Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

[KP] To the ends of the earth, would you follow me?

joseph callahan
strażnik leśny w new york state forest rangers, przydzielony do regionu catskills. w czasie kilkudniowych dyżurów patroluje chronione obszary oraz egzekwuje prawo na terenie catskill mountains, pomaga przy skręconych kostkach i znajduje drogę do zagubionych łazików. pomieszkuje wtedy w mikroskopijnej kawalerce w hunter – 2,5 godziny drogi od nowego jorku – a potem wraca do niewiele większego mieszkania w lower east side, gdzie towarzyszą mu zakurzone książki, dziesięcioletnia monstera i oswojona znajda ze szlaku o imieniu scout. wprawna ręka do szkiców, jeszcze wprawniejsze oko do fotografii i niepodważalny talent do odwracania od siebie uwagi ludzi, o których sam chciałby dowiedzieć się wszystkiego. człowiek dwóch światów: miasta i dziczy, a przede wszystkim – ludzi i samotności.
Soon
Prawdopodobnie nie ma na świecie bardziej wyrozumiałego miejsca. Zawsze czeka, zawsze pozwala wrócić, choćby na kilka dni. Tu kawa smakuje inaczej, a czas płynie w swoim własnym tempie - trochę wolniej, trochę mądrzej. — Boone, Karolina Północna

Jest taki moment, kiedy zrywa się biegiem, a ja wiem, że już nie mam nic do powiedzenia. Nie w tej sekundzie, nie na tym szlaku. Świat należy do niego - do jego łap, do jego mięśni, do radości, która napędza go bardziej niż cokolwiek innego. Scout nie wędruje. On gna przez te góry, jakby znał je na pamięć. Jakby wołały go po imieniu. — Wind River Range, Wyoming

Miasto budzi się powoli, choć nigdy tak na dobre nie zasypia. Pierwsze promienie słońca odbijają się w oknach wieżowców, oświetlając ulice pełne ludzi, którzy gdzieś pędzą, spieszą się, jakby ścigali sam czas. Patrzę na to wszystko i zastanawiam się, ile w tym tak naprawdę mnie. Czy jestem częścią tego świata, czy tylko obserwuję go ukradkiem? — Manhattan

Wystarczająco, żeby się ogrzać, zjeść coś ciepłego i przespać się po zejściu z gór. Wystarczająco, żeby poczuć, że jest się u siebie, choć nie do końca wiadomo, gdzie tak naprawdę to "u siebie" się znajduje. — Hunter, Nowy Jork

Miasto pulsuje światłami, ale tutaj, w tej jednej chwili, jest tylko cisza. Scout krąży niespiesznie po pokoju i szuka miejsca do snu, na stoliku stygnie herbata, a monstera uparcie zarasta pół ściany. To wystarczy, żeby nazwać to domem. Na razie. — Lower East Side

Nie wszystko da się znaleźć w mapach i raportach. Czasem najlepszą lekcją jest noc przy ogniu, kawałek rozmowy i cisza, w której każdy z nas zna swoje miejsce. Jutro znów ruszymy w teren - sprawdzimy szlaki, zabezpieczymy zagrożone miejsca, będziemy gotowi na każde wezwanie. Ale dzisiaj jest ten moment, kiedy można po prostu być razem, w samym środku niczego, które dla nas - jest wszystkim. — Catskill Mountains, Nowy Jork

Nie każda podróż zaczyna się od planu. Niektóre po prostu się dzieją - z impulsu, z potrzeby przestrzeni, z ciekawości, co jest za następnym zakrętem. Droga ciągnię się przed nami bez końca, rozgrzany asfalt faluje w oddali, a wiatr niesie ze sobą kurz i zapach pustyni. Nie spieszy nam się. Jeśli ktoś się zatrzyma - ruszymy dalej. Jeśli nie - pójdziemy pieszo. To nie meta jest tu najważniejsza. — Monument Valley, Utah

Nie wiem, ile razy widziałem już zachód słońca w takim miejscu. Pewnie setki. Może więcej. Każdy jest inny, ale wszystkie sprawiają, że czuję się dokładnie tak samo - jakbym przez chwilę stał się dla tego świata za malutki, jakbym na niego nie zasługiwał. Scout westchnął cicho, wtulił nos w swoje łapy. Pewnie i on wie, że nigdzie nie będzie nam lepiej niż tu i teraz. — Glacier National Park, Montana

Lubię deszcz. Nie ten, który uderza w daszek namiotu i każe mi się zastanawiać, czy jutro uda mi się zejść ze szlaku. Nie ten, który zamienia śnieg w brudną breję pod butami. Ten nowojorski - ciężki, ciepły, rozpraszający światła neonów na mokrym chodniku. Jest inny. Chce się go chłonąć całym sobą. — Lower East Side

Jest taki bar na rogu Clinton i Stanton St, którego przechodzący obok ludzie nawet nie zauważają. Otwierają go późnym wieczorem, zamykają dopiero wtedy, kiedy ostatniemu klientowi przypomni się o porannej zmianie w pracy i właśnie w tym barze spotkałem go po raz pierwszy. Zwykle wypija piwo albo pepsi, zawsze jedną butelkę, ale sączy ją po malutkim łyku przez cały długi wieczór, jakby delektował się czymś, czego nie próbował jeszcze nigdy w życiu. Rzadko z kimś rozmawia i jeszcze rzadziej wygląda na to, aby był tutaj z kimś umówiony – po prostu tu przychodzi, siada na stołku przy stoliku pod oknem, czasem ma uszy zatkane słuchawkami, czasem rozkłada przed sobą jakiś zeszyt (dziennik, notatnik?), czasem po prostu patrzy, jak po szybie ganiają się krople deszczu, a na zewnątrz ludzie chowają się pod parasolami. Jest przy tym dziwnie spokojny, zrelaksowany. Nie przychodzi tu odreagować, nie wygląda na takiego, który dźwiga na swoich barkach wszystkie nieszczęścia świata i jeszcze dwa kilo własnego utrapienia na dokładkę, nie musi się upijać, nie pali papierosów, jest uprzejmy dla kelnerek i zawsze odpowiada uśmiechem na ich uśmiech. To nawet zabawne. Na oko facet ma ponad trzydzieści lat, może trzydzieści pięć, ale te uśmiechy kelnerek wprawiają go w jakiś rodzaj zakłopotania, którego może nawet on sam nie potrafi wyjaśnić. Jest nieśmiały? Nie wiem, może. Na pewno niełatwo jest się do niego przebić, ale nie chodzi o to, że jest zamknięty w sobie i upodobał sobie odpychanie od siebie ludzi. Nie sprawia wrażenia niedostępnego, nie trzyma dystansu tak, żeby ktokolwiek mógł poczuć się przez niego odrzucony. Chyba po prostu nie robi i nie mówi więcej, niż uważa to za konieczne. Nie rozwodzi się na tematy, które nie są dla niego istotne, ale kiedy już coś powie, to robi to w taki sposób, że… Chce się słuchać dalej. To prawda, jest w nim coś, co sprawia, że ludzie do niego lgną i to jest odrobinę absurdalne – może to ten jego spokój, może właśnie uśmiech, który pojawia się lekko, ale nie do końca pewnie, jakby testował, czy w ogóle warto go ujawniać. Może sposób, w jaki na kogoś patrzy – uważnie, ale nigdy nachalnie, jakby zbierał informacje, których i tak nigdy nie wykorzysta – choć widać w jego oczach wielką potrzebę zrozumienia. A nawet coś więcej. Fascynację? Mimo że sam nie wygląda na takiego, który pozwala się rozłożyć na czynniki pierwsze przy byle jakiej okazji (a nawet zaryzykowałbym stwierdzeniem, że tych okazji mogło się przytrafić komuś dziesięć, pięćdziesiąt, tysiąc – a i tak niewiele by wskórał) i tak naprawdę nie od razu zwraca się na niego uwagę. Zwykły facet, jakich tysiące na ulicach Nowego Jorku, w prostym t-shircie, dżinsach, z bransoletką z poplątanych rzemyków i kilku małych zawieszek na nadgarstku, ale kiedy tak siedzi przy tym oknie, popija to swoje piwo i stuka ołówkiem w zabazgraną kartkę, wygląda jak ktoś przerzucony tutaj z innej epoki, który może i rozumie dynamikę otaczającego go świata, ale nie pozwala się w to szaleństwo wciągnąć. NYS Forest Rangers. Któregoś wieczora zauważyłem to logo naszyte na jego torbę i pomyślałem – hej, te okruchy zaczynają się układać w jedną całość, bo nie uwierzę, że Nowy Jork może mu zaoferować wszystko, czego naprawdę potrzebuje do życia. Może dlatego nigdy nie wygląda tak, jakby naprawdę tutaj był. Jakby jedna jego część zawsze znajdowała się gdzieś indziej – w miejscu, gdzie jedynym światłem jest blaede światło gwiazd, jedynym hałasem – gwizd hulającego między skałami wiatru. Gdzie nie ogląda padającego deszczu tak, jak tutaj - za szybą małej spelunki w Lower East Side, tylko zadziera głowę do góry i czeka, aby ten sam deszcz zmył z niego całe zmęczenie i trud minionego dnia. Może kiedyś do niego podejdę i go o to wszystko zapytam. Zdążę, zanim pozbiera ze stolika wszystkie swoje notatki i szkice, i zanim zniknie w ciemnej nocy na swoim rowerze. Naprawdę chciałbym dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Może odpowie. A może tylko się uśmiechnie, speszony i prowokujący jednocześnie, jakby chciał tym powiedzieć niezły trop, ale spróbuj inaczej.
@ soundslikeawoo@gmail.com | igo00873
Fc.: Michiel Huisman

30 komentarzy

  1. [Przepadałam w tej karcie raz za razem . Znalazłam się w jakimś innym miejscu, cichym i pachnącym mokrym drzewem, totalnie. Już pomijając piękne kody, które tutaj wyczarowały naprawdę miły klimacik dla oczu, to treść czyta się tak lekko i przyjemnie, że zajmuje to chwilę i zostaje niedosyt. Wcale nie lekki muszę dodać.
    Mam ochotę na jakąś wycieczkę teraz, o.
    Zdecydowanie świetna kreacja. Ta uważność, nienachalność i spokój są niesamowicie przyciągające. Chętnie bym zaprosiła do wątku, jakiś masz miejsce i chęci! Widziałabym prędzej Lily, niż wystraszoną Emkę w zestawieniu z panem leśnikiem, ale... Chętnie napiszę wątek którąkolwiek z dziewczyn. I jeśli masz chęć, może z jakimś powiązaniem?
    Dobrej zabawy!]

    Emma & Lily

    OdpowiedzUsuń
  2. [No cześć. ;-)
    Fajny ten Joe. Taki inny od Alexa. Przyjemniejszy na pewno. I nieśmiały. To tez ciekawe. I strażnik leśny, nie kojarzę, żeby wcześniej taki tutaj był.
    Pozostaje mi mieć nadzieję, że Joe odnajdzie się w Nowym Jorku tak samo dobrze, jak Alex. Baw się z nim dobrze, a w razie czego, w razie chęci, wiesz, gdzie szukać. ;-)]

    Debbie Grayson & Olivia Fitzgerald

    OdpowiedzUsuń
  3. [No proszę, zupełne przeciwieństwo Alexa, podziwiam za kreację tak dwóch odmiennych postaci i wszechstronność w tworzeniu :) Bardzo podoba mi się Twój styl pisania i sposób kreacji karty, jest dopracowana w każdym szczególe. Nietypowy zawód z tym leśnikiem, tworzący nieco kontrast z ogromnym Nowym Jorkiem, tylko pozazdrościć, że ma możliwość odskoczni od dużego miasta i jego zgiełku. Życzę dużo weny a w razie chęci zapraszam do kogoś z mojej dwójki :)]

    Ruby&Ethan

    OdpowiedzUsuń
  4. [Igo, jak Ty to robisz, że tak leciutko piszesz? Chciałabym być tą osobą, która ma okazje obserwować Josepha i chciałabym, żeby finalnie Joseph obdarzył mnie szczerym uśmiechem - takim, który warto byłoby mi pokazać :) Cudownie napisana karta postaci oraz przedstawienie postaci, bardzo zachęcające i inspirujące! Jestem też fanką zakładki ze szkicami oraz ich podpisami 💙 Nie mogę też nie wspomnieć o Scoucie, którego imienia bardzo nie potrafię odmienić 💙]

    CHRISTIAN RIGGS & IAN HUNT

    OdpowiedzUsuń
  5. - Nasz Joe dzisiaj wraca - oznajmiła krótko psu, z pewnym zacięciem trąc marchewkę na drobnych oczkach aż po czubek korzenia. Uważała na palce, bo ostatnio w misce poza warzywem znalazło się trochę jej naskórka, a jednak niespecjalnie przepadała za plastrami, bandażami i innymi opatrunkowymi bzdurami, które wcale niczego w używaniu rąk nie ułatwiały na co dzień. Joe był ich, bo Scout z nim mieszkał, ale Lily znała go dłużej.
    Lily miała jakiś wewnętrzny zryw do działania, tak było od zawsze, a przy okazji jak mogła coś dla kogoś zrobić, to już w ogóle była w skowronkach. Trzeba przyznać, niekiedy niewiele wychodziło z jej wielkich planów, bo że coś zaplanuje to pewne, a czy coś wyjdzie mniej; ale żadna ilość niepowodzeń ani jej nie zniechęcała, ani jej nie ucierała nosa. Ba! trzeba dodać że nie była ani zuchwała, ani przemądrzała, bo jak się już komuś pchała do życia, to robiła to z wyczuciem i bardzo sympatycznie. Umiała też uciekać, choć niekiedy nie w czas. No i tak to się złożyło, że Joe został jej najwytrwalszą ofiarą, skoro mieszkali w sąsiedztwie już parenaście wspólnych lat, a więc lubiła go dręczyć najbardziej. I szczerze mówiąc, to tak już przywykła do ich zwyczajów, że nawet nie traktowała tego jako coś dziwnego, gdy podrzucała mu obiady przed kolejnym wyjazdem, albo przychodziła bez zapowiedzi, aby pożyczyć Scout'a przed siódmą rano w tygodniu, gdy kolejny raz próbowała się zmobilizować do porannego joggingu po parku.
    Ruda była pogodna i ciepła, trochę nad wyraz niekiedy rozmarzona, wygadana i zabiegana, ale o bliskich nie zapominała. Trochę skryta, nie pozwalała poznać całej siebie od razu i zbyt łatwo i ciągle się wahała, bo brakowało jej wiary w własne siły. Kiedy pół roku temu z powrotem przyjechała taksówką z rzeczami, wprowadzając się na powrót do małego mieszkanka, w którym dorastała z bratem pod opieką ojca, przez tydzień nie wychylała nosa na zewnątrz, czując wstyd, porażkę i zażenowanie samą sobą. To były nieliczne momenty, gdy nawet nie zaczepiała Joe, a chłop mógł odetchnąć. Bywała durna i łatwowierna, jeśli chodzi o facetów i szybko dostawała za to nauczkę, ale nie lubiła wypłakiwać się w niczyje ramię przez własną głupotę. Nigdy z tych lekcji nie wyciągała wniosków, ale przez to zawsze miała śmiałość iść znów przed siebie z uniesioną głową - jak już swoje odreagowała, popłakując w poduszki sama sobie. Szybko wybaczała sama sobie te pomyłki, tak jak i innym wybaczała wszystko.
    - Taki jesteś mądry, a jednak jak proszę, to nic mi nie podajesz - mruknęła, patrząc na psa, który chyba wyczuwając, że niedługo skończy się jego czas w niewoli u sąsiadki-wariatki, dreptał w miejscu, mlaskając na widok kolejnej marchewki w ręku Lily, po którą musiała sięgnąć jednak sama. Ale ona obiecała Joe, że mu psa nie utuczy i starała się być twarda! Chociaż te śliczne oczy i mokry nos miały niebywałą moc przebicia i bywały niezwykle przekonujące, pilnowała się ustaleń i dawała określoną ilość określonej karmy w określonych godzinach. Zresztą poczytała nieco o nadwadze u psów i wiedziała, że jak ona nie będzie konsekwentna, to nie tylko psu zaszkodzi, ale narazi się sąsiadowi, a o ile nigdy nie widziała u niego żadnego wybuchu złości (w sensie u Joe, Scout prychał na nią kilka razy choćby na spacerze), nie chciała testować granic jego cierpliwości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Z tego co kojarzyła, Callahan miał się pojawić popołudniu, bliżej wieczora, a do tego czasu i marchewkowe ciasta na dwóch blaszkach będą gotowe i może nawet wyjdzie jej wegański pasztet. Testowała różne przepisy, wynajdywała najdziwniejsze diety, a przy okazji jak tylko mogła kogoś dorwać do próbowania jej umiejętności kulinarnych, to taki człowiek nie miał wyboru, jak tylko jeść, jeść i chwalić. Joe był tak miły, że nigdy nie kazał jej spadać na drzewo, nie tak gburowato, dosadnie i bezpośrednio, żeby to ją ubodło, więc przemycała mu te swoje eksperymenty i wynalazki. I skoro wracał po ponad dwóch godzinach drogi, Lily stwierdziła, że na pewno będzie głodny, bo nawet nie zatrzyma się na stacji po hot-doga, no to ona go akurat od głodu i marnego losu głodomora uratuje. Tak, w jej głowie wszystko brzmiało jak bajka.
      Pół dnia później, jej kuchnia przypominała pole bitwy, za to na stole był reprezentatywny wysoki placek marchewkowy przekładany mascarpone z dodatkiem aromatu cytrusowego. Gorzej sprawa się miała z pasztetem, bo wyszedł mało słony i niby smaki składników które miały się przegryźć się nie przegryzły i smakowało to wszystko jak fasola z puszki, ale... Lily i tak była z siebie dumna. Połowa pracy zakończyła się sukcesem. Sztuką było cieszyć się z małych rzeczy, zabrała się więc do sprzątania. Gdy niebo już poszarzało i zaczęło się ściemniać, dzwonek u drzwi zabrzęczał, zapowiadając Joe. Wytarła mokre od wody i piany z płynu do naczyń dłonie w szarą koszulkę i o mało co nie zabijając się przez psa, który oczywiście pierwszy podbiegł do drzwi, plącząc się pod jej nogami, sięgnęła klamki.
      - Cześć -szeroki uśmiech i prawdziwa radość przebiła się jako pierwsze w jego stronę, a potem pofrunęły do niego ramiona, gdy Lily nie tylko go uściskała, łaskocząc rozwianymi włosami po twarzy, ale wciągnęła do środka przez próg. - Upiekłam ciasto, chcesz? Bardzo jesteś zmęczony? - zbombardowała go bezlitości już na starcie jak na starą natrętną babę przystało pytaniami, troską i chęcią dokarmienia i odsunęła się, aby mógł sprawdzić, czy jego pies ma się dobrze. A miał, nie było co do tego żadnych wątpliwości.
      Lily stanęła obok, wsuwając dłonie w tylne kieszeni jeansów i dmuchnęła w górę, żeby pozbyć się krótszego kosmyka znad oczu i dobrze widzieć Joe. Musiała sprawdzić, napatrzeć się, czy nic mu się nie stało w tej dziczy, gdzie jeździł. Jeździł i nigdy jej nie zabrał, bo zawsze miała coś do roboty i chyba za mało dała do zrozumienia, że jest cholernie ciekawa czym to on się tam zajmuje, bo przecież opowieści to za mało.
      W jej mieszkaniu pachniało dziś marchewkami i cynamonem, mógł już zgadywać co to za wypiek przygotowała, bo akurat ten robiła najczęściej - był prosty i rzadko coś jej nie wychodziło. A poza znajomym i częstym zapachem w małym dwupokojowym mieszkaniu, które też przecież znał, poza jej kurtkami i kolorowymi szalikami splątanymi na wieszakach w korytarzu przy wejściu, gdzie stanęli, w korytarzu pojawiły się dwa duże wiadra z białą farbą, bo jak ostatnio mu wspominała, chciała sobie odświeżyć kuchnię. Nawet już zabrała się do tego odświeżania, ale nie poszło jej to za dobrze, bo na razie pomalowała tylko kawałek ściany przy framudze i skupiła się na mieszaniu białej farby z niebieską, chcąc znaleźć najlepsze odcienie dla kwiatów, które chciała domalować wychodzące zza lodówki na sufit- ot kolejny pomysł do zrealizowania, jak tysiące innych w jej głowie.
      - Zjemy kolacje razem? - zaproponowała po chwili z nadzieją, przypominając sobie, że w lodówce ma jeszcze lasagne do odgrzania i wcale nie jest bezsmakowa ani fasolowa jak ten pasztet, który dzisiaj nie wyszedł. Naprawdę lubiła Joe, lubiła spędzać z nim czas, a ostatnio potrzebowała jego spokoju bardziej niż chciała przyznać. Może trochę go wykorzystywała, może był zmęczony i nie chciał jej gadania nad uchem, ale wystarczyło powiedzieć... Ale wolałaby, aby tak nie mówił.

      Usuń

    2. Zaczesała włosy za uszy z dwóch stron i czując siniaka przy skroni po lewej, poprawiła włosy, znów wyciągając je zza ucha i przerzucając bardziej przez ramię. Miała mu mnóstwo rzeczy do opowiedzenia, mieli w klatce włamanie, spadła z schodów, w pracy podrywał ją oblech i znowu pokłóciła się z narwanym bratem. Może Joe to jakoś zniesie, kiedy zacznie opowiadać... no będzie musiał, bo Lily gotowa była skisnąć na miejscu na miejscu, jak nie znajdzie dla niej chociaż chwili!

      nabuzowana Lilka!

      Usuń
  6. Kiedy Joe wyjeżdżał, niezależnie od tego czy brał psa z sobą, czy pozwalał Lily się nim zająć, zawsze dziwnie było jej tak samej, dziwnie pusto. Nawet ten rytm, gdy w ciągu kolejnych dni najpierw go nie było, a potem wracał i był przez kilka kolejnych i wszystko równo się toczyło na nowo, nie pomagał jej się przyzwyczaić do nieobecności mężczyzny. Za bardzo się jednak przyzwyczaiła. Zwyczajnie tęskniła, bo nikt nie był tak wyrozumiały, cierpliwy i spokojny wobec wybuchów jej ekscytacji jak Joe. Nigdy jej nie oceniał, nie ganił, nie upominał i nieważne czy miała naście lat jak go poznała, czy dobiegała do trzydziestki, przy nim potrafiła i wiedziała że mogła, cieszyć sie jak dziecko. Uwielbiała go za to. Uwielbiała go również za to, że przy okazji mogła go obrzucić stosem dziwnych pytań, mogła mu zarzucić ręce na szyje i wyściska do utraty (jego) tchu, mogła go namawiać na najróżniejsze wariactwa, a on z stoickim spokojem godził sie na to z zdrowym rozsądkiem unikając przesady i nie uciekał. To niesamowite, byli tak różni i jeszcze jedno drugiego nie zabiło, choć akurat Lily nic by mu nie zrobiła, niekiedy spodziewała się jednak i czekała w napięciu, jak na nią fuknie. Cud, Joe nie fukał jednak nigdy, a jesli już komentował jej nierozsądek to zwykle tak łagodnie, wręcz słodko, że uwielbiała go jeszcze bardziej.
    Szeroki uśmiech nie schodził z jej twarzy, teraz to było niemożliwe, aby go zmazać. Patrzyła jak Joe wita się z psiakiem i jak próbuje uwolnić z plecaka, kurtki, czapki, butów. A potem zobaczył fragment ściany niedoczyszczony i już malowany... oczywiście, nic mu nie umknie.
    - Nareszcie jesteś! - oznajmiła, jakby tylko tyle i aż tyle wystarczyło, by i ona i pies nie mogli się nacieszyć widokiem mężczyzny. Może coś w tym było? Od rana zarówno Lily jak i czworonóg przebierali nogami i łapami, biegając wręcz po mieszkaniu, jakby złapali pasożyty, a tak naprawdę czekali aż wybije odpowiednia godzina i Callahan stanie w progu. Tym razem jego wyjazd wydawał się przeciągać, choć nie było go dokładnie tyle dni, ile zapowiadał.
    Lily podeszła do Joe, zmarszczyła brwi, udając głupa, bo przecież nie przyzna się, że facet ma rację i pochyliła sie, patrząc na wystający fragment starej farby, który skubał. Złapała go za dłoń i odsuneła od ściany, aby nie robił więcej szkód, bo ona sama nawet nie zauważyła wcześniej przy malowaniu, że coś wystaje. Niby chciał pomóc, ale teraz to przyszedł zepsuć?
    - Sprawdzałam, czy biel pasuje - oznajmiła niewinnie, lekko tylko wzruszając ramionami. Przecież nic się nie stało. A teraz była po prostu bardziej niż pewna, że ten kolor to jest właśnie to, co ją jeszcze bardziej uszczęśliwi i mogą się zabrać do malowania razem. Do czyszczenia, a później malowania... o czym jakoś zapomniała, bo to drugi krok dawał efekty, a ona do cierpliwych osób nie należała, więc pominęła pierwszy. Czy nie mógł ominąć tego dawania po uszach, choć raz?
    Przygryzła z rozbawieniem dolną wargę, widząc jak skuszony zapachem Joe idzie prosto do stygnącej blaszki. Coś jej podpowiadało, że ciasto szybciutko dzisiaj zniknie, może nawet jeszcze przed kolacją. Podreptała za nim, oparła się ramieniem o framugę w kuchni i przechyliła głowę, czekając na werdykt. Musiało mu smakować, wciągnął kawałek ciasta jak odkurzacz, brakowało aby zamruczał z zadowolenia jak kocur. Nie zdążył jednak jej pochwalić, choć nie musiał, bo też na to nie czekała, jak pochwalił się zarobionym rozcięciem. Nie minęła sekunda, jak Lily stała przy nim.
    - Mógłbyś na siebie bardziej uważać? - poprosiła, łapiąc go chłodnymi palcami za nadgarstek i równie zimnymi palcami drugiej dłoni podciagając mu rękaw jeszcze wyżej. Syknęła cicho, zupełnie jakby czuła ból przy zarobieniu rany i podniosła spojrzenie do twarzy Joe. - Obiecałeś, że będziesz uważać - przypomniała mu słowo, które zawsze składał, gdy się pakował do wyjazdu. - Chodź, do łazienki, później pomyślimy o kolacji, mam wczorajszą lasagne w lodówce- nakazała, ciągnąc go zwyczajnie za sobą. Trudno zakupy i kolejne kawałki ciasta muszą poczekać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. Jak miała o niego dbać i się troszczyć, gdy jej to tak utrudniał? Gdy był nieostrożny i gdy wracał posiniaczony, poobijany, pocięty? Lily sama co rusz wpadała w tarapaty, obijała się o coś, zbierała siniaki, ale gipsu dawno nie miała, no i poza blizną z wypadku sprzed dwóch lat, to naprawdę uważała i było lepiej. Czy Joe chciał pobić jakiś rekord i przy okazji sprawić, że jej ruda czupryna szybciej zacznie siwieć z stresu i zmartwień?
      Wskazała mu brzeg wanny, aby sobie klapnął i stanęła tyłem, aby przeszperać wąski regał ustawiony w kącie. Skutecznie zignorowała pytanie o obitą skroń, na razie. Łazienka Lily wyglądała nie lepiej niż kuchnia po gotowaniu: stos kremów, próbek kosmetyków, maseczek których nigdy nie robiła, bo zapominała i porozrzucane pogubione sztuki kolczyków to był standard. Tak samo jak obłożone kąty wanny różnymi świeczkami zapachowymi i kilkoma zapachami żeli i szamponów, bo zależnie od nastroju sięgała po coś innego.
      - Miałam tu... nowe opakowanie, zaraz znajdę - zapewniła przez ramię, sięgając do koszyczka, w którym powinna być maść. I była, pod paroma fiolkami kolorowych lakierów do paznokci. - Gdybyś mnie czasami z sobą zabrał, mogłabym ci pomóc i na pewno nic takiego by sie nie stało - mruknęła, odwracając się do Joe, gotowa już do działania. - Ja pomalowałam tylko kawałek ściany, a ty się poszatkowałeś jak kapusta - kolejne pomruki opuszczały jej usta ale to nie było nic innego jak zmartwienie, że Joe ta reka boli i opatrunek mu przeszkadza. Nikt nie lubi jak boli.
      Staneła przed nim i wyciągneła rękę, aby unieść tę z obrażeniem. Zamierzała oczyścić skaleczenie po zdjęciu plastra, potem solidnie nasmarować i znów zabezpieczyć opatrunkiem. Umyła szybko ręce, by mu nie nanieść niczego w gratisie i wcisnęła mu w drugą dłoń maść.
      - Dam ci cały słoiczek , ale jak nastepnym razem... uważaj - tyle by było, jeśli chodzi o groźby. Wolałaby zabłysnąć i powiedzieć coś, co naprawdę da Joe do myślenia i nim wstrząśnie, ale nie umiała zmyślać. Zresztą znał ją na tyle by wiedzieć, że nie ma nic złego na myśli i nie jest wcale nadąsana i zła na niego. Tylko na to cholerne rozcięcie. I jeszcze kilka innych rzeczy, które ostatnio jej napsuły krwi.
      Pochyliła się i zaczesała włosy w tył, by jej nie przeszkadzały i nie ubabrały się w lekarstwie. Odsłoniła tę obitą skroń i już wiedziała, że jak sama nie zacznie mówić, to Joe ją przyciśnie. Jakby to akurat było trudne...
      -W wtorek było włamanie na klatce, wracałam z pracy szybciej i natknęłam się na złodzieja - rzuciła krótkie spojrzenie do oczu Joe, a potem skupiła się już na jego ręce i tylko tam starała się patrzeć. - Obrobił dwa pierwsze mieszkania z dołu i grzebał już przy moich drzwiach, ale gdy go zawołałam, spanikował i rzucił się do ucieczki. Popchnął mnie, ale nie spadłam z schodów, uderzyłam o barierki, łapiąc się za nie - wyjaśniła bardzo skrótowo i kucneła, układając rękę bruneta na jego kolanie. Nałożyła solidną porcję maści na poharataną skórę, krzywiąc się przy tym , bo nie wyglądało wcale ładnie.
      Lily była dzielna i nigdy się nie wahała, gdy trzeba było działać. Pomagała innym, mniej samej sobie, ale kiedy trzeba było zareagować, nie uciekała, nie unikała odpowiedzialności i nie odwracała wzroku. Zagryzła już któryś raz dzisiaj dolną wargę i przysuneła się, poza smarowaniem reki Joe, oglądając to wszystko dokładnie.
      - Jak to się stało w ogóle? Kiedy zabierzesz mnie z sobą i pokażesz, co właściwie robisz, gdy cię tu nie ma? - rzuciła mu przelotne spojrzenie i dokończyła nakładanie maści. Miała zimne palce, za to Joe miał przyjemnie ciepłą skórę na przedramieniu.

      Usuń

    2. Wstała, aby przechylić się obok niego, trochę trącając go biodrem i opłukała dłonie. Plastry też gdzieś tu miała świeże...
      - Była policja, w ogóle wyszło całkiem duże zamieszanie z tego włamania, podobno wytrychy i to wszystko, czego użył do wejścia to nie byle co - dodała, wracając do wątku obitej skroni, bo było sporo do opowiadania, a nie dotarła do najważniejszej części. - Ja też rozmawiałam z policją. Najpierw przyszedł dzielnicowy, to jakiś młody chłopak świeżo po akademii, a potem dotarł tu drugi policjant - zaczęła mówić trochę szybciej, nie tylko dlatego, że chciała już z siebie to wszystko wyrzucić. Obróciła się i nów zajrzała na regalik ustawiony w rogu. Staneła na palcach, aby z najwyższej półki sięgnąć po dużą kosmetyczkę. - Przyszedł tutaj Chase Ryder - oznajmiła z cichym stęknięciem, kiedy palce jej się prześlizgnęły po kosmetyczce i jej nie sięgnęła. - Potem przyszedł znowu, nie wiem, czy jeszcze nie przyjdzie. Nie mówiłam nic bratu, bo zaraz by tu przyjechał i kazał mi się pakować, on jest nienormalny. Cholera... Joe, pomóż, nie moge dosięgnąć wrzuciłam tam plastry - wróciła na pięty i obejrzała się na Joe, mając na myśli oczywiście kosmetyczke i schowane tam opatrunki.
      Jej brat, Rob, był narwanym hokeistą, który lubił rządzić wszystkim i wszystkimi. Od wypadku częściej się kłócili, bo ojciec przeniósł się do Chicago, a Lily nie chciała. Lily lubiła robić wszystko po swojemu, być roztrzepana, wesoła, kolorowa i wszędobylska, lubiła to swoje życie tutaj w Nowym Jorku. Lubiła to, co miała i co ją otaczało, a Rob... Rob czuł się odpowiedzialny za nią i za tatę, który od zawsze zastępował im oboje rodziców, a teraz wylądował na wózku. Do diaska nie chciała nic zmieniać, ani się przeprowadzać. A Chase był dawnym przyjacielem Roba, pierwszą miłością Lily i kimś, kto dzisiaj był obcy, bo tamci dwaj tak się pokłócili, że całe osiedle huczało i cała trójka nie miała kontaktu od lat. Kimś kto kiedyś kręcił się tu po okolicy i Joe mógł go pamiętać, a jeśli nie jego, to to jak głośno Lily płakała i jak bała się wybuchów Roba po tamtej kłótni. I chyba dlatego staneła obok pod ścianę, nie podnosząc wzroku, bo było jej zwyczajnie wstyd, że tak się bezwiednie pakowała znowu w bagno. A to właśnie się działo, kiedy nie kazała Ryderowi spadać na drzewo. Lily po prostu była słaba i tu nie było żadnych wątpliwości.
      - Żebyś się nie wybabrał w maści, nakleimy plaster, a jestem pewna że w kosmetyczce został jeden duży akurat na to rozcięcie - wyjaśniła, przeskakując płynnie z powrotem na temat jego obrażeń i patrząc na jego rekę, teraz błyszczącą od nałożonego leku. Powiedziała, co chciała, wyrzuciła to z siebie i już było jej lżej.


      Lilka

      Usuń
  7. [Cześć! :)
    Ha, to pięknie, bo właśnie taki był mój cel! ;) Naomi to żadna męczennica, ale klasyczny przypadek osoby, która nauczona jest żyć dla innych, a nie dla siebie. Z jednej strony tak jej trochę źle z tym, jak wygląda jej życie, a z drugiej nie bardzo wie czego chce i nie bardzo wie, jak wyglądałaby ta jej normalna rzeczywistość. :)
    Mówisz, że Joe mógłby jej pokazać, że świat nie jest taki zły. Po przeczytaniu karty doszłam do tego samego wniosku :D To prawda, Naomi nie lubi podróżowania, ale to tylko jej uprzedzenie, z którego można ją wyleczyć. ;)
    Mam pewien pomysł na relację, więc jeśli zaproszenie dalej aktualne, to przyjmuję je :D Odezwę się z tym pomysłem na maila. :)
    Dzięki za powitanie!]

    Naomi Kim

    OdpowiedzUsuń
  8. Spojrzała na swoje odbicie we wstecznym lusterku po raz czwarty, odkąd kilka minut temu zaparkowała pod wskazanym adresem. W tle, tuż za sobą, widziała dość pokaźny kosz, który zamówiła w swojej ulubionej nowojorskiej cukierni, znajdującej się niedaleko jej apartamentowca. Było w nim niemal wszystko – butelka dobrego półwytrawnego wina, świeżo mielona kawa, a także liściasta herbata jaśminowa. Poprosiła, by dodano również wysokiej jakości praliny oraz wypieki tamtejszej cukierni, bo ich makaroniki były naprawdę rewelacyjne. Do tego osobiście wybrała jeszcze świecę sojową o delikatnym, neutralnym zapachu, bo przecież nie znała tego człowieka. Nie miała pojęcia, jakie aromaty lubi, tak samo jak nie wiedziała wielu innych rzeczy.
    Na przykład tego, dlaczego wciąż siedziała w samochodzie, choć doskonale rozumiała, dlaczego się tutaj znalazła. Rozsądek podpowiadał jej, że to nie wypada – że nie powinna zjawiać się w domu obcego człowieka, skoro wszystkie formalności zostały już dawno załatwione.

    Tyle że to za mało.

    Wszystko zaczęło się tamtego feralnego poniedziałku, tuż po gali charytatywnej, na której – po raz kolejny – ona i James pojawili się osobno. Może nawet nie przeszkadzałoby jej to aż tak bardzo, bo przecież sama zgodziła się trzymać ich związek w tajemnicy. Tyle że wszystko zaczynało się komplikować. Czuła to – czuła to aż do bólu, w każdej komórce swojego ciała. W sercu coś uwierało ją tak mocno i okrutnie, że nie potrafiła tego zignorować. Nie wiedziała tylko, czy był to brak zaufania, irracjonalny lęk, czy może coś znacznie bardziej oczywistego – świadomość, że ona znowu pojawiła się w jego życiu.

    Gdy usłyszała, że James przejmuje sprawę dotyczącą Ashford Capital, coś w niej pękło. Nie była przecież naiwna – doskonale wiedziała, kto tam pracował i kto w jego kancelarii zajmował się tego typu sprawami. Nie była też gotowa przyznać tego przed samą sobą, naiwnie, też nieco żałośnie, usprawiedliwiając swoje odczucia migreną, która – naturalnie – zaczęła dawać się jej we znaki jeszcze bardziej. A już szczególnie po tej cholernej gali charytatywnej, gdzie widziała ich rozmowę. Jamesa i nikogo innego, jak samej Astrid Chen. I nawet ślepiec wyczułby tę chemię. Tę iskrę, której sama nigdy nie potrafiła dostrzec między sobą a Jamesem, bo przecież była tą drugą – i dobrze o tym wiedziała.

    Oczywiście po powrocie do domu nie poruszyła tego tematu. Od samego początku grała rolę kobiety, która nie wie, nie widzi, nie czuje – a tamtego wieczoru grała ją jeszcze bardziej. Bo patrząc prawdzie w oczy, co miałaby powiedzieć? „Kochanie, przez cały rok naszego związku nie spojrzałeś na mnie z taką pasją, jak na nią przez kilka minut. Czy dalej ją kochasz?”

    „Skarbie, oddaj tę sprawę Harperowi. Nie chcę, żebyś pracował z Astrid. Tak, nie ufam ci. Tak, boję się, że mnie zdradzisz.”


    Brzmiało to żałośnie i tak skrajnie nieodpowiednio. Nie mogła tak zrobić, bo James ją kochał, tak? Nigdy by jej przecież nie skrzywdził, prawda?

    To wszystko ta przeklęta migrena.

    Właśnie to powtarzała sobie od powrotu do domu. A już szczególnie tamtego pechowego poniedziałku, gdy ból głowy stawał się nie do zniesienia. Powinna była zostać w domu – zasłonić zasłony, schować się pod kołdrą i przeczekać. Ale tego nie zrobiła. Zamiast tego wsiadła do samochodu i kilka godzin później doprowadziła do kolizji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie była to katastrofa, ale szkody były jednak na tyle poważne, że samochód poszkodowanego wymagał naprawy. Naomi nigdy nie należała do osób, które bagatelizowały swoje błędy. Wręcz przeciwnie – brała je sobie do serca bardziej, niż powinna. Nie próbowała się wykłócać, nie szukała wymówek, nie umniejszała sytuacji. Wina była po jej stronie i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Dlatego pokryła wszystkie koszty i osobiście zadbała o to, by wszystkie formalności zostały odpowiednio uregulowane.

      To wciąż jednak nie sprawiało, że czuła się z tym dobrze. Wręcz przeciwnie – im dłużej o tym myślała, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że same formalności to zdecydowanie za mało.
      James uznał, że formalności wystarczą, choć pochwalił ją za jej empatię i wnikliwość. Poza tym, nie powiedział nic szczególnego. Naomi nie miała też nikogo, komu mogłaby się wyżalić. Hannah nigdy jej szczególnie nie lubiła, a rodzicom nawet nie wspomniała o tej kolizji – doskonale wiedziała, co by usłyszała. Dlatego przeanalizowała wszystko sama, po raz kolejny rozkładając sytuację na czynniki pierwsze. To właśnie wtedy doszła do wniosku, że musi zrobić coś więcej – a gdy już ta myśl zakorzeniła się w jej głowie, nie potrafiła się od niej uwolnić. Nie mogła spać, kręciła się po mieszkaniu, piła niezliczone ilości melisy, która i tak nie przynosiła jej ukojenia. Myśl, że przez jej nieuwagę ktoś musiał zmagać się z problemami – choćby tylko przejściowymi – gryzła ją od środka. I choć temat był już oficjalnie zamknięty, Naomi wciąż nie czuła spokoju.

      Wszystko to doprowadziło do tej chwili, w której znalazła się pod adresem Josepha Callahana – poszkodowanego, który od samego początku wydawał się niezwykle spokojnym człowiekiem. Nie potraktował jej źle. A szkoda, bo może wtedy przejęłaby się mniej. Może łatwiej byłoby jej o tym zapomnieć, gdyby rozbiła samochód kogoś, kto na to zasłużył. Niestety, tak się nie stało. Joseph Callahan nie tylko potraktował ją z szacunkiem, ale na domiar złego wydawał się być naprawdę sympatycznym i życzliwym człowiekiem.

      Westchnęła cicho, spoglądając na swoje odbicie po raz ostatni, po czym w końcu wysiadła z samochodu, biorąc w dłonie kosz ozdobiony żółtą wstążką. I ruszyła.

      Chwilę później stanęła przed drzwiami, nie mając jeszcze pewności, czy to, co robi, jest błędem, czy jednak dobrym gestem. Wiedziała jednak, że choć minęło już kilka dni od uregulowania wszystkich formalności, dla niej sprawa wciąż była świeża. I wciąż tak samo istotna. Tylko czy naprawdę musiała pokazać to aż tak?

      Już i tak było za późno.
      Drzwi otworzyły się, a ona drgnęła lekko w zaskoczeniu, jak gdyby nie spodziewała się, że zastanie go w domu.

      — Dzień dobry… — zaczęła, lecz urwała równie szybko, gdy zobaczyła, że zastała go w nieodpowiednim momencie. Taktownie prześlizgnęła wzrokiem po jego sylwetce, a na jej twarzy pojawił się cień zakłopotania. — Panie Callahan, przepraszam za moją niezapowiedzianą wizytę. Przyjechałam tylko na chwilę, czy mogę wejść? — zapytała, wbijając w niego spojrzenie swoich ciemnych oczu. Na jej twarzy malował się delikatny, serdeczny uśmiech.

      Naomi Kim

      Usuń
  9. Debbie, to naprawdę ważna sprawa. Twoja pierwsza. Twoja, tylko twoja. Nie spieprz tego. Tak mówił Louis, kiedy przyjęto na dyspozytorni zgłoszenie i wysłano ich patrol na miejsce. Zwykle dowodzenie w ich duecie przejmował starszy stażem i wiekiem partner, nie było w tym nic dziwnego, skoro do kompletu wciśnięto mu świeżaka. A nie dość, że świeżaka, to jeszcze rudego i z cyckami. Louis początkowo nawet nie krył się ze swoją niechęcią do Debbie, dając jej jasno do zrozumienia, że kobiety w patrolach to słaby pomysł i lepiej im za biurkiem. Zapominał przy tym, że Grayson, podobnie jak i on, przeszła te same szkolenia, testy i egzaminy, była sprawdzona tak samo, jak i on, zanim została dopuszczona do służby. Zapominał również o tym, że powinni być traktowani na równi i strasznie początkowo ją to irytowało, ba, wkurzało niemiłosiernie, że musi spędzać większość czasu w tygodniu z takim zakutym łbem. Bo Louis Hunt był zakutym łbem. A przynajmniej nie bała się go tak nazywać we własnej głowie.
    Musiało minąć trochę czasu, zanim zaczęła dostrzegać plusy swojego partnera. Był, wbrew pozorom, troskliwy i chociaż starał się udawać, że nie, to przywiązał się do Debbie i zaczęli zgrywać się na tyle, aby podczas bardziej niebezpiecznych akcji dogadywać się bez słów. Było dobrze, choć nie rozmawiali zbyt wiele i nie zwierzali się sobie, ba, więcej i bardziej otwarcie mówiła Debbie, Louis po prostu nie narzekał i tego słuchał.
    Więc kiedy nadszedł ten wieczór, późny, marcowy wieczór i Louis wypowiedział tyle słów na raz, Debbie poczuła niepokój. Zaczęła się stresować, choć zwykle czuła się pewna w tym, co robiła, tak teraz zauważalnie drżały jej dłonie, a ona widocznie pobladła. Odkąd trafiła w szeregi nowojorskiej policji, miała wrażenie, że znajduje się dobrym miejscu, że jest tam, gdzie powinna być od dawna. Nie w urzędzie, nie za biurkiem, a w terenie. Mogła działać. I dzisiaj otworzono przed nią kolejną furtkę i zamierzała z niej skorzystać.
    Kiedy zajechali pod wskazany w zgłoszeniu adres, pod budynek zajechała również karetka. Ratownicy medyczni bez wahania wysiedli z ambulansu, ale widząc funkcjonariuszy policji, zatrzymali się. Debbie przed wyjściem z radiowozu, uderzyła się kilkakrotnie w twarz. Kurwa, weź się w garść, Grayson, pomyślała, zanim Louis zdołał to powiedzieć, a wiedziała, że zamierzał. Wysiedli. Louis widząc jednak, że Debbie nie do końca radzi sobie, podpytał ratowników i razem ruszyli na odpowiednie piętro. Drzwi do mieszkania, w którym zastali nieprzytomną młodą kobietę i nieco starszego, ale zdecydowanie przytomnego, choć również poturbowanego mężczyznę, były wyważone. Zamek nadawał się do wymiany. Cała czwórka ubrała na dłonie lateksowe rękawiczki. Medycy po to, aby dbać przede wszystkim o swoje zdrowie i życie, a policjanci po to, aby nie zostawić niepotrzebnych śladów.
    — Musimy wezwać techników — zadecydowała od razu, nie czekając na polecenia, podpowiedzi i sugestie. Louis tylko skinął głową i skoro to Debbie dowodziła, sięgnął po swoje radio, wzywając odpowiednie posiłki. Ruda zauważyła cień uśmiechu na jego ustach.
    Ratownicy zajmowali się młodą kobietą, która odzyskiwała przytomność. Ocucili ją i zdecydowani byli zabrać ją do szpitala. Póki co ofiara zdawała się nie być w stanie, w którym możliwe byłoby przesłuchanie. Louis wyszedł na korytarz, a Debbie zwróciła się albo do drugiej ofiary, albo do świadka. Musiała najpierw zdecydować z kim ma do czynienia.
    Brakowało jej doświadczenia, ogłady i pewności siebie, którą mieli zatwardziali w boju funkcjonariusze patrolowi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Może pan usiąść? — poprosiła, choć mężczyzna nie wyglądał najlepiej. Wskazała mu jednak krzesło, które było najbliżej. Przez okna widać było blask czerwono-niebieskich świateł i urwaną syrenę. Przyjechała zapewne druga karetka. Właśnie do mężczyzny, do którego postanowiła odezwać się Debbie. — Jak się pan czuje? Wszystko w porządku?
      Głupie pytanie, Debbie, przecież widzisz, że nie, pouczyła samą siebie i żałowała, że nikt inny nie wie, jaką bitwę toczy teraz we własnej głowie. Może ktoś byłby w stanie jej pomóc? Obejrzała się za siebie, w kierunku drzwi do mieszkania, za którymi zniknął Louis. Przepadł.
      Oparła dłonie na krawędzi szerokiego pasa, który podtrzymywał jej służbowe, czarne spodnie na miejscu. Próbowała nadać sobie tym gestem powagi, animuszu. Power pose. To nie było pierwsze takie zgłoszenie, w którym miała swój udział. Na pierwszy rzut oka włamanie z napaścią. Dwie ofiary. To nie powinno być nic trudnego, nic skomplikowanego. Przecież doskonale wiesz, co robić, Debbie, dodała sobie otuchy, bo też niby czemu nie? Na szczęście nikt nie siedział w jej głowie.
      — Kim pan jest? — spytała bezpośrednio, nawet nie zdając sobie sprawy, jak może to być odebrane. Nie najlepiej. Zdecydowanie nie najlepiej. — To pańskie mieszkanie? Mieszka pan tu?
      I może wszystko byłoby ładnie, pięknie, gdyby z łaski swojej przedstawiła się mężczyźnie i wyjaśniła kim jest. Niby było to widać, bo miała mundur z wyszytym nazwiskiem, ale… procedury to procedury, a jej się o nich zapomniało.

      Debbie

      Usuń
  10. Ach, tak. Jej obecność była kłopotliwa, czuła to w każdej cząstce swojego ciała. Ale było już za późno, nie mogła przecież tak po prostu odwrócić się na pięcie i wyjść. A tym bardziej nie mogła udawać, że znalazła się tutaj przez pomyłkę, zwłaszcza z tym ogromnym koszem, który wydawał się niemal połową jej sylwetki. Cóż, mleko się już rozlało, a Joseph Callahan uprzejmie zaprosił ją do środka – choć wcale nie musiał. Był ewidentnie czymś zajęty, a ona pojawiła się nie w porę. Rodzice zawsze powtarzali jej, że to niegrzeczne. Uczyli każdego aspektu etykiety społecznej, każdej reguły dotyczącej tego, co wypada, a co nie – wszystko po to, by ich jedyna córka wyrosła na prawie że kobietę doskonałą. A jednak zdawała się o tym zapominać, gdy podejmowała decyzje takie jak ta. Nie znała przecież tego człowieka. Nawet jeśli wydawał się sympatyczny, ciepły i szczery, równie dobrze mógł być wariatem albo psychopatą, a ona dobrowolnie wystawiała się mu na tacy...
    Odchrząknęła. To już było prawdziwe wariactwo. Nie mogła tak myśleć. Ba! To przecież on mógł dojść do wniosku, że to z nią jest coś nie tak, skoro pojawiła się niezapowiedziana u jego drzwi, mimo że właściwie nic o sobie nie wiedzieli – poza tym, jakimi samochodami jeżdżą i jakie są ich dane ubezpieczeniowe. A mimo to, nawet jeśli cała ta sytuacja zdawała się krępująca, Naomi Kim odnosiła wrażenie, że właściwie, to robi to, co należy. Że to dobre, odpowiednie i słuszne… A ponad wszystko, po raz pierwszy od dawna, czuła, że ma nad czymś kontrolę.

    Weszła do środka powoli, odruchowo przyciskając kosz do siebie, jak gdyby ten upominek stał się jej jedyną kotwicą w tym obcym dla niej świecie. Bo tak, mieszkanie Josepha Callahana było w istocie zupełnie innym światem – rzeczywistością zupełnie różną od tej, którą znała. W jej domu unosił się zapach lawendy, wszystko było uporządkowane – może nie do granic absurdu, ale wystarczająco, by panowała atmosfera przytulności i spokoju. A tutaj… Cóż, Joseph Callahan zdawał się żyć w zupełnie innym rytmie.
    Nie oznaczało to jednak niczego złego. To prawda, Naomi nie spodziewała się bałaganu. Tak samo jak nie spodziewała się, że zastanie go ubrudzonego smarem. Ale w tym wszystkim było jednocześnie coś... fascynującego. Oczywiście, nie chaos sam w sobie, a raczej to, że ten chaos czemuś służył. Zanim się tu pojawiła, pracował nad czymś. Zaangażował się w budowę, naprawę, rozłożenie roweru… Cóż, nie wiedziała dokładnie, ale to nie wyglądało na zaniedbanie, a raczej na efekt skupienia, pracy rąk i zaangażowania. Nic więc dziwnego, że jej spojrzenie powędrowało ku rozłożonym narzędziom i plamom smaru. Zamiast od razu ruszyć w kierunku, który wskazał Joseph, Naomi przystanęła, wpatrując się w ten obraz bałaganu. I uśmiechnęła się – tak po prostu, delikatnie, niemal niezauważalnie.
    To był miły i ciekawy widok, którego nigdy wcześniej nie doświadczyła w swoim domu. Nigdy nie widziała, żeby jej ojciec naprawiał jej różowy rower. Gdy coś się psuło, wracało naprawione, a ona wyobrażała sobie, że to zasługa pracowitych krasnali. Albo uroczych wróżek. A przecież to było coś tak ludzkiego. Może nie banalnie prostego, ale naturalnego. Zwyczajnego. Przesunęła więc wzrokiem po rozczłonkowanych częściach roweru, a następnie spojrzała na gospodarza.

    I wtedy dotarło do niej, że wciąż stoi w miejscu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odchrząknęła cicho i odwróciła się, tym razem trzymając kosz w jednej dłoni, a drugą wygładzając wyimaginowane fałdy na swoim ubraniu. Musiała wyglądać co najmniej zabawnie – beżowa marynarka, jasna jedwabna bluzka i czarne, dopasowane spodnie z wysokim stanem zdecydowanie nie wpisywały się w klimat tego mieszkania. A do tego jeszcze klasyczne, czarne loafersy. Może rzeczywiście przesadziła z tą elegancją? Ale przecież taka już była – uporządkowana, dopracowana w każdym calu, nawet w sytuacjach, które absolutnie tego nie wymagały.

      — Ależ proszę się nie przejmować bałaganem! — powiedziała pospiesznie, choć odniosła wrażenie, że jej sumienna i pełna zaangażowania wzrokowa analiza zdążyła już zdradzić, że dokładnie wszystko zauważyła. Tym razem jednak od razu przesunęła wzrok na wskazane miejsce i ostrożnie usiadła na jednym z krzeseł, wciąż kurczowo ściskając kosz niczym dziecko swoją ulubioną zabawkę. A przecież nikt by jej go nie ukradł… — Poza tym, no właśnie… To ja przyszłam tak niezapowiedzianie, proszę mi wybaczyć… — dodała, spoglądając na mężczyznę z lekkim zakłopotaniem. Było jej teraz trochę głupio, że zjawiła się bez żadnego ostrzeżenia, ale skoro już tu była, to zamierzała dobrze wykorzystać tę okazję.

      Zauważyła też subtelną zmianę w sposobie, w jaki się do niej zwracał. Absolutnie jej to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie – chyba powinna zrobić to samo.

      — Kawa brzmi dobrze, dziękuję. Może być czarna — odpowiedziała z uśmiechem. Przez chwilę panowała między nimi cisza — A może mogę jakoś pomóc? Wydaje mi się, że to praca na dwoje… — zaproponowała po chwili, niepewnie zerkając w stronę rozłożonego roweru. Zabawne było to, że Naomi nie miała najmniejszego pojęcia, co właściwie mogłaby zrobić z tymi wszystkimi częściami, ale mimo to uznała, że jej propozycja była uprzejma. I choć nie mogła być tego pewna, miała wrażenie, że jej słowa wywołały w mężczyźnie cień rozbawienia. Niezależnie od tego, czy było to prawdą, czy nie, poczuła, jak jej policzki zaczynają robić się coraz cieplejsze – i zdecydowanie bardziej rumiane. Może rzeczywiście nie była to najmądrzejsza sugestia. Może powinna po prostu przejść do rzeczy, zamiast udawać, że wie cokolwiek o naprawianiu rowerów. A nie wiedziała.

      Ścisnęła kosz jeszcze mocniej.

      — A formalnościami proszę się nie przejmować, wszystko jest załatwione. Zajęłam się tym, co trzeba — wyjaśniła, nadal z uśmiechem na twarzy. Westchnęła cicho, próbując się rozluźnić — Właściwie to przyszłam jeszcze raz pana… To znaczy, ciebie przeprosić — wyjaśniła. Mówiąc to, przypomniała sobie powód swojej wizyty, a jednocześnie przedstawiła go jemu. — Czułam, że formalności to za mało. Bardzo mi głupio — dodała po chwili ciszy.
      W końcu postawiła kosz na blacie, delikatnie przesuwając go w stronę Josepha. Żółta wstążka, którą był przewiązany, lekko się poluzowała pod jej drżącymi palcami.

      — To drobiazg, ale… Hm, cóż, mam nadzieję, że się przyda — powiedziała cicho, lecz z uśmiechem, uważnie obserwując jego twarz. Miała nadzieję, że nie uzna jej za skończoną wariatkę. Naprawdę chciała dobrze. Teraz powinna była po prostu czekać na jego reakcję, ale, oczywiście, to było niemożliwe w przypadku Naomi Kim. Nic więc dziwnego, że zamiast zamilknąć, postanowiła mówić dalej.

      Usuń
    2. — Zmagam się z przewlekłą migrenę — zaczęła, splatając palce na kolanach — Tamtego dnia trochę się nasiliła — dodała. Zawahała się na dłuższą chwilę, po czym mówiła dalej:
      — Zwykle jeżdżę samochodem w dobrym stanie, to nie tak, że zawsze mi się coś psuje czy zawsze niszczę komuś samochód. Głowa nie boli mnie codziennie, ale tamten dzień był trudny. Byłam podłamana, czułam się tragicznie. Wiem, że to żadne usprawiedliwienie, ale… — westchnęła, a potem, niemal instynktownie, położyła dłoń na sercu — Życie mi się sypie i nie do końca umiem sobie z tym poradzić.

      Słowa wyrwały się z niej szybciej, niż zamierzała, ale gdy już zostały wypowiedziane, nie miała zamiaru ich cofać. W końcu to była prawda.

      Naomi

      Usuń
  11. Nie wyobrażała sobie, aby kiedykolwiek miało obok niej zabraknąć Joe. W porządku już było nawet to jego znikanie, a nie oszukujmy się - cholernie ciężko było jej się przyzwyczaić, że przez chwilę był, a później go nie było. Już nawet ta regularność wyjazdów jej nie pocieszała, choć z czasem jakoś łatwiej było czekać. Przyzwyczaiła się. Tęskniła. Był dla niej kimś ważnym, kimś bliskim i nawet nie musiał tego rozumieć, ani nawet jej wybaczać tej nadmiernej troski, został na nią skazany. Bo mógł się obrażać, irytować, wręcz wściekać, wypraszać i wyganiać ją od siebie, a ona by mu już nie odpuściła. Mógłby w przyszłości uderzyć się w głowę i ją zapomnieć, a ona nie odsunęła by się wcale. Nie umiałaby mu już odpuścić. Chodziłaby za nim krok w krok, dopadała do drzwi w mieszkaniu obok, gdy tylko zorientowała by się, że wrócił i nadal karmiła i skrupulatnie sprawdzała, czy żyje, czy się zanadto nie połamał, czy nie poobijał i jest zdrowy. Lily chciała Joe w swoim życiu. On był jej przyjacielem, sąsiadem, powiernikiem sekretów, testerem jej eksperymentów i to nie tylko kulinarnych, bo pamiętała przecież swoje fazy na projektowanie i szycie i został chwilowo modelem. Znosił ją i chciał, nie tracąc cierpliwości, co zdarzało się rzadko. Był dla niej ważny, kropka. A gdy kogoś wpuszczała do swojego świata, gdy się odkrywała, to już nie ma zmiłuj. I wbrew pozorom, wbrew tym wszystkim szumom i pewnej niezdarności chwilami, czy wręcz szaleństwom jakie porywały jej głowę w gąszczu zawirowań wyobraźni i fantazji, Lily wcale się na ludzi nie rzucała. Joe miał wyjątkowe szczęście. Znalazł się w kręgu wybrańców, o. I lepiej, aby to doceniał, a nie tylko się przyzwyczajał i akceptował fakty. Ich rytuały po jego powrotach i przed wyjazdami nie tylko nie ustaną, ale zawsze może ich być więcej.
    Lily potrzebowała czuć, że jest. Może to jakaś dziwna przypadłość, może to dlatego że wychowywał ją samotny ojciec i gdzieś tej matczynej czułości zabrakło, ale ona bardzo mocno chciała się kimś zaopiekować, oddać kawałek siebie. Joe mógłby się opierać, ale już chyba dawno temu minęły te czasy i etap ich znajomości, gdzie by ustąpiła i dała mu święty spokój. Musiał jej więc to wybaczyć i przyjąć dzielnie na klatę fakt, że był dla Lily kimś, komu poprzeszkadza czasami troszkę bardziej. Gdyby się nad tym zastanowić, znała go ponad połowę swojego życia i zaraz za tatą i bratem, był jej najbliższym facetem. To zobowiązuje, więc całkiem dobrze, że lubił ten charmider, który pojawiał się wokół, gdy tylko się widzieli.
    Nie miała rentgenu w oczach, a całkiem by się przydał. Wtedy od razu by go mogła przeskanować i upewnić się, że nic mu nie jest. Zwyczajnie znała Joe i wiedziała, czego się może spodziewać po jego powrotach z wyprawy w dzicz, chociaż nigdy szczególnie jej się to też nie podobało. Czasami bała się, że wróci posiekany po schadzce z miśkiem czy coś. Czy w Hunter w ogóle były miśki...? Mimo tylu lat znajomości, nie do końca umiała sobie wyobrazić to miejsce, do którego Joe jeździ, ale jakoś nigdy okazji na wyprawę tam wspólnie nie było, co też nie przeszkadzało jej wypominać mu, że jej tam nie zabrał. Bo Lily zawsze miała coś do roboty i jak Callahan nie oznajmi jej twardo, że ma się pakować i jadą, to ona nie pojedzie. Bo... Dokładnie jak myślał, sama się w jakieś gąszcze i niewygody nie wpakuje.
    - Ostatni gips miałam dwa lata temu, bohaterze - przypomniała, rzucając mu ponure spojrzenie. - Nie ładuj się nigdzie - burkneła, bo naprawdę nie miała do niego sił! On się świetnie bawił, bazgrząc po jej opatrunkach, troszkę jej też dokuczając, a ona później musiała wyjść do ludzi z tymi brzydactwami! Pal licho, jakby to było tylko brzydkie, czasami to się nie nadawało do pokazania! Oczywiście była tu niesprawiedliwa i równie złośliwa z sympatii, bo Joe miał kilka ukrytych talentów w ręku, ale wolałaby, aby żadne z nich nie lądowało w żadnym usztywnieniu. Dość już i ona i on nazbierali siniaków, zadrapań i ran w życiu, zawyżali średnią, to pewne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Starała się być delikatna i ostrożna, uważna na jego reakcje. Nie podobała jej się ta ręka i naklejony byle jak plaster. Wiedziała, że ma zimne dłonie, ale gdyby zaczął grzać jej lodowe paluszki o siebie, doprowadziłby jej policzki do wrzenia. Łatwo było ją speszyć, a do Joe miała szczególną słabość. Może stwarzała pozory kogoś, kto idzie przed siebie jak burza, jak huragan zgarniając wszystko po drodze, ale na litość boską, to tylko odrobina żywiołowości. Dosłownie szczypta. Za to spokój i rozsądek Joe, to jak płynął przez życie zwykle działało na nią kojąco. Nawet jeśli chwilami ją wkurzał. I dlatego bardzo troskliwie zajmowała się teraz jego ręką i miała zamiar później zająć się jego żołądkiem i chłopa dokarmić.
      I znowu musiała rzucić mu spojrzenie, jakby kazała mu spadać na drzewo, a przed tym zastanowić się, jak bardzo chce ją wkurzyć. Zmuszał ją do tego sam, na własną odpowiedzialność!
      - No już się pakuje, uważaj... - aż wywróciła oczami na te jego żarty, bo nigdy jej nie zabrał, a miał sporo czasu! Tak czuła, że się z niej naigrywał. - Jeździsz tam cały czas, nie może być aż tak źle - zauważyła. Chyba z własnej woli by się nie wpierdzielał w jakieś zimno, błoto i klitkę, prawda? Zaczynała się zastanawiać, czy w tym Hunter to on nie prowadzi drugiego życia i zwyczajnie zwiewa tam odpocząć. - Jeśli robimy zakład, to nie o byle co, bo wygram - oznajmiła już z dużą pewnością siebie i krótko pisneła, kiedy Joe nagle się zabawił w siłacza, obejmując ją i podnosząc. Jakoś trudno jej było oswoić się z tym, że ma tyle krzepy. Za każdym razem było to tak samo zaskakujące, a przecież to nie odkrycie, że Callahan był dobrze zbudowanym mężczyzną.
      Zamilkła na moment, pozwalając mu odegrać te rolę starszego i mądrzejszego w ich duecie. Wyciągnęła rękę, by wygrzebać odpowiednich rozmiarów opatrunek, a potem to już w ogóle nie było sensu się odzywać. Joe też się o nią martwił, wiedziała to, ale nie rozumiał, że ona wcale nie rzuca się na złoczyńców i nie szuka kłopotów. Ciche i krótkie Chryste wypłynęło jej z ust, gdy naklejka plaster na posiekaną skórę, dostając kolejne z wielu pouczeń. Niektóre już znała na pamięć, mogła recytować, ale nie miała ich dość. Zwyczajnie, to był jeden z wielu przypadków i nie powinna obrywać!
      - Miałam grzecznie poczekać na schodach, aż mi się włamie i mnie okradnie? Albo przeprosić i przecisnąć się do środka bokiem, żeby mógł już spokojnie dokończyć babranie w zamku? - wywróciła oczami i wygładziła brzegi plastra, dociskając go po bokach do przedramienia Joe. - Naprawdę nie jestem aż tak głupia, jak sądzisz - oznajmiła z pewną zawziętością i sporym dodatkiem dumy.
      Skończyła i wyprostowała się. Spojrzała z góry na ten plaster, a fakt że Joe ostatnio wracał z takimi rewelacjami zawsze sprawiał, że przy kolejnym wyjeździe martwiła się bardziej.
      - Może zostać blizna - stwierdziła już ciszej i spokojniej, jakby wszystko co wyrzuciła z siebie chwilę temu, wyssało z niej za dużo energii.
      Wiedziała, co robi, pakując się między brata, a jego dawnego przyjaciela. A właściwie nie pakując się nigdzie, tylko trzymając spotkanie byłego chłopaka przed bratem w tajemnicy. Oddalała się od Roba, nie chcąc przysporzyć mu zmartwień i problemów, bo musiał skupić się na treningach i jednocześnie chciała mieć pewność, że Chase żyje dobrze. Nie widzieli się kilka lat, była ciekawa co u niego. To tylko tyle, znowu głupia troska. Niepotrzebna, bo przecież nikt nie martwił się o nią tak samo bardzo.
      Opłukała dłonie z maści i otarła o tył spodni. Zdecydowanie trudno jej było obrócić się i sięgnąć po ręcznik, bo wtedy straciłaby z oczu swojego gościa. Zagryzła wargę, znowu trochę za mocno, poczuła jak zabolało i wyciągnęła dłonie do Joe. Objęła mu policzki, a potem pokręciła głową, posyłając mu ciepły, czuły uśmiech, kiedy stanęła znów bliżej.

      Usuń

    2. - Zostawiłbyś dla mnie to swoje Hunter, którego mi nigdy nie pokazałeś? - uśmiechnęła się kącikiem ust, tak tylko troszkę mu dokuczając. Lubiła i często stosowała tę swoją zasłonę dymną, gdy Joe jakoś szczególnie ją poruszał. A udawało mu się to cholernie często, gdy prosto i bezpośrednio mówił takie teksty, przez które zastanawiała się nieco dłużej nad tym, jak bardzo go lubi. - Wszystko w porządku, nic mi nie jest - zapewniła, delikatnie gładząc palcami skórę twarzy mężczyzny.
      Joe był niesamowity. Znała go tyle lat i nadal nie potrafiła do końca rozgryźć. Był świetny, pod każdym względem i wielu rzeczach. Zawsze jednak z determinacją parł przed siebie, nieszczególnie się wahając. Bardzo łatwo było jej na nim polegać, ale wiedziała, że nie powinna i nie może. Już chyba i tak była okropną osobą, bo nie miała absolutnie żadnych wyrzutów sumienia, że się tak do niego zbliżyła. Przykleiła się jak gekon i całkiem jej było z tym dobrze. I obawiała się, że kiedyś znajdzie sobie kogoś, kto ich odsunie od siebie. To będzie dopiero ciężkie, bo Lily bywała bardzo zazdrosna.
      - Naprawdę wróciłbyś szybciej? - pomimo żartów, tak cieplutko jej się zrobiło na sercu, że była prawie blisko wybaczenia mu, że ją nazwał mieszczuchem.

      Lilka

      Usuń
  12. Lily nie przejmowała się tymi zabiegami, jakie stosował skrupulatnie Joe, aby mieć w życiu święty spokój. Bezpardonowo właziła mu na głowe i rozpychała się łokciami, znajdując wygodne i stabilne miejsce, gdzieś dostatecznie głeboko osadzone, aby już nie mógł jej wykopać. Właściwie nie robiła tego zbyt nachalnie, po prostu na przestrzeni lat mniej i bardziej świadomie zakorzeniała się blisko niego i dzisiaj nie było takiego scenariusza jutra, w którym nie widziałaby go obok. Jej brat z ojcem przenieśli się dwa lata temu do Chicago, w którym nie umiała i nawet nie chciała się odnaleźć, ale gdyby już miała się gdzieś przeprowadzać, to do jednej z walizek, spakowałaby Callahana i chyba gdyby za bardzo się stawiał, zakleiłaby mu buzię szeroką taśmą, która boli przy ściąganiu. Tak, doprowadziłaby do porwania, z ogromną satysfakcją na pewno. Przebiła się z radością więc przez te wszystkie słodko-gorzkie bariery Joe i ani w głowie jej było ruszać się choćby o milimetr w tył.
    Uniosła brwi i nadęła policzki, marszcząc przy okazji piegowaty nos. Nie lubiła, gdy się z nią drażnił takim protekcjonalnym tonem. Niby jakieś zaufanie do niej miał i właśnie powiedział, że za głupka jej nie ma, ale... czuła się właśnie tak. Jakby musiał jej pilnować, bo ciągle robiła coś durnego. I fakt, widziała własne potknięcia, ale zwyczajnie się tym nie przejmowała! Może faktycznie los nad nią czuwał, bo już dawno mogłaby skończyć pod ziemią. Lubiła to jakie życie jest nieprzewidywalne, a świat kolorowy i pachnący. Lubiła doświadczać i próbować nowych rzeczy i nawet jeśli większość ją rozczarowywała, to przynajmniej wiedziała już. że nie jest fanką skoków z spadochronu, za to nawet ryzykując paskudne smaki jak durian, skusi się na wieczór degustacji w nowej restauracji po drugiej stronie miasta, przebijając nawet metrem sporą część popołudnia, aby tam dotrzeć. Joe nie musiał za nią nadążać, wystarczy aby jej nie hamował i nadal akceptował jej szaleńczą naturę pełną zawirowań. Uwielbiała go za to i za to, że mogła się czuć akceptowana i bezpieczna.
    - Jesteś okropny - podsumowała tę jego drobną złośliwość i tyle miała do powiedzenia.
    Tak samo jak łatwo ją irytował, tak samo rozczulał, a może nawet to drugie przychodziło im z większą łatwością. Uśmiechneła się, słysząc to kocie mruczenie i pogładziła mu policzki jeszcze raz, śmielej i w sumie nawet z siebie zadowolona, że go tak zaskoczyła. Lily miała ogromną potrzebę bycia dla kogoś, podarowania czegoś, zrobienia jakiejś przyjemności. Nie żyła sama dla siebie, lgnęła do świata po to, aby oddać trochę siebie, tylko jakoś nie umiała oceniać ludzi i ich intencji i pchała się niekiedy w tarapaty. Była zbyt ufna, zbyt naiwna i całe szczęście Joe jej pilnował. Może niegłupim pomysłem byłoby mu dawać telefon do kontroli, ale chyba wolałaby aż tak się przed nim nie otwierać, szczególnie że nie chciała, aby traktował ja jak gówniarę.
    Odsunęła się pół kroku, aby Joe mógł wstać, gdy się już zebrał w górę. Spojrzała w lewo i później w prawo, próbując oszacować szerokość rozpiętości jego ramion, gdy tak się przeciągał, ale nie miała linijki w oczach, więc wróciła oczami do jego twarzy i z zmarszczonymi brwiami w dużej koncentracji słuchała, co mówi, choć połowa słów nie brzmiała poważnie. Więcej jak połowa, może trzy czwarte. A w ostateczności wszystko. Myśl, że musi sprawdzić jakie ma rozmiary ubrań w szafie, bo widziała ostatnio ładną zielona koszulę w sklepie, wyparowały z jej mózgu. Hasło ukarać wzbudziło jej czujność i już naprawdę miała wrażenie, że wpadł na pomysł, który jej sie nie spodoba, przykładowo każe jej posprzątać swoją piwnicę, czy coś. Ale teraz była przekonana, że znowu żartuje, więc tylko parskneła śmiechem, zwyczajnie nie wierząc, że ma to wszystko na myśli.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozmawiali o tym niezliczoną ilość razy, że ją zabierze i że ona pojedzie. I naprawdę chciała pojechać, bo niewygody nie mogły być aż tak ogromne, a ona umówmy się, nie była żadną rozpieszczoną i rozkapryszoną paniusią. Robaków tam też aż tak dużo być nie może, bo przecież spacerowała sobie po parkach, gdzieś wyjeżdżała jesienią na grzybobranie i jakoś żyła nadal. Joe chyba miał o niej jakieś dziwne nieprawdziwe wyobrażenie, bo widział ją głównie w mieszkaniu w brudnych dresach, albo jak wracała w garniturze i szpilkach z pracy, bo pracowała w korporacji. A przecież nie była jakąś niedołęgą, co nie przetrwa poza betonem. Chyba. Tak jej się wydawało.
      - Ty... mówisz poważnie - stwierdziła po chwili, gdy śmiech uwiązł jej w gardle, pies położył się obok plecaka gotów już do drogi, a Joe poważny czekał, aż Lily się ruszy i autentycznie zacznie szykować.
      Przełknęła ślinę, zastanawiając się czy to w ogóle rozsądne i możliwe, że Callahan zmęczony po kilku godzinach drogi, zamierza znów wsiadać za kierownicę i jej pokazać Hunter i aż cicho westchneła. Boże... on był po prostu cudowny. I warte to było wszystkiego, nawet jeśli się tam połamie i zarobi najwiekszy gips życia. Teraz nie mogła nie skorzystać!
      - Będziesz zachwycony i już nigdy nie będziesz tam chciał jeździć beze mnie! - oznajmiła, krótko rzucając się na niego, żeby go uściskać za szyję i wycałować policzki. Pisk ekscytacji do ucha Joe powstrzymała, ale dużo ją to kosztowało, powinien te starania docenić bo aż się cała zatrzęsła z przejęcia, zaraz zawracając pędem do kuchni.
      Odetchneła głebiej, bo to wydawało się nierealne. Musiała się uspokoić, aby ta lasagne którą wyciągała z lodówki do odgrzania już po chwili, nie wypadła jej z rak, bo nie mieliby nic do jedzenia. Bardzo mocno chciała zobaczyć to miejsce, gdzie spędza tyle czasu Joe, gdy go nie ma na miejscu i bardzo chciała zobaczyć, co robi. Uważała, że uwielbia naturę, choć żyła w betonowej klatce, ale za to oglądała dużo programów przyrodniczych, to chyba się liczyło?! Nie zwróciła uwagi na ukryte groźby o przeczołganiu, ale ufała, że nic złego się nie stanie. A jak się stanie, to Joe ją poskłada i przywiezie do domu, o. Nie było się o co martwić, prawda? No może poza tym, że nie miała za dużo technicznych ciuchów, ale... weźmie leginsy i buty do biegania i bluze od jogi, kurtkę przeciwdeszczową i jakoś to będzie. Jak zmarznie, pożyczy sweter od Callahana, o. W swojej głowie była już spakowana, z kolei Joe mógł sobie już siadać do obiadu, bo na stole pojawi się jego porcja za kwadrans.
      Lily szybko krzątała się po mieszkaniu, potykając co chwila o wystający próg łazienki, albo lekko odsuniety stołek w pokoju przejściowym do sypialni obok kanapy. Gdy piekarnik się nagrzewał z jedzeniem w środku, wyrwała z szafy plecak, do którego wrzuciła jakieś ciuchy na jutro i powrót, szczoteczkę do zębów i spinkę do włosów. Wiedziała, co robi, choć wyglądało to jak chaotyczne tornado.
      - Joe, a masz tam ładny żel do kąpieli?! - zawołała z sypialni, patrząc na małą kosmetyczkę, do której już powrzucała jakieś niezbędne małe rzeczy. Nie chciałaby pachnieć jak stęchłe drewno, albo jakieś inne brzydactwo co to się w drogeriach sprzedaje niby jako bestsellerowy turbo męski zapach. Była już skupiona na czymś innym, więc może i dobrze by było, aby piekarnika przypilnował głodny mężczyzna.


      Lilka w szale!

      Usuń
  13. Interes szedł dobrze. Można było nawet pokusić się o stwierdzenie, że zaskakująco dobrze. Ian i Zane nie napotykali większych problemów, a to, co sprawiało im pewną trudność na samym początku, dziś, po kilku latach w branży, nie stanowiło żadnego wyzwania. Okrzepli i wydeptali własne ścieżki, którymi poruszali się pewnie i sprawnie, i choć ich drogi niejednokrotnie przecinały się z tymi, którymi poruszali się inni weterani nowojorskiego podziemia, zdawało się, że każdy zna swoje miejsce i nikt nie chce nikomu wchodzić w drogę. Ian i Zane mieli swój teren, którego się trzymali, a Marcus był ich jedynym dostawcą, przez co byli ustawieni. I tylko czasem, nie częściej niż raz na kilka miesięcy, pojawiał się konkurencyjny diler, któremu trzeba było pokazać, że na tym konkretnym obszarze nie znajdzie nowych klientów. Zazwyczaj zajmował się tym Ian i również zazwyczaj udawało mu się nie uciekać do przemocy. Ludzie nie byli głupi, a przynajmniej nie wszyscy – zdawali sobie sprawę z tego, że panosząc się po obszarze, który ktoś inny traktował jak swoją własność, mogli narobić sobie kłopotów i to o wiele poważniejszych oraz bardziej nieprzyjemnych, niż gliny na karku. Niemniej i od tej reguły istniały potwierdzające ją wyjątki, przez co Ian dorobił się kilkucentymetrowej blizny na żebrach, po lewej stronie ciała, a czas, w którym goiła się zadana niewprawną ręką i nożem rana, zbiegł się w czasie z poleceniem od Marcusa.
    Na rynku pojawił się nowy gracz, ale nie był on z tych, których witało się z otwartymi ramionami. Marcus nie chciał konkurencji – nie takiej, kiedy ktoś ewidentnie chciał namieszać mu w interesach. Stąd Ian i Zane spędzili kilka dobrych miesięcy na dotarciu do właściwego człowieka, a kiedy to zrobili, resztą miał zająć się Marcus. Zdążyli uczcić sukces, zdążyli wyluzować się i zapomnieć, a także wrócić do swoich codziennych spraw i wypracowanej na przestrzeni lat rutyny. Może dlatego Ian stracił czujność? A może przestał się czymkolwiek przejmować, bo jego głowę zaprzątała aktualnie Debbie Grayson?
    Dopadli go, kiedy podchodził do zaparkowanego nieopodal całodobowego sklepu samochodu. Jeden z napastników złapał go przedramieniem za szyję i przydusił, jednocześnie odciągając Iana od Cadillaca. Drugi, kiedy tylko zyskał przestrzeń potrzebną do wzięcia zamachu, zdzielił go pałką po nogach, celując w kolana. Ian szarpał się, ale brak dostępu do powietrza i ostry ból oszołomiły go na tyle, że bez większego trudu został odciągnięty przez mężczyzn w głąb ciasnej uliczki, gdzie czekał zaparkowany samochód. Pociemniało mu przed oczami, ale nim całkiem stracił przytomność, został wrzucony do bagażnika. Klapa zatrzasnęła się z hukiem i zapadła ciemność, ale bynajmniej nie cisza.
    Nim Ian się uspokoił, przez kilkanaście minut kopał i uderzał dłońmi w każdą powierzchnię, którą napotkały jego kończyny. Nie miał dużo miejsca, ale szamotał się, póki nie opadł z sił uzyskanych tylko dzięki wyrzutowi adrenaliny. A kiedy ta opadła, zamarł w bezruchu i tylko krzywił się, kiedy pędzący samochód podskakiwał na wybojach drogi, a jego ciało i głowa obijały się o ścianki bagażnika.
    Po niecałych trzech godzinach stanęli. Ian spojrzał na zapięty na nadgarstku markowy zegarek – urodzinowy prezent od Zane’a. Dochodziła piąta nad ranem. Było mu cholernie zimno, był odrętwiały i obolały. Czuł ból w gardle za każdym razem, kiedy przełykał ślinę, a prawe kolano musiał mieć spuchnięte, bo czuł, jak mocno opina je materiał spodni. Czekał na najgorsze i czekał ze spokojem. Wyglądałby na całkowicie niewzruszonego, gdyby nie to, że oczy miał mocno rozwarte ze strachu – pierwotnego, zwierzęcego wręcz strachu. Nie miał niczego ponad własne ciało, czym mógłby się bronić. Dlatego czekał.
    Napastnicy nie zgasili silnika. Samochód zakołysał się, kiedy z niego wysiedli. Obeszli auto, a po chwili otworzyli bagażnik. Ian może i mógłby spróbować wyskoczyć i podjąć się ucieczki, ale po trzech godzinach jazdy to ciało, które było jego jedynym narzędziem, odmawiało mu posłuszeństwa. Nogi i ręce były zdrętwiałe, dłonie i stopy tak wychłodzone, że opuchnięte.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyciągnęli go bez większego trudu, rzucili pod najbliższe drzewo i zaczęli okładać. Jeden kopał, drugi wymachiwał pałką. Zdawało się, że nawet nie patrzyli, gdzie go biją. Ian osłaniał się tak długo, jak potrafił i jak długo był przytomny. W końcu osunął się w błogi niebyt.
      I poczuł się rozczarowany, kiedy na powrót zaczęły docierać do niego bodźce ze świata zewnętrznego. Otrzeźwił go ból, bo chyba nie było takiego miejsca na jego ciele, które by nie bolało. Poruszył się, ale wtedy przeszył go spazm tak ostry, że pod zamkniętymi wciąż powiekami Iana pojawił się biały rozbłysk. Jęknął i nieomal się tym jękiem zadławił, bo usta miał zaklejone taśmą. Im lepiej orientował się we własnym położeniu, tym bliższy był poddania się panice, aż zaczął się szamotać pomimo tego, że znowu był bliski omdlenie tylko z tego powodu, żeby odciąć się od bólu.
      Nie usłyszał zbliżającego się człowieka. Zobaczył go, kiedy ten przed nim ukucnął. Przestał się szarpać i tylko oddychał ciężko, a uciekające przez jedyną drożną, lewą dziurkę od nosa powietrze świszczało. Białko lewego, szeroko rozwartego oka było nabiegłe krwią. Prawe było tak spuchnięte, że powieki nawet nie drgnęły. Ian zaskomlał, kiedy zobaczył w dłoni mężczyzny nóż. Nie do końca rozumiał, co ten do niego mówił, a bardziej niż poszczególne słowa, wyłapywał ton głosu. Pozornie spokojny, w rzeczywistości drżący i wchodzący na wyższe rejestry. Gdy mężczyzna wyciągnął w jego stronę dłoń, Hunt szarpnął głową. I wcale nie poczuł ulgi, kiedy kawałek taśmy został w palcach… Joe? Powiedział, że nazywa się Joe?
      Wciągnął mocniej powietrze przez rozchylone wargi. I zamiast coś powiedzieć, rozkaszlał się paskudnie, plując na mokrą ściółkę krwią zmieszaną ze śliną, którą konsekwentnie zmywał siekący z nieba deszcz.

      IAN HUNT

      Usuń
  14. — Proszę dać pracować ratownikom — wydała suche, lecz pewne polecenie. Nadal z dłońmi na biodrach, nadal tak samo roztargniona, przynajmniej wewnątrz, bo przecież na pokaz była dumną panią funkcjonariusz i doskonale wiedziała, co robić. Mężczyzna nie wyglądał za dobrze, właściwie to w ogóle nie wyglądał dobrze. Debbie skinęła więc głową, kiedy jeden z ratowników powiedział, że biorą go na izbę do najbliższego szpitala na szycie.
    — Wezmę tylko namiary — odpowiedziała, bo skoro Joe ich wezwał i skoro Joe miał rozwaloną skroń, należało traktować go jako priorytetowego świadka. Z pewnością powie im więcej niż ledwo przytomna dziewczyna. Z racji tego, że w mieszkaniu zapanował totalny chaos, bo jedna grupa ratowników wyprowadzała właśnie młodą dziewczynę na noszach, Louis nadal gdzieś dzwonił, para ratowników przy mężczyźnie Callahanie tamowała krawienie, przez co przestrzeń między nimi wydawała się jeszcze mniejsza, to na dodatek pojawiła się stara, zrzędząca baba.
    Jak ona się tu dostała? Gdzie był Louis? Dlaczego? Po co? Debbie zadrżała, bo zdała sobie sprawę, że wokół niej działo się zbyt wiele, a ona do takich bodźców nie przywykła.
    Słuchała tego całego Joe, próbując układać informacje od niego w całość. W logiczną całość. Ale nic nie widzieli. Nie widzieli nikogo, kto uciekałby przez okno. I co miała mu powiedzieć? Że dojadali wtedy kebaba czy tam pączka? Kurwa, nie wypadaliby zbyt dobrze w oczach nowojorczyków.
    — Emma? — Spytała, unosząc brew. Domyśliła się, że chodzi o młodą kobietę, która została właśnie zabrana. — Jest już w drodze do szpitala, żyje.
    Nie mogła powiedzieć mu nic więcej, bo też nic więcej nie wiedziała. Nie była ani lekarzem, ani ratownikiem medycznym, żeby wypowiadać się w takich kwestiach. Im stara baba była bliżej, tym ciężej się ją ignorowało. Miała okropny zrzędliwy głos.
    — A pani to…? — W końcu nie wytrzymała i odwróciła się w stronę staruchy zrzędzącej nad jej uchem.
    — Cornelia Batrel, mieszkam… — Debbie nie pozwoliła starej się rozkręcić. Ale znała już mentalność emerytów. Wiedziała, że są tacy, jak ta baba, bo po prostu się nudzili. Nie mieli zajęcia, a życie sąsiadów było czymś iście interesującym.
    — Pani Batrel. — Ruda zaczęła grzecznie, odgarniając niesforny kosmyk, który wymsknął się z ciasno upiętego kucyka, za ucho. — Proszę przyjść jutro, z samego rana, najlepiej o ósmej, na siedemdziesiąty siódmy posterunek. Jest pani niesamowicie istotnym świadkiem, odbierzemy zeznania…
    Deborah z premedytacją podała godzinę po zakończeniu swojej służby. Nie zamierzała ani użerać się z Cornelią, ani jej wysłuchiwać. Ale widziała, że to zadziałało, Batrel jakby odżyła. Napęczniała dumą, gdy Debbie uznała ją za istotnego świadka.
    — Ale teraz, uprzejmie proszę, aby opuściła pani miejsce zdarzenia. Dla pani dobra, oczywiście. Pełno tutaj szkła…
    Cornelia westchnęła, przyłożyła dłonie do piersi, ale pokiwała głową i się wycofała, a Debbie rzuciła w tym momencie mordercze spojrzenie w kierunku swojego partnera, który akurat posłała jej bezczelny uśmiech, gdy zobaczył wychodzącą staruchę. Ale teraz Joe spełniał swoje zadanie, bo powstrzymywał przed wtargnięciem do mieszkania pozostałych mieszkańców budynku.
    — Panie Callahan — odezwała się Debbie, kiedy ratownicy zakleili jego skroń, przyciskając wcześniej do rany grubą warstwę gazy. — Spotkamy się w szpitalu, jeśli czuje się pan na siłach, to chciałabym odebrać od pana wstępne zeznania już dzisiaj. Możemy się tak umówić?

    Debbie

    OdpowiedzUsuń
  15. Zawsze kiedy rozmawiali o jego wyjazdach, Lily miała wrażenie, że Joe nie traktuje jej słów, by ją zabrał, poważnie. A ona naprawdę była ciekawa, jak się tam ułożył, jak sobie urządził te małe mieszkanko, w którym nocuje połowę tygodnia, kiedy nie widzi go na miejscu. Może to nie była wina zaniedbania sąsiada, ale uśmiechu i wesołego tonu rudej, który sugerował, że stroiła sobie żarty. No jednak nie stroiła. A może w ogóle Joe nie traktował jej poważnie... Była spora szansa na to, ale nie mogłaby mieć mu tego za złe, nigdy przecież nie prostowała i nie wyjaśniała wszystkiego co mówi, a nie miewali nieporozumień, więc pozwalała mu rozumieć ją jak chciał. Lily nie narzucała swojego zdania, zresztą nie była aż tak zaborcza, więc pędziła przed siebie bez oglądania się w tył.
    Boże, jakie to szczęście że Joe ogarnął kuchnię, bo gdyby miała pilnować lasagne to ta dawno by skończyła zwęglona i nie mieliby co jeść. Dziewczyna ,iała teraz w głowie inne ważne rzeczy, którym nadała najwyższy priorytet, więc piekarnik zszedł na dalszy plan. O, właśnie, piekarnik... Lily pakując rzeczy i biegając po mieszkaniu za najpotrzebniejszymi do spakowania, nawet by nie zauważyła, gdyby coś było nie tak i mogłoby to się skończyć wybuchem gazu. Brawo, zuch dziewczyna.
    Kiedy Callahan zajął się tym, co rzeczywiście ważne, a słyszała jak szuka talerzy i panuje nad wszystkim, ruda mogła skupić się na pakowaniu, ale po pierwsze to co jej się wydawało potrzebne, mogło okazać się tylko jej wyobrażeniem potrzebności, a po drugie lepiej by było, gdyby Joe śledził każdy jej ruch i komentował, czy to co pakuje, faktycznie spełni swoją funkcję. A on wybrał, jedzenie, oczywiście. Potrzebowała jego wskazówek i porad, bo to że pakowała się i w końcu umówili na wspólny wyjazd, było wręcz szaleństwem i troszke jej się udzielało. Lily umiałaby się spakować do wypadu z koleżankami na jakieś domki i weekend odpoczynkowy na łonie natury, ale taka nora w środku lasu... jak to przedstawiał Joe, niepogoda i robaki, o których mówił, to chyba nieco inny klimat. Wariowała od tej ekscytacji i możliwe, że to co wsadziła do plecaka, którego zsuwany zamek mógł usłyszeć mężczyzna w kuchni, to fatałaszki, które powinny zostać w domu. Może tylko jej się wydawało, że jest taka mądra.
    - Do dupy, a nie pięć w jednym - prychnęła pod nosem i pobiegła do łazienki po jeden z swoich żeli w mniejszej buteleczce. Jakby nie wspomniał o podłodze i silnikach, to może by mu uwierzyła, że faktycznie ma coś na miejscu zdatnego do użycia, ale trochę przegiął. Dopakowała kosmetyk o zapachu kwiatu wiśni.
    Była z siebie nawet zadowolona, bo dwa dni to nie duzo i nie mało, a ona w krótkiej chwili już była gotowa. I starała się być rozsądna, więc zdecydowanie nie wzięła dużego ręcznika, drugiego do włosów i trzeciego małego do twarzy i nie spakowała nawet kosmetyczki z przyborami do malowania. Joe już widział nie raz, jak wygląda niewyspana, nieumalowana i rozczochrana, jak do tej pory nie uciekał, teraz też przeżyje. Kiedy on się sam gościł, a bardzo jej to odpowiadało, bo chciała, aby czuł się swobodnie i jak u siebie, zanurkowała w szafie, by przygotować sobie wygodne dresowe spodnie na droge i jakąś cieplejszą bluzkę pod kurtkę z kapturem. Uznała, że już wszystko gotowe i po jedzeniu, jak Joe się ogarnie, będą mogli ruszać. No i ukochany sąsiad wszystko jej schrzanił, rzucając hasło ubranie termiczne. Lily zatrzymała się w pół kroku na środku pokoju, z uniesionymi rekoma, gdy już ściagała z siebie koszulkę i zerkneła w stronę plecaka. Zamkniętego i rzekomo spakowanego. Niby wiedziała, że odpowiednich dedykowanych w góry ciuchów nie ma, bo nie lubi zimna i nie wynurza się z chaty na mróz, ale no... musiał jej wytykać?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi

    1. - Mam ciebie! Mogłeś mówić wcześniej! - zawołała, z złością odrzucając koszulkę na bok, żeby wcisnąć się w cienką bluzkę, w której zwykle biegała latem i sięgnąć po zapinany polar z wysokim kołnierzem. Nie tknie tego plecaka, wszystko już tam było wciśnięte i dopięte.
      Wiążąc podskakujące wraz z jej szybkim krokiem rude kosmyki w wysoką kitke, wróciła do kuchni. Policzki miała zaróżowione, oczy błyszczące, a usta szeroko uśmiechięte. Klapnęła na krzesło naprzeciw Joe i widząc, że jest już przy końcówce jedzenia, podsunęła mu swój talerz z lasagne. Była tak ożywiona, że jakoś zapomniała o głodzie, ale za to przypomniała sobie o schowanych batonikach w szafce obok lodówki.
      - Wezmę na drogę słodycze - oznajmiła i znów poderwała chudy tyłek, aby stanąć za Callahanem i zajrzeć do niższej półki. Trochę kucneła, trochę musiała go trącić tyłkiem, aby podsunął krzesło bliżej stołu i wyjeła z szafki sześć batoników zbożowych. Dwa z czekoladą, którymi się nie podzieli i z orzechami i miodem. Jeden od razu otworzyła i ugryzła, stając naprzeciw Joe bardzo z siebie dumna.
      Lily bardzo potrzebowała tego, że Joe ją rozumie i jednocześnie jest całkiem inny. Najbardziej lubiła, kiedy miał ciche dni, zamykał się w sobie, ale jej nie odrzucał, a ona nawet jeśli nie otrzymywała od niego żadnej rozmowy, mogła sobie być obok i z nim, a właściwie do niego mówić. Nawet jeśli jej nie słuchał, to nic, ona i tak mówiła. I zwykle mówiła dużo.
      - Mam już wszystko - oznajmiła, kładąc słodycze na blacie, jakby to już w interesie Joe leżało, aby ich nie zapomnieli. Troszkę będzie się pewnie teraz niecierpliwić, bo jeszcze on musiał się ogarnąć, ale to pewnie nie zajmie długo, Joe był sprytny. Może da jej jakieś zadanie dla odwrócenia uwagi i własnej chwili spokoju, zanim zacznie mu wiercić dziurę w brzuchu?
      Nie musiał się martwic, jeśli wrócą oboje, nie zeżrą jej robaki, będzie zachwycona i już nigdy nie pozwoli mu na dłużej jeździć samemu. I właściwie takie regularne wyjazdy w miarę możliwości i zgrania z jej pracą byłyby naprawdę miłe.

      Lilka

      Usuń
  16. Ian pozwolił Joe działać, lecz najprawdopodobniej tylko dlatego, że nie miał jak mu się przeciwstawić. Wciąż pozostawał skrępowany, a przez to nie mógł w żaden sposób się obronić i świadomość, że wystarczyło tak niewiele, by był zdany na czyjąś łaskę lub niełaskę, była przerażająca. Instynkt nakazywał Ianowi uciekać – ponieważ ucieczka była jedynym sensownym rozwiązaniem, kiedy nie mógł się bronić. Problem w tym, że nawet tę możliwość ucieczki mu odebrano. Jeśli w swojej pracy Joe miał do czynienia ze zwierzętami złapanymi we wnyki zastawione przez kłusowników, a pewnie i to mu się zdarzało, to Ian musiał mu takie zwierzę przypominać. I w tym momencie niewiele różnił się od takiego zwierzęcia, bo kiedy Joe nachylił się ku niemu, odruchowo napiął się i sprężył ciało, nie zważając na krepujące go liny i ból w wykręconych stawach. Atak kaszlu minął i obserwował go teraz tym jednym, szeroko rozwartym okiem, które podążało za każdym ruchem nieznajomego, kiedy ten nachylił się ku więzom. Gdy te z nadgarstków opadły, Hunt stęknął z bólu. Jego ręce opadły bezwładnie i podczas gdy Joe zajął się przecinaniem sznurów krępujących kostki, Ian powoli i boleśnie odzyskiwał czucie w górnych kończynach. Liny puściły, ale bynajmniej nie poderwał się do desperackiej ucieczki. Nie był w stanie. Te części ciała, które wciąż czuł, pulsowały tępym bólem, który zaostrzał się przy każdej próbie poruszenia. Te natomiast, których nie czuł, a raczej które dopiero zaczynał czuć, czyli ręce i nogi, niechybnie odmawiały mu posłuszeństwa. Gdyby teraz spróbował się podnieść, wyrżnąłby twarzą w leśną ściółkę i skryte pod nią kamienie.
    Nie tylko Joe nie wiedział, co powinien teraz zrobić z Ianem, ponieważ Ian nie wiedział, co powinien począć sam ze sobą. Z jednej strony doskonale wiedział, co się z nim stało, ale z drugiej nie do końca chciał to do siebie dopuścić. Przeszkadzał mu w tym strach, przeszkadzał mu w tym ból i przeszkadzał chłód, które we spółkę przeszywały jego ciało do samych kości. Stąd leżał, chrapliwie wciągał powietrze i wypuszczał je z nieco komicznym, a na pewno irytującym świstem i patrzył. Wciąż patrzył na Joe tym jednym, lewym okiem, więc zauważył, kiedy ten sięgnął po telefon.
    Tylko nie gliny.
    Szarpnął się i wydał z siebie bliżej nieokreślony dźwięk, ale w zasadzie nie musiał tego robić. Joe byłby kompletnym idiotą, a nie wyglądał na takiego, gdyby nie domyślił się, że wciąganie w to jakichkolwiek służ mogło Ianowi bardziej zaszkodzić, niż pomóc.
    — Nie — wychrypiał z trudem, ledwo wydobywając z siebie głos, ale musiał potwierdzić. To nie byłoby mu na rękę. Dlatego kiedy strażnik schował telefon, Ian łypnął na niego z sympatią i szacunkiem, ponieważ Joe musiał być niezłym kozakiem, skoro zdecydował się nie dzwonić ani po karetkę, ani na policję. W odpowiedzi na jego kolejne słowa niechętnie, ale twierdząco pokiwał głową. I pozwolił Joe działać. Podczas gdy ten sprawdzał jego ręce i nogi, co kurewsko bolało, Ian obmacał językiem zęby. Wyglądało na to, że wszystkie były na swoim miejscu i tylko kilka trzonowców po prawej stronie twarzy, tej, której najbardziej się oberwało, jakby lekko się chwiało.
    Niedługo potem został posadzony i oparty o drzewo, czego sam nie zdołałby zrobić i przez to, mimo że zdawał się być już trochę spokojniejszy, jego serce znowu zaczęło mocno walić w piersi. Był bardziej bezradny niż małe dziecko. Joe był jedyną jego szansą, by wyszedł z tego cało. I miał to szczęście, że Joe ewidentnie tą szansą chciał zostać, z tym że… Joe nie wiedział, w co tak naprawdę się pakuje.
    — Joe — odezwał się cicho i chrapliwie, bo głośniej i wyraźniej nie potrafił. — Mówiłeś, że nazywasz się Joe? — dopytał, znowu obserwując go lewym okiem, podczas gdy mężczyzna ściągał z niego kurtkę i opatulał go kocem termicznym. — Zaczekaj — poprosił, a potem odchylił głowę i oparł potylicę o pień drzewa. Cholernie zmęczył się próbą wypowiedzenia wyraźnie tych kilku słów, ale kiedy świat przestał wirować, bo zaczął wirować krótko po tej sprawnej pionizacji, to Ian znowu popatrzył na swoją jedyną szansę. Której nie mógł zmarnować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zastanowił się przed chwilą nad swoją sytuacją. Oraz nad sytuacją Joe. I o ile Ian miał jasność co do swojej, to Joe nie mógł mieć tej samej pewności co do własnego położenia. A Hunt naprawdę musiał wydostać się z tego lasu, więc przestał się zastanawiać.
      — Spróbuję — mruknął i faktycznie spróbował. Okazało się, że nie potrafił zgiąć prawego kolana, ale zapierając się o pień drzewa i z pomocą Joe, Ian zdołał wstać i oprzeć ciężar ciała na lewej nodze, choć mało co się przy tym nie porzygał. Musiał leżeć na lewym boku, kiedy go okładali i nie pokwapili się o to, żeby go przekręcić i poprawić z drugiej strony. Widocznie nie chcieli go zabić, bo gdyby chcieli, bez wątpienia by to zrobili.
      Wszystko byłoby we względnym porządku, gdyby nie to, że kiedy Ian już wstał i kiedy stanął, poczuł, że spod jego przemoczonej bluzy coś się wyślizguje. U jego stóp plasnęła miękko paczuszka sklecona z przezroczystej foli, przewiązana srebrną taśmą. W środku znajdowała się grudkowata substancja o brudno białym kolorze. Na oko czterysta gramów słabszej jakości koki.
      Ian popatrzył na paczkę. Zaklął. I popatrzył na Joe.
      — Nadal chcesz mi pomóc?

      IAN HUNT

      Usuń