał, że właśnie przestał się z nią droczyć.
Zanim Carter zdążył wykonać jakikolwiek ruch, zanim jej słowa zdążyły naprawdę wybrzmieć i zapaść w nim głęboko w ich loży pojawiła się Courtney.
Zbyt blisko, zbyt nagle, z tą swoją przejętą miną, jakby świat właśnie miał się zawalić.
OdpowiedzUsuń— Carter — zaczęła, zerkając szybko na Sophię, jakby chciała się upewnić, że ją zauważył. — Kai cię szuka. Mówi, że to pilne. Że coś jest nie tak z… dostawą. Kazał ci iść do zaplecza teraz.
To słowo wybrzmiało jak strzał. Wcisnęło się między niego a Sophię, rozrywając napięcie, które przed chwilą tak mozolnie między sobą budowali. Carter uniósł głowę, spojrzał na Courtney ze złością w oczach, tą chłodną, twardą, która zarezerwowana była tylko na sytuacje, gdy ktoś przerywał mu z jakiegoś idiotycznego powodu.
— Serio? Teraz? — wycedził przez zęby. Nie odsunął się od Sophii, nie poruszył nawet ręką, którą miał wciąż wsuniętą pod jej udo. Zawahał się. — Powiedz Kaiowi, żeby się wziął w garść i chociaż raz zrobił coś dobrze…
Zacisnął szczękę. Oczy pociemniały. Pieprzony Kai. Zawsze wybierał najgorszy moment.
— Carter... — Courtney zgięła się lekko w jego stronę, szepcząc ostatnie słowa niemal na jego ucho. — Nie żartuję.
Odetchnął przez i dopiero wtedy przeniósł spojrzenie na Sophię. W jego oczach było coś… surowego. Napiętego. Ale zaraz też coś łagodniejszego, nie zamierzał jej zostawić bez słowa. Położył dłoń na jej policzku, kciukiem muskając delikatnie jej skórę, jakby próbował zetrzeć z niej cień tej przerwanej chwili.
— Muszę iść, kochanie. Zaraz wracam, obiecuję. — Głos miał niższy, bardziej szorstki. — Ale nie ruszaj się stąd. Jasne? — Pochylił się i krótko, ale mocno pocałował ją w usta, zostawiając w tym pocałunku więcej, niż pozwoliłby sobie w obecności kogokolwiek innego. Jakby pieczętował coś, czego nikt nie miał prawa naruszyć. — Obiecaj, Soph, że nigdzie się stąd nie ruszysz. Ani krok.
Jego dłoń zsunęła się z jej policzka dopiero, gdy wstał. I mimo że próbował skupić się już na tym, co właśnie miało się wydarzyć za zamkniętymi drzwiami biura, to wciąż czuł ciepło jej ciała na swoich dłoniach.
Skinął ba Courtney, jakby dawał jej znać, żeby miała oko na Soph. Z każdą sekundą narastała w nim niechęć, bo cokolwiek działo się z Kaiem i tą pierdoloną dostawą, nie mogło być ważniejsze niż Sophia… niż to, co właśnie między nimi kipiało. Ale teraz musiał to załatwić. I wrócić do niej szybciej, niż ktokolwiek się spodziewał.
Carter
Carter szedł przez klub szybkim, pewnym krokiem, prowadzony przez Courtney, która najwyraźniej czuła, że już i tak przegięła z tym, że musiała mu przerwać. Wiedziała, że Sophia była jego słabym punktem, a przerywanie im w takim momencie… graniczyło z samobójstwem. Ale nie miała wyjścia. Kai się nakręcił i sama słyszała, że nie zamierzał odpuścić.
OdpowiedzUsuńCarter ani razu się nie odwrócił.
Wciąż czuł na dłoniach ciepło ciała Sophii. Na ustach jej smak. Znajomy zapach perfum, który tylko w połączeniu z jej skórą działał jak cholerna amfetamina. I chociaż oddalał się od loży, to jej obecność wciąż na nim wisiała. Nie zostawił jej przecież z byle kim. Courtney nie była jego ulubioną osobą, ale była lojalna i wiedziała, że Sophia to świętość. Nie pozwoliłaby, żeby coś się jej stało.
Po kilku krokach światła klubu zgasły za nimi całkowicie, a cisza biura była niemal brutalna po huku parkietu. Zerknął jeszcze przez ramię, gdy tylko zniknął za drzwiami prowadzącymi na zaplecze. Potem skręcił w znajomy korytarz, przeszedł przez zasłonięte zasłony, aż dotarł do ciemnego pomieszczenia o przytłumionym świetle. W środku już czekali.
Kai, niespokojny, rozedrgany, z telefonem w ręce i tym swoim rozkojarzonym spojrzeniem, jakby nie był w stanie ustalić, czy ma się bardziej wkurzać, czy bać. Obok dwóch typów. Nieznajomi. Z twarzami, które nie nadawały się do reklamy banku. Wyglądali na takich, co nie mają nazwisk, tylko ksywy. I nie pytają, zanim zrobią, co trzeba.
— Carter — Kai odezwał się od razu, jakby jego imię miało mu dodać pewności. — Jest problem… — Kai spojrzał na niego bez cienia powitania. Carter nie odpowiedział. Rzucił tylko jedno spojrzenie na Courtney, która zamknęła za nimi drzwi i się wycofała, a potem przesunął wzrokiem po pozostałych. Wiedział, że jeśli Kai był aż tak uparty, by ściągnąć go z loży, to musiało to być coś istotnego. I coś, czego nie dało się rozwiązać bez niego.
— Masz dwie minuty. Potem wracam.
Nie podnosił głosu. Wcale nie musiał. Było w nim coś, co sprawiało, że nawet wyciszone polecenie brzmiało jak ostrzeżenie. Kai o tym wiedział. Podał mu telefon, jakiś kontakt, krótko opisał sytuację. Carter wciągnął powietrze przez zęby, spojrzał na numer, przeczytał wiadomość na ekranie, potem drugą.
Wreszcie odstawił telefon na blat i przetarł twarz obiema dłońmi.
— Nie wystarczy dwie.
Carter spojrzał na niego przez dłuższą chwilę. Nie był pijany, ale alkohol buzował w jego krwi. Nie był nawet naćpany w takim sensie, w jakim mógłby być, bo to, co wziął, sprawiało, że był skupiony. Ostry. A jednocześnie czuł, jakby wszystko w nim było rozgrzane do czerwoności. Przeszedł kawałek w głąb pomieszczenia, jakby musiał znaleźć w sobie resztki cierpliwości. Rozmowa potoczyła się szybko. Nerwowo. Krótkie zdania, konkretne polecenia, jakieś numery, nazwiska. Nie wdawał się w zbędne pytania, nie tracił czasu na wyjaśnienia. W jego głowie i tak co chwilę pojawiała się twarz Sophii, jej głos, miękkie „nie ruszę się, obiecuję” wciąż rezonujące gdzieś między słowami Kai’a. Nie chciał tu siedzieć. Nie dzisiaj. Ale sprawy się przedłużały. Wciąż przychodziły nowe wiadomości, ktoś dzwonił, ktoś nie odbierał, ktoś przyjechał, ale nie chciał wyjść z auta bez potwierdzenia. I chociaż Carter był w środku, jego uwaga zaczęła wyraźnie dryfować.
— To twoja robota, Kai.
OdpowiedzUsuńKai przełknął ślinę, widać było, że się napina.
— Carter…
Carter uniósł spojrzenie. Oczy miał czarne jak noc. — Załatw to...
Carter zacisnął szczękę, opierając dłonie o kant stołu. Odliczał w głowie. Minuty. Zdania. Miał już dosyć. Dosyć tej całej pieprzonej atmosfery pełnej napięcia, niewypowiedzianych oczekiwań, pilnych spraw, których zawsze było za dużo, i ludzi, którzy nie potrafili załatwiać rzeczy bez niego.
Zaplecze było duszne. Powietrze przesiąknięte dymem, potem i rozmowami, które nie miały prawa wyjść poza te ściany. Carter opierał się o blat, mówił krótko, chłodno, bez ozdobników. Kai coś wyjaśniał, dwóch innych typów kiwało głowami, każdy z nich mówił półsłówkami. Liczby, nazwiska, coś o dostawie. Wszystko szło zgodnie z planem, dopóki drzwi nie uchyliły się lekko i nie zobaczył jej sylwetki w progu.
Sophia.
Na moment zamarł. Nie pasowała tu. W tym świetle, wśród tych ludzi. Zbyt delikatna, zbyt czysta, jak obraz, który ktoś zawiesił w złym miejscu. Zamknął usta w pół zdania. Kai rzucił mu spojrzenie, w którym było wszystko: rozbawienie, politowanie, ciekawość. Carter poczuł, jak napięcie rośnie mu w karku.
Carter
Carter zamarł, nim jego umysł zdążył to przetworzyć. Wszystko w nim się spięło, szczęka, mięśnie karku, dłonie na blacie.
OdpowiedzUsuńNie. Nie teraz. Nie tu.
Kiedy zobaczył, jak stoi w progu, zbyt pewna siebie, zbyt jasna w tym chłodnym świetle, w pierwszej sekundzie nie wiedział, czy to sen, czy koszmar. Jej sylwetka, drobna i rozświetlona jakby wciąż odbijała światła sali, stała teraz w cieniu, pośród ludzi, którzy nie powinni nawet znać jej imienia. Potem zobaczył spojrzenia tamtych dwóch i nagły śmiech, który przeszył powietrze, i poczuł, jak coś w nim pęka. Kai coś mruknął pod nosem, próbując rozładować sytuację, ale Carter nawet nie drgnął. Patrzył tylko na tego łysawego, aż ten odwrócił wzrok i z cichym parsknięciem ruszył do drzwi. Drugi poszedł za nim. Zanim jeszcze łysy zrobił ten drugi krok, Carter już się ruszył. Wolno, ale z tą ciszą w ruchu, która zawsze zapowiadała coś groźnego.
— Zrób jeszcze jeden krok, a nie wyjdziesz stąd o własnych siłach — Głos miał spokojny. Zbyt spokojny. Łysy mężczyzna zatrzymał się w pół kroku, ale ten uśmiech wciąż miał w oczach. Kai odsunął się lekko, znając ten ton. Tamci dwaj też zrozumieli.
— Wyluzuj, Carter, nikt nie miał złych intencji…
— Nie interesują mnie intencje. — Carter przeciął mu słowo ostrym tonem. Sposób, w jaki to powiedział, wystarczył. W pomieszczeniu zapadła cisza, ciężka jak dym. Nawet Kai odwrócił wzrok, czując, że atmosfera właśnie się zaostrzyła. Łysy jeszcze przez chwilę mierzył go wzrokiem, ale Carter nie spuścił spojrzenia. Nie musiał. To nie był spór o słowa, tylko o to, kto ma tu władzę. A odpowiedź była oczywista.
— Marcus — rzucił w końcu spokojnie, nie odwracając głowy. — Odprowadź ich do wyjścia. I dopilnuj, żeby więcej nie pojawili się bez zaproszenia.
Marcus skinął głową, a Kai złapał spojrzenie Cartera i wiedział, że ma nie dyskutować. Łysy próbował coś wtrącić, coś o interesach, o tym, że przesadza, że przecież „nikt niczego nie zrobił”. Carter tylko spojrzał na niego chłodno, bez słowa. Taki rodzaj spojrzenia, który wystarczał, żeby każdy inny zrozumiał, że dalsza dyskusja to zły pomysł. Marcus odsunął się od drzwi, otworzył je szerzej.
— Panowie. — Nie musiał dodawać nic więcej. Mężczyźni ruszyli w stronę drzwi. Jeden z nich jeszcze coś zamruczał, ale Marcus postawił krok bliżej, a wszelka odwaga zgasła.
Drzwi zamknęły się z głuchym trzaskiem. Carter czuł, jak napięcie w nim pulsuje, ciężkie, kontrolowane, trzymane na wodzy. Kai wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, może załagodzić, może rzucić jakimś żartem, ale gdy Carter na niego spojrzał, od razu zamilkł.
— Wszystkim się zajmiesz. — Ton był chłodny, konkretny, bez miejsca na pytania. — Chcę, żeby zniknęli z mojego radaru, zanim skończy się noc. I żeby pamiętali, czemu nie warto sprawdzać, jak daleko mogą się posunąć.
Kai skinął głową, szybko, bez dyskusji.
— Jasne. Ogarnę to.
— I, Kai — dodał, zanim tamten zdążył wyjść. Głos obniżył się jeszcze bardziej, prawie do szeptu. — Jeżeli jeszcze raz przyprowadzisz kogokolwiek z zewnątrz, zanim sam to sprawdzę, to możesz szukać nowego miejsca do pracy.
Kai spuścił wzrok, przełknął coś ciężkiego i po prostu wyszedł. Carter patrzył za nim, aż drzwi się zamknęły. Została tylko cisza, przerywana przyspieszonym oddechem Sophii i cichym buczeniem wentylatora nad głową. Odwrócił się do niej dopiero po chwili. Sophia wciąż stała przy drzwiach. W oczach miała coś pomiędzy szokiem a wyrzutem, ale milczała. Z jej ramion zniknęła cała pewność siebie, która chwilę wcześniej prowadziła ją tutaj.
— Co ty sobie, do cholery, myślałaś… — wymruczał cicho, wciąż zbyt spięty, żeby zabrzmieć łagodnie.
Przejechał dłonią po twarzy, jakby chciał zetrzeć z siebie cały ten gniew, adrenalinę, strach.
OdpowiedzUsuń— Następnym razem, kiedy ci mówię, żebyś została na sali, po prostu mnie, kurwa, posłuchaj. — Wypowiedział to powoli, cicho, każde słowo jak oddzielny wydech. Ruszył w jej stronę, powoli, żeby jej nie przestraszyć, ale z tą surową energią, która zawsze wychodziła z niego, gdy tracił grunt. — Sophia — jego głos zmiękł, ledwo słyszalnie. — Spójrz na mnie.
Zatrzymał się tuż przed nią. Jej oddech był nierówny, a spojrzenie nieobecne. Widział, jak jej dłonie drżą, jak szuka oparcia wzrokiem, jak walczy, żeby utrzymać równowagę. Zrobiła to. Powoli, z opóźnieniem. I wtedy, w tym świetle, przy tej jasności umysłu zobaczył, że jej źrenice są zbyt szerokie, zbyt ciemne. Nie był idiotą. Widział wystarczająco dużo, by wiedzieć, kiedy ktoś wciągnął coś więcej niż tylko powietrze. I może sam nie był teraz święty, może kokaina rozgrzewała mu krew i rozpędzała myśli do absurdu, ale jego zmysły, szczególnie te, które przez lata nauczyły się przetrwania działały aż nazbyt dobrze. Zrozumiał wszystko. Przesunął dłonią po swojej twarzy, z frustracją i bezsilnością. Gniew pękał w nim jak szkło.
— Co wzięłaś, Soph? — Spytał nisko, z tym chłodem, który nie był już gniewem, a lękiem. —Kto ci coś dał? Kiedy? Kto?
Wciągnął powietrze, przymknął oczy, po czym pochylił się do niej, prawie dotykając czołem jej skroni. Jego głos był już niższy, cięższy, jakby mówił sam do siebie.
— Miałaś być z dziewczynami, Soph… Miałem to wszystko pod kontrolą.
Serce biło mu szybciej niż powinno, a kokaina tylko dokładała do tego rytmu swoje własne uderzenia. Wszystko wydawało się wyraźniejsze, intensywniejsze, przesadnie realne. Skóra Sophii pod jego palcami była gorąca jak rozgrzany metal. W jego spojrzeniu było wszystko: gniew, lęk, troska. I coś jeszcze, to ciche, surowe „moje”, które w nim zawsze było, gdy patrzył na nią w ten sposób.
Powoli wypuścił powietrze. Dłoń uniósł do jej twarzy, bardzo delikatnie, jakby bał się, że dotyk może ją rozbić. Ciepło jej skóry pod jego palcami było realne, choć sama wydawała się oddalona, jakby dryfowała gdzieś poza tym wszystkim.
— Kotku… — szepnął. Głos miał ochrypły, cichy, niepodobny do siebie. — Przepraszam. — Zawahał się. Spojrzał w dół, potem znów na nią, a jego palce przesunęły się wzdłuż jej policzka, powoli, z jakąś pokorną czułością. — Nie powinienem był… — urwał, jakby nie potrafił znaleźć właściwych słów. Zamilkł. Nie było już w nim gniewu. Zostało tylko to jedno uczucie, przejmujące, bolesne, czyste, które zawsze do niej wracało: potrzeba chronienia jej za wszelką cenę, nawet przed nim samym.
Carter
Carter widział, jak w niej wszystko gaśnie. To, co chwilę wcześniej było światłem, tym drobnym, roziskrzonym błyskiem, który zawsze wnosiła ze sobą, zgasło tak nagle, że aż coś w nim zadrżało. Przez moment stał w miejscu, bez ruchu, z dłońmi wciąż zaciśniętymi, jakby próbował utrzymać w ryzach coś, co wymykało mu się spod kontroli. Nie chciał na nią patrzeć w taki sposób. Nie chciał, żeby ona tak na niego patrzyła, z tym mieszaniną lęku, wstydu i czegoś, co wyglądało jak rozpacz.
OdpowiedzUsuńZrobił krok w jej stronę, powoli, jakby podchodził do czegoś kruchego. Chciał coś powiedzieć, cokolwiek, ale wszystko, co miał w głowie, brzmiało zbyt ostro, zbyt ciężko. A ona wyglądała, jakby każdy dźwięk mógł ją rozbić. Zatrzymał się tuż przed nią.
Jej spojrzenie błądziło, jakby nie potrafiła się zatrzymać na niczym konkretnym. Wtedy dotarło do niego, że drży. Cała. Serce mu przyspieszyło, ale tym razem to nie była złość. To był strach. Czysty, zimny, nieprzyjemny strach, który wgryzał się w żołądek.
— Hej… — powiedział cicho, zbyt cicho, jak na to, co czuł w środku. — Zwolnij trochę, mała. Oddychaj.
Nie zareagowała. Głos grzązł jej w gardle, a słowa, które wypowiedziała, były ledwie szeptem. „Nic nie brałam.” Carter ujął jej twarz w dłonie, zmusił ją, by spojrzała na niego. Jej źrenice były ogromne, czarne jak noc. Serce na moment mu zamarło, a potem przyspieszyło jeszcze bardziej.
— Wiem. — Głos miał miękki, chropowaty. — Wiem, że tego nie robisz…
Słowa wyszły z niego odruchowo, ale zaraz po nich przyszła cisza. Zawiesił wzrok na jej oczach, próbując w nich znaleźć coś znajomego. Coś, co pozwoli mu zrozumieć, ile z niej zostało w tej chwili. Poczuł, jak wbija palce w jego rękę. Nie mocno, nie boleśnie, bardziej jak ktoś, kto desperacko szuka punktu zaczepienia. Czuł jej zapach, pomieszany z dymem, potem, alkoholem, czymś, co nie pasowało do niej wcale.
— Sophia… — wymówił jej imię szeptem, niemal bezgłośnie, jakby chciał przetestować, czy w ogóle jeszcze reaguje na dźwięk swojego imienia. — Spójrz na mnie, kochanie.
Odchylił się lekko, by móc na nią spojrzeć.
Jej źrenice wciąż były rozszerzone, oddech nieregularny. Ale była tu. Jego ręce wciąż na jej ramionach, jej palce wciąż zaciśnięte na jego nadgarstku. — Nic się nie stało, wszystko jest w porządku. — Zamknął ją w ramionach. Bez słowa. Nie po to, żeby ją uspokoić, tylko żeby się upewnić, że naprawdę tu jest. Że jeszcze oddycha. Że nie odchodzi.
Carter westchnął cicho, przymknął powieki. Gdzieś w środku tlił się chłodny, trzeźwy instynkt, który znał dobrze. Ten, który kazał mu widzieć sygnały ostrzegawcze, zanim inni je dostrzegali. Pochylił się, pocałował ją jeszcze raz, delikatniej, wolniej. Potem przytrzymał jej podbródek i odsunął o kilka centymetrów.
– Chodź – głos miał miękki, ale stanowczy. – Napijemy się wody. Okej?
Jej dłonie zacisnęły się mocniej na jego ramionach. Nie tak, jak zawsze. Nie z potrzeby bliskości. Nie z pragnienia. To był odruch, jakby traciła równowagę, jakby coś wewnątrz niej powoli przestawało się trzymać całości. Carter objął ją w talii, prowadząc krok w bok, ale Sophia zaplątała się we własne nogi. Zachichotała cicho, bezwiednie, jakby wszystko było zabawne. Nawet to, że się chwiała. Nawet to, że niemal na niego upadła.
Znał ten śmiech.
Znał te oczy.
Znał ten stan.
Jej źrenice nie były rozszerzone.
One pożerały światło.
Ciało miała zbyt lekkie, ruchy zbyt płynne, a emocje… przerysowane. Euforia nie do zatrzymania. Przesadna czułość. Przesadna uwaga. Chciał coś dodać, coś, co by ją uspokoiło, coś, co dałoby jej pewność, że to minie, ale słowa nie przyszły. Więc tylko trzymał ją mocniej, jakby w tym jednym geście chciał zawrzeć wszystko, czego nie potrafił powiedzieć.
Carter
W chwili, gdy pochylił się, żeby ją złapać, zrozumiał, że to już nie jest złość, nie gniew, nawet nie ten irracjonalny strach, który go przed chwilą rozdzierał. To było coś gorszego, bezsilność. Widok Sophii w takim stanie wbijał mu się pod skórę jak kolce. Trzymał ją za ramiona, delikatnie, żeby jej nie skrzywdzić, ale wystarczająco mocno, żeby utrzymać równowagę, bo wyglądała tak, jakby mogła po prostu opaść na podłogę. Jej dłonie, lekkie i nieskoordynowane, osuwały się po jego ramionach. Jeden z jego nadgarstków wciąż miała zaciśnięty w palcach. Czuł, jak jej kciuk drży, jak oddech skacze nierówno.
OdpowiedzUsuńCarter poczuł, że gniew, który jeszcze przed chwilą wrzał w nim jak toksyczna krew, musi się przemieścić gdzie indziej, w ruch, w plan, w coś, co pozwoli mu zapanować nad chaosem zamiast go podsycać. Stał nad nią chwilę dłużej, obserwując jej oddech, nieregularny i płytszy niż powinien. Wiedział jedno: nie mógł jej teraz zabrać do domu. Nie miał prawa przerywać tego, co się działo w jej głowie gwałtownym ruchem. Najpierw musiało ją puścić, chociaż trochę, a on, jeśli chce pomóc, musi wejść w jej świat, nie przeciwdziałać mu.
Przez sekundę pomyślał o wszystkich najgorszych scenariuszach i o tym, jak bardzo zawiódł, że w ogóle pozwolił, by znalazła się w takiej sytuacji. Potem odłożył to na bok. Potrzebowała go obecnego, ale nie narzucającego się, obecnego tak, by nie rozpraszać jej jeszcze bardziej.
Przez chwilę był surowy, a potem postanowił być sprytny: zamiast straszyć ją powtórkami o „co wzięłaś”, zrobi coś innego. Trochę ją „zakręci”, zabierze ją w miejsce, które zna, ale podprowadzi ją też z powrotem do tego, co było bezpieczne.
— Słuchaj — powiedział miękko, mimo że w środku kłębiła się burza. — Najpierw bar, potem parkiet. Tylko ja i ty. Nic więcej.
Jej oczy rozbłysły na moment lekko rozjaśnione tą propozycją. Carter zauważył, że jej ramiona się rozluźniły, minimalnie, wystarczyło mu to jak obietnica. Nie dał jej czasu, żeby się zawahała. Złapał ją za dłoń, mocno, pewnie, tak, żeby nie mogła się cofnąć i pociągnął. Ruch był szybki, ale spokojny, pełen determinacji; chciał, żeby poczuła prowadzenie, ramę, która ją utrzyma. Kiedy ją pociągnął, ona wpadła na niego niezgrabnie, z tą bezradnością, która nagle rozbroiła wszystko w nim. Złapał ją natychmiast. Dłoń oparła się na jej biodrze, druga objęła jej rękę tak, żeby ją nie zranić. Przytrzymał ją blisko, tak blisko, że poczuł jej spadające tętno na swoim przedramieniu. Jej włosy rozszalały się na jego ramieniu, mieszanka perfum, uderzyła go znajomo, a jednocześnie obezwładniająco.
Spojrzał na nią i uśmiechnął się, nie tym surowym, ostrym uśmiechem szefa, lecz takim, który mówił: „masz mnie”. W jego oczach pojawiła się miękkość i coś w rodzaju triumfu — bo potrafił być przy niej spokojny, potrafił wejść w jej świat bez zawstydzenia, bez pokazowego bohaterstwa.
— Chodź. — powiedział w końcu, nie puszczając jej dłoni. — Bar jest tylko parę kroków stąd. A potem obiecuję, że zatańczysz ze mną, dobrze?— zapytał, tonem lekko drażniącym, jakby chciał sprowokować uśmiech. Jej usta poruszyły się w krótkim, niepewnym śmiechu. Carter pozwolił, by ten śmiech narósł, odpowiedział lekkością, która miała ją zaprosić do ruchu.
Pociągnął ją dalej, przez korytarz, lecz bliżej siebie, jakby chciał osłonić ją przed każdym spojrzeniem. Każdy krok stawiał świadomie: nie za szybki, by jej nie rozbujać, nie za wolny, żeby nie dać jej zbyt wiele czasu na cofnięcie się w lęk. Kiedy zatrzymali się przy barze, nie tracił jej z pola widzenia, zamówił wodę dla niej i coś lekkiego dla siebie, ale nie o to chodziło; liczyło się, że był nie tylko obok, ale i w ruchu z nią, prowadził ją.
Na parkiecie, gdy muzyka złapała rytm, nachylił się, powiedział coś cicho wprost do jej ucha, coś banalnego, coś, co miało za zadanie przywrócić ciało do reakcji: „Dalej, zatańcz ze mną”. Jego dłoń znalazła jej pas, przytrzymała ją, a potem ręka przesunęła się łagodnie w dół, żeby złapać jej dłoń znowu i przyciągnąć ją do siebie.
Gdy ją przyciągnął, ona wpadła na niego jeszcze raz, mniej niezdarnie, bardziej naturalnie i tym razem on odebrał to jak moment triumfu: zaakceptowanie przez nią tej małej gry, w której on przejmuje ster, ale delikatnie. Złapał ją i przytrzymał, a jego uśmiech rozlał się szerzej. Patrzył na nią takim spojrzeniem, które mówiło: „teraz jesteś bezpieczna, pozwól mi prowadzić”.
OdpowiedzUsuńZatańczyli blisko, jego ręka objęła ją w talii, a drugą trzymał jej dłoń. Czuł, jak napięcie w jej ciele powoli mięknie, jak oddech się wyrównuje, jak świat wraca do kształtów. Uśmiechnął się jeszcze raz tym razem bardziej prawdziwie i przytrzymał ją tak, żeby nie mogła się ani zgubić, ani uciec. Była przy nim, niezgrabna i rozkręcona, a on był pewien jednego: potrafi zmienić panikę w taniec. Pochylił głowę, przycisnął usta do jej czoła. To był gest czysto odruchowy, bardziej dla niego niż dla niej. Czuł jej skórę, chłodną od stresu i zbyt gorącą od substancji, której nazwy nawet nie chciał wypowiadać. Przesunął rękę wzdłuż jej pleców, czując, jak pod cienkim materiałem sukienki napinają się mięśnie. Każdy jej ruch był niepewny, jakby stąpała po czymś, czego nie czuje. W jego głowie było tylko jedno zdanie, powtarzane w kółko, w rytm jej chwiejnych kroków: ktoś jej to zrobił. Nie wiedział kto, ani kiedy, ale wiedział, że się dowie. I że ktokolwiek to był, nie zostanie anonimowy.
Carter
Carter patrzył na nią, a wszystko w nim miękło.
OdpowiedzUsuńJeszcze chwilę temu była jak zagubione zwierzę, drżąca, nieobecna, z oczami szerokimi od czegoś, czego nie potrafił nazwać. Teraz wtulała się w niego z tą miękkością, która zawsze go rozbrajała. Czuł jej oddech na szyi, ciepły i nieregularny. W dłoniach wciąż miała napięcie, ale ciało powoli się poddawało jego dotykowi, muzyce, chwili, która z każdą sekundą stawała się spokojniejsza.
Objął ją mocniej, jakby próbował utrzymać ten delikatny balans między światem, w którym była, a rzeczywistością, z której jeszcze nie potrafiła wrócić.
Nachylił głowę, aż jego usta znalazły się tuż przy jej uchu. Głos miał głęboki, ochrypły, z tą miękką nutą, która pojawiała się tylko wtedy, gdy mówił do niej.
— Nie jestem zły, Soph. — powiedział cicho. — Nigdy nie byłem. Nie na ciebie.
Poczuł, jak jej oddech drży. Zareagowała. Może nie w pełni rozumiała, co mówi, ale reagowała ciałem, mięśniami, jakby coś w niej zarejestrowało jego ton, nie słowa.
Przesunął kciukiem po jej kręgosłupie, po cienkim materiale sukienki, powoli, uspokajająco.
— Nie zrobiłaś nic złego — dodał, jeszcze ciszej.
Jego usta musnęły jej skroń. Nie był to pocałunek pełen pożądania, raczej dotyk kogoś, kto chce ochronić, kto nie potrafi patrzeć, jak ktoś mu bliski się gubi.
— Kocham cię, Soph — wyszeptał wprost w jej włosy, tak blisko, że ciepło jego oddechu rozlewało się po jej karku. Słowa spadały między nimi jak coś prawdziwego, ciężkiego i niepodważalnego. Nie mówił ich, żeby ją uspokoić. Mówił, bo potrzebował, żeby wiedziała.
Przymknęła oczy, wtulając się mocniej, jakby jego ciało było jedyną bezpieczną rzeczą w tym rozedrganym świecie. Jej dłoń powędrowała w górę, niezdarnie, i zatrzymała się na jego karku. Paznokcie ledwie musnęły jego skórę.
Carter westchnął cicho. Uśmiechnął się.
— Wszystko jest dobrze — powiedział, już spokojniej, pewniej. — Zaraz zabiorę cię do domu.
Wciąż tańczyli, choć trudno to było nazwać tańcem. Raczej kołysali się w rytm muzyki, która powoli zwalniała, zmieniała ton.
Światła wokół migały, czerwienie, fiolety, błyski odbijające się w jej włosach.
Carter czuł, jak jej ciało coraz bardziej osiada na nim, jak powoli traci napięcie.
Przesunął dłonią po jej włosach, delikatnie, aż do karku. — Jeszcze chwilę, kochanie — szepnął, głosem niższym, miękkim, który zdawał się otulać ją jak koc. — Zaraz cię stąd zabiorę. — Patrzył na nią, na jej półprzymknięte oczy, na ten śmiech, który co chwilę gasł i wracał, i myślał tylko jedno: że chce, żeby ten stan przeszedł. Żeby wróciła do niego cała ta prawdziwa, trzeźwa, świadoma Sophia, która potrafiła go rozbroić jednym spojrzeniem.
Gdy jej ciało znów się rozluźniło, pozwolił, żeby oparła się o niego plecami. Jego dłoń sunęła po jej talii, uspokajająco, rytmicznie, jakby chciał przepędzić z niej napięcie. Czuł, jak jej tętno powoli się uspokaja, jak oddech wyrównuje.
Patrzył na nią przez moment, na to, jak przymyka oczy, jak lekko rozchyla usta, jak wciąż tańczy, ale już bardziej instynktownie niż świadomie. I pomyślał, że nigdy nie widział jej tak kruchej. Ani tak dalekiej.
Wiedział, że jeszcze trochę musi tak z nią zostać w tym świecie, który był dla niej teraz jedynym możliwym. Jeszcze trochę, zanim faza zacznie odpuszczać. Jeszcze trochę, zanim będzie mógł ją stąd zabrać naprawdę.
Kiedy zauważył Selene i Victorię, zareagował odruchowo, objął Sophię ciaśniej, żeby utrzymać ją w równowadze. Czuł ich spojrzenia na sobie.
Jedno nieufne, drugie pełne dezorientacji.
OdpowiedzUsuń— Spokojnie — rzucił, niższym, spokojnym tonem, jakby chciał przeciąć napięcie w powietrzu. — Wszystko jest pod kontrolą. — Carter uniósł brew, ale nie z irytacji, raczej z cierpliwości, która była cienka jak szkło. — Nic jej się nie stanie. Zaraz ją zabieram do domu, żeby odpoczęła — powiedział chłodno, ale z opanowaniem. Spojrzał na Sophię, która wyglądała na coraz bardziej zagubioną, z oczami błyszczącymi jak szkło. Była jak dziecko, które próbuje zrozumieć rozmowę dorosłych. Światło z parkietu odbijało się w jej oczach, pięknych, rozszerzonych, zagubionych. Położył dłonie na jej policzkach, zmuszając ją, żeby skupiła wzrok na nim, nie na przyjaciółkach.
— Nic, mała. — powiedział spokojnie, z tą głęboką łagodnością, która przychodziła mu tylko wobec niej. — Nic nie zrobiłaś. Nikt nie jest na ciebie zły. — Carter przyciągnął Sophię jeszcze bliżej, pozwalając, żeby oparła czoło o jego pierś. Czuł, jak jej oddech powoli się uspokaja. Jak jej ciało zaczyna mięknąć w jego ramionach.
Carter
Carter poczuł, jak napięcie między nimi zaczyna narastać. Ciche, ale gęste, jak dym w powietrzu. Słowa Seleny cięły przestrzeń ostrzej niż muzyka. Zobaczył, jak Sophia lekko drgnęła w jego ramionach, jakby te słowa, rzucone w gniewie, dosłownie uderzyły w nią. „Co jej dałeś?” Widział, jak się cofa w sobie, jak ten strach wraca w jej oczach, choć przed chwilą zdołał go rozproszyć.
OdpowiedzUsuńW jednej sekundzie wszystko w nim stwardniało.
Nie był typem, który się tłumaczy. Nigdy. Ale teraz, kiedy Sophia znów wcisnęła się w jego tors, kurczowo zaciskając palce na jego koszuli jakby szukała w nim schronienia, wiedział, że musi zapanować nad sytuacją. Nie mógł jej teraz stracić w tym chaosie.
Zanim się odezwał, wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby. Kiedy mówił, głos miał głęboki, spokojny, ale w jego spojrzeniu czaił się chłód, którego nawet Selena nie mogła zignorować.
— Nic jej nie dałem — powiedział spokojnie, bez krzyku, ale z tą kontrolowaną ostrością, która działała lepiej niż jakikolwiek podniesiony ton.
Selena prychnęła, jakby nie wierzyła ani jednemu jego słowu, ale Carter się tym nie przejął. W jego głosie nie było agresji, tylko pewność, ta chłodna, rzeczowa pewność człowieka, który wie, że ma rację.
Selena zamarła na moment, ale jej spojrzenie pozostało twarde. Jej palce jeszcze mocniej zacisnęły się na jego koszuli, jakby chciała w niego wrosnąć. To wystarczyło.
Carter odwrócił głowę do Seleny, ale jego dłoń wciąż była przy Sophii.
— Nie — słowo przecięło muzykę jak nóż. — Wraca ze mną — powiedział spokojnie, ale bez przestrzeni na dyskusję. — Ty możesz zadzwonić rano, jeśli chcesz się upewnić, że wszystko w porządku. Ale to ja ją zabieram.
Selena otworzyła usta, jakby chciała zaprotestować, ale Victoria złapała ją za rękę.
— Selena, daj spokój… — powiedziała cicho. — On ma rację.
Carter spojrzał na Victorię, krótko, rzeczowo, bez wdzięczności, ale z czymś, co można by uznać za cień uznania. Potem znów wrócił spojrzeniem do Sophii. Selena otworzyła usta, ale Carter uniósł dłoń w jej stronę, uciszając ją tym gestem, zanim zdążyła coś powiedzieć.
— Zaufaj mi albo nie, ale teraz odpuść. — Ton nie pozostawiał miejsca na negocjacje. — Później możesz mieć do mnie pretensje, ile chcesz. Ale nie teraz. — Powiedział szorstko. —Zrobimy to po mojemu a jak się ogarnie, możesz przyjechać do nas do domu i wtedy pogadamy — dodał, już ciszej, ale nadal twardo. — Teraz ją zabieram.
Na sekundę zapadła cisza. Nawet basy jakby przycichły, choć to pewnie tylko złudzenie.
Jego wzrok był nieprzesadnie twardy, ale wystarczająco, żeby nikt nie próbował się z nim mierzyć. W jego głosie nie było miejsca na negocjacje. Każde słowo brzmiało jak rozkaz, który nawet bez podniesionego tonu był ostateczny.
Sophia lekko uniosła głowę, jakby próbowała zrozumieć, co się dzieje. Carter natychmiast pochylił się do niej i jego głos złagodniał.
— Chodź, kochanie — szepnął. — Jedziemy do domu. — Jego dłoń powędrowała na jej policzek, gest prosty, czuły, kontrastujący z tym, jak przed chwilą mówił do Seleny. Zamknął na chwilę oczy, wciągając powietrze pachnące potem, alkoholem i dymem. Wiedział, że jeśli zostanie tu jeszcze minutę dłużej, straci cierpliwość.
Musiał ją stąd zabrać.
Do światła, do ciszy.
Carter
Carter nie odpowiedział od razu. Patrzył na Sophię, a jego żuchwa poruszała się nerwowo, jakby próbował powstrzymać coś, co cisnęło mu się na język. Kiedy w końcu uniósł wzrok na Selenę, nie było w nim już śladu chłodnej uprzejmości, z jaką zwykle rozmawiał z ludźmi. Teraz było tam coś znacznie cięższego, gniew wymieszany z bezsilnością.
OdpowiedzUsuń— Nie, nie wierzę, że wzięła to sama. — Powiedział w końcu cicho, ale twardo. — Ale nie będziemy o tym teraz gadać.
Nie zamierzał się z nią sprzeczać w klubie, a już na pewno nie przy Sophii, która ledwo stała na nogach i kurczowo trzymała się jego koszuli, jakby każdy, kto podejdzie za blisko, mógł ją z niej wyrwać. Carter widział, jak drży. Nie z zimna, z dezorientacji. Z tego, że świat w jej głowie się rozszedł, a jego dłonie były jedynym, co utrzymywało ją w całości.
— Zajmę się nią. — Dodał po chwili, nie spuszczając z oczu Sel. — Nie chcę, żeby ktokolwiek ją tak widział.
Selena zawahała się, ale ostatecznie odsunęła, robiąc im przejście.
— Zadzwoń jutro. — Powtórzyła już łagodniej, choć wciąż z cieniem gniewu. — Sama chcę usłyszeć, że jest z nią dobrze.
Carter skinął głową, a potem znów zwrócił się do Sophii. Owinął ją ramieniem, tak, by nikt postronny nie widział, w jakim była stanie, i dał Selenie krótkie, znaczące spojrzenie, coś pomiędzy zaufaj mi a nie wtrącaj się.
— Będzie. — Mruknął Carter.
Prowadził Sophię w stronę tylnego wyjścia, trzymając ją blisko siebie. Czuł, jak jej ciało lekko drży, jak jej oddech przyspiesza, jak czasem zamyka oczy, jakby chciała odgonić światło i dźwięk. Gdy zeszli z parkietu, Carter kiwnął głową ochroniarzowi, który natychmiast otworzył drzwi prowadzące do korytarza. Drzwi zamknęły się za nimi, a dźwięk klubu ucichł, jakby ktoś odciął ich od świata. Tam bez namysłu wziął ją na ręce i zaniósł do auta.
— Już po wszystkim, mała. — Szepnął jej do ucha. — Jeszcze chwila i będziemy w domu.
Świat mógł się walić, ale póki trzymał ją w ramionach, był w stanie go powstrzymać.
Mieszkanie było ciche. Zbyt ciche, jak na to, co działo się jeszcze godzinę temu w klubie. Carter zamknął za nimi drzwi i oparł się na moment o framugę, obejmując wzrokiem Sophię, która stała przy ścianie, trzymając się jej lekko, jakby musiała mieć jakiś punkt oparcia. Była już wyraźnie zmęczona, jej źrenice nieco zwężone, ruchy spowolniałe, ciało wciąż lekko napięte, jakby nie ufała temu, co czuła pod skórą. Poprowadził ją do łazienki. Podszedł do niej cicho, ostrożnie. Najpierw bez słowa zdjął jej szpilki, potem rozpiął zamek sukienki, która spłynęła wzdłuż jej ciała jak woda. Był skupiony, uważny w każdym geście, ale w środku wrzało w nim wszystko. Każda cząstka chciała w tej chwili roznieść w pył tego, kto był odpowiedzialny za jej stan… ale musiał być tu. Dla niej.
— Chodź — powiedział cicho, delikatnie kładąc dłoń na jej plecach. — Pomożesz mi, dobrze? Razem to ogarniemy.
Para już unosiła się w powietrzu, kiedy odkręcił wodę. Przez chwilę stali w milczeniu, tylko szum prysznica wypełniał przestrzeń między nimi. Zdjął z niej resztę ubrań, delikatnie, z troską, bez cienia pożądania, jakie zwykle towarzyszyło takim chwilom. Teraz nie był facetem, który chciał kobiety. Teraz był mężczyzną, który miał ją ochronić przed resztą świata.
— Wejdź pod wodę. Jest ciepła. — Upewnił się, że zrozumiała, kiwając głową w odpowiedzi na jej cichy pomruk. Stał przy niej, obserwując jak zamyka oczy i pozwala wodzie spłukiwać z niej ten wieczór. Nie wiedział, ile tam stała. Nie liczył czasu. Gdy wyszła, otulił ją ręcznikiem i podniósł na ręce, bo nogi zaczęły jej się uginać. Zaniósł ją do sypialni, gdzie położył ją delikatnie na łóżku i przykrył kocem.
Usiadł obok, opierając się bokiem o zagłówek. Patrzył, jak przymyka oczy, jak oddech się uspokaja. Nie odchodził. Nie ruszył się nawet, kiedy minęła pierwsza godzina, potem druga.
OdpowiedzUsuńW pewnym momencie wzięła jego dłoń i przytuliła ją do policzka, jakby chciała się upewnić, że naprawdę tam jest. Nie powiedziała nic, ale nie musiała. Czuł wszystko. Czuł to cholerne drżenie, które nie mijało. To, jak ciało Sophii jeszcze nie potrafiło się uspokoić.
Carter tej nocy prawie nie spał.
Rano, gdy słońce wlało się do wnętrza mieszkania, przesunął się cicho, by zasłonić zasłony i nie zbudzić jej światłem. Przyniósł szklankę wody i tabletki przeciwbólowe, które położył obok łóżka. Spała długo. On czuwał. Co jakiś czas sprawdzał, czy oddycha spokojnie, czy nie zaczyna się wiercić. Parzył sobie kolejną kawę. Kręcił się po domu z telefonem w dłoni, który wibrował od wiadomości, ale nie odpisywał. Nikogo nie chciał widzieć. Nie dzisiaj. Dzisiaj była tylko Sophia. I to, że ktoś przekroczył granicę. A Carter już planował, co zrobi, jak się dowie kto.
Carter
Nie wiedział, ile czasu spędził w kuchni, po prostu siedząc na blacie z kubkiem, który dawno wystygł. Dłonie nadal miał zaciśnięte zbyt mocno, knykcie pobielałe od napięcia. Z każdą minutą wracały do niego obrazy z nocy, jej oczy rozbiegane, śmiech zbyt głośny, dotyk, który nie był świadomy. To, jak ledwo trzymała się na nogach, jak patrzyła na niego z dezorientacją, w której nie było ani odrobiny winy. I to, jak bardzo chciał rozszarpać każdego, kto choćby ją dotknął.
OdpowiedzUsuńCarter wszedł bezgłośnie, niemal jak cień. Drzwi domknęły się za nim z cichym kliknięciem. Zatrzymał się na moment przy framudze, po prostu patrzył. W półmroku mógł dostrzec zarys jej ciała pod kołdrą, drobne drżenie ramion, jakby nawet w śnie próbowała się przed czymś schować. Wiedział już, że nie spała. Czuł to po oddechu, krótkim, urywanym, zbyt nierównym.
Zrobił krok, potem drugi. Cicho, żeby jej nie przestraszyć. Na stoliku po drodze zostawił świeżą szklankę wody. Widział jej łzy dopiero, kiedy usiadł na brzegu łóżka.
— Soph… — powiedział miękko, prawie szeptem, ale w tym jednym słowie było wszystko: troska, bezsilność, zmęczenie, które trzymał w sobie od wczoraj. Nie odpowiedziała. Tylko wtuliła twarz głębiej w poduszkę. — Hej… — wymówił miękko. — Co się dzieje? Źle się czujesz?
Zanim odpowiedziała, pochylił się i przyłożył dłoń do jej czoła.
— Soph, spójrz na mnie. — poprosił delikatnie. — Mam zadzwonić po lekarza?
Ciepła skóra pod palcami była sucha, lekko rozgrzana, ale nie miała gorączki. Sophia pokręciła głową, ale łzy popłynęły mocniej, jakby sam dźwięk jego głosu je uruchomił. Odsunął kciukiem kilka kosmyków z jej policzka, nie naciskając na nic, nie pytając dalej.
— Hej, spokojnie. — wyszeptał, głosem już niższym, łagodniejszym. Sięgnął po leżące na stoliku nocnym pastylki i wrzucił je do szklanki z wodą. Wrzucona tabletka zasyczała w wodzie, uwalniając pęcherzyki powietrza. Przez chwilę patrzył na wirujący, rozpuszczający się proszek. Zapach cytryny rozlał się delikatnie w powietrzu. Carter przytrzymał szklankę w dłoni, czekając, aż roztwór przestanie się pienić, a potem przyklęknął przy łóżku z powrotem.
— Wypij to — jego głos zmiękł. — Pomoże ci z bólem głowy.
Sophia uniosła na niego spojrzenie, zamglone, jakby nie była pewna, czy mu ufa, czy po prostu nie ma już siły o nic pytać. Pomógł jej podnieść się do pozycji półsiedzącej. Początkowo tylko zwilżyła usta, ale po chwili napiła się więcej. Gorzko-cytrusowy smak musującego leku sprawił, że skrzywiła się lekko, ale wypiła prawie wszystko. Carter nie spuszczał z niej wzroku, dopóki nie odstawił szklanki z powrotem na stolik.
Carter zauważył drżenie, które przebiegało przez jej ramiona. Kołdra nie dawała jej ciepła. W jej ruchach było coś kruchego, jakby ciało nie potrafiło już utrzymać równowagi między zmęczeniem a zimnem. Bez słowa odsunął się na chwilę. Zsunął z siebie ciemną bluzę. Ostrożnie, nałożył jej bluzę przez głowę. Materiał był miękki, przyjemny w dotyku. Pomógł jej wsunąć ręce w rękawy, poprawił kaptur, który opadł jej na włosy.
— Cieplej? — mruknął z zadowoleniem, kiedy widział, jak chowa dłonie w zbyt długich rękawach. Carter po chwili położył się obok niej, przysunął się bliżej, objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie, tak by jej głowa opadła na jego pierś. Jego dłoń spoczęła na jej biodrze, druga na ramieniu. Ciepło ich ciał powoli zaczynało się mieszać. Czuł, jak jej oddech staje się głębszy, bardziej miarowy, a drżenie z każdą minutą cichnie. Czuł, jak jej ciało powoli mięknie. Jak oddech, choć jeszcze nierówny, zaczyna się wyrównywać.
Ciepło jego skóry wsiąkało w nią jak obietnica, że nikt jej nie dotknie, że to już minęło. Carter zamknął oczy na moment. W środku buzowało w nim wszystko, co powstrzymywał od wczoraj, gniew, wina, strach. Wiedział, że będzie musiał to rozwiązać. Znaleźć tego, kto to zrobił. Ale nie teraz. Teraz miała być tylko ona i cisza.
OdpowiedzUsuń— Odpocznij, kochanie — szepnął.
Został tak z nią, aż jej oddech się uspokoił. Patrzył, jak jej twarz powoli łagodnieje, jak cień zmęczenia wreszcie ustępuje senności.
I choć w środku wciąż palił go gniew, w tamtym momencie liczyło się tylko to, że była bezpieczna.
Carter
Carter poruszył się lekko, gdy usłyszał jej głos, cichy, drżący, zgaszony. Jeszcze przed chwilą sądził, że śpi; oddech miała równy, spokojny, więc po prostu leżał nieruchomo, pozwalając jej na ten kruchy spokój. Ale teraz, gdy przemówiła, coś w nim znów się napięło. Przekręcił głowę i spojrzał na nią z góry, włosy miała rozrzucone na jego ramieniu, skóra chłodna, oczy półprzymknięte, jeszcze zmęczone snem. Dłoń, którą położyła na jego klatce, była lekka, niemal nieobecna.
OdpowiedzUsuńCarter przez chwilę nie był pewien, czy naprawdę to powiedziała, czy tylko coś jej się przyśniło, ten cichy, niepewny głos ledwo przebił się przez ciszę. Otworzył oczy i spojrzał w dół. Leżała na nim skulona, z rozczochranymi włosami, z tym samym zmęczeniem w spojrzeniu, które widział już w nocy, gdy ją okrywał. Jej pytanie zawisło w powietrzu. Krótkie, proste, a jednak takie, które rozdarło mu coś w środku.
— Nie wiem… — wymknęło mu się z początku, zbyt szybko, zbyt cicho. Zaraz jednak zrozumiał, jak to zabrzmiało. Zmarszczył brwi, przetarł dłonią twarz. — Nie… — poprawił się po chwili, spuszczając wzrok. — Nie, raczej nie jest.
Słowa przeszły mu przez gardło z trudem. Wiedział, że nie może kłamać, ale też nie chciał, żeby brzmiały jak wyrok. Odetchnął głęboko, szukając w sobie czegoś, co zabrzmi spokojniej.
Przesunął dłonią po jej włosach, gładząc je z góry do dołu, zatrzymując się na karku. Czuł, jak lekko drży, ze zmęczenia, z chłodu, może ze strachu.
— Hej… — szepnął, zbliżając twarz do jej skroni. — Przepraszam. — wydusił w końcu, cicho, ale z wyraźnym ciężarem w głosie. — Że nie zorientowałem się szybciej.
Miał wrażenie, że te słowa nic nie znaczą wobec tego, jak wyglądała, rozbita, bledsza niż zwykle, z tą jego bluzą na ramionach, w której wyglądała jak cień siebie. Carter przełknął ciężko ślinę i przez sekundę odwrócił wzrok. Czuł, jak coś w nim się zaciska, wstyd, że to się stało, że nie dopilnował, że nie był tam wtedy, kiedy powinien. Palcami musnął jej policzek, sprawdzając, czy znów nie jest zimna. Była. Więc przyciągnął ją do siebie mocniej, przykrywając ich wspólną kołdrą. Ciepło jego skóry miało jej pomóc, tak jak w nocy.
Carter przez dłuższą chwilę milczał. Patrzył na nią w półmroku sypialni, na jej dłoń wciąż leżącą na jego piersi, na to, jak powoli oddychała, jak jej rzęsy lekko drżały. Widział po niej, że nie ma w niej już euforii z nocy, żadnego śladu tej lekkości. Była zgaszona. Wyciszona w sposób, który go przerażał. Odwrócił wzrok. Przesunął palcami po jej ramieniu, jakby chciał ją tym gestem utrzymać bliżej rzeczywistości.
Nie potrafił przestać myśleć o tym, jak wyglądała, gdy wpadła na zaplecze, jak zagubione dziecko, które trafiło w miejsce, w którym nigdy nie powinno się znaleźć.
Zacisnął szczękę. Nie z gniewu na nią. Na siebie. Bo nawet teraz, gdy spała, wyglądała tak, jakby to on zawiódł.
— To nie powinno się wydarzyć — wyszeptał, bardziej do siebie niż do niej. Odetchnął głęboko. Wciąż trzymał ją w ramionach, ale myślami był już dalej, przy kamerach, przy Kaiu, przy tych dwóch typach, którzy pojawili się wtedy na zapleczu. Wiedział, że będzie musiał to sprawdzić, dowiedzieć się, co dokładnie się stało. Tylko że teraz nie mógł jej zostawić.
— Odpocznij — dodał po chwili ciszej. — Resztą się zajmę.
Przez moment jeszcze słuchał jej oddechu, próbując złapać rytm, równy, spokojny, znajomy. Dopiero gdy zauważył, że znów przymyka oczy, pozwolił sobie wypuścić z płuc powietrze, które do tej pory trzymał. Czuł, jak wraca do niego to samo, złość, strach i bezsilność, której nienawidził. Ale jeszcze nie teraz. Teraz była tylko ona.
Carter
Carter dobrze znał to uczucie. Ten ciężar, który przychodził po euforii. To rozdygotanie, ból mięśni, pustkę w głowie, wstyd i złość. On miał sposób, żeby przetrwać ten zjazd. Znał skróty.
OdpowiedzUsuńTabletki, które łagodziły ból i napięcie. Oddech dymu, który rozluźniał, odsuwał głowę od myśli, sprawiał, że przez chwilę znowu można było oddychać. Wiedział dokładnie, co działa i jak szybko. Teraz jednak, patrząc na Sophię, bladą, półprzytomną, wtuloną w jego bluzę wiedział, że niczego z tego nie może jej dać. Nawet jeśli mógłby w minutę uśmierzyć jej ból. Nie chciał, żeby to przeszła w ten sam sposób, w jaki kiedyś on przechodził swoje piekło.
Cisza w sypialni była dławiąca. Przypominała mu tamte poranki, gdy sam leżał z rozsadzoną głową, czekając, aż ciało przestanie drżeć, aż świat wróci do pionu. Wiedział, jak bardzo chciałby teraz zabrać od niej to wszystko, cały ten syf, przez który przechodziła, każdy dreszcz, każdą falę słabości. Ale nie mógł.
Nie było żadnych skrótów. Nie tym razem.
Zamiast tego wrócił do kuchni. Wlał do szklanki świeżej wody, dodał tabletkę musującą przeciwbólową, tak banalną w porównaniu z tym, czym sam się kiedyś ratował. Patrzył, jak piana rozchodzi się po powierzchni, jak bąbelki pękają cicho. Potem wrócił do niej. Postawił szklankę na szafce nocnej, a potem usiadł na brzegu łóżka, znów ją obserwując. Jej twarz drgała co chwilę, jakby śniła niespokojnie. Ramiona poruszały się w rytmie krótkich oddechów. Carter sięgnął po koc, ale zaraz się zatrzymał. Wiedział, że żaden koc nie pomoże. To nie był chłód z zewnątrz. To było to, co zostawało po środku, kiedy chemia znikała z krwi, a w głowie zostawał tylko popiół. Wiedział, że musi to przejść po swojemu. Bez znieczulenia. Bez skrótów, które kiedyś dla niego kończyły się kolejnym dnem. Ale patrząc, jak się męczy, jak drży nawet we śnie, miał ochotę złamać każdą swoją zasadę. Tylko po to, żeby ją od tego uwolnić.
Sypialnia była pogrążona w półmroku, a on przez chwilę tylko stał przy oknie, z dłonią na karku, czując, jak wszystko, co przez noc trzymał w sobie, złość, strach, wstyd, zaczyna powoli go dopadać. Musiał się czymś zająć. W kuchni panował chłód. Otworzył lodówkę i westchnął. Kilka butelek wody, jakieś resztki z poprzedniego dnia, kawałek cytryny. Nic, co nadawałoby się na śniadanie. Wyciągnął telefon, zamówił jedzenie z jej ulubionego miejsca: owsiankę z malinami, tosty z awokado, świeżo wyciskany sok. Do tego kilka rzeczy na zapas, jogurty, owoce, pieczywo, zupy. Wszystko, żeby gdy wstanie, mogła po prostu coś zjeść, nie zastanawiając się, skąd to się wzięło. Kiedy kurier dostarczył zamówienie, Carter rozpakował wszystko sam. Ułożył produkty w lodówce, jakby robił to po raz setny, w ciszy, z tą skupioną dokładnością, która pozwalała mu nie myśleć o tym, co działo się kilka godzin wcześniej. Poczuł, że potrzebuje powietrza, ale zamiast wyjść na balkon, sięgnął po telefon, który od kilku minut bez przerwy wibrował. Na ekranie znów migało imię: Selena.
Przez moment się zawahał, ale odebrał.
— Co z nią? — to było pierwsze, co usłyszał z drugiej strony. Jej głos był napięty, na granicy paniki.
— Śpi — odpowiedział krótko, siadając na blat.
— Jak się czuje?
— Oddycha. Ma wodę, lekarstwo, wszystko. Musi dojść do siebie.
Selena milczała przez dłuższą chwilę.
— Potrzebujesz czegoś? — spytała w końcu. — Czegokolwiek?
— Nie. — westchnął.
Nie czekał na jej odpowiedź. Rozłączył się, odkładając telefon na stół i przez moment po prostu siedział, wpatrzony w ekran, który jeszcze przez sekundę świecił. Wybrał numer do szefa ochrony.
— Masz przejrzeć wszystkie nagrania z soboty — jego ton nie pozostawiał miejsca na dyskusję. — Ktoś podał mojej dziewczynie MDMA. Znajdźcie go, zanim ja to zrobię.
Po drugiej stronie rozległo się krótkie potwierdzenie.
Odłożył telefon, nalał sobie wody i oparł się o blat. Przez moment miał wrażenie, że wszystko w mieszkaniu jest zbyt spokojne jakby nie pasowało do tego, co działo się w jego głowie. Z jednej strony był wdzięczny, że Sophia spała. Z drugiej w nim samym buzowała złość, której nie mógł już dłużej tłumić. Przez chwilę stał jeszcze w kuchni, słuchając ciszy, aż w końcu ruszył w stronę studia. Wszedł tam cicho, nie zapalając górnego światła, tylko to małe, przy biurku. Znał każdy kąt tego pomieszczenia; było jego azylem, jedynym miejscem, w którym potrafił się skupić, nawet kiedy w głowie panował chaos. Włączył sprzęt. Światła z paneli rozbłysły, a w pomieszczeniu zapanował znajomy półmrok przełamany czerwonymi diodami. To było jego miejsce. Jedyna przestrzeń, w której mógł coś rozładować. Zaczął od pustego projektu. Przesunął dłonią po klawiaturze, jakby chciał ją rozbudzić do życia. Nie miał konkretnego pomysłu, ale rytm przyszedł sam, ciężki, głęboki, jak uderzenia serca po bójce.
OdpowiedzUsuńNie myślał o harmonii. Nie potrzebował jej. Potrzebował hałasu. Czegoś, co przykryje myśli, które wciąż mu wracały: jej rozszerzone źrenice, jej głos, ten śmiech, który nie brzmiał jak ona. Carter opuścił głowę, przesunął palcami po suwakach, wzmacniając bas. Czuł, jak wibracje przenoszą się na jego ciało. Każdy dźwięk był uderzeniem, które miało coś w nim stłumić, bezradność, gniew, strach. Czas się rozmył. Nie wiedział, ile siedział zamknięty w środku. Dopiero gdy muzyka zaczęła się uspokajać, gdy z głębokich uderzeń zrobił się prosty, cichy bit, oderwał dłonie od konsoli i odchylił głowę do tyłu. W pomieszczeniu pachniało sprzętem, kurzem i dymem, który zdążył wypalić z dwóch papierosów. Wiedział, że w końcu będzie musiał z tego pokoju wyjść, wrócić do niej, sprawdzić, czy już się przebudziła. Ale póki co… potrzebował jeszcze kilku minut. Żeby uspokoić serce. Żeby się złożyć z powrotem w całość.
Carter
Carter oderwał wzrok od monitora dopiero wtedy, gdy usłyszał ciche pukanie. Przez sekundę nawet zastygł, niepewny, czy nie przywidziało mu się to w półmroku, dopóki nie zobaczył, jak stoi w drzwiach, drobna, blada, z włosami w nieładzie i tym jego za dużym kapturem opadającym na ramiona.
OdpowiedzUsuńZsunął słuchawki na szyję, a dłonie na moment zatrzymały się na krawędzi biurka.
— Hej. — odpowiedział po chwili, cicho, łagodnie, jakby każde słowo mogło ją znowu spłoszyć. Wyraźnie ucieszył się na jej widok. W jego oczach odbijało się zmęczenie, ale też ulga, taka, której nawet nie próbował ukrywać. Zmierzył ją spojrzeniem, tym razem dłużej niż chciał. Widział, jak bardzo jest wyczerpana. Te ciemne kręgi pod oczami, zaciśnięte wargi, sposób, w jaki trzymała się ściany, to wszystko mówiło mu więcej niż jakiekolwiek słowa. Nie musiała nic tłumaczyć.
— Jasne — skinął głową, odsuwając się lekko od konsoli, by zrobić jej miejsce.
Kiedy podeszła, zdjął nogi z podpórki, a palcami przesunął po klawiszach sprzętu, by włączyć miękkie światło z boku. Nie chciał, żeby widziała go tylko w czerwieni lampek kontrolnych.
W świetle wyglądała jeszcze delikatniej.
Powoli wyciągnął do niej rękę.
— Chodź tu — powiedział cicho, spokojnie, tonem, w którym nie było ani odrobiny nacisku. Nie czekał długo, kiedy tylko ruszyła w jego stronę, ujął ją za nadgarstek i pociągnął delikatnie, tak, by znalazła się bliżej, aż w końcu, niemal odruchowo, usiadła mu na kolanach. Zrobiła to niezgrabnie, z wahaniem, jakby nie była pewna, czy powinna, ale on już trzymał ją mocno, pewnie, jedną ręką w talii, drugą podtrzymując jej plecy.
Czuł, jak mięśnie w jej ciele powoli się rozluźniają. Jak oddycha coraz spokojniej, choć nadal odrobinę drży. Przesunął dłonią po jej plecach, od karku aż po biodro, zatrzymując ją bliżej siebie, jakby mógł w ten sposób zetrzeć z niej resztki chłodu. Jej zapach, ciepły, znajomy, wypełnił przestrzeń między nimi.
Carter przez chwilę jeszcze trzymał ją bez słowa, pozwalając, by jej ciało przyzwyczaiło się do jego dotyku. Siedziała spokojnie, skulona w jego ramionach, z dłońmi opartymi o jego pierś, jakby dopiero uczyła się na nowo tego spokoju. Czuł, jak jej oddech powoli się wyrównuje, krótszy, ale miarowy. Dopiero wtedy odchylił się lekko, by spojrzeć na nią z góry.
— Jadłaś coś? — zapytał cicho, z tym znajomym, troskliwym tonem. — Cokolwiek?
Kiedy pokręciła głową, uśmiechnął się krótko, trochę bezsilnie, ale z ciepłem.
— Wiesz, że w lodówce masz teraz pół sklepu?
Nie czekał na jej reakcję. Mówił dalej, spokojnie, miękko, jakby chciał ją wciągnąć w rytm swojego głosu. — Zamówiłem wszystko, co lubisz. Tosty z awokado, twoje soki, jogurty, owoce… Nawet te głupie cynamonowe bułeczki, których zawsze niby nie chcesz, a potem znikają pierwsze — mruknął, muskając kciukiem jej policzek.
Patrzył na nią z delikatnym rozbawieniem, takim cichym i pełnym czułości, jakby dopiero teraz pozwolił sobie na oddech. Na moment kącik jego ust drgnął, delikatnie, ale ten cień uśmiechu szybko zgasł, ustępując miejsca powadze.
OdpowiedzUsuń— Musisz coś zjeść, Soph. — dodał łagodnie. — Wiem, że teraz nie masz apetytu, ale to minie. Woda, jedzenie, trochę powietrza, to najlepsze, co możesz teraz zrobić.
Odchylił się lekko, żeby mógł spojrzeć jej w twarz, a jego dłoń spoczęła na jej udzie, lekko, jakby chciał dać jej tylko oparcie. Przesunął dłonią po jej ramieniu, czując, że wciąż jest trochę spięta.
— Słuchaj… — odezwał się po krótkim zawahaniu. — Może wyjdziemy na chwilę? Przewietrzyć się trochę. Nic dużego, jakiś spacer po parku, bez ludzi.
Brzmiał spokojnie, ale w jego głosie było coś miękkiego, zachęcającego. Nie jak propozycja, a raczej jak delikatne zaproszenie.
— Powietrze dobrze ci zrobi. — dodał, przysuwając ją bliżej. — I przy okazji coś zjemy, jak będziesz miała ochotę.
Zanim odpowiedziała, pochylił się i dotknął nosem jej włosów, wciągając znajomy zapach, który choć przygaszony, wciąż był jej.
— Bez pośpiechu. — mruknął. — Ale dobrze by było, gdybyś znów trochę poczuła świat. Nie tylko ten ze snu i bólu głowy.
Carter uniósł delikatnie jej podbródek, by na nią spojrzeć uważnie, ale bez presji. Patrzył na nią z tym cichym, nienarzucającym się uśmiechem, takim, jakiego używał tylko wobec niej, łagodnym, pewnym, że choć nie powie nic więcej, to ona zrozumie wszystko.
— Co ty na to, księżniczko? — Zapytał, przesuwając kciukiem po jej dłoni, wciąż trzymając ją blisko siebie.
Carter
Słuchając Sophii, Maxine zaczęła zastanawiać się nad tym, dlaczego jedne osoby potrafiły mieć życie pozbawione większych problemów, podczas gdy drugie co rusz borykały się z niedogodnościami. Oczywiście Maxine nie uważała, że życie Sophii składało się wyłącznie z niedogodności. Po prostu Maxine nigdy nie doświadczyła tylu zawirowań w życiu uczuciowym i nie wydawało jej się, by miała ich doświadczyć, choć z drugiej strony nigdy nie należało mówić nigdy. Może jeszcze dzisiaj, w drodze do domu, wpadnie na chłopaka, który tak zawróci jej w głowie, że Max straci rozum? Ponieważ można było powiedzieć, że Sophia straciła dla Nico rozum i choć to określenie powszechnie uchodziło za obraźliwe, to czy nie opisywało idealnie stanu rzeczy? Zakochany człowiek potrafił zachowywać się jak niespełna rozumu. Maxine to wiedziała i Maxine potrafiła to zrozumieć, nawet jeśli sama jak dotąd niczego podobnego nie doświadczyła. Owszem, przez te dwadzieścia trzy lata zdążyła wielokrotnie się zadurzyć, zdążyła też zrobić wiele głupotek i wszystko to było przywilejem młodego wieku. Im jednak Maxine była starsza, tym bardziej sama sobie wydawała się pragmatyczna. Przy okazji była poukładana i to poukładanie przekładało się u niej nie tylko na organizację życia jako takiego, ale też na organizację własnych uczuć. Maxine lubiła mieć kontrolę i wyglądało na to, że lubiła ją mieć nad wszystkim.
OdpowiedzUsuńPrzyszło jej na myśl, że gdyby weszła w buty Sophii, zwariowałaby. Odniosła bowiem wrażenie, że w relacji z Nico nie było mowy o żadnej kontroli – a na pewno to nie Moreira ją miała. Stąd Riley przestawała dziwić się zachowaniu przyjaciółki, a przede wszystkim temu, że ta przestała się odzywać. Podejrzewała, że w jej przypadku mogłoby to wyglądać bardzo, ale to bardzo podobnie. Przez to zaczęła rozumieć także, że niezależnie od tego, co by zrobiła bądź czego by nie zrobiła, wszystko potoczyłoby się tak samo.
Westchnęła, kiedy Sophia potwierdziła, że Nico zniknął. Westchnęła po raz drugi, kiedy powiedziała, że ona także się do niego nie odezwała. Nie była fanką podobnego zachowania, ale…
— To chyba nawet lepiej — przyznała po chwili namysłu. — Mam nadzieję, że zniknął na stałe — dodała i posłała Soph krzywy uśmiech. Sophia na pewno cierpiała, ale po tym, jak rzeczowo opowiedziała o wszystkim Maxine, chyba sama już widziała, że relacja z Nico jej nie służyła…? — A gdyby nagle znowu się pojawił, to błagam, Soph… Nie leć do niego. A przynajmniej pięć razy się zastanów, nim polecisz, a między trzecim, a czwartym razem zadzwoń do mnie, dobrze? — poprosiła, a żeby podbić wagę swoich słów, to odszukała porzuconą w pościeli paczkę żelek. Wyjęła jedną i rzuciła nią w przyjaciółkę. Nie tak, jakby chciała, żeby Sophia ją złapała i zjadła, ale tak, jakby chciała, żeby Soph nią oberwała, bo dokładnie to miała na celu.
Potem zaczekała, aż Sophia odpowie na jej pytanie, a kiedy to zrobiła, usta Max samoistnie rozciągnęły się w uśmiechu.
— To dobrze. Cieszę się. Nie z tego, że się do mnie nie odzywałaś, ale z tego, że nie zrobiłam niczego nie tak. Czasem mimo wszystko nie wiem, co robię, nawet jeśli akurat sprawiam wrażenie, że wiem — wyznała i mrugnęła do niej porozumiewawczo, a potem podniosła się z łóżka. Zgrabnie się z niego zsunęła, podczas gdy Sophia jeszcze mówiła, przez co gdy wyznała, że za nią tęskniła, Maxine była już w drodze do niej. A z łóżka pod ścianę nie miała daleko. Usiadła na podłodze, po prawej stronie Sophii i oparła się ramieniem o jej ramię.
— Też za tobą tęskniłam — odpowiedziała i lekko ją tym ramieniem trąciła, a potem zrobiła coś jeszcze. Objęła Sophię, jedną rękę wciskając za jej plecy, drugą chwytając ją od przodu, aż splotła ze sobą dłonie gdzieś na wysokości jej talii. Policzek wsparła na jej ramieniu i wyglądało to bardziej tak, jakby to Max przytulała się do Soph, a nie przytulała Soph do siebie, ale co tam.
— Trzymałam się dobrze — odpowiedziała zgodnie z prawdą, bo nic się u niej nie działo – dopiero miało zacząć się dziać. — A w domu w porządku. Tata dalej dużo pracuje, mama dalej dużo gotuje. Będę musiała niedługo pojechać do Leonarda, po jajka od jego szczęśliwych kurek i upiec tort na urodziny taty. Mam do tego dwie lewe ręce, a on obiecał mi pomóc — opowiedziała, a kiedy uzmysłowiła sobie, jak te pierdoły brzmią w zestawieniu z historią Sophii, zaśmiała się krótko. — Nuda, prawda?
UsuńMAXINE RILEY 💖
Carter długo milczał. Miał wrażenie, że każde jego słowo w tej chwili byłoby nie na miejscu. Patrzył tylko na nią, jak delikatnie wtulała się w jego ramię, jak jej oddech stawał się coraz głębszy i spokojniejszy. Czuł, że wraca. Powoli, ostrożnie, ale wraca. Do siebie. Do niego. Do świata. Jego palce bezwiednie błądziły po materiale jego bluzy, w którą była ubrana. Poprawiał materiał, gładził jej włosy, czasem odgarniał kosmyk z jej policzka, jakby nie mógł się powstrzymać, żeby jej nie dotknąć. To drobne, uspokajające gesty, które robił po prostu po to, żeby dać jej znać, że jest.
OdpowiedzUsuńNa jej pytanie odetchnął głębiej. Przez moment wciąż się zastanawiał, czy powinien odpowiedzieć wprost. Ale Sophia patrzyła na niego tak, jakby chciała to usłyszeć. Jakby potrzebowała prawdy, nawet jeśli bolała.
— Nie wiem — powiedział w końcu spokojnie, nisko. — Każdy reaguje inaczej. Parę godzin, dzień, dwa… — Przesunął dłonią po jej ramieniu, zatrzymując się przy karku. — Najważniejsze, żebyś piła dużo wody, jadła, spała. Mogę też wezwać kogoś z kroplówką, to najszybciej stawia na nogi. Nic szalonego, witaminy, elektrolity… — Zamilkł na chwilę, patrząc w ciemne szkła ekranu przed sobą. Przełknął ciężko ślinę i przysunął ją bliżej, aż jej nogi otuliły jego biodra, a czoło oparło się o jego szyję.
— Daj sobie czas. — szepnął.
Na moment zapadła cisza, w której słyszalne były tylko ich oddechy. Carter oparł się mocniej o oparcie fotela i otulił ją ramieniem, delikatnie przyciągając do siebie.
— Po spacerze coś zjemy. Albo ty będziesz jadła, a ja będę udawał, że nie chcę, aż zjesz połowę. — mruknął z cieniem uśmiechu. — Może to nie brzmi jak plan na ratowanie świata, ale… wystarczy. — Przesunął dłonią po jej włosach, splatając kilka kosmyków między palcami. — Dasz radę, motylku. — szepnął na koniec, tak cicho, że ledwie to usłyszała.
Carter przesunął dłonią po jej włosach, pozwalając im przesunąć się przez palce. Czuł, że jej ciało wreszcie odrobinę się rozluźniło. Odchylił głowę na oparcie fotela, zamknął oczy na krótką chwilę, a potem, bez pośpiechu, odezwał się niżej, spokojniej.
— Selena próbowała się z tobą skontaktować. — Jego głos zabrzmiał miękko, ale wciąż z tym lekkim, przygaszonym zmęczeniem. Wzruszył lekko ramieniem, jakby chciał to zbagatelizować, choć wiedział, że Sophia i tak się przejmie. Na moment się zawahał, po czym dodał z lekkim uśmiechem.
— Wydaje mi się, że była gotowa tu wpaść i zrobić nam wykład o „bezpiecznym imprezowaniu”. Brzmiała, jakby miała w sobie więcej adrenaliny niż niejeden z moich ludzi.
Spojrzał na Sophię kątem oka, jakby próbował odczytać, jak zareaguje.
Carter westchnął cicho, przesuwając kciukiem po wierzchu jej dłoni. Jego ton był łagodny, nawet żartobliwy, ale spojrzenie pozostało czujne. Wiedział, że Sophia jeszcze nie wróciła w pełni do siebie, więc każdy drobny gest, każde słowo dobierał z ostrożnością, tak, jakby wciąż próbował pomóc jej bezpiecznie stanąć na nogi.
Carter
🦋🩵
OdpowiedzUsuń