Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2043. Gloomy sunday

JEDEN || DWA || TRZY – ZAPRASZAM!

18 października 2011, 5:30, Nowy Jork

– Nic mi nie jest, mamo.
Kłamie. Głos ma znużony, ciężki od snu i przemęczenia, słaby – zupełnie, jakby utkwił gdzieś w gardle, nie mogąc się całkiem wydostać na zewnątrz. Światła wokół lśnią niewymownie pięknie, ale w tym momencie nawet to nie robi na niej wrażenia. Euforia wyjazdu wypaliła się szybko, pozostawiając po sobie resztki, strach i osamotnienie – morze zniszczenia.
– Nie martw się. Pomieszkam u babci Rose. Potem pewnie wrócę. – Znów kłamstwo. Wydawałoby się, że lubi to robić. Nancy Alcott trajkocze zaniepokojona po drugiej stronie słuchawki. Wielu innych rodziców na jej miejscu rozhisteryzowałoby się od ręki, zmusiło potomka do powrotu i wlepiło szlaban na całe życie, ale nie ona. Wie, że sama jest sobie winna – to oni, wraz z mężem, ukształtowali w swej jedynaczce ducha samodzielności. Wzdycha tylko, kończąc ostrzegawczą litanię, pełną "Uważaj na siebie" i "Nie rób głupstw". Sama musi zmierzyć się z tą gorzką pigułką.

Niemal rozładowany telefon ląduje w torebce. Nie zabrała nic poza nią. Trochę kosmetyków, szczotka, którą pieczołowicie rozczesuje teraz włosy w lotniskowej toalecie, ogniście czerwona szminka, czarna szminka, wypchany brudnymi pieniędzmi portfel. Jej ciało wciąż jest opięte kusą, czarną sukienką, ledwie zakrywającą strategiczne punkty, na nogach nadal ma idiotycznie wysokie szpilki, rozmazany tusz na policzkach i oczy pandy: trochę od płaczu, trochę z niewyspania. Przed budynkiem drży z zimna – październikowy poranek jest bardzo chłodny. Od wiatru chroni ją jedynie skórzana kurtka – w Londynie wydawała się całkiem odpowiednia, ale zapomniała, że tam nie włóczyła się po mieście o szóstej nad ranem. Kryje się więc tutaj. Pociera zziębnięte ramiona i chude uda, chcąc chociaż odrobinę się rozgrzać. Nie znalazła automatu z kawą, a wstyd jej wyjść do kawiarni, do ludzi, w tak malowniczym stroju. Marzy o wannie pełnej gorącej wody, o ogromnym, ciepłym łóżku, które zostawiła w domu. Wpełzłaby głęboko pod kołdrę i przespała najbliższy miesiąc. Stopy bolą ją od niewygodnych, niepraktycznych butów; zrzuca je niedbałym ruchem i podciąga kolana pod brodę, nie dbając o to, że może przemarznąć jeszcze bardziej. Własne ciało tymczasowo daje jej ciepło i tylko to się liczy.

Wie, że dobrze zrobiła, ale czasem to nie wystarczy. Samą świadomością nie nakarmi kryjącego się w środku potwora, choć może sprawić, że potwór umrze z głodu. Teraz, osamotniona i smutna, nie ma siły z nim walczyć. Przez moment w ustach czuje smak niewoli, porażki; potem przełyka.

Mija tylko chwila – niezbyt krótka i niezbyt długa, ale nie czuje już zimna ani zażenowania – nie czuje nic. Brwi uniesione w geście zdumienia, krzywy wzrok, gromiące spojrzenia siedzących na krzesłach ludzi ocierają się zaledwie o jej skórę, ani na jotę nie przenikając do wnętrza. Ma sińce pod oczami i uśmiech szaleńca, kiedy wychodzi na tył budynku, gdzie uchowała się resztka zieleni, i ze stoickim spokojem zapala papierosa. Nikotyna miesza się z krwią, myśli w magiczny sposób odnajdują wyłącznik i już, nagle chaos w głowie wydaje się o wiele mniej istotny.
– Hej, maleńki.
Uśmiecha się lekko; jakoś cieplej, niż przed chwilą i o wiele łatwiej jej to przychodzi. Miękkie, ciemne futerko pod palcami przywodzi na myśl najdroższy aksamit. Kot jest naprawdę mały – niemal nabiera pewności, że zmieściłby się w jej drobnej dłoni. Zdaje się, jakby dopiero niedawno zobaczył świat na własne oczy. Głaszcze go – gdzieś we wnętrzu czuje mrowienie, w miejscu, w którym kłębią się trudne do wypowiedzenia uczucia. Tyle tylko zostało w niej dobroci, że przeznacza ją wyłącznie dla zwierząt, ani kropli nie marnując na ludzi.
– Pojedziesz ze mną do domu?


godzinę później

– Sapphire!
Półtorametrowe, siwowłose tornado porywa ją w objęcia. Ma wrażenie, jakby przetańczyła przez całą powierzchnię mieszkania, choć w rzeczywistości zatrzymuje się tuż za progiem. Poprawia rozczochrane włosy, uśmiecha się niemrawo, dyskretnym ruchem usiłuje ściągnąć przykrótką sukienkę w dół.
– Cześć, babciu.
Nie jest jej biologiczną babcią, ale jedyną, jaką ma.
– Kiedy przyjechałaś? Z rodzicami? Gdzie się zatrzymaliście?
– Dopiero co, sama, zostali w domu – wyrzuca z siebie na jednym tchu, po wielogodzinnym oderwaniu od ludzkich głosów, niespodziewanie zasypana gradem pytań. Nie wie, ile prawdy powinna zdradzić i czy w ogóle – ale na razie nie należy to do najistotniejszych spraw.
– Jesteś głodna?
Wytrzymała z tym całą minutę – oto pada nowy rekord, myśli, na poły kwaśno, na poły czując ciepło pod sercem. Nie zdawała sobie sprawy, że jest jeszcze zdolna do tak głębokich uczuć. Oczy babci Singer są pełne miłości, w kuchni panuje nieskazitelny porządek; od zapachu ciasteczek korzennych kręci jej się w głowie. Nigdy nie mogła zrozumieć, jak można, będąc tak dobrym człowiekiem, wciąż żyć samotnie.
– Dzięki – kręci głową, wypuszczając wreszcie kota z objęć; szara kulka na krótkich łapkach przetacza się do drugiego pokoju. – Poczęstuję się ciastkiem.
– Opowiadaj, co u ciebie słychać? – Starsza pani energicznie podsuwa jej krzesło i stawia na stole talerz pełen najświeższych wypieków. Jest drobna, koścista i przywodzi na myśl koliberka, błyskawicznie uwijającego się ze wszystkim. Jak długo żyje, nie widziała babci w bezruchu; może raz, jakieś dwanaście lat temu, kiedy dostała kartkę od syna. Płakała wtedy, ale ona taktownie udała, że nie widzi. Wówczas nie wiedziała jeszcze, skąd te łzy.
Nie jest pewna, czy zasada "Wszystko albo nic" tutaj działa i czy mogłaby ujawnić choć część prawdy, więc nie ryzykuje.
– Po staremu. Tutaj, jak widzę, też nic się nie zmieniło?

Nie pamięta męża pani Rosalie. Kiedy była młodsza, chłonęła jak gąbka opowieści o lekarzu, który w tych historiach jawił się niczym superbohater, obdarzony nadprzyrodzonymi mocami; wiedziała tylko, że zmarł dosyć młodo, i że w rozmowach z babcią należy unikać tematu jej dzieci. Wtedy nie rozumiała.
Teraz rozumie.

– Nie, dziecko, nic nowego. Ale nie mówmy o mnie; porozmawiajmy o tobie. Jak ci się wiedzie?

Pani Singer ma długie włosy, które zawsze spina w porządny kok, a wokół oczu i ust pełno zmarszczek od śmiechu. Wciąż dekoruje stół bukietami – latem z balkonowego ogródeczka, zimą z pobliskiej kwiaciarni – i piecze najlepsze ciasta na świecie, nawet, jeżeli teraz nie mogłaby przełknąć już ani kęsa. A chociaż przeżyła swoje, w wyrazie twarzy ma samą cierpliwość i niewinność. Nie zniosłaby, gdyby musiała to zetrzeć. Więc kłamie.

– Dobrze. – Odpowiedź jest prędka, lakoniczna, niechlujna. Staruszka przygląda się jej podejrzliwie; Sapphire ziewa, choć próbowała zamaskować zmęczenie udawanym ożywieniem.
– Wszystko u ciebie w porządku? – W jej głosie pobrzmiewa troska. Oho, odzywa się ten cichy głosik w głowie, ostrzegający przed niebezpieczeństwem. Pilnuj się.
– Późno wyjechałam z Londynu – wyznaje, decydując się na uchylenie rąbka tajemnicy. Ten wydaje się być na tyle nieszkodliwy, na ile tylko możliwe. – I jestem trochę zmęczona.
– Chcesz się przespać? Masz w ogóle gdzie mieszkać, dziecinko?
Coś ściska ją w gardle; wydaje się być wzruszeniem, trudnym do zbagatelizowania.
– Miałam o tym z tobą porozmawiać, czy... Czy mogłabym zatrzymać się tu na parę dni?
Jej oczy jaśnieją i już wie, że zrobiła dobrze. Tlący się wyrzut sumienia w końcu gaśnie.
– Sprawisz mi tym ogromną przyjemność, kochanie.

Jest wielka wanna z gorącą wodą i pianą. Ciepłe, miękkie ręczniki, za ścianą wygodne łóżko, przestronny pokój, telewizor i nawet posłanie dla kota. Poczucie bezpieczeństwa, tak nadszarpnięte w dzieciństwie, tak wybrakowane przez cały okres dojrzewania, uderza jej do głowy i na moment zapomina, że to tylko chwilowe. Swoboda, ów czynnik, za którym większość nastoletniego społeczeństwa tak tęskni, w jej przypadku, niedawkowana, stała się czymś, co ją pożarło, przeżuło i wypluło.
Z trudem utrzymuje otwarte oczy; ostatnim wysiłkiem zmusza się, by wstać i przemaszerować te kilka kroków, błogosławiąc w duchu kochaną babcię, za wszystko: za dobroć, za szczęście i za te niewielkie akty troski – jak ta butelka z gorącą wodą, którą znalazła w nogach łóżka.

Dziękuję, daje radę jeszcze pomyśleć, zanim zanurzy się w otchłań snu.


2 listopada 2011, Nowy Jork

Ma czasem takie wrażenie, że mimo dotyku, bliskości ciał i plątaniny włosów na poduszce, dzieli je jakiś niewyobrażalny, niewidoczny mur, którego nie jest w stanie pokonać żadna ze stron. Gruby, ciężki mur, nie pozwalający im zbliżyć się do siebie, chociaż wydaje się, iż dłoń dotyka drugiej dłoni, palce delikatnie przesuwają się po czole, a głowa wtulona jest w zagłębienie pod obojczykiem. Ktoś jej kiedyś powiedział, że dwie powierzchnie nigdy tak naprawdę nie mogą się zetknąć, bo ze względu na odpychanie jonowe zawsze pozostanie między nimi mikroskopijna, nieskończenie maleńka odległość. Więc, chociaż może się wydawać, że dotyka ramienia Ally i wplata jej palce we włosy, to na poziomie atomowym – zero szans.
Czuje się czasem, jakby pływała w gorącym budyniu, bezlitośnie zwalniającym wszystkie jej ruchy, odwrotnie proporcjonalnie do bicia serca, które przyspiesza nieustannie, słysząc na korytarzu kroki. Nieświadomie ściska wtedy rękę dziewczyny mocniej i mocniej, nawet nie zdając sobie sprawy, jak bardzo boi się zdemaskowania. Przez gorącą, lepką i gęstą maź jej ruchy są bardzo ograniczone; a jednak nigdy nie zrobiła tego, o czym niejednokrotnie myślała: że łatwiej byłoby dostosować się do oczekiwań.
W sobotnie popołudnia akademickie pokoje zazwyczaj zieją pustkami, pozbawione aury śledczych oczu, chowających się za zasłoną czy w najmniejszej nawet szczelinie; presja otoczenia, by być idealną (dotyczy to chyba każdego nastolatka w pewnym okresie) jakby zanika, ustępując miejsca złudnej aurze bezpieczeństwa. Lecz wystarczy jeden krok kogoś z zewnątrz, stuknięcie sąsiednich drzwi albo wybuch śmiechu, by wszystko opadło z powrotem, jak gdyby tylko na krótki, ulotny moment zawisło w powietrzu. Na ogół nalega jednak, by zostać tutaj – i to nie tylko dlatego, że w przeciwnym wypadku nie miałyby dokąd się udać.

Nie lubi dużo mówić, bojąc się o słowa, które wciąż czekają, by się wydostać. Zawsze była małomówna, ale czasem odnosi wrażenie, że w towarzystwie Ally po prostu nie ma ochoty rozmawiać. Po pierwsze, bo cisza między nimi pulsuje nieustająco w rytm ich oddechów, ich serc i gestów, co nader przyjemnie koi zmysły i zszargane nerwy zestresowanej dziewczyny; drugim powodem jest strach, strach, że od jednego słowa do drugiego, narodzi się wreszcie pytanie, którego tak bardzo się obawia.
Wzdryga się, gdy nagle głos Alice rozcina ciszę jak sztylet, niespodziewanym ruchem krusząc unoszącą się w powietrzu mgiełkę. Błogość i bezpieczeństwo – delikatna, przejrzysta poświata, rozlewająca się ponad ich ciałami.
Stanowią przyjemny kontrast; karmelowa skóra śmiałej studentki i blada jak porcelana Sapphire, i przychodzi jej do głowy, może zbyt często, że pod innymi względami różnią się tak samo wyraźnie. Mimo to jest pewna swojego uczucia, nawet, jeśli nie umie wykrzyczeć tego z najwyżej wieży w mieście.
Gdybym miała powiedzieć o nas całemu światu, mówi czasem, nachyliłabym się i szepnęła ci to do ucha. I chociaż wie, że nie kłamie, nie potrafi wyzbyć się wyrzutów sumienia, iż być może podchodzi to pod grający na uczuciach wykręt.
Niepewnie unosi się na łokciu, próbując zajrzeć w twarz leżącej obok dziewczynie, dziewczynie o pięknym odcieniu skóry i iskrzących się oczach.

– Dlaczego? – Nauczyła się tego od kuzynki, gdy były jeszcze małymi dziećmi. Kiedy odpowiesz pytaniem na pytanie, wówczas obie strony wygrywają.
– Po prostu chciałabym wiedzieć skąd się tu wzięłaś. – I chociaż w głosie towarzyszki nie pobrzmiewa żal ani wyrzut, ona sama czuje się tak, jakby zrobiła coś paskudnego.
– Może kiedyś... – zaczyna tak niepewnie, jak wtedy, gdy lód pod stopami okazuje się być zbyt cienki; jeden fałszywy, nieostrożny krok i kolejne zgaszone istnienie. Stara się udawać, że nie widzi przebłysku nadziei, kiedy Alice podnosi na nią wzrok niespodziewanym gestem, i stara się nie myśleć o tym, że będzie musiała ową nadzieję zgasić. – Może kiedyś ci opowiem. Nie chciałabym... Żebyś pomyślała o mnie źle.
– Och, Saph. – Dziewczyna przewraca się na plecy i gładkim ruchem bierze ją za rękę. Zetknięcie dwóch powierzchni przyprawia ją o drżenie, jak zawsze, kiedy wydaje się, że odrobinę dłużej i płonący wewnątrz pożar rozszaleje się na całym ciele. – Zdejmij w końcu tą sztywną maskę.

Spogląda na nią wielkimi, zielonymi oczami, mając przed oczami żywy dowód, że przeciwieństwa – przynajmniej te wizualne – faktycznie się przyciągają i jakoś nie może się zebrać, by jej zdradzić swój wielki sekret: że bez tej maski nie potrafi już żyć, jak gdyby tylko ona umożliwiała swobodny dopływ tlenu do płuc.


20 grudnia 2011, Nowy Jork

– Cześć, mamo.
– Sapphire? Mój Boże, co u ciebie? Nic a nic się nie odzywasz... –
– Wszystko w porządku – przerywa jej, biorąc głęboki wdech, by dodać sobie otuchy. – Chciałam ci powiedzieć...
– Tak? Śmiało, wiesz, że zawsze cię wysłucham. Chodzi o Adama?
– ... święta.
– Co mówiłaś, kochanie?
– Nie wrócę na święta.
Po drugiej stronie linii zapada cisza; nieomal czuje jej pulsowanie. Rozczarowanie, tłucze się po głowie. Tak właśnie brzmi rozczarowanie.
– Ale... Dlaczego?
Dlaczego? Nie ma pojęcia, jak miałaby wytłumaczyć, że z miejscem tym wiążą się zbyt bolesne wspomnienia, by mogła wrócić. Nawet teraz.
Zwłaszcza teraz.
– Czy to ma coś wspólnego z Adamem? – Rzeczowy głos matki brzmi żywo; wydaje się, jakby już wróciła do swojego naturalnego stylu bycia.
– Mamo – niecierpliwi się Sapphire. – Co ty z tym Adamem? On w ogóle nie ma tu nic do rzeczy.

Chyba naprawdę uwielbiam kłamać, myśli gorzko. Ta myśl jest sucha, wyzuta z głębszych emocji, jak gdyby w ogóle nie przeszkadzał jej fakt, że spada na samo dno.
Tak naprawdę w gardle czuje ogrom rzeczy, które chciałaby powiedzieć, a których za wszelką cenę nie powinna mówić. Te sprawy, które tłumi w sobie, poza jedną osobą niszczą też bliskich, a tego za bardzo się boi. Już dość przeszli; wciąż ma świeżo w pamięci wzrok ojca tuż po urodzeniu Joelle, i matki – gdy Adam zabrał córkę do siebie. 

– Więc o co chodzi? – Jest znacznie cichsza, jakby ktoś przekręcił gałkę dźwięku. Ciekawe, czy tak właśnie działa zatruty cios, otrzymany od bliskiej osoby?
– Nie chcę zostawiać babci samej.
Troje to już tłum, myśli, zastanawiając się, jakim cudem ów tłum zmieścił się w jednej, niepozornej rozmowie. Być może wówczas, gdy wyobrażenie o samym sobie na łeb, na szyję spada z wysokiego klifu, takie rzeczy przestają być czymś odmiennym. Podobno jeśli wystarczająco długo żyje się w dziwnie przekształconej rzeczywistości, do cna wygasa wiara, że kiedyś było inaczej.
– Czy ty aby czegoś nie przeskrobałaś? – Wyobraża sobie matkę po drugiej stronie linii, jak marszczy brwi w skupieniu i zastanawia się, cóż też mogła zmalować ta jej niepokorna córka.
– Naprawdę, mamo, przysięgam. Nic więcej nie mam na myśli. – Mówiąc przewraca oczami, choć dobrze wie, że Nancy nie jest w stanie tego zobaczyć. Może to i lepiej. Przecież wcale nie chce jej lekceważyć, choć czasem odnosi wrażenie, że odpychając ją od siebie, łatwiej przyszłoby postawić na swoim. Zadawanie bólu drugiemu człowiekowi sprawia, że sam z siebie odsuwa się na bezpieczną odległość; z dala od jego wpływu o wiele prościej jest stwierdzić "Tak, tak właśnie zrobię." Nie widzi się przesyconego smutkiem spojrzenia, oczu, w których można utonąć; wyzwala się spod magnetycznego pola oddziaływania i wyrzutów sumienia, że może jednak warto by jeszcze raz wszystko przemyśleć.
– Sapphire... Wiesz, że uszanujemy z ojcem twój wybór, prawda? Ale to nie znaczy, że nie chcielibyśmy, byś była tutaj, z nami.
– Tak, wiem – wzdycha cicho. – Następnym razem, mamo.


teraz

Patrzę na ciebie, jak siedzisz przy ojcu i wydajesz się tak mała, tak bezbronna wobec tego wszystkiego. Na tle białej pościeli odznacza się twój sweterek w granatowe paski – pierwsza rzecz od dawna, którą mogłam ci podarować. Widziałam w twoich oczach blask najprawdziwszego szczęścia, jak to u dzieci, które potrafią cieszyć się wszystkim i marzę, że zostaniesz taka na zawsze.
Patrzę na ciebie, jak palcem wodzisz po jego odsłoniętych dłoniach i przedramionach, jakby zastanawiając się, czy jest prawdziwy, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Chciałabym cię stąd zabrać i czarodziejskim sposobem sprawić, że zapomnisz, ale wiem, że to niemożliwe. I chciałabym też móc zapomnieć, by, tak jak ty, z czułością pochylić się nad człowiekiem, który przez ostatnie miesiące próbował mnie ratować. Być może, gdyby mi się udało, nie pamiętałabym już, że nie musiałby tego robić, gdyby mnie najpierw doszczętnie nie zniszczył. Potrząsam głową; to wasze spotkanie, a ja jestem tylko pośrednikiem. Przywieźć cię, potem zabrać, zetrzeć łzy, jeśli jakieś popłyną i odwrócić twoją uwagę od ponurych myśli. Zastanawiam się, czy wszystkie matki tak robią – nigdy przedtem nie miałam okazji się przekonać. Ale chyba tak; w końcu już niejednego się dzięki tobie nauczyłam.
To ponad miesiąc, odkąd jesteś ze mną i nadal nie rozumiem, jak to mogło się stać i dlaczego. Czy to dar dla mnie, przekleństwo Adama – a może odwrotnie, kolejna okazja, by mnie pogrążyć. Ty o tym nie wiesz, ale czasem kiedy śpisz, siadam na twoim łóżku i obiecuję sobie, że odtąd będzie już tylko lepiej; z tym, że nie do końca rozumiem, co właściwie owe "lepiej" oznacza. Przez tyle dni utrzymywałyśmy się na powierzchni, bo nie pozwoliłaś mi utonąć – to dobrze. Twoja obecność, niczym magiczny balsam, zagoiła niektóre rany, ale inne wciąż tam są, czają się pod skórą jak węże, gotowe w każdej chwili zaatakować. To z nimi muszę walczyć.
I wygram.
Dla ciebie, dla siebie, dla nas.

Materializujesz się nagle obok; masz oczy wielkie z przerażenia i rozczochrane warkocze, które tak pieczołowicie razem plotłyśmy dzisiejszego ranka. Twój widok wyrywa mnie z zamyślenia i dopiero wówczas odczuwam zmianę w otoczeniu – dochodzące z pokoju Adama pikanie przeszło w przeciągły pisk. Serce przyspiesza, jak gdyby przygotowywało się do szaleńczego galopu, kiedy łapię cię za rękę i ciągnę za sobą korytarzem. Nie jestem pewna, zbyt dawno tego nie odczuwałam, ale tak chyba właśnie przez mgłę obojętności przebija się napad paniki – przyrost nóg do podłoża, gdy morska fala odcina dopływ powietrza.

– Panie doktorze...!

1 komentarz

  1. [Ojej... Ojej... Czytałam od razu po publikacji, ale nie było kiedy napisać. Co mogę powiedzieć? Bardzo się zdziwiłam. Szczególnie tym tajemniczym wątkiem z 2 listopada. Aż się zastanawiałam, o kim czytam. Bardzo przyjemnie napisane i wciągające. Mam nadzieję na kolejne części.]

    OdpowiedzUsuń