Wydaje mi się, że dawno nie oglądałam już wschodu słońca.
Czerwonopomarańczowe promienie zamieniają błękit nieba w blady róż. Nad wieżowcami powoli wznosi się ogromna, jasna kula. Mgła jest jakby rzadsza, bardziej przezroczysta i zastanawiam się, czy właśnie to czują ludzie, kiedy przychodzi wiosna – jakby po miesiącach błądzenia w ciemności nagle zaczynali dostrzegać zarysy dobrze znanego świata. Jakby niespodziewanie wszystkie elementy układanki z powrotem trafiały na swoje miejsce.
Dym z papierosa wędruje tylko sobie znaną trasą, a ja dostrzegam, jak bardzo drżą mi ręce.
Jest coś, o czym nigdy ci nie powiem, a o czym często myślę: otóż cholernie bałam się, że będziesz musiała zostać ze mną na zawsze. Od kiedy skończyłaś rok, zawsze mieszkałaś z ojcem i mimo całego swojego żalu wiedziałam, że tak będzie lepiej. Potrafił się tobą zaopiekować, zadbać, byś miała co jeść, w co się ubrać i żebyś codziennie chodziła do szkoły. Ja byłam niepunktualna i niesłowna, mieszkałam w ciasnym mieszkanku i choćbym nie wiem jak je lubiła, nie było w nim miejsca dla kogoś, za kogo trzeba wziąć odpowiedzialność. W końcu nawet za samą siebie nie umiałam tej odpowiedzialności ponosić. No i, przede wszystkim, nie miałam pieniędzy. Zarabiałam w nocy, w dzień odsypiałam, starając się nie mieć czasu na myślenie o tym, co robię i po co to robię. Bo nigdy nie było w tym poświęcenia dla innej osoby – nie, to zawsze chodziło o mnie. Byłam – jestem – egoistką wszech czasów.
– Mamo.
Na dworze panuje przenikliwy chłód, a ty stoisz w drzwiach balkonowych tylko w cienkiej piżamce. Nie wiedziałam, że wstajesz tak wcześnie; nie wiedziałam też, czy to wynika z nowej, stresującej sytuacji, czy może po prostu tak masz.
Prawdę mówiąc niewiele o tobie wiem. Nie jestem dobrą matką.
Patrzysz na mnie uważnie, twoje oczy śledzą każdy mój ruch, jakbyśmy były obcymi osobami uwięzionymi na powierzchni niecałych czterdziestu metrów kwadratowych. I obie wiemy, że poniekąd faktycznie tak jest – spotkania z tobą co tydzień w jakiejś podrzędnej kawiarence, te kilka godzin, podczas których opowiadałaś mi o swoim życiu nie były w stanie sprawić, byśmy poznały się naprawdę. Wiem tyle, ile mogę zobaczyć. Że jesteś drobna, mniejsza niż dziewczynki w twoim wieku, że masz mądre, zielone oczy i odkąd przyjechałyśmy do mojego mieszkania ani razu się jeszcze nie uśmiechnęłaś. Może się boisz, a może taka twoja natura.
W tym momencie najbardziej uderzające jest to, jak strasznie przypominasz mi mnie samą.
– Mamusiu – powtarzasz – już nie jesteś chora?
Twój ojciec używał tego argumentu, gdy zaczynałaś poznawać inne dzieci i powoli docierało do ciebie, że zazwyczaj domem rządzi kobieta. Że nikt nie spotyka się z matką od przypadku do przypadku, tylko ma ją tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Nie rozumiałam tego, bo przecież nie byłaś głupia; musiałaś wiedzieć, że to tylko idiotyczny wykręt. Mimo to nigdy nie widziałam w twoim spojrzeniu oskarżenia. Ciekawa jestem, co sobie o mnie myślałaś.
Co myślisz teraz.
– Nie, Jo – mówię, podchodząc i biorąc cię za rękę. Cała jesteś przemarznięta, chociaż nic nie dajesz po sobie poznać. Może nie czujesz, a może nie chcesz, żebym cię ochrzaniła. Chociaż i tak bym tego nie zrobiła, o czym dobrze wiesz. Od tego jest Adam. Sadzam cię na krześle w kuchni i otulam zdjętym z ramion kocem. – Zmarzłaś?
Kręcisz głową, że nie, jednocześnie nie spuszczając ze mnie wzroku. Na okrągłych, dziecinnych policzkach masz zdrowe rumieńce i to chyba jedyna cecha zewnętrzna, którą odziedziczyłaś po ojcu. Jestem pewna, że gdybym porównała ciebie i mnie w podobnym wieku, okazałybyśmy się swoimi kopiami.
Zastanawia mnie, co zapamiętasz z tych krótkich migawek, kiedy pojawiałam się w twoim życiu. Czy będzie to nasza wycieczka do wesołego miasteczka na twoje urodziny, kiedy pozwoliłam ci myśleć, że wreszcie mam trochę pieniędzy, żebyś się nie martwiła – a tak naprawdę twój ojciec wcisnął mi je do ręki, gdy wyszłaś na chwilę do toalety. Czy może babeczki, które zawsze kupowałyśmy w naszej kawiarni – te śmieszne, z uszami i noskami – albo deser lodowy, zawsze zjadany przez nas na pół. Zastanawia mnie, czy zapamiętasz pobyt tutaj i czy jest to dla ciebie równie dziwne, jak dla mnie samej. Zastanawia mnie, co zapamiętałaś z wypadku. Chciałabym zapytać, ale nie mam odwagi.
– Może śniadanie? – proponuję w zamian, błogosławiąc w duchu Leo, który ostatnim razem (a było to zaledwie wczoraj, choć mam wrażenie, jakby upłynęły całe wieki) porządnie zaopatrzył mi lodówkę. – Na co masz ochotę?
– Na to, co zawsze – mówisz machinalnie, skubiąc koszulkę od piżamy; obie w tej samej chwili zdajemy sobie sprawę z tego, że przecież nie mam pojęcia o czym mówisz. – To znaczy słodkie płatki – uzupełniasz, patrząc na mnie przez moment. Potem znów opuszczasz głowę; moja ręka, zaciśnięta do tej pory na uchwycie lodówki, powoli zsuwa się w dół.
– Jo, ja chyba... – zaczynam niepewnie, drapiąc się z zażenowaniem w kark. Dziwnie się czuję; jakbyś była moim gościem, którego właśnie zawiodłam, a nie córką. Tylko czy w ogóle mam prawo cię tak nazywać? Czy naprawdę wystarczy urodzić dziecko, by być jego matką?
Podnosisz na mnie swoje zielone oczy, identyczne jak moje własne i patrzysz wyczekująco. Z trudem przełykam ślinę. Nie mogłabym się ciebie wyprzeć, nawet gdybym sama zechciała oddać cię komukolwiek innemu na tym świecie – taka byłaś do mnie podobna.
– Płatki ci się skończyły? – stwierdzasz z typową dla dziewczynek w twoim wieku pobłażliwością, kiedy dorośli zawalają na całej linii. W duchu oddycham z ulgą, że sama zrozumiałaś i nie masz mi tego za złe. Przynajmniej tak to wygląda. – Nie szkodzi – wzruszasz ramionami, zsuwając się z krzesła. – Możemy pójść do sklepu. Masz tu sklep? – pytasz poważnie, jakbyś była moją matką i przyjechała odwiedzić córkę-studentkę w nowym mieszkaniu. Uśmiechnęłabym się, gdyby nie fakt, że ciężar całej sytuacji przeważa nad humorem.
– Mam – odpowiadam ci, z lekka oszołomiona twoją sprawnością brania wszystkiego we własne ręce. Nim się obejrzę, jest cię wszędzie pełno – przetrząsasz walizkę w poszukiwaniu ubrań i robisz wokół siebie koszmarny bałagan; najwyraźniej to również odziedziczyłaś po mnie. Tyle chciałabym powiedzieć, opowiedzieć, nauczyć. O tyle zapytać. I wiem, że żadnej z tych rzeczy nie zrobię. Czuję, że nie mam prawa; poza tym, co wartościowego może ci przekazać zagubiona we własnym życiu kobieta?
– Mamo, idź, ubierz się – popychasz mnie lekko w stronę sypialni, patrząc wyrozumiale, jak gdybyś wiedziała, że bardzo zabłądziłam i wyciągnęła do mnie pomocną dłoń: pierwszą, jaką odważyłam się przyjąć.
Dziś ty tutaj spałaś. Łóżko jest pościelone i tylko w miejscu, gdzie odbił się ciężar twojego ciała, ulotny niczym obłok, kołdra zdradza czyjąś obecność. Najwidoczniej nie ruszałaś się przez sen, a mnie po raz kolejny nachodzi myśl: czy jest to twój stały nawyk, czy spowodowała go niecodzienna sytuacja. Wciągam na siebie byle co, przy okazji nachylając się nad twoją poduszką; przyciskam do niej nos tak mocno, aż zaczyna mnie boleć i wdycham twój zapach, ledwie wyczuwalny i delikatny jak cała ty, wyobrażając sobie, że to ciebie przytulam.
– Idziemy? – Niespodziewanie w drzwiach ukazuje się twoja buzia, a ja odskakuję momentalnie od zmiętej pościeli, zawstydzona tym, że mnie przyłapałaś i nie wiem który już raz dziękując w duchu za to, że nie potrafię się rumienić. Zrywam się na nogi, usiłując zamaskować zażenowanie wymuszonym uśmiechem.
– Włóż coś grubszego – nakazuję na widok twojej zwiewnej spódniczki i baletowych butów, a wszystko to w delikatnym, pastelowym odcieniu różu, jak rumieńce na twoich policzkach. – Jest zimno.
Przewracasz oczami; czy słyszałaś to samo co rano od ojca? W którym momencie zaczniesz mi się przeciwstawiać? Naprawdę mam nadzieję, że twoja wizyta nie potrwa długo, bo zwyczajnie nie wiem, jak miałabym z tobą obcować. Nawet nie mam w szafce tego, co lubisz jeść. Z obiadem też pewnie zawalę.
Wracasz, przebrana w cieplejsze i znacznie bardziej odpowiednie na taką pogodę spodnie; czeszę ci włosy tak, jak mi każesz i, trzymając się za ręce, wychodzimy na ulicę przed blokiem. Zewsząd dosięgają nas ludzkie spojrzenia – mnie kłują, na tobie nie robią najmniejszego wrażenia. Czasem zazdroszczę ci, że jesteś za mała, by wiele rzeczy zrozumieć, ale potem przychodzi mi do głowy, że wszystko jeszcze przed tobą. Ja przynajmniej zdążyłam już przeżyć choć część czyhających w zakamarkach okropieństw. Wiatr szarpie mi włosy, spięte w byle jaki kok; teraz wymykają się spod spinki, wirując w powietrzu w rytm tylko sobie znanej melodii. Ty masz porządne warkocze – dzięki niebiosom, chociaż nie wierzę w Boga, że przynajmniej to potrafiłam zrobić dobrze. Odnoszę wrażenie, że dominują nas szarości: szare twarze, szare płaszcze, szare teczki, i tylko w tobie kryje się cała paleta barw i kolorów, promieniująca ciepło niczym słońce. Nigdy przedtem nie zostawałaś u mnie na dłużej, nie licząc tej jednej nocy, gdy twój ojciec musiał odwiedzić rodziców (przy czym żadne z nas nie powiedziało ci, dlaczego nie możesz jechać z nim), więc teraz rozglądasz się ciekawie dookoła. Witryny sklepowe z pewnością nie są żadną wielką atrakcją, zwłaszcza te tutaj, brudne i podniszczone, ale wiem, że daje ci to swego rodzaju poczucie stabilności. Że może wcale nie zmieniło się tak wiele, skoro i tutaj można minąć spożywczy czy zwykły kiosk.
Zerkam na ciebie ukradkiem; przypatrujesz mi się spod rzęs.
– Co tam?
– Nic takiego.
Unoszę brwi w geście niedowierzania, ale nie naciskam. Czuję, że nie powinnam. Może sama mi powiesz, jeśli do tego dojrzejesz i będziesz miała ochotę. A może nigdy.
Ale jednak się odzywasz.
– Jak długo mam u ciebie zostać?
Zastanawiam się przez chwilę; prawdę mówiąc nie mam pojęcia, co ci odpowiedzieć. Więc decyduję się na szczerość.
– Nie wiem, Jo. Pewnie do czasu, aż tatuś wyzdrowieje.
Kulisz się w sobie pod ostrzałem tych słów, ale nie puszczasz mojej ręki i sprawia mi to swego rodzaju ulgę. Nieomal, jakby miało to znaczyć, że wcale nie jestem gorsza. Że mnie potrzebujesz.
– A co? Chciałabyś już wrócić? – zagaduję pogodnie, poprawiając ci splątaną grzywkę, chociaż tak naprawdę serce wali mi jak oszalałe. Sama cię prowokuję, byś mnie zraniła, zadała cios prosto w twarz.
– Nie wiem – wyznajesz cicho, wbijając wzrok w chodnik. Rozległe kałuże na popękanych, zapadniętych płytkach wyglądają jak miniaturowe morza łez. Ciekawa jestem, czy i ty masz podobne skojarzenia. Ściskam cię mocniej, twoją drobną dłoń, chcąc na swój sposób dodać ci otuchy.
– Mam nadzieję, że wkrótce wszystko będzie dobrze. Nie martw się tym teraz.
– Ty się martwisz – zwracasz mi uwagę; zachodzę w głowę, skąd znasz mnie tak dobrze i czy może powiedziałam coś, co nakierowało cię na taki trop.
– Jestem dorosła, Jo. Taka moja rola.
– Tata się o ciebie nie martwił, kiedy chorowałaś.
Czuję, że w brzuchu mam ogromny supeł, ciężki jak najprawdziwszy kamień, głaz.
– Wiesz... czasem między rodzicami nie układa się najlepiej. – Modlę się, byś nigdy nie poznała tego na własnej skórze, z zupełnie innej perspektywy niż dziecko z rozbitej rodziny.
– A ja się martwiłam – mówisz dalej, jakby nie słysząc tego, co próbowałam ci wytłumaczyć. – Chciałam częściej się z tobą widywać.
Zalewa mnie fala dziwnego, nieznanego uczucia.
– Ale nie ze mną mieszkać, hm?
Patrzysz pustymi oczami, jakby przerażało cię to, co chcesz mi wyznać. Zrobiłabym wszystko, żebyś już nigdy nie musiała się bać, że cały świat wali się w gruzy.
– Bo wyzdrowiałaś. I poradzisz sobie beze mnie.
Przystaję na chodniku, przyklękając przed tobą, chociaż wcale nie jestem aż tak wysoka. Kiedy tak kucam, jesteś ode mnie większa. O to mi chodzi.
– Joelle – mówię – nie poradziłabym sobie, gdyby cię zabrakło.
wieczór
Kupiłyśmy zapas płatków, a do tego jeszcze kredki i kolorowanki, bo zapomniałaś wziąć z domu swoich. Chciałam sprawić ci radość, przywrócić na twoją twarz ten uśmiech, który widywałam, gdy jeszcze mieszkałaś z Adamem, a ze mną spotykałaś się tylko raz w tygodniu lub rzadziej, bo nie miałam czasu albo leżałam na kanapie, otępiała od prochów czy leków. Już dawno przestałam liczyć, ile razy cię zawiodłam, ale podskórnie czułam, że za dużo – o tyle, ile ich było. Nie wiedziałam, czy mi wybaczyłaś, czy udajesz grzeczną, żebym nie poskarżyła na ciebie ojcu. Nie zrobiłabym tego, ale nie musisz wiedzieć.
Próbowałyśmy ugotować obiad, ale nigdy nie umiałam robić zup, a ty chciałaś frytki, które koniec końców całe się przypaliły, więc rozmroziłam pizzę. Zachlapałaś keczupem spodnie i cały stół, ale to nic. Blat wytarłam, a jeansy się przecież wypierze. Rozmawiałyśmy, dużo rozmawiałyśmy. O twoich kolegach ze szkoły i o zwierzątku, które bardzo chciałabyś mieć.
O Adamie nie mówiłyśmy wcale.
Pozwoliłam ci zrobić bałagan, bo bawiłaś się w owijanie mebli papierem toaletowym, a potem przypadkiem potrąciłaś szklankę i mleko rozlało się po całej podłodze. Ja zostałam z pięcioma porozwijanymi rolkami, których użyłam, by wytrzeć panele. I ani trochę mnie to nie zirytowało, choć nienawidzę sprzątać.
Bo pod koniec dnia wreszcie się uśmiechasz.
Jest to senny, rozmarzony uśmiech, już przymykasz oczy leżąc w mojej pościeli – znów odstąpiłam ci łóżko, sama zamierzałam rezydować tymczasowo na kanapie w salonie – i wtedy mówisz mi nagle:
– Fajnie dziś było.
Jeden kącik ust unosi mi się w górę, jakbym była dumna, że chociaż coś osiągnęłyśmy.
– Mi też się podobało.
Zamyślona, z ręką pod policzkiem wyglądasz jak marzenie ze snu. Rozczochrane włosy, roziskrzone oczy; nie masz zęba na samym dole. Zastanawiam się, czy Adam bawił się z tobą w Zębową Wróżkę. Tyle rzeczy mnie ominęło, myślę. I, całkowicie wbrew wszystkiemu, czuję wszechogarniający żal, że nie uczestniczyłam intensywniej w całym twym krótkim życiu, choć przecież sama tego chciałam. Nie nadawałam się.
Nadal się nie nadaję.
– Wiesz co? – Pytanie pada z twoich ust niespodziewanie; pogrążona w myślach nie zauważyłam, że jeszcze nie śpisz.
– No co?
– Chyba mogę jeszcze trochę tu pobyć.
Tak bardzo mi przykro, chcę szepnąć, że nie potrafię okazywać ci uczuć. Że nie umiem teraz okazać radości tak, jak zrobiłby to każdy normalny człowiek. Ale milczę, delikatnie i ostrożnie dotykając twoich jasnych włosów.
– Cieszę się, Jo. Chcę, żebyś tu była – mówię szczerze i naraz uświadamiam sobie, że od dawna nie wypowiedziałam tyle słów, co dzisiaj. Przychodzi mi na myśl, iż może jesteś potrzebna, by z powrotem przemienić mnie w człowieka.
Milkniesz, powieki opadają ci ze zmęczenia jak płatki róż. Cicho, cichutko wysuwam się z sypialni, zamykam za sobą ciemne drzwi, jakby chcąc odizolować cię od świata, w którym zło przeważa nad dobrem.
Potem biorę leki.
noc
Budzi mnie hałas. Nie przepadam za burzą, ale lubię patrzeć na błyskawice. Są jak ogień – jednocześnie piękne i niebezpieczne. Deszcz z impetem wali w szyby i parapety, a ja zastanawiam się, jak możesz spać przy takim huku. Ulewa jest naprawdę mocna.
Kiedy byłam w twoim wieku, bardzo bałam się burzy.
Mam nadzieję, że jesteś ode mnie twardsza i odważniejsza, bo chciałabym oszczędzić ci chociaż części z tego, co stało się moim udziałem. Marzę sobie czasami, że wyrośniesz na asertywną i pewną siebie dziewczynę, kobietę. Wyobraźnia podsuwa mi dobrą pracę, męża, może nawet jakieś dzieciaki. I błagam w duchu, byś nigdy, przenigdy nie poszła w moje ślady.
Ani w ślady swojego ojca.
Nie opowiadam ci o takich rzeczach – które dziecko chciałoby wiedzieć? – bo jesteś zbyt mała; w Świętego Mikołaja też jeszcze wierzysz i nie chcę rozwiać w drobny pył twoich niewinnych złudzeń. Ja wiem. Wiem, że Adam nie jest tym bohaterem, za którego chciałby uchodzić w twoich oczach. I wiem, że w przeciwieństwie do niego, ja nie odgrywam przed tobą kogoś, kim nie jestem.
Chociaż w tym okazałam się lepsza.
Nie chciałam, żebyś kiedykolwiek pomyślała, że wcale mnie nie znasz. Ale na pewno ta myśl zdążyła przejść ci przez głowę. Teraz boję się tylko, że utknie tam na zawsze. I że nigdy już nie zdołam jej wykorzenić, choćbym nie wiem jak się starała.
Więc siadam na kanapie i planuję. Narzucam koc na ramiona, kartka powoli pokrywa się moimi drobnymi zapiskami. Sama nie wiem, do kogo jest ten list – do ciebie, twojego ojca czy może do mnie samej – ale piszę, piszę i piszę, zatracając się w tym co robię tak bardzo, że świat zewnętrzny przestaje dla mnie istnieć.
Kiedyś chciałam zostać pisarzem.
Miałam trzynaście lat i właśnie rzuciłam balet na rzecz więcej wolnego czasu. Rodzice przyjęli to ze stoickim spokojem – wszystko tak przyjmowali; gdybym powiedziała, że chcę hodować słonie, pewnie nie mieliby nic przeciwko – ale nauczycielka tańca rozpaczała. Jesteś zbyt dobra, mówiła. Nie rób tego. To był pierwszy raz, gdy zmarnowałam sobie potencjalną karierę i przyszłość. Później poszło już łatwo, drugi, trzeci, siódmy. Ta pierwsza porażka zawsze jest tą, która cię usprawiedliwia przy kolejnych: skoro wtedy tak wyszło i się z tym pogodziłaś, to czemu teraz nie możesz?
Wolny czas, którego nagle okazało się zbyt dużo, spędzałam w księgarniach. Włóczyłam się między półkami, bezmyślnie dotykając grzbietów najgrubszych tomów, jakie zdołałam znaleźć. Nic mi to wtedy nie mówiło, te ich tytuły, ale przechadzając się tak w jedną i drugą stronę czułam pod palcami jakąś niebywale silną, promieniującą energię.
Pisałam od zawsze. Głupiutkie historyjki, niezdominowane przez disnejowskich wyidealizowanych bohaterów i świat, gdzie zawsze dobro zwyciężało nad złem; o dziewczynach i potworach, o zapracowanych szychach wielkich korporacji, o gadających zwierzętach. O lesbijkach. Potrafiłam wczuć się w swoich bohaterów, wejść w ich skórę tak mocno, iż wydawali mi się realnymi osobami. Nigdy nie myślałam o tych opowiadaniach jako metaforach otoczenia i mnie samej – ale teraz, gdyby się głębiej zastanowić, może i coś w tym jest.
Nie pamiętam już, dlaczego przestałam pisać.
Kartka szybko się kończy, zbyt szybko. Pospiesznie idę do kuchni w poszukiwaniu jakichś strzępków papieru, które nie wpadły w twoje artystyczne łapki i kątem oka dostrzegam na stole tamten list. Zachodzę w głowę: Nie sprzątnęłam? Nie wyrzuciłam? Leżał tam cały czas? I najważniejsze: Przeczytałaś go? Chyba nie. Jest pomazany z tyłu kredkami, jak gdybyś próbowała barwy, zanim zaczniesz rysować coś na czysto. Chciałabym to samo zrobić ze swoim życiem: najpierw sprawdzić wszystkie dostępne możliwości i konsekwencje, żeby móc od razu wyrysować sobie najlepszy możliwy scenariusz; taki, jaki zaplanowałam.
Z kamienną twarzą wyrzucam list do kosza.
Kiedy byłaś bardzo mała, chciałam cię przed wszystkim ochronić. Bałam się, gdy chwytałaś za jakikolwiek ostrzejszy przedmiot; ucząc się chodzić, musiałaś mieć pod ręką Adama, bo ja zaczynałam panikować, że zrobisz sobie krzywdę. Dopiero po czasie, gdy już nie było cię obok, zrozumiałam, że chronić drugą osobę, to również pozwalać jej popełniać błędy.
Ciekawe, czy twój ojciec to wiedział, zostawiając mnie sobie samej. Zabierając ciebie.
Zapominam o papierze, ale to nic. Wlokę się na kanapę, jakby przygniatał mnie wielki ciężar. I jest, faktycznie – jakaś groza leży mi gdzieś na sercu. Nikt dziś nie dzwonił ze szpitala, a ja nie pojechałam, bo po co. Nic nas właściwie nie łączy. Prócz ciebie.
Zastanawiam się, czy wiesz, że oboje, ojciec i ja, trzymamy się tylko dzięki tobie.
A potem unoszę głowę i widzę cię w drzwiach sypialni.
– Dlaczego nie śpisz?
– Słyszałam, jak chodzisz po domu. Boisz się burzy, mamusiu? – pytasz tak czysto i niewinnie, aż sama nie wiem, co ci odpowiedzieć. Nie – czuję na końcu języka to jedno słowo, okrągłe i gładkie jak pestka czereśni, ale koniec końców nie mówię nic. Otwieram tylko usta, a potem je zamykam, zaskoczona własną pustką w głowie.
Siadasz obok mnie na kanapie, wpełzasz pod koc. Kończyny masz lodowate.
– Chcesz, żebym tu z tobą została? – W ciemności twoje wielkie oczy lśnią jak diamenty. Obejmuję cię niepewnie, przypominając sobie, jak miałaś kilka miesięcy i trzeba było nocami nosić cię po całym mieszkaniu, bo nie chciałaś spać.
– Na zawsze – szepczę.
Cieszę się, że nie musiałam zbyt długo czekać na kolejną część :) Co tu dużo mówić, post jest świetny, a ja, czytając, miałam przed oczami wszystko to, co opisywałaś. Przeniosłaś mnie do małego mieszkanka Sapphire, a to umiejętność, którą bardzo sobie u autorów cenię :) Podoba mi się jeszcze bardziej niż poprzednia część i chyba nawet nieco brakuje mi słów, by dokładnie opisać to, jak czuję się po przeczytaniu tego posta. W każdym razie cieszę się bardzo, że Sapphire i Jo nieco się do siebie zbliżyły i czekam na jeszcze jakieś posty w Twoim wykonaniu :) W końcu musimy jeszcze dowiedzieć się, co z Adamem!
OdpowiedzUsuńRównież ucieszyłem się, że post pojawił się tak szybko i żałuję teraz, że odkładałem na później jego przeczytanie. Nadal nie wyjaśniłaś nam, co stało się z Adamem, a więc mam pewność, że nie zakończyłaś jeszcze całej historii. To bardzo dobrze.
OdpowiedzUsuńNie spodziewałbym się po sobie takich słów, ale sprawiłaś, że poczułem się jak mała dziewczynka. Jak Jo. Może wątpliwości Sapphire były uzasadnione - nie wystarczy urodzić dziecka, aby zostać jego matką w pełnym tego słowa znaczeniu. Myślę jednak, że ta więź zostaje w człowieku na zawsze i wystarczy jedna iskra, aby obudzić ją na nowo. To dzieje się właśnie teraz i choć nie podoba mi się pomysł, że to właśnie dziecko trzyma przy sobie rodziców, relacje Sapphire z małą muszą zostać odbudowane. Czy Adamowi będzie to w smak, kiedy (i jeśli w ogóle) pozwolisz mu wydobrzeć, pozostawiam póki co swojej wyobraźni.
Już na zakończenie - na duży plus zasługuje wprowadzenie nas, czytelników, we wszystkie słabości i wątpliwości Sapphire w sposób, jaki pozwala niemal poczuć je na własnej skórze. Czy jeśli miałbym do czynienia z własnym dzieckiem pierwszy raz od dłuższego czasu i uświadomił sobie, że tak naprawdę go nie znam, zachowywałbym się i myślał inaczej? Nie, postąpiłbym dokładnie tak samo.
Pisz dalej :)