Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2198. Miłość, grzyby i karma

— Ja się zabiję.

Kątem oka spojrzała na Becka, który próbował powstrzymać śmiech. Stali na uboczu tego cyrku. Przeżuwali, głównie w ciszy, żelki z CBD, które podkradli Jude’owi, gdy ten zajęty był szukaniem słuchawek wyciszających. Boże, że też ona o nich nie pomyślała. Nie przygotowała się do tego ani trochę. Sądziła, że łyknięcie tabletek uspokajających będzie wystarczające. Raczej nie istniały takie, które znieczuliłyby ją wystarczająco mocno, a Harper zbyt uważnie się jej przyglądał, aby była w stanie łyknąć niezauważona więcej niż producent zalecił. Miał zdecydowanie zbyt czujne oko, węch i wszystko. Sloane tylko utwierdzała się w teorii, że jej ochroniarz jest nadczłowiekiem. I naprawdę żałowała, że nie wzięła ze sobą tych słuchawek i tego, że Jude nie mógł znaleźć swoich. Nieszczególnie za sobą przepadali, ale może gdyby ładnie się uśmiechnęła i popatrzyła na niego zabiedzonymi, smutnymi oczami to oddałby jej swoje. Warto marzyć, prawda?

Wciąż nie rozumiała, jakim cudem znalazła się w takiej sytuacji. Rano jeszcze była w Nowym Jorku – spędzała czas w najlepsze z koleżankami w klubach, wpadała do studia, pisała nowe piosenki, a przede wszystkim rujnowała sobie życie w sposób, który znała i lubiła, który był dla niej komfortowy. To, co działo się w Arizonie również rujnowało życie, ale było żenujące, a także przerażające.

Wiedziała o tej ceremonii od miesięcy. Broniła się, jak tylko mogła, żeby się nie pojawić. Z tym, że Desmond wiedział, jak ją podejść, a Sloane mimo swojej niechęci do jego obecnego stylu życia kochała ojca i nie chciała sprawiać mu większej przykrości. W pokręcony i nieoczywisty sposób Fletcherowie się kochali. Chyba, bo słowo kocham nie padało między jej członkami. Musiał wydarzyć się cud, aby do tego doszło. Sloane była też pewna, że prędzej wyrwałaby sobie krtań niż okazała ciepłe uczucia w stosunku do swojego przyrodniego rodzeństwa. Z całej piątki tolerowała tylko Becka, a Beck tolerował ją. Jude pisał, gdy się najebał i na odwrót. Z resztą nie miała kontaktu, o ile nie była do tego zmuszona.

Odmawiała pojawiania się na rodzinnych obiadkach, wszelkie święta spędzała w Nowym Jorku lub wygrzewała tyłek na Malediwach – byle z dala od rodzinnych dramatów. Pojawiła się za to na każdym jednym ślubie ojca – tym z Talią, który trwał trzy dni, a skończył się, gdy zmuszeni byli wezwać karetkę, bo któryś z gości przesadził z alkoholem i prochami. Do tej pory nie wie, jakim cudem nikt jej stamtąd nie zabrał, a miała tylko trzynaście lat. Zgodziła się być druhną na jego ślubie z Bethany, który okazał się całkiem uroczym przyjęciem. Jak mogła jej odmówić, skoro popłakała się, gdy ją o to prosiła i snuła wizje bycia najlepszymi przyjaciółkami, które chodzą razem na zakupy, robią wspólnie paznokcie i nakładają maseczki na twarz? W przeciwieństwie do pozostałych Sloane nie miała obiekcji przed ich pierwszym ślubem. Bethany była w porządku, ponad dwadzieścia lat młodsza od Desmonda i z większą dawką daddy issues niż miała Sloane, ale w tamtym czasie nie mogła się do niczego przyczepić. Z tamtą Bethany mogła się zaprzyjaźnić.

Ceremonia i wesele miały miejsce na meksykańskiej plaży z dużą ilością gości, a większość nie miała pojęcia po co, ani dlaczego tam w ogóle są. Największym plusem był dostęp do nielimitowanej tequili, z którą Sloane się za bardzo polubiła i ładny kelner, którego imienia sobie nie przypominała. Pamiętała za to, że nazywał ją mami.

Z każdą kolejną sekundą, Sloane zastanawiała się, czy przypadkiem nieznanego pochodzenia pigułki, które popijała w ostatnim czasie tequilą nie wyżarły jej mózgu. Musiały, bo jak inaczej miałaby wytłumaczyć swoją obecność? Za nic nie chciała być kojarzona z cyrkiem, który odstawiał ojciec ze swoją żoną. Przyleciała więc na ostatnią chwilę do samego końca trzymając go w pewności. Słuchając płaczu jego żony na głosówkach, które wysyłała jej na Instagramie i oglądając zapłakane stories, na których narzekała na niepełną rodzinę, osamotnione i zagubione dusze, a przede wszystkim na zasiane ziarno niezgody, które rujnuje vibe. Cokolwiek to miało znaczyć. Dołączył się do tej emocjonalnej gierki też Desmond, który swoją gadką mógłby nawrócić każdego ateistę. Z tym, że jedyne w co Desmond wierzył to własna wielkość, dobrej jakości trawka i to, że świat i tak pierdolnie z hukiem – najlepiej zanim on zdąży się obudzić. Obserwując go w ostatnich miesiącach do tych wierzeń doszedł różowy kwarc, tarot i uzdrowicielska moc światła księżyca.

Jeśli skończę w podobny sposób, to przysięgam, że się zabiję.

Powtarzała sobie, że kieruje się ciekawością, a nie chęcią bycia aktywnym uczestnikiem ceremonii. Prawdopodobieństwo, że doświadczy takiego wydarzenia drugi raz w życiu było znikome. Poza tym, czym jest kolejna trauma do kolekcji, nie?

Nikt, kto miał odrobinę zdrowego rozsądku, nie mógł uwierzyć, że jest świadkiem tego… Uduchowionego wydarzenia, które ma za zadanie odmienić życie. Nawet nie próbowała być dyskretna w swoich obserwacjach. Ten cyrk jej wcale nie bawił, ale potrzebowała znaleźć sobie jakieś zajęcie. Byle tylko nie patrzeć na ojca, na Bethany… A nie, przepraszam na Fearie Riverstone. Od samego wypowiadania tego imienia chciało się jej rzygać. 

Znowu spojrzała na Becka. I to był błąd.

— Przestań się na mnie gapić. — Syknął przez zęby. Wokół oczu porobiły mu się zmarszczki. Zaciskał zęby, aby się nie roześmiać. — Przecież to jest chore. I obleśne.

— To jest uduchowione, nie rozumiesz. — Odszepnęła. Grupa kobiet wydawała z siebie bliżej nieokreślone dźwięki, które – chyba – miały być nuceniem. Sloane nie była pewna. — Może najpierw musimy otworzyć umysły? Spojrzeć daleeeko…

— To z Pottera, nie?

— Wpasowało się idealnie.

Oboje cicho się zaśmiali, a żeby nie wydać z siebie większych dźwięków zapchali sobie usta kolejnymi żelkami.

Absurd gonił absurd. Gdzie nie spojrzała tam działo się coś.

Całość zaczęła się jeszcze zanim dotarła na szlak. Bo oczywiście nie mogło się to odbyć w restauracji w centrum Los Angeles tylko na cholernej pustyni przy niemal czterdziestu stopniach. Na dole pod czerwoną górą na tych bardziej uduchowionych gości czekały muły. Cholerne muły w lnianych narzutach i wegańskich siodłach. Wolała usmażyć się w pełnym słońcu niż dotknąć się tych zwierząt. Czuła się tak, jakby znajdowała się przy wejściu do piekła. Była też bliska stwierdzenia, że ubranie się na niej topi, a białe sneakersy obcierają z każdej strony. Odmówiła zakładania sandałów, które zaprojektowała na te specjalne wydarzenie Bethany. Przede wszystkim – były obleśne. A po drugie – Sloane nie nosiła sandałów. Miały cienką podeszwę i kilka pasków z ekologicznej brązowej skóry. Patrzyła na osoby, które je na sobie miały i dałaby sobie rękę uciąć, że widziała odparzenia.

Ciężko było dziewczynie pojąć, co takiego właściwie się dzieje. Kim jest większość ludzi i jakie jest ich zadanie. Po dotarciu już na górę goście witani byli przez kobietę o imieniu Aura (pisane przez małe a). Określiła, że znajdują się w „strefie duchowej integracji”, a przed rozpoczęciem dalszej części wydarzenia zobligowana była, aby polać gościom nadgarstki olejkiem palo santo. Sloane, na szczęście, ten zaszczyt ominął. Harper skuteczni zagrodził aurze drogę do Sloane. Zezwolił jedynie na to, aby odebrała różowy kwarc, który każdy z gości musiał cały czas mieć przy sobie.

— Będziecie go potrzebować, gdy Fearie i Desmond złączą swoje dusze w jedno.

Sloane mocno zaciskała zęby, aby nie palnąć czegoś, co należało zachować dla siebie. Żałowała, że tu jest. Mogła, powinna, być w Nowym Jorku. Najlepiej w swoim mieszkaniu, gdzie nikt nie kazałby jej bawić się kamieniami i kadzidełkami i modlić się do księżyca.

Powitana dalej została przez coś co było rytuałem i halucynacją w jednym. Paliło się ognisko. Płomienie sięgały wysoko. Kobiety o nienaturalnie łagodnych głosach, w zwiewnych i prześwitujących lnianych sukienkach. Każda z nich była boso i jedynym pytaniem Sloane było, czy rozgrzany od słońca piasek nie patrzył je w stopy. Rozdawały wodę ogórkową i coś, co zostało opisane jako „księżycowa esencja różowego kwarcu”.

Wszędzie paliły się jakieś kadziła, dzwoneczki porozwieszane były w strategicznych miejscach brzęczały w niesamowicie irytujący sposób. Brzmiały koszmarnie.

Ślub – jak zwał tak zwał – odbywał się na szczycie skalistego płaskowyżu. Było cholernie gorąco, a na domiar złego w powietrzu unosił się zapach przeróżnych ziół oraz dymu. Połączenie przyprawiające o ból głowy.

Beck nachylił się w stronę Sloane, aby wyszeptać:

— Jebie, jak na pogrzebie hipisa.

— Ciężko się nie zgodzić.

Tego wszystkiego było za dużo.

Sabat czarownic – przyjaciółki Bethany/Fearie – tańczyły w kółku nad ogniskiem z wiankami na głowach. Chyba plan był taki, aby coś śpiewały, ale przypominało to raczej wycie kojota. Wśród tych przyjaciółek była też Saffron; najstarsza córka Desmonda, która po przemianie Bethany w Fearie, bo Beth była spoko, dopóki nie zaczęła karmić się energią i słońcem, szybko stała się jej najlepszą przyjaciółką. Obie były równie mocno odklejone. Nienawidziły lekarzy, szczepionek i współczesnej medycyny, a jednocześnie nie przeszkadzało im to, aby szprycować się narkotykami od dilera, którego widziały pierwszy raz na oczy. Czy w tej rodzinie był ktoś, kto nie ćpał? Musiała być przynajmniej jedna osoba, prawda? Czy może jednak cała ich szósta odziedziczyła po ojcu chęć do pakowania w siebie byle gówna?

— Skąd się tu wziąłeś? Nie byłeś przypadkiem w Nowym Orleanie?

— Dostałem ładny czek.

Sloane rozchyliła usta w niedowierzeniu.

— Zapłacił ci? — Wysyczała. Nie ze złości na Becka, a na ojca. Używał na niej swoich manipulacyjnych gierek, a Beck dostał hajs? Tak po prostu? Wcale nie potrzebowała jego pieniędzy, bo radziła sobie świetnie, ale było to zwyczajnie nie fair. — Ile? — Nie tyle co pytała, a żądała odpowiedzi.

Beck wyglądał na dumnego z siebie.

— Pięćdziesiąt koła. — Powiedział spokojnie, patrząc gdzieś w bok. — I kolejne pięćdziesiąt, jeśli dotrwam do końca.

Sloane zamarła. Przez sekundę nie była pewna, czy dobrze usłyszała, czy może to dźwięk tych idiotycznych dzwonków wietrznych miesza jej w głowie.

— Zapłacił ci? — Powtórzyła w końcu wolno, z niedowierzeniem. — Desmond ci kurwa zapłacił?

Beck wzruszył ramionami. Był mistrzem zachowania neutralnej miny, nawet wtedy, kiedy piekło otwierało przed nim swoje wrota.

— Nie chciałem tu być. Tak samo, jak ty.

— Tak samo jak ja? — Sloane parsknęła, krzywiąc się. — Ja tu jestem, bo dałam się wciągnąć w emocjonalne gówno. Na zmianę z Beth przysyłali mi głosówki. Oboje brzmieli, jakby zaraz mieli umrzeć. A ty… Ty dostałeś przelew.

Zacisnęła szczękę i dłonie w pięści. Ostre paznokcie wbijały się w skórę i na krótki moment były miłym odmóżdżeniem się od tego chorego cyrku.

— Właściwie… Wszyscy coś dostali. Poza Saffron, ale ona jest jebnięta. I tobą, bo dałaś się podejść. Trochę żałosne, nie?

— Więc ty, Jude, Ryan i Dahlia dostaliście kasę, żeby tu być? — Gniew tylko w niej narastał. Dała się omotać. Jesteś mi coś winna. Pomogłem ci z karierą. Z nagrodą. — Ja pierdolę. Nie wierzę… Wow, to po prostu… Typowy Desmond, nie? — Prychnęła.

Beck czuł, że nie musi odpowiadać jej na to pytanie. Energię bijącą od Sloane czuć było na kilometr. Wyczuła na sobie spojrzenie jakiejś szamanki, czy kimkolwiek ta kobieta była. Jakby samym spojrzeniem chciała jej przekazać, że musi się w tej chwili uspokoić, bo zaburzy ceremonię. Och, bardzo by chciała. Unosiła już rękę, aby pokazać kobiecie środkowy palec, ale zanim do tego doszło silny, pewny uścisk ją przed tym powstrzymał. Spojrzała na Harpera z wyrzutem. Przeklęła pod nosem i wyrwała rękę z jego uścisku.

Poczuła jeszcze większą potrzebę, aby zrobić coś, co rozwali im ten teatrzyk.

Należało się jednak naćpać przed przyjściem. Może lżej zniosłaby to wszystko.

Zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech. Policzyła w myślach do dziesięciu, aby opanować narastający gniew, który nigdzie się nie wybierał. Obiecała sobie, że ulotni się stąd tak szybko, jak to możliwe. W nadziei, że szybko będzie mogła odlecieć do cywilizacji.

Ruszyli dalej, a okrzyki zachwytu sugerowały, że pojawiła się para młoda. Spiralna ścieżka wyłożona pękami szałwii, z której unosił się dym, prowadziła do małego ołtarza. W pierwszej chwili Fletcher nie rozumiała na co patrzy. Jednak im dłużej spoglądała na kreację przed sobą, tym lepiej rozumiała na co patrzy.

— Kurwa czy to…

— Aha.

— Mocne.

— Porzygam się.

— Zbyt dosłownie wzięli sobie do serca „odrodzenie się”.

Ścieżka prowadziła do tunelu. Tunelu, przez który odrodzić miał się Desmond i Fearie. Tunelu, który na tyle, na ile było to możliwe przypominał… Sloane nie dała rady nawet o tym pomyśleć. Tkanina falowała wokół. W kolorze, który ciężko było określić, ale Bethany na pewno uznałaby to za uterus beige.

Sloane po prostu nie wierzyła.

Zdawała sobie sprawę, że to będzie odklejony „ślub”, ale nie sądziła, że aż tak. Ojciec często miał porąbane pomysły, ale to przebiło wszystko. I Sloane absolutnie nie chciała mieć z tym nic wspólnego. Jak się wypisać z tego przedstawienia? Najlepiej, jak najszybciej. Z tym, że już dawno było za późno, aby jej obecność nie została tu zauważona. Zaproszona była rodzina i najbliżsi przyjaciele, ale nie stało to nikomu na przeszkodzie, aby streamingować wydarzenie na żywo na płatnej platformie. Dostęp za jedyne $69.99, ale tylko na pierwszą godzinę. Kolejne godziny należało wykupić osobno. Wolała nawet nie sprawdzać, ile osób wykupiło do tego dostęp. Gdyby tylko mogła – każdej tej jednej osobie oddałaby swoje miejsce za darmo. Ba, nawet by dopłaciła.

Ceremonia rozpoczęła się od dźwięku instrumentu, którego Sloane nie rozpoznawała. Ciekawość wygrała, a szybkie wyszukiwanie uświadomiło ją, że było to didgeridoo. Instrument dęty australijskich Aborygenów. Co to w ogóle znaczy? Grał na nim kumpel ojca z zespołu, Samuel Harris, którego Sloane dobrze znała. Wiecznie zjarany i wyglądał, jakby nigdy tak naprawdę nie wyszedł z nastoletniej ery. Nie, żeby jej ojciec kiedykolwiek dorósł. Szóstka dzieci, cztery żony i miliony popełnionych błędów. Samuel dmuchał z całych sił, jakby starał się wydmuchać z gości resztki racjonalnego myślenia. I niestety, ale szło mu to dobrze.

Zgromadziło się więcej osób – ci najbardziej zaangażowani w sandałach od Fearie, spoceni od upału i mikro dawki grzybów, których Fearie nie nazywała narkotykami, a „darami Matki Ziemi”. Część nuciła, inni szeptali afirmację do wszechświata czy do innych bożków, które aktualnie są popularne na TikToku. Ktoś rozmawiał z drzewem.

I to wszystko będzie w internecie. Jej fani to zobaczą. Producenci to zobaczą. Musiała uciekać. Natychmiast, zanim odjebie się coś gorszego, a jej reputacja zacznie szurać mordą o dno.

— Ej, patrz. — Beck szturchnął ją w bok. — Koza. Ha, myślisz, że złożą ją na ołtarzu?

Najgorsze było to, że pytał poważnie.

Faktycznie wokół gości spacerowała sobie koza. Zrobiło się dziewczynie zwierzęcia autentycznie szkoda i w myślach już dumała do jakiej organizacji to zgłosić. Przecież to nie mogło być legalne, prawda? Patrzyła, jak koza skubie wiązankę szałwii i ma głęboko to, co się dzieje.

Jakaś influencerka kręciła kolejne stories, robiła live i zachwycała się każdym elementem.

Wtedy pojawili się oni.

Desmond wkroczył jako pierwszy. Czarne, skórzane spodnie opinały się na jego udach, jak zbroja.  Do tego był boso, bez koszulki, tylko z długą peleryną z lnu zawiązaną na jednym ramieniu. Tors pokryty tatuażami z przeszłości i teraźniejszości, których symbolika była zapewne ważna tylko dla niego – lśnił od olejku arganowego i potu. Wyciągnął ręce w górę i spojrzał z wyrazem duchowego uniesienia, które Sloane nazwałaby udarem.

Zaraz dołączyła Fearie.

W luźnej lnianej sukni, powłóczystej, jakby zrobionej z firanek po babci i święconej w świetle księżyca. Głowę zdobił wianek z dzikich ziół. Trzymała bukiet piór, muszli i jednej niezidentyfikowanej rośliny, która mogła równie dobrze okazać się trującym badylem ze „zdrowotnymi” właściwościami.

Oboje stanęli przed tunelem. Bardziej zaangażowani goście zaczęli klaskać i płakać. Zgodnie z instrukcją, wszyscy obecni musieli nucić – co najmniej w tonacji D.

Sloane wymieniła spojrzenia z Beckiem. Oboje mieli miny proszące o szybą śmierć. Oboje tęsknie spoglądali też w stronę przepaści, w którą mieli ochotę się rzucić.

Desmond i Fearie weszli do środka tunelu.

— Od teraz nie jesteśmy już osobno.

— Jesteśmy jednym ciałem, jedną duszą, jednym drzewem życia — dodała Fearie, patrząc mu w oczy z niepokojącą intensywnością.

Sloane starała się wyłączyć, ale nie potrafiła. To wszystko było tak dziwne, że aż fascynujące. Przed ołtarzem na stole ofiarnym leżały pióra, herbata liściasta, stara struna gitarowa i kosmyk blond włosów związany sznurkiem. Dzwoneczki zadrgały mocniej w tej samej chwili, w której Desmond sięgnął po muszlę zapełnioną „esencją wspólnego wcielenia”. Cokolwiek tam było, Sloane nie chciała wiedzieć.

Wzywali na zmianę żywioły, przeszłe życia, przyszłe sny i duchy nieopowiedzianych wersji ich samych. Obiecywali sobie współistnienie pozbawione ego, miłości, która nie ma żadnych oczekiwań, seksu bez ograniczeń – na tę wzmiankę Beck udawał, że wymiotuje, a Sloane chętnie by mu wtórowała, gdyby nie fakt, że jedna z kamer celowała prosto w jej twarz.

Gdzieś z tyłu słyszała szlochanie. Albo śmiech, ciężko stwierdzić.

Fearie zgięła się i wzięła coś ze swojego bukietu. Z tej odległości wyglądało to, jak zwykłe pudełeczko na puder. I chyba faktycznie nim było, bo kobieta otworzyła je i dmuchnęła Desmondowi pyłem prosto w twarz. Różowy, brokatowy proszek mienił się na jego twarzy.

Ta sama szamanka, która na migi kazała uspokoić się Sloane, zaczęła przemówienie.

Długie, nużące. Opowiadając o tym, jak dwie dusze się złączyły, a wszyscy tu są świadkami. Mówiła coś o spirali czasu i światła, falach energetycznych i całej reszcie bzdur, których Sloane nie chciała powtarzać. W tle meczała koza, co brzmiało lepiej niż ujadające jak zraniony lis przyjaciółki Fearie – już nie tańczyły, ale zamknąć się też nie zamierzały. Fearie czytała listy do swoich poprzednich wcieleń, żegnając się z nimi i przepraszając, ale musi wybrać tę prawidłową drogę.

Kulminacja ceremonii „wspólnego odrodzenia” nastąpiła, gdy Fearie i Desmond – przepoceni, otuleni jedwabiem i dymem z szałwii – stanęli na środku kamiennego kręgu. Dźwięki z nikomu nieznanych instrumentów tylko się nagłośniły, a mały sabat Fearie jak mantrę powtarzał coś o obmywaniu się i odrodzeniu.

Dołączył wysoki, chudy mężczyzna w lśniącej, przezroczystej pelerynie – zapewne jakiś trener energii czy innej głupoty – wkroczył między gości, niosąc na ramionach coś.

Nie, nie coś.

Węża.

Ogromnego, białego boa dusiciela, którego w świetle zachodzącego słońca można było pomylić z szalem… dopóki się nie poruszył. Jego ciało błyszczało jak perła, a oczy miały ten nieruchomy, zimny błysk, który Sloane znała z najgorszego koszmaru dzieciństwa.

— O, kurwa nie — wymamrotała i cofnęła się. Ziemia nagle zrobiła się zbyt gorąca, by stać w miejscu. Zbyt miękka. Zrobiła jeszcze jeden krok i wpadła plecami na coś twardego. Pierwszym odruchem było, aby pisnąć, ale rozsądek był szybszy. To James.

Zamknęła oczy. Nie chciała na to patrzeć. Nie chciała tego oglądać.

— Oddychaj.

Ktoś krzyknął, że wąż nazywa się Karma. Niosący go mężczyzna wykrzyczał, że wąż jest symbolem oczyszczenia i transformacji. Coś o pochłanianiu starej energii i przynoszeniu światła. Słyszała śmiech ojca, płacz Fearie. Kiedy otworzyła oczy widziała, jak boa zawisł na szyi ojca niczym błyszczący, żywy naszyjnik.

— Ja to pierdolę. Mam dość.

Ale nie poruszyła się z miejsca, zbyt sparaliżowana strachem, który towarzyszył jej od czternastu lat. Miała osiem lat, kiedy domowym zwierzątkiem nie był pies czy kot, a cholerny boa dusiciel. Przywieziony nielegalnie przez ojca, oczywiście. Któregoś wieczoru „dla żartu” jego kolega z zespołu wypuścił zwierzę. Pamiętała, że leżała na podłodze w swoim pokoju, rysując coś kredkami.   Nie dostrzegła pełzającego w jej stronę białego cielska. Wślizgnął się bezgłośnie, jak śmierć.

Miała tylko niewyraźne przebłyski z tamtego wieczoru. Pamiętała za to oplatający jej kostkę przygniatający chłód, a potem nogę i talię. Krzyki, które zagłuszone były przez zbyt głośną muzykę w salonie. Nie pamiętała kto ostatecznie jej pomógł. Zapamiętała za to, aż nazbyt dobrze czerwone ślady na białym dywanie, panikę matki i ojca, który bardziej przejął się martwym wężem niż nią.

A potem wysłali ją na terapię i udawali, że nic się nie stało.

Sloane odsunęła się od Jamesa i zgromadzenia powoli, jakby nie chciała zwracać na siebie uwagi, ale też nie zamierzała przepraszać za to, że musi wyparować. Minęła klaskające kobiety z sabatu, jakąś byłą dziewczynę Desmonda, gdzieś widziała resztę swojego przybranego rodzeństwa, poza zafascynowaną Saffron, z minami równie obrzydzonymi i przerażonymi, co jej własna. Zatrzymała się dopiero za cieniem dużego, pokrzywionego drzewa. Wciąż słyszała śpiewy, dźwięki dzwoneczków i głos Fearie. Brzmiała jakby śpiewała kołysankę przeplataną z nawoływaniem duchów podczas seansu spirytystycznego.

Wyciągnęła vape’a z kieszeni spodni – małego, różowego z błyszczącą powierzchnią – i przyłożyła go do ust. Zaciągnęła się głęboko. Jagodowy smak rozlał się chłodno po gardle, a po chwili przyszedł mentolowy kop, był jak zimna riposta po zbyt długim dniu. Potrzebowała jakiejś bariery między nią a absurdalną rzeczywistością, która odbywała się za jej plecami.

Zamknęła oczy, zaciągając się po raz kolejny. Węże, tunele, boa na szyi ojca. I to wszystko robili na poważnie. Naprawdę wierzyli, że te pierdolone rytuały im coś dają, a świat będzie łaskawiej na nich spoglądał. Nic się tu nie odradzało. Jedynie jej niechęć do ludzi i własnej rodziny, choć to drugie było, odkąd tylko pamiętała. Otworzyła oczy i spojrzała przez ramię. Boa wciąż uwieszony na Desmondzie rozkładającym ręce jak prorok, śpiewająca do ognia i nieba Fearie. Goście podchodzili jeden po drugim do ogniska i wrzucali jakieś drobne przedmioty – pamiątki po byłych, aby pozbyć się ich energii z życia. Tak to określiła szurnięta szamanka. Stare zdjęcia, bilety do kina, jakiś koleś wrzucił skarpetkę, a ona więcej wiedzieć nie chciała.

— Banda pojebów.

Usłyszała ciche kroki za sobą, ale nie odwróciła się. Wiedziała, że to on. Zaciągnęła się po raz kolejny, przetrzymała chwilę dym w płucach nim go wypuściła. Otworzyła oczy i zobaczyła Jamesa. Typ widział w swoim życiu wiele gówna, ale to musiało przebić wszystko. Stanął przed nią, aby mieć oko na ludzi w razie, gdyby komuś od grzybów odwaliło jeszcze bardziej.

— To… — Zaczął kręcąc głową na boki. — To było coś. Nawet nie mam porównania.

Sloane prychnęła pod nosem, nawet na niego nie patrząc.

— Mówisz, że to nie w standardzie ślubnej etykiety?

— Myślę, że to nie wpisuje się w żadne etykiety.

Spojrzała na niego w końcu. Kamienny wyraz twarzy, który może tylko na moment złagodniał. Pełen profesjonalizm. Nawet w najbardziej odjechanej sytuacji. Przez co on musiał w życiu przejść, że nie reagował w żaden sposób? Nie dowie się. Próbowała to z niego wyciągnąć wiele razy. Mroził za każdym razem wzrokiem i ucinał temat. Wrażliwiec.

James czekał na znak od Sloane. Cierpliwie, bez pytań.

— Mam w dupie te całe odrodzenie, ale… — Głos się jej załamał. Nie dlatego, że było jej przykro. Ze wściekłości. — Ale nie zamieniłam z nim słowa. Przyleciałam na cholerną pustynię, przeszłam przez ten jebany tunel i…

— I co?

Zacisnęła szczękę. Kiedy spoglądała w stalowe oczy mężczyzny widziała spokój, rozsądek i nieme „wystarczy”. Odetchnęła głęboko, zaciągnęła się jagodowym powietrzem jeszcze raz.

— Auto jest gotowe. Za godzinę będziemy w powietrzu.

Wsunęła vape’a jeszcze raz do ust. Bardziej nerwowo.

— Do Nowego Jorku — powiedziała z ulgą — gdzie ludzie nie rozmawiają z księżycem.

— Wypiję za to.

— Pijesz? Nie powiedziałabym.

— Nie, kiedy jestem na służbie. A z tobą… jestem cały czas.

Przewróciła oczami, a usta wygięła w uśmiechu. Ledwo widocznym, ale jednak.

— Zabierz mnie do domu, James.

Próbowała nie patrzeć na to, co działo się za nią. Musiała od tego odpocząć, a prawdziwy cyrk dopiero się zacznie, kiedy media będą o tym wrzeszczeć. Przecież jej publicystka dostanie wścieku. I pewnie już pisała oświadczenie, aby Sloane odciąć od tych oczyszczających ceremonii.

Zawahała się na moment przed odejściem.

— Beck na pewno chce zostać?

— Beck chce dostać sto tysięcy. Myślę, że nic mu się nie stanie. I chyba mu się to podoba.

— Nie ma nic do stracenia, nie?

— Idziemy, Sloane.

Nie miała sił, aby się kłócić. Zejście z tej pieprzonej góry zajmowało dwadzieścia minut. Była odwodniona, przegrzana i wkurwiona. Gotowa, aby się rozpłakać na widok auta, które powitało ją wygodnymi skórzanymi siedzeniami i klimatyzacją, a przede wszystką zgrzewką schłodzonej wody, do której się dorwała od razu. Żadnej wody ogórkowej święconej przy księżycu.

— A gdzie…

— Coca-Cola Zero jest w lodówce.

— Dzięki, J.

Wtuliła się w chłodne siedzenie. Otworzyła lodówkę, aby wyjąć z niej puszkę coli. Wieczko otworzyło się z cichym syczeniem. Prawie, jak znak, że zaraz wszystko wróci do normalności. Auto cicho mruczało. Zostawiała za sobą ten syf, tych ludzi. Wracała tam, gdzie może rzeczywistość nie jest prosta, ale należy tylko do niej. W Nowym Jorku kierowała swoim chaosem. Podejmowała nieprzemyślane, głupie decyzje, ale były jej. Nie Desmonda. Nie Bethany. W milczeniu wypiła całą puszkę. Nikt się nie odzywał i ta cisza była cholernie kojąca.

Zawiesiła wzrok na siedzącym przed nią mężczyźnie.

— Zrobiłabym coś głupiego.

James nawet nie drgnął. Był żołnierzem. Profesjonalistą. Zapanowała między nimi cisza. Sloane uparcie czekała na odpowiedź.

— Nie zaliczam się do głupot.

Sloane uśmiechnęła się bez cienia radości. Był to raczej zmęczony, cyniczny uśmiech. Tak, James nie był głupotą, którą chciała zrobić. Był na to zbyt poważny. W Nowym Jorku miała masę głupot do popełnienia. Takich, które pomogą jej o tym koszmarze zapomnieć.

— Szkoda. Byłoby fajnie.

— Napij się wody, Sloane.

Już się nie odzywała. Skupiała się na drodze powrotnej, zimnej wodzie i trochę na Jamesie, który wiedział, że czasem najlepszym gestem troski jest nic nie robić.  

***

Jest długo. Niepoważnie. Chaotycznie.

Koza i wąż mają się dobrze, a przynajmniej jeden z nich. 

5 komentarzy

  1. Odpowiedzi
    1. Dla Fearie nie ma rzeczy niemożliwych 💁🏼‍♀️

      Usuń
  2. Ah co to był za ślub - na pewno pozostanie w jej myślach na wiele wiele lat. Bardzo lekka i przyjemna w odbiorze notka, choć szkoda mi było w pewnym momencie tej biednej S. Mam nadzieję, że wąż mimo wszystko nie zje kozy i nie padnie ona ofiarą jakiegoś dziwnego rytuału haha :D Czekam na więcej, bo wiesz, jak bardzo lubię 'Twoje pióro' <3 <3 <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ile ona by dala, aby o tym zapomniec 🙃 Koza ma sie dobrze i pewnie skubie trawkę w ogrodzie jej ojca, a wąż wrócił tam skad przyszedł!😂💞

      Usuń
  3. Mam nadzieję, że przy pisaniu tego posta nie ucierpiało żadne zwierzę? 😃
    Cóż, na pewno nie chciałabym zostać zaproszona na taki ślub xD Aczkolwiek gdybym dostała taką propozycję, jak Beck, to nie ma co się oszukiwać, skorzystałabym z niej xD

    OdpowiedzUsuń