Eden Alderstone
Eden Valerie Alderstone; urodzona 14.05.2004 roku w Nowym Jorku ♥ świeżo zatrudniona tancerka w klubie nocnym ♥ od śmierci rodziców trzy miesiące temu głowa rodziny, dwóch młodszych braci na utrzymaniu — osiemnastoletni buntownik Asher i dwunastoletni Walter o poetycznym usposobieniu ♥ po rzuceniu studiów talent chemiczny wykorzystuje w pokątnym wytwarzaniu i sprzedaży kilku eksperymentalnych narkotykowych mieszanek ♥ obszerne mieszkanie na dwudziestym trzecim piętrze nowoczesnego wieżowca —•— powiązania
Łatwiej było marzyć, kiedy marzenia miały szansę się spełnić; teraz jest trudniej, jeszcze bardziej nierealistycznie, jeszcze odleglej. Żałośnie — to odpowiednie słowo. Fantazje są niby prostsze, jakieś takie przyziemne, choć zarazem do bólu nierzeczywiste. Głupie, głupie pragnienia, zepchnięte na samo dno serca i przysypane stertą innych, równie beznadziejnych zachcianek. Marzenia o stabilności, opiece, którą ktoś mógłby zapewnić jej, żeby miała skąd czerpać tę, którą musi przekazać dalej. Pewny grunt pod nogami, przyszłość usiana imponującym pasmem sukcesów, zamiast imponującym pasmem porażek, życie bez błędów, popełnionych najczęściej z oczywistego braku doświadczenia lub wsparcia; wsparcia, które niby jest obok, lecz nie można przecież oprzeć na nim całego swego ciężaru, nie ryzykując doszczętnego zmiażdżenia. Łatwiej było po prostu być dzieckiem, zamiast niedorosłą głową rodziny, po dziecięcemu wyobrażać sobie przyszłość, bliższą lub dalszą. Naiwnie wierzyć, że zło w końcu dogania złych, a dobro nie omija dobrych ludzi szerokim łukiem. Uwrażliwić, choć jednocześnie odwrażliwić na ból dojrzewania. I łudzić się wystarczająco długo, by zdążyły złagodnieć krzywdy, które nieodmiennie wyrządza dorosłość.
[Dzień dobry 💙 Pozytywnie się zaskoczyłam, zobaczywszy Eden, ponieważ nie spodziewałam się, że zaserwujesz nam tak ciekawą panienkę - ciekawą bez wątpienia dla Iana, ponieważ oczywiście wszystkie Twoje postacie są ciekawe, ale nie oszukujmy się, gdyby Ian o takiej Eden usłyszał, na pewno by się nią zainteresował :) Widzę, że dbamy o to, by nowojorski światek przestępczy kwitnął i cóż ja mogę poradzić na to, że cieszy mnie to bardziej, niż powinno? ;)
OdpowiedzUsuńNiemniej przykro mi, że do takich, a nie innych działań Eden została zmuszona przez smutną rzeczywistość. Również chciałabym wierzyć w to, że zło dogania złych, a dobro nie omija dobrych, ale, cholera, chyba wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że niestety, ale to tak nie działa. A nam, autorom, daje to szerokie pole do popisu 😈
W razie czego zapraszam na wspólną burzę mózgów, bo nie bez powodu wspominam o Ianie, a na ten moment życzę Ci udanej zabawy z Eden! :)]
IAN HUNT & CHRISTIAN RIGGS
[Bidulinka! Wyobrazam sobie jak musi być jej ciężko po śmierci rodziców :( Mam nadzieję, że zaplanowałaś dla niej dużo pozytywności, tak dla odmiany, chociaż wiem, że lubimy trochę męczyć tych naszych bohaterów :)
OdpowiedzUsuńNico/Max/Scott
[ Hej!
OdpowiedzUsuńKarta bardzo ładna, pięknie ukazująca rozterki i krzywdę zbyt szybkiego wejścia w dorosłość. Kiedy jeszcze chciałoby się posiedzieć w tej dziecięcej prostocie i nieświadomości, a przez splot wydarzeń zostaje się z niego brutalnie wyrwanym i postawionym przez świat rzeczywisty.
Mam nadzieję, że jednak spotka Eden coś dobrego wśród naszych postaci :3
Dobrej zabawy i przyjemności z pisania :D ]
Charlotte Ulliel & Nathaniel Park
[Powinnaś dostać nagrodę autora, który najczęściej i najbardziej krzywdzi swoje postacie. ❤️🩹 Biedna tą Twoja Eden (chyba lubimy imiona na E, co? 😏) I mam nadzieję, że chociaż przyszłość bedzie dla niej bardziej łaskawsza. Baw sie z nia dobrze! 🩷]
OdpowiedzUsuńIce🤍
[ Ooo naprawdę? Super! Ja ciebie jako autorkę bardzo dobrze kojarzę, ale nie jestem sobie w stanie przypomnieć czy kiedyś udało nam się razem coś wytworzyć. W każdym razie chętnie to zmienię!
OdpowiedzUsuńJeśli o to chodzi, idealną postacią do przytulania i podnoszenia na duchu to jest Nate. Lotte jest nieco bardziej wycofana, ale jeśli Eden potrzebowałaby / chciałaby starszej siostry to my jesteśmy chętne! :D
Może masz ochotę zrobić burzę mózgów? Podrzucam swój mail: iwoyii@gmail.com]
[Moze u Nico? Możemy zrobić burzę mózgów :) browarnebulwary@gmail.com ]
OdpowiedzUsuńMuzyka dudniła pod czaszką. Jakiś koleś obok darł się na cały głos, wywijając butelką szampana, a ktoś inny wrzeszczał, żeby “zrobić miejsce dla królowej wieczoru”. Nico siedział w loży, oparty plecami o miękkie obicie, ze szklanką czegoś drogiego, co smakowało jak zwykła whiskey. Głowa mu lekko pulsowała — nie od alkoholu, tylko od tej nachalnej atmosfery.
OdpowiedzUsuńNie miał ochoty tu być, ale nie chciał robić sceny. To nie jego wieczór, nie jego impreza.
Na scenie zapaliło się ciepłe, przygaszone światło. Z głośników poleciał bas — niski, leniwy, lepki jak miód. I wtedy pojawiła się ona. Na szpilkach tak wysokich, że zdawały się sprzeczne z grawitacją. Ruch miała płynny, świadomy każdego spojrzenia. Jej ciało falowało w rytmie muzyki — biodra zataczały miękkie łuki, dłonie wędrowały po udach, po szyi, po powietrzu, które nagle wydawało się zbyt gęste. Brokat na skórze łapał światło jak świeże szkło. Na twarzy — makijaż zrobiony z precyzją maski: czerwone usta, rzęsy jak wachlarze, spojrzenie, które celowało, ale nie dotykało, uśmiech tak dokładnie wymalowany, że wyglądał jak maska.
Znajomi zaczęli buczeć z aprobatą. Nico odchylił się lekko w bok, pociągnął łyk.
Nico nie patrzył. Nie tak, jak inni. Niby był obecny, niby zerkał, czasem nawet się uśmiechnął, ale to wszystko było mechaniczne. Bo on znał te ruchy. Znał ten teatr. Widział go już setki razy w innych miejscach, z innymi dziewczynami. Wszystko to było ładne, gładkie, bezpiecznie sztuczne.
I właśnie dlatego coś zaczęło go uwierać.
Dziewczyna przysunęła się do jednego z facetów, przeciągnęła palcem po jego piersi, potem odchyliła się, śmiejąc. I wtedy spojrzała w bok. Przelotnie. Jakby przypadkiem.
I Nico to poczuł. Jak uderzenie, ale ciche. Coś w spojrzeniu. Coś niepasującego. Nie seks. Nie kokieteria. Tylko… cień. Pęknięcie.
Zmrużył oczy. Zmarszczył brwi. I chociaż światła się zmieniały, a muzyka rosła, on już nie słyszał reszty. Patrzył tylko na nią.
I wtedy coś zadrżało.
Nie przez taniec. Nie przez ruch. Tylko przez twarz. Albo raczej — przez cień twarzy. Przez coś w spojrzeniu, które przez ułamek sekundy padło w jego stronę. Było tam coś, czego się nie spodziewał. Coś znajomego.
Zamarł. Kiedy występ się skończył, dziewczyna zeskoczyła ze sceny i zniknęła za kotarą. Koledzy znów wybuchli śmiechem, już planując kolejne zamówienie.
Odłożył szklankę, przeszedł między stołkami, zignorował zaczepki kolegów i ruszył za nią. Za kulisami było ciemniej. Pachniało pudrem, potem, dymem i zmęczeniem.
I wtedy ją zobaczył. Odwróconą plecami, w połowie drogi do garderoby.
Zrobił krok, drugi. A potem wyciągnął rękę i złapał ją lekko, ale zdecydowanie za ramię.
— Eden?
Słowo rozbrzmiało jak echo, które nie pasuje do tego miejsca. Do świateł w barwach sztucznego różu, do taniego brokatu na podłodze, do rytmu muzyki dudniącego zza ściany. Tu, za kurtyną, gdzie światła już nie miały tej samej siły, a świat przypominał zaplecze jakiegoś dawno zardzewiałego teatru, jej imię brzmiało jak coś zapomnianego, zbyt delikatnego dla tej przestrzeni.
Zatrzymała się. Plecy wciąż wyprostowane, ale nie teatralnie — bardziej jakby coś ją przeszyło od środka i nagle wszystkie mięśnie musiały się napiąć, żeby nie opaść. Nico czekał, serce mu lekko przyspieszyło, choć nie miał pojęcia, dlaczego.
Przecież to tylko… Eden.
Odwróciła się powoli. Ręka przesunęła się mimowolnie po ramieniu, które właśnie dotknął. Przez chwilę miał wrażenie, że nie poznaje jej twarzy — tyle w niej było czegoś… ostrego. Innego. Ale oczy? Oczy były, tak znajome, jakby spoglądały na niego spod tej samej latarni, pod którą kiedyś razem siedzieli na dachu kamienicy, popijając tanie piwo.
Nico
Jej głos. Tak cichy, że prawie go nie usłyszał, a jednocześnie przeszył go na wskroś. I to spojrzenie — jakby właśnie zderzyła się z duchem z przeszłości, który miał nigdy nie wrócić.
OdpowiedzUsuń— To ja powinienem zapytać… — Odpowiedział po chwili, powoli, z wahaniem, którego sam po sobie się nie spodziewał. — Co ty tu robisz, Eden?
Nie brzmiał złośliwie. Ani oskarżycielsko. Ale coś w jego tonie — w tej niepewnej pauzie, w zmarszczonym czole i w lekkim napięciu mięśni — zdradzało, że nie może tego pojąć. Że to nie pasuje. Do niej. Do obrazu, który miał gdzieś w głowie.
Wzrok zsunął się niżej — na kostium, który wyglądał jak rekwizyt z innego życia. Na błysk brokatu, który nie miał nic wspólnego z tą Eden, z którą siedział kiedyś na murku za szkołą i wymieniał się zdawkowymi komentarzami o tym, jak bardzo wszystko jest do dupy. I jak wtedy, tamta wersja Eden potrafiła jednym mruknięciem sprawić, że jego własne rozpadanie się nie bolało aż tak.
A teraz… teraz patrzył na nią jakby z oddali. Jak przez szkło. Jakby z jednej strony znał ją lepiej niż ktokolwiek, a z drugiej — nie miał pojęcia, kim się stała. Jakby próbował odnaleźć tamtą Eden pod warstwami cekinów i makijażu. Jakby, choćby przez chwilę, znowu chciał być tym, na kim może się oprzeć.
Zrobił pół kroku w tył, jakby potrzebował dystansu, żeby zebrać myśli. Ale nie potrafił oderwać od niej wzroku.
— Kurwa… — wymknęło mu się. Cicho, niemal szeptem, bez agresji. Bardziej jak westchnienie rozczarowania, albo smutku, którego jeszcze nie miał jak nazwać.
Przesunął dłonią po karku, nie wiedząc, gdzie się podziać z rękami. Po raz pierwszy od bardzo dawna czuł się niepewnie. Nie w ringu, nie na ulicy, tylko tu — z nią. Jakby ktoś poprzestawiał meble w jego wspomnieniach.
— Wiesz, myślałem, że jesteś… gdzieś indziej.— Zamilkł, czując, że każde kolejne słowo tylko pogarsza sprawę. — Że masz inne życie — dodał ciszej, nie patrząc już w jej oczy, tylko gdzieś obok, na ścianę, na cień, który rzucała na posadzkę.
Przeciągła cisza rozlała się między nimi. Gęsta. Nieprzyjemna.
To ostatnie nie było wyrzutem. Nie do niej. Raczej do samego siebie. Bo coś w niej — coś mimo tej maski, mimo tego ciała tańczącego dla cudzych spojrzeń — nadal przypominało mu tamtą dziewczynę, która potrafiła milczeć przy nim godzinami i w tym milczeniu mówić więcej, niż ktokolwiek inny.
Wiedział, że to nie powinno być jego sprawą. Że nie miał prawa czuć się zdradzony. A jednak coś w nim pękło, jakby właśnie coś stracił.
Bo przecież Eden była… inna. Dziewczyna z jasnym spojrzeniem i dłońmi wiecznie pachnącymi pomarańczową gumą do żucia. Ta, która potrafiła przesiedzieć z nim cały wieczór na starym dachu, popijając tanie piwo z plastikowych kubków, nie mówiąc prawie nic, a mimo to dając mu poczucie, że wszystko jakoś się ułoży.
Nie była tym światłem odbijającym się od cekinów, tym ruchem bioder wyuczonym jak choreografia na zaliczenie. Przynajmniej nie w jego głowie.
Zacisnął szczękę.
Bo przecież to nie ona zostawiła ich przyjaźń za sobą. To nie ona uciekła w sport, w rywalizację, w nieustanny bieg za kolejnym celem, za czymś, co miało mu udowodnić, że jest coś wart. To on przestał dzwonić. On zniknął pierwszy.
A teraz była tu. Przed nim. Ubrana w skórę kogoś, kim w jego oczach nigdy nie miała się stać. I zamiast krzyczeć, zamiast zapytać “dlaczego?”, stał tylko i próbował ogarnąć ten absurdalny, cichy żal, który rozlewał mu się pod mostkiem jak brudna woda po ulewie.
Nico
Ian i Zane mieli swój teren, którego skrupulatnie pilnowali. Nie była to konkretna dzielnica Nowego Jorku; nie był to nawet obszar, który mogliby zakreślić na mapie. Ich teren był raczej pewną strefą wpływów – kręgiem, w który wpisywał się konkretny typ osób, mniej lub bardziej ze sobą powiązanych. Stąd Ian i Zane nie gonili za dilerami, którzy handlowali na rogu Wyckoff i Myrtle Avenue, bo to był ich róg, nic z tych rzeczy. Gonili tych, którzy wkradali się do ich strefy wpływów, którą subtelnie trzymali w garści. O tym, co we wspomnianej strefie wpływów się działo, Ian dowiadywał się najczęściej od swoich klientów. Miał takich, którzy lubili gadać. Dużo i o wszystkim. Potrafił też czytać między wierszami. Stąd stosunkowo szybko wyłowił, że na rynku pojawiło się coś nowego. I nie spodobało mu się to. Nie spodobało się to także Maddoxowi, kiedy Ian mu o tym powiedział, Marcus natomiast otwarcie wyraził swoje niezadowolenie, które mimo wszystko podszyte było ciekawością. Ian, podirytowany tym, że znowu musiał kogoś szukać – bo nie tak dawno temu razem z Zanem wystawili Marcusowi jednego gościa – podzielał ciekawość ich dostawcy. Ponieważ to, z czym mieli do czynienia, było czymś nowym i nie pasowało do żadnego z graczy, który już znajdował się na rynku.
OdpowiedzUsuńKilka dobrych tygodni zajęło Ianowi dojście po nitce do kłębka. Z dilera, który zazwyczaj nie zagadywał swoich klientów, musiał zrobić się tym, który zagajał rozmowę, a nie tylko za tym nie przepadał. Ian po prostu tego nie lubił. Nie interesowali go ludzie, którym sprzedawał narkotyki, lecz pomimo tego znał ich imiona, kojarzył członków ich rodziny, wiedział, gdzie pracowali i czym zajmowali się w czasie wolnym. Bo ludzie byli gadatliwi; bo traktowali go jak powiernika, który dzielił z nimi ich najmroczniejszy sekret. A skoro Hunt wiedział o tym, czego, ile i kiedy brali, to w ich mniemaniu nie szkodziło powiedzieć mu o także o tym, z kim sypiali i ile zarabiali. W końcu ktoś powiedział o nowych dragach. Ktoś inny wspomniał, od kogo o nich słyszał. Dominic, student medycyny na drugim roku, był nimi nawet wyjątkowo zajarany, aż wreszcie Freeman pokazał mu woreczek z zawartością.
Hunt był coraz bliżej celu. Aż ktoś wskazał mu miejsce – róg Wyckoff i Myrtle Avenue.
Obserwował teraz chłopaczka, który trząsł się wyraźnie pomimo tego, że czerwcowa noc wcale nie była taka chłodna, jak mogłyby na to wskazywać dreszcze, które nim wstrząsały. Długie spodnie i koszulka z krótkim rękawkiem z powodzeniem wystarczały skrytemu w cieniu wiaduktu Ianowi, a tkwił w tym miejscu od dobrych czterdziestu minut. W końcu się doczekał – do młokosa ktoś podszedł i zagadał. Rozmowa, której z tego miejsca Ian nie słyszał, była krótka, a wymienione pomiędzy mężczyznami gesty znajome, choć bardzo niewprawne. Młody diler wyraźnie się rozluźnił, kiedy jego klient się oddalił i zamiast od razu się stąd zawinąć, odpalił papierosa.
Hunt postanowił wykorzystać okazję. Wyszedł z cienia, przeciął ulicę i podszedł do stojącego pod ABC Super Store chłopaka. Nie przywitał się, nie skinął mu nawet głową. Obejrzał go sobie od stóp po sam czubek głowy, jakby oglądał nie człowieka, a rzecz, którą można, ale nie trzeba było się zainteresować.
— Co masz? — zapytał i skrzywił się lekko, kiedy papierosowy dym doleciał do jego nozdrzy.
IAN HUNT
Nie odpowiedział od razu. Tylko patrzył — na nią, na ten drobny gest dłoni, na cienie pod oczami, które próbowała ukryć makijażem, na sposób, w jaki wypowiadała jego imię, jakby testując je na języku po raz pierwszy od lat. I choć wokół grzmiała muzyka, a światło pulsowało w dzikim rytmie, on słyszał tylko echo tamtego głosu, znanego z innego życia. Tego prostszego. Tam, gdzie Eden miała czas siadać z nim na schodach, jeść frytki z jednego kartonika i mówić głupoty, które potem przez godzinę rozbierali na czynniki pierwsze, aż zamieniały się w filozofię życia.
OdpowiedzUsuń“To nie jest dobre miejsce na tę rozmowę.”
Zamrugał powoli. Oczy miał suche, ale serce — mokre. W jego klatce piersiowej coś się cofało, jak fala przed sztormem.
— Okej — rzucił tylko. Głos miał niższy niż zazwyczaj, zachrypnięty, jakby od długiego biegu albo trzymania zbyt długo w sobie czegoś ciężkiego.
Szedł za nią mechanicznie, noga za nogą, próbując utrzymać oddech na powierzchni, ale w środku gotowało się w nim coś, co ledwo trzymał na smyczy. Ten klub, te światła, ten cholerny zapach taniego luksusu — wszystko to zdawało się szydzić z obrazu Eden, który nosił w sobie przez lata jak relikwię. A ona… ona była jak duch, który się nie tylko zmaterializował, ale zrobił to w najbardziej parszywy możliwy sposób.
Wszedł za nią na zaplecze klubu, a on poczuł, jak zalewa go fala obrzydzenia — nie do niej. Do tej rzeczywistości, do sytuacji, w której się znaleźli. Do faktu, że coś, co miało być piękne i nietykalne, zostało wdeptane w błoto.
Pachniało tam plastikiem, talkiem i tanimi perfumami. I czymś jeszcze — ciężarem niewypowiedzianych historii.
Zatrzymali się przy ścianie z obdrapanym lustrem. Eden stanęła tyłem do niego, jakby potrzebowała chwili, by zebrać myśli. Nico milczał, ale w jego głowie kłębiły się obrazy.
Eden z kapturem zsuniętym na oczy, kiedy zasypiała w autobusie. Eden krzywiąca się teatralnie na widok owsianki. Eden biegnąca przez ulicę w deszczu, bez parasola, ale z wyciągniętymi rękami, jakby padał śnieg.
I teraz — Eden z klubu. Z tym spojrzeniem, które znał, ale jakby przez szybę. Odtworzonym z pamięci, nie wziętym z tu i teraz.
Przetarł dłonią twarz. Wzrok miał utkwiony gdzieś w podłodze.
To wszystko nie miało żadnego sensu.
Nico był zły. Był naprawdę wściekły.
Nie tylko na Eden. Na siebie. Że pozwolił pamięci ją wyidealizować. Że przez tyle lat nie dopuścił do siebie myśli, że mogła pójść w stronę, której on nie umie nawet nazwać. A teraz… teraz jego mózg sam podsuwał mu te obrazy. Ruchy jej ciała. Spojrzenia obcych mężczyzn. Cena za noc, której nie było. I to, co najgorsze — że nie potrafił oderwać od niej wzroku, jakby wciąż szukał tamtej dziewczyny, która chodziła boso po trawie i mówiła rzeczy większe niż cały ich świat.
— Naprawdę… naprawdę to teraz twoje życie?
Zacisnął pięści. Próbował to powiedzieć spokojnie. Może bardziej niż chciał.
— Wiesz, przez chwilę… przez chwilę myślałem, że za dużo wypiłem. Że to nie ty. Że to niemożliwe, żebyś się tutaj znalazła. Żebyś… — urwał, łapiąc się na tym, że zaraz powie coś, czego nie cofnie. — Żebyś robiła to, co właśnie widziałem. — Westchnął, krótko, nerwowo, jakby próbował coś z siebie wyrzucić, ale bez skutku.
Oparł się plecami o zimną ścianę i przez chwilę nic nie mówił. Był zażenowany. Zraniony. Upokorzony. Ale też… wciąż dziwnie przejęty.
— Ja nie jestem święty — dodał po chwili ciszy, niższym tonem. — Popełniałem błędy, robiłem głupoty. Ale to… Przysięgam ci, Eden, przez całą moją pieprzoną młodość nie wyobraziłbym sobie, że staniesz kiedyś przede mną właśnie taka. Ubrana jak fantazja jakiegoś typa z internetu. Że będę musiał cie w tym szukać. Jakbym próbował wydobyć ze skóry obcej kobiety tę dziewczynę, którą znałem. A może tylko mi się wydawało, że znałem?
Wypowiedział to z goryczą, z tą śmiertelną ironią człowieka, który czuł się oszukany nie tylko przez nią, ale i przez siebie — przez własne wspomnienia, przez swoją naiwność, że pewne rzeczy są nienaruszalne.
Zrobił krok w bok. Nie potrafił ustać w miejscu. Czuł się jak dzikie zwierzę złapane w pułapkę: kogoś przywiodła tutaj potrzeba zrozumienia, ale to, co zastał, przerosło jego możliwości.
UsuńNa moment zapadła cisza. Zawieszona, ciężka. Oddychał płytko.
Odwrócił wzrok. Patrzył gdzieś poza nią, jakby szukał w ścianie odpowiedzi, które powinna mu dać ona.
Gdy wciąż milczeli, próbując oswoić ciężar tego, co właśnie padło, drzwi zaplecza znów się otworzyły z głośnym skrzypnięciem. Weszło dwóch chłopaków. Twarze znajome, choć bezimienne, z marginesu życia Nico, satelity orbitujące wokół światła, które rozpraszał, gdziekolwiek się pojawiał.
Wpadli do środka jak do baru, roześmiani, rozgrzani alkoholem, nonszalancją i przekonaniem, że wszystko im wolno. Jeden z nich zmrużył oczy, z uśmiechem, którego nie dało się pomylić — szyderczym, obnażającym, paskudnym.
— Sorry, przeszkadzamy? A może już po? — rzucił jeden z nich. Drugi, wyższy, ubrany w zbyt drogą koszulę i pachnący alkoholem na kilometr, wszedł kilka kroków głębiej. Zatrzymał się przed Eden, przechylił głowę, jakby oceniał produkt.
— Ty serio ją sobie wziąłeś na zaplecze? Stary, szacun. Ale chyba się z nami podzielisz? Też mamy swoje potrzeby... — Wyszczerzył zęby. — Chyba nie powiesz, że bierzesz ją na wyłączność?
Nico od razu się napiął. Wzrok miał twardy, ale milczał. Jeszcze.
Jeden z nich sięgnął do kieszeni, wyjął zwinięty plik banknotów — może trzysta, może czterysta dolarów. Zielone, pomięte, brudne. Pstryknął palcami i cisnął je w Eden. Trafiły ją w pierś i upadły na podłogę, rozrzucając się jak martwe liście.
— Dla księżniczki — rzucił z uśmiechem. — Mam nadzieję, że jesteś w tym, co robisz — powiedział z głupim uśmiechem.
Czas się zatrzymał.
— Jeszcze jedno jebane słowo i połamie ci szczękę — warknął. Głos miał spokojny. Przerażająco spokojny.
— Nico, stary, wyluzuj, to dla niej interes życia. Nie pozbawiaj jej zarobku.
Nico złapał go za kołnierz, pchnął na ścianę z taką siłą, że tamten aż jęknął. Drugi chłopak odruchowo się cofnął, unosząc ręce.
— Wypierdalaj stąd — powiedział Nico, przez zaciśnięte zęby. — Razem z nim. I jeśli jeszcze raz odezwiesz się w jej obecności, przysięgam, że pożałujesz, że się urodziłeś.
Ten przyparty do ściany próbował coś powiedzieć, ale głos mu zamarł, bo w oczach Nico nie było już złości, była czysta furia.
— Spieprzać — powtórzył Nico.
Mężczyźni zniknęli. Z trzaskiem drzwi, z urwanym oddechem.
A potem zapadła cisza.
Nico
[Mam nadzieję, że takie rozpoczęcie będzie okej! Muszę się wgryźć po przerwie :D ]
OdpowiedzUsuńCharlotte Ulliel wróciła do miasta nie jak ktoś, kto szuka czegoś, co zostawił za sobą, ale jak ktoś, kto wreszcie przestał uciekać. Nie zapowiadała swojego powrotu, nie zapraszała kamer ani starych znajomych, nie publikowała emocjonalnych oświadczeń. Po prostu któregoś dnia się pojawiła — z walizką w dłoni, z cichym postanowieniem i planem, który długo dojrzewał gdzieś w ciszy.
Kawiarnia, którą otworzyła kilka miesięcy później, nosiła nazwę Velvet Bean. Na pierwszy rzut oka nie różniła się wiele od innych — była tu drewniana lada, rzędy ciepłych świateł nad stołami i stare książki na półkach, których nikt nie segregował według gatunku. Ale miała w sobie coś, co sprawiało, że ludzie zostawali na dłużej. Może to był zapach świeżo mielonej kawy z nutą kardamonu i palonego cukru, może muzyka, która zawsze sączyła się z głośników jak delikatny szmer rozmowy w tle. A może to była sama Charlotte — spokojna, uprzejma, z tym uważnym spojrzeniem, które sprawiało, że człowiek czuł się zauważony, ale nie osądzony.
Velvet Beannie potrzebowała reklamy. Przez pierwsze tygodnie szeptano o niej tylko w kontekście właścicielki — to ta Charlotte Ulliel, córka tych Ullielów, wiesz, tych z fundacji i mediów” mówiono z fascynacją lub nieskrywaną niechęcią. Ale z czasem historia przestała być najważniejsza. Wszyscy przyszli dla atmosfery. Dla miękkiego światła o poranku i dla tego, jak cicho stukały filiżanki o spodeczki. Dla sposobu, w jaki Charlotte zawiązywała fartuch na biodrach i stawała za ladą jakby nic innego poza tym miejscem nie miało znaczenia.
I rzeczywiście — nie miało.
Odnalazła w tym spokój. Miała rytuały: otwieranie lokalu przed wschodem słońca, zaparzanie pierwszego dzbanka kawy tylko dla siebie, układanie drożdżówek na paterze, jeszcze ciepłych, pachnących masłem. Codzienność przynosiła ukojenie, jakby każda drobna czynność była nicią, która zszywa rozpruty fragment życia.
Charlotte rzadko mówiła o przeszłości, ale nie była przezroczysta. Miała w sobie jakąś głębię — coś, co sugerowało, że przeżyła więcej, niż pokazuje jej ciche obecne życie. Były dni, kiedy jej spojrzenie przemykało po pustym stoliku przy oknie nieco dłużej, jakby czekała, że ktoś na nim położy dłonie. Ale nie była smutna. Była... spokojna. Ugruntowana.
Lubiła ten stan zawieszenia, między tym, co było, a tym, co może nadejść. Velvet Bean stała się jej domem, nie w sensie fizycznym, ale emocjonalnym. Klienci, ci stali i ci przypadkowi, byli jak delikatne przypomnienia, że życie może być dobre, nawet jeśli nie jest idealne.
I tak dzień po dniu, kawa po kawie, uczyła się, że spokój też jest formą szczęścia. A może nawet jego najczystszą wersją.
Charlotte Ulliel
Złość schodziła z niego wolno. Nie gwałtownie, nie w jednej sekundzie jak uderzenie pioruna. To było raczej jak para uchodząca z rozgrzanego metalu: sycząca, niepokojąca, trująca. Czuł, jak rozluźniają się napięte mięśnie, jak szczęka przestaje mu drżeć, jak pięści się otwierają, choć palce jeszcze pamiętały nacisk kołnierza tamtego typa.
OdpowiedzUsuńPatrzył na nią: jak odpala papierosa z tym swoim chłodnym spokojem, jak podaje mu go gestem, jakby między nimi nie było właśnie tej całej furii i rozczarowania. I wtedy, w tej absurdalnej, dusznej ciszy zaplecza, kiedy w końcu padły jej słowa, prawdziwe i brutalne, coś w nim pękło.
Nie dramatycznie. Nie z krzykiem. Po prostu… pękło cicho. Jak spróchniała belka, która przez lata dźwigała nie swój ciężar.
Poczuł wstyd.
Ale nie taki, który przychodzi, gdy zrobi się coś głupiego. To był ten rodzaj zawodu, który trafia prosto w środek klatki piersiowej i zostaje tam jak zimny kamień. Bo zorientował się, że zawiódł. Nie ją. Siebie.
Jak mógł ją tak łatwo ocenić? W jednej sekundzie. W jednym spojrzeniu. Po jednym kostiumie, jednym tańcu, jednej iluzji. Jak mógł zapomnieć, że Eden zawsze była czymś więcej niż to, co rzucało się w oczy? Że to właśnie ją różniło od całego świata: ta głęboko ukryta warstwa, ta odwaga, by milczeć zamiast krzyczeć, znosić zamiast się żalić.
A on, ten, który miał znać ją najlepiej, zareagował jak ktoś obcy. Jak idiota.
Czuł to palące uczucie w karku, kiedy patrzył na jej profil. I nagle całe to jego wcześniejsze rozgoryczenie, ta pogarda, której nie wypowiedział wprost, ale którą ona wyczuła, wydały mu się absurdalne. Dziecinne. Okrutne.
Nie wiedział, co było gorsze: to, że ją tak pochopnie zaszufladkował, czy to, że przez moment naprawdę myślał, że ma do tego prawo.
I teraz nie miał już nic do powiedzenia. Żadnej mądrej puenty. Żadnego wielkiego gestu. Tylko jedno cholernie niewygodne uczucie: że właśnie zobaczył siebie od najgorszej strony.
Słowa Eden nie uderzyły w niego, one się w niego wbiły. Jak kolce pod paznokcie. Jak nóż wsunięty powoli między żebra, bez pośpiechu, z chirurgiczną precyzją.
Nie tak to sobie wyobrażał.
W jego świecie Eden istniała poza krzywdą. Była tą, która zawsze coś wymyśli, pokręci nosem, ale znajdzie sposób, żeby przeżyć, bez uciekania się do rzeczy, które go przerażały. Teraz nagle ten obraz zaczął się walić z hukiem, cegła po cegle, a pod spodem odsłaniała się prawda, na którą nie był gotów.
Patrzył na nią, jak zaciąga się papierosem, i nie potrafił wykrztusić ani słowa. Miała w sobie teraz coś tak… nieludzkiego. Nie przez chłód. Nie przez dystans. Przez ból, którego nie dało się objąć. A którego w ogóle nie powinno się dźwigać samotnie.
Miał ochotę przekląć. Na siebie, że nie wiedział. Na świat, że dopuścił do tego. Na nią, że przez tyle miesięcy nosiła to wszystko w sobie, sama, jak jakiś jebany Atlas dźwigający rodzinę na ramionach, zanim cokolwiek mu powiedziała.
— Eden… — odezwał się w końcu, zachrypniętym głosem, który nie przypominał jego własnego. — Ja pierdolę.
Podszedł bliżej, nie za szybko. Tak, żeby nie naruszyć przestrzeni, ale też nie zostawić jej samej w tym miejscu, gdzie przed chwilą postawiła na stół całą siebie.
— Nie wiedziałem — dodał. — Nie miałem pojęcia.
Spojrzał na nią, na ten martwy spokój, tę spokojną postawę, której nie dałaby rady utrzymać żadna dziewczyna, która nie musiała z dnia na dzień zamienić się w żołnierza. Ani drgnęła. Nawet teraz. Jakby już nie miała prawa do łez.
— Powinnaś mi powiedzieć, Eden. Powinnaś napisać. Krzyknąć. Cokolwiek.
Spojrzał na nią. Tym razem inaczej. Bez osądu. Bez tamtej chłodnej, zranionej wyższości. Tylko z czymś, co przypominało niemal… skruchę.
— Bo ja bym przyszedł. Przyszedłbym jak pies, jak idiota, jak żołnierz na wezwanie. I może nic bym nie naprawił. Może nie byłbym nawet wystarczający. Ale byłbym obok.
Stanął blisko. Blisko tak, że czuł zapach jej włosów, dym tytoniowy, zmęczenie, lęk i stalową wolę, która nie pozwalała jej się rozpaść.
Nie wyglądał już na wściekłego. Ani zagubionego. Nawet nie na zdruzgotanego. Wyglądał na człowieka, który przełyka zbyt duży kawałek prawdy, ten, który się nie mieści w gardle, ale i tak trzeba go przełknąć, bo inaczej udusisz się nim od środka.
OdpowiedzUsuńNie oczekiwał odpowiedzi. Nie miał do niej prawa. Ale ból w jego głosie był prawdziwy. Surowy. Surowy jak jego pięści jeszcze chwilę wcześniej.
Przeszedł dłonią po karku, z irytacją. Nie na nią. Na cały świat.
— Ubieraj się — powiedział nagle, twardo, nie dając jej czasu na reakcję. — Wychodzimy stąd.
Tylko tyle. Żadnych wyjaśnień. Żadnych próśb. Nie brzmiał jak ktoś, kto daje wybór. Była w tym czysta, niepodważalna pewność.
— Mówię poważnie. Nie zostawię cię tu. Nie po tym wszystkim. Nie w tym jebanym miejscu, gdzie rzuca się w ciebie kasą jak w... — Głos mu zadrżał, ale opanował się natychmiast. — Nie obchodzi mnie, czy masz zmianę, czy ktoś cię wpisuje na grafik. Dziś wychodzisz. Ze mną.
Stał już przy drzwiach. Nie zamierzał też ustępować.
— Może i jestem już dla ciebie nikim. Może nie mam prawa czegoś ci kazać. Ale nie będę stał i patrzył, jak ty się tu dusisz. Bo widzę to. Widzę, jak cię to niszczy. I możesz udawać przed całym pieprzonym światem, że masz wszystko pod kontrolą, ale mnie nie okłamiesz. Ja cię znam. Może nie całą, ale na tyle, żeby wiedzieć, że to miejsce zabija cię po kawałku.
Zamilkł. Patrzył jej prosto w oczy. I jeśli wcześniej był w nim gniew, frustracja, szok, to teraz została tylko jedna rzecz. Determinacja.
Nico
Choć minęło już sporo czasu od jej powrotu do Nowego Jorku, Charlotte Ulliel wciąż potrafiła zatrzymać się na progu Velvet Bean i odetchnąć głęboko, zanim przekroczyła próg. Nie z przyzwyczajenia, a z wdzięczności. Kawiarnia żyła własnym rytmem, a mimo to każdy jej poranek wciąż wydawał się małym cudem.
OdpowiedzUsuńByło coś kojącego w rutynie, którą zbudowała sobie wokół pracy. Szkolenia, spotkania z dostawcami, testowanie nowych mieszanek, planowanie sezonowych dekoracji. Velvet Bean było czymś więcej niż tylko kawiarnią. To była przestrzeń, którą stworzyła od zera i która, z każdym dniem, coraz bardziej przypominała życie, jakie wybrała sama, a nie to, które jej narzucono.
Kontakt z rodzicami, jeśli można to tak nazwać, ograniczał się do kilku wymienionych zdań, może trzech, czterech rozmów od jej powrotu. I to wystarczało. Blaise, jej brat, pozostał poza kadrem, dokładnie tam, gdzie Charlotte chciała go mieć - w martwym punkcie przeszłości, do którego nie zamierzała już wracać.
Zamiast tego była tu. Wśród ludzi, którzy nie zadawali zbędnych pytań. Z tymi, którzy zostali, nawet wtedy, gdy ona zniknęła.
Tego dnia miała być „z tyłu”. Uporządkować dokumenty, sprawdzić dostawę, przejrzeć nową ofertę warsztatów baristycznych. Ale wiadomość od jednej z pracownic przyszła wcześnie rano: rozłożyła ją gorączka, nie dała rady przyjść. Charlotte nie wahała się ani chwili. Fartuch zawiązany, włosy związane w niedbały kok, lekkie espresso na start - i wróciła za ladę, jakby robiła to codziennie.
Zresztą... trochę robiła. Praca z klientami dawała jej autentyczną przyjemność, której nie potrafiła znaleźć nigdzie indziej. Lubiła widzieć efekty swoich działań natychmiast; zadowolony uśmiech, rozluźnione ramiona po pierwszym łyku kawy, krótką rozmowę, która komuś ratowała dzień.
Po południu lokal zaczął się powoli zapełniać. Ciepłe światło sączyło się przez wysokie okna, mieszając się z zapachem karmelu i mielonych ziaren. Charlotte akurat zbierała naczynia ze stolika w rogu, gdy zauważyła, że właśnie przyszła grupka nastolatków - może cztery, może pięć osób, z głośnym śmiechem i energią, którą tylko młodość potrafi przynieść do wnętrza, nie pytając, czy wypada.
Nie czekali, aż ktoś podejdzie. Rozsiedli się przy dużym stole pod ścianą, zrzucili torby i zaczęli przeglądać menu, jednocześnie rozmawiając ze sobą przez dwa tematy naraz. Charlotte od razu się do nich skierowała, z uśmiechem i notatnikiem w dłoni.
— Hej, witajcie w Velvet Bean. Na co dziś macie ochotę?
Czasem, kiedy pracowała przy stolikach, przypominała sobie, że przecież mogła mieć, a i przez chwilę miała zupełnie inne życie. Luksusowe bale, szoferów, kolacje z ludźmi, którzy znali jej imię, zanim usłyszeli jej głos. Ale tu, przy stoliku z grupą dzieciaków, którzy chcieli tylko coś słodkiego i dobrze spienione mleko, czuła się bardziej sobą niż kiedykolwiek.
Nie miała pojęcia, że jedno z tych zamówień, tak zwykłe, tak niewinne, uruchomi coś, co powoli zacznie kruszyć spokój, który tak starannie budowała. Ale jeszcze o tym nie wiedziała. Na razie była tylko Charlotte. Baristka. Właścicielka. Kobieta, która wybrała nowe życie i naprawdę je polubiła.
Charlotte
Ian obserwował, jak chłopak sięga do kieszeni. Ruch jego ręki śledził jednak tylko przez chwilę, po czym powrócił spojrzeniem do jego twarzy. Miał do czynienia z gówniarzem, ale sam był niewiele starszy od niego, kiedy zaczynał. Zaczął nawet zastanawiać się nad tym, czy po nim też było widać to, jak bardzo był nieopierzony, kiedy ktoś do nich podszedł.
OdpowiedzUsuńKobieta. Dziewczyna właściwie, od każdego z nich sporo niższa, a jednak chwyciła gówniarza za kaptur i zdecydowanie szarpnęła. Ian lekko przechylił głowę i zmarszczył ciemne brwi, z zainteresowaniem obserwując scenę, która rozgrywała się tuż pod jego nosem. Chłopak był wystraszony, dziewczyna natomiast ewidentnie wkurwiona, co odrobinę rozbawiło Hunta. Nie do końca rozumiał, co właśnie się działo, ale na podstawie tego, co mówiła, a raczej wykrzykiwała nieznajoma, szybko doszedł do konkretnych wniosków.
Ian bywał zadziwiony tym, jak wiele informacji można było zdobyć, kiedy nic się nie robiło. Tak jak teraz, kiedy po prostu stał i patrzył, jak jedna osoba opieprzała drugą, a opieprzała go w sposób, który sugerował, że tę dwójkę łączyła pewna zażyłość. Ianowi nie wydawało się, że była to para, bo choć dziewczyna była raczej niska i drobna, to mimo wszystko wydawała się o tych parę lat starsza od początkującego dilera. Mieszkali jednak razem. Rodzeństwo? I czyżby młody handlował nie swoim towarem?
Ian popatrzył za oddalającym się chłopakiem, który w końcu zniknął za najbliższym rogiem, a potem przeniósł wzrok na dziewczynę. Jak się okazywało, wciąż wkurzoną.
— Chciałem coś kupić — odparł spokojnie, kompletnie niezrażony tym, co przed chwilą zaszło. Przez kilka uderzeń serca przypatrywał się nieznajomej, po czym podniósł głowę i popatrzył w miejsce, gdzie zniknął chłopak. — Ale chyba będę musiał obejść się smakiem — mruknął i westchnął, po czym nie poruszywszy głową, popatrzył na nią. Z odrobiną nadziei. Kącik jego ust drgnął zauważalnie, bo był ciekaw rozwoju sytuacji. Może nieznajoma miała się wszystkiego wyprzeć, a może mogła mu zaoferować dokładnie to, czego Ian szukał. Był bowiem przekonany, że dotarł do sedna sprawy. Teraz tylko pozostawało mu ustalić, kto był odpowiedzialny za rzucenie nowego towaru na rynek. I nie wydawało mu się, żeby to był tamten gówniarz.
A ona?
Ian już nie takie rzeczy widział, dlatego w tym konkretnym przypadku nie chciał zakładać niczego z góry.
IAN HUNT
Nico zatrzymał się gwałtownie. Jakby jej pytanie, wypowiedziane spokojnie, ale z ciężarem czegoś więcej, przywróciło mu świadomość Jakby oderwała go od rozpędzonej lawiny myśli, która pchała go w ślepy przód, nie wiadomo dokąd, byle dalej stąd, byle dalej od rozbitych butelek, obcych rąk i tego, co widział przed chwilą na jej twarzy.
OdpowiedzUsuńOdwrócił się do niej. W świetle lampy ulicznej wyglądał jakby właśnie skończył walkę: nie tylko tę z klubu, ale tę wewnętrzną, z samym sobą. Jego twarz wyglądała ostro, napięta, jakby pod skórą coś nadal pulsowało. Ale oczy… oczy miał miękkie. Spojrzał na nią nie jak na dziewczynę z klubu. Jak na Eden. Tamtą.
— Nie wiem — przyznał bez oporu. — Nie mam planu. Nie mam gotowego rozwiązania.
Nie jestem tym gościem z bajki, który przyjeżdża o północy i mówi: chodź ze mną, a potem wszystko magicznie się układa.
Spojrzał na nią. Dłużej. Uważniej. Jego głos był szorstki, jakby drapał gardło od środka.
— Ale… wiem jedno. — Zrobił krok w jej stronę, nie za blisko.
— Nie zostawię cię tam. Nie po tym, co widziałem. Nie po tym, mi powiedziałaś. Nie ma takiej opcji.
Milczał chwilę. Wydawało się, że w tym milczeniu zmienia się wszystko. Że już nie byli tylko dwójką ludzi z przeszłości. Że ta rozmowa, ten wieczór, ten cholerny klub i ściana, na której zgasiła papierosa, zbudowały coś nowego, niemożliwego do cofnięcia.
Westchnął, krócej niż zwykle. Jakby sam wstydził się ciężaru, który nosił.
— Kupię tanie wino. Znajdę jakiś dach na Brooklynie. Taki z widokiem, ale trochę z dupy, żeby nikt nas nie znalazł. Nawalimy się, jakby to był pierdolony sylwester. Tak porządnie. Bez żadnej klasy, ale za to z ulgą.
Zamilkł na chwilę. Jego twarz nieco złagodniała. Nadal była w niej twardość, ale już nie ta, która niszczy. Ta, która stoi na straży.
— A potem wciągnę cię w najgłupszą rozmowę świata. O rzeczach, które nic nie znaczą. O tym, czy pizza z ananasem zasługuje na istnienie. Albo czy koty myślą o nas dobrze, czy tylko nas tolerują.
Zamilkł. Wiatr poruszył rąbkiem jej kurtki. Latarnia nad nimi cicho brzęczała, a z oddali dobiegał gwar miasta, odległy, zupełnie nierealny. Jakby świat, do którego należeli, przestał istnieć.
Zerknął na nią i przez sekundę coś drgnęło mu w kąciku ust, cień tamtego uśmiechu, który znała, zanim wszystko się rozpadło. Zrobił jeden krok w jej stronę. Powolny. Bez narzucania się. Bez żądania czegokolwiek.
— I nie obiecuję, że wszystko będzie dobrze. Ale mogę obiecać, że już nie będziesz z tym sama.
Odwrócił się. I ruszył, tym razem wolniej. Tak, by mogła go dogonić. Tak, by jeśli chciała, mogła zostać. Nie sięgnął po jej rękę. Nie przytulił. Ale ruszył powoli przed siebie jak ktoś, kto daje przestrzeń, by druga osoba mogła sama wybrać, czy pójdzie za nim. Bez przymusu. Bez presji. Tylko z tą cichą, prostą pewnością, że jeśli postawi krok, on będzie tuż obok.
I może właśnie w tym było najwięcej czułości.
Nico