Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2040. Słowa tracą sens


17 października 2011, Londyn

Odpycha ją od siebie.
Podobno czaszka ludzka jest jedną z najtwardszych kości w całym ciele, ale zetknięcie głowy z wyłożoną poszarzałymi, popękanymi płytkami ścianą i tak wywołuje ból. W jego geście na próżno doszukiwać się jakichkolwiek oznak czułości – jest pustym, zimnym człowiekiem. To spojrzenie mogłoby przewiercić człowieka na wylot. Ale nie ją. Ona tylko zamyka na chwilę oczy, czekając aż świat przestanie kręcić się wkoło i milczy. Zastanawia się, czy inne krzyczały. I czy to go bawiło.
Mierzą się pogardliwym wzrokiem, równomiernie przesyconym obrzydzeniem jak i litością. Nawet za to musisz płacić, mówi jej szydercze spojrzenie. Nigdy się nie wyzwolisz, odpowiadają jego oczy.

Ma w sobie coś wyzywającego, coś ponad obcisłą sukieneczkę i buty na niebezpiecznie wysokich obcasach; to coś kryje się w środku, czai jak wąż, by zaatakować w odpowiednim momencie. Sam nie wie czemu, ale kiedy ona wychodzi, czuje na plecach zimny dreszcz.

Chciałaby więcej tego nie robić, ale nie wie, co może zrobić innego. Jej oczy szczypią, jak gdyby idiotyczne łzy zbierały się pod powiekami, lecz wmawia sobie, że to tylko wiatr. Ten sam wiatr, który szarpie kosmyki jej jasnych włosów, strumieniem opływa drobną twarz o wyrazie zniechęcenia; zmęczoną, białoszarą twarz, zastygłą w obojętności jak maska. Chwieje się, jak gdyby buty uniemożliwiały jej stawianie pewnych kroków, ale to nie one – epicentrum niepewności tkwi parę godzin wstecz, w psychice i w dole brzucha.
Obok jest niewysoki murek, na niebie zalśniła pierwsza gwiazda. Jest już ciemno – to nic. To nawet lepiej; w ciemności wiele rzeczy umyka wścibskim przechodniom. Tutaj i tak są pustki. To takie dziwne, myśli, i ta myśl jakby stapia jej stopy razem z betonowym chodnikiem, tak, że nie może wykonać ani jednego kroku. Ale on biegnie – słyszy go za plecami, jego charakterystyczny, arogancki chód i lodowaty powiew, bijący od wysokiej sylwetki. Przewraca oczami, wzdycha; bez niechęci, lecz jakby znużona jego obecnością.

– Dlaczego nie zostałaś?

Nie zaszczyca go ani spojrzeniem, ani odpowiedzią. Milczy, milczy tak wymownie, jakby to milczenie gwarantowało jej spokój do końca życia i spokój po śmierci. Ciekawe, zastanawia się mimowolnie, czy zrozumie, o co chodzi. 
– Porozmawiaj ze mną. – W jego głosie ktoś inny dostrzegłby tylko prośbę; ona wyczuwa tą ledwie słyszalną irytację, zniecierpliwienie, żądanie. To tylko kropla, ale docierając do jej serca obciąża je tak, jak gdyby była stukilogramowym kamieniem.

Kiedy miała kilka lat, zdarzało jej się śnić o wymuszonej powolności. Prześladowało ją wrażenie, że zamiast nóg ma dwa betonowe bloki, uniemożliwiające poruszanie się naprędce, choć gdyby nie one, mogłaby niemal pofrunąć – a za plecami zawsze znajdowało się Coś, z każdym krokiem będące odrobinę bliżej, lecz nigdy na tyle blisko, by ją dopaść.
Z czasem przestała bać się tych snów, ale nigdy nie przestała bać się jego. 

Nie ma pojęcia, czy to strach, czy ta obecność, znienawidzona obecność znienawidzonego człowieka naprzeciwko, ten intensywny zapach, w którym kiedyś szaleńczo się zakochała, a teraz miała ochotę wymiotować; ten drogi garnitur i anielski wyraz zdumienia na ładnej twarzy; czy to ta bijąca od niego pewność siebie, to samozadowolenie tkwiące tuż pod skórą – w magiczny sposób jednym szarpnięciem odrywa od płyty chodnikowej obie nogi i nieomal rzuca się całym ciałem na podjeżdżającą taksówkę. Trzaskają drzwi; popędza kierowcę, starając się nie myśleć o kosztach. Przecież ma pieniądze. A musi w końcu odetchnąć. Musi o nim zapomnieć.

– Na lotnisko, proszę – mruczy pod nosem, nie rozglądając się dookoła. Oczy wlepia w ekran telefonu, w tkwiącą tam ironicznie wiadomość:

Odjeżdżasz, tak bez pożegnania?

I, chociaż niby nie wolno, koniec końców pozwala sobie na łzy.

Och, Adam.


teraz

Siniak pod okiem blednie z dnia na dzień, nieustannie. Nigdy o niego nie zapytałaś i dobrze, bo nie miałabym pojęcia, co odpowiedzieć. Kłamstwa bardzo łatwo – zbyt łatwo – wymykają mi się z ust, ale patrząc w twoje oczy, odbicie moich własnych, ciężkie, nieszczere słowa zamierają mi w gardle. Stojąc przed lustrem nie mam takich dylematów; choć dawno nauczyłam się, by nie dowierzać sobie samej i brać przez pół to, co mówię, wciąż jestem w stanie wmawiać sobie, że może jeszcze będzie lepiej, może coś się poprawi, może wyjdę na prostą.
Może pozwolą mi cię zatrzymać.

Może, może, może.

Latarnie palą się jeszcze, oświetlając mokry, brudny świat, a ja czasami nie mogę sobie darować, że sprowadziłam cię w takie właśnie miejsce – ciemne i straszne, z dwójką nieudolnych rodziców, zamiast podjąć rozsądniejszą decyzję, najpewniej lepszą dla nas obu, pozwalając ci zostać tam, gdzie było ciepło, bezpiecznie i przytulnie. Sama siebie nie rozumiem; kiedy nie ma cię obok, potrafię zatęsknić tak mocno, aż serce ściska mi fizyczny ból; a kiedy jesteś, marzę o tym, byś jak najszybciej wróciła do ojca. To chyba bez znaczenia, że mam tu na względzie wyłącznie twoje dobro, bo ja sobie poradzę – nie dam rady inaczej – ale ty nigdy nie powinnaś być świadkiem rzeczy, które dzieją się czasem w dorosłym życiu, sprowadzając nas tak daleko na boczny tor, że w końcu gubimy drogę powrotną.
Ktoś spytał kiedyś, co by było, gdybyś w ogóle nie pojawiła się na świecie albo umarła zaraz po urodzeniu – czy przyszłoby mi łatwiej żyć bez zobowiązań i czy wtedy prędzej poradziłabym sobie z tym, co bez ustanku wali mi się na głowę, ale nie umiałam odpowiedzieć. Prawdą jest, że mogłabym szukać cię wśród sklepowych półek czy na placach zabaw, ale równie dobrze mogłabym wyłączyć wszystkie swoje zmysły, zatrzasnąć umysł przed bólem płynącym z zewnątrz i ze środka. I mogłabym również żyć dalej tak, jak do tamtej pory, bez żadnych zmian z wyjątkiem tej jednej – wówczas nie byłaby to historia o mnie i o tobie.

Nie jestem pewna, czy ta opcja nie byłaby lepszą opcją, bo wciąż czuję się współwinna całego twojego cierpienia. Chciałabym, żebyś nie musiała patrzeć, jak razem z Adamem sypiemy się co krok, aż w końcu powstaje między nami wyrwa tak ogromna, że żadne z nas nie jest już w stanie jej przeskoczyć. Marzę, że nie zapamiętałaś tych wrzasków, nie słyszałaś tamtych kłótni prowadzonych już po wszystkim, kiedy siedziałaś w pokoju obok, na pozór pochłonięta rysowaniem – a my oboje, twój ojciec i matka równie dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, że kredki i kartka papieru nie są w stanie wciągnąć cię tak mocno. Byłabym – jestem – gotowa błagać na kolanach, jeśli istnieje taka moc, która może wymazać z twojej pamięci tamtą rozbitą głowę, tą krew na posadzce w kuchni i nas: zastygłych jak posągi, posągowo bladych.

Papieros kończy się powoli, przez ciemną ciecz prześwituje już dno szklanki.

Wyobrażam sobie czasami, że tak naprawdę żyjemy w świecie figur woskowych i to dlatego wokół panuje ten mrożący krew w żyłach chłód, niebliskość. Że to dlatego za wszelką cenę staram się uniknąć naszego zbliżenia, choć w rzeczywistości wszystko wewnątrz mnie wyrywa się prosto w twoje małe ramiona – taki wosk w zetknięciu z ciepłem drugiego człowieka topi się, odkształca, umiera.

Drugi raz nie zamierzam poprowadzić cię na pewną śmierć.

Chciałabym czasem wiedzieć, co tak właściwie o mnie myślisz i czy w ogóle zaprzątam twoją uwagę. Czy, kiedy już leżysz w łóżku, przemyka ci przez głowę, że to ja zawaliłam, że to moja wina. Czy nie wolałabyś wrócić do domu, wbrew temu, co mówiłaś niedawno. Zastanawiam się, kogo z nas obwiniasz o rozpad twojego życia, zanim jeszcze zaczęło się na dobre; i kogo obwiniałabyś, gdybyś znała prawdę.
Są chwile, gdy nienawidzę siebie za to, że pozwalam Adamowi kreować się na idealnego tatusia własnym kosztem, ale wiem, że milczenie w tym wypadku oznacza mniejsze zło. Nigdy nie powinnaś dowiedzieć się o tych rzeczach, które raz za razem zdarzały się między nami – chyba nikt nie zasłużył na wysłuchanie historii rodzinnej, od której włosy stają dęba, a krew zastyga w żyłach, niepewna, czy dalej może swobodnie krążyć. Wolałabym poczekać, aż sama zrozumiesz – i zaakceptujesz – że, jak wszyscy ludzie, jesteśmy tak samo zawodni, zamiast rzucać ci ten fakt prosto pod nogi, jak gdybyś miała się o niego potknąć, zranić, rozpaść. Bo, chociaż nie za bardzo wiedziałam, co z tobą zrobić, kiedy się urodziłaś, wiedziałam, co powiedzieć. I powiedziałam ci tak: Jeśli ty się nie poddasz, ja też będę walczyć.
Więc walczę. Dla ciebie, dla siebie, dla nas.

Tylko jak to szło?


23 grudnia 2009, Londyn
[Pozwolę sobie zobrazować moją popsutą parkę: Adam & Sapphire, 7 years ago]

Trzask drzwi wydaje się być mocniejszy niż zwykle, przebijając się nawet przez cienki płacz niemowlęcia i telewizor nastawiony zbyt głośno. Dźwięki odbijają się od ścian, tworząc zabójczą mieszankę, przenikającą nawet przez najgrubszy pancerz ochronny. Atmosfera zagęszcza się od panującej w powietrzu irytacji – jego na widok wnętrza mieszkania, jej – na jego widok.
Zrzuca buty niedbałym ruchem, płaszcz wiesza na wieszaku, którego nikomu nie chciało się poprawić. Więc jest – trwa smętnie, krzywo przyczepiony do ściany. Kurtka, którą kupił jej w zeszłym tygodniu, spadła na ziemię. Nawet się nie ruszyła, by ją podnieść.
– Mała płacze – mówi głośno, przekrzykując telewizor. – Dlaczego nic nie zrobiłaś?
Odpowiada mu wzruszenie ramion i niewzruszony wyraz twarzy. Są takie chwile, gdy naprawdę jej nienawidzi. Ale stara się. A przynajmniej stara się starać.
Żałosna, leniwa kurwa, poruszają się bezgłośnie jego usta, gdy próbuje zapanować nad gniewem.
– Proszę, rusz się – mówi spokojniej, zasłaniając jej ekran.
– Sam się rusz – warczy, niecierpliwym ruchem usiłując przegonić go sprzed kolorowych obrazów, tak jak przepędza się natrętną muchę. Może to skojarzenie z owadem uderza mu do głowy, a może po prostu tak ma.

Zetknięcie dłoni z jej skórą jest tak wyraźne, jakby w pokoju panowała absolutna cisza. Zbyt wyraźne.

Zamierają oboje – on trzymając się za rękę, jak gdyby w niemym wyrazie zaskoczenia, ona za piekący policzek – niby ostatnia lina ratunkowa przed zatonięciem w oceanie nienawiści. Ich spojrzenia krzyżują się w końcu; jego oczy wyrażają niebotyczne zdumienie, u niej czyste obrzydzenie miesza się z obojętnością.
I co tak głupio patrzysz, mówi mu ten wzrok. Jakby to był pierwszy raz.
Prowokuje go – jak zawsze zresztą. Ma ten okropny zwyczaj patrzenia na niego z najprostszą niechęcią, tą tendencję do rzucania mu wyzwań, do irytacji. Zero wyrafinowanych odruchów, tylko ta czysta nienawiść. Wie, że powstrzymałby się, gdyby tylko chciał. Ale nie chce.

Ona wie, że skończy się tak samo jak zwykle. Dotknie ją jeszcze parę razy, znacznie mocniej, niż powinien. Potem się uspokoi. Zapali papierosa, wysłucha uwag o paleniu w mieszkaniu – od niej, bo od kogóż innego? – uderzy po raz kolejny: ręką w stół, nogą w krzesło albo pięścią w nią samą; i wyjdzie. Ona zostanie. Zmyje krew z twarzy, rozczesze poczochrane włosy, przyłoży lód do siniaka na czole. Da sobie radę.
Wie, że nie można inaczej. A jednak bardzo by chciała coś zmienić.


powrót do teraźniejszości, Nowy Jork

To jak trans, zawieszenie między wspomnieniami a realnym życiem; kiedy można by śmiało udawać, że taka historia przydarzyła się komuś innemu – ciotce, kuzynowi, znajomej – gdyby nie fakt, że gdzieś w świecie istnieją jeszcze żywe dowody własnej bolesnej przeszłości, nawet, jeśliby chciało się zamknąć ją w słoiku i stłuc w drobny mak. Może to dlatego wywołujesz we mnie tak sprzeczne emocje – tyle, że zazwyczaj w zetknięciu ognia z lodem, ogień zwycięża.
A tutaj nie.

Przechylam się raz na jedną, mając cię obok, raz na drugą stronę, gdy jesteś tak daleko i wydaje mi się, że mogłabym tak naprawdę o tobie zapomnieć, wymazać twoje istnienie z pamięci, tak, jak ściera się z kartki nieudany szkic czy plany, których nie można spełnić. Ale przecież wiem, że na swój sposób jesteś idealna i już zdążyłaś się zrealizować w tym świecie; tyle tylko, że to ja jestem zupełnie inna, niż obiecałam – nie mogę zrealizować wszystkich twoich marzeń i za to nienawidzę się coraz bardziej.
Ograniczenia.
Czujesz na języku ten gorzki smak?

Próbuję. Piekę, bo lubisz ciastka, chociaż nigdy nie potrafiłam dobrze gotować, i patrzę z nadzieją, jak pożerasz je wszystkie naraz. Maluję na każdym lukrowany wzorek, a ty wciągasz nosem imbirowy aromat, zerkając na mnie podejrzliwie.
– Czy w twoich ciastkach jest jakiś tajemniczy składnik? – pytasz zdumiona. – Smakują całkiem inaczej, niż te od pani Wagner z Blue Muffin, gdzie chodziliśmy z tatą.
Uśmiecham się tylko, jakbyś powiedziała coś zabawnego, i kryję przed tobą, że ów uśmiech nie sięga oczu. Bo w gruncie rzeczy masz całkowitą rację – ten składnik, wyczuwalny gdzieś na samym koniuszku języka, cierpki i kuszący jednocześnie, to żal. Nuta, która wybija się w górę w najmniej spodziewanym momencie.
– Jo – mówię w końcu, powoli, jakby niepewna tego, co tak właściwie – i czy w ogóle – chcę ci zakomunikować. – Chyba powinnaś odwiedzić tatę w szpitalu.
Wzruszasz ramionami; to twoja niema zgoda, przynajmniej pozornie nietrudna do wystosowania. Słowa tylko przeszkadzają: i ty, i ja dobrze wiemy, jak to jest. Tak naprawdę jedynym słowem, które warto mówić, wydaje się być chyba: "przepraszam". 

Ty jeszcze tego nie rozumiesz, ale ja owszem – czasem problem polega na tym, że zbyt wielu osobom zależy. I wówczas nie obejdzie się bez cierpienia: przed, w trakcie, czy już po wszystkim – w dodatku cierpienia każdej zaangażowanej strony. Nie jestem pewna, ale chyba to miałam na celu, gdy wyjechałam z Londynu tamtego dnia i włóczyłam się jakiś czas po świecie – gdyby twój ojciec nie mógł mnie znaleźć, żadna z nas nie poczułaby aż takiego bólu.
Bo czy można tęsknić za kimś, kogo się nigdy nie znało?

1 komentarz

  1. Ależ mi się podoba to Twoje pisanie. Naprawdę! Dobrze wiem, że sama nie potrafiłabym w taki sposób i w takiej narracji napisać posta fabularnego, więc tym bardziej doceniam Twoją umiejętność :) Cieszę się, że zdecydowałaś się podzielić z nami kolejną częścią i mam ogromną nadzieję, że to jeszcze nie koniec :) W pewien sposób urzekło mnie również to, że zdecydowałaś się dodać zdjęcia Adama i Sapphire z przeszłości. Słowem, po przeczytaniu niekoniecznie ciekawej instrukcji na laboratoria, bardzo było przeczytać tak dobry tekst ;)

    OdpowiedzUsuń