Ian Hunt
Ian Hunt
Honestly, I thought I was fully prepared for
The threshold in store
Stay your pretty eyes on course
I guess I never really faced my fears before
So, stay with me, because...
urodzony 29 stycznia 1999 roku w Nowym Jorku, USA // 26 lat // kierowca Ubera - Cadillac CT5V Blackwing // diler // wynajmuje mieszkanie na Harlemie, przy 119th Street // od 6 roku życia wychowanek domu dziecka // trzy epizody w dwóch różnych rodzinach zastępczych // starszy o 4 lata brat, Louis - policjant // rodzice zapili się lub zaćpali, co do tego nie ma pewności - wie tylko, że nie żyją // nie pije, nie pali, a już na pewno nie bierze narkotyków - wystarczająco napatrzył się na skutki uzależnień w domu i bidulu // nigdy nie poznał innego życia niż to, które prowadzi // nigdy nikt nie pokazał mu innej drogi // od około roku raz w miesiącu gra w Texas Hold'em w Fire Moon // tell me every terrible thing you ever did, and let me love you anyway
Linda z westchnieniem opadła na tylną kanapę, a następnie wychyliła się i sięgnęła ku klamce, by z trzaskiem zamknąć za sobą drzwi.
— Zróbmy rundkę wokół osiedla — poprosiła, a po chwili ich spojrzenia skrzyżowały się w odbiciu wstecznego lusterka. Kobieta uśmiechnęła się blado, czego on nie odwzajemnił. Wrzucił bieg i pozwolił, by pojazd potoczył się w dół wysypanego żwirem podjazdu; lubił ten charakterystyczny chrzęst kół, więc nieśpiesznie zbliżali się ku bramie, zostawiając za sobą fasadę luksusowej willi.
— W ten weekend potworki są u swojego ojca — odezwała się Linda, kiedy wyjechali na osiedlową drogę. Był wieczór, więc co rusz wjeżdżali w plamy światła rzucane przez rozstawione po obydwu stronach drogi latarnie.
Potworki, pomyślał Ian i we wstecznym lusterku zerknął na zapatrzoną w okno czterdziestoletnią kobietę. O nas matka też tak mówiła.
Kolejne westchnienie uleciało spomiędzy rozchylonych warg Lindy. Ta jakby nagle otrzeźwiała; poruszyła się niespokojnie, usiadła wyżej na siedzeniu i wyprostowała, by wreszcie utkwić wzrok w tyle głowy Iana. Uśmiechnęła się lekko i tym razem ten uśmiech dosięgnął jej brązowych oczu.
— Jaki ci minął dzień, Ian? — zagadnęła niezobowiązującym, konwersacyjnym tonem.
— W porządku — odparł, wrzucił prawy kierunkowskaz i rozejrzał się, choć ruch na osiedlu, na którym mieszkała Linda, zawsze był znikomy, niezależnie od pory dnia. Skręcili i szatyn zredukował bieg, ponieważ właśnie wtaczali się pod łagodny pagórek, z którego wierzchołka rozpościerał się widok na bogate domostwa.
— A ty? Planujesz odpowiednio uczcić weekend bez potworków? — zapytał z grzeczności, mimowolnie kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Linda zaśmiała się perliście.
— Inaczej bym nie dzwoniła.
Dwudziestominutową przejażdżkę zakończyli tam, gdzie ją rozpoczęli. Linda sięgnęła do torebki i wyjęła z niej portfel.
— Ile płacę? — spytała z przekąsem, ponieważ już znała odpowiedź.
— Tyle, ile zawsze.
Wyciągnęła rękę pomiędzy dwoma przednimi siedzeniami. Szatyn wyjął spomiędzy jej palców złożone banknoty, rzucił je na fotel pasażera po swojej prawej i otworzył schowek. Pojedynczy foliowy woreczek z kilkoma gramami amfetaminy wyglądał wyjątkowo smutno na tle pustej przestrzeni, ale na jego widok brązowe oczy Lindy zapłonęły niezdrowym blaskiem.
— Miłego weekendu, Lindo — życzył jej Ian, ale odpowiedział mu tylko trzask zamykanych drzwi. Nim odjechał, uśmiechnął się kwaśno i rzucił ostatnie spojrzenie kobiecie żwawym krokiem zmierzającej ku willi, która przypadła jej po rozwodzie z mężem.
***
Długimi susami pokonywał po dwa stopnie, aż znalazł się na trzecim piętrze. Lewą dłonią przytrzymał materiał kurtki, prawą zanurkował w kieszeni i namacał klucze. Kiedy uniósł głowę, jego spojrzenie napotkało mężczyznę opierającego się plecami o ścianę tuż obok drzwi jego mieszkania.
— Chłopaki planują akcję — odezwał się. — Lepiej, żebyś przez najbliższy tydzień się nie wychylał.
Nie patrząc w jego stronę, Ian wsunął klucz do zamka, przekręcił dwa razy i otworzył drzwi, które uchyliły się do środka.
— Pierdol się, Louis — poradził mu serdecznie i zniknął w środku.
— Zróbmy rundkę wokół osiedla — poprosiła, a po chwili ich spojrzenia skrzyżowały się w odbiciu wstecznego lusterka. Kobieta uśmiechnęła się blado, czego on nie odwzajemnił. Wrzucił bieg i pozwolił, by pojazd potoczył się w dół wysypanego żwirem podjazdu; lubił ten charakterystyczny chrzęst kół, więc nieśpiesznie zbliżali się ku bramie, zostawiając za sobą fasadę luksusowej willi.
— W ten weekend potworki są u swojego ojca — odezwała się Linda, kiedy wyjechali na osiedlową drogę. Był wieczór, więc co rusz wjeżdżali w plamy światła rzucane przez rozstawione po obydwu stronach drogi latarnie.
Potworki, pomyślał Ian i we wstecznym lusterku zerknął na zapatrzoną w okno czterdziestoletnią kobietę. O nas matka też tak mówiła.
Kolejne westchnienie uleciało spomiędzy rozchylonych warg Lindy. Ta jakby nagle otrzeźwiała; poruszyła się niespokojnie, usiadła wyżej na siedzeniu i wyprostowała, by wreszcie utkwić wzrok w tyle głowy Iana. Uśmiechnęła się lekko i tym razem ten uśmiech dosięgnął jej brązowych oczu.
— Jaki ci minął dzień, Ian? — zagadnęła niezobowiązującym, konwersacyjnym tonem.
— W porządku — odparł, wrzucił prawy kierunkowskaz i rozejrzał się, choć ruch na osiedlu, na którym mieszkała Linda, zawsze był znikomy, niezależnie od pory dnia. Skręcili i szatyn zredukował bieg, ponieważ właśnie wtaczali się pod łagodny pagórek, z którego wierzchołka rozpościerał się widok na bogate domostwa.
— A ty? Planujesz odpowiednio uczcić weekend bez potworków? — zapytał z grzeczności, mimowolnie kładąc nacisk na ostatnie słowo.
Linda zaśmiała się perliście.
— Inaczej bym nie dzwoniła.
Dwudziestominutową przejażdżkę zakończyli tam, gdzie ją rozpoczęli. Linda sięgnęła do torebki i wyjęła z niej portfel.
— Ile płacę? — spytała z przekąsem, ponieważ już znała odpowiedź.
— Tyle, ile zawsze.
Wyciągnęła rękę pomiędzy dwoma przednimi siedzeniami. Szatyn wyjął spomiędzy jej palców złożone banknoty, rzucił je na fotel pasażera po swojej prawej i otworzył schowek. Pojedynczy foliowy woreczek z kilkoma gramami amfetaminy wyglądał wyjątkowo smutno na tle pustej przestrzeni, ale na jego widok brązowe oczy Lindy zapłonęły niezdrowym blaskiem.
— Miłego weekendu, Lindo — życzył jej Ian, ale odpowiedział mu tylko trzask zamykanych drzwi. Nim odjechał, uśmiechnął się kwaśno i rzucił ostatnie spojrzenie kobiecie żwawym krokiem zmierzającej ku willi, która przypadła jej po rozwodzie z mężem.
***
Długimi susami pokonywał po dwa stopnie, aż znalazł się na trzecim piętrze. Lewą dłonią przytrzymał materiał kurtki, prawą zanurkował w kieszeni i namacał klucze. Kiedy uniósł głowę, jego spojrzenie napotkało mężczyznę opierającego się plecami o ścianę tuż obok drzwi jego mieszkania.
— Chłopaki planują akcję — odezwał się. — Lepiej, żebyś przez najbliższy tydzień się nie wychylał.
Nie patrząc w jego stronę, Ian wsunął klucz do zamka, przekręcił dwa razy i otworzył drzwi, które uchyliły się do środka.
— Pierdol się, Louis — poradził mu serdecznie i zniknął w środku.
Cytaty: Twenty One Pilots - The Line
(nie, nie oglądałam jeszcze Arcane, ale piosenka jest super!)
Wizerunku użycza: Nicholas Galitzine
Ostatnia aktualizacja: 6.07.2025 ⬩ karta postaci
Kontakt: panienkazokienka92@gmail.com
Jak to bywa z naszymi autorskimi tworami, postać pokroju Iana od dłuższego czasu krażyła mi po głowie i dziekuję poison killer za pomoc w nadaniu jej finalnego kształtu :) Jeszcze nie wiem, czy potrafię w postacie takie, jak Ian, ale chcę spróbować!
Zapraszam wszystkich chętnych do wspólnej zabawy :) Staram się odpisywać regularnie, w zależności od ilości wolnego czasu, a jakiekolwiek większe odpisowe zaległości nadrabiam w weekendy :)
(nie, nie oglądałam jeszcze Arcane, ale piosenka jest super!)
Wizerunku użycza: Nicholas Galitzine
Ostatnia aktualizacja: 6.07.2025 ⬩ karta postaci
Kontakt: panienkazokienka92@gmail.com
Jak to bywa z naszymi autorskimi tworami, postać pokroju Iana od dłuższego czasu krażyła mi po głowie i dziekuję poison killer za pomoc w nadaniu jej finalnego kształtu :) Jeszcze nie wiem, czy potrafię w postacie takie, jak Ian, ale chcę spróbować!
Zapraszam wszystkich chętnych do wspólnej zabawy :) Staram się odpisywać regularnie, w zależności od ilości wolnego czasu, a jakiekolwiek większe odpisowe zaległości nadrabiam w weekendy :)
hello, cutie
OdpowiedzUsuń[Druga ♥ Ale ładne zdjęcia! ]
OdpowiedzUsuńPamiętał jak za dzieciaka lub nastolatka, przychodził do szpitala, w którym pracował jego ojciec. Siadał z pielęgniarkami, które zawsze miały dla niego schowane coś dobrego i słodkiego na umilenie czekania. Siedział i obserwował pracę lekarzy, wiedząc, że jest to jego przyszłość, że zostało to ustalone jeszcze zanim został poczęty. Tak powinno być, musiało. Oboje rodziców żyło w świecie nauki, poświęcając się temu głęboko. Jako ich syn nie miał wyboru, musiał się uczyć, być zawsze na podium w rankingu szkolnym, mieć komplet osiągnięć, również tych sportowych czy społecznych. Musiał być dzieckiem idealnym. Nie kwestionował tego, nie było to do pomyślenia. Chłonął kazania rodziców jak gąbka, uważając, że to przecież oczywiste, że pójdzie ich w ślady. Skończy studia, zostanie lekarzem lub naukowcem, ożeni się, będzie miał dzieci, które tak samo jak on, będą idealne.
Jedząc kolorowe cukierki czy ciasteczka ryżowe, zaznajomiony ze szpitalnym zapachem i tragediami, obserwował pacjentów. Niektórzy byli w lepszym, inni w gorszym stanie. Jeśli jego tata kończył dyżur akurat na SORze, był świadkiem i strasznych przypadków. Oglądał to i wiedział, że to będzie jego codzienność. Początkowo nie kwestionował tego, nie można było. Jednak z biegiem lat, coraz rzadziej przychodził, coraz częściej poddawał w wątpliwość czy to jest ta jego ścieżka, którą chce kroczyć.
I nie raz widział ofiary przedawkowania. Obserwował to wszystko, jak powoli odchodzili, nierzadko w krzykach i ogromnym bólu. Nigdy nie ciągnęło go do takiego rodzaju używek. I nie był to temat, na który jakkolwiek chciał dyskutować. Sam nie był święty, pił drinki od czasu do czasu, zdarzało mu się zapalić papierosa. Przyznawał to. Wiedział jak okrutne świństwo to było.
Normalnie przy takiej scenie, wstałby bez słowa i opuścił lożę, nie chcąc mieć z tym nic wspólnego. Nie zamierzał nikogo moralizować, ani prawić wywodów. Nie była to jego sprawa, a nieproszony nie przywykł wchodzić gdzieś swoimi butami.
Jednak teraz siedział, ze zmarszczonym czołem, uważnie obserwując sytuację.
– Tobie to już chyba starczy, co? – mruknął w odpowiedzi do przyjaciela, unosząc wysoko brew. Powoli się podniósł, podchodząc do mężczyzn. – To skoro nie chcesz z nami usiąść, to może nas podwieziesz, co? Czy dziś akurat takich usług nie świadczysz? – zapytał spokojnie, wyciągając przy tym z kieszeni telefon, będąc gotów po usłyszeniu negatywnej odpowiedzi, zwyczajnie zamówić transport.
Nathaniel
Jeżeli Debbie w stanie, w którym znajdowała się aktualnie, była idealna dla Iana, to z Ianem zdecydowanie coś było nie tak. Nie zamierzała tego kwestionować, bo Ian, ten sam Ian, który był dilerem i któremu kazała wypierdalać, był dla niej idealny. Miała wrażenie, że nie zasługuje na to wszystko, co dla niej robił. Nie po tym, jak obrażała i prowokowała go na wszystkie możliwe sposoby. Od sytuacji pod klubem, aż po teraz, kiedy nieomal go nie obrzygała, a ułamek sekundy wcześniej przyszło jej do głowy, aby go całować, ba!, chciała to nawet pchnąć dalej. Zdecydowanie dalej.
OdpowiedzUsuńNie była aż tak pijana. To znaczy, była pijana, ale źle się czuła, bo coś musiało jej siąść na żołądku i wbrew pozorom, te rzygi przyniosły Debbie więcej dobrego niż złego, bo wraz z ostatnią torsją, zyskała trochę trzeźwości umysłu. Jęknęła cicho i przeciągle. Czuła, jak Ian schodzi z łóżka. Jak klęka przy niej. Podniosła wtedy nieznacznie głowę. Podkręciła nią. Chciała mu powiedzieć, żeby wypierdalał, bo nie wiedziała na co czekał. Popatrzyła na niego z niemym wyrzutem. I to nie dlatego, że była na niego zła, bo zrobił coś złego, a dlatego, że robił wszystko, aby zakochiwała się w nim bardziej, bo udowadniał jej, że był, kurwa, idealny. Najidealniejszy. Czy w ogóle takie słowo istnieje? W głowie pijanej Debbie istniało i idealnie oddawało to, kim stawał się dla niej Hunt.
— Nie.
Zebrała się na tyle, żeby mu odpowiedzieć, a potem jej głowa opadła, zwisała głową w dół. Poczekała, aż Ian wstał. Słyszała jego kroki, gdy wychodził z sypialni i jak krzątał się w łazience.
Kosztowało ją to wiele wysiłku, kiedy postanowiła usiąść na łóżku. Jej stopy wylądowały na podłodze, a dłonie na brzegu łóżka przy biodrach. Odetchnęła ciężko, czknęła. Zaczynała trzeźwieć. Schodziła z największej fazy euforii, w zaczynały ją dopadać konsekwencje picia.
— Obrzygałam sobie włosy — jęknęła zaraz po ten, jak w zasięgu jej wzroku pojawiły się stopy Iana. Dostrzegła sklejone końce. Nawet nie wiedziała, że po jej policzkach nadal płynęły łzy. Jakby niespodziewanie nagle szukała ujścia dla swoich emocji, których było dużo, zbyt dużo. Pociągnęła nosem.
— Wezmę prysznic — informowała go tak, jakby to było naturalne, że przy niej teraz był, jakby przed dwoma minutami wcale nie miał wypierdalać. Podniosła się chwiejnie i tak stanęła przed nim, w samej bieliźnie, niepewnie unosząc na niego spojrzenie. Wiedziała, że dzisiaj była dla niego okropna i wiedziała, że to nic więcej jak mechanizmy obronne.
Debbie
Chemia intrygowała ją od zawsze.
OdpowiedzUsuńA przynajmniej odkąd nauczyła się rozumieć nieco więcej z otaczającego ją świata. Fascynowały ją procesy, w których kilka niepozornych składników, połączonych w odpowiedni sposób, dawało coś kompletnie innego. Potęga. Potęga i władza. Zachwycająca była świadomość, że ze zwykłego węgla może powstać zarówno grafit, rdzeń śmiesznie tanich ołówków, jak i diament, którego cena nawet nie mieściła jej się w głowie. Szybko pojęła, że z większości rzeczy można było stworzyć zarówno coś bezwartościowego, jak i coś o olbrzymiej wartości. A jeszcze szybciej — że absolutnie każdą rzecz można przekształcić w inną.
To właśnie pochłaniało ją najbardziej, tworzenie i badanie powstałych rezultatów, i to właśnie doprowadziło ją w końcu do wypróbowania sił w produkcji nielegalnych substancji. Przez kilka lat dopracowywała do perfekcji kilka różnych mieszanek, które testowała na sobie, a czasem, zagadnięta, rozdawała na imprezach, ale nigdy przedtem nie czerpała z tego żadnych korzyści majątkowych. Zdawała sobie sprawę, że był to ryzykowny biznes, który mógł zaprzepaścić jej przyszłość, a nawet zniszczyć życie. Nie cierpiała z powodu braku pieniędzy, zatem taka zabawa nie była warta świeczki.
Przynajmniej do czasu.
Gdy niespodziewanie znalazła się pod ścianą, bez pracy, a obciążona rachunkami i dwójką braci do wyżywienia, ta myśl mimowolnie błysnęła jej w głowie. Narkotyki oznaczały czysty zysk, a poświęcony na ich wytworzenie czas nie był czasem straconym, skoro sam proces sprawiał jej olbrzymią przyjemność. Praca, która zarazem jest osobliwym hobby — układ idealny.
Niemniej najpierw musiała ten pomysł porządnie przekalkulować we własnym umyśle i doszła do przykrego wniosku, że gdyby prowadziła sprzedaż na taką skalę, by w całości pokryć potrzebne wydatki, niechybnie prędzej czy później skończyłoby się to dla niej więzieniem. Nie mogła ryzykować w ten sposób; nie, gdy miała pod opieką niepełnoletnie rodzeństwo, któremu groziłoby wówczas umieszczenie w domu dziecka. Była więc zmuszona poszukać dodatkowego źródła zarobku, względnie znośnego, lecz przede wszystkim szybkiego, który gwarantował znacznie wyższe sumy, niż większość normalnych zawodów.
Wolne chwile spędzała jednak w swojej pracowni, doskonaląc, ulepszając i mnożąc, a później dyskretnie sprzedając wszelkiej maści chętnym. Nie była jakąś wielką dilerką; swój towar rozprowadzała ukradkiem, najchętniej na imprezach, gdzie tłum ludzi zapewniał skuteczną zasłonę dymną. Starała się nie rzucać w oczy, zarówno przez wątpliwą legalność takiego biznesu, jak i z chęci unikania konfrontacji. Miała świadomość, że była to potężna, podziemna działalność, a zarządzający nią ludzie raczej nie poprosiliby grzecznie, żeby spadała z należących do nich dzielnicy. Prędzej przetrąciliby jej kark. Poza tym wkurzanie szefów narkotykowych spółek naprawdę nie leżało w jej interesie. Byłoby jej wręcz wyjątkowo nie na rękę.
Nie zachwyciła jej zatem informacja, że od jakiegoś czasu jej towar można było zakupić poza stałym terenem. Chłopak, od którego się o tym dowiedziała, czasami coś od niej kupował; Eden kojarzyła do z widzenia i od początku wydawał się być porządnym gościem. Nie było zresztą mowy o pomyłce — mieszanki, które sprzedawała, były jej autorską recepturą, niedostępną na ogólnym rynku. Podziękowała, niezauważalnym gestem wsunęła chłopakowi do kieszeni jeansów darmową paczuszkę i, na granicy furii, ruszyła pod wskazany adres. Wiedziała, kto stoi za całym procederem, co wprawiało ją w jeszcze większą wściekłość.
Dotarła na miejsce akurat wtedy, gdy jej młodszy brat, zagadnięty przez jakiegoś chłopaka, już-już sięgał po towar. Niewiele myśląc ruszyła w ich kierunku, niemal ciskając wzrokiem pioruny i złapała smarkacza od tyłu za kaptur, chociaż był od niej znacznie wyższy.
— Ty pieprzony, bezmyślny idioto — warknęła przez zaciśnięte zęby, a wyraz twarzy Ashera — zaskoczenie i lęk na jej widok — tylko odrobinę złagodziły targającą nią złość. — Co ty sobie, kurwa, myślałeś? Wynoś się stąd — syknęła. — Prosto do domu, gdzie oddasz to, co do ciebie nie należy i grzecznie poczekasz, aż wrócę i cię porządnie opieprzę. Już! — wycedziła, popychając zszokowanego chłopaka w odpowiednim kierunku. Nie stawiał oporu, grzecznie się oddalając. Eden patrzyła za nim przez chwilę, po czym przeniosła wzrok na obcego faceta. — A teraz słucham. Czego od niego chcesz? Ukradł ci auto? Zwinął torebkę twojej matki?
UsuńEden Alderstone
Czuł się, jakby dostał w mordę rozgrzanym żelazem. Niejako, chyba tak właśnie było.
OdpowiedzUsuńPrzez ostatnie godziny zastanawiał się, czy jego najlepszy kumpel naprawdę jest takim idiotą, czy może jednak chodziło tu o coś grubszego. Brał pod uwagę różne scenariusze. Począwszy od udaru, aż po szantażującego Iana Louisa. Cholera raczy wiedzieć o co. Starał się podejść do sytuacji racjonalnie. Nie rzucać z miejsca oskarżeniami. Nie wydawać poleceń, jak to miał w zwyczaju. Musiał do tego podejść inaczej. Bo Ian nie był Willow, która potulnie zgadzała się na każde jego słowo i nie podważała tego, co do niej mówił. Z potulnością baranka dostosowywała się do zaleceń Zane, przepraszała, obiecywała, że więcej tak nie zrobi. Była łatwa w ogarnięciu. Ale nie jego kumpel, który miał równie mocno nasrane we łbie, co i Zane. Chcieli czy nie, ale obaj pochodzili z tego samego zepsutego ziarenka. Obaj byli równie zgnili w środku. Tylko czasami wydawało mu się, że Ianowi trafiła się lepsza część. Nie było w tym zazdrości. Obaj mieli przejebane od początku, a to nie był żaden pieprzony konkurs na to który ma gorzej. Zane pozbawił się jakiegokolwiek moralnego kompasu, a jego kumpel swój miał.
Pochylał się nad stolikiem. Ważył proszek, przesypywał go ostrożnie do strunowego, małego woreczka. Upewniając się, że nic nie zostaje na wadze. Sięgał co jakiś czas po Red Bulla, jednak głównie skupiony był na odpowiednim rozdzieleniu towaru. Głowę miał zajętą setkami myśli. Na ogół potrafił się wyciszyć. Znalazł sposób, który pomagał mu nie myśleć. Jednocześnie znalazł się też w sytuacji, która kazała mu myśleć.
Nie miałby nic przeciwko temu, aby Ian sobie przygruchał jakąś pannę. Ryzyko istniało z każdą, która nie pochodziła z ich otoczenia. Willow też była zagrożeniem, ale te Zane miał pod kontrolą. Zależało jej na bracie, więc siedziała cicho. W dodatku chciała zadowolić Zane. Miał pewność, że nie poleci na psy czy do dziadka, który sprawnie mógłby pozbyć się Zane z życia wnuczki. Chyba, bo raczej nie wyglądało na to, aby Willow należała do jego ulubionych wnucząt. Miejsce pierwsze, z tego co zdążył zaobserwować Zane, zajmowała jej kuzynka. Ta biedna, pokrzywdzona i zawsze idealna.
— Tyle co zawsze — odparł bez większych emocji. Zewnątrz Zane zdawał się być taki, jak zawsze. Chłodny i bez okazywania zainteresowania. Pochłonięty robotą, którą wykonywał bez marudzenia. Jeden z wielu obowiązków, które musiał ogarnąć, czy tego chciał, czy też nie. Z reguły chciał.
Nie powinno im to zająć dużo czasu. Nie narzekał nigdy na tę część roboty. To była ta milsza część, która pozwalała się wyciszyć. Zazwyczaj Zane robił to w nocy. Bo chociaż Nowy Jork nigdy nie zasypiał, a dźwięki zewnątrz często do niego docierały to było spokojniej. Spinał się jedynie może, kiedy gdzieś w oddali słychać było syrenę policyjną. Nie miał za grosz zaufania do starszego brata kumpla. Teraz nie miał też tego zaufania do Iana. Nie sądził, że nadejdzie kiedyś dzień, kiedy podejrzliwie będzie patrzył w stronę człowieka, który od lat był mu bliski. Któremu zaufał z każdym syfem w swoim życiu. Chodziło o coś więcej niż tylko wspólny biznes, który teraz mógł równie dobrze przestać istnieć. Długo nosił się z tym, co zrobić i… Kurwa, dalej nie wiedział. Nie potrafił naskarżyć Marcusowi. Zrobiłby to, gdyby Ian nie był Ianem. Lub był tylko pionkiem w ich grze. Hunt był kimś więcej i to w tym wszystkim było najgorsze.
Wyprostował się. Łokcie oparł o blat stołu i wzrokiem powędrował do Iana.
Nic nie mówił. Jeszcze nie chciał nic mówić. Nie wyglądało też na to, aby kumpel wiedział, że Maddox poznał jego mały sekret. To dobrze. Miał nad nim małą przewagę.
— Zamieńmy się. Muszę się odlać.
Wstał od stołu. Wyminął Iana bez słowa i zniknął w łazience. Pochylił się nad umywalką. Poważnie walcząc z chęcią dania mu po prostu w mordę. Obecnie miał wrażenie, że o dominację walczą w nim dwa demony; ten spokojniejszy, który woli gierki umysłowe i ten, któremu pierwsza na myśl przychodzi przemoc fizyczna.
UsuńOchlapał twarz lodowatą wodą. Spojrzenie miał puste. Znudzone. Ale była to tylko maska, którą przybrał. Otulił twarz wodą jeszcze parę razy. Otarł ręce i twarz papierowym ręcznikiem, który potem zgnieciony wrzucił do kosza. Wychodząc wciąż nie był pewien, który demon wygrał. To dopiero miało się okazać.
Oparł się ramieniem o framugę. Ian wyglądał tak, jak zawsze. Obaj mogliby odnieść niezłą karierę w aktorskie z tym, jak świetnie maskowali swoje uczucia. I prawie uśmiechnął się na tę myśl.
Odetchnął głębiej.
— Widziałem się z Vanessą. W lutym. Wiele rzeczy widziałem w lutym. I ludzi.
[O, jaki ładny chłopiec na fotkach!😜]
Zane❄️
Obserwowała nieruchomym, nieco szklistym i nieobecnym spojrzeniem poszukiwania Iana, a słysząc, że zakończyły się one sukcesem, uśmiechnęła się blado. Nie była nawet pewna, czy był to w ogóle zauważalny uśmiech; myślami dryfowała daleko stąd, a jej ciało działało na autopilocie, tym samym jej reakcje mogły wydawać się nieco sztuczne. Płaskie. Jakby ich wcale nie czuła, co było po części prawdą.
OdpowiedzUsuńOtrząsnęła się z letargicznej mgły, gdy chłopak rozsiadł się obok niej na kanapie, przynosząc ze sobą intensywny zapach popcornu. Willow poczuła lekkie mdłości. Żołądek miała zaciśnięty jak pięść. Nie pamiętała, kiedy ostatnio coś jadła, nie wspominając nawet o jakiejś drobnej przekąsce, a co dopiero o porządniejszym posiłku, ale na myśl o jedzeniu robiło jej się niedobrze. Upiła za to spory łyk drinka, który spłynął wzdłuż przełyku, zostawiając po sobie ciepło i odrobinę rozluźniając jej spięte mięśnie. Była świadoma, że działanie alkoholu odczuje bardzo szybko, jeśli nie niemal natychmiast. W końcu miała kompletnie pusty żołądek. Nie przejmowała się tym. Źle się czuła, a na złe samopoczucie drink pomagał znacznie skuteczniej, niż obiad. Chociaż nie miała pewności, że tym razem również tak będzie. Zdawało jej się, że jest w wyjątkowo kiepskim stanie, jakby wpadła w dół głębszy, niż jakikolwiek dotąd. I nawet nie usiłowała znaleźć wyjścia. Chciała tylko leżeć na kanapie, w tym odrętwieniu, które trzymało ją w swoich szponach, wlepiać wzrok w idiotyczne programy telewizyjne, nie myśleć, nie czuć.
Przeszło jej przez głowę, że mogłaby teraz umrzeć. Przynajmniej to wszystko wreszcie by się skończyło.
Ciekawa była, czy ktoś by za nią płakał. Czy ktoś by za nią tęsknił. Czy w jakimkolwiek sercu jej śmierć pozostawiłaby wyrwę o kształcie Willow Calloway.
Czy Zane zrobiłby którąkolwiek z tych rzeczy?
Nagle obsesyjnie zapragnęła się tego dowiedzieć. Zapragnęła, by zatęsknił za nią naprawdę, a nie tylko dlatego, że bawiła go jej absolutna uległość. Nie dlatego, że miał nad nią całkowitą kontrolę, a to dawało mu rozkosz. I nie dlatego, że podobała mu się w łóżku. Zapragnęła, żeby jej potrzebował. Chciałaby wiedzieć, że mimo wszystko jest dla niego niezastąpiona.
Oczywiście, do pewnego stopnia tak było. Ich relacja przypominała uzależnienie od siebie nawzajem. Uzależnienie zakorzenione tak głęboko, że wyrwanie go groziło niemalże śmiercią, a przynajmniej szaleństwem. Willow chyba nigdy tak naprawdę nie wątpiła, że Zane, gdzieś bardzo głęboko w sobie, darzy ją tą przeklętą miłością. A jednak czasem, gdy potraktował ją wyjątkowo podle, wręcz okrutnie, pragnienie odrobiny ciepła z jego strony zdawało się palić jej nerwy.
Szybkim ruchem, starając się zrobić to bez zwracania na siebie uwagi Iana, starła z policzków łzy. Zabawne; musiały płynąć już od jakiegoś czasu, a ona w ogóle ich nie poczuła. Czy była jeszcze w stanie coś czuć? Czy ból i tęsknota mogły w niej zabić wszystko inne?
— Dlaczego on nie potrafi traktować mnie tak, jak ciebie? — wyrwało jej się nagle. Rzuciła Ianowi przepraszające, pełne cierpienia spojrzenie. — Nie chodzi o to, że chciałabym, żeby dla ciebie też był taki — dodała usprawiedliwiającym tonem. — Ani o to, że jestem zazdrosna. To dobrze, że cię ma. Potrzebuje tego, nawet jeśli sam o tym nie wie. Ale nie rozumiem — wyznała. Głos jej się łamał i drżał. — Zrobiłabym dla niego wszystko — wyszeptała po chwili. — Czy wszystko jest tak naprawdę niczym?
Wills
Zane wiedział, że jego gierki nie zadziałają na Iana. Spędzili zbyt wiele czasu razem, aby Hunt nie był na nie odporny. Zbyt wiele razy był świadkiem, jak robi to Willow, aby nie rozpoznać, kiedy Maddox wchodzi w rolę, która od środka znana jest tylko jemu. W dodatku, nie bawił się z nim w ten sposób, bo nie miał z tego żadnej satysfakcji. Problem polegał na tym, że Zane nie był prostym człowiekiem, który przechodzi do sedna od razu. I nawet jeśli nie zamierzał z Ianem grać w psychologiczne gierki, to co mu szkodziło przedłużyć ten moment? Poniekąd robił to w nadziei, że powstrzyma go to przed przyłożeniem mu. A kurwa zasłużył i może powinien mu przyłożyć. W normalnej sytuacji daliby sobie w mordę parę razy, a problem rozwiązałby się sam. Debbie była czymś więcej niż sprzeczką, o której zaraz będzie można zapomnieć. Była realnym zagrożeniem, którego Zane zamierzał się pozbyć. I to bolało, jak bliski z Ianem byli i to od tylu lat jechali na tym samym wózku. Rozumieli się często bez słów. Nie chodziło tu o żadną zazdrość w stylu „tracę przyjaciela”, co to to nie. Ian był wolny, aby robić co chce z prawie kim chce. Obowiązywały ich jakieś zasady, które zdawało się, że Hunt polubił łamać w ostatnim czasie.
OdpowiedzUsuńPrzymrużył oczy, zaskoczony wiadomością, że widział się z jego siostrą. Niby kiedy? I dlaczego? W pierwszej chwili chciał zasypać go tymi pytaniami, ale to nie Vanessa była tematem dzisiejszej rozmowy. Na to jeszcze przyjdzie czas. Był tą informacją z lekka zdezorientowany. Nie sądził, że siostra i Ian się znają w tym dorosłym życiu.
Już po pierwszych słowach Zane’a dało się wyczuć, że coś jest nie tak. Pękł szybciej niż mu się to uśmiechało, ale przecież już czasu nie cofnie. On sam zresztą rzadko kiedy się z czegoś wycofywał. Za długo to też trwało, aby Zane mógł ignorować, że nic nie wie. Trochę łaził za Debbie. Zdążył poznać jej rutynę. Parę informacji o jej codziennym i rodzinnym życiu. Kojarzył jaką kawę zamawia w tej konkretnej kawiarni, czasami brała do niej pączka czy inny słodycz. Jeszcze lepiej za to wiedział, jakie drinki zamawia w klubie i jak się rusza do popowych piosenek.
— Nie chciałbyś, żebym się z tobą bawił tak, jak z nią.
Czasami chciałby mieć możliwość, aby zobaczyć co będzie w przyszłości. Tak, jak na przykład teraz. Kolejne minuty stały pod znakiem zapytania. Dadzą sobie w mordę czy jakoś się dogadają? Zane wolałby tego uniknąć. Nie należał do osób, które konflikty rozwiązują pięściami. Tak czasem było łatwiej, aby dać upust emocjom, ale nie zawsze działało. I w tym wypadku Zane miał przeczucie, że danie sobie po mordzie nic nie załagodzi ani tym bardziej nie wyjaśni.
Zwilżył wargi, jakby się nad czymś zastanawiał. Bo zastanawiał, ale nie nad doborem słów, a nad tym czy dać mu od razu znać, że wie o Debbie. W żadnym scenariuszu nie brał pod uwagę takiej akcji. Bo zwyczajnie nie spodziewał się, że Ian byłby do tego zdolny.
— Wiem o Debbie.
O dziwo, prosto z mostu i bez dalszego owijania w bawełnę. Mógłby to przeciągać, ale zaczynał czuć, że jeśli to zrobi to przestanie być miło. Szanse na to, że jeszcze będzie miło właśnie zgasły. Jak zdmuchnięta przez wiatr świeczka. Nie dodał też nic więcej, choć cholera, ale kusiło go, żeby coś jeszcze powiedzieć. Zamiast tego wolał dać Ianowi moment na to, aby zastanowił się, co i w jaki sposób chce mu powiedzieć.
Zane
No nieszczególnie podobał mu się fakt, że Ian za jego plecami spotykał się z Vanessą. Która swoją drogą również niczego mu nie pisnęła. Nie, aby którekolwiek z nich było zobligowane do dzielenia się z Zane’m informacjami, aczkolwiek po swoim przyjacielu spodziewał się więcej. Przynajmniej krótkiej wzmianki, że ją widział, a tymczasem to był pierwszy raz, kiedy w ogóle o tym słyszał. I Ian miał rację; Zane nie mógł kontrolować wszystkiego i wszystkich. Lubił mieć kontrolę. Świadomość, że pewne rzeczy zależne są tylko i wyłącznie od niego. Obecnie czuł, że traci tę kontrolę. Powoli, ale jednak wyślizguje mu się z rąk, jakby została porządnie namydlona. Bardzo nieprzyjemne uczucie, z którym bliżej Maddox zapoznawać się nie chciał.
OdpowiedzUsuńW przeciągu ostatnich lat Ian stał się dla Zane’a najbliższą osobą. Może brzmiało to żałośnie, ale tak właśnie było. Wiedział o największym syfie w jego życiu. Był obecny w momentach, kiedy Zane nie był sobą. Z jakiegoś powodu po prostu trzymali się razem. Może to była kwestia przyzwyczajenia. Spędzili ze sobą wiele lat w domu dziecka, potem wchodzili razem w dorosłość, uczyli się, jak przeżyć za psie pieniądze, jak nie dać się złapać policji.
— Mm, i uznałeś, że mi nie powiesz. — Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Minęło dość czasu od lutego, aby Ian powiedział cokolwiek. Nawet byle wymamrotał coś niezrozumiałego pod nosem, a potem zamknął temat. Nie, aby to wiele zmieniło. Nastawienie Zane do tej sytuacji byłoby dokładnie takie samo. Znał jego opinię na temat Louisa. I logiczne się wydawało, że nie będzie chętny do tego, aby podzielić się wesołymi nowinkami, skoro jego dziewczyna nosiła mundur.
— Właściwie, przez krótką chwilę nawet się cieszyłem. No wiesz, widzisz kumpla w końcu z jakąś laską. Niebrzydką w dodatku. Same powody do radości. — Mogliby na tym zakończyć, gdyby nie ten mały element, który wszystko psuł.
Ten zawód miał do siebie to, że każda potencjalna partnerka mogła być zagrożeniem. Zane nie martwił się o Willow, prędzej odcięłaby sobie język niż wychlapała coś o nim. Gianna była większym zagrożeniem z jej niewyparzonym językiem, ale w tej pozornie słodkiej idiotce kryło się sporo rozumu. Miała swoje powody, aby być taką. Jednak słowa dotrzymać potrafiła, co udowodniła Maddox’owi nieraz. Gdyby coś chlapnęła raz dwa straciłaby też dostęp do swoich kolorowych cukiereczków, a to na ten moment wydawało się największą tragedią w życiu tej młodej i zagubionej dziewczyny. W dodatku, podobno, szczerze lubiła Zane i Iana, choć to głównie Maddox zaopatrywał Giannę w towar. Szanse na to, że się wygada o ich małej relacji były marne, ale istniały. Wciąż były one jednak mniejszym zagrożeniem niż cholerna policjantka, którą Ian zaprosił sobie do łóżka. Kurwa, ze wszystkich lasek w Nowym Jorku naprawdę musi ganiać za policjantką?
— Dopóki nie zobaczyłem jej z Louisem.
Raczej więcej nie musiał nic mówić. Zresztą, jak tylko powiedział, że o niej wie Ian musiał się domyślić, że wie również o jej pracy. Cholera, naprawdę nie przyjebałby się, gdyby była kimkolwiek innym. Maddox nawet nie starał się ukryć, jak niewygodna stała się dla niego Debbie i ich relacja z nim. Miał małe pokłady cierpliwości. Wszystko, co mu jeszcze zostało, starał się rozciągnąć do większych rozmiarów, aby nie powiedzieć lub zrobić czegoś, czego mógłby porządnie potem żałować. Mało było takich momentów w jego życiu.
Dusił w sobie chęć zwierzenia się Marcusowi. Właściwie, to nawet nie byłoby zwierzanie się. Z chęcią podjebania Iana do Marcusa. Bo z jednej strony należało to zrobić, a z drugiej chodziło o Iana. Tego, z którym się wychował i spędzał dziesiątki godzin, któremu ufał ze swoim życiem i za którego byłby w stanie oddać własne.
— Daj mi jeden powód, Ian.
Zane
Tego było już za wiele. Po prostu za dużo. Czuła za dużo. I za bardzo. A nie powinna czuć wcale, nie po to się przecież spijała niemal do przytomności, żeby łatwiej było jej o nim zapomnieć, żeby go spotykać i znowu mieć na wyciągnięcie ręki. To w ogóle nie było normalne. To nawet nie było proste. Skomplikowali to wszystko na własne życzenie, bo czy tak po prostu nie mogli sobie odpuścić? Mogli. I mogli sobie darować, byli w końcu, przynajmniej w definicji, dorosłymi ludźmi, a dorośli ludzie nie mogli uciekać przed konsekwencjami własnych czynów i decyzji.
OdpowiedzUsuńTego było za wiele, kiedy Ian do niej podszedł i złapał ją delikatnie za kark. Rzecz jasna, zachwiała się przy tym lekko, ale utrzymała równowagę. Choć wycierał jej łzy, te z zaszklonych oczu płynęły nieprzerwanie. W pewnym momencie rozpaczliwie złapała powietrze w płuca, zaczynając po prostu łkać, a może to nawet i szlochać. Nie ułatwiał jej niczego swoją obecnością. Właściwie to wszystko jej utrudniał, pokazując jej, że był z nią i przy niej mimo wszystko, cholernie wszystko utrudniał. Jej jeszcze nieco zamroczony alkoholem umysł nie do końca wszystko ogarniał, ale akurat tego, że Ian był przy niej, była więcej niż pewna.
Kiedy otarł jej brodę i kącik ust, jej wargi niebezpiecznie zadrżały, a potem… potem się po prostu do niego przytuliła. Choć może przyklejenie się byłoby właściwszym określeniem. Jej policzek wylądował gdzieś w okolicy piersi Iana, rude włosy w wielkim nieładzie mogły łaskotać jego brodę. Szczupłymi ramionami objęła go w pasie, zaciskając mocno powieki.
Totalnie zignorowała fakt, że właśnie część tych obrzyganych włosów wytarła w jego koszulkę. Czuła teraz tylko i wyłącznie jego zapach. Ciepło, które ją koiło. Kurwa, zaskakująco łatwo było zapominać przy Ianie o wszystkim, nawet o tym, że w sumie znali się krótko, że spędzili ze sobą naprawdę niewiele czasu. Bliskość przychodziła im naturalnie, jakby właśnie byli do tego stworzeni, a jednocześnie nie mogli razem być.
— Nie wiem — wymruczała cicho w jego tors. Teraz czuła się przy nim wyjątkowo mała i krucha, oczekując jednocześnie, co trochę absurdalne, bo przecież kazała mu wypierdalać, że jednak ochroni ją przed całym złem świata. Tylko uparcie nie dopuszczała do siebie myśli, że tym złem, według tego jak żyła do tej pory, był też Ian.
Debbie była też jednak tylko młodą kobietą. Widziała, że Ian był przystojnym mężczyzną, wiedziała, że ładnie pachniał i w sumie to nawet do niej nie docierało, że miała być jego pierwszą miłością i jakie to musiało być dla niego trudne. Bo to, że Ian odbiegał od pewnych norm, było dla niej oczywiste, a jednocześnie nie stanowiło żadnej przeszkody. Zakochała się w nim przede wszystkim dlatego, że był jaki był.
Otworzyła nagle szeroko oczy, kiedy dotarło do niej, w jakim kierunku zmierzają jej myśli. Na moment znieruchomiała, a potem cofnęła głowę, łapiąc spojrzenie Iana. Mocno, ale z widocznym przestrachem w jej własnym spojrzeniu, tak, jakby obawiała się tego, że mógł usłyszeć jej myśli. Mocniej zacisnęła palce na materiale jego koszulki.
— Chyba się nie zabiję — dodała nagle, pociągając nosem. Wtedy też uwolniła jedną z dłoni i otarła swój policzek.
Debbie
Mogłaby tak stać i stać. Zapomnieć o całym świecie, ukrywając się w jego objęciach, bo choć wszystko u jego boku powinno być trudniejsze, ona odnosiła odmienne wrażenie. Wtuliła się mocniej, gdy ją objął. Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust. Wiedziała, doskonale wiedziała, że dzisiaj zachowuje się jak wariatka, jak pierdolnięta, bo raz go chciała, raz go przeganiała, raz całowała, raz nim gardziła i nie było w tym nic normalnego. Nikt normalny nie wytrzymałby z Debbie w takim stanie, może dlatego — na jej szczęście — Ian nie był do końca normalny. Może to jego społeczne wycofanie, to zamknięcie się na wiele bodźców czyniło go odpornym na brak stanowczej decyzji Debbie. Też by tak chciała, umieć zamknąć się na bodźce, wycofać się, zniknąć. Byłoby jej łatwiej, a przynajmniej tak zakładała, bo kiedy ona wylewała łzy, wyglądając i czując się przy tym koszmarnie, Ian choć z pozoru wyglądał na niewzruszonego.
OdpowiedzUsuńPrzymknęła oczy i westchnęła, kiedy pocałował ją w czoło, a gdy uniosła powieki natrafiła na jego spojrzenie. Na swoim poziomie. Uśmiechnęła się. Bo trudno było się nie uśmiechać na widok jego przystojnej twarzy, ciepłych, bursztynowych oczu. Potaknęła głową. Trochę jak małe, naburmuszone dziecko, do którego przemawia troskliwy rodzic.
Plan Iana jednak miał sens, ba, więcej sensu niż była w stanie przyznać Debbie. Dlatego cofnęła swoje dłoni, sięgnęła pod poduszkę po koszulkę, w której zwykła sypiać, nie zabrakło przy tym niebezpiecznego chwiania się, a potem wyminęła Iana.
Drzwi do łazienki jedynie przymknęła, zadając sobie w głowie istotne pytanie: co ty najlepszego robisz, głupia dziewczyno? Odpowiedzi jednak nie znała i miała nie poznać zbyt szybko. Bo nie chciała.
Wodę pod prysznicem ustawiła na zimną, ale znośną. Nie mroziła jej, ale przyjemnie trzeźwiła. Stała pod strumieniem wystarczająco długo, aby umieć zebrać myśli w jedno miejsce. W końcu przestała też płakać, zmyła przy okazji resztki tego starannego makijażu, umyła włosy i gdy było jej już na tyle zimno, że zaczęła dygotać, wyszła. Nie spieszyła się. Raz, że nie chciała, bo jej spieszenie się, przybliżało ich do wyjścia Iana. Dwa, że nie mogła, bo nadal kręciło jej się w głowie. Nadal była pijana, choć już znacznie bardziej racjonalna. Bo pijane pozostawało jej ciało, głowa była dziwnie czysta, a myśli jasne i cholernie bolesne. Kiedy ledwo utrzymując otwarte powieki przed lustrem, smarowała buzię kremem, docierało do niej, że naprawdę się zakochała i że to, co zaprezentowała sobą dzisiaj, było czymś z gatunku paskudnych i nieprzyzwoitych rzeczy.
Ubrała czyste majtki i ten za duży t-shirt, ciemnoszary, bez żadnego nadruku. Z mokrymi włosami, które zostawiały ślady na ramionach, wróciła do swojego pokoju, gdzie została Iana. Niemal natychmiast napotkała jego spojrzenie i westchnęła głośno.
Wsparła się bokiem o framugę drzwi, bo pozwalało jej to złapać i pion, i równowagę. Jakby skrępowana, odgarnęła kosmyk rudych włosów za ucho, przełknęła głośno ślinę i nie mając co zrobić z rękoma, skrzyżowała je przy piersi.
Według tego, co mówił Ian, powinna teraz zamknąć za nim drzwi. Jednak nim Ian w ogóle zdołał ruszyć w jej stronę, w kierunku drzwi, odbiła się od framugi i zagrodziła mu drogę. Nie była przeszkodą nie do pokonania. Mógł ją minąć, mógł przesunąć w bok.
— Nie… — zaczęła cicho, uciekając spojrzeniem gdzieś w bok. Ręce luźno puściła wzdłuż tułowia, zaciskając dłonie w pięści. — Nie chcę, żebyś szedł. — Szepnęła w końcu, przenosząc wzrok na niego. Nie chciała go stracić, znowu, po raz kolejny, bo co? Bo tak było łatwiej? Bardziej właściwie? A nawet jeśli miała go stracić, to rodziło się w niej przekonanie, że powinna móc wyszarpać z tej przekornej codzienności te chwile, kiedy mogli być razem, kiedy nikt poza nimi ich nie oceniał. A może to miał być ostatni wieczór? Ostatnia noc, zanim darują sobie siebie nawzajem, ale tak ostatecznie?
Debbie
Łatwo było im zapomnieć. O całym świecie, o rozsądku, o telefonie Debbie w tylnej kieszeni spodni Iana. O tym, że nie powinni, że nie mogli. Zapominali również o tym, że z każdą kolejną mijająca godziną, pożegnanie będzie tym trudniejsze, im więcej czasu spędzali razem. Bo choć łatwo było im zapomnieć o wielu rzeczy, to ewidentnie nie byli w stanie puścić w niepamięć tego, jak się przy sobie czuli. Jak reagowali na siebie i swój dotyk, jak łatwo przychodziły im rozmowy, jak przyjemnie było się wspólnie śmiać i próbować tych samych rzeczy. Debbie nie mogła też zapomnieć o tym, jak smakowały te wyrwane pocałunki, choćby te na moście i jak świetnie czuła się w jego ramionach na tylnej kanapie Cadillaca, choć nie robili tam nic więcej poza tym, że rozmawiali.
OdpowiedzUsuńPowiedziała mu, że nie chce, aby wychodził. I nie mówiła tego pijana, zasmarkana, obrzygana Debbie. Mówiła to Debbie całkiem świadoma swoich słów i zdecydowanie pewna tego, czego chciała. Chciała Iana, a jednocześnie miała nadal cichą nadzieję, że Hunt oprze się na tych resztkach rozsądku, które w nim mogły pozostać i po prostu stąd pójdzie. Myliła się. Rozsądek Iana już dawno musiał przegrać ten pojedynek, skoro nadal tu był i w dodatku postąpił krok do przodu, zmuszając Debbie do tego, żeby zadarła głowę.
Oczywiście, że to zrobiła, bo nie mogła odmówić sobie patrzenia na niego, kiedy był tak blisko. Świat jeszcze delikatnie falował wokół niej, ale gdy już uczepiła się spojrzenia ciepłych, miodowych oczu Iana, wszystkie niedogodności straciły na znaczeniu.
Coś boleśnie ścisnęło jej wnętrzności, gdy bez słowa stali i patrzyli na siebie, zdawało się, że teraz nawet czas przestawał istnieć. I nie istniała Debbie-policjantka ani Ian-diler. Byli tylko oni. Bez żadnych przykrywek, ról i warstw, pod którymi mogli się ukryć. Teraz nie musieli ukrywać niczego.
Uścisk był wyraźniejszy, kiedy Ian się odezwał. Cicho, ale z przekonaniem. Wypuściła wstrzymywane do tej pory powietrze z płuc. Sięgnęła dłonią do policzka Iana, robiąc pół kroku w przód. Musnęła palcami jego skórę, badając jej fakturę, skupiając się na widocznych kościach policzkowych i na żuchwie. Niespiesznie wędrowała po tej połowie jego twarzy, doskonale wiedząc, że nie będzie miał nic przeciwko temu.
Nie chciał iść.
— Nie idź.
Nie prosiła go, ale też mu nie rozkazywała. Po prostu stwierdzała fakt, bo skoro oboje nie chcieli, żeby szedł, to dlaczego miałby sobie pójść? Jeszcze przez kilka uderzeń serca trwała w tej pozycji, badając spojrzeniem jego twarz. Jakby chciała jak najlepiej zapamiętać to, co teraz widzi.
Przesunęła dłoń na jego kark, szybko i nagle, wplotła palce w jego włosy, drugą dłoń oparła na jego szyi, kciukiem muskając żuchwę. Przysunęła się tak blisko, że między nimi nie było ani centymetra wolnej przestrzeni. Unosząc się na palcach, zmusiła go tym samym, żeby się lekko pochylił i wtedy niemal brutalnie wpiła się w jego usta, przyciągając go do siebie jeszcze bliżej. Była zachłanna, zaborcza. Nie chciała go wypuszczać, skoro już miała go przy sobie.
Serce waliło w jej klatce piersiowej jak oszalałe, zawroty głowy się nasiliły, a ona przywarła do Iana, całując go tak, jakby jutra miało nie być.
Bo miało nie być, prawda?
Debbie
W takie dni jak dzisiejszy często zastanawiała się, czy aby na pewno dobrze postąpiła umożliwiając nowojorskim dilerom będącym na początku zawodowej kariery handlowanie pod dachem Fire Moon. Owszem, gwarantowali jej całkiem niezły dodatkowy przychód, ale niestety jednocześnie niczym magnes przyciągali starych znajomych Dio. Pół jeszcze biedy, gdy ci przychodzili tu wyłącznie, by kupić prochy i napić się piwa, zamęczając osobę aktualnie stojącą za barem kolejnymi mniej lub bardziej ubarwionymi historyjkami ze swojego życia. Tych, była w stanie nawet w pewien sposób zrozumieć. Ostatecznie niektórzy z nich po wielu latach walki z nałogiem w końcu pozostawali na świecie zupełnie sami, a obsługa lokali takich jak ten bar siłą rzeczy stawała się dla nich kimś w rodzaju spowiedników. I to często nawet o wiele lepszych od standardowych księży, bo w odróżnieniu od klechów nie mieli tej jakże irytującej cechy usilnego nawracania każdej zabłąkanej owieczki jaka stanęła na ich drodze. Po prostu byli obok i słuchali, czasem tylko kiwając lekko głową, czy rzucając zdawkowe uwagi, by choć przez chwilę te zabłąkane duszyczki mogły poczuć, że nie zostały ze swoimi problemami całkowicie same. Że zawsze mogą tu przyjść i zwyczajnie się wygadać. Bez niepotrzebnego osądzania, czy wyrzutów sumienia. Znacznie gorzej bywało z tymi, którzy za punkt honoru stawiali sobie dobranie się do majtek zatrudnianym przez nią dziewczynom lub jej samej. Jeśli za tymi drzwiami witała akurat policja, zazwyczaj sprawcami byli właśnie oni. W przeciwieństwie do swojego nieżyjącego kuzyna Dalaja traktowała współpracowników niczym własne dzieci. Potrafiła być dla nich zarówno wymagającą szefową, jak i czułą obrończynią ich podstawowych ludzkich praw, a za jedno z nich z pewnością należało uznać nietykalność cielesną.
OdpowiedzUsuń- Cóż, zwykle przynajmniej raz na tydzień. – Westchnęła ciężko. – Ale nie wszyscy są irytujący. Ba, kilkorgu z nich rzeczywiście udało się w międzyczasie wyjść na prostą i wpadają tu głównie trochę pogadać. Co do reszty, cóż sam wiesz najlepiej…- Zerknęła na moment w kierunku stolika do gry w bilard ustawionego w jednym z najdalszych zakątków sali, przy którym zdążyło ulokować się kilku wyraźnie naćpanych klientów. - … Przychodzą tu po następną działkę. – Instynktownie zniżyła głos niemal do szeptu, przypominając sobie jak gwałtownie reagował Claudio, gdy wyrzucała mu jego problemy, proponując udanie się na detoks.
Dalaja [Wybacz poślizg. Kolejny tydzień, w którym doba była zazwyczaj dziwnie krótka.]
[Ja poproszę o zaklepanie wątku tak po starej znajomości *piękne oczy*]
OdpowiedzUsuńCharlene
To miało być zwykłe spotkanie. Kolejne z prawnikiem, bo dziś siebie zamierzała oddać tylko jemu, a nie pięciu pozostałym mężczyznom. Miała niezapełniony pod tym względem grafik, bo na bieżąco umawiała się ze swoimi ulubionymi klientami, aby być dla nich spełnieniem marzeń. Nie wnikała w to, co dzisiejszego wieczoru mają zamiar robić tamci mężowie, ten jeden narzeczony, którego zapowiedzi podobno po raz pierwszy wyczytali w zeszłą niedzielę na mszach świętych dla nieświętego katolika i najstarszy z grona wdowiec mający nastoletnie dzieci — starszą córkę oraz młodszego syna. Rezerwację na Vanessę zamówił Freeman i chociaż przed wejściem do kamienicy, dokładnie jeszcze siedząc w samochodzie Iana, cieszyła się na kolejny seks z prawnikiem, tak teraz nie miała powodów do radości. Co najwyżej chciało jej się krzyczeć i wyć. Nie płakać nad swoim losem, a wyć z niewiedzy, co takiego Ian mu przekazał, iż zachowanie Jamesa zmieniło się o całe sto osiemdziesiąt stopni? Kiedyś Nessa usłyszała, że z własnym dilerem nie powinno się zadzierać, więc czy właśnie ci dwaj wkroczyli na wojenną ścieżkę? Wyciągną noże z kuchennych szuflad czy może Freeman z sejfu nie wyciągnie tylko działki narkotyku, a odbezpieczoną broń i strzeli mu prosto w serce albo głowę, sprawiając, że na białe płytki rozpryśnie mózg młodego chłopaka.
OdpowiedzUsuńI chociaż wychrypiała tamto tak, nie bardzo rozumiejąc, dlaczego pozwoliła Freemanowi zarządzić tym, z kim ma jeździć, i do którego samochodu wsiadać, również uważnie wysłuchała słów Iana, które rzucił na odchodne. Miała jego numer. Był podpisany jako kumpel brata. Był także ostatnim połączeniem w jej spisie, bo po drodze do nikogo więcej nie dzwoniła, a odkąd wymienili się ciągiem cyfr, nie zamawiała go w aplikacji. Popatrzyła, jak wyszedł i chciała do niego dołączyć, uciekając stąd ze względu na to, że nie wiedziała, czego spodziewać się po prawniku. Odwrócił się do niej, kiedy tylko zamknął drzwi na górny i dolny zamek, a wtedy wrócił dawny James. Nie kazał jej czekać. Z czarującym uśmiechem chwycił ją w ramiona, podrzucając do góry i gryzł skórę przy piersiach, gdy trzymał Vanessę przyciśniętą do ściany. Rozebrali się szybko. To nie było ostrożne ściąganie z siebie ubrań. Po prostu chaotyczne ściągnięcie koszuli doprowadziło do oderwania jednego guzika, usłyszała charakterystyczny dźwięk rozerwania się ubrania i najwyżej wyjdzie stąd w nie do końca całej bluzce. Stęsknieni za fizycznością, a nie bliskością, kochali się na blacie kuchennym i kiedy oboje doszli, Freeman przeniósł ją szybko do szerokiej jak i długiej sypialni. Nie wiedzieć, ile czasu tam spędzili, namiętność przerwał dzwonek do drzwi.
— Za chwilę wracam, wezmę przy okazji dzbanek z wodą, bo oboje ledwo żyjemy. — ucałował ją raz w usta i po założeniu bokserek, wyszedł tak z sypialni. — O siema, młody! Baterie do dżojstika? Coś znajdę, poczekaj. Jak w szkole? Zdałeś sprawdzian z…
Na wycieraczce przed drzwiami mieszkania Freemana stał jedenastoletni chłopiec, którego zaczepiło dwóch mężczyzn przed wejściem do klatki schodowej. Dali mu banknot o wysokim nominale i zalakowane karty piłkarskie, prosząc go o podejście do sąsiada. Rudy chłopiec z okularami podobnymi do tych noszonych przez Harry’ego Pottera wykonał bezbłędnie zadanie, ulatniając się na górę po tym, gdy Freeman wszedł w głąb mieszkania, zostawiając otwarte drzwi.
Kerr leżąc naga, przeczesała nieco zwilżone potem włosy i oddychając swobodnie, czekała na powrót prawnika. Zapatrzona w plamkę na suficie, usłyszała jęk, krzyk i huk, jakby uderzono czymś twardym w coś równie twardego. Niewiele myśląc, zsunęła się z łóżka i owinięta w prześcieradło, wsunęła się pod mebel, przyciskając telefon do piersi, pod którą falowało wystraszone serce.
— Zobacz, przed chwilą gził się z jakąś kurwą, a teraz leży jak trup. Postraszymy jeszcze twoją panienkę.
UsuńSłysząc to, obawiała się, że tak jak kiedyś, umarłaby przez zaciśnięcie dłoni ojca na swojej szyi, tak teraz przyjdzie jej zginąć w cudzym mieszkaniu, tuż po stosunku i albo zostanie pobita ze skutkiem śmiertelnym, albo co gorsza wykorzystana przez nieznanych bandziorów.
— Tak, szefie? Freeman dostał za swoje. Następne zlecenie? Bosko, zwijamy się.
Właściciel głosu należący do mężczyzny rozmawiającego przez telefon, przywołał swojego kolegę głośnym gwizdnięciem, gdy ten na kolanach zerkał na Vanessę znajdującą się pod łóżkiem. Zdążył zaświecić w jej oczy latarką, niechętnie reagując na przywołanie przez kolegę. Wstał, odsunął łóżko sprawnym ruchem i stając w rozkroku nad kobietą, trzymał ją pomiędzy swoimi nogami.
— Ładna. Na pewno chcesz wyjść?! Szef wzywa, ale możemy się spóźnić…
— Zostaw ją. Jak rozkaz to rozkaz.
Wyszli z mieszkania prawnika, jakby zostali do niego sympatycznie zaproszeni i dopiero trzask drzwi orzeźwił doradczynię klienta. Bez potrzeby wyczołgiwania się spod łóżka, które odsunięto znacznie w drugą część sypialni, pobiegła do salonu, gdzie na dywanie leżał nieprzytomny Freeman. Z ust płynęła mu strużka krwi. Był pobity. Miał kilka rozcięć. Drżącą dłonią sprawdziła puls. Prawie niewyczuwalny. Chwyciła za telefon i wiedząc, że potrzebuje on pomocy, a o niej nikt nie może się dowiedzieć, wybrała numer Iana.
— Pobili go. On zaraz umrze. Musisz mi pomóc, słyszysz?!
Vanessa Kerr
OdpowiedzUsuńCharlene nie lubiła dzwonić do obcych. Nie lubiła mówić do obcych. Ale nie miała już siły na trzaskanie drzwiami we własnej głowie, na to nieustanne brzęczenie, które nie ustępowało ani po herbacie, ani po ciszy, ani nawet po tych długich godzinach, kiedy siedziała nieruchomo, czekając, aż myśli się zmęczą i same zamilkną. Potrzebowała… wyłącznika. I ktoś jej powiedział, że Ian jest takim wyłącznikiem w ludzkiej skórze. Ian potrafi uciszyć wszystko.
Nie zadała pytań. Nie chciała wiedzieć, co dokładnie sprzedaje. Chciała tylko tej ciszy, tej pustki, którą pamiętała z czasów, kiedy była zamknięta, tak, nawet wtedy, bo tam, w tej ciemności, po jakimś czasie przychodził moment, w którym nic już nie istniało. Ani ona, ani czas. Tylko zawieszenie. Tęskniła za tym, jak za czymś intymnym.
Spotkanie umówili w jakimś starym garażu na obrzeżach. Miał być „bezpieczny”, jak to określono, nie w sensie moralnym, tylko takim, że nie wpadną na nikogo, kto mógłby mieć pytania. Nie bała się. Bała się tylko, że zawaha się w ostatniej chwili i zostanie z tym brzęczeniem w głowie.
Cisza w garażu była nie ta. Nie ta, której chciała. Ta była ciężka, brudna, pachniała starym olejem i wilgocią, a nie tym oddechem pustki, który pamiętała sprzed lat. Tego, którego nienawidziła wtedy, a teraz za nim tęskniła. Tego, co przychodził po wszystkim, gdy już nie walczyła, nie płakała, tylko leżała, oddychając tak płytko, że sama siebie prawie nie słyszała. Tamta cisza była jak kokon. To, co teraz czuła, było tylko kolejnym brzęczeniem w głowie, gęstym i lepkim.
Stała przy starym aucie, z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie. Każdy odgłos z zewnątrz, każdy trzask blachy sprawiał, że odwracała głowę za szybko, jak ktoś, kto spodziewa się, że za moment znów poczuje na twarzy zapach tamtego dnia. Zapach metalu, kurzu i… niego. Nie pamiętała jego twarzy. To znaczy, pamiętała, ale w jakiś dziwny, pocięty sposób, jakby była zrobiona z kilku różnych twarzy, złożonych w jedną. Ale zapach pamiętała. I rękawiczki.
Zawsze te cholerne rękawiczki.
Szorstkie, z taką fakturą, która paliła skórę, kiedy przyciskał je do jej twarzy. Pachniały jak coś, co leżało zbyt długo w wilgotnym pudełku. Nawet teraz, kiedy zamknęła oczy, czuła tę szorstkość na ustach, na policzku. Czasami łapała się na tym, że odruchowo przesuwa dłonią po twarzy, jakby chciała sprawdzić, czy jeszcze tam są.
Od tamtej pory nienawidziła ludzi w rękawiczkach. Ale jeszcze bardziej nienawidziła swojego ciała za to, że pamiętało ich dotyk lepiej niż wszystko inne.
Oddychała szybko. Nienawidziła tego czekania. Miała wrażenie, że jeśli on, ten nowy on, ten, który miał jej przynieść ciszę spóźni się jeszcze chwilę, to tamten ją znajdzie. Bo tak właśnie było wtedy. Wystarczył jeden moment nieuwagi, jeden krok za daleko od tamtego drzewa. I już.
Obróciła się gwałtownie, kiedy usłyszała kroki. Serce jej przyspieszyło, nie z ciekawości, ale z tego samego głupiego, zwierzęcego lęku, który wracał zawsze wtedy, kiedy ktoś zbliżał się za cicho. Jakby znowu stała tam, na ziemi pokrytej wodą po deszczu, jakby znowu miała poczuć, jak twarda dłoń zaciąga ją w cień.
Wzięła głęboki wdech, żeby to zatrzymać. Nie teraz. Nie dziś. Dziś nie chodziło o niego. Dziś chodziło tylko o ciszę. Chciała jej tak bardzo, że aż ją mdliło. Nawet jeśli miała za nią zapłacić wszystkim innym, zdrowiem, resztkami dumy, czymkolwiek.
Kiedy drzwi skrzypnęły, przez sekundę była pewna, że to naprawdę on. Ten sprzed lat. I przez tę jedną sekundę, może najdłuższą w jej życiu, była prawie gotowa znowu poczuć zapach jego rękawiczek. Byleby tylko potem przyszła cisza.
Nie poczuła zapachu, który tak dobrze pamiętała. Nie usłyszała ciężkich kroków, które wyryły jej się w pamięci. Sposób, w jaki nowy on stawiał stopy na ziemi był inny. Zupełnie inny, dzięki czemu na krótką chwilę poczuła ulgę.
Charlene
Nie miała za złe Ianowi tak otwartych słów podsumowujących zachowanie części jej klienteli. Oczywiście można było udawać, że Fire Moon jest jedynym miejscem w tej pełnej sprzeczności metropolii, gdzie mogli łatwo pozyskać dragi, czy usiłować ubierać ich popęd w piękne słówka, ale po co ? Przecież i tak nic by to nie zmieniło. Mogła tylko cieszyć się, że dzięki wsparciu dawnych przyjaciół z ulicy nie musiała obawiać się, że nagle za drzwiami jej ukochanego baru wybuchnie jebana wojna narkotykowych gangów. Dzieciaki, z którymi miała okazję dorastać, być może podobnie jak ona zdążyły już dawno dorosnąć, lecz większość z nich dalej łączyła mocna więź, której nigdy nie miał zrozumieć nikt, kto całe życie spędził pośród luksusowych salonów. Wciąż jednak zamykając lokal i wracając samotnie do domu, instynktownie rzucała za siebie czujne spojrzenia pod wpływem byle szmeru. Nigdy też nie rozstawała się z nożem i pistoletem. Nie chciała zginąć jak matka. Zastrzelona na środku drogi, bo przypadkiem znalazła się w złym miejscu o złym czasie. Zwłaszcza że w przeciwieństwie do tej wiecznie uśmiechniętej kobiety zdążyła narobić sobie naprawdę wielu wrogów. I to po obu stronach granicy. Kwestią czasu pozostawało aż będzie zmuszona walczyć o przetrwanie.
OdpowiedzUsuń- No wiecie… - Udała obruszoną, podpierając ręce na biodrach i patrząc na obu mężczyzn siedzących po drugiej strony długiej, błyszczącej lady. – Za kogo wy mnie niby macie ? Za bezduszną diablicę, która nie pozwoli się trochę zabawić ciężko pracującym ludziom ? A skoro już jesteśmy przy tym, Seraphine uparła się, by dzisiaj do was dołączyć. – Posłała porozumiewawczy uśmiech młodej blondynce obsługującej parę zajmującą stolik znajdujący się trochę dalej po lewej stronie. – Tylko mi jej do końca nie oskubcie. – Dodała niby to grożącym tonem, stawiając przed Jessem kufel wypełniony Millerem.
Dalaja
Roznosiła ją złość, która nie wyparowała wraz z porządnym ochrzanieniem brata. Złość nie tyle na fakt, że podebrał jej towar, a nawet nie dlatego, że próbował dzięki niemu dorobić sobie na boku; to było raczej żenujące. Paraliżująca wściekłość brała się stąd, że zrobił to wszystko w taki, a nie inny sposób, nadstawiając karku i bezmyślnie wystawiając się na odstrzał. Zapewne nie przyszło mu nawet do głowy, jak wielu ludzi mógłby ściągnąć na całą ich rodzinę — od poważnych dilerów zaczynając, na pracownikach opieki społecznej kończąc. Albo odwrotnie. Eden natomiast nie chciała mieć do czynienia z żadnym z nich. Sama bardzo dbała, by nie rzucać się w oczy, by jej istnienie, wraz ze sprzedawanym towarem, obrosło niemal legendą, a ten smarkacz jednym nieprzemyślanym ruchem mógł to po prostu zniszczyć.
OdpowiedzUsuńPatrzyła chwilę na coraz mniejszą, w miarę jak się oddalał, sylwetkę brata. Miała nadzieję, że posłucha. Oczy pociemniały jej z gniewu. Na ogół złotawe, bursztynowe, teraz przypominały miód spadziowy.
Drgnęła, słysząc głos chłopaka (a może powinna powiedzieć: mężczyzny?) tuż nad swoim uchem. Przez moment kompletnie wyleciało jej z głowy, gdzie się znajduje i dlaczego. Obrzuciła go uważnym, powolnym spojrzeniem, wypatrując szczegółów, które zdradziłyby, którą kategorię reprezentuje. Prowokacja ze strony policji albo diler; nic innego nie wchodziło w grę. Ostrożnie, z wahaniem, postawiła jednak na to drugie, choć dowodów tak naprawdę nie było. Może właśnie to samo w sobie stanowiło wystarczający dowód. Dziękowała w duchu za zdroworozsądkową nieufność, dzięki której manewry krążenia wokół sedna sprawy przychodziły jej raczej gładko. Pytała i stwierdzała, z doświadczenia wiedząc, że rozmówcę prędzej czy później zniecierpliwi takie granie na zwłokę i sam wyłoży karty na stół. A zarazem, jeżeli miał coś do ukrycia, natychmiast się zdradzi. To był czysty, piękny psychologiczny strzał i Eden o tym wiedziała.
Wiedziała także, że jej towar nie istnieje w branży, bo wymyśliła go osobiście, zatem nie był wprowadzony do obiegu. Nigdy też nie nadała mu oficjalnej nazwy, dzięki czemu wiedziała teraz, że mogą być tylko dwa powody, dla których ten niby-diler ją zagadnął. Albo wziął ją za zwykłą, drobną konkurencję, której trzeba się natychmiast pozbyć — i to była bardziej prawdopodobna teoria. Albo szukał konkretów i zaczepił ją w nadziei, że będzie mogła pomóc. Że może ona jest tym konkretem.
Co ostatecznie i tak sprowadzało się do tej pierwszej tezy. Westchnęła cicho. Musiała być ostrożna.
— A co dokładnie cię interesuje?
Nie udawała, że nie wie, co facet miał na myśli. Ostatecznie rozeznanie w temacie nie definiowało jej jako sprzedawcy, równie dobrze mogła być tylko stałą klientką.
Eden Alderstone
Nie lubiła być tą drugą. Brzmiało nielogicznie, patrząc na to, jakie relacje z mężczyznami tworzyła Kerr, prawda? Dla nich wszystkich była planem b, krótkotrwałą opcją, kobietą potrzebną jedynie do zaspokojenia seksualnych fantazji, kimś na chwilę i do następnego orgazmu. Żaden z mężczyzn nie zainteresowałby się nią na poważnie, gdyby nie seks. Mieli żony. Większa część tych kobiet żyła, pracowała, urodziła im dzieci, nosiła ich nazwiska i obrączki. Tylko jeden z nich miał żonę martwą, pochowaną głęboko pod ziemią. I był też ten, który jeszcze nie zdążył zostać mężem, ale wkrótce przestanie być narzeczonym. Który zatem zainteresowałby się Vanessą na poważnie? Przypuszczała, że jedynie wdowiec mający czterdzieści trzy lata, jednak czy chciałby tworzyć rodzinę z nią, niewiele starszą dziewczyną od własnej córki? W szybkich przeliczeniach Vanię, a jego latorośl dzieliło tylko sześć lat. Strasznie mało. Przestała być naiwna. Nie łudziła się, że któryś z nich porzuci dotychczasowe życie, chcąc związać się właśnie z nią.
OdpowiedzUsuńTak samo było z Freemanem. Służyła mu jako zabawka. Robiła to dla bliskości czy z powodu głębokiej samotności? Ciężko określić. Nessie wtedy najłatwiej odpowiadało się, że robi to dla iluzji, że ktoś jej na serio pragnie. Dopóki czar nie pryskał, gdy ulatniała się z tych męskich ramion. Seks z Jamesem nigdy nie był delikatny. Był szybki, zachłanny, desperacki. Traktował ją jak ciało, nie osobę, ale Vanessa pozwalała na to, jakby próbowała ukarać samą siebie. Za coś. Za wszystko. Za to, że nie potrafi być tą jedyną. Za to, że z nikim nie czuła się tak potrzebna, jak wtedy, gdy z nim leżała naga w pościeli, a jego żona była w Los Angeles.
Po wykonanym telefonie wpadła w czarną otchłań. Bez dźwięków, bez odczuwania rzeczywistości i reagowania na mijający czas. Zatrzymała się. Czekała. Nie płakała. Jeszcze nie. Wszystko było zbyt świeże. Zbyt nierzeczywiste. Leżała na podłodze w salonie, patrząc na rozbite szkło w komódce i zakrwawionego Freemana, z zimnym potem na karku i bólem w żebrach. Czuła się, jakby ktoś wyrwał jej serce i rzucił o ścianę. Kiedy usłyszała kroki na klatce, wstała. Nie miała siły, by się przebrać. Prześcieradło wciąż szczelnie otulało jej ciało. Czuła się naga, mimo że była przykryta i brudna w środku, w głowie i w kościach.
Kiedy Ian wszedł do salonu, spojrzał najpierw na Freemana, potem na nią. W jego oczach nie było zdziwienia. Ani litości. Była uważność. I jakaś cholernie spokojna siła, której tak bardzo teraz potrzebowała. Wykonała bez zająknięcia się polecenia chłopaka. Nie zapytała o nic. Tylko skinęła głową. Szła do sypialni wolno, z trudem. Nogi jej się uginały. Czuła się obca we własnej skórze, ale szła, bo on tu był. I może nie mogła tego nazwać, ale wiedziała jedno — gdyby nie on, byłoby o wiele gorzej.
Z trudem znalazła wszystkie swoje ubrania. Wciągnęła je z jękiem, jakby ją skatowano w podobny sposób, co nieprzytomnego prawnika. Skulona wróciła do salonu i przy Ianie nie czuła się jak ofiara czy winowajczyni, po prostu stała się człowiekiem, zauważalnym nie przez krótki moment, lecz nieco dłużej.
— Musimy zadzwonić po pogotowie… Freeman nie jest zły. Przynajmniej dla mnie nie był. Tak wiem, jestem laską, którą posuwa pod nieobecność żony, ale ostatecznie nie czuję się przy nim jak zużyty przedmiot czy śmieć.
Nie mogła patrzeć na poturbowanego prawnika, na tę płynącą z ust ślinę zmieszaną z krwią. Odwróciła wzrok. Wiedziała, że Ian jest dobrym człowiekiem i nie zostawi go bez pomocy. I pomoże także jej. Nie wiedząc, czemu się odważyła, skoro nigdy głośno nie użalała się nad swoim losem, wyznała mocno skołowana, ponieważ dopiero teraz dotarło do niej, co mogło się tu stać, gdyby nie tamten nagły telefon z informacją o kolejnym zleceniu…
— Jeden z nich na pewno by mnie zgwałcił, gdyby nie wezwanie od szefa… — zamrugała kilka razy, nie chcąc się rozpłakać. Była przecież twardzielką. A raczej próbowała bywać. — Wie, jak wyglądam. Czy coś mi grozi? Ian, czy grozi mi niebezpieczeństwo?
Vanessa Kerr
Świadomie natomiast brnęli w to dalej, brnęli w to wszystko, co powinno zostać konsekwentnie zakończone i to nie dlatego, że Debbie nienawidziła Iana albo Ian nienawidził Debbie, a dlatego, że tak mieli chronić się nawzajem przed ewentualnymi konsekwencjami, które mogła rodzić ich znajomość. A było ich sporo, zaczynając choćby od ryzyka dla Hunta, jakie niosło dla spotykanie się z policjantką, a kończąc na tym, że Debbie mogła stracić pracę albo zostać brudnym gliną, co było dla niej nie do pomyślenia. Prawda była taka, że ich związek nie mógł się udać. Zajęcia, jakie mieli, wykluczały się wzajemnie, jednocześnie mocno się ze sobą mieszając w pewnych, konkretnych warstwach. Oddziaływały na siebie w sposób zdecydowanie negatywny i choćby chcieli - nie mieli na to żadnego wpływu.
OdpowiedzUsuńIstniało też ryzyko, że stanie się coś znacznie bardziej poważnego, że Debbie będzie musiała zakuć Iana w kajdanki, że jego ludzie, a jakichś na pewno miał, będą uprzykrzać jej życie i może nawet doprowadzą do katastrofy. A tego nie chcieli, przynajmniej Debbie tego nie chciała, zwłaszcza dla Iana, a po drodze też dla siebie.
Niemniej, przylgnęła do niego ciasno, drżąc niemal natychmiast, kiedy jedna z jego dłoni wsunęła się pod jej koszulkę. Poza nią i majtkami nie miała na sobie nic, a kontakt ze skórą Iana był zawsze tak samo przyjemny. Gdzieś pomiędzy pocałunkami wyrwało jej się ciche westchnienie. Nie protestowała, gdy ją podnosił, gdy opadał na łóżko, plecami stykając się z materacem, a stopami nadal z podłogą. Prędko usiadła na nim okrakiem, przyjmując wygodną pozycję. Nie protestowała jednak też wtedy, gdy Ian ujął jej twarz w dłonie i przyciągnął ją z powrotem do siebie. Nie zdążyła nawet się na niego napatrzeć.
Znowu byli rozpaczliwi. Może nawet trochę żałośni w tym, co robili, w tym jak desperacko pragnęli się nawzajem, jakby ta jedna ukradziona noc mogła zmienić cokolwiek w ich życiorysach.
Nie mogła.
Tak samo, jak Debbie nie mogła oderwać się od Iana. A nawet nie chciała. Wiedziała, że to kwestia wypitego alkoholu, nadmiaru emocji, które rozsadzały ją od środka i tych jego pieprzonych, najpiękniejszych na świecie oczu, które patrzyły na nią tak, jakby faktycznie była jedyna.
W pewnym momencie jednak oderwała się od ust Iana, wyprostowała się, dłonie opierając o jego tors i… zamarła. Mogłoby się wydawać, że przez ułamek sekundy żałowała tego, co teraz robili. Zacisnęła palce na materiale jego koszulki.
— Jebać to — szepnęła, nawet nie zdając sobie z tego sprawy, jak podobnym, jeśli nie identycznym torem, podążały ich myśli. Nieświadomie byli zgodni nawet w tym. Znowu przesunęła dłonią po jego policzku, odgarniając ciemne włosy znad jego czoła. Uśmiechnęła się. Delikatnie, czule. Rozbrajał ją. Te jego bursztynowe oczy, te spojrzenia, pełne usta układające się w nikły uśmiech. Kurwa, widok Iana zaparł jej dech w piersi. Zastanawiała się, dlaczego mają tak przejebane, dlaczego nie mogli poznać się w kawiarni i odkryć, że są sobie pisani a nic ani nikt nie stoi im na drodze.
Przyciągnęła go do siebie, chcąc żeby usiadł. Teraz ich twarze znalazły się na mniej więcej tym samym poziomie. Dłoń Debbie nadal błądziła po policzku Iana. Nie mówiła nic. Nic nawet nie robiła, powstrzymywała się od kolejnych pocałunków po prostu na niego patrząc. Był idealny.
Pochyliła lekko głowę, a jej usta trafiły na jego policzek. Potem na drugi. Na czubek nosa, czoło i brodę, zahaczając też o wargi Iana. Nawet nie do końca była świadoma tego, że się z nim żegnała i nie do końca świadomie chciała zrobić to jak najdokładniej. Tak, aby móc go zapamiętać. A jednocześnie była cholernie, wręcz boleśnie świadoma tego, że chciała dać Huntowi to, czego jeszcze nigdy nie zaznał.
Debbie ♥
— Levi powiedział… — mruknęła cicho w odpowiedzi, obserwując to, jak Ian stał oparty o auto i wychylał się, żeby zobaczyć tabliczkę przed jej samochodem. Volvo było imponującym SUVem, jednak nie tak nowobogackim, jak otaczające ich BMW i Lexusy. Olivia po wypadku, który ledwo przeżyła, postawiła na markę samochodów, które w kategorii wypadków wypadały świetnie o tyle, że większość ofiar wychodziła żywo z ich wraków. Tego wymagała od swojego samochodu - dowiezienia jej w całości z miejsca A do miejsca B.
OdpowiedzUsuń— Nie wydaje mi się, żeby Levi był parkingowym — rzuciła kąsliwie, unosząc przy tym brew. Westchnęła ciężko. Niewątpliwie wyglądała jak pani prezes. Ubrana odpowiednio, odpowiednio wyprostowana, odpowiednio… wszystko odpowiednio. Nie była jednak odpowiednio trzeźwa, gdyby nie biała tableteczka rano - być może ta, którą przepisała Ianowi - to nie stałaby teraz w ten sposób. Zwijałaby się z bólu, zginała w ból, byłaby jeszcze bledsza niż teraz i oblana zimnym potem.
Levi faktycznie pracował w FitzTech. Kojarzyła go. Ale nie był CFO. Był jednym z jego pracowników, zajmował się finansami i często pomagał Olivii. Więc był po jej stronie, a nie po stronie zarządu. Dlatego go kojarzyła, nie wiedziała jednak, aby Levi poczyniał sobie w ten sposób.
Och, nie podobało jej się to pytanie Iana. Młody mężczyzna był zbyt dociekliwy, a jego obecność tutaj nie świadczyła o niczym dobrym. Czemu podwoził, do cholery, jednego z jej pracowników?
— Jestem z wykształcenia lekarzem — zauważyła, jakby to wyjaśniało wszystko, ale czy tak było? Posłała mu krzywy, niemrawy uśmiechu. — W szpitalu mnie nie chcieli — dodała, odgarniając elegancko kosmyk włosów za ucho.
Bolało, kiedy musiała się do tego przyznać. Skrzywiła się.
— Czekasz, aż Levi wróci? — spytała nagle, próbując zmienić temat i licząc na to, że skutecznie. Powinna stąd pójść. Dostać się do wieżowca, do windy, wjechać na odpowiednie piętro i zaginąć w papierach, których po prostu nienawidziła.
Liv
Debbie widziała i czuła, jak działa na Iana. Nie był to przecież pierwszy raz, kiedy mogła to zobaczyć i poczuć. Nie żałowała tego wtedy i nie miała zamiaru żałować tego teraz. Pociąg fizyczny, który towarzyszył ich znajomości od samego początku, po prostu był i nie sposób było go ukryć. Nawet nie próbowali. Momentami Debbie miała wrażenie, że znacznie łatwiej było im się porozumieć w ten sposób niż rozmawiać o uczuciach. Bo tego akurat nie robili, może trochę się wstydzili, a Debbie z pewnością trochę się tych swoich uczuć bała. Nie była ich do końca pewna, choć niewątpliwie Ian działał na nią tak, że nie mógł być jej obojętny. I to już nie chodziło tylko o ten pociąg, bo choć Hunt był zdecydowanie atrakcyjny, to gdyby nic do niego nie czuła, to pewnie nie miałaby teraz takiego oporu przed tym, aby go wygonić. Wtedy byłoby jej łatwiej go wydać albo po prostu wywalić ze swojego życia.
OdpowiedzUsuńW tym wszystkim musiały być uczucia, bo to jak Ian się rozpływał pod jej spojrzeniem i dotykiem, działało również na nią. Miękła przy nim niezaprzeczalnie, traciła w sobie ten pierwiastek Debbie-policjantki, która była przede wszystkim stanowcza i ukierunkowana na proste cele. Teraz nie mogła się na nich skupić, tak jakby w ogóle o nich nie pamiętała. Przy Ianie była tylko Debbie. Debbie, która wtedy, kiedy nie miała munduru, była naprawdę słodką i dobrą dziewczyną. I jako taka Debbie została stworzona po prostu dla Iana. A on dla niej.
Ten uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, skutecznie zamaskował grymas, jaki nie pozostał niezauważony przez Debbie. Doskonale to wszystko widziała, była świadoma każdego najmniejszego uniesienia kącika jego ust. Tych ust, od których nie umiała się oderwać na zbyt długo. Gdy głębiej opadła na jego biodra, jęknęła cicho, bo choć wiedziała, jak na siebie reagują, poniekąd była zaskoczona jego natychmiastową reakcją.
Była pijana i to był niezaprzeczalny fakt, ale powoli trzeźwiała, była więcej niż świadoma tego, co teraz robiła. Odwzajemniła jego pocałunki. Bez wahania, mocno i konkretnie, choć te, którymi obdarowywała go przez chwilą, pozwoliły jej spojrzeć na niego z innej strony. Był dobrym chłopakiem, dobrym młodym mężczyzną, którego życie nie szczędziło i chciała mieć pewność, że nie będzie dla niego kimś złym. Nie chciała być tą, przez którą wpadnie w tarapaty. I to dla niego, dla jego dobra, była gotowa w końcu się wycofać. Bo wiedziała, że nie zrobi tego dla siebie.
Uniosła ręce ku górze, gdy Ian podwinął materiał jej koszulki, a potem ona zrobiła dokładnie to samo z jego t-shirtem. Przywarła do niego swoim tułowiem, czując pod piersiami gorącą skórę Iana. Wplotła palce jednej dłoni w jego włosy, odwzajemniając pocałunki. Ich oddechy mieszały się ze sobą, serca zgodnie gubiły rytm. Dłonie Debbie pozostawały niespokojnie, zwłaszcza wtedy, kiedy udało jej się nieco odsunąć od niego, żeby palcami sunąć po jego barkach, ramionach i torsie.
Aktualnie nie liczyło się nic innego, jak to, że byli przy sobie, że mieli się takimi, jakimi po prostu byli. Bez złości, bez zawodów, bez zgryźliwości. A jednocześnie, choć skupiała się przede wszystkim na bliskości Iana, czuła ten strach, tę obawę, że jutro to wszystko się skończy.
Że jutro już nie będzie nic.
Debbie
Przyjmowała wszystko to, co jej dawał. Bez skrupułów i bez wahania. Otwierała się na doznania, które był w stanie zagwarantować jej tylko on, Ian Hunt. Po prostu Ian. Nie diler, nie brat Louisa, nie sierota, nie kolega Zane’a, a Ian, który należał do Debbie i tworzył jej cały świat na nowo. Chciała żyć w tym świecie, w którym ona i Ian mogli być ze sobą, i nie niosło to wtedy za sobą żadnych nieprzyjemnych dla nich konsekwencji. Wolałaby móc się z nim pokłócić o totalną pierdołę niż martwić się tym, czy nie wpadnie na niego podczas kolejnej akcji i nie będzie miała innego wyjścia jak zakuć go w kajdanki.
OdpowiedzUsuńZ trudem siedziała w miejscu, kiedy Ian całował i podgryzał jej szyję, ale posłusznie odchylała głowę tak, aby ułatwić mu dostęp do tej wyjątkowo wrażliwej i delikatnej skóry. Ciche westchnienia mieszały się z coraz cięższym oddechem i szelestem pościeli, gdy Ian postanowił zmienić pozycję.
Położyła się wygodnie, nadal obejmując go nogami, a gdy ten się nad nią pochylał, wzdychała rozkosznie, nawet nie wiedząc co dokładnie się dzieje. Czuła tylko jego usta na swojej skórze, na płaskim brzuchu, na podbrzuszu, tuż przy linii bawełnianych majtek. Wciągnęła brzuch, tak, jakby próbowała uciec przed jego pocałunkami, choć oboje doskonale wiedzieli, że wcale tak nie było, skoro posłusznie i jakże pomocnie uniosła biodra w górę, pomagając Ianowi w pozbyciu się jej bielizny.
Nie spieszyli się. Debbie dłońmi sięgała do jego głowy, we włosy wplotła palce i ciągnęła je delikatnie, hamując się jednak na tyle, aby nie sprawić jej bólu. Rozchyliła nogi, doskonale wiedząc do czego zmierzał Hunt i wpuściła go między swoje uda, wcale nie protestując.
Napinała i rozluźniała mięśnie, wstrzymywała oddech, aby potem głośno wypuścić powietrze przetrzymywane w płucach.
Jedną dłoń zacisnęła na jego nadgarstku, wbijając w jego skórę paznokcie. Nie musieli nic mówić ani porozumiewać się w żaden inny sposób, żeby wiedzieć co robić i jak na siebie reagować.
W pewnym momencie wygięła plecy w delikatny łuk, uginając jedno kolano. Mało brakowało, a próbowałaby zacisnąć uda z powrotem, chcąc wymknąć się fali przyjemności, która ją teraz zalewała, a które też odbierała jej zdolność myślenia.
— Jezu, Ian… — jęknęła tylko, choć te dwa słowa zdecydowanie nie powinny stawać obok siebie, zwłaszcza w takiej sytuacji.
Debbie
[Cześć, cześć! Nie ma obaw, Nyx działa w innej branży i w dodatku niejako pod przymusem. Robi dobrą robotę, ale dragi jej nie obchodzą, zwłaszcza, że sama bawi się w łamanie prawa, haha. I zatem odpowiem od razu, że tak, mam w planach napisać notkę o tym, czym ona się zajmuje, bo myślę, że to całkiem niezła tematyka. :D Dziękuję pięknie za powitanie i miły komentarz, no i wzajemnie 💙]
OdpowiedzUsuńNyx Hackett
Faktycznie, po śmierci Dio Fire Moon stało się zupełnie innym miejscem. Być może nadal było mu daleko do tych luksusowych miejscówek, w których rezerwację stolika należało robić kilka miesięcy wcześniej, lecz pod rządami Dalaji zniknęło z niego wiele nielegalnych interesów. Oczywiście nie z dnia na dzień, ale na efekty nie trzeba było czekać zbyt długo. Co prawda kosztowało ją to wiele zachodu, bo same znajomości z dawnych lat nie zawsze wystarczały. Należało przekupić paru wysoko postawionych gliniarzy, by w zamian za drobną sumkę lub upust zgodzili się czasem przymknąć oko na sposób w jaki pozbywała się niechcianych gości. Przy okazji polało się także nieco krwi, lecz czegóż innego można było się spodziewać, kiedy walczyło się nie tylko ze zwykłymi ulicznymi rzezimieszkami, ale także psami mafii, z których co najmniej jedna stała za morderstwem poprzedniego właściciela baru.
OdpowiedzUsuńA jednak gadanina Jesse'ego powoli zaczynała coraz bardziej doprowadzać ją do szału. O ile jeszcze była w stanie przepuścić mu rytualne picie za duszę jej śp. kuzyna (ostatecznie w jej rodzinnym kraju kult zmarłych był wybitnie mocno ugruntowany w ludowej tradycji), o tyle już bezczelna gadka dotycząca propozycji jaką chętnie złożyłby jej pracownicy przelała szalę goryczy. Gwałtownie odstawiła trzymany w ręku shaker, w którym zamierzała właśnie przygotować drinka dla kolejnego klienta i, wyminąwszy starającego się zagrodzić jej drogę lekko spóźnionego Milo, okrążyła szybko blat, by następnie gwałtownie zatrzymać się tuż przed zaskoczonym facetem.
- Jeszcze jeden taki tekst a dostaniesz wilczy bilet, zrozumiano ? – Warknęła mu prosto do ucha łapiąc go za klapy koszuli. – A jeśli dowiem się, że tknąłeś ją choćby palcem, osobiście cię wykastruję. – Dodała, puszczając materiał i wracając na swoje dawne miejsce.
Potrzebowała kilku głębokich oddechów, by się uspokoić. Jakże takie typki potrafiły ją rozsierdzić za pomocą zaledwie kilku słów. Tak jakby nie wiedział, do czego jeszcze nie tak dawno zmuszał ją Claudio. Idiota.
- Ponoć kiedyś pracowała w kasynie i nauczyła się kilku przydatnych sztuczek. – Jak gdyby nigdy nic zwróciła się do Iana. – O ile dobrze pamiętam, gdzieś w okolicach LA. Przynajmniej tak twierdzi…
Dalaja
Zatrzasnęły się drzwi samochodu, a ona od razu poczuła, jak w zamkniętej przestrzeni zaczyna brakować powietrza. Przesunęła dłonią po twarzy, po szyi, po obojczykach, jakby chciała sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu. Jeszcze chwilę temu była naga pod czyimś ciałem, teraz owinięta w zimne ubranie, które nie miało nic wspólnego z ochroną. Zresztą, co dziś miało? Żadne słowo, żaden dotyk, żaden człowiek. Schyliła się do schowka i wyciągnęła telefon. Czuła na sobie chłód plastiku, kiedy dociskała urządzenie do ucha, ale nie słyszała własnego głosu, tylko mechaniczne słowa do dyspozytora. Adres. Minimum. Potem szybkie „dziękuję”, które i tak nic nie znaczyło. Odłożyła telefon na kolana. Palce jej drżały. Nie ze strachu, ale z przeciążenia, jakby przez ostatnią godzinę przetrzymała więcej niż powinna w miesiąc. Spojrzała przez boczną szybę. Ciemne miasto ślizgało się wzdłuż linii jej wzroku, ale nie widziała w nim nic znajomego. Każdy neon wydawał się zbyt jaskrawy, każdy budynek zbyt wysoki. Jakby cała przestrzeń próbowała ją przytłoczyć i wchłonąć w siebie. I dobrze. Może gdyby zniknęła, ktoś miałby mniej powodów, by jej szukać.
OdpowiedzUsuńWyciągnęła rękę, przetarła wargi. Wciąż czuła smak Freemana. Zmarszczyła nos. Nagle zrobiło jej się niedobrze. Z obrzydzenia, nie ze strachu. Nie była ofiarą, chociaż wielu pewnie tak by na nią spojrzało. Była kobietą, która wiedziała, w co wchodzi, ale nikt nie uprzedził jej, że niektóre drzwi mogą się nie otworzyć, kiedy będzie chciała uciec.
— Ian, tak wiem, że to miejsce nie jest dla mnie. Po dzisiejszej sytuacji musisz wybaczyć, że tu siedzę. Następnym razem znowu będę tam z tyłu.
Vanessa odwróciła głowę w stronę szyby, a odbicie jej twarzy wydało jej się obce. Jakby ktoś inny usiadł na jej miejscu. Ktoś zbyt dojrzały jak na dwadzieścia dwa lata, a jednocześnie naiwny jak dziewczyna, która pierwszy raz postawiła nogę na klatce schodowej do cudzych decyzji. Coś w niej opadło. Nie adrenalina, nie stres. Coś głębiej. Jakaś wewnętrzna konstrukcja, którą przez lata skrupulatnie podpierała kolejnymi iluzjami.
Milczenie ciążyło jej na barkach, ale nie była pewna, czy chciałaby je przerwać. Nie teraz. Nie jeszcze. W głowie nadal słyszała dźwięk uderzenia. Tego jednego, co wybrzmiał tuż po jęku. Jakby ktoś próbował zamknąć ludzką historię jednym ciosem. A potem słowa — „Zobacz, przed chwilą gził się z jakąś kurwą, a teraz leży jak trup.”
Było coś bolesnego w tym, że tamte słowa… nie bolały tak, jak powinny. Może dlatego, że brzmiały prawdziwie. Brutalnie prawdziwie. Dla nich była „jakąś kurwą”, bo przecież, kim miała być? Dziewczyną, którą rezerwowano z tygodniowym wyprzedzeniem? Produktem, który się ocenia i poleca dalej, o ile spełni oczekiwania? Ciałem. Niczym więcej. I dziś, po raz pierwszy, nie mogła nawet udawać, że to się jej nie ima.
Oparła czoło o szybę, pozwalając chłodowi szkła przywrócić się do rzeczywistości. Nieskutecznie. Wszystko w niej nadal pulsowało tamtym momentem. Chciała zrzucić z siebie każdy zapach, każdy dotyk, każde wspomnienie, ale wiedziała, że tego się nie zmywa wodą. Takie rzeczy zostają. Wchodzą głębiej. I rozlewają się tam, gdzie nie powinny.
Zastanawiała się, jak wyglądałaby teraz, gdyby ktoś ją naprawdę widział. Gdyby spojrzał nie tylko na skórę, ale pod nią. Zobaczyłby ranę. Nie taką świeżą, z krwią i bólem. Taką starą, przerośniętą, obudowaną tkanką z gruzu. Tkanką dziewczyny, która przestała walczyć o to, by zasługiwać. Już nie musiała. Nauczyła się brać to, co zostawało.
— Wiesz, jak to jest, kiedy ktoś cię całuje i przez dziesięć minut naprawdę czujesz, że istniejesz? Że nie jesteś pustym siedzeniem w klubie albo numerem w telefonie. Tylko ciałem. Krwią. Głosem. Kimś. Nie „Vanessą”. Po prostu sobą. To nie jest patologia, Ian. To nie uzależnienie. Nie jestem rozbita, nie potrzebuję ratunku. Ja po prostu chcę czegoś, co dzieje się naprawdę. Nawet jeśli to tylko przez godzinę, w obcym łóżku, z kimś, kogo imienia nie pamiętam. I czasem właśnie wtedy jestem najbardziej sobą.
Vanessa Kerr
Kerr milczała, choć słowa Iana jeszcze dźwięczały jej w uszach. Powinna uważać na to, co mówi. Jasne. Doskonale o tym wiedziała, a jednak mówiła, bo milczenie było o wiele trudniejsze niż nerwowy potok zdań, który może i nie miał większego sensu, ale przynajmniej pozwolił zająć czymś myśli. Uciec. Choćby na chwilę.
OdpowiedzUsuńSiedziała sztywno, z dłońmi splecionymi na kolanach, wpatrzona w ciemność za szybą. Latarnie ślizgały się po szybach Cadillaca jak cień przesłony, co kilka sekund rozświetlały jej twarz i znikały, zostawiając tylko nietrwałe wspomnienie światła na policzkach i ustach.
W głowie miała huk. Nie od uderzenia. To przecież nie ona uderzyła, ale wciąż słyszała ten dźwięk, który wybrzmiał zaraz po. Jakby coś większego niż ciało upadło na podłogę. Coś, czego nie da się już podnieść.
— Bo to coś zmienia. — powiedziała cicho, po dłuższej chwili, nie patrząc na Iana, choć wiedziała, że teraz on patrzy na nią. — To, że powiem. Choćby do pustego auta. Choćby do kogoś, kto nawet nie chce tego słuchać.
Przełknęła ślinę. Czuła, jak napięcie z gardła spływa jej aż do brzucha, zbierając się tam jak zimna woda.
— Przecież dobrze wiesz, że ja nie jestem, jak wy. Nie jestem z waszego świata. Nie potrafię tego ot tak wyciąć sobie z głowy i pójść spać.
Silnik Cadillaca mruczał nisko, jakby świadomie nie zagłuszał jej słów, jakby nawet maszyna czuła, że coś w niej pęka i że pęka to bezgłośnie. Jak szyba, na której nie widać jeszcze pajączków, ale wiadomo, że już nie jest cała.
Vanessa czuła jego wzrok na sobie. Ciężki, mierzący, ale nie oceniający. I właśnie to sprawiało, że chciało jej się mówić dalej, bo nie słuchał jak policjant, ani jak facet, który zaraz powie, że „wszystko będzie dobrze”. On po prostu słuchał. Chociaż nie miała pewności, co do tego, czy chłopak przypadkiem jednym uchem nie wpuszcza wszystkich informacji, wypuszczając je drugim uchem, bez pozostawiania szczegółów w pamięci.
— I nie chodzi tylko o to, co się stało — ciągnęła, jednak już znacznie ciszej. — Chodzi o wszystko, co było wcześniej. Co przyczyniło się do tego, że w ogóle tam dziś byłam. Zawsze sobie mówiłam, że to nic takiego. — zaśmiała się krótko, zupełnie bez humoru. — Że inni mają gorzej, że przecież nie jestem głupia. Że to tylko układ. Że wiem, w co się pakuję.
Po raz pierwszy od wyjścia z mieszkania Freemana odwróciła się ku Ianowi. Nie do końca, tylko odrobinę. Tak, by móc na niego spojrzeć i żeby on, jeśli zechce, zobaczył w jej oczach wszystko, co próbowała ukryć.
— Ale to nigdy nie był układ. To był środek do celu. Mój cel. Uciec od bycia nikim. Jego cel to mieć coś, co nie zostawia śladów na koszuli, jak szminka jego żony.
Milczenie Iana ciągnęło się, ale Vanessa nie oczekiwała reakcji. Właściwie wolała, że jej nie przerywał. Pozwalał mówić, ale nie robił z siebie powiernika. I dobrze. Ułożyła się głębiej w fotelu, przestając trzymać dłonie na kolanach. Jedną wsunęła pod udo, drugą oparła o drzwi. Tylko spojrzenie pozostało nieruchome. Wbite gdzieś w rozmazane światła miasta, które odbijały się od maski samochodu.
— Mam rozumieć, że mój brat, że Zane również należy do tego brudnego świata? W sumie, po co pytam, chyba samo to, że się domyślam, powinno być najlepszą odpowiedzią.
Chwilową ciszę przerwała mknąca na sygnale karetka pogotowia ratunkowego. Zawiesiła wzrok na pojeździe uprzywilejowanym, za którym pozostał unoszący się ku górze kurz. Jechali do Freemana czy ratownicy siedzący z przodu i widoczni przez szybę pędzili do innego wezwania? Spojrzała za siebie. Jakby chciała zobaczyć, w którą stronę miasta skręcą. Mogła się domyślać. Mieć pięćdziesiąt procent pewności, że jadą pomóc prawnikowi. Nie dowie się tego, bo policja poinformuje jedynie panią Freeman. Ona dostanie jakiekolwiek informacje dopiero wtedy, gdy James dojdzie do siebie, chcąc ponownie zaprosić ją do swojego małżeńskiego łóżka.
Vanessa Kerr