Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2197. Maybe it's the way the times are changin' and I'm stuck in the middle.

Singapur był tamtego wieczoru nienaturalnie cichy. Taras hotelu Marina Bay Sands lśnił światłem świec, a wiatr niósł ze sobą woń wilgotnego betonu, zimnej zielonej herbaty i palonej pomarańczy z czyichś drogich perfum. Pomiędzy marmurowymi stolikami, dźwięk szkła odbijającego się o szkło mieszał się z mandaryńskim i koreańskim, angielskim z brytyjskim akcentem i śmiechem, który brzmiał zbyt głośno, by był szczery.

Astrid Chen opuściła salę konferencyjną kwadrans wcześniej. Jej prezentacja — opanowana, błyskotliwa, bez jednego zawahania — zakończyła się brawami. Nie entuzjastycznymi, ale szanującymi. Tymi, które zostają, bo nie wypada ich nie dać.

Miała na sobie jedwabną sukienkę w odcieniu bieli tak czystej, że wydawała się chłodna. Prosta forma, dyskretne rozcięcie przy udzie, nic, co mogłoby odciągać uwagę od jej postawy – wyprostowanej, precyzyjnej, jakby każdy jej krok był wykalkulowany wcześniej w PowerPoincie. Jej makijaż był niemal niezauważalny, jakby skóra naprawdę mogła wyglądać aż tak dobrze po szesnastu godzinach podróży i panelach o dystrybucji kapitału w regionie ASEAN.

Zatrzymała się przy barierce, szukając powietrza. A może – pretekstu, by nie wracać do sali pełnej mężczyzn, w której musiała po raz kolejny udowadniać swoją wartość. Przy barierce czuła na skórze delikatny chłód. Przez chwilę pozwoliła sobie po prostu być. Bez pozy, bez przygotowanej riposty, bez sztucznego uśmiechu. Oddychała powoli, z przymkniętymi powiekami, jakby próbowała zapamiętać dokładnie ten moment: hałas za plecami, ciepło świec na skórze, i to irracjonalne wrażenie, że coś – albo ktoś – właśnie się zbliża.

Otworzyła oczy. Stał kilka metrów dalej.

Nieporuszony, z dłonią nonszalancko opartą o marmurową balustradę. Miał w sobie coś surowego, niemal ascetycznego. Nie jak celebryta, nie jak biznesmen. Raczej jak ktoś, kto wszedł do tej przestrzeni tylko dlatego, że go to interesowało. Ciemny garnitur, lniana koszula bez krawata. Włosy niedbale przeczesane palcami, jakby nie przywiązywał do nich większego znaczenia. Ale najbardziej uderzające było spojrzenie — nie świdrujące, nie oceniające. Uważne. Jakby widział więcej niż tylko obrazek kobiety w białej sukience.

Ich oczy spotkały się i – ku jej zaskoczeniu – nie odwróciła wzroku. On też nie.

 — Nieczęsto ktoś mówi coś, czego jeszcze nie słyszałem. — powiedział cicho, ale wystarczająco wyraźnie, by każde słowo wsiąkło w ciepłe powietrze między nimi. Astrid uniosła brew, nieco zaskoczona.

— Czy to miało zabrzmieć jak pochwała czy jak subtelna forma krytyki?

— To zależy, czy lubi pani wygrywać rozmowy. — Uśmiechnął się kącikiem ust. W tym uśmiechu było coś niepokojąco szczerego.

Jej oddech stał się nieco płytszy. Był jednym z tych ludzi, którzy wchodzą w dialog nie po to, by błyszczeć, lecz by coś zbudować. Jakiś rodzaj napięcia. Intymności. A może tylko refleksji.

— Zależy z kim rozmawiam. — odparła spokojnie.

Przez kolejne minuty prowadzili rozmowę, która wydawała się jednocześnie bez znaczenia i całkowicie kluczowa. Mówili o giełdzie nowojorskiej, o absurdalnych cenach nieruchomości, o tym, jak trudno znaleźć w Singapurze przestrzeń, która nie krzyczy prestiżem. Jego głos był spokojny, wyważony. Słuchał jej z uwagą – prawdziwą, nie udawaną – i zadawał pytania z takim skupieniem, jakby każde słowo miało wagę. W pewnym momencie zapadła cisza. I ku jej zaskoczeniu, była to cisza, której nie trzeba było wypełniać.

— Myśli pani czasem o tym, jak łatwo coś przegapić? — zapytał nagle.

Jej głowa lekko drgnęła, jakby słowa wyciągnęły ją z głębszej warstwy ciszy, w której się zanurzyła. Spojrzała na niego uważniej. Nie wprost. Najpierw na jego profil, linię szczęki, dłonie oparte swobodnie na krawędzi balustrady. Dopiero potem w oczy.

— O takich wieczorach. — dodał. — O spotkaniach, które mogły się nie wydarzyć. O rozmowach, które mogły pozostać tylko spojrzeniem.

Przez chwilę nie odpowiedziała. Nie dlatego, że nie wiedziała, co powiedzieć. Ale dlatego, że wiedziała zbyt dobrze. W jej głowie pojawił się obraz Jamesa — tak wyraźny, że przez ułamek sekundy niemal usłyszała jego śmiech. Ten, który kiedyś znała na pamięć. Jego palce na jej karku, cichy świt w ich dawnym mieszkaniu, kiedy mówił, że nigdzie się nie spieszy. A potem — wszystko to, co zostało wypowiedziane zbyt późno, i to, czego już nie zdążyli powiedzieć wcale.

Zacisnęła lekko palce na brzegu kieliszka, jakby ten drobny gest miał jej pomóc odzyskać równowagę.

— Nie lubię niedopowiedzianych historii. — powiedziała w końcu, cicho. Głos miała aksamitny, ale z cieniem szorstkości, który pojawiał się tylko wtedy, gdy mówiła coś prawdziwego. Uśmiechnął się ponownie, ale tym razem jego wzrok nie uciekł.

— W takim razie może powinniśmy upewnić się, że ta się dopowie.

I właśnie wtedy zaproszono gości na kolację. Ludzie zaczęli powoli wstawać, zbierając torebki, kieliszki i grzeczne uśmiechy. On się nie ruszył.

— Będzie pan? — zapytała

— Nie. Wernisaż. Wybieram się obejrzeć kilka obrazów, których nikt nie chce kupić, ale które i tak warto zobaczyć.

Z kieszeni marynarki wyjął cienki notes i przez moment wyglądało, jakby miał zapisać coś w nim dla niej. Ale nie zrobił tego. Zamiast tego spojrzał na nią raz jeszcze, tym razem z wyraźnym spokojem.

— Zobaczymy się jeszcze. Tacy ludzie jak my i tak zawsze się spotykają. – odwrócił się i odszedł.

Po prostu wtopił się w tłum — cichy, niewymuszony, jakby należał do tej nocy bardziej niż ktokolwiek inny. Została na tarasie. Oszołomiona rozmową z nieznajomym. Z mężczyzną, którego imienia nie poznała.

 

*

 

To miał być zwyczajny czwartek. Ale w ostatnich tygodniach Astrid nie znała już zwyczajnych dni. Po spotkaniu z Jamesem wyszła z budynku Ashford Capital szybciej, niż powinna. Nie czekała na windę, zeszła schodami, próbując nie myśleć o tym, jak bardzo boli ją jego obojętność. To było drugie spotkanie w ciągu trzech dni. Kolejne, na którym rozmawiali wyłącznie o liczbach, strategii, harmonogramach. O wszystkim, co konkretne. O niczym, co kiedyś było między nimi.

James — dawny narzeczony. Jej prawie-mąż. Człowiek, z którym kiedyś dzieliła wszystkie dni, plany, cisze. Człowiek, który znał ją na wylot. A teraz? Teraz był tylko partnerem przy transakcji. Profesjonalnym do bólu. W sali konferencyjnej był spokojny, skupiony, punktualny. Zawsze o krok przed wszystkimi. Z notatkami, tabelą ryzyka, planem działania rozpisanym w punktach. Z głosem, który nie drżał. Z oczami, które patrzyły tuż obok niej. Nie prowokował. Nie szukał kontaktu. Nie próbował jej zbić z tropu. Nie robił nic. I właśnie to bolało najbardziej. Milczenie Jamesa miało ciężar. Nie było karą. Nie było próbą wzbudzenia reakcji. Było decyzją. Decyzją, że niczego nie będzie więcej. Żadnych rozmów o przeszłości. Żadnych pytań, żadnych odpowiedzi. Astrid przecież wciąż to czuła. Ten niedomknięty rozdział. To pęknięcie, które nie bolało codziennie — ale wciąż krwawiło od środka, cicho, niepostrzeżenie. Znała go za dobrze. Wiedziała, kiedy uśmiechał się z przymusu. Kiedy coś w nim pulsowało, mimo że próbował to ukryć.

Ale dziś nie było w nim nic. Nie grał. Nie udawał. Nie osłaniał się dystansem. Był pusty. Naprawdę dotrzymał słowa danego jej na nowojorskiej gali charytatywnej, kilka dni wcześniej.

 Nie wróciła do biura. Nie mogła. Nie w tym stanie.

Była zbyt przejęta, zbyt roztrzęsiona w środku, by siedzieć w open space i tłumaczyć młodszemu analitykowi, dlaczego EBITDA ich nowego celu nie trzyma się kupy. Przeszła kilka przecznic w butach, które nie były stworzone do spacerów, z myślami, które nie zostawiały jej w spokoju. W głowie wciąż miała jego głos — ten spokojny, rzeczowy, nienaruszony wspomnieniem.

Aż dotarła na róg Prince i Wooster. Tam zobaczyła plakat:

GREY WOO / opening hours extended / KOREAN MINIMALISM & THE MEMORY OF STILLNESS

Brzmiało jak coś, co może dać chwilę ulgi. A jednocześnie nieodłącznie kojarzyło się z Jamesem i jego rodziną — z tą ich chłodną estetyką, z bielą jako statusem, z ciszą jako luksusem. A jednak weszła.

Nie było tu tłumów, ani kuratorskich tabliczek z nadmiarem tekstu. Tylko gładki beton pod stopami, ściany w odcieniu bladej bieli, ledowe światło rozproszone tak, by nie rzucać cieni. Astrid przeszła kilka kroków, zostawiając za sobą gwar ulicy. Jej obcasy stukały cicho po surowej posadzce, ale nawet ten dźwięk wydawał się nie do końca na miejscu.

Po lewej stronie wisiała seria prac tuszem — delikatne, niemal niewidoczne linie na cienkim papierze ryżowym. Pojedyncze gesty, jak zapis oddechu lub myśli przerwanej w połowie. Na wprost — czarno-biała fotografia tradycyjnego koreańskiego domu. Wnętrze puste, a jednak niepozbawione obecności — jakby ktoś właśnie wstał z podłogi i wyszedł, zostawiając po sobie ciepło. W rogu — samotne drzewo na śniegu. Gałęzie nagie, ale nie martwe.

Była tam może pięć minut, może mniej, a jednak jej ciało zdążyło rozluźnić się w sposób, którego nie pamiętała od tygodni. Ramiona opadły, oddech się wyrównał. Nie myślała o Jamesie. Nie myślała o spotkaniu, o arkuszu budżetowym, o tym, że ktoś czekał na jej odpowiedź mailową już od dwóch dni. Tu nie istniał czas, tylko przestrzeń. I ten dziwny spokój — nie dający odpowiedzi, ale też nie wymagający niczego.

— Nie wiedziałem, że lubi pani milczeć. — Głos dotarł do niej miękko. Astrid odwróciła się, z początku z lekkim zaskoczeniem, jakby wybudzona ze snu na jawie.

Mężczyzna spotkany kilka tygodni wcześniej w Singapurze stał kilka kroków dalej, oparty niedbale o framugę przejścia między salami. Nie wyglądał, jakby ją śledził. Nie wyglądał nawet, jakby był zaskoczony. Raczej jak ktoś, kto jest tam, gdzie być powinien. Miał na sobie prostą ciemną koszulę i spodnie z miękkiego materiału, które ledwo szumiały przy ruchu. Żadnych widocznych marek, żadnych ozdób. A jednak w sposobie, w jaki trzymał ramiona, w jego wyprostowanej sylwetce i spokojnym oddechu, było coś, co przyciągało uwagę bardziej niż jakikolwiek kostium szyty na miarę.

— Nie wiedziałam, że pan mówi do nieznajomych w galeriach. — odpowiedziała cicho, nieco zbyt szybko.

Nie próbowała udawać zaskoczenia. Była zbyt zmęczona, żeby grać.

— Zwykle nie. — jego usta uniosły się w ledwo widocznym uśmiechu. — Ale pani już nie jest nieznajomą.

Na chwilę zapanowało milczenie — nie niezręczne, ale gęste. Powietrze między nimi wydawało się inne niż przed chwilą. Jakby to miejsce dostroiło się do ich obecności. Astrid poczuła, że jej skóra reaguje — jakby ciało szybciej zarejestrowało napięcie niż umysł.

— To pana miejsce? — zapytała, przenosząc wzrok na otaczającą ich przestrzeń.

— Tak. Prowadzę je od kilku lat. To... cichy projekt. Poza światem funduszy i głównego obiegu.

Jego głos był spokojny, nieco niższy niż pamiętała. Nie było w nim ani dumy, ani potrzeby wyjaśniania czegokolwiek. Raczej brzmiał jak ktoś, kto zaakceptował, że niektóre rzeczy istnieją nie po to, by być zauważone — ale po to, by być.

— To tusz? — zapytała, wskazując na jedną z prac — delikatny ślad przypominający cień gałęzi, która nigdy nie dotknęła papieru naprawdę.

— Tusz i papier ryżowy. Nic więcej. To, czego pani nie widzi to niedoskonałość dłoni. Tam, gdzie linia się łamie albo gdzie pędzel zawahał się na ułamek sekundy.

Przyglądała się obrazowi chwilę dłużej. Mogła przysiąc, że czuje lekki zapach atramentu, mimo że był już suchy.

— Nie wiem, co czuję, patrząc na to. Nigdy nie przywiązywałam uwagi do sztuki — przyznała w końcu. — Ale coś czuję. I to już chyba coś.

— To więcej, niż czuje większość ludzi w tym mieście.

Zerknęła na niego kątem oka. W jego twarzy było coś miękkiego. Jakby on też odetchnął dopiero wtedy, kiedy ją tu zobaczył.  

— Astrid. — powiedziała nagle, wyciągając dłoń. — Chen.

— Hae Jo Woo. —  Ujął jej dłoń bez wahania. — Ale podejrzewam, że pani już to wiedziała.

— Nie byłam pewna. – przyznała.

Ich uścisk trwał może o sekundę za długo. I kiedy się rozluźnił, poczuła, że coś w niej zostaje — ciepło jego dłoni, jego spojrzenie, ten rodzaj uprzejmego milczenia, w którym nic nie trzeba tłumaczyć.

— Miałam dzisiaj inne plany. — przyznała po chwili, z lekkim wzruszeniem ramion.

— Zamienione na ucieczkę?

— Na zawieszenie. Na nie-myślenie.

— To rzadki luksus.

— Wiem. Dlatego weszłam.

Hae Jo skinął lekko głową. Przez chwilę tylko stali w ciszy, wsłuchani w oddech tego miejsca — delikatny szum wentylacji, odległe echo kroków zza ściany. W końcu to on pierwszy się odezwał. Spokojnie, prawie mimochodem.

— Zostało jeszcze trochę ciszy na dziś, ale…— zerknął na zegarek, jakby robił to bardziej z przyzwyczajenia niż potrzeby. — …mogę też zaproponować coś głośniejszego. — Spojrzała na niego pytająco. — Mam butelkę dobrego ginu i dwa szklane kieliszki w biurze. Bez muzyki. Bez tłumu. Ale z lodem i cytryną.

— To pana sposób na nawiązywanie znajomości? — Astrid uniosła brwi, zaskoczona, ale nie niechętna.

— Nie. — uśmiechnął się lekko. — Ale może mój sposób na zakończenie dnia, który dla kogoś innego był cięższy niż dla mnie.

Przez moment się wahała. Mogła powiedzieć „nie”. Mogła udawać, że czeka na telefon, że ma spotkanie, że… cokolwiek. Ale nie chciała. Nie dziś.

— Jeśli ma pan również tonik, to jestem skłonna zaryzykować.

— Zawsze mam tonik.

Uśmiechnęła się — tym razem naprawdę. Delikatnie, z wdziękiem, bez maski. Hae Jo uniósł dłoń w geście zaproszenia.

— Zapraszam za kulisy… 

1 komentarz

  1. Twój post przypomniał mi, że cały czas planuję napisać notkę dla Olivii. Chyba najwyższa pora się za to zabrać! Ale do brzegu.

    Pięknie to napisałaś. Przepłynęłam przez tekst i z trudem się od niego oderwałam. Żałowałam, że się skończył. Piszesz tak miękko, rytm zdań uspokaja i wszystko tak dobrze wizualizujesz, że bez problemu wyobraziłam sobie Astrid w białej sukience na tarasie, a potem w tej galerii.

    Mam nadzieję, że będzie nam jeszcze dane przeczytać o Astrid i panu Hae Jo Woo. Pisz, pisz. ♥

    OdpowiedzUsuń