JOON-HO KIM
김준호, Zastępca Attaché ds. Politycznych w Ambasadzie Republiki Korei Południowej

Joon-ho Kim (kor. 김준호; ur. 9 lipca 1988 w Busan, Korea Południowa) – południowokoreański dyplomata i urzędnik państwowy związany z Ministerstwem Spraw Zagranicznych Republiki Korei. Obecnie pełni funkcję Zastępcy Attaché ds. Politycznych w Ambasadzie Republiki Korei w Stanach Zjednoczonych, z siedzibą w Waszyngtonie, oddelegowany tymczasowo do Konsulatu Generalnego w Nowym Jorku.
urodził się w Busan, jednak większość dzieciństwa i młodości spędził w Seulu. Jego ojciec był wykładowcą historii na uniwersytecie, a matka prowadziła rodzinną księgarnię. Dzięki stypendium ukończył Seoul National University, uzyskując dyplom z zakresu stosunków międzynarodowych. Następnie zdobył tytuł magistra w Georgetown University w Waszyngtonie, gdzie specjalizował się w dyplomacji gospodarczej i prawie międzynarodowym.
rozpoczął pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych Korei Południowej w wieku 25 lat, po zdaniu państwowego egzaminu dyplomatycznego. Początkowo zajmował się analizą polityki zagranicznej w departamencie Azji Wschodniej, a następnie został przeniesiony do departamentu ds. współpracy gospodarczej. W 2021 roku objął stanowisko Zastępcy Attaché ds. Politycznych w Ambasadzie Republiki Korei w Waszyngtonie, gdzie specjalizuje się w budowaniu relacji międzynarodowych, negocjacjach gospodarczych i projektach humanitarnych. Ze względu na swoje doświadczenie w rozwiązywaniu kryzysów został oddelegowany do Konsulatu Generalnego w Nowym Jorku, gdzie odpowiada za relacje z tamtejszą koreańską społecznością i lokalnymi władzami.
znany ze spokojnego i pragmatycznego podejścia do negocjacji oraz wysokich kompetencji interpersonalnych. Media koreańskie określają go jako „dyplomatę nowego pokolenia”, podkreślając jego znajomość języka angielskiego, umiejętność pracy w środowisku międzynarodowym oraz zdolność do rozwiązywania konfliktów.
1/1
Szmer rozmów wypełniał marmurową salę konsulatu jak nieustający szum, który wbijał się w jej skórę. Każdy szept, każde chrząknięcie czy przesunięcie krzesła zdawało się rozchodzić echem, uderzając w nią ze wszystkich stron. Eun Ji-won starała się nie myśleć o tym, ile oczu może na nią patrzeć, nawet jeśli nikt jej tu nie rozpoznał. Od kiedy w Korei zrzucono na nią lawinę pogardy, czuła się obserwowana wszędzie, jakby obce spojrzenia miały ciężar, którego nie dało się znieść. Wbijał ją w ziemię, niezależnie od tego, czy był realny, czy tylko wyobrażony.
OdpowiedzUsuńNaciągnęła rękaw prostej, czarnej sukienki, jakby chciała się w niej zatopić, nakryć jak kocem. Czuła się naga w tłumie ludzi, którzy zdawali się doskonale pasować do tej przestrzeni. Wysoki sufit, kryształowe żyrandole, błyszcząca posadzka i oni, eleganccy, opanowani, pewni siebie. Dyplomaci z idealnie wyćwiczonym uśmiechem, przedstawiciele koreańskiej społeczności w Nowym Jorku, goście, którzy dokładnie wiedzieli, jak się poruszać, z kim rozmawiać i jakich słów używać. A ona? Wygnańczyni. Kobieta, którą opinia publiczna w jej kraju skreśliła jednym ruchem, w jeden dzień. Kobieta, której nazwisko jeszcze dwa miesiące temu otwierało każde drzwi, a teraz kojarzyło się jedynie ze skandalem, którego nigdy się nie dopuściła. Doskonale znała realia koreańskiej socjety, jeżeli chciałeś być na topie, musiałeś pozostać nieskazitelnie czystym. Przez piętnaście długich lat, w ciągu których grała w najlepszych koreańskich serialach, była nieskazitelnie czysta.
Nie rozumiała skąd prasa wzięła sfabrykowane nagranie, kto dopuścił się fotomontażu zdjęć, na których widniała z Chung Ji-soo. Sytuacja ta nigdy nie miała miejsca, ale wyrok już zapadł. Społeczeństwo wykluczyło ją z grona najznamienitszych celebrytów. Od kilku tygodni próbowała odzyskać spokój w Nowym Jorku, znaleźć w nim schronienie. Wmawiała sobie, że miasto, które żyje własnym rytmem, pozwoli jej ukryć się w tłumie. Ale dzisiaj, w tej sali pełnej ludzi, których światów nigdy naprawdę nie znała, czuła się jak intruz. Jakby każdy mógł jednym spojrzeniem wypunktować jej porażki.
Wzięła do ręki kieliszek wina. Bardziej po to, by zająć czymś dłonie niż z potrzeby. Jej dłoń drżała, minimalnie, ale na tyle, by to poczuć. To nie były zwykłe nerwy. To było napięcie, które od tygodni gnieździło się w jej ciele i nie chciało jej opuścić. Mur. Niewidzialna bariera, którą wokół siebie zbudowała po publicznym linczu – bariera, która miała chronić, a w rzeczywistości sprawiała, że czuła się jeszcze bardziej samotna.
Obrazy z tamtych dni wdarły się do jej świadomości, jakby tylko czekały, aż zrobi najmniejszy ruch, by przypomnieć jej, kim teraz jest. Nagłówki, które wypluwały oskarżenia niczym pociski. Zdjęcia z paparazzich robione zza krzaków, gdy wychodziła z domu. Filmiki w sieci z wyciągniętymi z kontekstu fragmentami jej rozmów. Twarze ludzi. Nieznajomych, sąsiadów, przypadkowych przechodniów, wpatrzonych w nią z nienawiścią, z czymś, co wydawało się być satysfakcją z jej upadku.
Pamiętała noc, gdy obcy ludzie tłukli pięściami w drzwi jej domu w Gangnam, wrzeszcząc jej imię, jakby mieli prawo je zbrukać. Pamiętała matkę siedzącą w kuchni z kubkiem herbaty w drżących dłoniach, zakrywającą twarz, by Ji-won nie widziała jej łez. Pamiętała, jak starała się powtarzać, że to minie, że ludzie przestaną, jednak w tym samym czasie kontrakty pękały jeden po drugim jak krucha porcelana.
Słyszała ten dźwięk teraz, w sali konsulatu. Nie dosłownie, ale jej ciało pamiętało: trzask drzwi, gdy agencja ogłosiła zakończenie współpracy, szelest plakatów ściąganych z billboardów, piknięcie telefonu z kolejnym powiadomieniem o nowym dowodzie jej winy.
Nazwisko Eun Ji-won, jeszcze niedawno wypowiadane z podziwem, stało się symbolem wszystkiego, czego ludzie chcieli nienawidzić.
Przycisnęła kieliszek do ust i upiła mały łyk, licząc, że gorzki smak wina ukryje nagłą suchość w gardle. Pragnęła stać się niewidzialna. Zniknąć w tłumie. Ale wiedziała, że cokolwiek by zrobiła, nigdy nie przestanie czuć tego, co czuła teraz, że każde westchnienie, każdy szmer może w jednej chwili zamienić się w gniew.
UsuńChciała uciec wzrokiem gdzieś w bezpieczne miejsce, w zamian zobaczyła jego.
Kim Joon-ho. Stał przy drugim końcu sali, wyprostowany, z dłońmi splecionymi za plecami, otoczony kilkoma rozmówcami. Wyglądał dokładnie tak, jak zapamiętała. Elegancki, spokojny, z tą charakterystyczną postawą, która przyciągała uwagę i hipnotyzowała. Garnitur leżał na nim perfekcyjnie, ale to nie ubranie sprawiało, że trudno było oderwać od niego wzrok. Ji-won poczuła, jak serce ściska się w piersi. Przez moment miała wrażenie, że nie oddycha.
Gangwon.
Wspomnienie uderzyło ją tak mocno, że na sekundę zapomniała o sali, o ludziach, o kieliszku, który wciąż trzymała w dłoni. Wrócił tamten dzień: błoto, które wdzierało się w buty, ciężar plecaków z paczkami żywności i Kim Joon-ho, który w deszczu wydawał szybkie, precyzyjne polecenia, gdy prowizoryczny most pod ich nogami zaczął się chwiać.
Wtedy też na niego patrzyła z tym samym podziwem, który czuła teraz. Nigdy nie podnosił głosu. Nawet w chaosie, gdy wszyscy biegali, krzyczeli, próbowali ratować, co się dało, jego ton pozostawał spokojny, jakby wiedział, że panika jest największym wrogiem. To on chwycił ją za rękę, gdy ziemia osunęła się pod jej stopami. To jego spojrzenie, pewne i skupione, utrzymywało ją na powierzchni, kiedy wszystko wokół się rozpadało…
Ji-won zamrugała gwałtownie. Chciała odsunąć obraz z głowy, ale wracał za każdym razem, gdy tylko widziała Joon-ho. Był wtedy obok niej, podniósł ją z ziemi, gdy drżała tak mocno, że nie mogła ustać na nogach. Zabrał ją z piekła, kiedy nie potrafiła już nawet oddychać.
I zniknął z jej życia niedługo potem, tak nagle, jakby ktoś przeciął nić, która ich łączyła.
Teraz patrzyła na niego dokładnie tak, jak wtedy. Z tym samym podziwem, którego nigdy nie potrafiła do końca ukryć. Czuła ciężar lat milczenia, niewypowiedziane pytania, tęsknotę, która zdążyła zamienić się w twardą skorupę.
Joon-ho podniósł wzrok. Ich spojrzenia spotkały się. Na krótką chwilę jego twarz straciła tę nienaruszalną maskę. W oczach pojawił się cień zaskoczenia, ale trwało to tylko moment. Zaraz znów był tym Joon-ho, którego pamiętała: opanowanym, nieprzeniknionym. Przeprosił swoich rozmówców krótkim skinieniem głowy i ruszył w jej stronę. Każdy jego krok odbijał się w niej jak echo. Jak tamten deszczowy dzień w Gangwon, kiedy odruchowo biegła w jego kierunku, bo wiedziała, tylko przy nim będzie bezpieczna.
Jej dłoń zacisnęła się mocniej na kieliszku, aż poczuła, jak szkło niebezpiecznie napiera na skórę. Nie powinnam tu być.
— Pani Eun. — Jego głos, gdy w końcu się odezwał, był niższy, bardziej wyważony niż go zapamiętała. Formalny, chłodny.
— Pan Kim... — odpowiedziała niemal szeptem, starając się, by brzmiało to tak samo profesjonalnie.
Na ułamek sekundy wydawało jej się, że chciał się uśmiechnąć, ale zaraz znów był nieprzenikniony. Jak zawsze. Jak wtedy, gdy ich światy rozpadały się w Gangwon…
Jiwon
Słowa prowadzącego uroczystość rozbrzmiewały w sali czysto i głośno, ale Ji-won ledwo je słyszała. Stała nieruchomo, z kieliszkiem w dłoni, czując, jak zimne szkło wbija się w jej skórę. Z każdym słowem przypominała sobie, że jest w tym miejscu, wśród ludzi, którzy wiedzą, jak wygląda życie pod okiem opinii publicznej. A jednak to nie ich spojrzeń się bała. Bała się spojrzenia Joon-ho.
OdpowiedzUsuńJeszcze przed chwilą stał naprzeciwko niej, tak blisko, że mogła dostrzec subtelne zmarszczki przy jego oczach, te same, które kiedyś pojawiały się, gdy się uśmiechał. Dziś nie było w nich uśmiechu. Nie było nic, co zdradzałoby, co naprawdę myśli. Ale Ji-won nie potrzebowała słów. Wystarczyło to jedno spojrzenie, by poczuć w sobie cały ciężar lat, które minęły od ostatniego spotkania.
Nie spodziewałem się pani tutaj zobaczyć.
Brzmiało formalnie, uprzejmie, wypowiedziane z tą precyzją, którą znała aż za dobrze. A przecież jeszcze chwilę wcześniej, kiedy ich oczy się spotkały po raz pierwszy, widziała, że jego serce też zadrżało. Nie chciała się zastanawiać, co kryło się w jego spojrzeniu. Litość? To bolałoby najbardziej.
Wzięła oddech, jakby chciała wyprostować plecy i schować się za maską, której nauczyła się przez ostatnie tygodnie. Ale maska nagle okazała się cięższa niż zwykle. Pamiętała, jak patrzyła na niego przed pięcioma laty, z tym samym podziwem, który dzisiaj próbowała w sobie zagłuszyć. Był jedyną osobą, przy której czuła się wtedy bezpieczna. A potem most runął, dziewczyna wpadła do wody, a ona, nie mogła nic zrobić. Kilka dni później Joon-ho odszedł. Bez słowa.
Zacisnęła palce mocniej na lampce wypełnionej czerwonym winem, czując, jak paznokcie niemal wbijają się w szkło. To wszystko, tamten wypadek, jego zniknięcie, publiczny lincz, który przyszło jej wtedy przetrwać w Korei, sprawiło, że dziś była kimś innym. Silniejszym, a przynajmniej tak chciała wierzyć, choć historia znowu zataczała koło i znów była na ustach całego kraju.
Czy mogłaby teraz wyjść z nim na dziedziniec? Kiedy to zaproponował, serce zabiło jej mocniej. Mogłaby odpowiedzieć: tak, chodźmy. Mogłaby stanąć z nim sam na sam. Mogłaby zapytać, dlaczego odszedł. Mogłaby powiedzieć, że jego obecność budzi w niej coś, czego nie chce czuć. Zamiast tego pozwoliła, by toast przerwał ten moment. Słuchała słów gospodarza wieczoru, choć nie rozumiała ich sensu. Czuła tylko, jak Joon-ho odsuwa się pół kroku w bok. Przez ostatnie miesiące unikała kontaktu z ludźmi. Wycofywała się. Ale teraz czuła, że każda sekunda spędzona w tej sali pogłębia coś, co próbowała zakopać głęboko w sercu lata temu.
Spojrzała na niego kątem oka. Stał obok, z tą samą wyprostowaną sylwetką, która przypominała jej tamtego Joon-ho z Gangwon. Człowieka, który potrafił utrzymać wszystkich przy życiu samą siłą spokoju. Ale ona wiedziała, że ten spokój był iluzją. Widziała, jak pękał tamtego dnia.
Czy teraz też pękał? Czy w jego gardle też tkwiły słowa, których nie potrafił wypowiedzieć?
Ji-won odwróciła wzrok. Nie mogła się teraz nad tym zastanawiać. Musiała wyglądać na opanowaną. Musiała oddychać, powtarzać w myślach: niech to się skończy. Niech to się skończy. Niech nikt na mnie nie patrzy.
Toast dobiegł końca, a salę wypełnił szelest przesuwanych krzeseł, brzęk kieliszków i powracający gwar rozmów. Ji-won nie poruszyła się ani o centymetr. Wciąż stała z kieliszkiem w dłoni, wpatrując się w jakiś niewidoczny punkt na wprost siebie, jakby liczyła, że stanie się przezroczysta. Wiedziała, że tak się nie stanie. Nigdy nie była dobra w znikaniu, choć wielokrotnie się starała. Zawsze była w centralnym punkcie, w środku zainteresowania tłumów. Chciała uciec, tak po prostu obrócić się na pięcie i zniknąć przez najbliższe drzwi. Ale czuła, że Joon-ho wciąż stoi tuż obok. Wystarczyło jedno spojrzenie kątem oka, by to potwierdzić. Zacisnęła mocniej palce na kieliszku. Nie mogła pozwolić, by jej ciało zdradziło, jak bardzo jego obecność ją rozbijała. Ucieczka z Gangwon i jego nagłe zniknięcie nauczyły ją, że nie wolno nikomu pozwalać zbliżyć się zbyt mocno.
Dlaczego odszedłeś? Dlaczego wtedy mnie zostawiłeś?
Usuń— Pani Eun? — ktoś zwrócił się do niej z boku, a Ji-won podniosła wzrok. Starsza kobieta z konsulatu, najpewniej żona jednego z pracowników, uśmiechała się uprzejmie, trzymając w dłoniach mały talerzyk z przystawkami. — Czy nie chciałaby pani spróbować?
— Oczywiście. Dziękuję. — Ji-won odpowiedziała tym samym wyćwiczonym uśmiechem, który przez lata pokazywała na galach i premierach.
Przyjęła talerzyk, choć żołądek miała ściśnięty do granic. Kiedy kobieta odeszła, Ji-won poczuła, że Joon-ho się poruszył. Lekko, niemal niezauważalnie. Nie patrzyła na niego, ale czuła jego spojrzenie, ciepłe i chłodne jednocześnie.
Nie mogła się teraz złamać.
— Chyba powinnam już iść — wyszeptała pod nosem, jakby sama do siebie.
Ruszyła w stronę wyjścia, z talerzykiem w jednej ręce, kieliszkiem w drugiej. Przez sekundę była pewna, że usłyszy za sobą jego kroki. Że może nawet spróbuje ją zatrzymać, powiedzieć coś, czego nigdy wcześniej nie powiedział. Ale nie usłyszała nic. Każdy krok w kierunku drzwi wydawał się głośniejszy niż szmer rozmów wokół niej. I wtedy, tuż przed wyjściem na chłodniejszy korytarz, poczuła to znajome uczucie jakby ktoś był dokładnie za nią. Jakby wiedział, że jeśli odpuści teraz, znów straci coś, czego nie będzie w stanie odzyskać.
— Ji-won-ah — usłyszała jego głos. Już nie formalny. Cichy. Prawdziwy.
Jiwon
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
UsuńJi-won-ah.
OdpowiedzUsuńZatrzymała się odruchowo, jakby jej imię wypowiedziane w ten sposób miało w sobie impuls, którego nie dało się zignorować. Ale nie odwróciła się. Czuła, jak napięcie przechodzi przez jej ramiona, jakby każdy mięsień w ciele przygotowywał się do ucieczki albo do walki. Wiedziała, że zrobił krok w jej stronę. Może dwa. Poczuła, że jej serce przyspiesza. Nie chciała tego. Nie chciała, by widział, jak łatwo jest wciąż ją zranić.
Ji-won-ah.
Nie dotknął jej. To byłoby zbyt wiele, zbyt szybko. Ruszył pierwszy, zostawiając między nimi dystans, który był zaproszeniem, nie rozkazem. Przez chwilę wahała się, walcząc z instynktem, by po prostu wyjść przez główne drzwi i zostawić go tam, gdzie stał. Ale usłyszała własne kroki. Zbyt lekkie, by ktokolwiek na sali zwrócił uwagę, a jednak dla niej zbyt głośne.
Co ja robię?
Korytarz przyjął ją chłodniejszym powietrzem, szum rozmów z sali oddalił się, a po chwili całkowicie zniknął. Zerknęła na czarno białe zdjęcia Seulu i od razu odwróciła wzrok. Nie potrafiła patrzeć na swoje ukochane miasto bez cienia goryczy. Poczuła, jak serce ściska się jej w piersi.
Na zewnątrz stanęła obok niego, zachowując odstęp, jakby ten metr przestrzeni między nimi miał chronić ją przed wszystkim, co chciało się z niej wydostać. Jego słowa trafiały w nią boleśnie celnie. Chciała powiedzieć: tak, zniknąłeś. Zostawiłeś mnie, gdy potrzebowałam cię najbardziej, bo tylko ty mogłeś mnie zrozumieć. Ale nie miała siły. Wbiła wzrok w plamę światła na bruku, tuż przy jego butach, jakby mogła tam schować całe napięcie.
Zasłużyła pani na to, żeby ktoś został. Ja nie zostałem.
Poczuła, że jej palce zaciskają się na kieliszku tak mocno, że szkło może pęknąć. Słowa, które wypowiadał, nie przynosiły ulgi. Były zbyt prawdziwe, ciężkie, boląco szczere. Spojrzała na swoje dłonie, na kieliszek. Miała ochotę się roześmiać. Ironia tych słów, że on, który widział, jak tonęła w spojrzeniach ludzi w Korei, mówi jej coś takiego, była niemal nie do zniesienia. Ale nie odezwała się. Trwała w milczeniu, nie miała mu nic do powiedzenia; nie po tylu latach bez chociaż jednego słowa.
Wtedy wyciągnął wizytówkę.
– Mogę? – zapytał.
Spojrzała na niego i przez ułamek sekundy chciała powiedzieć: nie, nie możesz. Bo jeśli weźmie tę wizytówkę, przyzna, że wciąż coś między nimi istnieje, pomimo pięciu lat rozłąki, pomimo pogrzebania tamtej Ji-won głęboko w wspomnieniach. Ale jej ręka wykonała ruch, zanim zdążyła pomyśleć. Wsuwając kartonik do kieszeni torebki, poczuła, jak w sercu odzywa się znajome ukłucie. Spojrzała do góry, a ich oczy spotkały się po raz pierwszy tego wieczoru tak naprawdę, bez bariery tłumu, bez uciekania wzrokiem. Zacisnęła wargi. Nie wiedziała, co powiedzieć. Wiedziała tylko, że gdy patrzył na nią w ten sposób, przypominał jej tamtego Joon-ho z Gangwon – człowieka, który trzymał ją, kiedy świat się walił. I że to wspomnienie było bardziej niebezpieczne niż każde inne.
— Ji-won… — odezwał się łagodnie.
Otworzyła oczy; patrzył prosto na nią, twarz miał w półmroku, ale dostrzegała napięcie mięśni szczęki, drobny tik na skroni. On też nie był już tamtym chłopakiem ze zbiornika przeciwpowodziowego, który wertował mapy i szeptał, że wszystko będzie dobrze. Teraz był mężczyzną ze zmarszczkami i może właśnie to sprawiało, że bolało bardziej. Bo dojrzeli osobno, zmienili się, już się nie znali...
— Nie obiecuj, że będziesz czekał — powiedziała w końcu. Słowa drżały, lecz nie pozwoliła by jej głos się załamał. — Nie wiesz, czy kiedykolwiek zadzwonię.
UsuńJi-won rozejrzała się niepewnie, jakby sprawdzała, czy ktoś podsłuchuje. Nikogo nie było. Tylko daleka ściana szkła i światła sali bankietowej, z której co kilka sekund dochodził stłumiony śmiech. Tam pulsowało jej stare życie: czerwone dywany, flesze, doskonałe repliki uśmiechów, rozmów o wszystkim i niczym, kontrakty, znajomości. Tutaj zaś stał człowiek, którego istnienie przypominało jej, że można nie grać roli. Że kiedyś tego pragnęła.
— Wtedy… — zaczęła, ale dźwięk własnego głosu ją na chwilę spłoszył. Mimo to dopowiedziała: — Wtedy myślałam, że umrę, gdy ciebie zabrakło. Nikt nie rozumiał dlaczego akcja, którą media opisywało jako PR-owym teatrem, tak mną wstrząsnęła. Media drwiły ze mnie, z mojej menadżerki, ze śmierci Bun-ok… Nie mogłam nic zrobić bo rozpadałam się od środka, tak, jak nie mogłam nic zrobić na tym moście…
Wypowiedzenie tego zdania było jak przecięcie starego szwu; poczuła ciepło pod powiekami. Nie miała zamiaru płakać. Zdusiła oddech, przełknęła łzy, zanim spłynęły po jej policzkach. Skrzywiła się, ale nie z gniewu; raczej z rozpoznania cudzego strachu w własnym odbiciu. Może naprawdę oboje mieli wtedy po dwadzieścia parę lat i ani jednej instrukcji, jak przeżyć cudzą śmierć na własnych oczach?
Ji-won spuściła wzrok, jakby w tej jednej sekundzie ciężar przeszłości próbował ją znów przygnieść do ziemi.
— Wiesz, że nie chodziło o mnie, prawda? — zapytała w końcu. Jej głos był spokojniejszy, lecz wciąż niosła w nim echo tamtego bólu. — Nie chodziło o to, że mnie zostawiłeś. Chodziło o to, że... wtedy myślałam, że jedyną osobą, która mogła mnie zrozumieć, byłeś ty. — Uniósł wzrok, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie zdążył. — I kiedy zniknąłeś, zostałam z tym wszystkim sama. Z ludźmi, którzy mówili mi, jak mam wyglądać przed kamerą, jak mam odpowiadać na pytania, żeby nie wyglądało, że się rozsypuję. Z mediami, które traktowały tragedię jak materiał do żartów. Z samą sobą, która nie wiedziała, jak oddychać.
Westchnęła cicho, bardziej dla siebie niż dla niego. Musiała zatrzymać się na moment, żeby jej głos się nie załamał. Patrzyła na bruk, na plamy światła rzucane przez lampy. Czuła, jak jej ciało sztywnieje od napięcia. Joon-ho spuścił głowę. Wyglądał, jakby każde jej zdanie wbijało się w niego głębiej, niż chciałby przyznać.
Ji-won poprawiła pasek torebki na ramieniu.
— Dobranoc, Joon-ho — wyszeptała, mijając go.
Jiwon