Coś pięknego na pierwszą część tekstu
Matko, mamo, mamusiu. Nie jestem na to wszystko gotowa. Opowiadałaś mi bajki z przepięknym zakończeniem, gdzie "Żyli długo i szczęśliwie" przewijało się równie często, jak kłamliwe "Jest w porządku" w prawdziwym życiu. Nie rozumiałam wtedy, co może pójść nie tak i w którym momencie, a ty nigdy nic nie mówiłaś. Może zabrakło ci czasu, by wspomnieć, że zakończenia bywają różne, a może celowo to pominęłaś; być może łudziłaś się, że nie znając innej drogi ślepo podążę tą obiecaną. Bo przecież niejednokrotnie obiecywałaś mi szczęście, czekające na końcu tęczy i skarby, które trzeba umieć odnaleźć. Ale teraz już wiem, że istnieją też inne bajki, te o potworach i śmierci, te niedokończone, gdzie przyszłość trzeba zbudować sobie samemu. I wiem jeszcze jedno: nie rozmawiając o smutkach, można udawać, że ich nie ma.
Matko, mamo, mamusiu. Nie nauczyłaś mnie radzić sobie z problemami. Opowiadałaś o ludziach, którym się powiodło, całkiem pomijając tych, z którymi było inaczej. Może chciałaś zataić przede mną, że czasem bywa o wiele trudniej, a może chroniłaś samą siebie, odganiając myśli, że kiedyś zniszczę swe życie do cna. Nie rozumiałam i chyba nie zrozumiem już nigdy, po co to i dlaczego; i czy faktycznie lepiej jest egzystować bez świadomości zagrożeń. A przecież złamać można tak wiele: gałązkę drzewa, opór czy kość – nawet serce. To nie żal przemawia przeze mnie; nie, ja nie umiem pielęgnować w sobie żalu, choć próbowałaś pokazać mi, jak niczego nie zapominać – w obu znaczeniach, tym złym i tym dobrym. Teraz wiem już, że chciałaś zbudować wokół mnie pancerz obronny, żebym, na wypadek porażki, zawsze pamiętała o wszystkich sukcesach. I wiem jeszcze jedno: nie mówiąc głośno o zagrożeniach, można przyjąć, że nie istnieją.
Matko, mamo, mamusiu. Nie przygotowałaś mnie na ból upadku. Opowiadałaś o rosnących skrzydłach, o wróżkach wznoszących się ponad chmury, o pnących się w górę drzewach, ani słówkiem nie wspominając, że czasem coś może nam zniszczyć marzenia, zanim w ogóle zaczniemy marzyć. Może bałaś się wypowiedzieć na głos tę myśl, prześladującą cię od dłuższego czasu, bo coś, co zostało rzucone w przestrzeń, nagle nabiera barw, kształtów, materii. A może po prostu sama nie wiedziałaś – wszak twoje życie, a przynajmniej ta znana mi część, zawsze wydawało się wprost idealną historią. Niepowodzenia przysłaniane przez sukcesy, smutki przez radość, a wśród tego bogactwa byłaś ty, wówczas tak z siebie dumna. To tobie się poszczęściło – ja czasem mam wrażenie, że zapomniałaś, iż nie jestem tobą i nie będę. Ale wiem jedno: nie wspominając o przyszłości, można się łudzić, że nigdy nie nadejdzie.
styczeń 2017, Nowy Jork
– Czy tata umrze?
Twój głos jakby się przebijał przez mgłę, którą przypadkowo się osłoniłam, a jednak nie do końca. Czuję jego delikatny dotyk, macki gładzące środkową warstwę mojego ochronnego kokonu, jak gdyby przeszły przez powierzchnię, a nie mogły przeniknąć najgłębszej. Pytanie zadane rzeczowym tonem ślizga się niezgrabnie po kolejnych fałdach, a ja, choćbym chciała najmocniej na świecie, nie potrafię ci odpowiedzieć, dopóki dzieli nas ta niewidzialna poświata. Sama nie wiem, skąd bierze się owo poczucie niemocy, to odrętwienie – choć może każdy na swój sposób radzi sobie z tymi dniami, kiedy brak siły jest odpowiedzią na wszystko. Być może powinien mnie zdziwić twój brak emocji, ten płaski głos, którym próbujesz ze mną rozmawiać, ale przez te kilka tygodni zdążyłam cię poznać na tyle, że rozumiem. Wierzysz, i ja staram się podtrzymywać tą dziecięcą niewinność, że moje słowa to świętość, że zaprzeczę, uspokoję, pocieszę. W gruncie rzeczy tli się we mnie płomyk zazdrości – nie mam pojęcia, jak to jest: żyć ze świadomością, że wszystko będzie dobrze; moja matka nigdy nie próbowała mydlić mi oczu – a z drugiej zastanawia mnie, czy te kłamstwa, choć tak potrzebne, nie spotęgują poczucia klęski, gdy wyjdzie na jaw, że wcale nie miałam racji.
– Czy on umrze? – Wznosisz się o całą oktawę wyżej i wyraźnie wyłapuję pobrzmiewające nuty paniki. Może to jakaś magia, magnes więzi, ale wyrywam się z odrętwienia i cudownym sposobem udaje mi się zaprzeczyć. Chciałabym, żebyś mnie o to nigdy nie zapytała, bo wówczas mogłabym być twoją bohaterką znacznie dłużej, niż kiedy okaże się, że zawiodłam – a w końcu przyjdzie taki moment i nawet ja, niewprawiona w rodzicielstwie szara myszka wiem, jak łatwo zdać sobie sprawę, że wszyscy jesteśmy tylko ludźmi.
– Mamo – ciągniesz mnie za rękaw, a ja po raz kolejny otwieram oczy, budząc się ze swoistego letargu, oszołomiona głośnym istnieniem świata. – Mamo, głodna jestem...
Marudzisz, ale ostatnio często jesteś marudna. Zrzucam to na karb stresu z powodu stanu ojca – wszak nie spotkałam jeszcze dziecka, które musiałoby coś takiego oglądać, no i nadal nie znam cię a ż t a k dobrze – a jednak czasem odnoszę wrażenie, że testujesz moją wytrzymałość, giętkie granice. To nic; wytrzymam, nie uniosę się. Dla ciebie i dla mnie samej.
– Zaraz będziemy w domu – mówię, odrobinę przyspieszając kroku. Siatki z zakupami ciążą, i zarwana noc, bym mogła te zakupy zrobić, też daje się mocno we znaki, a ty zamierasz przy The Apple Pie, słodko pachnącej kawiarence, z nosem przylepionym do szyby. Wzdycham teatralnie, choć o nic nie poprosiłaś, ale otwieram drzwi, postanawiając sprawić ci choć taką przyjemność, drobną przyjemność. Twój uśmiech, tak rzadko goszczący na twarzy od czasu tamtej wizyty u Adama, mógłby rozjaśnić całe wnętrze. Za szkłem piętrzą się ciastka, ciasta, ciasteczka, babeczki z kolorowym lukrem, eklery i drożdżówki francuskie; twój błagalny wzrok wędruje w stronę skąpanego w czekoladzie pączka, a ja identycznym spojrzeniem ogarniam ciebie całą.
Moja, moja, jesteś tylko moja.
– No, wybieraj – zachęcam łagodnie, rozglądając się po staromodnym, uroczym lokalu. Ostatni raz byłam tutaj – bo ja wiem? – ze dwa lata temu, jeszcze z Andriejem, ale nie jest to historia, którą kiedykolwiek powinnaś usłyszeć.
Zetknięcie pięści ze ścianą i suchy trzask zawiedzionych uczuć.
Patrzę na ciebie i widzę – o czym nigdy ci nie opowiem, bo wolałabym, by było inaczej – siebie samą, gdy miałam tyle lat, co ty teraz. Uśmiechasz się tak samo lękliwie i niepewnie, a ja zbyt dobrze znam ten uśmiech, bym mogła oglądać go bez bólu. Masz identyczne, zbyt poważne spojrzenie i zastanawiam się, czy to cecha tych dzieci, które zbyt szybko musiały dorosnąć. Chociaż nie zawsze tak to wygląda; a ja kocham momenty, w których udaje mi się przywrócić ci dziecinną niewinność.
– Nie ma mowy! – dobiega nas głos zza lady; to wściekły głos, a my obie, ty i ja, jednakowo nienawidzimy krzyków i złości. Mimowolnie bierzesz moją rękę w swoją drobną dłoń – niemal odruchowo zaciskam na niej palce, jakbym wchodziła w dobrze znaną rolę.
– Przecież to tylko głupia bułka! – Powietrze zabarwia się odcieniem irytacji. Ten ktoś brzmi jak pogarda przemieszana z bezradnością, rozpieszczona królewna zmuszona do zgięcia karku. Intrygujące – ma akcent uczennicy elitarnej szkoły, tak czysty i przyjemny dla ucha, że mogłabym się w nim zatracić, zatonąć na zawsze, choć to, co mówi, jest aż nader wymowną rysą na szkle. – Nie powie mi pani chyba, że od tego zbiednieje?
W innym czasie, w innym życiu, mogłabym ją znienawidzić, tak sądzę.
– Zasady dotyczą wszystkich, moja panno, a ty wydajesz się być po prostu rozgrymaszoną dziewczynką z bogatego domu i odstawiasz cyrk, by zwrócić na siebie uwagę. Żegnam, tam są drzwi.
Dziwna mieszanka, ogień stopiony z lodem. Pretensjonalny ton i bezbrzeżny chłód, oaza spokoju. Ubranie wisi na niej, tej intrygującej Księżniczce: czarna bluza zdaje się sięgać głębokich okolic ud, przez dziurę w spodniach prześwituje chude, obtarte kolanko. Ma ciężkie buty, moją posturę wraz z twarzą dziecka, i torem hipokryzji obliczam jej wiek na jakieś czternaście lat; tyle tylko, że w oczach sarny cynizm nieudolnie próbuje zwalczyć bezbronność, a te oczy, odnoszę wrażenie, widziały już nazbyt wiele – wówczas pojmuję, że ona wcale nie musi być młodsza ode mnie.
– Mamusiu... – szepczesz, ściskając mi dłoń z siłą, o jaką nigdy bym cię nie podejrzewała; przerywasz niewidoczną linię, łączącą mnie z tym osobliwym zjawiskiem.
– Przepraszam, kochanie – odpowiadam machinalnie, wymijając kipiącą złością Księżniczkę z twarzą pokerzysty. Kupuję ci upragnionego pączka, którego łapczywie zjadasz i, słysząc trzask drzwi, tknięta dziwnym impulsem, biorę jeszcze dwie bułki.
– Przepraszam, kochanie – odpowiadam machinalnie, wymijając kipiącą złością Księżniczkę z twarzą pokerzysty. Kupuję ci upragnionego pączka, którego łapczywie zjadasz i, słysząc trzask drzwi, tknięta dziwnym impulsem, biorę jeszcze dwie bułki.
Siedzi przed wejściem, ma naburmuszoną minę i skulone ramiona, a wyciągniętą w jej stronę rękę traktuje jak zamach na swoją samowystarczalność.
– Nie jestem żebraczką! – prycha pogardliwie, prezentując wstrętny grymas. – Weź to i daj siostrzyczce, smarkata jędzo.
– Dla twojej wiadomości mam dwadzieścia dwa lata – mówię bez emocji, siadając obok. – To moja córka, nie siostra. A bułki są dla ciebie. Twoja wola, co z nimi zrobisz; możesz dać gołębiom,jak jesteś taka honorowa, chociaż w piekarni wyglądało to nieco inaczej.
Biorę cię na kolana, ze spokojem, beznamiętnie obserwując burzę uczuć na bladej twarzy nieznajomej dziewczyny i głód w oczach. Wygląda, jakby było jej trochę głupio, ale może to tylko moja wyobraźnia – Adam zawsze mocno pobłażliwie traktował moje doszukiwanie się w innych jasnej strony. Żujesz ostatnie kęsy, gapiąc się na nią nachalnie, z wrodzoną ciekawością.
– Tak się nie robi – mówisz nagle, niespodziewanie przełykając to, co masz w ustach. – Mama nie ma dużo pieniędzy, a i tak wydała je na ciebie. Chociaż nie musiała. To niegrzeczne.
– Jo – mruczę z przyganą, jednocześnie rejestrując, że Księżniczka wpatruje się w ciebie teraz z fascynacją. Oho, myślę. Ładnie wpadła.
To nie tak, że uważam cię za ósmy cud świata i wymagam, by inni dostrzegali w tobie tę cechę – daleko mi do rzeszy matek, które sens własnego istnienia sprowadziły do posiadania dziecka – ale fakt pozostaje faktem: działasz na ludzi w specyficzny sposób. Modlę się czasem, by nieuchronny wiek niechęci do bycia innym nie zabił w tobie tej cechy; oczywiście, masz parę wad, jak każdy – łatwo cię zniechęcić, a kiedy wpadasz we wściekłość, niemal niemożliwym jest to zatrzymać – ale j e s t e ś inteligentna, tego nie można ci odmówić.
– Eee, no okej – odzywa się niepewnie, opuszczając wzrok. – Mogę wziąć. Jeśli ci zależy.
– Proszę bardzo – wzruszam ramionami, próbując nie patrzeć, jak rzuca się na jedzenie niczym wygłodniałe zwierzątko. Ma ciemne cienie pod oczami, kołtun na głowie i bardzo suche usta, a ponadto jakimś cudem obywa się bez żadnej kurtki.
– ...Uję. – Pochłonęła bułki z zawrotną prędkością, co trochę mnie bawi, a trochę smuci.
– Nie ma sprawy.
– Jestem Una. – Mówi to tak, jakby się chwaliła, i oto, co mnie uderza w niej całej – mimo otoczki zaniedbanego dziecka, czuć od niej jakąś taką dumę, wyniosłość.
– Sapphire. Mieszkasz gdzieś tutaj?
– Nie mieszkam... – urywa, spoglądając na mnie – ...nigdzie.
– Cóż, przykro mi? – Stwierdzam pytająco, bo właściwie nie wiem, co innego mogłabym powiedzieć. Odnoszę dziwaczne, wypaczone wrażenie, że Księżniczka usiłuje mi zaimponować; a ja tymczasem zbyt dobrze wiem, że gorsze rzeczy się dzieją na świecie, niż bezdomne, rozpieszczone dziewuchy.
– Niech ci nie będzie – macha niedbale ręką, ewidentnie nie wyczuwając mojego sceptycyzmu. – Coś tam sobie znajdę. W końcu nie jestem taka brzydka, no nie?
Udaje mi się nie wybuchnąć śmiechem, ale w duchu jestem szczerze rozbawiona. Mimo to nie sposób nie przyznać jej racji, choć brzmi niczym przekonana o własnej idealności małolata. Jej szafirowe oczy wpatrują się we mnie intensywnie. Próbuję porównać je z naszymi, w odcieniu butelkowej zieleni – będąc trochę młodsza od ciebie ciekawiło mnie niezmiernie, czy ludzie o innym kolorze oczu widzą świat w całkiem odmiennych barwach. Te Uny przywodzą mi na myśl niezapominajki, soczyście niebieskie kwiatki, których nie sposób nie zapamiętać; twoje są niczym świeża trawa wiosną, jeszcze nieskażone bagażem moich doświadczeń. Wydaje mi się, że tak naprawdę ludzki wzrok bywa bardzo zawodny – do tego stopnia, że zdarza nam się postrzegać cały świat w szaro-białych barwach.
– Co? – Mam wrażenie, że wir własnych rozważań na nowo zalał mnie swoją potężną falą, wciągając pod wodę i przypominam sobie, po raz kolejny zresztą, że nie mogę się tak zatracać, zwłaszcza, gdy jesteś obok.
– Pytałam, czy zaprosimy panią do nas – powtarzasz, zerkając na mnie podejrzliwie, a ja znów dziękuję genom, że nie otrzymałam w spadku zdradzieckich rumieńców. Otwieram usta, niepewna tego, co właściwie chcę powiedzieć – Sapphire, zdejmij w końcu tę maskę – po czym zamykam i wzruszam ramionami. – Właściwie, czemu nie?
– Nie chcę robić kłopotu... – broni się Una, momentalnie tracąc rezon i pewny grunt pod stopami. Teraz, jeszcze bardziej przygarbiona i z miną zagubionego dziecka, wygląda na niewiele starszą od ciebie. – Dam sobie radę.
– Godzina – staję przed nią, gdzieś w zakamarkach umysłu zapisując informację, że jesteśmy tego samego wzrostu, i celuję palcem wskazującym w niebo. – Daj mi tylko godzinę, żeby nie zjadły mnie wyrzuty sumienia. Później – droga wolna.
– I mamy gorącą czekoladę! – dodajesz przebiegle, z szelmowskim uśmiechem, a ja nie po raz pierwszy zastanawiam się, czy w kwestii ufania nieznajomym nie powinnam przypadkiem całkowicie zdać się na ciebie. Choćby pod groźbą śmierci kazali mi cię rozszyfrować, po prostu bym nie wiedziała, jakim cudem ci się to udaje. I, chociaż dla nich to nic ważnego, już drugi raz dzisiejszego dnia obserwuję u ciebie rozciągnięte w uśmiechu usta, co napawa mnie niewiadomym, błogim uczuciem spokoju.
godzinę później
Nazywa się Halliwell. W grudniu skończyła dwadzieścia lat; jest kilka dni starsza i dwa lata młodsza ode mnie. Odnoszę wrażenie, iż chciałaby uchodzić za tajemniczą, ale przeszkadza jej w tym wrodzona gadatliwość... albo, że pod tym słowotokiem skrywa pewną prawdę, której nie zamierza nikomu zdradzić. Bo, szczerze mówiąc, nadal nie mam pojęcia, co ją tutaj przywiodło.
Mam tylko kilka dni, żeby rozgryźć tą dziwną dziewczynę. Ale czasem, kiedy tak na nią patrzę, tracę wiarę w to, że naprawdę chcę się dowiedzieć.
[No, w końcu mogę się pochwalić, że nadrobiłam zaległości, co było prawdziwą przyjemnością :)
OdpowiedzUsuńByć może już o tym wspominałam przy okazji poprzednich opowiadań, ale jestem urzeczona Twoim stylem pisania! Co lepsze, mam wrażenie, że z opowiadania na opowiadanie jest coraz lepiej, coraz płynniej się poruszasz i tym samym jeszcze mocniej wciągasz mnie w przedstawiony świat. Naprawdę, czapki z głów, ponieważ uwielbiam autorów, którzy potrafią wciągnąć mnie w napisaną przez siebie historię :) Sama też wiem, że nie potrafiłabym się odnaleźć w takim stylu, w takiej narracji i wyszłoby mi to strasznie nieporadnie, wręcz tandetnie, więc tym bardziej jestem zachwycona! :)
Szalenie podoba mi się również to, jak wciągnęłaś w to wszystko Unę i tym samym jak świetnie wprowadziłaś ją na bloga. Cudne zagranie, aż się uśmiechałam pod nosem i co ważniejsze, faktycznie przyszedł mi do głowy pewien pomysł na wątek, więc zaraz zgłoszę się pod kartą Twojej nowej pani.
Mam też nadzieję, że Adam wyzdrowieje, choć z drugiej strony... Obawiam się, że jego powrót do zdrowia być może będzie oznaczał zerwanie tej więzi, która powolutku, ale skutecznie tworzy się pomiędzy Sapphire a Jo. Odnoszę też wrażenie, że nie byłby on zadowolony z tego, że Sapphire zaczyna mieć z małą tak dobry kontakt i przez to nie do końca jestem pewna, czy chcę, żeby wyzdrowiał. Ale może z drugiej strony wypadek da mu co nieco do myślenia? Mam nadzieję, że tego dowiem się z kolejnych opowiadań :)]
Maille Creswell