— Ja się zabiję.
Kątem oka spojrzała na Becka, który próbował powstrzymać śmiech. Stali na uboczu tego cyrku. Przeżuwali, głównie w ciszy, żelki z CBD, które podkradli Jude’owi, gdy ten zajęty był szukaniem słuchawek wyciszających. Boże, że też ona o nich nie pomyślała. Nie przygotowała się do tego ani trochę. Sądziła, że łyknięcie tabletek uspokajających będzie wystarczające.
George Santos, reprezentujący okręg Long Island (stan Nowy Jork), stracił mandat w Izbie Reprezentantów. Prokuratorzy federalni stawiają pochodzącemu z Brazylii 35-latkowi łącznie 23 zarzuty. W maju polityk usłyszał 13 z nich. Siedem z nich dotyczy oszustw drogą elektroniczną, trzy prania brudnych pieniędzy, kolejne to kradzież publicznych pieniędzy i dwukrotne złożenie fałszywych oświadczeń przed Izbą Reprezentantów.
Pod koniec października prokuratorzy postawili mu kolejne 10 zarzutów, w tym zdefraudowania pieniędzy własnej firmy oraz spiskowania z byłym skarbnikiem własnej kampanii w celu sfałszowania całkowitej kwoty darowizn. Santos nie przyznaje się do popełnienia zarzucanych mu przestępstw. Odmówił złożenia mandatu, ale zapowiedział, że nie weźmie udziału w przyszłorocznych wyborach do Kongresu.
Madonna opowiedziała o swoich problemach zdrowotnych podczas sobotniego koncertu w ramach trasy koncertowej "Celebration" w Nowym Jorku. Następnie jeden z fanów opublikował na portalu X wideo z koncertu.
- Fakt, że tu teraz jestem, jest pie***nym cudem - stwierdziła 65-letnia piosenkarka, stojąc na scenie. - Są tu ludzie, którzy byli ze mną w szpitalu - dodała i podziękowała "bardzo ważnej kobiecie" o imieniu Shavawn, która "zaciągnęła ją do szpitala" po tym, jak "zemdlała" w swojej łazience i "obudziła się na oddziale intensywnej terapii". - Uratowała mi życie - zaznaczyła gwiazda.
Klientka nowojorskiej restauracji znalazła w swojej sałatce fragment odciętego palca. Kobieta twierdzi, że po tym zdarzeniu mierzy się ze stresem pourazowym. W złożonym w poniedziałek pozwie nie podano, jak wysokiego odszkodowania się domaga. Prawnik powódki w rozmowie z NBC News przyznał, że zasługuje ona na "znaczącą rekompensatę".
Zdarzenie miało miejsce w kwietniu tego roku w restauracji Chopt w Nowym Jorku. Z pozwu przeciwko lokalowi i prowadzącej go firmie Table Restaurant Group, złożonego w poniedziałek w sądzie hrabstwa Westchester wynika, że powódka jadła sałatkę, gdy odkryła, że znajduje się w niej fragment palca. Zdaniem pokrzywdzonej należał on do menedżerki restauracji, która zraniła się, gdy kroiła rukolę. Kobieta udała się do szpitala, pozostawiając na miejscu "zanieczyszczone" warzywa.
Eric Adams, burmistrz Nowego Jorku, został oskarżony o napaść na tle seksualnym i inne przestępstwa – poinformowała agencja Reutera. Do zdarzeń miało dojść w 1993 roku, gdy obecny burmistrz i skarżąca go kobieta pracowali w nowojorskiej policji. Rzecznik Adamsa zaprzeczył oskarżeniom i powiedział, że burmistrz nie zna kobiety, która złożyła pozew.
To nie jedyne problemy prawne Erica Adamsa. Agenci Federalnego Biura Śledczego (FBI) przejęli 6 listopada telefony komórkowe i iPada burmistrza.
Śledztwo ma ustalić, czy pieniądze z zagranicznych źródeł, w szczególności z Turcji, nie zostały nielegalnie przekazane na kampanię Adamsa w 2021 roku. Prowadzi je FBI i biuro prokuratora federalnego dla Południowego Dystryktu Nowego Jorku. Burmistrzowi nie postawiono na razie żadnych zarzutów.
1
2
3
4
Nowy szablon został wykonany na zamówienie specjalnie dla bloga grupowego New York City i jest obsługiwany przez platformę blogger. Został przystosowany do przeglądarki Firefox, ale powinien wyświetlać się poprawnie także w pozostałych, choć należy mieć na uwadze, że mogą wystąpić drobne różnice w pikselach lub zanik suwaków. Dlatego użytkownikom, którzy nie posiadają myszek ze scrollem zaleca się korzystanie z przeglądarki dedykowanej.
Szablon został wykonany przez Mefe i większość kodów użytych na stronie została napisana albo zmodyfikowana przez nią osobiście na bazie systemowego motywu Dark. Zestaw wykorzystywanych ikon został zapożyczony od Cappuccicons, a widoczne w panelu informacyjnym gify pochodzą z Grafiki Google'a oraz Dribbble'a. Użyte zdjęcia są objęte darmową licencją CC0 i pochodzą z Unsplash.
Pozostałe elementy zostały zainspirowane lub wykonane przy współpracy z W3Schools, how2html oraz FLORIN POP. Wszelkie prawa do szablonu są zastrzeżone, a on sam udostępniony do wyłącznego użytku administracji bloga New York City.
[KP] Lou
LOUIS HUNT
➘➚➘➚➘➚
Pan powyżej jest chęcią powrotu po długiej przerwie na tego pięknego bloga. Strzeżcie się, od dziś Kerem Bürsin staje się najprzystojniejszym gliną w mieście. Lou to też zasługa głównie Mamy Muminka, ale i Liska wraz z Ice Queen, dzięki dziewczyny!
[Hello, partner! Debbie zdecydowanie ma przystojnego partnera! Na pewno wszystkie mieszkanki Nowego Jorku będą do niego wzdychać, a ja już tuptam po ustalenia. ♥ Dobrze Was tutaj z Louisem widzieć.]
[Dzień dobry! Czy ja już pisałam, że cieszę się, że przejęłaś Louisa? Pewnie tak, ale napiszę to raz jeszcze: bardzo cieszę się, że przejęłaś Louisa 💙 I już nie mogę doczekać się wątku pomiędzy braćmi! A tymczasem... Pierdol się, Louis.]
[Witam!💚 Ale ładnie się nam rozrosła ta mała rodzinka dilerów🥹💚 Jestem po prostu dumna i nie mogę się doczekać kolejnych dramatów, które wyjdą spod naszych klawiatur! Ale przede wszystkim jak ja się cieszę, ze Cie tutaj widzę. Zresztą, sama dobrze wiesz, ze na Twój powrót czekałam od czasów Juliana i Miley🥹 Louis wyszedł Ci świetny i jest przepiękny! Mam ogromna słabość do tego wizerunku. Liczę, ze dobrze będziesz się z nim bawiła. Mamy z Zane’m na was oko. 😜 Baw się dobrze i… och, chodź coś napisać!💚]
[Bardzo fajnie Cię tutaj widzieć! Pan wyszedł klimatyczny maxxx! Trochę teraz strach się poruszać po mieście wieczorem, jak tu grasują takie podejrzane typki... Xd ale one są fajniutkie xD Zapraszam do którejś z swoich dziewczyn! Myślę, że Emma z bidula nam tu pasuje, bo zresztą kojarzy Iana! Świat jest mały! Dobrej zabawy, niech ten świat blogów znów Cię za zaczaruje 💖]
Nie było takiego miejsca na ciele Iana, które by go nie bolało. Kiedy leżał, to tylko na lewym boku. Tym samym, na którym tkwił, kiedy kopali go i okładali pałką, aż stracił przytomność. To dlatego prawa strona jego ciała była doszczętnie pokiereszowana, choć lewa także ucierpiała, bo Ian musiał bezwładnie przekręcić się na plecy, kiedy już go odcięło. A oni bili dalej. Wiedzieli, jak bić, żeby nie zabić. Wiedzieli, gdzie uderzać, a gdzie nie. W końcu nie rozłupali mu czaszki, co z łatwością mogliby zrobić i zrobiliby to, gdyby tylko dostali inne polecenie. Ian miał przeżyć wywiezienie w góry Catskills w bagażniku ich samochodu, a następnie brutalne pobicie. Nie tylko miał przeżyć, ale zgodnie z ich założeniem, ktoś także miał go znaleźć, ponieważ ci, którzy go bili, podrzucili mu czterysta gramową paczuszkę kokainy. Tę samą, która wypadła zza materiału jego kurtki, kiedy Iana podnosił strażnik leśny, który znalazł go nad ranem kolejnego dnia. Hunt miał to szczęście w nieszczęściu, że mężczyzna i tak mu pomógł. Że ani pobicia, ani niespodziewanego znaleziska nie zgłosił na policję. Pomógł Ianowi dostać się z powrotem do Nowego Jorku, a nawet zaprowadził go do kliniki, w której pracowała Olivia i która załamała ręce na jego widok, bo miała mieć o wiele więcej roboty niż ostatnim razem, kiedy Ian przyszedł z raną po cięciu nożem. Kilka dni po tym pobiciu, Ian nie wiedział dokładnie ile, ponieważ przez większość czasu spał, odezwał się do niego Louis. Napisał smsa, że muszą pilnie się spotkać, podał datę i godzinę. Ian z ledwością dotarł do magazynu opuszczonej fabryki przy wybrzeżu, tylko po to, żeby Lou przekazał mu coś, o czym Ian już wiedział. I po to, żeby zobaczyć Debbie. Była tam. Poszła za Louisem. Słyszała ich rozmowę. Jednakże kiedy Louis się oddalił, nie wyszła od razu za nim. Została na chwilę, wystarczającą do tego, żeby podejść do Iana i powiedzieć mu, żeby ten na siebie uważał. Być może dlatego, kiedy Ian z powrotem dotarł do mieszkania i wrócił do łóżka, w którym spędzał całe dnie, czekając, aż przestanie boleć, był spokojny. Nie wydawało mu się, by Debbie miała coś zrobić z nowo zdobytą wiedzą. Jednakże, nie mógł też mieć pewności. Nie przejmował się tym jednak, a nawet gdyby chciał się tym przejąć, nie potrafiłby. Ból wypełniał jego ciało i przyćmiewał umysł, a kiedy tego nie robił, bo zaczynały działać leki przeciwbólowe przepisane przez Olivię, Ian zasypiał. Obudziło go nie tyle nawet pukanie, co łomotanie do drzwi. — Ian, wiem że tam jesteś! Głos Louisa dochodzący zza drzwi był mocno przytłumiony, ale Ian i tak go poznał. Nie pomyliłby go z żadnym innym. Jęknął, trochę dlatego, że kiedy się poruszył, znowu wszystko zaczęło go boleć, a trochę dlatego, że nie chciało mu się gadać z Louisem. Walenie w drzwi jednak nie ustawało i Ian wiedział, że Lou sobie nie pójdzie. To dlatego zwlekł się z łóżka i powlókł do drzwi. Powoli i z wyraźnym trudem. Nie potrafił zgiąć prawej nogi w kolanie, ledwo był zdolny do tego, żeby na niej stanąć. Oberwał w to kolano pałką, kiedy go zgarniali i coś w środku musiało nie wytrzymać tego uderzenia, ale Ian nie zamierzał zgłaszać się do lekarza innego, niż Olivia. Dotarł w końcu do drzwi. Przekręcił zamek i otworzył. Popatrzył na Louisa jednym, lewym okiem, bo prawe było tak opuchnięte, że się nie otwierało. — Zamknij za sobą drzwi, jak będziesz wychodził — powiedział niemrawo w ramach przywitania, odwrócił się i zaczął kuśtykać z powrotem do sypialni. Nie miał na to siły. Nie miał siły na Louisa, miał więc nadzieję, że ten po prostu niedługo sobie stąd pójdzie i pozwoli mu dalej spać. Nie wiedział nawet, która była godzina i ile minęło czasu od ich spotkania w magazynie. Nie interesowało go to. Ani to, co robił tutaj Louis.
[Co tu się zadziało?! Po zapoznaniu się z kartą Lou, stwierdzam po pierwsze, że bracia Hunt są diabelnie przystojni, po drugie, że są jak woda i ogień, totalnie inni, jakby ulepieni z dwóch glin, wow! Świetna kreacja postaci, dosłownie jakbym widziała blizny i czuła ciężar jego kompromisów ^^ Dałaś mu puls, głos i sprawiłaś, abyśmy spojrzeli na niego nie jak na mundur, lecz jak na człowieka uwikłanego w piekielnie trudny wybór. Każde zdanie niesie emocję, jest jakby obrazem, od dymu papierosowego przypalającego skórę, po pot i paznokcie na plecach, które są jego jedynym sposobem na ucieczkę od samego siebie. Dla mnie nie jest zdrajcą. Kto nie stanąłby murem za ukochanym bratem? Rozgrzeszymy go :D Sukcesów na blogu! I może dasz się zaprosić do wspólnego pisania?]
Deborah Grayson była niesamowicie wdzięczna za to, że mogła jesienią rozpocząć pracę na siedemdziesiątym siódmym posterunku. Na Brooklynie. W Nowym Jorku. Kochała to miasto, które od maleńkości było jej domem i choć sporą część swojego dzieciństwa spędziła na nowojorskich przedmieściach, tak doskonale pamiętała życie na jednym z większych blokowisk — Queensbridge Houses. Kochała ten pęd, te wszechobecne światła, multum ludzi i wieczny gwar. Odnajdywała się w tym wszystkim, w tym chaosie, który jednak miał sens, więc nikogo nie powinno dziwić, że porzuciła ciepłą posadkę za biurkiem w nowojorskim ratuszu, a zdecydowała się na wstąpienie do akademii. Została funkcjonariuszką, kończąc kurs z jednym z lepszych wyników w swojej grupie. Problem polegał jednak na tym, że musiała dać z siebie znacznie więcej niż silniejsi, szybsi i więksi koledzy. Ze względu na swój niewielki wzrost była szykanowana. Z powodu rudych włosów nazywana wiewiórą. Przeżyła to wszystko, zaciskała zęby i brała kilka głębokich wdechów. Była ponadto. A potem trafił się on. Louis Hunt. Po okresie adaptacyjnym, który nie trwał zbyt długo po założeniu munduru po raz pierwszy, Debbie została przydzielona do patrolu z Louisem. A ten, nie dość, że nie oddał jej prowadzenia radiowozu, to w dodatku prawie w ogóle z nią nie rozmawiał. Strofował ją, upominał, odburkiwał na jej trajkotanie, ale Debbie się tym nie przejmowała. Zupełnie tak, jakby miała zamiar zagadać jego bucowatość, bo podejrzewała, że wcale nie jest taki gburem, na jakiego się przy niej kreuje. Zdołał jednak wyśmiać jej upodobania co do słodkiej nugatowej latte i w pracy Debbie piła tylko americano, które zagryzała pączkiem z nadzieniem pistacjowym. Przy jednym z takich zamówień spotkali w kawiarni Iana. Jak się potem okazało, brata Louisa. I Debbie, mogłaby przysiąc, że w momencie, w którym na jej horyzoncie pojawił się młodszy Hunt, wszystko inne przestało mieć znaczenie. Nie była jednak głupia, nie wierzyła w komedie romantyczne i takie zauroczenie. Takie sytuacje nie miały miejsca. Nie w jej życiu. W końcu nie bez przyczyny miała wiecznie zainstalowanego Tindera i chodziła na te wszystkie nieudane randki, prawda? Ten dzień nie różnił się niczym od poprzednich. No prawie. Bo Debbie szła zadowolona przez komisariat, w pełnym mundurze i z szerokim uśmiechem. Witała się z każdym, kogo mijała. Pozostało jej się wpisać na listę i pobrać kluczyki do radiowozu, bo mimo że samochód prowadził Louis, to ona zwykle pojawiała się na służbie pierwsza. Pobrała kluczyki od siwowłosej Vicky, zerknęła na numer radiowozu, który im się dzisiaj trafił i ruszyła do sali na parterze, gdzie zwykle odbywały się krótkie odprawy dla patroli. Zajęła zwyczajowo miejsce w ostatnim rzędzie, z samego brzegu. No prawie. To jedno krzesło tuż obok niej zawsze należało na Louisa. Uśmiechnęła się pod nosem na samą myśl o tym, że po poprzedniej zmianie, pod budynkiem posterunku czekał na nią Ian. I doskonale wiedziała, że Lou nie był zadowolony, ale tym bardziej ciekawa była teraz spotkania z nim. Debbie potrafiła w profesjonalność, ale póki odprawa się nie rozpoczęła, pozwoliła sobie na to, aby odpłynąć myślami w pobliże osoby Iana.
Dla Debbie policja też była czymś więcej. Poszła w ślady ojca, kiedy okazało się, że nie wysiedzi za biurkiem. Poszła w ślady ojca, kiedy żałoba po nim okazała się zbyt destrukcyjna. Nie zrobił tego jej brat, nie liczyła nawet na swoją siostrę. Wzięła, dosłownie, sprawy w swoje ręce i nie mówiąc o niczym przewrażliwionej matce, złożyła papiery do akademii. Teraz żyła mundurem, dbaniem o porządek i respektowaniem prawa. Żyła interwencjami, które podejmowali razem z Louisem i choć początkowo trajkotała w radiowozie jak najęta, tak z biegiem czasu jej entuzjazm opadał. Nauczyła funkcjonować się z Huntem tak, aby żadne sobie nie przeszkadzało. Ona nie zadawała niewygodnych pytań, ograniczając się jedynie do służbowych kwestii. Louis nie fukał na nią obrażony. Dlatego Debbie, zazdroszcząc innym funkcjonariuszom patrolowym, przyzwyczaiła się do tego, że jej partner jest milczkiem. Ich relacja nie była przyjazna, ale miała prosto określone zasady, dlatego Debbie nawet nie pomyślałaby o tym, że Hunt może być obolały. Nieszczególnie zwracała uwagi na jego nastroje. Poniekąd to było też przyczyną rosnącego w niej zaskoczenia, kiedy Louis wspomniał, że to ona powinna siedzieć za kierownicą. Powoli odwróciła głowę w jego stronę. Zamrugała kilkakrotnie, kompletnie tracąc z horyzontu prowadzącego odprawę. — Oszalałeś? — syknęła, gdy ten spytał o nugatową latte. Nie chciała, aby wszyscy siedzący dookoła niej mieli ubaw, że taka słodka z niej panienka, że zwykłej kawy się nie napije. W końcu przyzwyczaiła ich do tego, że wybiera małe americano, a w cieplejsze dni ice americano. Wypracowała sobie już pewną renomę. Nugatowa latte była jej quilty pleasure i ucieszyła się, kiedy Ian z taką kawą pojawił się ostatnio pod komisariatem, ale… Pokręciła gwałtownie głową, wlepiając spojrzenie ciemnych oczu w starszego z Huntów. — Nikt tutaj nie pije takiej kawy — zauważyła, może jednak trochę zbyt ostro. Odprawa dobiegła końca, trasy zostały przesłane na ich tablety, na których działali w radiowozach i mogli się zabrać do roboty. Ian Hunt był… miły, ale nawet nie przyszło jej do głowy oceniać go w kategorii chłopaka. I gdyby tylko wiedziała, dlaczego Louis traktuje ich jako parę, to spytałaby, dlaczego wcześniej odradzał jej wchodzenia w tę znajomość. W końcu Debbie nie wiedziała, że Ian był dilerem, a Louis brudnym gliną. Spotkała się z nim dopiero… trzy razy, z czego dwa był kompletnym przypadkiem. I nawet nie wiedziała, jak łatwo uda jej się stracić dla niego głowę. — Chodź już. Może masz udar? — spytała, kompletnie nie rozumiejąc zmiany nastawienia Louisa. Dźwignęła się z krzesła, w końcu musieli wyjść na zimowe ulice Nowego Jorku. — Dobrze się czujesz? — spytała, gdy patrzyła teraz na niego z góry. Uśmiechnęła się delikatnie, mrużąc oczy. Nadal była podejrzliwa, ale miała ku temu swoje powody. Sięgnęła do oparcia krzesła po swoją kurtkę i była gotowa do odbioru radiowozu.
[ Hej, hej! Bracia Hunt zdecydowanie nie mieli łatwego życia. Ciekawie czytało się kartę postaci, muszę przyznać, że naprawdę ciekawa kreacja postaci, w której widać jej różne oblicza. A Lou zdecydowanie nie jest prostolinijnym charakterem! Życzę dużo weny i czasu, a gdyby naszła ochota to zaproszę do mojej gromadki. :D ]
Ian natomiast nie miał ochoty widzieć Louisa. Nic zatem by się nie stało, gdyby Louis się do niego pofatygował. Tymczasem jednak coś kazało przyjść tutaj starszemu Huntowi i teraz zarówno Ian, jak i Louis mieli mieć popsuty humor, choć może dałoby się tego uniknąć, gdyby Ian nie otworzył drzwi. Zdecydował się jednak to zrobić, bo miał wrażenie, że to dudnienie rozchodziło się po całym jego ciele, wibrowało w każdym stłuczonym mięśniu i kości. Louis zaczął mówić, kiedy Ian się odwrócił i zaczął iść w stronę sypialni. To, że Louis zaczął mówić, bynajmniej nie skłoniło Iana do zatrzymania się. Uparcie kuśtykał z powrotem do łóżka, nie patrząc przy tym na Louisa. Nawet nie zerknął na niego przez ramię. To, co mówił Lou, nie miało większego znaczenia. Ian dobrze wiedział, jak wygląda. Miał lustro w łazience. I każdego kolejnego dnia, od dnia, kiedy strażnik znalazł go w górach Catskills, obserwował, jak jego ciało bardziej puchnie i czerwienieje, bo obrażenia na twarzy nie były jedynymi. To dlatego Ian ledwo szedł i ledwo się poruszał, bo najmniejsze nawet poruszenie wywoływało ból. Stanąwszy tyłem do łóżka, Ian postarał się usiąść, w niczym jednak nie przypominało to sposobu, w który siadali zdrowi ludzie. Ugiął lewą nogę, podczas gdy prawa pozostała wyprostowana, wystawił za siebie lewą rękę i w końcu z jękiem opadł na materac, kiedy przeważył go ciężar jego własnego ciała. Podparty na tej lewej ręce, z prawą nogą sztywno wyprostowaną, bo nie potrafił zgiąć kolana, popatrzył na Louisa jednym okiem o przekrwionym białku. — Nikt cię o to nie prosił — zauważył cicho i spokojnie. I to była prawda. Ian, odkąd trafili do dwóch różnych ośrodków, nigdy o nic Louisa nie poprosił. Wszystko, co robił Louis, było jego własną inicjatywą. Ian nie prosił, by Lou się nim interesował. Nie wymagał, żeby informował go o zagrożeniach i został brudnym gliną. Skoro jednak Louis już to robił, Ian korzystał, bo czemu by nie? Gdyby natomiast Louis przestał, Ian przeszedłby nad tym do porządku dziennego. Ponieważ nigdy, niczego od niego nie oczekiwał ani nie chciał. Nawet siedzenie sprawiało mu trudność, ale Ian się nie położył. Opuścił tylko głowę, a tym samym oderwał wzrok od brata i zapatrzył się na swoją prawą stopę. To, żeby Louis zamknął za sobą drzwi, nie było tylko złośliwym przytykiem. Ianowi wydawało się, że naprawdę nie znajdzie siły, żeby wstać, pokonać drogę z sypialni do niewielkiego przedpokoiku, a w zasadzie przedsionka i to zrobić. Olivia była zdania, że powrót do sprawności zajmie mu kilka długich tygodni, a co do tego uderzonego pałką kolana miała poważne wątpliwości.
[oh wooow, dojrzałam teraz drugie zdjęcie po najechaniu i mega pasuje do treści!]
Emma obejrzała się za siebie, wycofana i zlękniona, jakby pierwszy raz znalazła się w mieście, na ruchliwej ulicy i tu, przed tą kawiarnią. Znała to miejsce, wiedziała nawet co kiedyś lubiła zamawiać i co zamówi najprawdopodobniej tym razem, aby chociaż w smaku poczuć coś znajomego, ale nie wchodziła jeszcze do środka. Przez witrynę widziała siedzących przy stolikach ludzi, ale nie dostrzegła jeszcze Luisa. Nie był kimś obcym, a jednak czuła się tak, jakby szła na pierwsze spotkanie z kimś kogo zobaczy pierwszy raz i kto pierwszy raz również zobaczy ją. White była nieśmiała i nieco wycofana, introwertyczka ciesząca się własnym malutkim światem i tym co ją otacza, nie potrzebowała wiele. Podobno w domu dziecka zawsze trzymała się na uboczu, zawsze słuchała wychowawców, zawsze grzeczna i ułożona - dziecko idealne, nie zmieniła się za bardzo. Po adopcji, w domu państwa White, pokochała ich całym sercem i porzuciła pomysł odszukania biologicznej mamy. Miała dobre życie, i wcale nie czuła żadnego ubytku czy uszczerbku z powodu swojego nieznanego pochodzenia. Miała rodzinę, była kochana, spotkało ją naprawdę wiele dobrego. Luis o tym wszystkim wiedział, znał ją i całą jej pokorę oraz skromność i nigdy przed nim nie musiała niczego ukrywać, ani udawać. Ale teraz idąc z nim na spotkanie po ponad rocznym braku kontaktu czuła się tak, jakby miała dać się poznać na nowo komuś, kto niewiele o niej wie. Ta dziwna obawa, że ktoś kogo zna niemal całe życie, może się od niej odwrócić, to sprawiało, że serce tłukło jej sie w piersi zlęknione i Emma czuła, że brak jej tchu. Bo przez ostatni rok ona obudziła się w świecie, gdzie odczuła więcej strat niż przez całe swoje życie. Zacisnęła drobne palce na cienkim pasku skórzanej torebki, a ten odruch zdradzał tak samo jej brak pewności co tu robi i czy postępuje słusznie, jak spłoszone spojrzenie, którym uciekała w bok i w dół. Zeszła w końcu z chodnika, bo stojąc oczywiście przeszkadzała przechodniom w pokonaniu ich drogi i weszła do środka. Luisa nie było jeszcze, więc wcisnęła się w kąt najdalszego stolika, przysłonietego częściowo wysokim regałem zapełnionym książkami i doniczkowymi kwiatkami i wysłała mu wiadomość z zdjęciem z swojej perspektywy, że już jest. Obawiała się, że może w ostatniej chwili napisać, że coś mu wypadło i nie przyjdzie i... nie miałaby mu za złe. Nie mogłaby. Szczególnie, że to ona ponad rok sie nie odzywała, najpierw w powodu wypadku, a później... później powodów pojawiło się więcej. Poprosiła na razie tylko o karafkę wody z dwoma szklankami i czekała. Skubała szwy przy wykończeniu rękawów w dużym szarym swetrze jaki narzuciła na siebie do prostych jeansów i zerkała przez regał w kierunku wejścia. Luis pracował w policji, był bystry i spostrzegawczy i tego się właśnie obawiała. Że dostrzeże za dużo, że od razu będzie wiedział więcej, niż chciała mu pokazać. Siniaki na rękach były schowane pod ubraniem, ale czy on nie dostrzeże czegoś w jej oczach? Czy nie odgadnie, że dzieje się coś jeszcze, że przeżywa nadal coś poza żałobą po narzeczonym i mamie z wypadku? Nie umiała kłamać, a próby zmiany tematu będą pewnie niezręczne i paskudnie brzydkie, więc tego się bała. Że Luis, który zna ją niemal całe życie, zrobi to co zawsze - przejrzy ją na wylot.
Ian nie mówił wiele. Wypowiedziane przez niego jedno, pełne zdanie, to już było dużo. W rozmowach z Louisem – w trakcie tych nielicznych razy, kiedy w ogóle rozmawiali – nie szczędził brata, ale też nieszczególnie zastanawiał się nad tym, co mówi. Czasem bardziej przyłożył się do tego, żeby dosrać Lou, ale przeważnie nawet nie musiał się starać, żeby bolało. Ianowi wydawało się bowiem, że sama jego egzystencja bolała starszego Hunta – że bolało go to, kim Ian był i co robił, oraz że w ogóle nie przejmował się tym, kim był i co robił. Iana bawiło to, że wybrali tak dwie skrajne drogi, jednak nigdy nie skłoniło go to do refleksji nad tym, że to on wybrał tą złą. Narkotyki towarzyszyły mu, odkąd pojawił się na świecie. Były stałym i ważnym elementem jego codzienności, aż finalnie stały się także tym, co znał najlepiej. I to dlatego z taką łatwością przyszło mu zostanie dilerem. Nie zastanawiał się nad tym, po prostu zaczął to robić. Może nawet trochę na złość Louisowi? Dorosły Ian rozumiał. Niemniej ten dorosły Ian nie potrafił wytłumaczyć tamtemu sześcioletniemu Ianowi, że na tamten moment Louis zrobił wszystko, co mógł, a nawet zrobił więcej, niż dziesięciolatek robić powinien. Jedynym, co się liczyło było to, że Ian został sam. Że wbrew temu, co obiecał mu Louis, już go przy nim nie było, a w bidulu wcale nie było lepiej niż w domu. Było tak samo źle, tylko w inny sposób. Był system, który zawiódł. Były inne, skrzywione dzieciaki, którym jakoś starano się pomóc, ale nie wystarczało na to środków i zasobów, nie wystarczało ludzi. Były trzy nieudane pobyty w rodzinach zastępczych, bo Ian nie potrafił się dostosować, aż wyszedł z domu dziecka dopiero po ukończeniu pełnoletności i jakoś musiał sobie poradzić. Radził więc sobie. Nawet bardzo dobrze, choć na sposób, którego większa część społeczeństwa nie pochwalała. Popatrzył za Louisem, kiedy ten podniósł się z fotela. Odprowadził go wzrokiem do wyjścia z sypialni, a kiedy Lou zniknął, Ian przymknął powieki. I westchnął, kiedy doleciały do niego charakterystyczne dla krzątaniny w kuchni dźwięki. Louis coś robił i z kimś rozmawiał, ale żadna z tych rzeczy nie interesowała Iana. Mierziła go tylko obecność brata, który postanowił zgrywać troskliwego misia. Wciągnął się głębiej na łóżko, tak że finalnie usiadł, plecami oparty o ścianę, do której mebel dosunięty był bokiem. Kiedy Louis wrócił do sypialni z talerzem kanapek i kubkiem gorącej herbaty, Ian popatrzył na niego spode łba i nie odezwał się choćby słowem. Braciszku? Nie prosiłeś, ale zamierzam o ciebie zadbać. Tak, to było jak naplucie w twarz. Z tym że to Louis pluł w twarz Ianowi. — Pierdol się, Louis — powiedział mu, tak jak mówił mu zawsze i tyle miało wystarczyć w odpowiedzi na te wszystkie słowa, które wyrzucił z siebie starszy Hunt. Istniało prawdopodobieństwo, że gdyby Ian nie czuł się dokładnie tak, jak wyglądał, to właśnie wypierdalałby Louisa za drzwi. Zrobiłby to tym chętniej, gdyby potrafił czytać w myślach Lou.
Nie była tą samą dziewczyną co w domu dziecka, gdy chowała się za nim kiedy dokuczał jej ktoś starszy, albo głośniejszy. Teraz nie chowała się już za nikim, gotowa przyjąć na siebie to, co przyjdzie. Wydawała się pogodzona z nędznym losem, z szeregiem nieszczęść i wszystkimi krzywdami, jakimi życie pluło jej prosto w twarz. Ramiona miała opuszczone, na twarzy nie widniał nawet ślad po owocowym błyszczyku, a przecież od liceum uwielbiała truskawkowe kosmetyki i miała swego czasu niepoprawną kolekcję. Chowała się w luźnych, szerokich i bezbarwnych ubraniach, żeby nic nie wystawało, ani jej za bardzo nie dotykało. Nikła w tłumie. A może chciała zniknąć. Emma nigdy nie walczyła, nie krzyczała, nie miała żadnego zaparcia, by się gdzieś przebić. Podążała za tym, co wydawało się słuszne, zbyt ufna i zdecydowanie bardzo naiwna. Miała chyba jednak nieco szczęścia w życiu, bo i znalazła się rodzina, która ją pokochała i dała dobry dom, związała się z fajnym facetem i ogólnie lubiła to, jak żyła. Układało jej się. Ale wypadek sprzed ponad roku odebrał jej ukochane osoby, a ona cudem dzięki wyjątkowemu ratownikowi wydostała się z szponów śmierci i dzisiaj jedynie nosiła na plecach brzydkie szramy zabliźnione nierówno. A potem pojawił się koszmar, z którego miała wrażenie, że już zdoła uciec... lecz nie uciekła. Na widok Luisa mimo wszelkich obaw jej twarz rozjaśnił ciepły uśmiech. Nigdy nie miała powodów, aby cokolwiek przed nim zataić, nigdy nie musiała się obawiać jego reakcji na jej słowa, czy decyzje. Dbał o nią jak starszy brat, ufała mu i wierzyła w każde jego słowo. I chociaż to było kiedyś, w tej chwili, gdy ją przywitał i pochylił się do niej, znów to poczuła. Że jej uwierzy i nie odwróci wzroku, jak sąsiedzi. O ile w ogóle zdobędzie się i o czymkolwiek choćby piśnie. - Hej, wielkoludzie - przywitała go, podsuwając mu szklankę po blacie stolika wraz z karafką, aby chociaż na początek wodą zwilżył usta. Lubiła, gdy nosił kolory, był silny i dzielny i tak zawsze jej się wydawało, że właśnie mocne barwy to podkreślają. Nie widzieli się ponad rok... Patrzyła więc na niego tak, jakby chciała go przestudiować nie tylko od stóp do głów, ale i na wskroś. Nie była pewna, czy odwiedził ją w szpitalu, choć spędziła tam kilka tygodni w śpiączce, ale o wypadku na pewno wiedział. Wszyscy wiedzieli, choć nie od niej. Poza tym od wypisu zamknęła się w sobie, schowała przed światem i skupiła na samodzielnym prowadzeniu cukierni - już bez mamy. A potem uciekała od wszystkich znajomych, od rozmów, od współczujących spojrzeń i od tych zezwalających na jej krzywde, gdy Thomas przestał się hamować i już otwarcie winił ją za śmierć jej mamy, czasami naprawdę przesadzając i nie zachowując się nawet jak ledwie przyzwoity ojczym. Patrzyła na Lusia więc tak jakby chciała w jego minie, w jego postawie już odczytać, czy zacznie prawić jej kazania, jak naprawić to spartolone życie. - Podoba mi się ta bluza na tobie - pochwaliła i uniosła do ust szklankę, chcąc niby to się napić, a trochę też kupić czas na zebranie kolejnych słów. - Dobrze wyglądasz - przyznała miękko, choć wydawał jej się blady i oczy miał... jakby u niego też działo się zbyt wiele do udźwignięcia. Ale uśmiechał się i to był najlepszy uśmiech, jaki mogła dzisiaj zobaczyć. Tęskniła za nim.
Jeśli Louis myślał, że w jeden dzień naprawi to, co nie mogło zostać naprawione przez dwadzieścia lat, to był albo głupi, albo naiwny, a za takiego Ian akurat nigdy go nie uważał. Teraz jednak, kiedy patrzył, jak Louis śmieje się cicho i krótko, zaczął zastanawiać się nad tym, czy nie zmienić zdania. Nie rozumiał, co starszy Hunt tutaj robił. Dlaczego jeszcze nie wyszedł z mieszkania, dlaczego zrobił kanapki i herbatę. Dlaczego wciąż tkwił w sypialni i mówił rzeczy, które sprawiły, że w jednym otwartym, bursztynowym oku Iana błysnęło zainteresowanie, ale pomimo tego pomiędzy jego brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka wyrażająca lekką konsternację. — Czego ty chcesz, Lou? — spytał cicho. — Mam ci pogratulować, bo jesteś tutaj, zamiast pieprzyć jakąś laskę? — rzucił, a potem odchylił głowę, aż dotknął potylicą ściany i wtedy zaśmiał się cicho, krótko i oszczędnie, bo każde napięcie mięśni bolało. Przestał więc i pozostawiwszy głowę opartą o ścianę, popatrzył na Louisa. — Świetnie — powiedział i uniósł ręce po to, by klasnąć w dłonie. — Brawo, Louis — dodał i klasnął jeszcze dwa razy, ponieważ na więcej nie miał siły. — Lepiej ci? To teraz możesz wziąć kanapkę na drogę i iść poruchać. Być może Louisa bolało to, jak wyglądała ich relacja. Ian jednak tego bólu z nim nie współdzielił, z czym wcale się nie krył i co za tym idzie, nie miał docenić poświęcenia, z jakiego właśnie zwierzył mu się brat. Nie było czego doceniać. Jedynym, co zainteresowało Iana w wypowiedzi starszego Hunta, było zdrobnienie imienia kobiety, z którą miał się spotkać. Brzmiało podejrzanie znajomo, a ostatnie wydarzenia w życiu Iana sprawiły, że ten był skłonny przestać wierzyć w przypadki. Nie pociągnął jednak tego tematu i nie uważał, że musiałby to robić, skoro Lou sam tak chętnie wyrzucał z siebie przydatne informacje. Widać skoro nie miał najmniejszego problemu z tym, żeby mówić mu o tym, co dzieje się w wydziale narkotykowym i kiedy powinien uważać, sprzedawanie innych, potencjalnie przydatnych informacji przychodziło mu z równą łatwością, jeśli nawet nie prościej. Ian wytrącił Louisa z równowagi. Widział to. Widział, jak drżały mu dłonie i jak ten starał się uspokoić oddech, mimo że Lou próbował nie dać niczego po sobie poznać. Ian jednak był dobrym obserwatorem. Nie mówił wiele, ale patrzył i nie odwracał wzroku, kiedy robili to inni. Podczas gdy Louis zapatrzył się na talerz kanapek, Ian uśmiechnął się do siebie lekko, zupełnie nie wesoło, a raczej z wyraźną rezygnacją. — Naprawdę, Louis. Nie mam dziś na ciebie siły — mruknął i było to całkowicie dosłowne. Ian nie miał siły, tak po prostu fizycznie. Skupiał się praktycznie tylko na tym, jak siedzieć, żeby nie bolało i zdążył już zauważyć, że nie było takiej pozycji, w której by nie bolało. Czuł każde miejsce, w którym jego ciało stykało się z materacem i ścianą, więc nie szukał już wygodnej pozycji, a po prostu się nie ruszał. Nie podobało mu się to, że ten stan miał utrzymywać się jeszcze przez kilka tygodni, ale nie mógł nic na to poradzić. Pozostawało mu czekać, a jeśli już Ian miał coś docenić, to to, że tamci dwaj nie dostali polecenia, żeby go zabić. Z tego pobicia miał się wylizać. Olivia miała powiedzieć mu później, że obrażenia goją się na nim jak na psie. Może nawet nie zostanie mu po tym żaden ślad? Choć ten jeden trzonowiec nadal chwiał się lekko, kiedy Ian trącał go językiem, ale jeden ząb w tą czy we w tą nie robił większej różnicy.
Pamiętała tamto piekło aż za dobrze. Nie dało się wymazać z pamięci każdego krzyku ojca, dźwięku uderzenia, przekleństw rzucanych co drugie lub trzecie słowo, bo już wtedy zauważyła, że Anthony nie umie budować takich zdań, jak pani przedszkolanka, rodzice koleżanek i kolegów czy sprzedawczyni, u której kupowała drożdżówkę lub ciemną bułkę z sałatą, żółtym serem, ogórkiem kiszonym i pomidorem. Oni wszyscy mówili ładnie i ich ton głosu był tak samo delikatny, jak głos babci, do której razem z braćmi uciekała w największych chwilach kryzysu, a gdy przyszło jej siedzieć w domu, musiała liczyć się z tym, że nic jej nie ucieszy. Chodziła zlękniona po wysłużonym parkiecie podłogowym, nie chcąc narazić się ani matce, ani ojcu. Bała się, że weźmie ją w końcu za cel, jak to często robił z Isobel, Zanem czy Jaxem. Jej rówieśniczki były księżniczkami tatusiów i widziała wielokrotnie, jak ojcowie biorą je czule w swoje ramiona. U Vanessy było inaczej — nigdy nie została nazwana skarbem, szczęściem czy właśnie księżniczką, ona wyjątkowo dla swoich rodziców była chodzącym i oddychającym problemem. Jednak pod tą skorupą lęku była też Vanessa, która kochała drobne radości, smak słodkiej bułki z sałatą, moment, kiedy słońce wpadało do pokoju i malowało złote plamy na podłodze, śmiech braci, który mimo wszystko potrafił wywołać w niej uśmiech. Ta część jej samej była ludzka, żywa i pragnęła ciepła, którego nigdy nie dostała w domu. Czasami wystarczyła jedna chwila z kimś, kto traktował ją normalnie, by poczuła, że wciąż istnieje możliwość życia poza cieniem strachu. Vanessa nauczyła się obserwować świat. Nie dlatego, że chciała być niewidzialna, ale dlatego, że wiedziała, że przetrwanie wymaga uwagi i czujności. Pomiędzy strachem a niepewnością, wciąż była dziewczyną, która marzyła o tym, żeby ktoś w końcu powiedział jej, że jest dla kogoś ważna, że jej obecność ma znaczenie, że jej serce i ciało mogą poczuć bezpieczeństwo, ciepło i akceptację. Zatrzymała się kilka metrów od cukierni Donut&Donut, czując jeszcze pod stopami wibracje silnika, który przed chwilą ucichł. Yamaha, czarna, z karminowymi akcentami, stała teraz nieruchomo, jak zwierzę w pogotowiu. Kiedy zsunęła kask, w powietrzu zawisła nuta adrenaliny, to znajome i niebezpieczne uczucie, które zawsze towarzyszyło motocyklowej wolności. Dziś wyruszyła na pierwszą podróż po odzyskaniu prawa jazdy zatrzymanego na trzy miesiące. I wtedy go zobaczyła. Pieprzonego policjanta. Stał oparty o barierkę, w jednej ręce kubek kawy, w drugiej papierowa torba z pączkami. Wyglądał jak tamtego feralnego dnia, ale teraz nie miał na sobie munduru i mimo to był bardziej intrygujący. — Tak, pamiętam — odpowiedziała chłodno, odsuwając lekko biodro od motocykla, jakby chciała zyskać przestrzeń, której wcale nie potrzebowała. — I wiesz co? Nadal uważam, że byłeś wtedy… — zawiesiła głos, przymykając oczy i kręcąc głową, żeby ukryć cień uśmiechu — cholernym nudziarzem z zasadami, które zabijają zabawę. Nie mogła powstrzymać spojrzenia, które mimowolnie utkwiło w jego oczach. Były tak intensywne, że aż łaskotały skórę na karku. Serce przyspieszyło, a jej złość stała się w dziwny sposób elektryczna. — I wiesz gdybyś wtedy nie był taki uparty, nie zabrałbyś mi prawka, pewnie nadal byłabym przekonana, że potrafię ujarzmić licznik. — dodała, wciągając powietrze, by nie dopuścić do siebie miękkości w głosie. Louis uśmiechnął się pod nosem, a Vanessa poczuła, że jego obecność nie jest już tylko irytująca. Była w tym jakaś iskra, coś niebezpiecznego i kuszącego, co powodowało, że nawet w gniewie czuła przyspieszenie serca. — Więc tak, panie Hunt możesz sobie myśleć, że mnie ochroniłeś, ale wiesz co? Cholernie trudno mnie przestraszyć, a jeszcze trudniej jest mnie nie zauroczyć, kiedy ktoś stara się tak groźnie wyglądać. — dokończyła, unosząc lekko brodę, patrząc mu prosto w oczy.
Jej usta wygięły się w krzywym, prowokującym uśmiechu, a spojrzenie przeszywało go jak ostrze. Wiedziała, że ta rozmowa nie skończy się tylko na słowach. I nie miała zamiaru odchodzić do cukierni bez małej gry, w której oboje czuli pierwsze iskry. Pączki dubajskie zdąży kupić. Natomiast przyjemności z podrywania policjanta po służbie jeszcze nie zaznała. Dlatego też chciała to niezwłocznie zmienić. — Oczywiście przykro mi z powodu Davida. Takie życie. Ja nie zabijam ludzi. Mimo szybkiej jazdy również solidnie uważam na innych uczestników ruchu drogowego.
Emma nie wiedziała, jak wiele osób się nią zajmowało i kto ją odwiedzał, gdy leżała w śpiączce. Tamten czas był jedną wielka niewiadomą, bez obrazów, czy dźwięków, bez jakichkolwiek wspomnień. Jakby została odłączona od życia, choć ono się nadal w niej tliło. Wiedziała za to, że na miejscu wypadku jeden ratownik tak zaciekle walczył o jej życie, że tylko dzięki niemu przeżyła. Odnalazła go. Poznała. Stał się jej bliski, choć dzisiaj go nie było obok niej. A teraz przed Luisem była sama, trzymając się dzielnie, bo też z biegiem tygodni wszystko wokół zaczynało wokół niej więdnąć, choć miała ogromne nadzieje, że naprawde odzyskując siły i zdrowie, stanie w końcu na nogi. Minął przecież rok z hakiem... Nie stanęła, choć cukiernia zyskała już rozgłos dzięki założonemu profilowi w social mediach. Czuła na sobie badawcze spojrzenie, czuła że siedzi przed policjantem, który patrzy i widzi. I choć obiecała sobie, że to wszystko zniesie i wytrzyma, bo właśnie tego się spodziewała (tego oraz gradu pytań) to było trudniej, niż sądziła. Luis wydawał jej się w tym całkiem obcy, choć uśmiech jakim ją powitał, przyjemnie ogrzał jej drżące serce. Patrzyła więc na swoje dłonie, na spiłowane w migdał czyste paznokcie bez lakieru i uszczerbiony brzeg własnej szklanki. I z każdą chwilą było jej ciężej, a obawa że przyjaciel odgadnie, co ją boli najbardziej, i odsunie go od niej na zawsze, rosła i rosła. Bo nadal byli przyjaciółmi, prawda? Nadal, mimo że się nie odzywała, próbując pozbierać i odnaleźć w nowym świecie? - Tak myślałam... - powiedziała cicho, wypuszczając z płuc cały zapas powietrza. Uśmiechnęła się kącikiem ust i jeszcze raz spojrzała na jego barki i ramiona schowane pod czerwienią. To był ładny kolor, a Luisowi bardzo było w nim do twarzy. Pytanie, czy się z kimś spotyka, lub czy kogoś ma, zawisło jednak niewypowiedziane i Emma nie chwyciła tej przynęty. Czuła, że za bardzo oddalili się od siebie, by od tak wskoczyć na stare tory. Że czeka ich jeszcze trochę pracy i więcej jej, niż jego starań. Opuściła powieki i opadła ciężej w fotelu. Skinęła głową, bo i owszem miała dużo pracy. Nieskończenie wiele, szczególnie że w tę pracę uciekała. I mogłaby na tym się skupić i o tym opowiadać, a Luis i tak by między wierszami wyczytał, że coś jest nie tak. On już taki był, zbyt dobrze ją znał. Zbyt dobrze znał ludzi. - Kawiarnia odżywa... realizuję przepisy mamy, których nigdy sama nie zdążyła spróbować - powiedziała cicho i drżąco, otwierając oczy i posyłając mu smutne spojrzenie. Smutne, bo pełne tęsknoty. Tęskniła za życiem sprzed wypadku i nadal nie umiała się pogodzić z stratą. Emma była kimś, kto serce miał otwarte dla każdego, ale nie umiała być czujna i łatwo było je zdeptać, rozszarpać. Całe szczęście jej introwertyczna, wycofana i nieśmiała natura strzegła ją przed randkowaniem i romansami i nią też faceci za bardzo się nie interesowali, bo ona za bardzo nigdy za nikim się szczególnie nie oglądała, ani nie dbała o to, by się podobać, ale strata bliskich, czy dystans z przyjacielem to coś, co ją bardzo dotykało. Szczególnie, że tacy właśnie ludzie była rodzina, którą chciała, która ją wybrała i pokochała... I czuła, że nawet Luisa w jakiś sposób straciła. Ściągnęła łopatki i pokręciła głową. - Siedzę przy ciastkach dzień i noc, naprawdę uważasz że zjem tutaj aż dwa? - zerknęła na niego jeszcze raz, uważniej i dłużej, a potem pochyliła się do stolika, aby odstawić niedopitą wodę. Chwyciła leżącą obok karafki kartę menu, naciągając rękaw na dłoń, gdy materiał podwinął się odsłaniając nadgarstek i usiadła, znów głeboko zapadając się w fotel. Zasłaniała się.
Nie była pewna, czy zdoła coś przełknąć, miała ściśnięty żołądek. Wybrała lawendową herbatę i prosty drożdżowy placek, tak do poskubania dla pozorów. Podała kartę Luisowi i gdy ją przejął, przytrzymała mocniej swój brzeg, nie oddając od razu. Musiała o coś spytać. Było to dla niej bardzo ważne. - Czy byłeś na pogrzebie? - wyszeptała tak cicho, tym razem zatrzymując na nim jasne, szarozielone oczy. Chyba nawet wstrzymała oddech, czując, że pęknie, jeśli mężczyzna szybko nie odpowie.
— Aha… Trzymasz się — mruknęła pod nosem, kiedy Louis w końcu wstał z krzesła i dumnie oznajmił, że nie ma udaru. Miała wrażenie, że poniekąd robi z niej głupią, tłumacząc jej takie oczywiste rzeczy, ale gdyby miała być szczera, to wątpiła w to, że ktoś z udarem w grupie przeszkolonych policjantów miałby od razu umrzeć. Może zostałby częściowo sparaliżowany. Albo byłby jak roślinka i czekałby w hospicjum na powolny, ale nieuchronny koniec? Rzecz jasna, Debbie naprawdę nie życzyła swojemu partnerowi niczego z tych scenariuszy, które teraz pojawiały się w jej głowie. Jakby nie było — Louis pozostawał jej partnerem i nawet gdyby mogła, to po tych kilku wspólnych miesiącach, nie zamieniłaby go na kogokolwiek innego. Może nie traktował jej z entuzjazmem. Może nie podchodził do niej, jak do równej sobie, a przynajmniej takie wrażenie sprawiał, ale Debbie pozostawała cholernie lojalna. Przyzwyczaiła się do niego. Spędzali ze sobą więcej czasu niż ze swoimi bliskimi, a czy Louis jakichś miał — nie wiedziała. Przecież do nie tak dawna nie wiedziała, że Hunt miał młodszego brata. Nie wiedziała o nim zbyt wiele, bo zwyczajnie się sobie w tym radiowozie nie zwierzali. I też zdawała sobie sprawę z tego, że nie będzie w stanie zastąpić jego poprzedniego, wieloletniego partnera. Był on w końcu doświadczonym gliną. Facetem, który żył interwencjami na nowojorskich ulicach. Ona była nieopierzoną ptaszyną, świeżakiem i nie zdołała jeszcze do końca poznać brutalności prawdziwego życia w mieście, które nigdy nie zasypia. Louis miał mieć prawo obawy, że Debbie sobie nie poradzi. Dlatego była dokładna i skrupulatna, dlatego w pewnych sytuacjach wolała działać wolniej, ale z rozmysłem, nie brakowało jej jednak decyzyjności ani brawury. Kiedy wymagała tego akcja — Debbie biegła pierwsza i gdyby kiedyś zmuszono ją do zasłonięcia własną piersią Louisa, zrobiłaby to bez wahania. — Trzymać to się będziesz uchwytu nad drzwiami, skoro to ja prowadzę — zaanonsowała z głupim uśmieszkiem, okręciła brylok z kluczami na palcu wskazującym prawej dłoni, następnie zacisnęła ją na kluczykach i ruszyła. Salę odpraw zostawiła za plecami. Podobnie zresztą jak i Hunta, który na szczęście nie miał udaru. Został w tyle, ale jego słowa do niej do dotarły. Te o kawie. Znowu zmarszczyła brwi i przystanęła na moment tylko po to, aby obejrzeć się przez ramię. — W pracy piję czarne americano. Jeśli masz z tym problem, to idź do terapeuty — rzuciła krótko, wzruszając ramionami i podjęła przemarsz na policyjny parking. Za cholerę nie chciała wnikać w to, jaką kawę piła i jak się rozpromieniła na widok młodszego Hunta z nugatowym latte pod komisariatem. Miała szczęście, że Louis szedł za nią, bo właśnie dokładnie ten sam wyraz twarzy pojawił się na jej buźce teraz, kiedy tylko wspomniała o bracie swojego partnera. — I nie mieszaj w to Iana… — dodała jeszcze, bo skoro do tej pory nie rozmawiali o Ianie, tak teraz też nie musieli, a Grayson zwyczajnie nie chciała rozpraszać się w pracy, a piwne oczy Iana miała w sobie coś, co bardzo łatwo ją rozpraszało. Nawet wtedy, kiedy tylko o nich myślała. Odchrząknęła i tyle. Ucięła temat. Dotarli do radiowozu, Debbie otworzyła go z pewnej odległości i zajęła miejsce za kierownicą. Musiała ustawić fotel i lusterka pod siebie. Zapięła pas, sprawdziła czy ich radio działa, czy odbierają sygnał z bazy. Upewniła się, czy w schowkach nie ma śmieci po poprzedniej zmianie. Wyjechała z parkingu, zaczynając ich standardowy patrol. Zwykle zaczynali od tych samych rejonów.
Skupiona była na prowadzeniu pojazdu. Jechała powoli, tocząc się w nowojorskich korkach, więc jednocześnie mogła obserwować otoczenie. Kątem oka, co jakiś czas, zerkała na Louisa, upewniając się, że nadal się trzyma. Trzymał się. Ale nie tego, co trzeba, bo znowu poruszył temat nugatowej latte, teraz robiąc z jej ulubionego kawowego napoju głęboką metaforę. Westchnęła ciężko. — Mówisz o kimś konkretnie? — spytała w końcu, kiedy zatrzymali się na czerwonym świetle. Korek był na tyle duży, że nie istniała szansa, aby mieli przejechać na kolejnym zielonym. Nie podobał jej się ten stan rzeczy. Nic bowiem nie zapowiadało, że Brooklyn tego poranka się tak zakorkuje. Na podejrzeniach na razie jednak poprzestała, skupiając się chwilowo na swoim partnerze. — Ktoś jest twoim nugatowym latte, Louis?
[Hej! Na razie jestem na blogu incognito, ale skuszona wizerunkiem nie potrafiłam odmówić sobie lektury karty na głównej i bardzo mnie to cieszy, że sobie jej nie odmówiłam, ponieważ tworzy mi się panienka, która pasuje jak ulał na wspomniane w ostatnim akapicie ujście dla napięcia, które Louis w sobie nosi. Poza tym znalazłabym dla funkcjonariusza Hunta miejsce w historii Giny, takie całkiem znaczące, biorąc pod uwagę jej obecną sytuację zawodową... I prywatną. Jeśli jesteś zainteresowania, odezwij się do mnie na maila - autumnatmywindow@gmail.com, a jeśli nie, to nie pozostaje mi nic innego jak życzyć Ci dobrej zabawy z panem policjantem. :D]
Louis mówił. Ian siedział na łóżku i tylko jego klatka piersiowa poruszała się w górę i w dół, powoli i miarowo, bo każdy gwałtowniejszy wdech i wydech, nad którymi młodszy Hunt nie zapanował, kończyły się spazmem bólu. Tym jednym, otwartym okiem zapatrzył się na Louisa, ale w pewnym momencie obraz rozpłynął się i rozmazał; Ian widział już tylko kolorową plamę i nie skupił się na tym, żeby znowu zogniskować wzrok na starszym bracie. Patrzył nadal, ale Louis mógł odnieść wrażenie, że Ian patrzy przez niego i poniekąd tak było. Słuchał go jednak, ponieważ Louis mówił dużo, a Ian mu nie przerywał. Pozwalał, by Lou wyrzucał z siebie kolejne słowa i by drżał mu głos, a także dłonie, choć o ile to pierwsze jeszcze słyszał, to tego drugiego już nie widział. Materac ugiął się pod Louisem, kiedy ten przysiadł na krawędzi łóżka. Ian zamrugał i skrzywił się lekko, jakby w obawie przed tym, że to poruszenie materaca wywoła kolejną falę bólu w jego skatowanym ciele, ale na szczęście nic podobnego nie nastąpiło i Ian powoli wypuścił przytrzymywane w płucach powietrze. Przeniósł wzrok na plecy Louisa, zatrzymując go na wysokości jego łopatek, dokładnie pomiędzy nimi. Trawił powoli wszystko to, co Louis mówił i lekko przechylił głowę, kiedy uzmysłowił sobie, że tak, to Iana wszystko bolało, a Louis mówił wyłącznie o sobie. To z kolei doprowadziło go do wniosku, że jeśli ktoś tutaj potrzebował naprawy, to tym kimś był Louis. Pochwycił wzrok Louisa, kiedy ten na niego spojrzał i bynajmniej sam nie odwrócił wzroku. Przypatrywał mu się z ciekawością, być może w tym konkretnym momencie niezdrową, ale jednak ciekawością. — Przyszedłeś tu dla mnie czy dla siebie, Lou? — spytał w końcu cicho, bez cienia pretensji czy wyrzutu w głosie, bo być może Louis faktycznie potrzebował przyjść tutaj dla siebie i to akurat teraz, kiedy Ian był wobec niego całkowicie bezbronny, żeby powiedzieć mu to wszystko, o czym młodszy Hunt doskonale wiedział, bo to nie tak, że Ian nie wiedział i ktoś musiał mu to wytłumaczyć. Wiedział. Rozumiał. I również był tylko dzieckiem, na dodatek dzieckiem swoich rodziców, wychowanym w mieszkaniu, w którym jedynym, co się liczyło, była kolejna działka i tylko wobec tego matka i ojciec nie byli obojętni. Ta obojętność wobec całej reszty była jedną z tych rzeczy, której zdążyli nauczyć Iana, bo przecież dzieci najlepiej uczyły się przez obserwację, a Ian miał co obserwować. — Nie wyrzucę cię — dodał. — Wyglądam, jakby mnie przeżuli i wypluli — przypomniał mu jego własne słowa. — Tak też się czuję. Nawet gorzej, bo zrobili mi gorsze rzeczy. Więc naprawdę nie mam siły, Lou. Przyszedłeś zobaczyć, czy oddycham — przypomniał mu znowu i nawet nie zauważył, że zaczął łapać zadyszkę, bo nawet mówienie sprawiało mu trudność, a jak na siebie, mówił w tej chwili bardzo dużo. — Oddycham — poinformował, gdyby Louis jeszcze tego nie zauważył i teraz faktycznie było widać, że Ian oddycha. Łapał powietrze krótkimi haustami, z lekkim świstem. Sam to zauważył, przycisnął dłoń do żeber po prawej stronie ciała i krzywiąc się, wziął głębszy wdech, żeby wyrównać oddech. Może mógłby powiedzieć Louisowi coś jeszcze, ale na pewno nie miałoby to być to, co Louis chciał usłyszeć. O ile Louis sam wiedział, co chciał usłyszeć od brata. Dlatego Ian nie powiedział już niczego więcej, przede wszystkim jednak dlatego, że i tak już powiedział dużo, a w jego stanie przepychanie słów przez krtań było męczące.
[właśnie się zorientowałam, że cały czas źle pisałam jego imię... -,- przepraszam!]
Na krótką chwilę spojrzenie Emmy objęło całą jego twarz jeszcze raz i zamarło nieco niżej, skupione na podbródku Louisa. Pamiętała, jak to jest, móc na nim polegać, ale nie mogła teraz go w nic wciągać. Nie chciała nikomu już sprawiać problemów. Bała się spojrzeć Louisowi w oczy, bała się zdradzić z tym, co w niej buzowało, kotłowało się, obracało wciąż i wciąż na nowo, doprowadzając ją do wewnętrznego rozdarcia. Bała się, że obnażona okaże się jeszcze słabsza, jeszcze mniej potrzebna... On nie wiedział, nie mógł wiedzieć, jak to jest, chociaż z drugiej strony właśnie on jak nikt inny na świecie by zrozumiał. Był kimś, do kogo zawsze mogła pójść i niezależnie od tego, jakby źle nie było, on by wiedział, że może być gorzej i znalazłby rozwiązanie. I dlatego tak się chowała, dlatego uciekała! Nie mogła mu nic powiedzieć, bo to uderzyłoby też w niego. A przecież już dość ludzi skrzywdziła. Zapadła się w fotelu i utonęła w swoim bezkształtnym szarym swetrze. Emma od zawsze była drobna, a jednak teraz wydawało się, że schudła niezdrowo i jest koścista, nieapetycznie zabiedzona. Troska w głosie mężczyzny łamała ją od środka. Zadrżała wyraźnie, spuszczając głowę i pozwalając włosom przysłonić blade policzki. Jego wnikliwe spojrzenie było niemal palące i ta czujność, ta uwaga... to było coś więcej niż policyjna spostrzegawczość, niż nawyk, niż doświadczenie. On ją znał. On znał jej duszę, a ona nie umiała kłamać. - Nie chcę znikać - wyszeptała, może do niego, a może trochę do samej siebie. Zacisnęła palce na krawędzi swetra i z trudem odetchnęła, bo płuca niemal ją zabolały, tak głeboko wciągnęła powietrze. Jakby chciała zaczerpnąć siły i nowego życia. - Nie chcę, żebyś ty zniknął - wyznała jeszcze, bo przecież to też było ważne. Teraz najważniejsze. Umarła. Na kilka chwil jej serce nie biło, na moment jej nie było. Umarła i została odratowana, przywrócili ją do życia jeszcze zanim dotarła do szpitala karetką, ale mimo wszystko czuła dzisiaj, że wcale nie wróciła. Że została tam na drodze w roztrzaskanym samochodzie na tylnym siedzeniu i teraz... teraz to tylko jakaś część niej samej tu błąka się wokoło. Wybrakowana, połamana, gorsza. Szkaradna i niechciana. Winna. Zacisnęła usta w wąską kreskę, próbowała się trzymać, walcząc z rosnącą gulą w gardle. Jeszcze chwila, jeszcze jego kolejne dwa słowa, tak szczere i docierające do jej najgłębszego wnętrza i czuła, że się rozpłacze. Że pęknie. Louis nie była wrażliwcem, sam się chował, zasłaniał i był w tym naprawdę świetny. Umiał się kamuflować, był elastyczny, a ona nie potrafiła nawet go naśladować. I miał, cholera, rację. Zawsze wiedział, gdy coś się działo, gdy coś było nie tak, gdy go potrzebowała. I nawet jeśli nie było go obok, wyczuwał to, gdy tylko na nią patrzył. Tak jak teraz. Miał w tym, co powiedział rację, pokiwała nawet lekko głową, a jednocześnie tak bardzo bolało ją w środku, bo nie zdawał sobie sprawy z tego, co mówi. Nie był nawet blisko prawdy, chociaż kręcił się w jej pobliżu. Ale nie mógł nawet wiedzieć... nikt nie wiedział, nie tak na prawdę. Sąsiedzi się domyślali, może niektórzy bardziej od innych, może ktoś coś dostrzegł, ale nie... Ona grała, każdego dnia udawała, nikt nie mógł wiedzieć. I Louis teraz też widział, że ją boli, że cierpi, że się boi i że walczy... ale to nie wszystko wiązało się z jej stratą. Nie wszystko wiązało się z żałobą, z wypadkiem i tym, że nie mogła nawet pożegnać tych, którzy byli jej bliscy. Bo życie toczyło się dalej i to należące do niej, w ogóle jej nie oszczędzało Nie dawał jej wyboru. Naprawdę był okropny, tak się w nią natarczywie wpatrując. Więc i ona musiała na niego spojrzeć. Musiała i chciała, bo mimo wszystko jego zawziętość, ten upór i moc w glosie pokazywały, że on z niej nie zrezygnował. Nawet jeśli ona uciekała i unikała jego telefonów i kontaktu, nie dając mu szansy na sprawdzenie, co z nią. Po prostu... nie zasługiwała na niego.
Podniosła twarz, czując jak oczy ją pieką od powstrzymywanych łez i spokojne, jasne zielone tęczówki spoczęły na jego błękicie. Wyczuła jakieś napięcie w jego sylwetce i jak dawniej pognała mu naprzeciw, wyciagając swoje dłonie i układając na tych męskich, zastygłych jakby w napięciu. Musnęła delikatnie jego palce, a potem objęła jego ręce swoimi, wsuwając własne smuklejsze w silne dłonie przyjaciela. Sama miała ochotę teraz przejść na drugą stronę stolika i przytulić go bardzo, bardzo mocno. Podziękować. Że był. Że jest. I że obiecał być nadal. Brakowało jej słów i tchu z emocji, ale Emma zawsze wolała słuchać w milczeniu, niż mówić. Mówiła oczami, sercem, uśmiechem i gestami, była cicha i wyrozumiała, pełna pokory i łagodności. Louis mógł się przy niej wyciszyć, ona mogła go przyjąć i pozwolić odreagować na to, co świat mu robił, a na koniec usypiali spokojni. Gdy był blisko, było jej łatwiej. Ale teraz nie było i nie mogła go trzymać przy sobie. - Zjem jedno ciastko - powiedziała cicho, ciepło i czule, tym samym otwierając mu drzwi z powrotem do swojego świata. Zapraszała go do cukierni. Nawet jeśli ta była obok mieszkania, w którym czaił się koszmar. Nawet jeśli zbliżała go o krok do odkrycia, czemu się boi i co dzisiaj boli ją najbardziej. On pamietał jej nieprzytomne, drobne ciało w szpitalu. Ona pamietała nicość. Ale pamiętała też ich dzieciństwo w bidulu, a potem to jak bardzo różnie toczyły sie ich drogi, choć zawsze do siebie wracali i splatały sie im te życiowe ścieżki. Pamiętała, że szukała u niego pomocy, porady i bezpieczeństwa. Pamiętała, jak potrafiła uspokoić jego łzy, a on jak potrafił namówić ją do śmiałości. Pamiętała, ile dla siebie znaczą i że odpychając go, choć raz to ona chroni jego przed czymś złym. Nawet jeśli tego nie rozumiał i teraz wydawało się, że nie ma zamiaru jej na to pozwolić. - Pójdziemy do cukierni... - cofnęła dłonie, raz jeszcze gładząc delikatnie skórę na jego nadgarstkach, choć nie pozwoliła mu się ponadto zbliżyć do siebie. - Zapakuję ci tyle tortu, ile uniesiesz - obiecała. Emma od kiedy została adoptowana przez państwa White, od razu odnalazła się w cukierni i zaczęła podpatrywać sztukę pieczenia u mamy. To nie była obca kobieta, która wzięła ją do domu i jej mąż też nie był kimś nieznanym. Ci ludzie od razu stali sie jej rodziną, a z biegiem lat kochała ich coraz mocniej. I kochała też Louisa i nie chciała, aby kiedykolwiek zniknął. Tylko jak mogła go chronić, skoro nie potrafiła pomóc samej sobie? Jak mogła patrzeć mu w oczy i nie pokazywać tego strachu, który sprawiał, że nie potrafiła spać w nocy? Spuściła znów wzrok i chwyciła szklankę wody. Dłoń jej nie drżała, ale drżała cała ona, calutka w środku. Louis już widział, że się boi, że jest nieswoja, ale nawet nie podejrzewał, co się dzieje. Nie mógł mieć pojęcia w jak parszywym bagnie pływała i jak głęboko. A Emma miała szczerą nadzieję, trzymać go od tego z dala, póki czegoś nie wymyśli. Póki się nie uwolni. Ból po stracie bliskich to było coś innego, już częściowo przez rok to przerobiła gdy wpadła w szał, w rozpacz, gdy zdemolowała cukiernię i odnowiła ją sama, tygodniami siedząc w farbach z pędzlami, wałkami a potem z miotłą w malutkim lokalu. Ból jednak o samą siebie zmieszany z strachem, czy nadejdzie jutro, zgniatał ją i z tym nie umiała walczyć. Tutaj się łamała, poddawała i upadała coraz niżej. - Ja już nawet nie wiem, co mnie boli najbardziej - powiedziała cicho, choć miała wrażenie, że krzyczy. Potrzebowała go bardziej, niż była w stanie to przyznać i chyba on to dostrzegł pierwszy. Zanim jeszcze otworzyła usta.
Przymknęła oczy, przykładając szklankę do ust. Zimne szkło oparła o dolną wargę i westchnęła, choć nie czuła żadnej ulgi. Siedziała sztywno, cała spięta, w środku rozdygotana. Pogrzeb musiał być skromny, to oczywiste, że nie była w stanie sie tam zjawić. Ale do dziś nie dotarła nawet na cmentarz. Nie wiedziała nawet jak wyglądają nagrobki, chociaż doskonale zanotowała w pamięci, w którym miejscu się znajdują. - Dziękuję - powiedziała w końcu, gdy cisza zaczęła jej ciążyć. Spojrzała na przyjaciela i opuściła dłonie na kolana, nawet nie upijając łyka. - Dziękuję, Louis - powtórzyła i była pewna, że on to rozumie. Dziękowała za wszystko. Za to że był, że jest i że będzie, choć nie powinien składać takich obietnic. Podsunęła mu w końcu kartę z ofertą lokalu, delikatnie się uśmiechając, na zachętę, aby coś wybrał. Im szybciej zamówi, tym szybciej pójdą dalej. I pomyślała, że to możliwe, że w swoim miejscu, w cukierni, powie mu więcej. Nie całą prawdę, ale trochę więcej o tej części, którą mogła przed nim odkryć. I oby to wystarczyło.
[Hello, partner!
OdpowiedzUsuńDebbie zdecydowanie ma przystojnego partnera! Na pewno wszystkie mieszkanki Nowego Jorku będą do niego wzdychać, a ja już tuptam po ustalenia. ♥
Dobrze Was tutaj z Louisem widzieć.]
Debbie ♥
[Dzień dobry! Czy ja już pisałam, że cieszę się, że przejęłaś Louisa? Pewnie tak, ale napiszę to raz jeszcze: bardzo cieszę się, że przejęłaś Louisa 💙 I już nie mogę doczekać się wątku pomiędzy braćmi!
OdpowiedzUsuńA tymczasem... Pierdol się, Louis.]
nie pozdrawiam, IAN HUNT
[Witam!💚
OdpowiedzUsuńAle ładnie się nam rozrosła ta mała rodzinka dilerów🥹💚 Jestem po prostu dumna i nie mogę się doczekać kolejnych dramatów, które wyjdą spod naszych klawiatur! Ale przede wszystkim jak ja się cieszę, ze Cie tutaj widzę. Zresztą, sama dobrze wiesz, ze na Twój powrót czekałam od czasów Juliana i Miley🥹
Louis wyszedł Ci świetny i jest przepiękny! Mam ogromna słabość do tego wizerunku. Liczę, ze dobrze będziesz się z nim bawiła. Mamy z Zane’m na was oko. 😜
Baw się dobrze i… och, chodź coś napisać!💚]
Sloane Fletcher, Sophia Moreira & Zane Maddox
[Bardzo fajnie Cię tutaj widzieć!
OdpowiedzUsuńPan wyszedł klimatyczny maxxx! Trochę teraz strach się poruszać po mieście wieczorem, jak tu grasują takie podejrzane typki... Xd ale one są fajniutkie xD
Zapraszam do którejś z swoich dziewczyn! Myślę, że Emma z bidula nam tu pasuje, bo zresztą kojarzy Iana! Świat jest mały!
Dobrej zabawy, niech ten świat blogów znów Cię za zaczaruje 💖]
Emma &Lily
Nie było takiego miejsca na ciele Iana, które by go nie bolało. Kiedy leżał, to tylko na lewym boku. Tym samym, na którym tkwił, kiedy kopali go i okładali pałką, aż stracił przytomność. To dlatego prawa strona jego ciała była doszczętnie pokiereszowana, choć lewa także ucierpiała, bo Ian musiał bezwładnie przekręcić się na plecy, kiedy już go odcięło. A oni bili dalej. Wiedzieli, jak bić, żeby nie zabić. Wiedzieli, gdzie uderzać, a gdzie nie. W końcu nie rozłupali mu czaszki, co z łatwością mogliby zrobić i zrobiliby to, gdyby tylko dostali inne polecenie.
OdpowiedzUsuńIan miał przeżyć wywiezienie w góry Catskills w bagażniku ich samochodu, a następnie brutalne pobicie. Nie tylko miał przeżyć, ale zgodnie z ich założeniem, ktoś także miał go znaleźć, ponieważ ci, którzy go bili, podrzucili mu czterysta gramową paczuszkę kokainy. Tę samą, która wypadła zza materiału jego kurtki, kiedy Iana podnosił strażnik leśny, który znalazł go nad ranem kolejnego dnia.
Hunt miał to szczęście w nieszczęściu, że mężczyzna i tak mu pomógł. Że ani pobicia, ani niespodziewanego znaleziska nie zgłosił na policję. Pomógł Ianowi dostać się z powrotem do Nowego Jorku, a nawet zaprowadził go do kliniki, w której pracowała Olivia i która załamała ręce na jego widok, bo miała mieć o wiele więcej roboty niż ostatnim razem, kiedy Ian przyszedł z raną po cięciu nożem.
Kilka dni po tym pobiciu, Ian nie wiedział dokładnie ile, ponieważ przez większość czasu spał, odezwał się do niego Louis. Napisał smsa, że muszą pilnie się spotkać, podał datę i godzinę. Ian z ledwością dotarł do magazynu opuszczonej fabryki przy wybrzeżu, tylko po to, żeby Lou przekazał mu coś, o czym Ian już wiedział. I po to, żeby zobaczyć Debbie.
Była tam. Poszła za Louisem. Słyszała ich rozmowę. Jednakże kiedy Louis się oddalił, nie wyszła od razu za nim. Została na chwilę, wystarczającą do tego, żeby podejść do Iana i powiedzieć mu, żeby ten na siebie uważał. Być może dlatego, kiedy Ian z powrotem dotarł do mieszkania i wrócił do łóżka, w którym spędzał całe dnie, czekając, aż przestanie boleć, był spokojny. Nie wydawało mu się, by Debbie miała coś zrobić z nowo zdobytą wiedzą. Jednakże, nie mógł też mieć pewności. Nie przejmował się tym jednak, a nawet gdyby chciał się tym przejąć, nie potrafiłby. Ból wypełniał jego ciało i przyćmiewał umysł, a kiedy tego nie robił, bo zaczynały działać leki przeciwbólowe przepisane przez Olivię, Ian zasypiał.
Obudziło go nie tyle nawet pukanie, co łomotanie do drzwi.
— Ian, wiem że tam jesteś!
Głos Louisa dochodzący zza drzwi był mocno przytłumiony, ale Ian i tak go poznał. Nie pomyliłby go z żadnym innym. Jęknął, trochę dlatego, że kiedy się poruszył, znowu wszystko zaczęło go boleć, a trochę dlatego, że nie chciało mu się gadać z Louisem. Walenie w drzwi jednak nie ustawało i Ian wiedział, że Lou sobie nie pójdzie. To dlatego zwlekł się z łóżka i powlókł do drzwi. Powoli i z wyraźnym trudem. Nie potrafił zgiąć prawej nogi w kolanie, ledwo był zdolny do tego, żeby na niej stanąć. Oberwał w to kolano pałką, kiedy go zgarniali i coś w środku musiało nie wytrzymać tego uderzenia, ale Ian nie zamierzał zgłaszać się do lekarza innego, niż Olivia.
Dotarł w końcu do drzwi. Przekręcił zamek i otworzył. Popatrzył na Louisa jednym, lewym okiem, bo prawe było tak opuchnięte, że się nie otwierało.
— Zamknij za sobą drzwi, jak będziesz wychodził — powiedział niemrawo w ramach przywitania, odwrócił się i zaczął kuśtykać z powrotem do sypialni. Nie miał na to siły. Nie miał siły na Louisa, miał więc nadzieję, że ten po prostu niedługo sobie stąd pójdzie i pozwoli mu dalej spać. Nie wiedział nawet, która była godzina i ile minęło czasu od ich spotkania w magazynie. Nie interesowało go to. Ani to, co robił tutaj Louis.
IAN HUNT
[Co tu się zadziało?! Po zapoznaniu się z kartą Lou, stwierdzam po pierwsze, że bracia Hunt są diabelnie przystojni, po drugie, że są jak woda i ogień, totalnie inni, jakby ulepieni z dwóch glin, wow!
OdpowiedzUsuńŚwietna kreacja postaci, dosłownie jakbym widziała blizny i czuła ciężar jego kompromisów ^^ Dałaś mu puls, głos i sprawiłaś, abyśmy spojrzeli na niego nie jak na mundur, lecz jak na człowieka uwikłanego w piekielnie trudny wybór. Każde zdanie niesie emocję, jest jakby obrazem, od dymu papierosowego przypalającego skórę, po pot i paznokcie na plecach, które są jego jedynym sposobem na ucieczkę od samego siebie.
Dla mnie nie jest zdrajcą. Kto nie stanąłby murem za ukochanym bratem? Rozgrzeszymy go :D
Sukcesów na blogu! I może dasz się zaprosić do wspólnego pisania?]
NATALIE HARLOW and VANESSA KERR
Deborah Grayson była niesamowicie wdzięczna za to, że mogła jesienią rozpocząć pracę na siedemdziesiątym siódmym posterunku. Na Brooklynie. W Nowym Jorku. Kochała to miasto, które od maleńkości było jej domem i choć sporą część swojego dzieciństwa spędziła na nowojorskich przedmieściach, tak doskonale pamiętała życie na jednym z większych blokowisk — Queensbridge Houses.
OdpowiedzUsuńKochała ten pęd, te wszechobecne światła, multum ludzi i wieczny gwar. Odnajdywała się w tym wszystkim, w tym chaosie, który jednak miał sens, więc nikogo nie powinno dziwić, że porzuciła ciepłą posadkę za biurkiem w nowojorskim ratuszu, a zdecydowała się na wstąpienie do akademii. Została funkcjonariuszką, kończąc kurs z jednym z lepszych wyników w swojej grupie. Problem polegał jednak na tym, że musiała dać z siebie znacznie więcej niż silniejsi, szybsi i więksi koledzy. Ze względu na swój niewielki wzrost była szykanowana. Z powodu rudych włosów nazywana wiewiórą. Przeżyła to wszystko, zaciskała zęby i brała kilka głębokich wdechów. Była ponadto.
A potem trafił się on. Louis Hunt.
Po okresie adaptacyjnym, który nie trwał zbyt długo po założeniu munduru po raz pierwszy, Debbie została przydzielona do patrolu z Louisem. A ten, nie dość, że nie oddał jej prowadzenia radiowozu, to w dodatku prawie w ogóle z nią nie rozmawiał. Strofował ją, upominał, odburkiwał na jej trajkotanie, ale Debbie się tym nie przejmowała. Zupełnie tak, jakby miała zamiar zagadać jego bucowatość, bo podejrzewała, że wcale nie jest taki gburem, na jakiego się przy niej kreuje. Zdołał jednak wyśmiać jej upodobania co do słodkiej nugatowej latte i w pracy Debbie piła tylko americano, które zagryzała pączkiem z nadzieniem pistacjowym.
Przy jednym z takich zamówień spotkali w kawiarni Iana. Jak się potem okazało, brata Louisa. I Debbie, mogłaby przysiąc, że w momencie, w którym na jej horyzoncie pojawił się młodszy Hunt, wszystko inne przestało mieć znaczenie. Nie była jednak głupia, nie wierzyła w komedie romantyczne i takie zauroczenie. Takie sytuacje nie miały miejsca. Nie w jej życiu. W końcu nie bez przyczyny miała wiecznie zainstalowanego Tindera i chodziła na te wszystkie nieudane randki, prawda?
Ten dzień nie różnił się niczym od poprzednich. No prawie. Bo Debbie szła zadowolona przez komisariat, w pełnym mundurze i z szerokim uśmiechem. Witała się z każdym, kogo mijała. Pozostało jej się wpisać na listę i pobrać kluczyki do radiowozu, bo mimo że samochód prowadził Louis, to ona zwykle pojawiała się na służbie pierwsza. Pobrała kluczyki od siwowłosej Vicky, zerknęła na numer radiowozu, który im się dzisiaj trafił i ruszyła do sali na parterze, gdzie zwykle odbywały się krótkie odprawy dla patroli.
Zajęła zwyczajowo miejsce w ostatnim rzędzie, z samego brzegu. No prawie. To jedno krzesło tuż obok niej zawsze należało na Louisa.
Uśmiechnęła się pod nosem na samą myśl o tym, że po poprzedniej zmianie, pod budynkiem posterunku czekał na nią Ian. I doskonale wiedziała, że Lou nie był zadowolony, ale tym bardziej ciekawa była teraz spotkania z nim. Debbie potrafiła w profesjonalność, ale póki odprawa się nie rozpoczęła, pozwoliła sobie na to, aby odpłynąć myślami w pobliże osoby Iana.
Debbie
Dla Debbie policja też była czymś więcej. Poszła w ślady ojca, kiedy okazało się, że nie wysiedzi za biurkiem. Poszła w ślady ojca, kiedy żałoba po nim okazała się zbyt destrukcyjna. Nie zrobił tego jej brat, nie liczyła nawet na swoją siostrę. Wzięła, dosłownie, sprawy w swoje ręce i nie mówiąc o niczym przewrażliwionej matce, złożyła papiery do akademii.
OdpowiedzUsuńTeraz żyła mundurem, dbaniem o porządek i respektowaniem prawa. Żyła interwencjami, które podejmowali razem z Louisem i choć początkowo trajkotała w radiowozie jak najęta, tak z biegiem czasu jej entuzjazm opadał. Nauczyła funkcjonować się z Huntem tak, aby żadne sobie nie przeszkadzało. Ona nie zadawała niewygodnych pytań, ograniczając się jedynie do służbowych kwestii. Louis nie fukał na nią obrażony.
Dlatego Debbie, zazdroszcząc innym funkcjonariuszom patrolowym, przyzwyczaiła się do tego, że jej partner jest milczkiem. Ich relacja nie była przyjazna, ale miała prosto określone zasady, dlatego Debbie nawet nie pomyślałaby o tym, że Hunt może być obolały. Nieszczególnie zwracała uwagi na jego nastroje.
Poniekąd to było też przyczyną rosnącego w niej zaskoczenia, kiedy Louis wspomniał, że to ona powinna siedzieć za kierownicą. Powoli odwróciła głowę w jego stronę. Zamrugała kilkakrotnie, kompletnie tracąc z horyzontu prowadzącego odprawę.
— Oszalałeś? — syknęła, gdy ten spytał o nugatową latte. Nie chciała, aby wszyscy siedzący dookoła niej mieli ubaw, że taka słodka z niej panienka, że zwykłej kawy się nie napije. W końcu przyzwyczaiła ich do tego, że wybiera małe americano, a w cieplejsze dni ice americano. Wypracowała sobie już pewną renomę. Nugatowa latte była jej quilty pleasure i ucieszyła się, kiedy Ian z taką kawą pojawił się ostatnio pod komisariatem, ale… Pokręciła gwałtownie głową, wlepiając spojrzenie ciemnych oczu w starszego z Huntów. — Nikt tutaj nie pije takiej kawy — zauważyła, może jednak trochę zbyt ostro. Odprawa dobiegła końca, trasy zostały przesłane na ich tablety, na których działali w radiowozach i mogli się zabrać do roboty.
Ian Hunt był… miły, ale nawet nie przyszło jej do głowy oceniać go w kategorii chłopaka. I gdyby tylko wiedziała, dlaczego Louis traktuje ich jako parę, to spytałaby, dlaczego wcześniej odradzał jej wchodzenia w tę znajomość. W końcu Debbie nie wiedziała, że Ian był dilerem, a Louis brudnym gliną. Spotkała się z nim dopiero… trzy razy, z czego dwa był kompletnym przypadkiem. I nawet nie wiedziała, jak łatwo uda jej się stracić dla niego głowę.
— Chodź już. Może masz udar? — spytała, kompletnie nie rozumiejąc zmiany nastawienia Louisa. Dźwignęła się z krzesła, w końcu musieli wyjść na zimowe ulice Nowego Jorku. — Dobrze się czujesz? — spytała, gdy patrzyła teraz na niego z góry. Uśmiechnęła się delikatnie, mrużąc oczy. Nadal była podejrzliwa, ale miała ku temu swoje powody. Sięgnęła do oparcia krzesła po swoją kurtkę i była gotowa do odbioru radiowozu.
Debbie
[ Hej, hej!
OdpowiedzUsuńBracia Hunt zdecydowanie nie mieli łatwego życia. Ciekawie czytało się kartę postaci, muszę przyznać, że naprawdę ciekawa kreacja postaci, w której widać jej różne oblicza. A Lou zdecydowanie nie jest prostolinijnym charakterem!
Życzę dużo weny i czasu, a gdyby naszła ochota to zaproszę do mojej gromadki. :D ]
Charlotte Ulliel & Nathaniel Park & Caleb Crowe
Ian natomiast nie miał ochoty widzieć Louisa. Nic zatem by się nie stało, gdyby Louis się do niego pofatygował. Tymczasem jednak coś kazało przyjść tutaj starszemu Huntowi i teraz zarówno Ian, jak i Louis mieli mieć popsuty humor, choć może dałoby się tego uniknąć, gdyby Ian nie otworzył drzwi. Zdecydował się jednak to zrobić, bo miał wrażenie, że to dudnienie rozchodziło się po całym jego ciele, wibrowało w każdym stłuczonym mięśniu i kości.
OdpowiedzUsuńLouis zaczął mówić, kiedy Ian się odwrócił i zaczął iść w stronę sypialni. To, że Louis zaczął mówić, bynajmniej nie skłoniło Iana do zatrzymania się. Uparcie kuśtykał z powrotem do łóżka, nie patrząc przy tym na Louisa. Nawet nie zerknął na niego przez ramię. To, co mówił Lou, nie miało większego znaczenia. Ian dobrze wiedział, jak wygląda. Miał lustro w łazience. I każdego kolejnego dnia, od dnia, kiedy strażnik znalazł go w górach Catskills, obserwował, jak jego ciało bardziej puchnie i czerwienieje, bo obrażenia na twarzy nie były jedynymi. To dlatego Ian ledwo szedł i ledwo się poruszał, bo najmniejsze nawet poruszenie wywoływało ból.
Stanąwszy tyłem do łóżka, Ian postarał się usiąść, w niczym jednak nie przypominało to sposobu, w który siadali zdrowi ludzie. Ugiął lewą nogę, podczas gdy prawa pozostała wyprostowana, wystawił za siebie lewą rękę i w końcu z jękiem opadł na materac, kiedy przeważył go ciężar jego własnego ciała. Podparty na tej lewej ręce, z prawą nogą sztywno wyprostowaną, bo nie potrafił zgiąć kolana, popatrzył na Louisa jednym okiem o przekrwionym białku.
— Nikt cię o to nie prosił — zauważył cicho i spokojnie.
I to była prawda. Ian, odkąd trafili do dwóch różnych ośrodków, nigdy o nic Louisa nie poprosił. Wszystko, co robił Louis, było jego własną inicjatywą. Ian nie prosił, by Lou się nim interesował. Nie wymagał, żeby informował go o zagrożeniach i został brudnym gliną. Skoro jednak Louis już to robił, Ian korzystał, bo czemu by nie? Gdyby natomiast Louis przestał, Ian przeszedłby nad tym do porządku dziennego. Ponieważ nigdy, niczego od niego nie oczekiwał ani nie chciał.
Nawet siedzenie sprawiało mu trudność, ale Ian się nie położył. Opuścił tylko głowę, a tym samym oderwał wzrok od brata i zapatrzył się na swoją prawą stopę. To, żeby Louis zamknął za sobą drzwi, nie było tylko złośliwym przytykiem. Ianowi wydawało się, że naprawdę nie znajdzie siły, żeby wstać, pokonać drogę z sypialni do niewielkiego przedpokoiku, a w zasadzie przedsionka i to zrobić. Olivia była zdania, że powrót do sprawności zajmie mu kilka długich tygodni, a co do tego uderzonego pałką kolana miała poważne wątpliwości.
IAN HUNT
[oh wooow, dojrzałam teraz drugie zdjęcie po najechaniu i mega pasuje do treści!]
OdpowiedzUsuńEmma obejrzała się za siebie, wycofana i zlękniona, jakby pierwszy raz znalazła się w mieście, na ruchliwej ulicy i tu, przed tą kawiarnią. Znała to miejsce, wiedziała nawet co kiedyś lubiła zamawiać i co zamówi najprawdopodobniej tym razem, aby chociaż w smaku poczuć coś znajomego, ale nie wchodziła jeszcze do środka. Przez witrynę widziała siedzących przy stolikach ludzi, ale nie dostrzegła jeszcze Luisa. Nie był kimś obcym, a jednak czuła się tak, jakby szła na pierwsze spotkanie z kimś kogo zobaczy pierwszy raz i kto pierwszy raz również zobaczy ją.
White była nieśmiała i nieco wycofana, introwertyczka ciesząca się własnym malutkim światem i tym co ją otacza, nie potrzebowała wiele. Podobno w domu dziecka zawsze trzymała się na uboczu, zawsze słuchała wychowawców, zawsze grzeczna i ułożona - dziecko idealne, nie zmieniła się za bardzo. Po adopcji, w domu państwa White, pokochała ich całym sercem i porzuciła pomysł odszukania biologicznej mamy. Miała dobre życie, i wcale nie czuła żadnego ubytku czy uszczerbku z powodu swojego nieznanego pochodzenia. Miała rodzinę, była kochana, spotkało ją naprawdę wiele dobrego. Luis o tym wszystkim wiedział, znał ją i całą jej pokorę oraz skromność i nigdy przed nim nie musiała niczego ukrywać, ani udawać. Ale teraz idąc z nim na spotkanie po ponad rocznym braku kontaktu czuła się tak, jakby miała dać się poznać na nowo komuś, kto niewiele o niej wie. Ta dziwna obawa, że ktoś kogo zna niemal całe życie, może się od niej odwrócić, to sprawiało, że serce tłukło jej sie w piersi zlęknione i Emma czuła, że brak jej tchu. Bo przez ostatni rok ona obudziła się w świecie, gdzie odczuła więcej strat niż przez całe swoje życie.
Zacisnęła drobne palce na cienkim pasku skórzanej torebki, a ten odruch zdradzał tak samo jej brak pewności co tu robi i czy postępuje słusznie, jak spłoszone spojrzenie, którym uciekała w bok i w dół. Zeszła w końcu z chodnika, bo stojąc oczywiście przeszkadzała przechodniom w pokonaniu ich drogi i weszła do środka. Luisa nie było jeszcze, więc wcisnęła się w kąt najdalszego stolika, przysłonietego częściowo wysokim regałem zapełnionym książkami i doniczkowymi kwiatkami i wysłała mu wiadomość z zdjęciem z swojej perspektywy, że już jest. Obawiała się, że może w ostatniej chwili napisać, że coś mu wypadło i nie przyjdzie i... nie miałaby mu za złe. Nie mogłaby. Szczególnie, że to ona ponad rok sie nie odzywała, najpierw w powodu wypadku, a później... później powodów pojawiło się więcej.
Poprosiła na razie tylko o karafkę wody z dwoma szklankami i czekała. Skubała szwy przy wykończeniu rękawów w dużym szarym swetrze jaki narzuciła na siebie do prostych jeansów i zerkała przez regał w kierunku wejścia. Luis pracował w policji, był bystry i spostrzegawczy i tego się właśnie obawiała. Że dostrzeże za dużo, że od razu będzie wiedział więcej, niż chciała mu pokazać. Siniaki na rękach były schowane pod ubraniem, ale czy on nie dostrzeże czegoś w jej oczach? Czy nie odgadnie, że dzieje się coś jeszcze, że przeżywa nadal coś poza żałobą po narzeczonym i mamie z wypadku? Nie umiała kłamać, a próby zmiany tematu będą pewnie niezręczne i paskudnie brzydkie, więc tego się bała. Że Luis, który zna ją niemal całe życie, zrobi to co zawsze - przejrzy ją na wylot.
Emcia
Ian nie mówił wiele. Wypowiedziane przez niego jedno, pełne zdanie, to już było dużo. W rozmowach z Louisem – w trakcie tych nielicznych razy, kiedy w ogóle rozmawiali – nie szczędził brata, ale też nieszczególnie zastanawiał się nad tym, co mówi. Czasem bardziej przyłożył się do tego, żeby dosrać Lou, ale przeważnie nawet nie musiał się starać, żeby bolało. Ianowi wydawało się bowiem, że sama jego egzystencja bolała starszego Hunta – że bolało go to, kim Ian był i co robił, oraz że w ogóle nie przejmował się tym, kim był i co robił. Iana bawiło to, że wybrali tak dwie skrajne drogi, jednak nigdy nie skłoniło go to do refleksji nad tym, że to on wybrał tą złą. Narkotyki towarzyszyły mu, odkąd pojawił się na świecie. Były stałym i ważnym elementem jego codzienności, aż finalnie stały się także tym, co znał najlepiej. I to dlatego z taką łatwością przyszło mu zostanie dilerem. Nie zastanawiał się nad tym, po prostu zaczął to robić. Może nawet trochę na złość Louisowi?
OdpowiedzUsuńDorosły Ian rozumiał. Niemniej ten dorosły Ian nie potrafił wytłumaczyć tamtemu sześcioletniemu Ianowi, że na tamten moment Louis zrobił wszystko, co mógł, a nawet zrobił więcej, niż dziesięciolatek robić powinien. Jedynym, co się liczyło było to, że Ian został sam. Że wbrew temu, co obiecał mu Louis, już go przy nim nie było, a w bidulu wcale nie było lepiej niż w domu. Było tak samo źle, tylko w inny sposób. Był system, który zawiódł. Były inne, skrzywione dzieciaki, którym jakoś starano się pomóc, ale nie wystarczało na to środków i zasobów, nie wystarczało ludzi. Były trzy nieudane pobyty w rodzinach zastępczych, bo Ian nie potrafił się dostosować, aż wyszedł z domu dziecka dopiero po ukończeniu pełnoletności i jakoś musiał sobie poradzić.
Radził więc sobie. Nawet bardzo dobrze, choć na sposób, którego większa część społeczeństwa nie pochwalała.
Popatrzył za Louisem, kiedy ten podniósł się z fotela. Odprowadził go wzrokiem do wyjścia z sypialni, a kiedy Lou zniknął, Ian przymknął powieki. I westchnął, kiedy doleciały do niego charakterystyczne dla krzątaniny w kuchni dźwięki. Louis coś robił i z kimś rozmawiał, ale żadna z tych rzeczy nie interesowała Iana. Mierziła go tylko obecność brata, który postanowił zgrywać troskliwego misia.
Wciągnął się głębiej na łóżko, tak że finalnie usiadł, plecami oparty o ścianę, do której mebel dosunięty był bokiem. Kiedy Louis wrócił do sypialni z talerzem kanapek i kubkiem gorącej herbaty, Ian popatrzył na niego spode łba i nie odezwał się choćby słowem.
Braciszku? Nie prosiłeś, ale zamierzam o ciebie zadbać. Tak, to było jak naplucie w twarz. Z tym że to Louis pluł w twarz Ianowi.
— Pierdol się, Louis — powiedział mu, tak jak mówił mu zawsze i tyle miało wystarczyć w odpowiedzi na te wszystkie słowa, które wyrzucił z siebie starszy Hunt. Istniało prawdopodobieństwo, że gdyby Ian nie czuł się dokładnie tak, jak wyglądał, to właśnie wypierdalałby Louisa za drzwi. Zrobiłby to tym chętniej, gdyby potrafił czytać w myślach Lou.
IAN HUNT
Nie była tą samą dziewczyną co w domu dziecka, gdy chowała się za nim kiedy dokuczał jej ktoś starszy, albo głośniejszy. Teraz nie chowała się już za nikim, gotowa przyjąć na siebie to, co przyjdzie. Wydawała się pogodzona z nędznym losem, z szeregiem nieszczęść i wszystkimi krzywdami, jakimi życie pluło jej prosto w twarz. Ramiona miała opuszczone, na twarzy nie widniał nawet ślad po owocowym błyszczyku, a przecież od liceum uwielbiała truskawkowe kosmetyki i miała swego czasu niepoprawną kolekcję. Chowała się w luźnych, szerokich i bezbarwnych ubraniach, żeby nic nie wystawało, ani jej za bardzo nie dotykało. Nikła w tłumie. A może chciała zniknąć.
OdpowiedzUsuńEmma nigdy nie walczyła, nie krzyczała, nie miała żadnego zaparcia, by się gdzieś przebić. Podążała za tym, co wydawało się słuszne, zbyt ufna i zdecydowanie bardzo naiwna. Miała chyba jednak nieco szczęścia w życiu, bo i znalazła się rodzina, która ją pokochała i dała dobry dom, związała się z fajnym facetem i ogólnie lubiła to, jak żyła. Układało jej się. Ale wypadek sprzed ponad roku odebrał jej ukochane osoby, a ona cudem dzięki wyjątkowemu ratownikowi wydostała się z szponów śmierci i dzisiaj jedynie nosiła na plecach brzydkie szramy zabliźnione nierówno. A potem pojawił się koszmar, z którego miała wrażenie, że już zdoła uciec... lecz nie uciekła.
Na widok Luisa mimo wszelkich obaw jej twarz rozjaśnił ciepły uśmiech. Nigdy nie miała powodów, aby cokolwiek przed nim zataić, nigdy nie musiała się obawiać jego reakcji na jej słowa, czy decyzje. Dbał o nią jak starszy brat, ufała mu i wierzyła w każde jego słowo. I chociaż to było kiedyś, w tej chwili, gdy ją przywitał i pochylił się do niej, znów to poczuła. Że jej uwierzy i nie odwróci wzroku, jak sąsiedzi. O ile w ogóle zdobędzie się i o czymkolwiek choćby piśnie.
- Hej, wielkoludzie - przywitała go, podsuwając mu szklankę po blacie stolika wraz z karafką, aby chociaż na początek wodą zwilżył usta. Lubiła, gdy nosił kolory, był silny i dzielny i tak zawsze jej się wydawało, że właśnie mocne barwy to podkreślają.
Nie widzieli się ponad rok... Patrzyła więc na niego tak, jakby chciała go przestudiować nie tylko od stóp do głów, ale i na wskroś. Nie była pewna, czy odwiedził ją w szpitalu, choć spędziła tam kilka tygodni w śpiączce, ale o wypadku na pewno wiedział. Wszyscy wiedzieli, choć nie od niej. Poza tym od wypisu zamknęła się w sobie, schowała przed światem i skupiła na samodzielnym prowadzeniu cukierni - już bez mamy. A potem uciekała od wszystkich znajomych, od rozmów, od współczujących spojrzeń i od tych zezwalających na jej krzywde, gdy Thomas przestał się hamować i już otwarcie winił ją za śmierć jej mamy, czasami naprawdę przesadzając i nie zachowując się nawet jak ledwie przyzwoity ojczym. Patrzyła na Lusia więc tak jakby chciała w jego minie, w jego postawie już odczytać, czy zacznie prawić jej kazania, jak naprawić to spartolone życie.
- Podoba mi się ta bluza na tobie - pochwaliła i uniosła do ust szklankę, chcąc niby to się napić, a trochę też kupić czas na zebranie kolejnych słów. - Dobrze wyglądasz - przyznała miękko, choć wydawał jej się blady i oczy miał... jakby u niego też działo się zbyt wiele do udźwignięcia.
Ale uśmiechał się i to był najlepszy uśmiech, jaki mogła dzisiaj zobaczyć. Tęskniła za nim.
Emka
Jeśli Louis myślał, że w jeden dzień naprawi to, co nie mogło zostać naprawione przez dwadzieścia lat, to był albo głupi, albo naiwny, a za takiego Ian akurat nigdy go nie uważał. Teraz jednak, kiedy patrzył, jak Louis śmieje się cicho i krótko, zaczął zastanawiać się nad tym, czy nie zmienić zdania. Nie rozumiał, co starszy Hunt tutaj robił. Dlaczego jeszcze nie wyszedł z mieszkania, dlaczego zrobił kanapki i herbatę. Dlaczego wciąż tkwił w sypialni i mówił rzeczy, które sprawiły, że w jednym otwartym, bursztynowym oku Iana błysnęło zainteresowanie, ale pomimo tego pomiędzy jego brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka wyrażająca lekką konsternację.
OdpowiedzUsuń— Czego ty chcesz, Lou? — spytał cicho. — Mam ci pogratulować, bo jesteś tutaj, zamiast pieprzyć jakąś laskę? — rzucił, a potem odchylił głowę, aż dotknął potylicą ściany i wtedy zaśmiał się cicho, krótko i oszczędnie, bo każde napięcie mięśni bolało. Przestał więc i pozostawiwszy głowę opartą o ścianę, popatrzył na Louisa.
— Świetnie — powiedział i uniósł ręce po to, by klasnąć w dłonie. — Brawo, Louis — dodał i klasnął jeszcze dwa razy, ponieważ na więcej nie miał siły. — Lepiej ci? To teraz możesz wziąć kanapkę na drogę i iść poruchać.
Być może Louisa bolało to, jak wyglądała ich relacja. Ian jednak tego bólu z nim nie współdzielił, z czym wcale się nie krył i co za tym idzie, nie miał docenić poświęcenia, z jakiego właśnie zwierzył mu się brat. Nie było czego doceniać. Jedynym, co zainteresowało Iana w wypowiedzi starszego Hunta, było zdrobnienie imienia kobiety, z którą miał się spotkać. Brzmiało podejrzanie znajomo, a ostatnie wydarzenia w życiu Iana sprawiły, że ten był skłonny przestać wierzyć w przypadki. Nie pociągnął jednak tego tematu i nie uważał, że musiałby to robić, skoro Lou sam tak chętnie wyrzucał z siebie przydatne informacje. Widać skoro nie miał najmniejszego problemu z tym, żeby mówić mu o tym, co dzieje się w wydziale narkotykowym i kiedy powinien uważać, sprzedawanie innych, potencjalnie przydatnych informacji przychodziło mu z równą łatwością, jeśli nawet nie prościej.
Ian wytrącił Louisa z równowagi. Widział to. Widział, jak drżały mu dłonie i jak ten starał się uspokoić oddech, mimo że Lou próbował nie dać niczego po sobie poznać. Ian jednak był dobrym obserwatorem. Nie mówił wiele, ale patrzył i nie odwracał wzroku, kiedy robili to inni. Podczas gdy Louis zapatrzył się na talerz kanapek, Ian uśmiechnął się do siebie lekko, zupełnie nie wesoło, a raczej z wyraźną rezygnacją.
— Naprawdę, Louis. Nie mam dziś na ciebie siły — mruknął i było to całkowicie dosłowne. Ian nie miał siły, tak po prostu fizycznie. Skupiał się praktycznie tylko na tym, jak siedzieć, żeby nie bolało i zdążył już zauważyć, że nie było takiej pozycji, w której by nie bolało. Czuł każde miejsce, w którym jego ciało stykało się z materacem i ścianą, więc nie szukał już wygodnej pozycji, a po prostu się nie ruszał. Nie podobało mu się to, że ten stan miał utrzymywać się jeszcze przez kilka tygodni, ale nie mógł nic na to poradzić. Pozostawało mu czekać, a jeśli już Ian miał coś docenić, to to, że tamci dwaj nie dostali polecenia, żeby go zabić. Z tego pobicia miał się wylizać. Olivia miała powiedzieć mu później, że obrażenia goją się na nim jak na psie. Może nawet nie zostanie mu po tym żaden ślad? Choć ten jeden trzonowiec nadal chwiał się lekko, kiedy Ian trącał go językiem, ale jeden ząb w tą czy we w tą nie robił większej różnicy.
IAN HUNT
Pamiętała tamto piekło aż za dobrze. Nie dało się wymazać z pamięci każdego krzyku ojca, dźwięku uderzenia, przekleństw rzucanych co drugie lub trzecie słowo, bo już wtedy zauważyła, że Anthony nie umie budować takich zdań, jak pani przedszkolanka, rodzice koleżanek i kolegów czy sprzedawczyni, u której kupowała drożdżówkę lub ciemną bułkę z sałatą, żółtym serem, ogórkiem kiszonym i pomidorem. Oni wszyscy mówili ładnie i ich ton głosu był tak samo delikatny, jak głos babci, do której razem z braćmi uciekała w największych chwilach kryzysu, a gdy przyszło jej siedzieć w domu, musiała liczyć się z tym, że nic jej nie ucieszy. Chodziła zlękniona po wysłużonym parkiecie podłogowym, nie chcąc narazić się ani matce, ani ojcu. Bała się, że weźmie ją w końcu za cel, jak to często robił z Isobel, Zanem czy Jaxem. Jej rówieśniczki były księżniczkami tatusiów i widziała wielokrotnie, jak ojcowie biorą je czule w swoje ramiona. U Vanessy było inaczej — nigdy nie została nazwana skarbem, szczęściem czy właśnie księżniczką, ona wyjątkowo dla swoich rodziców była chodzącym i oddychającym problemem.
OdpowiedzUsuńJednak pod tą skorupą lęku była też Vanessa, która kochała drobne radości, smak słodkiej bułki z sałatą, moment, kiedy słońce wpadało do pokoju i malowało złote plamy na podłodze, śmiech braci, który mimo wszystko potrafił wywołać w niej uśmiech. Ta część jej samej była ludzka, żywa i pragnęła ciepła, którego nigdy nie dostała w domu. Czasami wystarczyła jedna chwila z kimś, kto traktował ją normalnie, by poczuła, że wciąż istnieje możliwość życia poza cieniem strachu.
Vanessa nauczyła się obserwować świat. Nie dlatego, że chciała być niewidzialna, ale dlatego, że wiedziała, że przetrwanie wymaga uwagi i czujności. Pomiędzy strachem a niepewnością, wciąż była dziewczyną, która marzyła o tym, żeby ktoś w końcu powiedział jej, że jest dla kogoś ważna, że jej obecność ma znaczenie, że jej serce i ciało mogą poczuć bezpieczeństwo, ciepło i akceptację.
Zatrzymała się kilka metrów od cukierni Donut&Donut, czując jeszcze pod stopami wibracje silnika, który przed chwilą ucichł. Yamaha, czarna, z karminowymi akcentami, stała teraz nieruchomo, jak zwierzę w pogotowiu. Kiedy zsunęła kask, w powietrzu zawisła nuta adrenaliny, to znajome i niebezpieczne uczucie, które zawsze towarzyszyło motocyklowej wolności. Dziś wyruszyła na pierwszą podróż po odzyskaniu prawa jazdy zatrzymanego na trzy miesiące. I wtedy go zobaczyła. Pieprzonego policjanta. Stał oparty o barierkę, w jednej ręce kubek kawy, w drugiej papierowa torba z pączkami. Wyglądał jak tamtego feralnego dnia, ale teraz nie miał na sobie munduru i mimo to był bardziej intrygujący.
— Tak, pamiętam — odpowiedziała chłodno, odsuwając lekko biodro od motocykla, jakby chciała zyskać przestrzeń, której wcale nie potrzebowała. — I wiesz co? Nadal uważam, że byłeś wtedy… — zawiesiła głos, przymykając oczy i kręcąc głową, żeby ukryć cień uśmiechu — cholernym nudziarzem z zasadami, które zabijają zabawę.
Nie mogła powstrzymać spojrzenia, które mimowolnie utkwiło w jego oczach. Były tak intensywne, że aż łaskotały skórę na karku. Serce przyspieszyło, a jej złość stała się w dziwny sposób elektryczna.
— I wiesz gdybyś wtedy nie był taki uparty, nie zabrałbyś mi prawka, pewnie nadal byłabym przekonana, że potrafię ujarzmić licznik. — dodała, wciągając powietrze, by nie dopuścić do siebie miękkości w głosie.
Louis uśmiechnął się pod nosem, a Vanessa poczuła, że jego obecność nie jest już tylko irytująca. Była w tym jakaś iskra, coś niebezpiecznego i kuszącego, co powodowało, że nawet w gniewie czuła przyspieszenie serca.
— Więc tak, panie Hunt możesz sobie myśleć, że mnie ochroniłeś, ale wiesz co? Cholernie trudno mnie przestraszyć, a jeszcze trudniej jest mnie nie zauroczyć, kiedy ktoś stara się tak groźnie wyglądać. — dokończyła, unosząc lekko brodę, patrząc mu prosto w oczy.
Jej usta wygięły się w krzywym, prowokującym uśmiechu, a spojrzenie przeszywało go jak ostrze. Wiedziała, że ta rozmowa nie skończy się tylko na słowach. I nie miała zamiaru odchodzić do cukierni bez małej gry, w której oboje czuli pierwsze iskry. Pączki dubajskie zdąży kupić. Natomiast przyjemności z podrywania policjanta po służbie jeszcze nie zaznała. Dlatego też chciała to niezwłocznie zmienić.
Usuń— Oczywiście przykro mi z powodu Davida. Takie życie. Ja nie zabijam ludzi. Mimo szybkiej jazdy również solidnie uważam na innych uczestników ruchu drogowego.
Vanessa Kerr
Emma nie wiedziała, jak wiele osób się nią zajmowało i kto ją odwiedzał, gdy leżała w śpiączce. Tamten czas był jedną wielka niewiadomą, bez obrazów, czy dźwięków, bez jakichkolwiek wspomnień. Jakby została odłączona od życia, choć ono się nadal w niej tliło. Wiedziała za to, że na miejscu wypadku jeden ratownik tak zaciekle walczył o jej życie, że tylko dzięki niemu przeżyła. Odnalazła go. Poznała. Stał się jej bliski, choć dzisiaj go nie było obok niej. A teraz przed Luisem była sama, trzymając się dzielnie, bo też z biegiem tygodni wszystko wokół zaczynało wokół niej więdnąć, choć miała ogromne nadzieje, że naprawde odzyskując siły i zdrowie, stanie w końcu na nogi. Minął przecież rok z hakiem... Nie stanęła, choć cukiernia zyskała już rozgłos dzięki założonemu profilowi w social mediach.
OdpowiedzUsuńCzuła na sobie badawcze spojrzenie, czuła że siedzi przed policjantem, który patrzy i widzi. I choć obiecała sobie, że to wszystko zniesie i wytrzyma, bo właśnie tego się spodziewała (tego oraz gradu pytań) to było trudniej, niż sądziła. Luis wydawał jej się w tym całkiem obcy, choć uśmiech jakim ją powitał, przyjemnie ogrzał jej drżące serce. Patrzyła więc na swoje dłonie, na spiłowane w migdał czyste paznokcie bez lakieru i uszczerbiony brzeg własnej szklanki. I z każdą chwilą było jej ciężej, a obawa że przyjaciel odgadnie, co ją boli najbardziej, i odsunie go od niej na zawsze, rosła i rosła. Bo nadal byli przyjaciółmi, prawda? Nadal, mimo że się nie odzywała, próbując pozbierać i odnaleźć w nowym świecie?
- Tak myślałam... - powiedziała cicho, wypuszczając z płuc cały zapas powietrza. Uśmiechnęła się kącikiem ust i jeszcze raz spojrzała na jego barki i ramiona schowane pod czerwienią. To był ładny kolor, a Luisowi bardzo było w nim do twarzy. Pytanie, czy się z kimś spotyka, lub czy kogoś ma, zawisło jednak niewypowiedziane i Emma nie chwyciła tej przynęty. Czuła, że za bardzo oddalili się od siebie, by od tak wskoczyć na stare tory. Że czeka ich jeszcze trochę pracy i więcej jej, niż jego starań.
Opuściła powieki i opadła ciężej w fotelu. Skinęła głową, bo i owszem miała dużo pracy. Nieskończenie wiele, szczególnie że w tę pracę uciekała. I mogłaby na tym się skupić i o tym opowiadać, a Luis i tak by między wierszami wyczytał, że coś jest nie tak. On już taki był, zbyt dobrze ją znał. Zbyt dobrze znał ludzi.
- Kawiarnia odżywa... realizuję przepisy mamy, których nigdy sama nie zdążyła spróbować - powiedziała cicho i drżąco, otwierając oczy i posyłając mu smutne spojrzenie. Smutne, bo pełne tęsknoty. Tęskniła za życiem sprzed wypadku i nadal nie umiała się pogodzić z stratą.
Emma była kimś, kto serce miał otwarte dla każdego, ale nie umiała być czujna i łatwo było je zdeptać, rozszarpać. Całe szczęście jej introwertyczna, wycofana i nieśmiała natura strzegła ją przed randkowaniem i romansami i nią też faceci za bardzo się nie interesowali, bo ona za bardzo nigdy za nikim się szczególnie nie oglądała, ani nie dbała o to, by się podobać, ale strata bliskich, czy dystans z przyjacielem to coś, co ją bardzo dotykało. Szczególnie, że tacy właśnie ludzie była rodzina, którą chciała, która ją wybrała i pokochała... I czuła, że nawet Luisa w jakiś sposób straciła.
Ściągnęła łopatki i pokręciła głową.
- Siedzę przy ciastkach dzień i noc, naprawdę uważasz że zjem tutaj aż dwa? - zerknęła na niego jeszcze raz, uważniej i dłużej, a potem pochyliła się do stolika, aby odstawić niedopitą wodę. Chwyciła leżącą obok karafki kartę menu, naciągając rękaw na dłoń, gdy materiał podwinął się odsłaniając nadgarstek i usiadła, znów głeboko zapadając się w fotel. Zasłaniała się.
UsuńNie była pewna, czy zdoła coś przełknąć, miała ściśnięty żołądek. Wybrała lawendową herbatę i prosty drożdżowy placek, tak do poskubania dla pozorów. Podała kartę Luisowi i gdy ją przejął, przytrzymała mocniej swój brzeg, nie oddając od razu. Musiała o coś spytać. Było to dla niej bardzo ważne.
- Czy byłeś na pogrzebie? - wyszeptała tak cicho, tym razem zatrzymując na nim jasne, szarozielone oczy. Chyba nawet wstrzymała oddech, czując, że pęknie, jeśli mężczyzna szybko nie odpowie.
Emka
— Aha… Trzymasz się — mruknęła pod nosem, kiedy Louis w końcu wstał z krzesła i dumnie oznajmił, że nie ma udaru. Miała wrażenie, że poniekąd robi z niej głupią, tłumacząc jej takie oczywiste rzeczy, ale gdyby miała być szczera, to wątpiła w to, że ktoś z udarem w grupie przeszkolonych policjantów miałby od razu umrzeć. Może zostałby częściowo sparaliżowany. Albo byłby jak roślinka i czekałby w hospicjum na powolny, ale nieuchronny koniec? Rzecz jasna, Debbie naprawdę nie życzyła swojemu partnerowi niczego z tych scenariuszy, które teraz pojawiały się w jej głowie. Jakby nie było — Louis pozostawał jej partnerem i nawet gdyby mogła, to po tych kilku wspólnych miesiącach, nie zamieniłaby go na kogokolwiek innego. Może nie traktował jej z entuzjazmem. Może nie podchodził do niej, jak do równej sobie, a przynajmniej takie wrażenie sprawiał, ale Debbie pozostawała cholernie lojalna. Przyzwyczaiła się do niego. Spędzali ze sobą więcej czasu niż ze swoimi bliskimi, a czy Louis jakichś miał — nie wiedziała. Przecież do nie tak dawna nie wiedziała, że Hunt miał młodszego brata. Nie wiedziała o nim zbyt wiele, bo zwyczajnie się sobie w tym radiowozie nie zwierzali.
OdpowiedzUsuńI też zdawała sobie sprawę z tego, że nie będzie w stanie zastąpić jego poprzedniego, wieloletniego partnera. Był on w końcu doświadczonym gliną. Facetem, który żył interwencjami na nowojorskich ulicach. Ona była nieopierzoną ptaszyną, świeżakiem i nie zdołała jeszcze do końca poznać brutalności prawdziwego życia w mieście, które nigdy nie zasypia. Louis miał mieć prawo obawy, że Debbie sobie nie poradzi. Dlatego była dokładna i skrupulatna, dlatego w pewnych sytuacjach wolała działać wolniej, ale z rozmysłem, nie brakowało jej jednak decyzyjności ani brawury. Kiedy wymagała tego akcja — Debbie biegła pierwsza i gdyby kiedyś zmuszono ją do zasłonięcia własną piersią Louisa, zrobiłaby to bez wahania.
— Trzymać to się będziesz uchwytu nad drzwiami, skoro to ja prowadzę — zaanonsowała z głupim uśmieszkiem, okręciła brylok z kluczami na palcu wskazującym prawej dłoni, następnie zacisnęła ją na kluczykach i ruszyła. Salę odpraw zostawiła za plecami. Podobnie zresztą jak i Hunta, który na szczęście nie miał udaru.
Został w tyle, ale jego słowa do niej do dotarły. Te o kawie. Znowu zmarszczyła brwi i przystanęła na moment tylko po to, aby obejrzeć się przez ramię.
— W pracy piję czarne americano. Jeśli masz z tym problem, to idź do terapeuty — rzuciła krótko, wzruszając ramionami i podjęła przemarsz na policyjny parking. Za cholerę nie chciała wnikać w to, jaką kawę piła i jak się rozpromieniła na widok młodszego Hunta z nugatowym latte pod komisariatem. Miała szczęście, że Louis szedł za nią, bo właśnie dokładnie ten sam wyraz twarzy pojawił się na jej buźce teraz, kiedy tylko wspomniała o bracie swojego partnera. — I nie mieszaj w to Iana… — dodała jeszcze, bo skoro do tej pory nie rozmawiali o Ianie, tak teraz też nie musieli, a Grayson zwyczajnie nie chciała rozpraszać się w pracy, a piwne oczy Iana miała w sobie coś, co bardzo łatwo ją rozpraszało. Nawet wtedy, kiedy tylko o nich myślała.
Odchrząknęła i tyle. Ucięła temat. Dotarli do radiowozu, Debbie otworzyła go z pewnej odległości i zajęła miejsce za kierownicą. Musiała ustawić fotel i lusterka pod siebie. Zapięła pas, sprawdziła czy ich radio działa, czy odbierają sygnał z bazy. Upewniła się, czy w schowkach nie ma śmieci po poprzedniej zmianie. Wyjechała z parkingu, zaczynając ich standardowy patrol. Zwykle zaczynali od tych samych rejonów.
Skupiona była na prowadzeniu pojazdu. Jechała powoli, tocząc się w nowojorskich korkach, więc jednocześnie mogła obserwować otoczenie. Kątem oka, co jakiś czas, zerkała na Louisa, upewniając się, że nadal się trzyma. Trzymał się. Ale nie tego, co trzeba, bo znowu poruszył temat nugatowej latte, teraz robiąc z jej ulubionego kawowego napoju głęboką metaforę. Westchnęła ciężko.
Usuń— Mówisz o kimś konkretnie? — spytała w końcu, kiedy zatrzymali się na czerwonym świetle. Korek był na tyle duży, że nie istniała szansa, aby mieli przejechać na kolejnym zielonym. Nie podobał jej się ten stan rzeczy. Nic bowiem nie zapowiadało, że Brooklyn tego poranka się tak zakorkuje. Na podejrzeniach na razie jednak poprzestała, skupiając się chwilowo na swoim partnerze. — Ktoś jest twoim nugatowym latte, Louis?
Debbie
[Hej! Na razie jestem na blogu incognito, ale skuszona wizerunkiem nie potrafiłam odmówić sobie lektury karty na głównej i bardzo mnie to cieszy, że sobie jej nie odmówiłam, ponieważ tworzy mi się panienka, która pasuje jak ulał na wspomniane w ostatnim akapicie ujście dla napięcia, które Louis w sobie nosi. Poza tym znalazłabym dla funkcjonariusza Hunta miejsce w historii Giny, takie całkiem znaczące, biorąc pod uwagę jej obecną sytuację zawodową... I prywatną. Jeśli jesteś zainteresowania, odezwij się do mnie na maila - autumnatmywindow@gmail.com, a jeśli nie, to nie pozostaje mi nic innego jak życzyć Ci dobrej zabawy z panem policjantem. :D]
OdpowiedzUsuńGinevra Lovejoy
Louis mówił. Ian siedział na łóżku i tylko jego klatka piersiowa poruszała się w górę i w dół, powoli i miarowo, bo każdy gwałtowniejszy wdech i wydech, nad którymi młodszy Hunt nie zapanował, kończyły się spazmem bólu. Tym jednym, otwartym okiem zapatrzył się na Louisa, ale w pewnym momencie obraz rozpłynął się i rozmazał; Ian widział już tylko kolorową plamę i nie skupił się na tym, żeby znowu zogniskować wzrok na starszym bracie. Patrzył nadal, ale Louis mógł odnieść wrażenie, że Ian patrzy przez niego i poniekąd tak było. Słuchał go jednak, ponieważ Louis mówił dużo, a Ian mu nie przerywał. Pozwalał, by Lou wyrzucał z siebie kolejne słowa i by drżał mu głos, a także dłonie, choć o ile to pierwsze jeszcze słyszał, to tego drugiego już nie widział.
OdpowiedzUsuńMaterac ugiął się pod Louisem, kiedy ten przysiadł na krawędzi łóżka. Ian zamrugał i skrzywił się lekko, jakby w obawie przed tym, że to poruszenie materaca wywoła kolejną falę bólu w jego skatowanym ciele, ale na szczęście nic podobnego nie nastąpiło i Ian powoli wypuścił przytrzymywane w płucach powietrze. Przeniósł wzrok na plecy Louisa, zatrzymując go na wysokości jego łopatek, dokładnie pomiędzy nimi. Trawił powoli wszystko to, co Louis mówił i lekko przechylił głowę, kiedy uzmysłowił sobie, że tak, to Iana wszystko bolało, a Louis mówił wyłącznie o sobie. To z kolei doprowadziło go do wniosku, że jeśli ktoś tutaj potrzebował naprawy, to tym kimś był Louis.
Pochwycił wzrok Louisa, kiedy ten na niego spojrzał i bynajmniej sam nie odwrócił wzroku. Przypatrywał mu się z ciekawością, być może w tym konkretnym momencie niezdrową, ale jednak ciekawością.
— Przyszedłeś tu dla mnie czy dla siebie, Lou? — spytał w końcu cicho, bez cienia pretensji czy wyrzutu w głosie, bo być może Louis faktycznie potrzebował przyjść tutaj dla siebie i to akurat teraz, kiedy Ian był wobec niego całkowicie bezbronny, żeby powiedzieć mu to wszystko, o czym młodszy Hunt doskonale wiedział, bo to nie tak, że Ian nie wiedział i ktoś musiał mu to wytłumaczyć. Wiedział. Rozumiał. I również był tylko dzieckiem, na dodatek dzieckiem swoich rodziców, wychowanym w mieszkaniu, w którym jedynym, co się liczyło, była kolejna działka i tylko wobec tego matka i ojciec nie byli obojętni. Ta obojętność wobec całej reszty była jedną z tych rzeczy, której zdążyli nauczyć Iana, bo przecież dzieci najlepiej uczyły się przez obserwację, a Ian miał co obserwować.
— Nie wyrzucę cię — dodał. — Wyglądam, jakby mnie przeżuli i wypluli — przypomniał mu jego własne słowa. — Tak też się czuję. Nawet gorzej, bo zrobili mi gorsze rzeczy. Więc naprawdę nie mam siły, Lou. Przyszedłeś zobaczyć, czy oddycham — przypomniał mu znowu i nawet nie zauważył, że zaczął łapać zadyszkę, bo nawet mówienie sprawiało mu trudność, a jak na siebie, mówił w tej chwili bardzo dużo. — Oddycham — poinformował, gdyby Louis jeszcze tego nie zauważył i teraz faktycznie było widać, że Ian oddycha. Łapał powietrze krótkimi haustami, z lekkim świstem. Sam to zauważył, przycisnął dłoń do żeber po prawej stronie ciała i krzywiąc się, wziął głębszy wdech, żeby wyrównać oddech.
Może mógłby powiedzieć Louisowi coś jeszcze, ale na pewno nie miałoby to być to, co Louis chciał usłyszeć. O ile Louis sam wiedział, co chciał usłyszeć od brata. Dlatego Ian nie powiedział już niczego więcej, przede wszystkim jednak dlatego, że i tak już powiedział dużo, a w jego stanie przepychanie słów przez krtań było męczące.
IAN HUNT
[właśnie się zorientowałam, że cały czas źle pisałam jego imię... -,- przepraszam!]
OdpowiedzUsuńNa krótką chwilę spojrzenie Emmy objęło całą jego twarz jeszcze raz i zamarło nieco niżej, skupione na podbródku Louisa. Pamiętała, jak to jest, móc na nim polegać, ale nie mogła teraz go w nic wciągać. Nie chciała nikomu już sprawiać problemów. Bała się spojrzeć Louisowi w oczy, bała się zdradzić z tym, co w niej buzowało, kotłowało się, obracało wciąż i wciąż na nowo, doprowadzając ją do wewnętrznego rozdarcia. Bała się, że obnażona okaże się jeszcze słabsza, jeszcze mniej potrzebna... On nie wiedział, nie mógł wiedzieć, jak to jest, chociaż z drugiej strony właśnie on jak nikt inny na świecie by zrozumiał. Był kimś, do kogo zawsze mogła pójść i niezależnie od tego, jakby źle nie było, on by wiedział, że może być gorzej i znalazłby rozwiązanie. I dlatego tak się chowała, dlatego uciekała! Nie mogła mu nic powiedzieć, bo to uderzyłoby też w niego. A przecież już dość ludzi skrzywdziła.
Zapadła się w fotelu i utonęła w swoim bezkształtnym szarym swetrze. Emma od zawsze była drobna, a jednak teraz wydawało się, że schudła niezdrowo i jest koścista, nieapetycznie zabiedzona. Troska w głosie mężczyzny łamała ją od środka. Zadrżała wyraźnie, spuszczając głowę i pozwalając włosom przysłonić blade policzki. Jego wnikliwe spojrzenie było niemal palące i ta czujność, ta uwaga... to było coś więcej niż policyjna spostrzegawczość, niż nawyk, niż doświadczenie. On ją znał. On znał jej duszę, a ona nie umiała kłamać.
- Nie chcę znikać - wyszeptała, może do niego, a może trochę do samej siebie. Zacisnęła palce na krawędzi swetra i z trudem odetchnęła, bo płuca niemal ją zabolały, tak głeboko wciągnęła powietrze. Jakby chciała zaczerpnąć siły i nowego życia. - Nie chcę, żebyś ty zniknął - wyznała jeszcze, bo przecież to też było ważne. Teraz najważniejsze.
Umarła. Na kilka chwil jej serce nie biło, na moment jej nie było. Umarła i została odratowana, przywrócili ją do życia jeszcze zanim dotarła do szpitala karetką, ale mimo wszystko czuła dzisiaj, że wcale nie wróciła. Że została tam na drodze w roztrzaskanym samochodzie na tylnym siedzeniu i teraz... teraz to tylko jakaś część niej samej tu błąka się wokoło. Wybrakowana, połamana, gorsza. Szkaradna i niechciana. Winna.
Zacisnęła usta w wąską kreskę, próbowała się trzymać, walcząc z rosnącą gulą w gardle. Jeszcze chwila, jeszcze jego kolejne dwa słowa, tak szczere i docierające do jej najgłębszego wnętrza i czuła, że się rozpłacze. Że pęknie. Louis nie była wrażliwcem, sam się chował, zasłaniał i był w tym naprawdę świetny. Umiał się kamuflować, był elastyczny, a ona nie potrafiła nawet go naśladować. I miał, cholera, rację. Zawsze wiedział, gdy coś się działo, gdy coś było nie tak, gdy go potrzebowała. I nawet jeśli nie było go obok, wyczuwał to, gdy tylko na nią patrzył. Tak jak teraz.
Miał w tym, co powiedział rację, pokiwała nawet lekko głową, a jednocześnie tak bardzo bolało ją w środku, bo nie zdawał sobie sprawy z tego, co mówi. Nie był nawet blisko prawdy, chociaż kręcił się w jej pobliżu. Ale nie mógł nawet wiedzieć... nikt nie wiedział, nie tak na prawdę. Sąsiedzi się domyślali, może niektórzy bardziej od innych, może ktoś coś dostrzegł, ale nie... Ona grała, każdego dnia udawała, nikt nie mógł wiedzieć. I Louis teraz też widział, że ją boli, że cierpi, że się boi i że walczy... ale to nie wszystko wiązało się z jej stratą. Nie wszystko wiązało się z żałobą, z wypadkiem i tym, że nie mogła nawet pożegnać tych, którzy byli jej bliscy. Bo życie toczyło się dalej i to należące do niej, w ogóle jej nie oszczędzało
Nie dawał jej wyboru. Naprawdę był okropny, tak się w nią natarczywie wpatrując. Więc i ona musiała na niego spojrzeć. Musiała i chciała, bo mimo wszystko jego zawziętość, ten upór i moc w glosie pokazywały, że on z niej nie zrezygnował. Nawet jeśli ona uciekała i unikała jego telefonów i kontaktu, nie dając mu szansy na sprawdzenie, co z nią. Po prostu... nie zasługiwała na niego.
Podniosła twarz, czując jak oczy ją pieką od powstrzymywanych łez i spokojne, jasne zielone tęczówki spoczęły na jego błękicie. Wyczuła jakieś napięcie w jego sylwetce i jak dawniej pognała mu naprzeciw, wyciagając swoje dłonie i układając na tych męskich, zastygłych jakby w napięciu. Musnęła delikatnie jego palce, a potem objęła jego ręce swoimi, wsuwając własne smuklejsze w silne dłonie przyjaciela. Sama miała ochotę teraz przejść na drugą stronę stolika i przytulić go bardzo, bardzo mocno. Podziękować. Że był. Że jest. I że obiecał być nadal. Brakowało jej słów i tchu z emocji, ale Emma zawsze wolała słuchać w milczeniu, niż mówić. Mówiła oczami, sercem, uśmiechem i gestami, była cicha i wyrozumiała, pełna pokory i łagodności. Louis mógł się przy niej wyciszyć, ona mogła go przyjąć i pozwolić odreagować na to, co świat mu robił, a na koniec usypiali spokojni. Gdy był blisko, było jej łatwiej. Ale teraz nie było i nie mogła go trzymać przy sobie.
Usuń- Zjem jedno ciastko - powiedziała cicho, ciepło i czule, tym samym otwierając mu drzwi z powrotem do swojego świata. Zapraszała go do cukierni. Nawet jeśli ta była obok mieszkania, w którym czaił się koszmar. Nawet jeśli zbliżała go o krok do odkrycia, czemu się boi i co dzisiaj boli ją najbardziej.
On pamietał jej nieprzytomne, drobne ciało w szpitalu. Ona pamietała nicość. Ale pamiętała też ich dzieciństwo w bidulu, a potem to jak bardzo różnie toczyły sie ich drogi, choć zawsze do siebie wracali i splatały sie im te życiowe ścieżki. Pamiętała, że szukała u niego pomocy, porady i bezpieczeństwa. Pamiętała, jak potrafiła uspokoić jego łzy, a on jak potrafił namówić ją do śmiałości. Pamiętała, ile dla siebie znaczą i że odpychając go, choć raz to ona chroni jego przed czymś złym. Nawet jeśli tego nie rozumiał i teraz wydawało się, że nie ma zamiaru jej na to pozwolić.
- Pójdziemy do cukierni... - cofnęła dłonie, raz jeszcze gładząc delikatnie skórę na jego nadgarstkach, choć nie pozwoliła mu się ponadto zbliżyć do siebie. - Zapakuję ci tyle tortu, ile uniesiesz - obiecała.
Emma od kiedy została adoptowana przez państwa White, od razu odnalazła się w cukierni i zaczęła podpatrywać sztukę pieczenia u mamy. To nie była obca kobieta, która wzięła ją do domu i jej mąż też nie był kimś nieznanym. Ci ludzie od razu stali sie jej rodziną, a z biegiem lat kochała ich coraz mocniej. I kochała też Louisa i nie chciała, aby kiedykolwiek zniknął. Tylko jak mogła go chronić, skoro nie potrafiła pomóc samej sobie? Jak mogła patrzeć mu w oczy i nie pokazywać tego strachu, który sprawiał, że nie potrafiła spać w nocy?
Spuściła znów wzrok i chwyciła szklankę wody. Dłoń jej nie drżała, ale drżała cała ona, calutka w środku. Louis już widział, że się boi, że jest nieswoja, ale nawet nie podejrzewał, co się dzieje. Nie mógł mieć pojęcia w jak parszywym bagnie pływała i jak głęboko. A Emma miała szczerą nadzieję, trzymać go od tego z dala, póki czegoś nie wymyśli. Póki się nie uwolni. Ból po stracie bliskich to było coś innego, już częściowo przez rok to przerobiła gdy wpadła w szał, w rozpacz, gdy zdemolowała cukiernię i odnowiła ją sama, tygodniami siedząc w farbach z pędzlami, wałkami a potem z miotłą w malutkim lokalu. Ból jednak o samą siebie zmieszany z strachem, czy nadejdzie jutro, zgniatał ją i z tym nie umiała walczyć. Tutaj się łamała, poddawała i upadała coraz niżej.
- Ja już nawet nie wiem, co mnie boli najbardziej - powiedziała cicho, choć miała wrażenie, że krzyczy. Potrzebowała go bardziej, niż była w stanie to przyznać i chyba on to dostrzegł pierwszy. Zanim jeszcze otworzyła usta.
UsuńPrzymknęła oczy, przykładając szklankę do ust. Zimne szkło oparła o dolną wargę i westchnęła, choć nie czuła żadnej ulgi. Siedziała sztywno, cała spięta, w środku rozdygotana. Pogrzeb musiał być skromny, to oczywiste, że nie była w stanie sie tam zjawić. Ale do dziś nie dotarła nawet na cmentarz. Nie wiedziała nawet jak wyglądają nagrobki, chociaż doskonale zanotowała w pamięci, w którym miejscu się znajdują.
- Dziękuję - powiedziała w końcu, gdy cisza zaczęła jej ciążyć. Spojrzała na przyjaciela i opuściła dłonie na kolana, nawet nie upijając łyka. - Dziękuję, Louis - powtórzyła i była pewna, że on to rozumie. Dziękowała za wszystko. Za to że był, że jest i że będzie, choć nie powinien składać takich obietnic.
Podsunęła mu w końcu kartę z ofertą lokalu, delikatnie się uśmiechając, na zachętę, aby coś wybrał. Im szybciej zamówi, tym szybciej pójdą dalej. I pomyślała, że to możliwe, że w swoim miejscu, w cukierni, powie mu więcej. Nie całą prawdę, ale trochę więcej o tej części, którą mogła przed nim odkryć. I oby to wystarczyło.
Emka