kor. Eun Ji-won 은지원 - ur. 18.02.1994 w Melbourne, Australia - od piątego roku życia mieszkanka Seulu - córka koreańskiego dewelopera i florystki, która prowadzi popularny kanał na YouTube o kwiatach - aktorka - a-list celebrity - zadebiutowała jako nastolatka w serialu młodzieżowym, a w wieku 21 lat została obsadzona w dużej produkcji historycznej, która przyniosła jej pierwszą nagrodę Baeksang Arts Award dla Najlepszej Nowej Aktorki - znana z szerokiego wachlarza ról: od filmów romantycznych po dramaty psychologiczne - każdy serial, w którym grała, osiągał bardzo wysokie ratingi, a Ji-won stała się jedną z najbardziej rozpoznawalnych aktorek w Korei - słynie z perfekcjonizmu, a w mediach uchodzi za osobę raczej zamkniętą w sobie – nie jest typem celebrytki, która publicznie macha do fanów na pokaz, ale jej naturalna uprzejmość sprawia, że trudno uznać ją za niemiłą - była twarzą kilku międzynarodowych kampanii reklamowych, m.in. Dior, Chanel, Lancôme - aktualnie: została oskarżona o romans z żonatym reżyserem oraz o złe traktowanie młodszych członków ekipy filmowej - media rozdmuchały sprawę do ogromnych rozmiarów, mimo że dowody były zmanipulowane - w krótkim czasie straciła kontrakty, role i zaufanie opinii publicznej - obecnie mieszka w Nowym Jorku, gdzie wynajęła apartament w SoHo i stara się odzyskać spokój.
Mgła światła z planu zdjęciowego jeszcze drgała na jej skórze, gdy Eun Ji-won schodziła z ostatniego ujęcia dramatu kostiumowego ― tego, który miał przypieczętować jej status królowej ratingów. W kostiumie z epoki Joseon wciąż czuła ciężar jedwabiu na ramionach i zapach pudru w nosie. Reżyser uniósł kciuk, ekipa klaskała, a ona, jak zawsze, wykonała swój mały ukłon w stronę monitorów. Telefon w jej kieszeni wibrował, ale zignorowała go; rodzina od dawna wiedziała, że po zejściu z planu potrzebuje chwili ciszy. Nie zdążyła dojść do garderoby, kiedy menedżerka, Hye-rin, wpadła do korytarza z pobladłą twarzą— Ji-won-ah, musisz to zobaczyć. Teraz.Na ekranie błysnęły czołówki portali: Romans Eun Ji-Won z żonatym reżyserem? Nagrania zdradzają prawdę. Pod spodem krótkie, wycięte z kontekstu, nagranie audio. Z jej głosem. Słowa, które mogły znaczyć wszystko i nic, zestawione sprytnie z westchnieniem mężczyzny. Serwisy plotkarskie właśnie rozpalały feedy do bieli.
— Przecież to montaż — wyszeptała, lecz dźwięk własnego głosu wydał jej się obcy.
Już wtedy wiedziała, że świat zbudowany z kontraktów i czerwonych dywanów jest domkiem z kart. Zanim dojechała do niedawno zakupionego apartamentu w Gangnam, agencja wydała lakoniczne oświadczenie o badaniu sprawy, a trzy marki kosmetyczne, które dzień wcześniej chciały jej twarzy do globalnych kampanii, wycofały się z negocjacji.
Noc nadeszła razem z pierwszą falą nienawiści. Komentarze: Hipokrytka, Złodziejka cudzych mężów, Zarzuciła sieć na żonatego, tak robią wszystkie! ― spadały na jej profil w tempie strug jesiennego deszczu. Miała tysiące wiadomości prywatnych, większość z jadowitymi emotikonami noża. O drugiej nad ranem ktoś opublikował jej adres domowy. Klatka schodowa rozbrzmiewała echem kroków i okrzykami fanów, którzy jeszcze tydzień temu przynosili kwiaty pod stację telewizyjną. Teraz przyklejali do drzwi karteczki z obelgami i żądaniem przeprosin.
Rano, kiedy słońce ledwo wspięło się nad Gangnam, menedżerka zawiozła ją do siedziby agencji. W sali konferencyjnej panowała toksyczna atmosfera, pachniało świeżo parzoną kawą i niewypowiedzianym wyrzutem. Prezes przedstawił listę firm, które zerwały umowy; kartki stuknęły o stół jak wyrok. Kary sięgały milionów wonów.
— Musimy wstrzymać twoje projekty na czas nieokreślony — powiedział, nie podnosząc wzroku. — Damage control.
Perfekcyjne życie Ji-won zaczęło pękać szybciej, niż potrafiła nadążyć. Studio filmowe przesunęło premierę, stacja telewizyjna zdjęła teaser z anteny, a Dior skasował billboardy, zostawiając po niej wielkie białe plamy na skrzyżowaniach Gangnam.
Wieczorem krople deszczu biły w szyby apartamentu, jakby chciały zmyć jej nazwisko z nagłówków. Siedziała na podłodze w piżamie i przypomniała sobie setki spotkań z fanami, uściski, selfie, listy dziękczynne. Wszystko to teraz obracało się przeciw niej. Telefon znów zabrzęczał. BREAKING NEWS: Oświadczenie żony reżysera. Łzy, których obiecała sobie nie uronić, spadły na ekran.
— Chcę wyjechać — powiedziała cicho do Hye-rin, stojącej w progu z herbatą i oczami zaczerwienionymi od bezsennej doby. — Gdzieś, gdzie nikt mnie nie rozpozna.
Trzy doby później, przy szarówce świtu, lot JL015 oderwał się od pasa Incheon. Ji-won wcisnęła się w fotel w klasie biznesowej, gdy za oknem chmury zasłoniły cały półwysep. Nie zabrała ani statuetek, ani sukien od projektantów; jedna torba musiała wystarczyć.
Kiedy samolot obrał kurs nad Pacyfik, Ji-won po raz pierwszy pozwoliła sobie na myśl, że może nie wróci. Że w Nowym Jorku, którego jeszcze nie zna, nikt nie krzyknie jej imienia ani nie zapyta o skandal. Tam wszystko zacznie się od nowa: jak przekroczyć ulicę bez aparatów, jak zamówić kawę bez szeptów za plecami, jak oddychać bez poczucia, że każde wdech i wydech śledzi milion oczu.
Za zamkniętymi powiekami widziała jednak Seul, jej największą miłość: światła Han River, neonowe serce miasta, które pokochało ją do obłędu i w jednej nocy wyrzuciło poza obręb mapy. Wszystko, co było pewne, przestało istnieć…
* Seo Ye Ji *
Znał na pamięć ten tłum, szczególną atmosferę, w której mieszają się kurtuazja, polityczne uśmiechy, subtelne aluzje i – te mniej - subtelne kalkulacje. Świat, który opanował do perfekcji. Mógł bez wysiłku przechodzić od jednej rozmowy do drugiej, wygłaszać standardowe frazy, które niczego nie zdradzały i uśmiechać się dokładnie wtedy, kiedy należało. Przesunął spojrzeniem po sali, rejestrując znajome twarze: konsul generalny, jego zastępcy, członkowie koreańskiej społeczności z Manhattanu, przedsiębiorcy, inwestorzy. Wszyscy znani, wszyscy dobrze osadzeni w tej grze ludzi za bogatych, by uchodzić za zwykłych mieszkańców. Za bogatych, by być szczerymi, prawdziwymi. Wszyscy grali w grę, w której nikt nigdy nie mówi całej prawdy.
OdpowiedzUsuńJoon-ho właśnie kończył uprzejmą rozmowę z dyrektorem nowojorskiego oddziału Samsunga, gdy poczuł czyjś wzrok na swoich plecach. Obrócił się lekko, kierując wzrok w drugą stronę sali. Jego serce na moment zatrzymało się. W pierwszej sekundzie próbował przekonać sam siebie, że to złudzenie. Że kobieta, która stała w głębi sali, samotna, z dłonią zaciśniętą na kieliszku wina, jest tylko kimś bardzo do niej podobnym. Ale wystarczyło jeszcze jedno spojrzenie, by wiedział, że to nie pomyłka. To naprawdę była ona. Na moment jego serce zawahało się w piersi, jakby chciało spaść gdzieś głęboko. Stała po drugiej stronie sali, nieznacznie przygarbiona, ewidentnie chcąc wtopić się w tłum.
Nie spodziewał się, że jej widok zrobi na nim aż takie wrażenie. Przez lata wierzył, że udało mu się ukryć wspomnienia tak głęboko, że nigdy nie będą w stanie go dosięgnąć. Ale teraz, patrząc na nią, poczuł, jak wszystko, co wydarzyło się wtedy w Gangwon, wraca. Ostre, bezlitosne, świeże jak rana, która nigdy się do końca nie zagoiła.
Przypomniał sobie tamten dzień, zimny, mokry, przeszyty wiatrem, który niósł ze sobą niepokój. Wciąż widział ją, jak z determinacją pomagała ludziom w terenowych warunkach, choć przecież jej miejsce było na planie filmowym, w studiach telewizyjnych, czerwonych dywanach, a nie na błotnistych drogach Gangwon-do. Podziwiał ją wtedy, chociaż nigdy jej tego nie powiedział, za to, że mimo zmęczenia, deszczu i narastającego chaosu nie przestawała walczyć.
Potem zawalił się most. Widział to teraz jak w zwolnionym tempie: sznur pękający z trzaskiem, krzyk wolontariuszki, ciało porwane przez rwący nurt. Ji-won, którą próbował powstrzymać, choć ona w panice chciała wskoczyć do wody za dziewczyną. Wciąż pamiętał, jak silnie ściskał jej ramiona, by nie rzuciła się w śmiercionośną, rwącą rzekę, jak jej drobna sylwetka drżała w jego rękach, jak szeptał jej do ucha: „Nie patrz, już nic nie możemy zrobić”.
Pamiętał też jej spojrzenie, gdy kilka dni później odjeżdżał bez pożegnania. Rozczarowanie i zagubienie, które wyrażały więcej, niż mogłyby jakiekolwiek słowa. Zostawił ją wtedy nie dlatego, że chciał, ale dlatego, że musiał. Był za młody, zbyt słaby, by udźwignąć tamtą tragedię. By pozwolić sobie na to, by ktoś widział go złamanego.
Teraz patrzyła na niego z drugiego końca sali i przez krótką chwilę miał wrażenie, że znów są w Gangwon, że znów dzieli ich tylko błoto, deszcz i tragedia, z którą oboje nie potrafili się uporać.
Przeprosił rozmówców jednym krótkim skinieniem głowy i ruszył w jej stronę. Każdy krok zdawał się trwać wieczność. Im był bliżej, tym mocniej czuł, jak jego spokój, budowany latami, zaczyna się kruszyć. Nie potrafił odgadnąć, co kryło się teraz w jej spojrzeniu. Gniew, rozczarowanie, żal, nienawiść?
Zatrzymał się tuż przed nią. Dopiero teraz widział, jak bardzo się zmieniła. Była szczuplejsza, ostrożniejsza, jej spojrzenie stało się bardziej nieufne. A jednak wciąż była piękna w tym szczególnym, nieoczywistym sensie, który tak bardzo go kiedyś przyciągnął.
Usuń– Pani Eun. – odezwał się, pilnując, by jego głos zabrzmiał oficjalnie, bez zdradzania jakichkolwiek emocji.
– Pan Kim. – odpowiedziała cicho, niemal szeptem, a on poczuł, jak to jedno zdanie rozdziera przestrzeń między nimi.
Chciał zapytać, jak się czuje. Chciał powiedzieć, że jest mu przykro, że widział, co media zrobiły po raz kolejny z jej życiem, jak jeden zmanipulowany nagłówek może odebrać komuś wszystko. Ale słowa więzły mu w gardle, bo przecież sam kiedyś ją zostawił na pożarcie koreańskiej prasie. Jak mógłby teraz oferować jej jakiekolwiek wsparcie?
Zamiast tego stał nieruchomo, mierząc się z jej spojrzeniem, które przypominało mu o wszystkim, czego chciał zapomnieć. Patrzyli na siebie przez chwilę. Dwa światy, które kiedyś się otarły na chwilę, a potem rozsypały jak domek z kart zbudowany na błocie Gangwon.
Joon-ho poczuł, jak w jego gardle rośnie coś trudnego do przełknięcia. Chciał coś powiedzieć. Nie „przepraszam”, bo to słowo było zbyt małe, zbyt lekkie, by unieść całą winę. Ale może coś, co wytłumaczyłoby dlaczego zniknął…
Patrzyli na siebie ułamek sekundy za długo. W jej oczach dostrzegł ślad rzeczy, o których się nie mówi: bezsenność, skraj zmęczenia, płochliwość na każdy dźwięk. Przez lata przygotował tysiąc wersji pierwszego zdania na wypadek, gdyby jeszcze kiedyś miał szansę przed nią stanąć. Żadna nie przetrwała w pamięci, gdy stanęła przed nim naprawdę. Prawda była prosta: uciekł, jak tchórz, zostawił ją samą w ogniu krytyki, z której na szczęście wyszła z podniesioną głową, by kilka lat później znów zwrócić na siebie uwagę opinii publicznej.
– Nie spodziewałem się pani tutaj zobaczyć – powiedział w końcu. Tyle. Bez pytania „jak się pani trzyma?”.
Wokół przetoczył się śmiech, ktoś stuknął szkłem o szkło. Joon-ho poczuł, że sala zwęża się do korytarza między nimi a drzwiami na taras. Pomyślał o powietrzu. O krajobrazie, w którym głosy nie mają ścian, od których się odbijają.
– Na dziedzińcu jest chłodniej – powiedział bez zastanowienia – Jeśli… woli pani mniej ludzi.
Widział, jak wahanie przebiega po jej twarzy cieniem. Mógł to odczytać jako „nie”. Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć, z końca sali popłynął dźwięk uderzonej w szkło łyżeczki. Protokół podniósł głowę. Gospodarz wieczoru uniósł kieliszek, a szmer rozmów posłusznie opadł. Joon-ho cofnął się o pół kroku i odwrócił się lekko w stronę mównicy. Z boku, nie tyłem, tak, by nie zamknąć wątku, który chciał desperacko kontynuować.
Kiedy rozbrzmiały pierwsze zdania powitania, pozwolił sobie na jedno spojrzenie w bok. Ji-won stała nieruchomo, trzymając kieliszek w dłoni. Nie była już tą dziewczyną z plakatów. Po szerokim uśmiechu pozostało jedynie wspomnienie. Była kimś trudniejszym do uchwycenia, człowiekiem, który przeszedł przez piekło publicznej ciekawości i wciąż próbował utrzymać się na powierzchni.
Joon-ho Kim
- Ji-won-ah.
OdpowiedzUsuńZatrzymała się, ale nie odwróciła. Widział, jak napięcie przetacza się przez jej ramiona. Drobny skurcz mięśni pod materiałem sukienki, jak niechęć i czujność stają naprzeciw sobie na wąskiej granicy. Powiedział jej imię zbyt cicho, by usłyszała to cała sala, a jednak wystarczająco głośno, by drgnęła. Zrobił pół kroku, potem drugi, i dopiero wtedy przypomniał sobie o świecie za plecami: flagi przy wejściu, fotograf z konsulatu, który lubił łapać „kandydatów na ujęcie do newslettera”, pracownicy protokołu z sokolim wzrokiem. Zawahał się. Dyplomata w nim podpowiadał: „nie teraz, nie tutaj, oni patrzą, oceniają”. Człowiek w nim odpowiadał: „teraz albo wcale, stracisz kolejne 5 lat życia jeżeli jej nie zatrzymasz chociaż na chwilę”.
- Tędy - powiedział spokojnie, wskazując przeszklone drzwi na boczny korytarz.
Nie dotknął jej, tylko ruszył pierwszy, zostawiając między nimi bezpieczną odległość, która była zaproszeniem. Usłyszał za sobą miękki dźwięk jej kroków i poczuł, jak serce zwalnia. Korytarz przyjął ich chłodniejszym powietrzem, dźwięki sali za plecami stłumiły się w przyjazny szum. Na ścianie wisiały czarno-białe fotografie: stare ujęcia Seulu, mosty nad rzeką Hanem, ludzi w ruchu. Ironia nie umknęła jego uwadze. Zatrzymał się przy konsolce i wyciągnął rękę po talerzyk, który trzymała.
- Pozwoli pani? - zapytał. Już nie „Ji-won-ah”. Nie miał do tego prawa.
Skinęła ledwie dostrzegalnie. Odjął jej ciężar z dłoni, odstawił talerzyk na marmurowy blat. Kieliszek wciąż miała przy sobie, jakby stanowił ostatnią barierę, która pozwoliła jej trzymać pion. Otworzył drzwi na dziedziniec kartą z czytnika. Zamek kliknął cicho.
Na zewnątrz pachniało kamieniem, który zdążył wystygnąć po całym dniu i liśćmi w donicach, lekko nadgryzionymi przez wiatr. Nad nimi przepływał dźwięk miasta: daleka syrena, manhattańska melodia klaksonów, stuk obcasów kogoś mijającego bramę od ulicy. Lampy ogrodowe rysowały miękkie plamy światła na bruku. Stanęli obok siebie, zachowując odpowiedni dystans.
- Nie będę udawał, że wiem, co powiedzieć - zaczął w końcu, wolno, z namysłem, jakby ważył każde słowo. - I nie jestem pewien, czy „przepraszam” to słowo, które cokolwiek zmieni. Ale… zniknąłem, kiedy powinienem zostać. Wiem to.
Słuchała. Nie patrzyła na niego. Wbiła wzrok w jasną plamę światła na bruku z jego prawej strony, jakby tam właśnie zmieściła całą uwagę.
- Zasłużyła pani na to, żeby ktoś został - dodał ciszej. - Ja nie zostałem. - Wypowiedzenie tej prawdy nie przyniosło ulgi. - Widziałem, co zrobili z pani życiem - podjął po chwili. - Wiem, jak wygląda wiatr, który wieje od wszystkich stron naraz. Nie chcę niczego wyjaśniać ani prosić. Chciałem tylko… - urwał.
Obróciła kieliszek w dłoni, jakby sprawdzała, czy wciąż znajduje się w nim wino. W bocznym świetle dostrzegł drobną bliznę na jej knykciu, nie pamiętał jej wcześniej. Małe, nieistotne znaki czasu, których nie umiał przypisać do żadnej historii, a które nagle wydały mu się ważniejsze niż całe tomy nagłówków.
- W Nowym Jorku będzie łatwiej - powiedział, ostrożnie, bez tonu otuchy, która brzmiałaby fałszywie. - Ale dopiero wtedy, gdy człowiek przestaje bać się spojrzeń innych. Tu wszyscy są zajęci własnym upadaniem.
Ji-won nie odpowiedziała nic, więc wyciągnął z kieszeni marynarki cienką wizytówkę ze swoimi inicjałami i numerem telefonu.
Usuń- Mogę? - zapytał, unosząc ją tak, by nie musiała wyciągać ręki, jeśli nie chciała.
Spojrzała. Przez moment sądził, że odmówi. Potem, bez słowa, wsunęła wizytówkę do wewnętrznej kieszonki torebki. Nie był to żaden sygnał, nie wiedział czy zrobiła to z grzeczności, czy naprawdę kiedyś zobaczy jej numer na ekranie swojego telefonu. Odwróciła twarz ku niemu. Pierwszy raz tego wieczoru zobaczył jej oczy w pełnym świetle.
- Nie proszę o rozmowę dziś - dodał. - Ani jutro. Jeśli zechce pani kiedyś, proszę zadzwonić. Albo nie. I tak będę czekał.
Z wewnątrz dobiegł ich kolejny wybuch śmiechu, czyjeś nazwisko wyraźnie wyartykułowane w przemowie. Joon-ho zerknął przez ramię na ciepły prostokąt drzwi. Wróci obowiązek, protokół, gładkie formuły. Zanim to nastąpi, pozwolił sobie na jeszcze jedną sekundę patrzenia bez maski.
- Dziękuję, że wyszła pani ze mną - powiedział w końcu.
Przez ułamek chwili wydawało mu się, że uniosła kącik ust. Nie w uśmiechu, raczej na znak, że słyszy. Odetchnął. Nie wiedział, czy postąpił dobrze. Wiedział tylko, że tym razem nie uciekł. I że w jego kieszeni została pusta przegródka po wizytówce, w której zaskakująco łatwo zrobiło się miejsce na coś w rodzaju nadziei.
Joon-ho Kim
„Dobranoc, Joon-ho.”
OdpowiedzUsuńJej głos był cichy, ale każde słowo nasączone było bólem, który osiadł ciężko na jego sercu. Nie próbował jej zatrzymać. Został w miejscu, wciągając w płuca chłód nowojorskiej nocy, dopóki cichy stuk obcasów nie zniknął za szklanymi drzwiami. Mógł wrócić do sali, wślizgnąć się między uśmiechy i wymianę wizytówek, udawać, że to spotkanie było tylko krótką przerwą w protokole. Ale nogi odmówiły ruchu. Patrzył na drzwi, jakby pozostawione przez nią echo kroków miało zaraz przybrać kształt i wrócić, by dokończyć rozmowę.
„Zawahała się” — pomyślał. Zobaczył chwilę, gdy jej dłoń zacisnęła się na pasku torebki, gdy odwróciła wzrok, by powstrzymać łzę. Wciąż było w niej pęknięcie, którego nie zdołał zasypać nikt przez wszystkie te lata.
Poprawił mankiet koszuli, zupełnie zbędny gest, który pozwolił mu ukryć drżenie palców. Wsunął dłonie do kieszeni, poczuł pustą przegródkę po wizytówce. Strach, który kiedyś kazał mu uciec, wciąż gdzieś w nim tkwił, ale nie miał już tej samej władzy. Teraz ciążyła mu raczej świadomość, że odtąd piłka jest po jej stronie, a on nie może zrobić nic poza czekaniem.
Uniósł głowę; ciemne niebo nad dachami Manhattanu było przeorane bladym śladem samolotu. Przyszło mu do głowy, że latem, tamtego roku w Gangwon, też spoglądali w niebo, gdy helikopter ratowniczy zataczał kręgi nad rzeką, a on obiecał sobie, że nigdy nie pozwoli, by kogokolwiek dosięgnęło to, co dosięgło tamtą wolontariuszkę. „Nigdy” okazało się kruche.
Zrobił krok w stronę ławki pod klonem. Kamienna połać była zimna, oparł łokcie na kolanach, schował twarz w dłoniach i pierwszy raz od dawna pozwolił wspomnieniom wybrzmieć bez próby uciszania ich. Huk pękającej liny. Krzyk dziewczyny. Drżenie Ji-won w jego ramionach. I potem własną decyzję: wyjazd, ciszę, wymazanie siebie z jej świata. Nie znali się długo, niczego sobie nie obiecywali, ale przez całe swoje życie Joon-ho nie nawiązał z nikim takiej bliskości, jak wtedy z Ji-won.
„Nie umiałem ustać przy kimkolwiek, kto rozpadł się przede mną”. Powtórzył to zdanie w myślach, smakując jego gorzką prawdę. Wyprostował się powoli. Musiał wrócić do wnętrza, do ludzi, którzy liczyli na jego uprzejmy uśmiech i zdania bez skaz. Ale zanim podniósł się z ławki, wyciągnął telefon. Otworzył kalendarz i dodał samotne, bezgodzinne przypomnienie: Gangwon - rocznica. Nie jako wyrzut sumienia. Jako obietnicę, że tamten dzień nigdy więcej nie stanie się milczącym pretekstem do ucieczki.
Schował telefon, wygładził klapy marynarki. Potem odwrócił się jeszcze raz w stronę drzwi, za którymi zniknęła i pozwolił sobie na ledwie dostrzegalny skłon głowy. Na dobranoc, na przepraszam, na będę tu — wszystko w jednym geście, który zobaczył tylko noc.
Dopiero wtedy wrócił do sali. Drewno parkietu uderzyło pod butami w znajomym rytmie. Uśmiechy i pogawędki znów wskoczyły na swoje miejsca. Dźwięki powróciły jak fala: harmonia głosów, śmiechy, brzęk kieliszków i dźwięk smyczków, które grały coś zbyt lekkiego, by pasowało do ciężaru, jaki niósł w sobie. Joon-ho przesunął spojrzeniem po sali. Światło reflektorów odbijało się od marmurowych kolumn i połyskujących żyrandoli. Mijając grupki dyplomatów i przedstawicieli koreańskiej społeczności, poprawił marynarkę, nadając twarzy wyćwiczony wyraz spokoju. Uśmiech, który nie mówił za wiele, lekki skłon głowy, uprzejme przywitanie z każdym, kto próbował go zatrzymać. Znał tę grę zbyt dobrze.
– Panie Kim, szukaliśmy pana – podszedł do niego młodszy sekretarz konsula generalnego, nerwowy chłopak z plikiem dokumentów pod pachą. – Konsul chce, żeby dołączył pan do niego na scenie przy zakończeniu części oficjalnej.
– Już idę – odpowiedział spokojnie, bez cienia pośpiechu.
Przeszedł przez salę, rejestrując kątem oka rozmowy, uściski dłoni, zdjęcia robione smartfonami. Nigdzie nie dostrzegł Ji-won. Oczywiście, że nie. Jeśli znał ją choć trochę, wyszła stąd natychmiast po tym, jak go minęła. W duchu odetchnął to było lepsze niż świadomość, że stoi gdzieś w rogu, musząc znosić kolejne uprzejme uśmiechy i oceny ludzi, którzy nie mieli pojęcia, co nosiła w środku.
UsuńNa scenie konsul generalny kończył swoje przemówienie. Joon-ho wspiął się na niewysoki podest, przyjmując mikrofon z profesjonalną łatwością. Wiedział, że słowa, które za chwilę wypowie, zostaną zapamiętane jako eleganckie i wyważone, ale nie padnie w nich nic osobistego. Nie mógł pozwolić, by ten świat zobaczył coś, czego nie chciał pokazać.
– Dziękuję państwu za obecność – zaczął spokojnym, głębokim głosem. – Nasza społeczność jest tu w Nowym Jorku jak most, który łączy różne brzegi. Dzięki państwa pracy i zaangażowaniu ten most staje się coraz silniejszy.
Gdy wypowiadał słowo most, przez ułamek sekundy widział nie zgromadzonych gości, lecz rzekę w Gangwon, czarne wody rozrywające drewniane przęsła. Ji-won drżącą w jego ramionach. A potem dzisiejszy wieczór. Jej twarz oświetloną miękkim światłem lamp ogrodowych, kiedy mówiła, że nie obieca, iż kiedykolwiek zadzwoni.
Zamknął tę myśl, kończąc wystąpienie krótkim ukłonem. Oklaski rozbrzmiały jak w rytmie automatycznym, niosąc się po sali. Zszedł ze sceny i odebrał kolejne gratulacje, uściski dłoni, wizytówki, które trafiały do jego kieszeni jak elementy mechanizmu, który działał bez zarzutu. Ale każda z tych interakcji była jak echo, dalekie, oddzielone od niego niewidzialną warstwą.
Joon-ho Kim