Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

[KP] To the ends of the earth, would you follow me?

joseph callahan
strażnik leśny w new york state forest rangers, przydzielony do regionu catskills. w czasie kilkudniowych dyżurów patroluje chronione obszary oraz egzekwuje prawo na terenie catskill mountains, pomaga przy skręconych kostkach i znajduje drogę do zagubionych łazików. pomieszkuje wtedy w mikroskopijnej kawalerce w hunter – 2,5 godziny drogi od nowego jorku – a potem wraca do niewiele większego mieszkania w lower east side, gdzie towarzyszą mu zakurzone książki, dziesięcioletnia monstera i oswojona znajda ze szlaku o imieniu scout. wprawna ręka do szkiców, jeszcze wprawniejsze oko do fotografii i niepodważalny talent do odwracania od siebie uwagi ludzi, o których sam chciałby dowiedzieć się wszystkiego. człowiek dwóch światów: miasta i dziczy, a przede wszystkim – ludzi i samotności.
Soon
Prawdopodobnie nie ma na świecie bardziej wyrozumiałego miejsca. Zawsze czeka, zawsze pozwala wrócić, choćby na kilka dni. Tu kawa smakuje inaczej, a czas płynie w swoim własnym tempie - trochę wolniej, trochę mądrzej. — Boone, Karolina Północna

Jest taki moment, kiedy zrywa się biegiem, a ja wiem, że już nie mam nic do powiedzenia. Nie w tej sekundzie, nie na tym szlaku. Świat należy do niego - do jego łap, do jego mięśni, do radości, która napędza go bardziej niż cokolwiek innego. Scout nie wędruje. On gna przez te góry, jakby znał je na pamięć. Jakby wołały go po imieniu. — Wind River Range, Wyoming

Miasto budzi się powoli, choć nigdy tak na dobre nie zasypia. Pierwsze promienie słońca odbijają się w oknach wieżowców, oświetlając ulice pełne ludzi, którzy gdzieś pędzą, spieszą się, jakby ścigali sam czas. Patrzę na to wszystko i zastanawiam się, ile w tym tak naprawdę mnie. Czy jestem częścią tego świata, czy tylko obserwuję go ukradkiem? — Manhattan

Wystarczająco, żeby się ogrzać, zjeść coś ciepłego i przespać się po zejściu z gór. Wystarczająco, żeby poczuć, że jest się u siebie, choć nie do końca wiadomo, gdzie tak naprawdę to "u siebie" się znajduje. — Hunter, Nowy Jork

Miasto pulsuje światłami, ale tutaj, w tej jednej chwili, jest tylko cisza. Scout krąży niespiesznie po pokoju i szuka miejsca do snu, na stoliku stygnie herbata, a monstera uparcie zarasta pół ściany. To wystarczy, żeby nazwać to domem. Na razie. — Lower East Side

Nie wszystko da się znaleźć w mapach i raportach. Czasem najlepszą lekcją jest noc przy ogniu, kawałek rozmowy i cisza, w której każdy z nas zna swoje miejsce. Jutro znów ruszymy w teren - sprawdzimy szlaki, zabezpieczymy zagrożone miejsca, będziemy gotowi na każde wezwanie. Ale dzisiaj jest ten moment, kiedy można po prostu być razem, w samym środku niczego, które dla nas - jest wszystkim. — Catskill Mountains, Nowy Jork

Nie każda podróż zaczyna się od planu. Niektóre po prostu się dzieją - z impulsu, z potrzeby przestrzeni, z ciekawości, co jest za następnym zakrętem. Droga ciągnię się przed nami bez końca, rozgrzany asfalt faluje w oddali, a wiatr niesie ze sobą kurz i zapach pustyni. Nie spieszy nam się. Jeśli ktoś się zatrzyma - ruszymy dalej. Jeśli nie - pójdziemy pieszo. To nie meta jest tu najważniejsza. — Monument Valley, Utah

Nie wiem, ile razy widziałem już zachód słońca w takim miejscu. Pewnie setki. Może więcej. Każdy jest inny, ale wszystkie sprawiają, że czuję się dokładnie tak samo - jakbym przez chwilę stał się dla tego świata za malutki, jakbym na niego nie zasługiwał. Scout westchnął cicho, wtulił nos w swoje łapy. Pewnie i on wie, że nigdzie nie będzie nam lepiej niż tu i teraz. — Glacier National Park, Montana

Lubię deszcz. Nie ten, który uderza w daszek namiotu i każe mi się zastanawiać, czy jutro uda mi się zejść ze szlaku. Nie ten, który zamienia śnieg w brudną breję pod butami. Ten nowojorski - ciężki, ciepły, rozpraszający światła neonów na mokrym chodniku. Jest inny. Chce się go chłonąć całym sobą. — Lower East Side

Jest taki bar na rogu Clinton i Stanton St, którego przechodzący obok ludzie nawet nie zauważają. Otwierają go późnym wieczorem, zamykają dopiero wtedy, kiedy ostatniemu klientowi przypomni się o porannej zmianie w pracy i właśnie w tym barze spotkałem go po raz pierwszy. Zwykle wypija piwo albo pepsi, zawsze jedną butelkę, ale sączy ją po malutkim łyku przez cały długi wieczór, jakby delektował się czymś, czego nie próbował jeszcze nigdy w życiu. Rzadko z kimś rozmawia i jeszcze rzadziej wygląda na to, aby był tutaj z kimś umówiony – po prostu tu przychodzi, siada na stołku przy stoliku pod oknem, czasem ma uszy zatkane słuchawkami, czasem rozkłada przed sobą jakiś zeszyt (dziennik, notatnik?), czasem po prostu patrzy, jak po szybie ganiają się krople deszczu, a na zewnątrz ludzie chowają się pod parasolami. Jest przy tym dziwnie spokojny, zrelaksowany. Nie przychodzi tu odreagować, nie wygląda na takiego, który dźwiga na swoich barkach wszystkie nieszczęścia świata i jeszcze dwa kilo własnego utrapienia na dokładkę, nie musi się upijać, nie pali papierosów, jest uprzejmy dla kelnerek i zawsze odpowiada uśmiechem na ich uśmiech. To nawet zabawne. Na oko facet ma ponad trzydzieści lat, może trzydzieści pięć, ale te uśmiechy kelnerek wprawiają go w jakiś rodzaj zakłopotania, którego może nawet on sam nie potrafi wyjaśnić. Jest nieśmiały? Nie wiem, może. Na pewno niełatwo jest się do niego przebić, ale nie chodzi o to, że jest zamknięty w sobie i upodobał sobie odpychanie od siebie ludzi. Nie sprawia wrażenia niedostępnego, nie trzyma dystansu tak, żeby ktokolwiek mógł poczuć się przez niego odrzucony. Chyba po prostu nie robi i nie mówi więcej, niż uważa to za konieczne. Nie rozwodzi się na tematy, które nie są dla niego istotne, ale kiedy już coś powie, to robi to w taki sposób, że… Chce się słuchać dalej. To prawda, jest w nim coś, co sprawia, że ludzie do niego lgną i to jest odrobinę absurdalne – może to ten jego spokój, może właśnie uśmiech, który pojawia się lekko, ale nie do końca pewnie, jakby testował, czy w ogóle warto go ujawniać. Może sposób, w jaki na kogoś patrzy – uważnie, ale nigdy nachalnie, jakby zbierał informacje, których i tak nigdy nie wykorzysta – choć widać w jego oczach wielką potrzebę zrozumienia. A nawet coś więcej. Fascynację? Mimo że sam nie wygląda na takiego, który pozwala się rozłożyć na czynniki pierwsze przy byle jakiej okazji (a nawet zaryzykowałbym stwierdzeniem, że tych okazji mogło się przytrafić komuś dziesięć, pięćdziesiąt, tysiąc – a i tak niewiele by wskórał) i tak naprawdę nie od razu zwraca się na niego uwagę. Zwykły facet, jakich tysiące na ulicach Nowego Jorku, w prostym t-shircie, dżinsach, z bransoletką z poplątanych rzemyków i kilku małych zawieszek na nadgarstku, ale kiedy tak siedzi przy tym oknie, popija to swoje piwo i stuka ołówkiem w zabazgraną kartkę, wygląda jak ktoś przerzucony tutaj z innej epoki, który może i rozumie dynamikę otaczającego go świata, ale nie pozwala się w to szaleństwo wciągnąć. NYS Forest Rangers. Któregoś wieczora zauważyłem to logo naszyte na jego torbę i pomyślałem – hej, te okruchy zaczynają się układać w jedną całość, bo nie uwierzę, że Nowy Jork może mu zaoferować wszystko, czego naprawdę potrzebuje do życia. Może dlatego nigdy nie wygląda tak, jakby naprawdę tutaj był. Jakby jedna jego część zawsze znajdowała się gdzieś indziej – w miejscu, gdzie jedynym światłem jest blaede światło gwiazd, jedynym hałasem – gwizd hulającego między skałami wiatru. Gdzie nie ogląda padającego deszczu tak, jak tutaj - za szybą małej spelunki w Lower East Side, tylko zadziera głowę do góry i czeka, aby ten sam deszcz zmył z niego całe zmęczenie i trud minionego dnia. Może kiedyś do niego podejdę i go o to wszystko zapytam. Zdążę, zanim pozbiera ze stolika wszystkie swoje notatki i szkice, i zanim zniknie w ciemnej nocy na swoim rowerze. Naprawdę chciałbym dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Może odpowie. A może tylko się uśmiechnie, speszony i prowokujący jednocześnie, jakby chciał tym powiedzieć niezły trop, ale spróbuj inaczej.
@ soundslikeawoo@gmail.com | igo00873
Fc.: Michiel Huisman

11 komentarzy

  1. [Przepadałam w tej karcie raz za razem . Znalazłam się w jakimś innym miejscu, cichym i pachnącym mokrym drzewem, totalnie. Już pomijając piękne kody, które tutaj wyczarowały naprawdę miły klimacik dla oczu, to treść czyta się tak lekko i przyjemnie, że zajmuje to chwilę i zostaje niedosyt. Wcale nie lekki muszę dodać.
    Mam ochotę na jakąś wycieczkę teraz, o.
    Zdecydowanie świetna kreacja. Ta uważność, nienachalność i spokój są niesamowicie przyciągające. Chętnie bym zaprosiła do wątku, jakiś masz miejsce i chęci! Widziałabym prędzej Lily, niż wystraszoną Emkę w zestawieniu z panem leśnikiem, ale... Chętnie napiszę wątek którąkolwiek z dziewczyn. I jeśli masz chęć, może z jakimś powiązaniem?
    Dobrej zabawy!]

    Emma & Lily

    OdpowiedzUsuń
  2. [No cześć. ;-)
    Fajny ten Joe. Taki inny od Alexa. Przyjemniejszy na pewno. I nieśmiały. To tez ciekawe. I strażnik leśny, nie kojarzę, żeby wcześniej taki tutaj był.
    Pozostaje mi mieć nadzieję, że Joe odnajdzie się w Nowym Jorku tak samo dobrze, jak Alex. Baw się z nim dobrze, a w razie czego, w razie chęci, wiesz, gdzie szukać. ;-)]

    Debbie Grayson & Olivia Fitzgerald

    OdpowiedzUsuń
  3. [No proszę, zupełne przeciwieństwo Alexa, podziwiam za kreację tak dwóch odmiennych postaci i wszechstronność w tworzeniu :) Bardzo podoba mi się Twój styl pisania i sposób kreacji karty, jest dopracowana w każdym szczególe. Nietypowy zawód z tym leśnikiem, tworzący nieco kontrast z ogromnym Nowym Jorkiem, tylko pozazdrościć, że ma możliwość odskoczni od dużego miasta i jego zgiełku. Życzę dużo weny a w razie chęci zapraszam do kogoś z mojej dwójki :)]

    Ruby&Ethan

    OdpowiedzUsuń
  4. [Igo, jak Ty to robisz, że tak leciutko piszesz? Chciałabym być tą osobą, która ma okazje obserwować Josepha i chciałabym, żeby finalnie Joseph obdarzył mnie szczerym uśmiechem - takim, który warto byłoby mi pokazać :) Cudownie napisana karta postaci oraz przedstawienie postaci, bardzo zachęcające i inspirujące! Jestem też fanką zakładki ze szkicami oraz ich podpisami 💙 Nie mogę też nie wspomnieć o Scoucie, którego imienia bardzo nie potrafię odmienić 💙]

    CHRISTIAN RIGGS & IAN HUNT

    OdpowiedzUsuń
  5. - Nasz Joe dzisiaj wraca - oznajmiła krótko psu, z pewnym zacięciem trąc marchewkę na drobnych oczkach aż po czubek korzenia. Uważała na palce, bo ostatnio w misce poza warzywem znalazło się trochę jej naskórka, a jednak niespecjalnie przepadała za plastrami, bandażami i innymi opatrunkowymi bzdurami, które wcale niczego w używaniu rąk nie ułatwiały na co dzień. Joe był ich, bo Scout z nim mieszkał, ale Lily znała go dłużej.
    Lily miała jakiś wewnętrzny zryw do działania, tak było od zawsze, a przy okazji jak mogła coś dla kogoś zrobić, to już w ogóle była w skowronkach. Trzeba przyznać, niekiedy niewiele wychodziło z jej wielkich planów, bo że coś zaplanuje to pewne, a czy coś wyjdzie mniej; ale żadna ilość niepowodzeń ani jej nie zniechęcała, ani jej nie ucierała nosa. Ba! trzeba dodać że nie była ani zuchwała, ani przemądrzała, bo jak się już komuś pchała do życia, to robiła to z wyczuciem i bardzo sympatycznie. Umiała też uciekać, choć niekiedy nie w czas. No i tak to się złożyło, że Joe został jej najwytrwalszą ofiarą, skoro mieszkali w sąsiedztwie już parenaście wspólnych lat, a więc lubiła go dręczyć najbardziej. I szczerze mówiąc, to tak już przywykła do ich zwyczajów, że nawet nie traktowała tego jako coś dziwnego, gdy podrzucała mu obiady przed kolejnym wyjazdem, albo przychodziła bez zapowiedzi, aby pożyczyć Scout'a przed siódmą rano w tygodniu, gdy kolejny raz próbowała się zmobilizować do porannego joggingu po parku.
    Ruda była pogodna i ciepła, trochę nad wyraz niekiedy rozmarzona, wygadana i zabiegana, ale o bliskich nie zapominała. Trochę skryta, nie pozwalała poznać całej siebie od razu i zbyt łatwo i ciągle się wahała, bo brakowało jej wiary w własne siły. Kiedy pół roku temu z powrotem przyjechała taksówką z rzeczami, wprowadzając się na powrót do małego mieszkanka, w którym dorastała z bratem pod opieką ojca, przez tydzień nie wychylała nosa na zewnątrz, czując wstyd, porażkę i zażenowanie samą sobą. To były nieliczne momenty, gdy nawet nie zaczepiała Joe, a chłop mógł odetchnąć. Bywała durna i łatwowierna, jeśli chodzi o facetów i szybko dostawała za to nauczkę, ale nie lubiła wypłakiwać się w niczyje ramię przez własną głupotę. Nigdy z tych lekcji nie wyciągała wniosków, ale przez to zawsze miała śmiałość iść znów przed siebie z uniesioną głową - jak już swoje odreagowała, popłakując w poduszki sama sobie. Szybko wybaczała sama sobie te pomyłki, tak jak i innym wybaczała wszystko.
    - Taki jesteś mądry, a jednak jak proszę, to nic mi nie podajesz - mruknęła, patrząc na psa, który chyba wyczuwając, że niedługo skończy się jego czas w niewoli u sąsiadki-wariatki, dreptał w miejscu, mlaskając na widok kolejnej marchewki w ręku Lily, po którą musiała sięgnąć jednak sama. Ale ona obiecała Joe, że mu psa nie utuczy i starała się być twarda! Chociaż te śliczne oczy i mokry nos miały niebywałą moc przebicia i bywały niezwykle przekonujące, pilnowała się ustaleń i dawała określoną ilość określonej karmy w określonych godzinach. Zresztą poczytała nieco o nadwadze u psów i wiedziała, że jak ona nie będzie konsekwentna, to nie tylko psu zaszkodzi, ale narazi się sąsiadowi, a o ile nigdy nie widziała u niego żadnego wybuchu złości (w sensie u Joe, Scout prychał na nią kilka razy choćby na spacerze), nie chciała testować granic jego cierpliwości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Z tego co kojarzyła, Callahan miał się pojawić popołudniu, bliżej wieczora, a do tego czasu i marchewkowe ciasta na dwóch blaszkach będą gotowe i może nawet wyjdzie jej wegański pasztet. Testowała różne przepisy, wynajdywała najdziwniejsze diety, a przy okazji jak tylko mogła kogoś dorwać do próbowania jej umiejętności kulinarnych, to taki człowiek nie miał wyboru, jak tylko jeść, jeść i chwalić. Joe był tak miły, że nigdy nie kazał jej spadać na drzewo, nie tak gburowato, dosadnie i bezpośrednio, żeby to ją ubodło, więc przemycała mu te swoje eksperymenty i wynalazki. I skoro wracał po ponad dwóch godzinach drogi, Lily stwierdziła, że na pewno będzie głodny, bo nawet nie zatrzyma się na stacji po hot-doga, no to ona go akurat od głodu i marnego losu głodomora uratuje. Tak, w jej głowie wszystko brzmiało jak bajka.
      Pół dnia później, jej kuchnia przypominała pole bitwy, za to na stole był reprezentatywny wysoki placek marchewkowy przekładany mascarpone z dodatkiem aromatu cytrusowego. Gorzej sprawa się miała z pasztetem, bo wyszedł mało słony i niby smaki składników które miały się przegryźć się nie przegryzły i smakowało to wszystko jak fasola z puszki, ale... Lily i tak była z siebie dumna. Połowa pracy zakończyła się sukcesem. Sztuką było cieszyć się z małych rzeczy, zabrała się więc do sprzątania. Gdy niebo już poszarzało i zaczęło się ściemniać, dzwonek u drzwi zabrzęczał, zapowiadając Joe. Wytarła mokre od wody i piany z płynu do naczyń dłonie w szarą koszulkę i o mało co nie zabijając się przez psa, który oczywiście pierwszy podbiegł do drzwi, plącząc się pod jej nogami, sięgnęła klamki.
      - Cześć -szeroki uśmiech i prawdziwa radość przebiła się jako pierwsze w jego stronę, a potem pofrunęły do niego ramiona, gdy Lily nie tylko go uściskała, łaskocząc rozwianymi włosami po twarzy, ale wciągnęła do środka przez próg. - Upiekłam ciasto, chcesz? Bardzo jesteś zmęczony? - zbombardowała go bezlitości już na starcie jak na starą natrętną babę przystało pytaniami, troską i chęcią dokarmienia i odsunęła się, aby mógł sprawdzić, czy jego pies ma się dobrze. A miał, nie było co do tego żadnych wątpliwości.
      Lily stanęła obok, wsuwając dłonie w tylne kieszeni jeansów i dmuchnęła w górę, żeby pozbyć się krótszego kosmyka znad oczu i dobrze widzieć Joe. Musiała sprawdzić, napatrzeć się, czy nic mu się nie stało w tej dziczy, gdzie jeździł. Jeździł i nigdy jej nie zabrał, bo zawsze miała coś do roboty i chyba za mało dała do zrozumienia, że jest cholernie ciekawa czym to on się tam zajmuje, bo przecież opowieści to za mało.
      W jej mieszkaniu pachniało dziś marchewkami i cynamonem, mógł już zgadywać co to za wypiek przygotowała, bo akurat ten robiła najczęściej - był prosty i rzadko coś jej nie wychodziło. A poza znajomym i częstym zapachem w małym dwupokojowym mieszkaniu, które też przecież znał, poza jej kurtkami i kolorowymi szalikami splątanymi na wieszakach w korytarzu przy wejściu, gdzie stanęli, w korytarzu pojawiły się dwa duże wiadra z białą farbą, bo jak ostatnio mu wspominała, chciała sobie odświeżyć kuchnię. Nawet już zabrała się do tego odświeżania, ale nie poszło jej to za dobrze, bo na razie pomalowała tylko kawałek ściany przy framudze i skupiła się na mieszaniu białej farby z niebieską, chcąc znaleźć najlepsze odcienie dla kwiatów, które chciała domalować wychodzące zza lodówki na sufit- ot kolejny pomysł do zrealizowania, jak tysiące innych w jej głowie.
      - Zjemy kolacje razem? - zaproponowała po chwili z nadzieją, przypominając sobie, że w lodówce ma jeszcze lasagne do odgrzania i wcale nie jest bezsmakowa ani fasolowa jak ten pasztet, który dzisiaj nie wyszedł. Naprawdę lubiła Joe, lubiła spędzać z nim czas, a ostatnio potrzebowała jego spokoju bardziej niż chciała przyznać. Może trochę go wykorzystywała, może był zmęczony i nie chciał jej gadania nad uchem, ale wystarczyło powiedzieć... Ale wolałaby, aby tak nie mówił.

      Usuń

    2. Zaczesała włosy za uszy z dwóch stron i czując siniaka przy skroni po lewej, poprawiła włosy, znów wyciągając je zza ucha i przerzucając bardziej przez ramię. Miała mu mnóstwo rzeczy do opowiedzenia, mieli w klatce włamanie, spadła z schodów, w pracy podrywał ją oblech i znowu pokłóciła się z narwanym bratem. Może Joe to jakoś zniesie, kiedy zacznie opowiadać... no będzie musiał, bo Lily gotowa była skisnąć na miejscu na miejscu, jak nie znajdzie dla niej chociaż chwili!

      nabuzowana Lilka!

      Usuń
  6. Kiedy Joe wyjeżdżał, niezależnie od tego czy brał psa z sobą, czy pozwalał Lily się nim zająć, zawsze dziwnie było jej tak samej, dziwnie pusto. Nawet ten rytm, gdy w ciągu kolejnych dni najpierw go nie było, a potem wracał i był przez kilka kolejnych i wszystko równo się toczyło na nowo, nie pomagał jej się przyzwyczaić do nieobecności mężczyzny. Za bardzo się jednak przyzwyczaiła. Zwyczajnie tęskniła, bo nikt nie był tak wyrozumiały, cierpliwy i spokojny wobec wybuchów jej ekscytacji jak Joe. Nigdy jej nie oceniał, nie ganił, nie upominał i nieważne czy miała naście lat jak go poznała, czy dobiegała do trzydziestki, przy nim potrafiła i wiedziała że mogła, cieszyć sie jak dziecko. Uwielbiała go za to. Uwielbiała go również za to, że przy okazji mogła go obrzucić stosem dziwnych pytań, mogła mu zarzucić ręce na szyje i wyściska do utraty (jego) tchu, mogła go namawiać na najróżniejsze wariactwa, a on z stoickim spokojem godził sie na to z zdrowym rozsądkiem unikając przesady i nie uciekał. To niesamowite, byli tak różni i jeszcze jedno drugiego nie zabiło, choć akurat Lily nic by mu nie zrobiła, niekiedy spodziewała się jednak i czekała w napięciu, jak na nią fuknie. Cud, Joe nie fukał jednak nigdy, a jesli już komentował jej nierozsądek to zwykle tak łagodnie, wręcz słodko, że uwielbiała go jeszcze bardziej.
    Szeroki uśmiech nie schodził z jej twarzy, teraz to było niemożliwe, aby go zmazać. Patrzyła jak Joe wita się z psiakiem i jak próbuje uwolnić z plecaka, kurtki, czapki, butów. A potem zobaczył fragment ściany niedoczyszczony i już malowany... oczywiście, nic mu nie umknie.
    - Nareszcie jesteś! - oznajmiła, jakby tylko tyle i aż tyle wystarczyło, by i ona i pies nie mogli się nacieszyć widokiem mężczyzny. Może coś w tym było? Od rana zarówno Lily jak i czworonóg przebierali nogami i łapami, biegając wręcz po mieszkaniu, jakby złapali pasożyty, a tak naprawdę czekali aż wybije odpowiednia godzina i Callahan stanie w progu. Tym razem jego wyjazd wydawał się przeciągać, choć nie było go dokładnie tyle dni, ile zapowiadał.
    Lily podeszła do Joe, zmarszczyła brwi, udając głupa, bo przecież nie przyzna się, że facet ma rację i pochyliła sie, patrząc na wystający fragment starej farby, który skubał. Złapała go za dłoń i odsuneła od ściany, aby nie robił więcej szkód, bo ona sama nawet nie zauważyła wcześniej przy malowaniu, że coś wystaje. Niby chciał pomóc, ale teraz to przyszedł zepsuć?
    - Sprawdzałam, czy biel pasuje - oznajmiła niewinnie, lekko tylko wzruszając ramionami. Przecież nic się nie stało. A teraz była po prostu bardziej niż pewna, że ten kolor to jest właśnie to, co ją jeszcze bardziej uszczęśliwi i mogą się zabrać do malowania razem. Do czyszczenia, a później malowania... o czym jakoś zapomniała, bo to drugi krok dawał efekty, a ona do cierpliwych osób nie należała, więc pominęła pierwszy. Czy nie mógł ominąć tego dawania po uszach, choć raz?
    Przygryzła z rozbawieniem dolną wargę, widząc jak skuszony zapachem Joe idzie prosto do stygnącej blaszki. Coś jej podpowiadało, że ciasto szybciutko dzisiaj zniknie, może nawet jeszcze przed kolacją. Podreptała za nim, oparła się ramieniem o framugę w kuchni i przechyliła głowę, czekając na werdykt. Musiało mu smakować, wciągnął kawałek ciasta jak odkurzacz, brakowało aby zamruczał z zadowolenia jak kocur. Nie zdążył jednak jej pochwalić, choć nie musiał, bo też na to nie czekała, jak pochwalił się zarobionym rozcięciem. Nie minęła sekunda, jak Lily stała przy nim.
    - Mógłbyś na siebie bardziej uważać? - poprosiła, łapiąc go chłodnymi palcami za nadgarstek i równie zimnymi palcami drugiej dłoni podciagając mu rękaw jeszcze wyżej. Syknęła cicho, zupełnie jakby czuła ból przy zarobieniu rany i podniosła spojrzenie do twarzy Joe. - Obiecałeś, że będziesz uważać - przypomniała mu słowo, które zawsze składał, gdy się pakował do wyjazdu. - Chodź, do łazienki, później pomyślimy o kolacji, mam wczorajszą lasagne w lodówce- nakazała, ciągnąc go zwyczajnie za sobą. Trudno zakupy i kolejne kawałki ciasta muszą poczekać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Jak miała o niego dbać i się troszczyć, gdy jej to tak utrudniał? Gdy był nieostrożny i gdy wracał posiniaczony, poobijany, pocięty? Lily sama co rusz wpadała w tarapaty, obijała się o coś, zbierała siniaki, ale gipsu dawno nie miała, no i poza blizną z wypadku sprzed dwóch lat, to naprawdę uważała i było lepiej. Czy Joe chciał pobić jakiś rekord i przy okazji sprawić, że jej ruda czupryna szybciej zacznie siwieć z stresu i zmartwień?
      Wskazała mu brzeg wanny, aby sobie klapnął i stanęła tyłem, aby przeszperać wąski regał ustawiony w kącie. Skutecznie zignorowała pytanie o obitą skroń, na razie. Łazienka Lily wyglądała nie lepiej niż kuchnia po gotowaniu: stos kremów, próbek kosmetyków, maseczek których nigdy nie robiła, bo zapominała i porozrzucane pogubione sztuki kolczyków to był standard. Tak samo jak obłożone kąty wanny różnymi świeczkami zapachowymi i kilkoma zapachami żeli i szamponów, bo zależnie od nastroju sięgała po coś innego.
      - Miałam tu... nowe opakowanie, zaraz znajdę - zapewniła przez ramię, sięgając do koszyczka, w którym powinna być maść. I była, pod paroma fiolkami kolorowych lakierów do paznokci. - Gdybyś mnie czasami z sobą zabrał, mogłabym ci pomóc i na pewno nic takiego by sie nie stało - mruknęła, odwracając się do Joe, gotowa już do działania. - Ja pomalowałam tylko kawałek ściany, a ty się poszatkowałeś jak kapusta - kolejne pomruki opuszczały jej usta ale to nie było nic innego jak zmartwienie, że Joe ta reka boli i opatrunek mu przeszkadza. Nikt nie lubi jak boli.
      Staneła przed nim i wyciągneła rękę, aby unieść tę z obrażeniem. Zamierzała oczyścić skaleczenie po zdjęciu plastra, potem solidnie nasmarować i znów zabezpieczyć opatrunkiem. Umyła szybko ręce, by mu nie nanieść niczego w gratisie i wcisnęła mu w drugą dłoń maść.
      - Dam ci cały słoiczek , ale jak nastepnym razem... uważaj - tyle by było, jeśli chodzi o groźby. Wolałaby zabłysnąć i powiedzieć coś, co naprawdę da Joe do myślenia i nim wstrząśnie, ale nie umiała zmyślać. Zresztą znał ją na tyle by wiedzieć, że nie ma nic złego na myśli i nie jest wcale nadąsana i zła na niego. Tylko na to cholerne rozcięcie. I jeszcze kilka innych rzeczy, które ostatnio jej napsuły krwi.
      Pochyliła się i zaczesała włosy w tył, by jej nie przeszkadzały i nie ubabrały się w lekarstwie. Odsłoniła tę obitą skroń i już wiedziała, że jak sama nie zacznie mówić, to Joe ją przyciśnie. Jakby to akurat było trudne...
      -W wtorek było włamanie na klatce, wracałam z pracy szybciej i natknęłam się na złodzieja - rzuciła krótkie spojrzenie do oczu Joe, a potem skupiła się już na jego ręce i tylko tam starała się patrzeć. - Obrobił dwa pierwsze mieszkania z dołu i grzebał już przy moich drzwiach, ale gdy go zawołałam, spanikował i rzucił się do ucieczki. Popchnął mnie, ale nie spadłam z schodów, uderzyłam o barierki, łapiąc się za nie - wyjaśniła bardzo skrótowo i kucneła, układając rękę bruneta na jego kolanie. Nałożyła solidną porcję maści na poharataną skórę, krzywiąc się przy tym , bo nie wyglądało wcale ładnie.
      Lily była dzielna i nigdy się nie wahała, gdy trzeba było działać. Pomagała innym, mniej samej sobie, ale kiedy trzeba było zareagować, nie uciekała, nie unikała odpowiedzialności i nie odwracała wzroku. Zagryzła już któryś raz dzisiaj dolną wargę i przysuneła się, poza smarowaniem reki Joe, oglądając to wszystko dokładnie.
      - Jak to się stało w ogóle? Kiedy zabierzesz mnie z sobą i pokażesz, co właściwie robisz, gdy cię tu nie ma? - rzuciła mu przelotne spojrzenie i dokończyła nakładanie maści. Miała zimne palce, za to Joe miał przyjemnie ciepłą skórę na przedramieniu.

      Usuń

    2. Wstała, aby przechylić się obok niego, trochę trącając go biodrem i opłukała dłonie. Plastry też gdzieś tu miała świeże...
      - Była policja, w ogóle wyszło całkiem duże zamieszanie z tego włamania, podobno wytrychy i to wszystko, czego użył do wejścia to nie byle co - dodała, wracając do wątku obitej skroni, bo było sporo do opowiadania, a nie dotarła do najważniejszej części. - Ja też rozmawiałam z policją. Najpierw przyszedł dzielnicowy, to jakiś młody chłopak świeżo po akademii, a potem dotarł tu drugi policjant - zaczęła mówić trochę szybciej, nie tylko dlatego, że chciała już z siebie to wszystko wyrzucić. Obróciła się i nów zajrzała na regalik ustawiony w rogu. Staneła na palcach, aby z najwyższej półki sięgnąć po dużą kosmetyczkę. - Przyszedł tutaj Chase Ryder - oznajmiła z cichym stęknięciem, kiedy palce jej się prześlizgnęły po kosmetyczce i jej nie sięgnęła. - Potem przyszedł znowu, nie wiem, czy jeszcze nie przyjdzie. Nie mówiłam nic bratu, bo zaraz by tu przyjechał i kazał mi się pakować, on jest nienormalny. Cholera... Joe, pomóż, nie moge dosięgnąć wrzuciłam tam plastry - wróciła na pięty i obejrzała się na Joe, mając na myśli oczywiście kosmetyczke i schowane tam opatrunki.
      Jej brat, Rob, był narwanym hokeistą, który lubił rządzić wszystkim i wszystkimi. Od wypadku częściej się kłócili, bo ojciec przeniósł się do Chicago, a Lily nie chciała. Lily lubiła robić wszystko po swojemu, być roztrzepana, wesoła, kolorowa i wszędobylska, lubiła to swoje życie tutaj w Nowym Jorku. Lubiła to, co miała i co ją otaczało, a Rob... Rob czuł się odpowiedzialny za nią i za tatę, który od zawsze zastępował im oboje rodziców, a teraz wylądował na wózku. Do diaska nie chciała nic zmieniać, ani się przeprowadzać. A Chase był dawnym przyjacielem Roba, pierwszą miłością Lily i kimś, kto dzisiaj był obcy, bo tamci dwaj tak się pokłócili, że całe osiedle huczało i cała trójka nie miała kontaktu od lat. Kimś kto kiedyś kręcił się tu po okolicy i Joe mógł go pamiętać, a jeśli nie jego, to to jak głośno Lily płakała i jak bała się wybuchów Roba po tamtej kłótni. I chyba dlatego staneła obok pod ścianę, nie podnosząc wzroku, bo było jej zwyczajnie wstyd, że tak się bezwiednie pakowała znowu w bagno. A to właśnie się działo, kiedy nie kazała Ryderowi spadać na drzewo. Lily po prostu była słaba i tu nie było żadnych wątpliwości.
      - Żebyś się nie wybabrał w maści, nakleimy plaster, a jestem pewna że w kosmetyczce został jeden duży akurat na to rozcięcie - wyjaśniła, przeskakując płynnie z powrotem na temat jego obrażeń i patrząc na jego rekę, teraz błyszczącą od nałożonego leku. Powiedziała, co chciała, wyrzuciła to z siebie i już było jej lżej.


      Lilka

      Usuń
  7. [Cześć! :)
    Ha, to pięknie, bo właśnie taki był mój cel! ;) Naomi to żadna męczennica, ale klasyczny przypadek osoby, która nauczona jest żyć dla innych, a nie dla siebie. Z jednej strony tak jej trochę źle z tym, jak wygląda jej życie, a z drugiej nie bardzo wie czego chce i nie bardzo wie, jak wyglądałaby ta jej normalna rzeczywistość. :)
    Mówisz, że Joe mógłby jej pokazać, że świat nie jest taki zły. Po przeczytaniu karty doszłam do tego samego wniosku :D To prawda, Naomi nie lubi podróżowania, ale to tylko jej uprzedzenie, z którego można ją wyleczyć. ;)
    Mam pewien pomysł na relację, więc jeśli zaproszenie dalej aktualne, to przyjmuję je :D Odezwę się z tym pomysłem na maila. :)
    Dzięki za powitanie!]

    Naomi Kim

    OdpowiedzUsuń