Cormac McCarthy — No Country for Old Men
The world we live in is a house on fire and the people we love are burning.
Denis Johnson — Jesus’ Son
We can’t choose what we want and we can’t choose what we fear.
Donna Tartt — The Goldfinch
In dreams begin responsibilities.
Haruki Murakami — Kafka on the Shore
Nothing is more unbearable, once one has it, than freedom.
James Baldwin — Giovanni’s Room
Jest wysoki, mierzący ponad sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, szeroki w ramionach, zbudowany w tej męskiej, pewnej siebie solidności, która nie wynika z chęci imponowania komukolwiek, tylko z lat ciężkiej fizycznej pracy, dźwigania, przenoszenia, wspinania się na rusztowania, z życia, które nie wybaczało słabości i nie serwowało mu skrótów. Jego twarz jest daleka od ideału – ma w sobie surowość, ostrość i te nietypowe krawędzie, które sprawiają, że ludzie nie mogą oderwać od niego wzroku, albo natychmiast odwracają spojrzenie w inną stronę, czując, że to on prześwietla ich na wylot. Ciemne oczy, nos jak połamana reguła geometrii, usta, które w naturalnym ułożeniu wyglądają tak, jakby właśnie przyszło mu do głowy coś nieprzyjemnie celnego. Nie jest typem mężczyzny, którego określa się mianem "przystojnego" – raczej takim, którego się pamięta, czasami zbyt długo i wbrew sobie.
Jego dzieciństwo na prowincji w Idaho, choć pełne intensywnych bodźców, było bardziej farsą niż tragedią – dom aktorów teatralnych, ludzi, którzy nie potrafili wypowiedzieć prostego zdania bez półtonów, pauz i gestów z rozmachem greckiego teatru, był dla niego nie tyle źródłem traumy, co nie niekończącego się zmęczenia, które narastało w nim z każdą kolejną sztucznie zagraną emocją, z każdą łzą wytartą dla efektu, z każdym okrzykiem, który miał wyrażać namiętność, a oznaczał jedynie pustkę. Dorastał w miejscu, w którym prawda była walutą deficytową, gdzie ludzie kochali siebie nawzajem wyłącznie w obecności widowni i gdzie szczerość była czymś tak niepojętym, że traktowano ją jak niezdarny błąd młodości. Nie uciekł dlatego, że był skrzywdzonym chłopcem; uciekł dlatego, że był zbyt inteligentny, aby żyć w dekoracjach i zbyt trzeźwy, by brać udział w tym cyrku dłużej, niż to było konieczne.
Kiedy w wieku dziewiętnastu lat wyjechał do Nowego Jorku, nie miał przy sobie nic poza parą spodni, kilkoma narzędziami i absurdalnym przekonaniem o konieczności rozpoczęcia nowego życia. Z początku pracował wszędzie, gdzie można było zarobić dolara – nosił, skręcał, montował, naprawiał, przewoził, pojawiał się wszędzie tam, gdzie ludzie potrzebowali człowieka od wszystkiego. W tamtym pierwszym nowojorskim rozdziale, kiedy jego życie było ciągiem przypadkowych robót, spoconych koszulek i taniej kawy wypijanej o trzeciej nad ranem, pojawiła się dziewczyna, która nigdy nie miała stać się niczym więcej niż chwilą. Ani wielką historią, ani początkiem czegokolwiek; miała być bezpiecznym miejscem do lądowania po ciężkim dniu, parą delikatnych dłoni w jego włosach, ciepłem w nocy, kiedy świat był zbyt obcy, aby mierzyć się z nim w pojedynkę. Pasowała mu, bo niczego nie wymagała, nie próbowała sięgać tam, dokąd nie chciał nikogo wpuszczać i zdawała się rozumieć, że August funkcjonuje najlepiej, kiedy nikt nie próbuje go rozgryźć. A potem powiedziała mu o ciąży – prosto, czysto, tak jak wyjawia się prawdę, od której robi się człowiekowi gorąco pod skórą. W pierwszej chwili patrzył na nią jak ktoś, komu wręczono czyjeś życie zapakowane w delikatny papier, a on wie, że nie wolno mu tego przyjąć. W drugiej – poczuł tę starą, dobrze znaną siłę odśrodkową, która od lat siedziała w nim jak pierwotny instynkt, wyostrzony w domu pełnym fałszywych emocji i teatralnych deklaracji: uciekaj, zanim ktoś zaplącze cię w sieć, której nie uniesiesz. On, chłopak, który dopiero wyszarpał się z jednego sztucznego życia i zaczął budować jakiekolwiek własne, postawiony nagle przed wizją roli ojca. Nie było w nim dojrzałego namysłu. Był strach przed utratą dopiero co zdobytej wolności, był lęk przed uwikłaniem się w coś, czego nawet nie zdążył dotknąć świadomie. Wybrał więc siebie. Po prostu. Z brutalnej, bezczelnej egoistycznej logiki, że jeśli cokolwiek miało się w jego świecie spalić, to na pewno nie on. Tak, jak wybiera się ucieczkę z walącego się budynku, nie zastanawiając się, co zostaje w środku. Zniknął. Nie wrócił, nie pytał, nie sprawdzał. Do dziś nie wie, czy gdzieś po tym mieście chodzi ktoś o jego oczach i jej delikatnych rysach twarzy. Zrobił to, bo był młodym gnojkiem, egoistycznym do szpiku kości, przerażonym wizją tego, że ktoś mógłby oczekiwać od niego czegoś więcej, niż był w stanie zaoferować. Nie był wtedy człowiekiem, który potrafił trzymać czyjeś życie w rękach – ledwo trzymał własne. Od tamtej chwili jego relacje z ludźmi zaczęły wyglądać inaczej; jakby każde zbliżenie było równocześnie obietnicą i zagrożeniem, jakby bliskość była przestrzenią, w której może albo zostać, albo zniknąć, a on nigdy nie jest pewien, którą z tych dróg wybierze, zanim będzie za późno.
Teraz jego prywatność stała się istnym polem minowym. Nie dlatego, że mówi za dużo – wręcz przeciwnie, mówi niewiele, ale kiedy już się otwiera, odsłania wystarczająco dużo, żeby później tego żałować. Relacje buduje jak człowiek, który nie ufa własnej ręce trzymającej młotek, bo raz już uderzył nim tam, gdzie nie trzeba i do dziś nie wie, co dokładnie wtedy roztrzaskał. Jest typem, który potrafi pojawić się w czyimś życiu z intensywnością, która wybija z rytmu, zniknąć bez zapowiedzi, wrócić dwa miesiące później w środku nocy z głupim pretekstem i oczekiwaniem że zostanie przyjęty tak, jakby nic się wcześniej nie stało. Jego połączenie z ludźmi zawsze bywa gwałtowne, prawdziwe i krótkotrwałe – nie dlatego, że nie potrafi nikomu zaufać, ale dlatego, że nie potrafi zaufać samemu sobie i swojej zdolności do pozostania. W bliskości jest trudny – nie delikatny, nie miękki, nie przesadnie czuły – raczej intensywny, obecny, momentami wręcz przytłaczający. Potrafi patrzeć tak głęboko, że człowiek czuje się rozebrany do kości; potrafi słuchać tak uważnie, że każde niepotrzebne słowo brzmi przy nim jak fałsz; potrafi dotknąć tak ostrożnie, tak delikatnie, jakby miał świadomość tego, jak łatwo może coś zniszczyć, jeśli nie złapie kontroli nad własną impulsywnością. A jednocześnie, gdy w jego wnętrzu następuje erupcja, czy to złości, czy pożądania, czy frustracji, czy rozczarowania, przestaje się hamować. Wtedy jego słowa tną jak skalpel, precyzyjnie i boleśnie, a jego obecność zmienia się w coś dzikiego i surowego, czego nikt, absolutnie nikt nie spodziewa się po tam pozornie opanowanym mężczyźnie. Ma swoje dziwne, nieprzewidywalne punkty zapalne. Nie znosi, gdy ktoś próbuje nim manipulować, nawet subtelnie, nawet w dobrej wierze; wystarczy jedna nuta teatralności, jeden melodramatyczny gest, jedna łza w nieodpowiednim momencie, by stał się zimny, jakby odcinał dopływ tlenu do tej części siebie, której nie chce nikomu pokazywać. I choć jest typem mężczyzny, który potrafi wybuchnąć w ułamku sekundy, potrafi też odebrać komuś dostęp do siebie jednym gestem – czasem słowem, czasem spojrzeniem, czasem po prostu nieodebraniem telefonu.
Ma też kilka drobiazgów, które zdradzają go bardziej niż jakiekolwiek wyznanie. Sposób, w jaki odkłada przedmioty równolegle do krawędzi stołu, niechęć do ciężkich, pudrowych perfum, które napinają jego barki szybciej niż zimne powietrze, idealna precyzja, z jaką naprawia małą elektronikę w wolnym czasie, jakby w tych mechanizmach odnajdywał spokój, którego nie dają mu relacje z innymi ludźmi. Ludzie są chaosem, narzędzia logiką, a on funkcjonuje najlepiej w miejscu przecięcia się obu tych światów. Może dlatego jest taki skuteczny w swojej pracy. Wyszukiwanie miejsc do filmów, seriali, reklam to ironicznie trafne przedłużenie tego, jak przez całe życie patrzył na świat: zawsze z dystansu, zawsze z boku – nigdy w środku, bo tam zwykle bywa za ciasno. Jego praca nie jest ani czysta, ani romantyczna. To są dni spędzane na błąkaniu się po zakamarkach Nowego Jorku, na wchodzeniu tam, gdzie człowiek rozsądny nie miałby odwagi zajrzeć: do piwnic, na dachy, w korytarze opuszczonych hoteli, do magazynów pachnących rdzą, do klatek schodowych wypełnionych wspomnieniem czyjejś wczorajszej kłótni. To są szybkie notatki zrobione na kolanie, zdjęcia zrobione w najgorszej pogodzie, rozmowy z ludźmi, którzy chcieliby cię zjeść za sam fakt naruszenia ich codzienności. To jest po prostu coś, co potrafi robić i robi to dobrze. Może nawet za dobrze, jak na kogoś, kto połowę życia spędził na nieumiejętnym trzymaniu w ryzach własnego chaosu.
August Pierce to mężczyzna, którego nie da się opisać jednym przymiotnikiem; jest ostry, ale nie okrutny, uważny, ale nie czuły, enigmatyczny bez teatralności, emocjonalny w sposób, który bardziej przypomina napiętą strunę niż otwarte serce. Jest człowiekiem, który broni swojej wolności tak zaciekle, jakby była ostatnią rzeczą, jaką posiada, a jednocześnie człowiekiem, który wbrew sobie pragnie być czytany – choć panicznie boi się, że kiedy ktoś już go rozszyfruje, zobaczy w nim nie bohatera, a człowieka, który potrafił uciec z najważniejszej sceny swojego życia.
[August to dupek, Olivia to dobra dupka, ale dupkiem też potrafi być, wydaje mi się, że powinni się poznać. Co Ty na to? :D Kto pierwszy o kimś nie zapomni? ;>
OdpowiedzUsuńBardzo mnie cieszy, że tworzycie kolejne postaci i urozmaicacie grono mieszkańców naszego blogowego Nowego Jorku. Mam nadzieję, że zarówno z Anną, jak i z Augustem zostaniesz u nas na długo i będziesz bawić się przednio. ♥]
Olivia Fitzgerald