Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

[KP] Let the storm in I cannot be broken



Reyes nigdy nie uważała życia za ciężar, ale wypadek wpłynął na jej postrzeganie świata i zrozumiała, że stanowi ono dług. Dług, który zaciągnęła wobec swoich rodziców pragnących spełnić jej marzenia o sztuce – dzięki ich poświęceniu znalazła się w Stanach Zjednoczonych, a choć musiała przełknąć gorzką pigułkę z naklejoną etykietką beztalencie, zaakceptowała rzeczywistość i odnalazła drogę, która wciąż pozwala jej się zatracać w nieskończonych barwach oraz łaskoczącym w nozdrzach zapachem farb olejnych. Dług, który zaciągnęła wobec siostry w dniu, w którym oddała ona swój ostatni oddech, a choć Reyes znajdowała się wtedy na wyciągnięcie ręki, nie było jej tam, a przynajmniej nie w taki sposób, w jaki powinna być – i ta wiedza będzie ją prześladować przez wieczność. Dług, który zaciągnęła wobec przyjaciół, lekarzy i fizjoterapeutów stawiających ją każdego dnia na nogi i będących niezłomną podporą asekurującą ją przed upadkiem – choć pewnego dnia w końcu zrozumiała, że tak naprawdę całą tę ścieżkę przeszła sama, nawet jeśli do dzisiaj nie wie, skąd znalazła w sobie siłę, by odepchnąć strach i chwycić się nadziei. Każdego poranka stara się spłacić swoje zobowiązanie; budzi się równo ze wschodem słońca i próbuje wypowiedzieć pięć rzeczy, za które jest wdzięczna i które pozwolą jej przetrwać cały dzień, a wieczorami zagłusza łkanie meksykańskimi telenowelami, włączając je w hołdzie dla siostry, która zawsze uwielbiała żenujące seriale z ich kraju i marzyła o zostaniu aktorką. Rutyna, której kiedyś nie akceptowała, teraz stała się jej sposobem na odnalezienie równowagi, a okruchy radości zaklęte w prostych przyjemnościach kolekcjonuje z równą pieczołowitością jak obrazy w galerii i tylko czasem, kiedy się zapomina, kładąc na stole dodatkowe nakrycie lub jest zmuszona odpowiadać na pytania, dlaczego z takim uporem unika środków transportu innych niż rower lub własne nogi, ma wrażenie, że próbuje uchwycić się czegoś, co od dawna pozostaje poza jej zasięgiem. Dzięki temu – lub mimo to – następnego dnia wstaje jeszcze silniejsza.
Reyes Castanedo
8.07.1990, MEKSYK, MEKSYK ––– KURATOR SZTUKI W EL MUSEO DEL BARRIO ––– OD 11 LAT MIESZKA W STANACH ZJEDNOCZONYCH ––– JAKO JEDYNA PRZEŻYŁA WYPADEK SAMOCHODOWY, W KTÓRYM ZGINĘŁA JEJ MŁODSZA SIOSTRA CATALINA ORAZ TRÓJKA BLISKICH PRZYJACIÓŁ ––– PO KILKU MIESIĄCACH INTENSYWNEJ REHABILITACJI STARA SIĘ POWRÓCIĆ DO ŻYCIA ––– BIEGLE POSŁUGUJE SIĘ JĘZYKIEM HISZPAŃSKIM, ANGIELSKIM ORAZ NAHUATL ––– MIŁOŚNICZKA WSPINACZKI SKALNEJ, WIECZORÓW SPĘDZONYCH PRZY OGNISKU I SITCOMÓW, KTÓRE ZDAJĄ SIĘ BAWIĆ TYLKO JĄ ––– NAJBARDZIEJ TĘSKNI ZA PICADILLO MATKI I PRAWDZIWĄ MEKSYKAŃSKĄ KUCHNIĄ, WIDOKIEM GWIAZD ORAZ ŚMIECHEM, KTÓRY UMILKŁ ZBYT SZYBKO



arthvmis@gmail.com
W tytule Speechless Naomi Scott, wizerunek Kayla Hansen.

200 komentarzy

  1. [¡Hola! Witaj w naszych nowojorskich progach z jakże wspaniałą Reyes :) O matulu! Te piegi są boskie, zawsze się nimi zachwycam na zdjęciach, a nie wiem, czy sama chciałabym mieć :D Może to z miłości do piegusków? Szkoda, że już dalej nie jest tak radośnie. To cud, że przeżyła, gdy wszyscy inni zginęli, a to nie były przypadkowe, lecz najbliższe dla niej osoby. Serduszko boli po przeczytaniu, ale ja wierzę, że pewnego dnia odnajdzie stabilizację. Że kiedyś te rany choć trochę się zaleczą i będzie nieco lepiej. Niech będzie silna, najsilniejsza! Ze swojej strony życzę najlepszych pod słońcem wątków i ogromnego zapasu weny :) Mua!]

    Lionel Madden

    OdpowiedzUsuń
  2. [Cześć, dzień dobry! ^^
    Te wypowiadanie pięciu rzeczy, za które będzie wdzięczna skojarzyło mi się z Alicją z krainy czarów i wierzeniem w sześć niemożliwych rzeczy. I coś czuję, że najpewniej dziś zrobię sobie powtórkę filmów. :D Straszna rzecz ją spotkała, ale mam nadzieję, że Nowy Jork będzie dla niej łagodny i spotkają ją tu same miłe rzeczy. Tak zerknęłam sobie na te picadillo i chyba będę musiała sobie je zorganizować na obiad, bo brzmi świetnie. NYC nie tylko bawi, ale zmienia autorów w kucharzy. :D Życzę udanej oraz długiej zabawy! ^^]

    Carlie Wheeler, Joycelyne Starling & Ethan Camber

    OdpowiedzUsuń
  3. [Podoba mi się imię, wizerunek, historia- wszystko mi się podoba! Pani taka piękna, taka smutna, taka prawdziwa, wyruszyła mnie treść karty. Chciałabym ją przytulić i nakarmić ciepłą drożdżówką :(

    Bawcie się dobrze, oby w jej dni napłynęło więcej ciepła i kolorów! ]

    Elizabeth Leverte
    Lily Taylor
    Zahra

    OdpowiedzUsuń
  4. [Och, ależ tu smutno. Mam nadzieję, że Reyes odnajdzie w swoim życiu jeszcze szczęście i los się do niej uśmiechnie. Witamy ciepło na blogu! :) Baw się tutaj długo i przede wszystkim dobrze. Mnóstwa cudownych wątków! :)]

    Davina, Daniel i Villanelle

    OdpowiedzUsuń
  5. [Dzień dobry! Pierwszą rzeczą, która przyciągnęła mnie do karty było imię. Kojarzy mi się ono z pewną męska postacią z gry, którą uwielbiam, z racji czego mam do niego ogromny sentyment! Tym bardziej więc cieszę się, że przyjęła je taka urocza osóbka. Postać jest smutna i aż żal serce ściska, wyobrażając sobie, jakie to uczucie być jedyną ocalałą. Z jednej strony dar i potrzeba nadania życiu jakiegoś znaczenia, a z drugiej wyrzuty sumienia: dlaczego ja?
    Zdjęcie w karcie niezwykle przyciąga wzrok. Sama Reyes też wydaje się bardzo oryginalna: pomimo, że artyzm nie jest niczym szczególnym, na pewno wydaje się ciekawą artystką, którą chciałoby się poznać!
    Gdybyś miała ochotę na wątek z moim panem, z którym prawdopodobnie dałoby się coś wymyślić, zapraszam.
    Bawcie się dobrze!]

    Cassian Quatermaine

    OdpowiedzUsuń
  6. [ Cześć, jest przeurocza i przypomina mi pewna malarkę z Instagrama. Pewnie za sprawą nietypowej urody, jak i zamiłowania do sztuki. :) Mam nadzieję, że ułatwisz jej już teraz życie, a gdybyś chciała zapraszam do Bena :) ]

    Ben Scott

    OdpowiedzUsuń
  7. [Szlifowanie języka to całkiem dobry pomysł na zabicie nudy, gorzej jak jej jednak nie ma, bo czas wypełniają obowiązki. Hiszpańskiego uczę się ponad 2 lata, więc polecam naukę tego języka z całego serduszka :) No muszę przyznać, że to przejście naprawdę Ci się udało :D Malutka przebywała dość często w szpitalu. Można nawet ująć, że ostatnie 3-4 miesiące życia Nicolette, to właśnie pobyty w tym miejscu :( Umarła ostatniego października, więc jeżeli Reyes trafiła wcześniej do szpitala, to mogły się zaprzyjaźnić, bo Teeny była bardzo otwartym dzieckiem :) Chęci na wątek są, z czasem trochę gorzej, ale staram się jakoś regularnie odpisywać, a jeżeli nic mi się nie wykruszy, to nasz wątek dla mnie będzie tym 6 :)
    Nie zabraniam, wzdychaj do niego tyle, ile tylko chcesz :D Dzięki za te miłe słowa :*]

    Lionel Madden

    OdpowiedzUsuń
  8. [Lionel jeszcze nie ma takich prawdziwych przyjaciół (jacyś się przewijają w wątkach, ale to wymyśleni przeze mnie) :D Dobrze czuje się w obecności innych, ale jeszcze nie wszyscy otrzymali to zacne miano. Jesteśmy w stanie przygarnąć Reyes. Możemy zrobić taką właśnie sytuację, że Teeny pobiegła pewnego dnia za swoją ulubioną pielęgniarką, która również zajmowała się Castanedo :) (Jedna z sióstr Maddena jest pielęgniarką, więc myślę właśnie o niej) I wtedy zobaczyła ją, dopytując o te wszystkie rurki i tym podobne rzeczy. Do odejścia aniołka pozostałyby dwa tygodnie, ale mogły je spędzić w dość intensywny sposób. Wszyscy łapali te resztki nadziei, wierząc w wyzdrowienie małej, więc każda dobra duszyczka w ostatnich dniach Nicolette była na wagę złota.
    Skoro to był wypadek, to może Lionel pewnego dnia wybrał się na pobranie krwi, a Reyes dzielnie ćwiczyła przed szpitalem, bo tak przypuszczam, że miała problemy z chodzeniem. Wtedy mogli wpaść na siebie; ona rozpoznałaby w nim tatę Teeny, a on ostatnią ciocię swojego słoneczka :) Pewnie napisałam to skomplikowanie, ale łóżko wzywa :D
    Koreański, wow! Przed hiszpańskim próbowałam uczyć się niemieckiego, ale to nie moje klimaty. Jeżeli jesteś na tak, to super, ty piekielnie zły człowieczku :P]

    Lionel Madden

    OdpowiedzUsuń
  9. [Broń Boże! Wspomnienie o grze było tylko moim miłym skojarzeniem, mamy pisać, a nie przepytywać się z kombinacji klawiszy. :D
    Ja bym chętnie więcej takiej psychoanalizy poczytała! To nadaje naszym bohaterom życia, czyni ich jeszcze bardziej głębszymi, rzeczywistymi, bo przecież takich ich chcemy widzieć, prawda? :D

    Cassian ogólnie nie miał być takim mrukiem, ale jakoś tak wyszło... wprawdzie nie lubi ludzi i raczej stroni od przyjaciół, ale Reyes chyba nie odmówimy... a przynajmniej ja, on się (w końcu) dostosuje. :D I tak, możemy faktycznie przyjąć, że operował ją po tym wszystkim. Mógł być też tą osobą, która przekazała jej złe wieści o pozostałych pasażerach — pewnie zrobiłby to z pełnym profesjonalizmem, ale starając się jednak (na tyle, na ile potrafi) być delikatnym. Wiadomo jak ludzie reagują na takie wieści, więc wtedy po prostu w przypływie smutku, Reyes mogłaby się w niego wtulić i próbować dodać sobie otuchy. Cass jest profesjonalistą i bezdusznym mrukiem, ale rozumie, że inni mają emocje i czasami muszą je nakarmić, więc pewnie pozwoliłby jej to zrobić. To na pewno byłby na tyle (dla niego) emocjonalny początek znajomości, że mimo woli wracałby do niej, by dowiadywać się jak się czuje i jak idzie jej rekonwalescencja. A co do wątku właściwego... Cass mógłby zabrać swoją małą siostrzenicę do galerii sztuki i natrafiliby na Reyes :D A jakie dzieciaki są, to każdy wie. Pogadałaby trochę głupot (ma trzy latka). :D Chyba że wymyślimy coś z większą ilością akcji... opcji jest dość sporo... ewentualnie coś z jego bliźniakiem!]

    ten od szalików, kuchennych bitew i analizowania psychoanalizy

    OdpowiedzUsuń
  10. [To jak piszemy coś wspólnie? <3]

    Lionel Madden

    OdpowiedzUsuń
  11. [Właśnie o czymś takim myślałam. Nieme wsparcie od nieznajomego w złym momencie Twojego życia. Tak widzę Cassiana. On też by się do tego nie przyznawał, spokojnie. :D Udawałby, że nigdy do czegoś takiego nie doszło, bo naruszałoby to jego aurę profesjonalizmu i opanowania. A on nie może sobie pozwalać na żadne rysy na szkle.
    Ślub w połączeniu z moim mrukiem i mała Willow, ratująca moje wątki (serio, ratuje je za każdym razem, bo trzymanie się konceptu Cassiana jest trudne i bez tej małej psotnicy, pewnie połowę postaci by olał i poszedł w swoją stronę), na pewno będzie przednią zabawą. Więc wchodzę! Nawet jeśli będę na to czekać pięć lat.
    Podoba mi się ten pomysł! Z siniakiem na głowie, Cillian na pewno będzie różnił się od Cassa! :D Myślę, że inne pikantne szczegóły wyjdą w trakcie, bo nie ma co za bardzo planować; w praktyce i tak pewnie po drodze podzieje się jeszcze więcej nieprzewidywalnych i dziwacznych ekscesów! :D
    Nie chcę już sztucznie przedłużać, więc po prostu zacznę :D Nowy wątek oznacza jedno... Ty jeszcze nie czytałaś, że Cassian miał ciężki dzień! XD]

    Cassian miał ciężki dzień. Choć w jego zawodzie nie istniały łatwe dni. Nawet jeśli nie pracował, wciąż pracował. Wraz z pierwszymi promieniami słońca, pojawiły się pierwsze złamania; dzieciaki, spuszczone ze smyczy na budzącą się do życia wiosnę, wracały do domów wybrakowane. Przestał liczyć złamania, które musiał nastawiać; przestał liczyć rany, które musiał zszywać. Urazy mnożyły się jak szalone, a on powoli schematyzował wszystkie działania — płacz, skinienie głowy, bagatelizowanie ich hiperbolizacji, szybki rekonesans i wywiad środowiskowy, reperacja. Pomiędzy łataniem malusieńkich skomplikowane, wielogodzinne operacje, zaplanowane od wielu miesięcy — czyli kwietniowa codzienność, powtarzająca się niemalże co roku. Normalny człowiek czułby się wycieńczony, wyeksploatowany do cna zarówno fizycznie jak i psychicznie: ale nie on. A w każdym razie się do tego nie przyznawał. Poświęcał się pracy całym sobą, niemalże nią żył: a na pewno dla niej. Koniec jego kariery byłby równoznaczny z końcem jego życia — nie miał nic innego, co stanowiło kwintesencję jego istnienia i wątpliwe, że próbowałby zapełnić powstała po chirurgii lukę. I choć doskonale wiedział, że jego charakter podchodził pod osobowość anankastyczną — jak to miały w zwyczaju osoby tego typu, podręcznikowo nie miał zamiaru nic z tym robić. Tak miało być. Taka była jego rzeczywistość. I nikt nie miał prawa w to ingerować.
    Wsunął papiery do teczki, odstawiając ją następnie na specjalnie jej przeznaczone miejsce na półce. Odwiesił kitel lekarski na wieszak, poprawił koszulę, upewnił się, że każdy element jego gabinetu jest dokładnie na swoim miejscu; po dokonaniu rekonesansu tego typu, był gotowy wreszcie zakończyć swoją zmianę.
    I choć trwała dziesięć, a nie osiem godzin, wiedział, że i tak nigdy się nie skończy. Co tu dużo mówić: Cassian był pracoholikiem. Nic poza pracą nie miało aż takiej wartości, by przyćmić blask skalpela; nic poza pracą nie było na tyle ważne, by wyciągnąć go z sali operacyjnej, na której walczył o ludzkie życie.
    Był mrukliwy. Był obojętny. Był pozbawiony emocji. Jego głos ciął powietrze jak stalowa klinga w morderczym cięciu; jego oczy analizowały wszystko, chłodno kalkulując i schematyzując wszechświat; jego serce ani na chwilę nie wyłaniało się spod lodowatego protektora. Wszystkie te negatywne cechy były prawdziwe i faktycznie składały się na to, kim był.
    Nie zaprzeczał im. Był z nimi pogodzony. Dumny z człowieka, którego wykreował: uplastycznił, stworzył z samego siebie. Opanowanego, precyzyjnego, niemalże perfekcyjnego. Tylko te nieperfekcyjne, dziwne tęczówki... błąd w matriksie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skinął głową na pożegnanie, przemykając przez szpitalny korytarz — mijał pracowników, chylących głowy z szacunkiem, pacjentów, obracających się ze zmrużonymi oczami: zupełnie jakby myśleli: to ten człowiek grzebał w moich wnętrznościach. Mijał ich wszystkich codziennie, rutynowo. Każdy dzień był taki sam, a inny; każdy dzień niósł te same wyzwania, a inne. Każdy dzień mógł dołożyć cegiełkę do kostnicy, a nie musiał. Każdy dzień składał się na jego karierę i każdy dzień utwierdzał go w przekonaniu, że bycie chirurgiem jest tym, czego zawsze chciał, odkąd przyszedł na świat.
      W mieszkaniu panował idealny ład — Behemot spał, rozłożony na kanapie w salonie i przykryty kocem w dinozaury, który zostawiła tu Willow; Cassian siedział w kuchni i piekł jagodzianki, które planował zawieźć siostrzenicy, będącej jego największą fanką. Dzień jak co dzień — wielkie okna wpuszczały wiosenne światło, padając na jego twarz; młodą, a styraną, o stalowej koncentracji. Rośliny stały w każdym możliwym miejscu w jednakowych doniczkach, zadbane i idealnie przycinane, a jednak spontaniczne i dzikie; zieleń dominowała w mieszkaniu: monstera na kuchennym stole obserwowała leniwie jego poczynania na okraszonej mąką stolnicy.
      Lecący z głośnika rock ucichł, gdy rozbrzmiał dzwonek jego telefonu. Sięgnął do kieszeni od razu, widząc na ekranie wyświetlające się imię Reyes.
      Odłożył blachę z gorącymi, dopiero wyciągniętymi z piekarnika bułeczkami z kruszonką i odebrał, przykładając telefon do ucha.
      Z słuchawki rozbrzmiał zestresowany głos jego byłej pacjentki.
      I nie tylko.

      piekarczyk

      Usuń
  12. [Przepraszam, ok. :DD Mam chyba jakieś 15 wątków i jak debil ciągle biorę nowe, bo postacie mnie kuszą, a Cassowi ciągle mało. Przepraszam, że potrzebuję snu :D]

    Odebrawszy od razu wychwycił zdenerwowanie, które pobrzmiewało w głosie Reyes. Pomimo iż Cassian Qutermaine nigdy się nie martwił, poczuł ukłucie niepokoju, świadczące nie o tyle o jego odniesieniu emocjonalnym, co wyuczonym.
    — Oddychaj, Reyes, oddychaj — powiedział spokojnym, opanowanym głosem. Słuchał uważnie, co ma do powiedzenia i jednocześnie skupiał się na tym, by nie poparzyć się gorącą blachą. Mimo iż nie był kobietą, robienie kilku czynności jednocześnie nie stanowiło dla niego wyzwania. Spojrzał na parujące jagodzianki, zadowolony, że się udały; idealnie chrupiące, fioletowe od jagód pod osłoną kruszonki: takie jak lubiła mała Willow.
    Reyes była dla niego właśnie trochę jak ta mała Willow; równie niewinna i równie wymagająca zrozumienia. Choć Willow miała wyłącznie trzy lata, a Reyes sporo więcej — jej przypadłość miała podłoże psychiczne, co bardzo dobitnie przekładało się na fakt braku zrozumienia. Pewne historie, nawet opowiedziane, nie mogą być prawidłowo przyjęte. Quatermaine też pewnie by ją zbagatelizował, ale był — choć niecelowo i całkowicie przypadkiem — przy Reyes w ciągu całej jej drogi, jaką przeszła od wypadku. Wiedział, co czuła, bo nie była jedyną pacjentką na świecie z taką przypadłością; wiedział, co czuła, bo widział jej emocje, potrafił je interpretować i rozumieć. Nie był psychiatrą i nigdy nie myślał nawet o takiej specjalizacji: widział już jednak w życiu tylu ludzi złamanych, zarówno psychicznie, jak i fizycznie, że nawet bez zmysłu empatii potrafił ich wyczuć. Stanowili coś na wzór fali na środku oceanu, którym wcześniej nie wstrząsała żadna, nawet najmniejsza nierówność. Takie fale dostrzegało się z daleka — a jeśli miało się dostatecznie dużo wiedzy, potrafiło się je zinterpretować i zrozumieć, że nie mogą być przypadkowym działaniem. Zwykle rozpoczynały coś znacznie, znacznie większego. Lub zwiastowały potwory, drzemiące gdzieś pod połaciami ciemnego, pozbawionego tlenu oceanu. Bo potwory faktycznie istniały. Nie tylko te materialne, ale też te nienamacalne; te psychiczne, kreowane od środka, niewidzialne i osobiste. Takie potwory były najgorsze, bowiem nie działało na nie nic poza samym umysłem zainteresowanego. A taki umysł, niewyposażony w odpowiednie środki nie potrafił stawić im czoła. Po prostu chował je pod łóżkiem swojej odwagi, bojąc się opuścić stopy w obawie przed wciągnięciem do środka. Sami sobie kreujemy monstra, wpuszczamy je do świata, nadajemy imiona i spuszczamy ze smyczy, nie budując muru odgradzającego ich od człowieczeństwa. Sami tworzymy sobie ból, zadajemy obrażenia, niszczymy psychicznie, upokarzamy, odhumanizowujemy. Jesteśmy jedynymi osobami, które mogą o nas stanowić i jedynymi osobami, które mogą zrobić z nas margines wszechświata. My. Nikt inny.
    Wiedział, co czuła, bo mu o tym mówiła, nie oczekując od niego rekompensaty; Cassian w końcu nigdy nie mówił o swoich emocjach. Nie miał emocji. Nie miał uczuć. A przynajmniej tak sobie wmawiał, nie dając dojścia do głosu stwierdzeniu, że mogłoby być inaczej.
    — Gdzie jesteś? — zapytał, przerywając jej wywód, a gdy dostał odpowiedź, odburknął swoje charakterystyczne Mhm, po czym powiódł wzrokiem po blacie kuchennym, na którym odnalazł klucze do auta. Zaczepił je na palcu i wrzucił do kieszeni. Zajrzał do salonu, gdzie Behemot ostrożnie się wylegiwał i podszedł do niego, gładząc go po łepku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Jestem w mieszkaniu. Piekłem jagodzianki pod kruszonką — powiedział spokojnie, zabierając psiakowi koc w dinozaury. Zwierzak spojrzał na niego co najmniej jak na mordercę, a Cassian wywrócił oczami, przerzucając sobie materiał przez ramię. — Behemot śpi sobie na kanapie. Pamiętasz go? Patrzy na mnie jak na mordercę, bo znowu zostawiam go sam. Ma do mnie wyrzuty, że nie zabieram go ze sobą. Idę do drzwi, żeby zejść do garażu. Nie mogę znieść ciężaru jego wzroku, Reyes. Chyba nasika mi do butów — kontynuował, ciągle poważnym i chłodnym głosem jak cała otchłań jego jestestwa. Zakluczył mieszkanie, zszedł schodami do samochodu i wsiadł do niego, rzucając kocyk na siedzenie pasażera. Zasadniczo nawet nie wiedział, dlaczego go wziął. Był to pierwszy odruch po usłyszeniu zimno mi. Być może była to reakcja nieco zbyt ojcowska, ale posiadanie siostrzenicy wykształcało właśnie takie cechy.
      — Reyes, jesteś tam? Jadę, słyszysz? — odpalił auto, stawiając telefon na podstawkę i przełączając go na słuchawkę, którą wetknął sobie w ucho. Większość ludzi, widząc takie zaangażowanie Cassiana Quatermaine'a złapałoby się za głowę. Traktował jednak to jako część swojej pracy: nie mógł przecież zmarnować tylu godzin składania Reyes, prawda?
      Skupiając się na jeździe, czekał aż mu odpowie. Zanotował wprawdzie, że miała słabą baterię; która w każdej chwili mogła się skończyć. Nie chciał jednak, by popadała w panikę, która rosnąc w końcu stałaby się nie do ujarzmienia; nie chciałby jej zawozić do psychiatry, a tym bardziej kombinować psychotropów, które mogłyby złagodzić jej atak. Owszem, miał takie dojście i możliwości: nie chciał jednak tego robić, bo pomijając dużą odpowiedzialność, jaka spadłaby na jego barki, było to po prostu, jego zdaniem, niewłaściwe.
      A Cassian Quatermaine jak mało kto starał się robić rzeczy, zgodne z własnym kodeksem. Nie dysponował sumieniem: czy raczej nie działało ono, bo na pewno gdzieś tam było. Nie krzyczało, gdy myślał o czynieniu rzeczy złych; żaden kompas nie nadawał mu toru, nie uświadamiał wartości, którymi powinien był się kierować. Posługiwał się tylko i wyłącznie wyuczonymi mantrami, przyswojonymi sztucznie prawidłami, które definiowały mu prawidłowy wzorzec zachowań. Błądził trochę po omacku we mgle — a wszystko przez ciało migdałowate, które niewrażliwe na bodźce, zdecydowało się nie działać prawidłowo. Adres, o którym wspomniała znajdował się stosunkowo niedaleko jego mieszkania; było to o tyle duże ułatwienie, iż przestał się martwić — choć martwienie się w jego przypadku było sporą hiperbolizacją; przestał zaprzątać sobie głowę potencjalnymi konsekwencjami, płynącymi z poważnych ataków paniki, które w końcu mogła doświadczyć Reyes.
      Nie mówiąc o czynnikach zewnętrznych takich jak ludzie spod ciemnej gwiazdy, czy sytuacje losowe. Naprawdę nie miał zamiaru jej na to narażań i nawet jeśli własne, wewnętrzne poczucie jestestwa zostało zachwiane, wolał zapobiegać potencjalnym związkom przyczynowo-skutkowym, niż później leczyć ich następstwa.
      Zorientował się, że telefon od kilku minut milczy, co pewnie było oznaką jej rozładowanej baterii: cóż. Po jego twarzy nie przemknął nawet grymas: Cassian Quatermaine naprawdę był istotą osobliwą, które nie tyle udawała, że nie ma emocji, co faktycznie ich nie miała.
      Zaparkowanie samochodu zajęło mu nieco więcej czasu niż zaplanował. Znalazł jednak ostatecznie miejsce i zdecydował się podejść kawałek na nogach. Reyes wspomniała o przystanku; widział już ten po niewłaściwej stronie. I dostrzegł jej sylwetkę w oddali. Nawet z tej odległości potrafił dostrzec jak bardzo roztrzęsiona była.

      superbohater

      Usuń
  13. W swoim fachu obcował ze śmiercią częściej niż przeciętny Amerykanin. Każdego dnia wychodząc z domu był gotowy na to, że i na tej zmianie zdarzy się jakiś wypadek, o którym napiszą w raporcie, że był śmiertelnym. I choć kilka kolejnych dni po wezwaniu, w ciągu którego nie udało im się uratować kolejnego istnienia, chodził struty i przybity, to jednak zdążył się do tych obrazów poniekąd przyzwyczaić. A przynajmniej starał się nie zapamiętywać każdego z nich, jak miał w zwyczaju na samym początku kariery w straży pożarnej; chciał uwolnić się od tych slajdów, gdy zamykał oczy w zaciszu swojej sypialni. Przez lata nabrał więc wprawy, ale i wiedzy, że nic dobrego z grzebania w sytuacjach, na które nie miał wpływu, nie wynika. Jako strażak z prawie dwudziestoletnim doświadczeniem chował każdą taką sytuację głęboko w zakamarkach swojej głowy i zamykał za nimi drzwi na klucz.
    Jednak wypadek, który zdarzył się kilka tygodni wcześniej na drodze szybkiego ruchu przypisanej do dystryktu, w którym pomoc nieśli on i jego koledzy, podczas którego zginęły cztery młode osoby, wracał do niego częściej niż pragnąłby tego. Nie do końca wiedział dlaczego, bo widział już karambole, w których życie tracili ludzie młodzi, a i czasami nawet w ilości większej niż cztery. Gdy kilka dni po wezwaniu Michael, jego przyjaciel, ale i ratownik medyczny, który znał doskonale przebieg wypadku, napomniał o dziewczynie, która przeżyła, wsiadł w auto po zmianie i jeszcze w mundurze pojechał do rzeczonej placówki zdrowia, by sprawdzić jak ta się ma. Cóż, nie jeździł tam za każdą ofiarą, ale nie chciał kłócić się z własnym sumieniem, które tam go wysyłało.
    W szpitalnym budynku znał większość personelu, bo zdarzyło się, że kilka razy trafiał tu z oparzeniami, czy z o wiele bardziej poważniejszymi czasami niepotrzebnych brawurowych akcji, za które kilka razy dostał burę od komendanta. Wiedział do kogo się zwrócić, kto pomoże znaleźć mu odpowiednią sale, a co więcej, w ogóle pozwoli na nią wejść. Odnalazł Maggie Lockwood, szefową pielęgniarek i prywatnie jego bardzo dobrą znajomą, streścił w kilku zdaniach sytuację i to, kogo szuka, a ta poprowadziła go do odpowiedniej sali szpitalnej.
    Za pierwszym razem postał przed szybą oddzielającą hol od OIOMu tylko kilka minut. Cieszył się niezmiernie, że kobieta najwyraźniej wykazuje wolę walki, bo pomimo ciężkiego stanu wciąż miała szanse na wyjście z tego wypadku. Owszem, Maggie powiedziała mu, że jeżeli się obudzi to droga była przed nią długa, by powrócić do sprawności sprzed wypadku, ale i tak znalazła się w o wiele lepszej sytuacji niż jej towarzysze.
    Nie do końca był jednak pewnym, czy ona ucieszy się z drugiej szansy danej jej od losu, gdy otworzy oczy.
    A te otworzyła kilka tygodni później; nim to zrobiła odwiedził ją jeszcze trzy razy, a gdy przymierzał się po raz czwarty i w pełnym strażackim umundurowaniu skradał się pod wejście, zauważył, że jest przytomna i całkiem kontaktuje. Pielęgniarka, która akurat zmieniała kobiecie kroplówkę rozpromieniła się na widok Bena i tylko rzuciła hasłem O, o tym strażaku ci opowiadałam…, po czym opuściła salę.
    Podszedł i przedstawił się, opowiedział, że czasami sprawdzają co słychać u osób, z którymi mieli styczność podczas wezwań straży pożarnej - co było tylko lekkim nagięciem rzeczywistości, ostatni raz odwiedził kogoś dobre kilka lat wstecz i na pewno nie była to piękna, poturbowana meksykanka, tylko raczej dzieciak, który poparzył się ponad czterdzieści procent swojego ciała kwasem żrącym. Na szczęście był w mundurze i chyba nie zabrzmiało to tak niezręcznie, jak w jego głowie.
    A później przyszedł jeszcze kilka razy, bo po prostu dobrze im się rozmawiało, a on i tak w końcu zawsze przypadkiem przebywał w szpitalu.

    Ben Scott

    OdpowiedzUsuń
  14. [To skoro piszemy, to ja nam ładnie zacznę, a Tobie życzę powodzenia z zaliczeniami :D Ja też byłam niestety zmuszona, bo w szkole nie było innego języka do wyboru, ale całe szczęście przeżyłam :)]

    Rok temu o tej porze był z córką na pierwszym wiosennym spacerze. Przemierzali uliczki Nowego Jorku bez czapek z pomponami, a kurtki zimowe zastąpili tymi lżejszymi. Tego dnia otworzono nowy park trampolin i salę zabaw, która znajdowała się tuż za dwoma zakrętami od ich mieszkania, a Nicolette po swojemu liczyła kroki, chcąc dorównać tym stawianym przez tatę. Niestety, ale nie miała szans, bo jej rozmiar bucika nie równał się z butem Lionela. Mała miała na sobie ukochane różowe trampki z gwiazdkami. Na spodzie obuwia dało się zobaczyć liczbę dwadzieścia siedem, a ta, która figurowała wewnątrz czarnych adidasów była o wiele wyższa, ponieważ mężczyzna zazwyczaj nosił rozmiar albo czterdzieści trzy, albo czterdzieści cztery. Dlatego puściła rękę taty i wyprzedziła go biegnąć do obrotowych drzwi, śmiejąc się przy tym głośno i wymijając w ostatniej chwili przejeżdżającego na rowerze listonosza z ciężką torbą.
    Siedem miesięcy temu, w połowie września, również poszli do tego miejsca. Zostali stałymi gośćmi w krainie dziecięcej radości. Teeny wtedy była o wiele chudsza, a jej cera należała do wyjątkowo bladych. Chorowała. Ciężko chorowała, ale ostatnie wyniki badań pozwoliły jej na powrót do domu, do rówieśników i stęsknionej rodziny, która nie mogła, tak jak Lionel odwiedzać brunetki codziennie. Znowu bawili się tylko w dwójkę. Malutka nie była zadowolona z tego faktu, bo mama ponownie ją zawiodła, odwołując lot do Nowego Jorku w ostatniej chwili. Wywracając się na jednej z trampolin, nie chciała wstać, chociaż Lionel namawiał ją do kontynuowania rozrywki, skacząc jeszcze wyżej. Widząc, że nawet smerfowe lody nie przekonają młodej towarzyszki do zmiany decyzji, położył się obok niej, przytulił mocno, a w jego szarą bluzę z kapturem wchłaniały się kolejne łzy aniołka.
    Dzisiaj znowu przechodził obok tego miejsca. Wspomnienia wróciły. Przypomniał sobie każde spotkanie z opiekunkami, które pokochały Teeny, a on mógł wspólnie z nią wybawić się legalnie za wszystkie czasy. Wtedy przestawał być prawnikiem, którego pochłaniały liczne obowiązki, rozprawy i obszerne kodeksy. Dzisiaj nie miał ani ukochanej córeczki, ani wymarzonej pracy. Szybko przeszedł obok drzwi wejściowych prowadzących do parku trampolin i sali zabaw, minął ciąg sklepów, przechodząc ostatecznie na drugą stronę ulicy. Tam przeszedł między ławkami, uważnie rozejrzał się po parkingu i szybko przebiegł na zatłoczony chodnik, prowadzący wprost do szpitala. Po śmierci córeczki nie bywał w nim tak często, jak te parę miesięcy temu. Wtedy zdarzało się, że albo spędzał tu niemal cały dzień lub noc, albo przyjeżdżał nawet po trzy, cztery razy dziennie, żeby Nicolette nie czuła się osamotniona. Nawet w tak ciężkich chwilach osłabienia, nie myślała o leżeniu, jedynie nie ruszała się z łóżka, gdy podłączano jej kolejną kroplówkę. A jak tylko nie widziała żadnej z pielęgniarek w pobliżu, zwiedzała, na czym niejednokrotnie przyłapał ją Lionel, którego serce podchodziło do gardła, gdy małej nie było w łóżeczku. Raz spotkał ją na stołówce, kiedy podjadała frytki z talerza swojej cioci. Później siedziała na wygodnej kanapie, z której mogła liczyła przejeżdżające autobusy. I nawet kiedyś musiał jej szukać po całym szpitalu, aż odnalazł ją po piętnastu minutach w sali obcej kobiety. Przyglądała się jak zaczarowana, pomagając swojej cioci, a siostrze Lionela w obowiązkach, zadając przy okazji milion pytań na minutę, bo najbardziej zainteresowało ją to, dlaczego ta pani śpi i ma tyle dziwnych rurek przy sobie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Teraz to Teeny zasnęła na wieki, a jej ostatnia ciocia, z którą spędziła najpiękniejsze dni, pewnie leżała na innym oddziale lub nawet została już dawno wypisana. Nie wnikał w szczegóły, bo on jedynie był jej wdzięczny za to, że poświęcała tyle czasu małej, gdy musiał być albo w sądzie, albo w kancelarii. A może powinien jakoś bardziej podziękować? Dać kwiaty lub czekoladki i życzyć szybkiego powrotu do zdrowia? Spędzając dwadzieścia minut u ojca, który nieszczęśliwie złapał nogę, wziął podpisane przez niego dokumenty, udając się na pobranie krwi, co robił dla własnego zdrowia co najmniej raz w roku, chociaż mocno tego nienawidził.
      — Siostrzyczko, ale bądź dla starszego brata łaskawa, proszę Cię — obrócił się, gdy zobaczył igłę w dłoniach Evelyn. Od razu dostał gęsiej skórki i najchętniej uciekłyby z tego fotela, nie zważając na nic. — A dostanę naklejkę dzielny pacjent?
      — Masz prawie trzydzieści trzy lata, metr osiemdziesiąt siedem i dalej boisz się tego głupiego pobierania krwi? Co ja wampir jestem? Przecież to tylko delikatne ukłucie, Lio — spryskała miejsce na dłoni, oglądając uważnie żyły. — Nawet czekoladę dostaniesz, kochaniutki.
      Z kolorowym plasterkiem, czekoladą z nadzieniem karmelowym, naklejką z odpowiednim napisem, którą siostra nakleiła mu na koszulce, ruszył do wyjścia. Nie chciał dłużej tutaj być, bo miał wrażenie, że jeszcze powinien iść na pierwsze piętro, odwiedzić córkę, a przecież jej tam nie było. Po wyjściu ze szpitala, wsunął okulary przeciwsłoneczne na nos, podziwiając wiosenną pogodę w stu procentach. I już miał zejść po schodach, gdy niespodziewanie wpadł na jakąś kobietę. Przytrzymał ją za ramiona, aby nie straciła równowagi, mruknął przepraszam i chciał odejść, lecz to była Reyes Castanedo, dziewczyna z wypadku oraz ciocia Nicolette.

      Lionel Madden

      Usuń
  15. Hej! Dziękujęmy ślicznie za miłe słowa <3

    Damy się porwać na wątek w takim razie, Reyes zmiękczyła nasze serduszka, może to przez jej smutną historię. Tylko przyszło mi do głowy, że mogliby się poznać w muzeum, bo Dylan lubi się szwendać, ale pisząc te słowa, wymyśliłam, że może potrzebowałby pomocy profesjonalisty - pisze swoją pierwszą powieść. Zbierając materiał, mógłby zwrócić się o pomoc do Reyes, na przykład, kto wie? Coś ze świata sztuki?

    Co sądzisz? Można by od tego punktu wyjść, I guess?

    DYLAN

    OdpowiedzUsuń
  16. [ O, co za pech! Nie powiem, żeby Marlon należał do przykładnych obywateli, ale faktycznie – nielegalny przemyt imigrantów odpada. Musiałby usłyszeć nie wiadomo jak smutną, przerażającą historię życia, by choćby tę opcję rozważyć. Byłoby nawet zabawnie, gdyby jego przeszłość zawodowa wyszła w takiej sytuacji. :DD
    Cześć. Bardzo dziękuję za powitanie, choć nie spodziewałam się już takowych. Tym bardziej mi miło! Widzę, że Reyes (oryginalne imię, swoją drogą) pracuje jako kurator sztuki, co z kolei jest poniekąd profesją byłej narzeczonej Marlona... Czyżby więc mogło kiedyś dojść do kontaktu?
    Przy okazji pochwalę też historię postaci. Strata tak bliskich osób na pewno odcisnęła ogromne piętno na jej życiu, ale widzę, że Twoja pani potrafi odnaleźć szczęście w drobnych rzeczach, a to już coś. Potrzebny impuls, by przetrwać każdy kolejny dzień. Marlon może pozazdrościć. ]

    Marlon

    OdpowiedzUsuń
  17. Zasadniczo, raczej mało kto spodziewałby się po Cassianie takiego zaangażowania; było ono zupełnie nie w jego stylu i większość ludzi, którzy choć trochę go znali, pewnie nie uwierzyłaby w taki scenariusz. Quatermaine nie był bohaterem, nie był rycerzem, próbującym ratować księżniczki — a niebyt ów wynikał z jego własnego wyboru. Człowiek był istotą społeczną; on jednak jakoś uchował się na marginesie tego założenia. Nie lubił towarzystwa, wolał samotność: nie kochał i choć wiedział, że nikt nie poda mu szklanki wody na starość, perspektywa ta nie wydawała się wcale aż tak zatrważająca. Jedyną rzeczą w życiu, którą rzeczywiście cenił, była jego praca. Koniec pracy oznaczał koniec celowości danego dnia; niemożność wykonywania pracy oznaczałaby z kolei bezcelowość życia. A Cassian był pragmatykiem — jego podejście do istnienia było praktyczne i sprzężone jedynie z użytecznymi działaniami; jeśli nie mógłby leczyć, zszywać, pomagać, nie mógłby należycie żyć. Nic poza zawodem nie miało takiej wartości jak ten stan, w którym dzierżył skalpel i był na skraju uratowania cudzego życia. Wycieńczony, zdewastowany fizycznie, z oczami, które ostatkiem sił utrzymywały ostrość; dłońmi, które ostatkiem sił nie poddawały się drżeniom; ten stan, gdy każda komórka ciała błaga o sekundę snu, a on nadal walczy, trzyma się prosto, nie zdradza swojego zmęczenia i dalej brnie, bowiem na szali waży się ludzka dusza.
    Nic nie równało się smakowi zwycięstwa, gdy skomplikowana operacja zakończyła się sukcesem. Nic nie równało się rozpaczliwej apatii, gdy pacjent zmarł, pomimo stuprocentowego wysiłku. Ludzie, jak tratwy, pływali po oceanie, a ich żywot zależał tylko i wyłącznie od kaprysu fal; i choć on był wiatrem, nie zawsze mógł pokierować ich tak, by nie rozbili się o skały. W niemocy leżała perfekcja — nigdy nie był w stanie osiągnąć stuprocentowej kontroli, choć każdego dnia właśnie do niej dążył. Chciał panować nad życiem i nie dopuszczać do śmierci; chciał, by ludzie nie umierali na jego stole, a cmentarzysko umysłu nie przyswajało nowych imion, które tak wpisywały się w pamięć każdego lekarza. Nie było jednak na świecie takiej mocy, która mogłaby mu to zapewnić. I dlatego w swojej wiecznej wędrówce był skazany na porażkę — nie zboczył jednak z trasy, nie obrał mniejszego, bardziej osiągalnego celu. Po prostu się starał, nie przejmując przeświadczeniem, że nie ma najmniejszej szansy, iż mu się uda.
    Dlatego Reyes też była częścią jego misji zbawienia świata, choć w życiu by tego tak nie określił. Jego psychoanalizy nigdy nie wychodziły na światło dzienne: nie miał do nich uprawnień i uważał stawianie diagnoz za wysoce nieostrożne. Potrafił jednak dopasować niektóre objawy do schorzeń i wiedział z jak panicznym, paraliżującym lękiem mierzy się Reyes. Mógł mieć pewność, że chodziło tu o zespół stresu pourazowego, którego nie dało się pozbyć tak naprawdę do końca życia. Nie chciał, by była w tym sama: zwłaszcza, że był świadomy jak trudno było o zrozumienie. Ludzie, którzy nigdy nie byli — ba, nie będą w stanie być — w Twoich butach, nigdy nie zrozumieją, z czym się mierzysz. Tak samo jak jego nie był w stanie zrozumieć nikt poza innym lekarzem: tego chwilowego wahania po każdym utraconym pacjencie, czy na pewno dałem z siebie wszystko? czy na pewno się do tego nadaję? czy nie przynoszę więcej szkód niż pożytku?
    Nie przeżył tego, co ona — nie był jedynym ocalałym, jego bliscy nie ponieśli śmierci kosztem jego życia; potrafił sobie jednak wyobrazić jak ogromne było to brzemię. I choć nie czuł go emocjonalnie, nie potrafił odwzorować psychicznego bólu, jaki czuła, logiczną, wyuczoną dedukcją potrafił poznać ogrom tego, co ją przytłaczało. Dlatego był, dając jej wsparcie zrozumieniem, którego jakimś dziwnym trafem mogła oczekiwać właśnie od niego. Niewidzialna dłoń zawiązała niewidzialną nić, łączącą ich ze sobą; a niewidzialna nić pełna była niewypowiedzianych słów, które wisiały w powietrzu, przypominając, że nie słowa są sednem tego wszystkiego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Od razu zauważył jej nagły ruch, gdy tylko zarejestrowała jego obecność; jego trzewia westchnęły cicho, wiedział bowiem, że to będzie długi, zupełnie odbiegający od konceptu jego istnienia, wieczór. Czasami jednak trzeba było wyjść ze swojej strefy komfortu. Zwłaszcza, gdy chodziło o kogoś, kogo poskładanie zajmowało naprawdę dużo czasu.
      Odwzajemnianie uścisków nie leżało w jego naturze — objął ją jednak, choć jak zazwyczaj jego objęcie było mechaniczne i nieco zbyt lodowate; nie potrafił jednak wykrzesać z siebie nic więcej, bowiem w jego duszy już od setek lat nie płonął ogień. A emocje, pozbawione pieca, nie mogły zostać wykute; nie było bowiem odpowiednio wysokiej temperatury, wymaganej do stopnienia pierwiastka, z którego się je kuło. Były w jego ruchach jednak zawsze jakieś oznaki łagodności, wyczucia i dziwnej, niezrozumiałej czułości, tak kontrastującej z nim samym.
      — Już, już, tśś — powiedział, kładąc dłoń na jej włosach. Odgarnął jej kosmyk z czoła i założył za ucho. — Bo zniszczysz mój image zimnego i wyrachowanego — powiedział, odsuwając ją na wysokość ramion. Spojrzał na jej twarz swoimi różnobarwnymi oczami, upewniając się, że na pewno wszystko w porządku. — Wolałbym, żebyś go nie zabijała. Wiele jestem w stanie dla Ciebie zrobić, ale ukrycie zwłok leży poza moim kodeksem moralnym — skomentował, zawracając, by poprowadzić ją w kierunku swojego samochodu. Wątpił, że skończy się to dobrze; nie miał jednak innej alternatywy. Musiał spróbować, a potem mierzyć się z jej ewentualnymi atakami paniki.
      — Chodź, zabiorę Cię stąd, wyglądasz jak nieszczęście.
      Jak zawsze szczery.

      Cassian

      Usuń
  18. Wywrócił oczami, słysząc jej odpowiedź i nie pociągnął tematu. Jego image wcale nie został zniszczony, a Reyes mogła sobie myśleć, że jej się to udało; to, że miała u niego taryfę ulgową nie oznaczało, że taryfa ów obowiązywała dla wszystkich. Cassian nadal był zimny i nie dawał się sprowokować — z tego powodu pozostawiał ją z poczuciem, że wygrała i ostatecznie zmiękczyła jego serce. Trudno było powiedzieć, czy mijało się to z prawdą; połacie jestestwa Cassiana były nieprzeniknioną ciemnością. A ciemność bez światła trudno było należycie wyeksplorować; Nie próbował jednak dalej z nią polemizować, zdając sobie sprawę, że jej cięty język i tak nie odpuści postawienia na swoim. Była tym typem osoby, którą klepało się po głowie i przyznawało rację. Nawet on nie miał zamiaru się z tym kłócić.
    Była też jedną z nielicznych osób, które faktycznie cieszyło jego towarzystwo. Zwykle do tego grona należeli pacjenci z poważnymi schorzeniami, którzy pod jarzmem jego profesjonalizmu, czuli się niezwyciężeni. Świadomość, że ich operację poprowadzi ktoś, kto wypruje sobie flaki, by zatrzymać ich po tej stronie, podnosiła morale. Zdecydowana większość osób, z którymi się mierzył łaknęła jego towarzystwa z powodu tajemnicy, jaką wokół siebie roztaczał. Chcieli obedrzeć go z sekretów, ujrzeć jego nagie lico, nieubrane w kłamstwa i maski, rzekomo przywdziewane każdego dnia. Nie było jednak żadnych masek, lecz ludziom trudno było to zaakceptować: że wcale nie udawał silnego, a rzeczywiście taki był. Byli słabi i woleli myśleć, że każdy jest tak słaby jak oni; wtedy nie czuli się gorsi, zdewastowani, klęczący.
    A Cassian Quatermaine rzeczywiście był ze stali. Nawet jego głos brzmiał jak klinga przecinająca powietrze w morderczym cięciu; nawet jego spojrzenie napawało pewnością, nie nosiło bowiem żadnych śladów wahania. Nie wahał się. Wiedział co robi i to właśnie robił. W jego świecie nie było miejsca na wątpliwości — nie miał na nie czasu. Czas był luksusem, na który nie mógł sobie pozwolić. Czas był tym elementem, który mógł przekreślić całą jego pracę i wpędzić pacjenta do grobu; a martwi podopieczni byli najgorszą porażką, jaką mógł ponieść nie tylko na zawodowym, ale i osobistym gruncie.
    Pewnie dlatego ludzie się go bali. Bali tych stalowych nerwów, nieludzkiego opanowania, chorobliwego perfekcjonizmu. Bali się, że wytknie im błędy, pokaże, że rzeczywistość jest inna niż w ich subiektywnych umysłach. Udowodni, że w rzeczywistości klęczą, przygnieceni ciężarem obowiązków. Bali się starcia z lustrem, jakim mógł się stać, patrząc im prosto w oczy. Bali się, że odbije ich klęski, ich słabości, ich problemy. Ludzie nie chcą widzieć tego, co czyni ich wiotkimi. Ludzie wolą wierzyć, że są idealni w idealnym świecie i nie mają żadnych wad. Że każdy ma wady, ale nie oni. Oni są bez skazy.
    Ale Reyes była kimś, kto nie widział w nim zwierciadła. Nie doszukiwał piekła skąpanego w ognistym bólu; Reyes widziała w nim podporę. Fundament, o który mogła oprzeć swój dom. I miał nadzieję, że nie drzewo, które kiedyś przytrzyma pętlę. Tego nie mógłby zrobić.
    Widział miliony upadków na własne życzenie; widział miliony odrzuconych dłoni wyciągniętych w pomocnym geście; widział miliony zalanych łzami złamanych. Ale nigdy nie chciał się do nich przyczyniać. Nie to było celem jego żywota, choć jego duszę skrywał wieczny mrok. Mrok pochłaniał, ale nie łamał; to światło wypalało i wpędzało do ciemności.
    Reyes była rzuconą rękawicą, którą zdecydował się podjąć. Roztańczonym ognikiem w lampie, którą zdecydował się dokarmiać. Trudną w pielęgnacji paprotką, której nie skąpił wody.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Była kimś kogo rozumiał, kogo chciał wspierać. Dla kogo gotowy był poświęcać godziny snu, wiedząc z jakim brzemieniem się mierzy. Chciał ulżyć jej w cierpieniu, nieważne jak nikły był jego wkład. Nie mógł jej zaoferować niczego innego poza obecnością, bowiem emocjonalne pocieszenie było rzeczą, na którą nie potrafił się zdobyć. Był zbyt nadpsuty; wewnętrzny kompas spaczony, a mechanizmy zardzewiałe na dobre i niemożliwe do wymienienia. Ale starał się, na tyle, na ile pozwalał mu charakter, który przecież sam świadomie w taki sposób uplastycznił.
      Uniósł brew, zatrzymując się na chwilę, by spojrzeć na nią, gdy mówiła o ośmiogodzinnym spacerze. Zasadniczo, pewnie oboje daliby rady. Pytanie tylko, czy miało to jakikolwiek sens — on na pewno spóźniłby się do pracy i kilka szwów nie zostałoby założonych; ona z kolei pewnie nie czułaby nóg. A Casssian nie był specjalistą od protez; nie chciałby jej ich zresztą zakładać. Wystarczało, że spędził wiele godzin na składaniu jej do kupy — i nigdy nie mówił, jak skomplikowanymi puzzlami się okazała. Robił po prostu to, co uważał za właściwe, walcząc z presją i ze sobą; komplementem, jakim mógłby ją obdarzyć było to, że miała niesamowicie piękne kości.
      Co przy ogólnym stanie rzeczy, w którym leżała przed nim na stole zupełnie naga, a on widział już chyba wszystko, łącząc kolejne elementy układanki — chyba osiągnął już szczyty w jej temacie, o czym inni faceci mogli pomarzyć, zabijając za taką szansę.
      Nie mógł jednak składać jej przez ubranie, prawda?
      Prychnęła, w odpowiedzi na co spojrzał jej w twarz. Typowa baba, ponawiająca historię, którą znał już na pamięć w każdym szczególe; nie potrafił zliczyć ile razu mu o tym opowiadała. Być może w okresie, w którym dostawała te propozycje, wyglądała inaczej, ale teraz, po jedenastu latach — gdyby miał przyznać jej wizytówkę agencji modelingowej, pewnie by to zrobił. Z ogromnym zobowiązaniem w kontrakcie, by przebywała 2 metry od niego i nie niszczyła jego image'u. Nie skomentował jednak ponownie, po prostu prowadząc ją w kierunku swojego auta. Mówienie czegokolwiek nie leżało w jego naturze — nie chciał również wywoływać wilka z lasu, choć miał wiele potencjalnych ripost, którymi mógł ją rozkręcić.
      — Jeśli jesteś dziełem awangardowym, to ja jestem artystą — powiedział w końcu, zatrzymując się kawałek od auta, do którego zaraz miał zamiar ją zaprowadzić. — Pamiętaj, że widziałem Twoje płótno w całej okazałości i na nowo nadałem mu barwy — dodał, uśmiechając się tym razem szerzej, na swój sposób ładnie, choć nieco... niewinnie? — Nie przewidziałem jednak, że bez języka byłabyś bardziej nostalgiczna i może więcej osób zatrzymałoby na Tobie wzrok w galerii — ciągnął, czując, że zaraz trzepnie go w ramię. Cieszył się również, że nie za bardzo dostawała do jego twarzy. — Ale rozumiem, często dzieła są niewdzięczne i wyrzekają się twórców — powiedział tajemniczo, po czym oparł dłonie na biodrach. — Ale ty mi nawet wyszłaś, nic dziwnego, że nie możesz odpędzić się od mężczyzn, pamiętam, jak jeszcze trzymałem pędzel... te kształty, włosy... prawdziwy zaszczyt, błagam, pozwól mi oddychać tym samym powietrzem...


      romantic as hell

      Usuń
  19. [Co do pomysłu sprzedania szafy – polecamy się na przyszłość z Lauriem, na pewno chętnie podzielimy się kilkoma rozwiązaniami. Dziękuję za tak piękne przywitanie i przybywam na zaproszenie, bo nie mogę przegapić wątku z Reyes, która, tak, wydaje się takim odbiciem Lauriego i jego historii (jego wypadek był raczej nieszkodliwy, choć pobudki już nie takie błahe). Kartę czytałam z przyjemnością, ale i ze smutkiem, choć przeplatanym z nadzieją i uśmiechem – Reyes jest silna i mimo tego doświadczenia pragnie wciąż być. A często już o samo bycie chodzi. Co też bywa niezmiernie trudne. I tak, w tym też przypomina Maudie. Bardzo chciałabym ich powiązać. Może właśnie przez sztukę Maudie? Jej obrazy raczej nie wpisują się w profil galerii, w której pracuje Reyes, ale możemy pomyśleć o czymś innym. Laurie na pewno chciałby, aby i inni zobaczyli jej dzieła, a ona zawsze marzyła o jakimś kameralnym wernisażu. Może będzie szukać pomocy w tym przedsięwzięciu? Poznali się już na samej wystawie? Znali się wcześniej? Kiedy Reyes uległa wypadkowi? Może i to byłby jakiś początek. Na razie rzucam bardzo swobodnymi pomysłami, pewnie jeszcze coś wymyślimy.]

    Laurie

    OdpowiedzUsuń
  20. To jest przewspaniały pomysł!
    Dylan mógł przychodzić do muzeum regularnie, tam sobie pisał, bazując na eksponatach; w ramach ćwiczenia pisarskiego tworzył krótkie fabuły na podstawie wystawianych w muzeum dzieł.(Na podstawie obrazów Hoppera powstał zbiór opowiadań kilku autorów, więc może coś w ten deseń Dylan pisał, ale tylko dla siebie, eksperymentując).

    No i rzeczywiście, przy ostatniej wizycie, która mogła mieć miejsce kilka, kilkanaście tygodni temu, wypadło mu kilka luźnych kartek z notatnika. Teraz odwiedza muzeum, a tu jego teksty wiszą. Dylan będzie więc szukał kogoś odpowiedzialnego za całe zamieszanie i tak trafi na Reyes.

    Teraz tylko pozostał nam zwyczajowy rzut monetą w celu ustalenia kto zaczyna ;D Rozumiem, że ów obowiązek spoczywa na mnie, bo podsunęłaś (wspaniały) koncept, ale upewniam się, kto wie, może masz jakieś szczególne upodobanie do rozpoczynania wątków i nie chciałabym Cię pozbawiać tej przyjemności... ;> Dawaj znać!

    DYLAN

    OdpowiedzUsuń
  21. Cassian, uraczony takim psikusem, nie wiadomo jak by zareagował. Pomimo, że praca wymagała od niego maski obojętności i chłodu, nie odbierała radości z życia, jeśli jakaś uchowała się na dnie jego duszy. Nie był jednak nigdy w poważnym związku – miały jednak miejsce w jego życiu krótkie, przelotne relacje, nienastawione na długodystansowość. Szybko jednak z nich zrezygnował, czując, że jedynie marnował swój czas; nie lubił tego ciężaru czyjegoś ucha na swojej klacie, gdy wsłuchiwano się w bicie jego serca. Nie lubił zasypiać z przytuloną do siebie kobietą; drażnił go ten dotyk, drażniła go ta nagość i fakt, że jego chłód jest tylko małą przeszkodą, bowiem nie wymaga się od niego niczego więcej niźli mechanicznych, nic nieznaczących ruchów.
    Działanie według schematu nie było dla niego problemem. Odczuwał pociąg seksualny, nie był z niego wyprany. Posiadał zmysły estetyczne – potrafił docenić cudze doskonałości, zawiesić oko, zastanowić się nad perfekcją, jaka przebija z ludzkiego ciała. Nie uważał jednak tego za na tyle kluczowe, by lądować w cudzych, ciągle innych, ramionach. Nie potrzebował pocieszenia, nie potrzebował się wyżywać i dawać upustu emocjom – na pewno nie w takiej formie, gdzie ktoś inny mógł być świadkiem jego słabości. Jego słabości były tylko i wyłącznie jego domeną i tylko on, nikt inny, mógł obserwować je w pełnej krasie. Nie zwierzał się. Nie mówił. Nie sugerował, że jest mu ciężko.
    Praca była całym jego życiem. I choć czasami miał wrażenie, że rysa na szkle się powiększa, bańka pęka, a jego stopy odlatują od ziemi – zawsze udawało mu się na nowo przywrócić gardę.
    Quatermaine chyba nigdy nie płakał. Nieważne jak bardzo wszystko spadało i niszczało pod jego stopami, on zawsze był punktem stałym, któremu nie groziły żadne wiatry.
    I jakaś część jego jestestwa cieszyła się, że ta niewzruszalność może komuś służyć. Cieszył się, że może pomóc Reyes, która swoją drogą, była niezwykle uroczą osobą. Nie współczuł jej, bo nie miał tendencji do współczucia – cieszył się jednak, że stanęła na nogi i była gotowa żyć dalej. Niczego tak dla niej nie chciał, jak szczęśliwego zakończenia. I choć wiedział, że niewiele może jej zaoferować, oferował to, co mógł. Była iskierką nadziei w mroku ciemności, małym świetlikiem w trakcie nowiu – nie chciał by utraciła to wszystko, co biło z niej, kolorując świat na nowo. Wyobrażał ją sobie jako dziecko z kredkami, wypełniające rzeczywistość; i jeśli był w stanie, miał zamiar nie pozwolić, by ktokolwiek kiedyś zabrał jej te kredki.
    Rzadko aż tak spoufalał się z pacjentami, zwykle nie wynosząc ich poza grunt zawodowy. Nie miał w zwyczaju utrzymywania kontaktów poza szpitalem – w tym miejscu wykonywał swoją pracę i nie było nic osobistego w tym, co robił. Nie potrzebował dodatkowych podziękowań, butelek alkoholu na dowód wdzięczności, czekoladek, ciast i innych rzeczy – bez nich robił to tak samo dobrze i tak samo pewnie, bowiem przyrzekał, że będzie to robił.
    Reyes, choć zrobił co mógł, by naprawić ją fizycznie, nadal miała psychiczne rany, których on nie był w stanie zszyć. Zastanawiał się, czy nie użyć swoich kontaktów i nie wysłać jej do dobrego psychologa – musiał jednak najpierw z nią o tym pogadać, choć zaniesienie jej do gabinetu i zamknięcie z innym lekarzem też wchodziło w grę...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miała rację, bowiem nie zauważył jej płonących różem policzków: być może dlatego, że się nie przyglądał, a może dlatego, że nie spodziewał, że wywoła jakąkolwiek reakcję. Po prostu mówił, co akurat przychodziło mu do głowy – co było luksusem, bo zwykle mocno panował nad swoimi słowami. Nie czuł jednak potrzeby klepania profesjonalnych, poważnych formułek przy Reyes, która i tak za każdym razem zmuszała go do spontaniczności. I nawet mimo że nie lubił owej spontaniczności – w jej towarzystwie posługiwanie się nią było jakieś takie... wybaczalne.
      Mhm, mhm. Mruczał tylko, gdy wspominała o swoim uroku osobistym. Jego Mhm było już chyba znane na cały szpital, bowiem posługiwał się nim znacznie częściej niż słowami. Pewnie dlatego pielęgniarki za nim nie przepadały – po prostu mruczał znad formularzy i zdjęć, nie uważając, by skupianie się na słowach miało jakiekolwiek znaczenie. Był w pracy w celach ratowania cudzego życia, a nie towarzyskich.
      – Niezbyt daleko mi do psychopaty – odpowiedział tylko ze wzruszeniem ramion, uśmiechając się łagodnie, co kontrastowało ze słowami, które wypłynęły z jego ust. Nie myliła się zbytnio – niewrażliwość ciała migdałowatego była właśnie objawem psychopatii. I choć Cassian nie posuwał się do czynów psychopatycznych, podręcznikowo prawdopodobnie nim był. Nikt jednak nie musiał wiedzieć, tak samo jak nikt nie zastanawiał się nad tym, że psychopatia nie musi być zła; niektórzy z tą przypadłością, tacy jak on, przystosowali się do życia w społeczeństwie całkiem poprawnie.
      Chirurgia też była swego rodzaju artyzmem; wymagała precyzyjnych ruchów skalpela (pędzla) po czystym, czekającym na nadanie właściwego kształtu płótnie. Cassian jednak nie był zbyt dobrym artystą – potrafił grać na gitarze, lecz to stanowiło szczyt jego umiejętności. Rysowanie, malowanie, czy inne techniki tworzenia obrazów nigdy nie były jego smykałką. Potrafił dziergać i szło mu to całkiem nieźle, ale nie uważał tego za sztukę.
      Lecz łagodnie dłonie, wiodące po ciepłym ciele też były sztuką; subtelny dotyk był sztuką, wyczucie w delikatnych opuszkach sunących po cudzej skórze. Ciepły oddech na karku, zruszający ciało gęsią skórką; płonące słowa wypowiadane szeptem w kierunku delikatnych uszu. Żarliwe usta wędrujące ścieżką mokrych pocałunków. Ludzie byli sztuką i uczucia były sztuką.
      Nawet jeśli on ich nie posiadał.
      Mhm, mhm wymruczał znowu, gdy wspominała o jego przyszłości samotnego starego zgreda. Nie komentował. Może miała rację, może nie. Nie zaprzeczyłby — była cudowną osobą, lecz już zdecydowanie za długo miała język. Cudowną osobą, której pewnie nigdy by tego nie powiedział. Wynurzenia tego typu nie były w jego stylu. Chyba nigdy nie powiedział nikomu magicznych słów Kocham Cię, co nie było w jego przypadku osobliwością. Ludziom trudno było pogodzić się z jego wewnętrznym chłodem, ale po tylu latach trwania w niebycie, nie potrafił już go modyfikować. Ocieplenie jego wewnętrznej kuźni było już niemalże niemożliwe; a nawet jeśli czasami postępowało, nadal nie uzyskiwano dostatecznie wysokiej temperatury, by przetopić stal w emocje. Była to rzecz poza jego zasięgiem — i choć czasami chciałby być taki jak inni, w istocie cieszył się, że nie był.
      Jego świat istniał tylko dla niego i osób, które jakimś cudem chciały w nim zostać.

      Usuń
    2. — Och, Reyes, zapamiętam tę chwilę na zawsze i będę ją opowiadał wnukom swojej siostry — powiedział, wyraźnie sugerując, że sam raczej nie doczeka się dzieci. Nie widział się w roli ojca i pewnie tylko krzywdziłby swoim chłodem potomstwo, jeśli by się go doczekał. — Że wspaniała Reyes Castanedo, niedoszła modelka o niesamowitej aparycji, pięknej kobiecej fizjonomii, szerokim spektrum zainteresowań i cudownej duszy zaszczycała mnie obecnością w moim nudnym życiu — kontynuował, gdy znaleźli się pod samochodem. Otworzył jej drzwi od strony pasażera, wyciągnął kocyk z dinozaurami i po prostu zarzucił jej na ramiona, czochrając jej włosy dłonią.
      — Chodź, zanim wyciągnę pędzel i zdecyduję się coś na tym Twoim płótnie poprawić — mruknął, być może nieco prowokacyjnie. Choć w jego głosie trudno było wyłapać takie fenomeny.

      Cassian albo oszaleje, albo stopnieje mu serce

      Usuń
  22. [U mnie parę tych przygód z kodem też było, bo coś kompletnie nie chciał się słuchać i co chwilę coś się psuło. Na szczęście się udało. Łatwego życia Reyes nie ma i to jest pewne, ale z pewnością też w wątkach wszystko się jej ułoży. Będziemy z Gideonem trzymać za to kciuki. Przyjaciele źli może nie są, ale na pewno do moich ulubionych seriali zaliczać się nie będą. Aktualnie biegam po mieszkaniu, sprzątam i gotuję, więc niewiele mam pomysłów w głowie, a pierwszą myślą było, aby z Reyes zrobić sąsiadkę Gideona. Nie znalazłam nigdzie informacji, gdzie mieszka to może z tego marnego pomysłu dałoby się coś wykombinować. A może jednak pisze, a ja po prostu oślepłam i nie mogę tej informacji znaleźć.
    Dziękuję za powitanie!]

    G. Gauthier

    OdpowiedzUsuń
  23. Jeśli szło o bezdzietność Cassiana, jego matka nie poruszała tego tematu. Mniemał zresztą, iż po powrocie Cilliana – który fizycznie był identyczny jak on; miał nawet identyczną sylwetkę – to od niego spodziewała się dzieci. Był zresztą bardziej ludzki, przystosowany do życia, pełen radości i miłości, której brakowało Cassianowi. Choć matka wyraźnie go faworyzowała – to w końcu on był bliźniakiem, którego wychowała – widział jak wielki uśmiech na jej twarzy wywoływała otwartość Cilliana, której Cassian nie mógł jej dać. Cieszyła się, że odzyskała syna, który w dodatku odwzajemniał jej uczucia, przelewane na dzieci każdego dnia. Cassian powinien czuć pewnie swego rodzaju zazdrość – nie potrafił jednak, a wręcz radował się, że rodzicielka wreszcie jest szczęśliwa. Nawet jeśli Cillian miałby zająć jego miejsce, Laura Quatermaine zasługiwała na znacznie lepszego syna niż Cassian, który pomimo wzorowego wychowania i otoczenia miłością, wyrósł na mruka, z jakim nie chciałaby mierzyć się żadna matka. Widział jak wielki ból sprawiało jej jego jestestwo; jak bardzo jego chłód powoduje u niej ciarki, zmusza do przemyśleń: czy coś zrobiła nie tak?, podczas gdy prawda była taka, że Cassian wyrósł na takiego człowieka po prostu. Nic nie wpłynęło na jego byt, żadne drastyczne wydarzenie go nie ukształtowało. Nie był złamanym chłopcem, który po okropnym doświadczeniu zamknął się na świat; nie był porzuconym noworodkiem, który wychowany w rynsztoku, nie ufał żadnym aspektom życia.
    Quatermaine nie zajmował się genetyką – widział jednak wyniki Reyes wszelkiego rodzaju, bowiem jako osoba szanowana, po prostu miał do nich dostęp. Jak na jego (niespecjalizujące się jednak w tej dziedzinie) oko, sytuacja nie byłe na tyle drastyczna, by całkowicie odebrać jej możliwość bycia matką. Wręcz przeciwnie – uważał, że poskładał ją tak wzorowo, że genetycy mogli mu naskoczyć.
    Cassian wiedział, że Reyes ucieszą jego komplementy; spodziewał się tego i być może umyślnie chciał ją uradować. Nie leżało to wprawdzie w jego naturze, lecz czasami, zupełnie wyuczonym odruchem, niepłynącym prosto z serca, lubił sprawiać ludziom radość. Choć głoszenie prawdy nie było wcale trudne, zwłaszcza, jeśli obiektywnie się tak myślało — subiektywnie Cassian raczej nie wypowiadałby się w jej temacie. Subiektywnie nie wypowiadał się w niczyim temacie, bo jego rozmyślenia niewiele miały wspólnego z rzeczywistością. Pozbawiony emocji, zupełnie inaczej interpretował ludzkie istnienia: zwracał uwagę na niesztampowe, dziwne rzeczy, które normalnemu człowiekowi nie przechodziły przez myśl. I nikt miał nigdy nie zyskać dostępu do tej części jego jestestwa.
    Jej groźba zabrzmiała zabawnie, lecz tylko uśmiechnął się łagodnie, choć było w tym uśmiechu coś kapryśnego; zupełnie jakby mówił, że tylko pogorszy jej fryzurę i już nikt nigdy jej nie rozplącze... Na wspomnienie o jego zapachu, uniósł brew, lecz nic nie powiedział. Woń perfum wymieszana z wonią ludzkiego ciała potrafiła mamić zmysły — był to naturalny afrodyzjak, który wielu przyprawiał o dreszcze, biegnące wzdłuż kręgosłupa. Zwłaszcza ludzie z wyczulonym węchem mogli liczyć na intensywne doznania, mierząc się z innymi. Każdy miał w końcu inny, osobliwy zapach; słodki, męski, kobiecy, kuszący. Interpretacje były dowolne, lecz specyfika zawsze pozostawała taka sama. A Reyes, jego zdaniem, pachniała jak ciasteczka. Dopiero wyjęte z pieca maślane ciasteczka, z kleksem konfitury po środku. Ale tym komplementem też by jej nie obdarzył; choć ona nie miała problemów z wynurzeniami tego typu. On zatrzymywał się jedynie na myślach; słowa nie były środkiem, za pomocą którego przemycał swoje odczucia. Bliżej mu było do czynów, choć i nimi dysponował w ograniczonym zakresie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdyby wiedział, co spowoduje jego z pozoru nic nieznaczące zdanie, tylko trochę przyprawione prowokacją, pewnie nadal zdecydowałby się na wypowiedzenie go. W ułamku sekundy, jego bystre spojrzenie zarejestrowało zmiany w fizjonomii Reyes — a że stała tuż przed nim, stanowiąc punkt, w który akurat się wpatrywał, każda najmniejsza zmiana nie mogła ujść jego uwadze. Miał wrażenie, że jej plecy przechodzi drżenie, którego nie mógł sobie wymyślić; zagryzła wargę, co bezpośrednio odzwierciedlało kobiecą ekscytację. Przechyliła głowę, zastanawiała się. Trwając w bezruchu, wpatrywał się w nią, choć subtelnie, zastanawiając się, co będzie konsekwencją jej podyktowanych instynktem odczuć. Nie lubił spontaniczności; nie lubił niezaplanowanych działań. Tym razem jednak poczuł ciekawość, wypatrującą tego, co ta drobna dziewczyna zrobi, ruszona jego elektryzującą aurą. Wiedział, że w powietrzu pomiędzy nimi przemknął prąd — musiałby być ślepy, by go nie zauważyć. Nawet przy ograniczeniu emocjonalnym, trudno było nie dostrzec atmosfery, która zgęstniała, napełniając się iskrami ognia.
      Słowa płynące z jej ust były ciche, lecz niosły ze sobą ładunek słodyczy; zupełnie jakby pozornie nieśmiało, zmierzała do czegoś, czego bardzo chciała, nie wiedząc jednak jak to dostać. Uśmiechała się, widział dziki błysk jej oczy, czuł jak opiera dłonie na jego biodrach, choć nie ściągnął wzroku z jej twarzy. Nie dał złamać swojej gardy.
      Stanęła na palcach, jej głos przybrał znamiona zmysłowego, przybliżyła twarz do jego. Nie opuścił wzroku, nadal się w nią wpatrując, a jego twarz znaczył tylko łagodny uśmiech, którego nie dało się jednoznacznie zinterpretować. Być może poczuł, jak jego kości przechodzi coś w rodzaju poruszenia; być może przez jego głowę przemknęły niesforne obrazy, a furtka prowadząca do zakazanego toru myślowego uchyliła się, pozwalając mu na niego wstąpić. Trzymał się jednak w ryzach, nie łamiąc nawet, gdy przejechała opuszkiem palca po jego dolnej wardze. Niemalże mógł poczuć smak jej podniecenia, które zupełnie nieświadomie w niej rozbudził. Nadal jednak nie zrobił nic, nie pozwalając, by cokolwiek naruszyło jego strukturę.
      Miał ochotę dmuchnąć jej w szyję, gdy pojawiła się zbyt blisko. I od tego się jednak powstrzymał, wiedząc jak ciepły oddech na szyi potrafi paraliżować. Ta część kobiecego ciała była nadmiernie wyczulona i taki zabieg pewnie rozbudziłby ją jeszcze bardziej.
      A on zasadniczo nie wiedział, czy nadmierne podniecenie seksualne nie jest przypadkiem objawem stresu pourazowego. Musiał doedukować się w tym temacie, aby w przyszłości nie złapać się na żadne faux pas.
      Nawet tak profesjonalne, logiczne i sensowne wytłumaczenie nie przepędziło do końca jego kosmatych myśli. Nie oddał się nim jednak, zaraz wracając do normalności, gdy Reyes wygrała swoją partię i opuściła go, wsiadając do samochodu. Na zewnątrz zrobiło się chyba gorąco, cholerne słońce.
      Potrzebował długich trzech sekund, by otrząsnąć się z szoku, przyswoić informacje z tego, co przed chwilą zaszło i obejść samochód, wsiadając po strony kierowcy.
      Jego garda wróciła w pełnej okazałości, a oczy tak samo spokojnie lustrowały otaczający wszechświat. Serce znów biło normalnym rytmem.
      Zapiął pasy i umieścił kluczyk w stacyjce, przenosząc wzrok na Reyes.
      — Pasy — powiedział krótko i jakby w temacie ich minionej chwili, po prostu wychylił się lekko i sam je jej zapiął. Znów rozczochrał jej loki na głowie. — Teraz odwiozę biedne, zmęczone płótno do domu, by nikt nie dotknął go już swoim pędzlem, tak? — spytał, a jego głos tym razem nie nosił śladów niczego. Lecz celowo go tak modulował, nie chcąc by przebijały przez niego jakiekolwiek odczucia. Za to, co podpowiadały mu kosmate myśli, groził mandat.
      Odpalił samochód i wyjechał na ulicę.

      grzeczny Cassian, który trochę nie ogarnia, co się dzieje i udaje, że wcale go to nie rozbudza

      Usuń
  24. Nowy Jork uchodził za miasto możliwości i kontrastów, za miejsce, w którym rodzą się marzenia; gdzie można tchnąć w siebie iskrę świeżej motywacji, wziąć głęboki oddech, powstać z kolan i zacząć żyć – zupełnie od nowa. Jednak sposób w jaki Reginald zasiedlił szeregi tego miasta, nie był związany z jego zawodem, ani z fantazjami, ani z poszukiwaniem motywacji, bo Patterson nigdy sam z siebie nie zdecydowałby się na przeprowadzkę do tak wielkiej metropolii. Kiedyś już na samą myśl o niekończącym się tłoku, wielkich kolejkach i pośpiechu, którym miasto to szczególnie się odznacza, dostawał odruchów wymiotnych. On do pełni szczęścia potrzebował poletka czystej ziemi, bujnego lasu, łona natury i ciszy, która wypełniałaby po brzegi jego maleńką samotnię, utkaną w zapomnianych kątach tego świata, gdzieś u stóp gór zachodniej Wirginii, albo nad lustrem malowniczej Shenandoah River. Trzy czwarte swojej egzystencji spędził w rodzimej Karolinie Północnej, począwszy od wsi, w której dorastał i miasteczka, w którym stacjonował jako świeżo upieczony żołnierz. O wstąpieniu do wojska zadecydował już w czasach chłopięcych, natomiast samą pasją do militariów zaraził go dziadek, i to właściwie w chwili, w której podarował mu jeden z numerów World at War Magazine z dołączonym do niego plastikowym modelem czołgu, a konkretnie modelem Shermana M4. Ilustracje, opisy i miniaturowy czołg to pierwsze bodźce, które zasiały w nim ziarno zainteresowania – ono zaś kiełkowało z każdym rokiem, a w efekcie zaowocowało złożeniem przysięgi przed amerykańską flagą. Dziś służba była dla Reginalda wszystkim, bo zarówno życiem, jak sensem istnienia. Wybrał ją świadomie, od pamiętnych czasów pielęgnując w sobie hart ducha i pasję, jaką darzył wojskowość. Miał jeden, konkretny cel, natomiast dostanie się do elitarnej jednostki wojsk specjalnych – tak zwanych „zielonych beretów” – było zwieńczeniem wszystkich jego trudów, związanych z podążaniem za głosem serca. Chciał wstąpić do wojska i zostać wcielonym w szeregi specjalsów – nigdy nie myślał o wojskowej medycynie, ona pojawiła się przypadkiem, ale zafascynowała go do takiego stopnia, że z czystej ciekawości zagłębiał się w temat, lądując w efekcie na światowym kursie medyków polowych i kończąc go z wyróżnieniem. Dziś posiadał stopień sierżanta majora w korpusie podoficerskim, był odpowiedzialny za swoich żołnierzy i za zdrowie tych, którzy walczyli na pierwszej linii ognia. Na jego barkach spoczywało to, co najcenniejsze. Życie.
    Przeprowadzka do Nowego Jorku była zasługą jego długoletniego przyjaciela, który do Wielkiego Jabłka wybył na studia, pozostawiając rodzinne Barnardsville daleko za sobą już paręnaście lat temu. Nowojorskie Belle Harbor, ulokowane tuż na Oceanem Atlantyckim na półwyspie Rockaway, przypominało mu odrobinę rodzinną Karolinę Północną – spokojną, słoneczną i piękną. Dom, który Reginald kupił w tamtym rejonie dzięki pomocy przyjaciela, fundamentami sięgał samej plaży – był piętrowy, z zewnątrz wyłożony szarym kamieniem, a białe okna ze szprosami dodawały mu wyjątkowej estetyki. W tych czterech kątach, tak zbliżonych wystrojem do rodzinnego gniazda, potrafił odnaleźć spokój i ukojenie nie tylko po każdym ciężkim dyżurze, ale również po wielkomiejskim gwarze. Ponad to, w ciągu trzech lat – bo tyle liczył sobie jego stały pobyt w w metropolii – nauczył się istnieć w chaosie, stać w kolejkach i nadążać za ludźmi w pośpiechu, natomiast praca w pogotowiu uzupełniała jego zapotrzebowanie na adrenalinę, której szczególnie brakowało mu w czasie po-misyjnego urlopu, który i tak znacznie się już przeciągał.
    Ze względu na zawód, na jego drodze pojawiało się mnóstwo ludzi – większość z nich to pacjenci, którym udzielał pomocy gdzieś pomiędzy wysokimi drapaczami chmur wielkiego miasta, podczas licznych dyżurów w karetce, ale poza nimi byli również ludzie spotkani w sferze prywatnej; w kameralnym pubie nieopodal Jacob Riis Park, albo gdziekolwiek indziej na manhattańskich, wyjątkowo zatłoczonych ulicach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasami ktoś zaczepił go na Piątej Alei, ktoś dosiadł się na ławce w Central Parku, czy zapytał o drogę na Broadwayu, jednak wszystkie te znajomości trwały chwilę, pozwalając o sobie zapomnieć na krótko po rozstaniu. To były ulotne momenty, nie wnoszące nic w jego historię, bo ta na swych kartach miała całe stado przelotnych i błahych znajomości, zebranych w biegu życia. Reginald przyzwyczajony był do tego, że w jego egzystencji ludzie pojawiają się i znikają; że niewielka ich garstka pozostaje, zaskarbiwszy sobie jego sympatię jakimiś szczególnymi cechami, ale większa odpada jak w samoistnej selekcji naturalnej. Nie miał w sobie wielkiej potrzeby pielęgnowania znajomości i utrzymywania ich, bo zbyt wiele ludzi spotykał, aby cenić sobie każdego z osobna – nie byłby w stanie zapamiętać ich wszystkich, a już szczególnie pacjentów, wybijali się zatem tylko ci, który mieli w sobie coś wyjątkowego. Podziw był z kolei czymś, co często widywał na twarzach swoich rozmówców, ale nigdy nie czerpał z niego korzyści, bo pomimo tej całej heroicznej otoczki, bohaterstwa i szlachetności, jego życie wcale nie było tak piękne jak na amerykańskich filmach. Miał bowiem swoje osobiste demony, z którymi walczył i problemy, którym nieustannie stawiał czoła. Obserwator mógł sądzić, że to wyjątkowe być kimś takim, jak Reginald Patterson – ale uczestnik jego życia gotów był przyznać, że jego trudy są ostatnimi, z jakimi chciałby się kiedykolwiek zmierzyć.
      Kiedy wychodził z dyżurki, a jego kontrolne spojrzenie napotkało na swej drodze delikatną twarz szczupłej brunetki oraz jej tęczówki, których kolor przywodził na myśl gładko oszlifowany akwamaryn, coś go autentycznie tknęło, jakby stał się ofiarą jakiegoś deja vu, wiążącego się z czymś przeszłym, ale niewątpliwie ważnym. Mimo to, przeszedł kawałek dalej w tym zamyśleniu, próbując doszukać się wewnętrznie jakiegoś wytłumaczenia, aż poczuł na swym ciele lekkie uderzenie, które na powrót ściągnęło go na ziemię. Od razu instynktownie wyciągnął obie dłonie w kierunku brunetki, chcąc zapobiec przed jej ewentualnym upadkiem i ułożył je na jej ramionach, dopóki nie dostał jasnych sygnałów, że jej równowaga została przywrócona. Gdy zaczęła mówić, raptownie otworzył sobie przed oczyma całą sytuacje z samochodowym wypadkiem – czas, który wtedy deptał mu po piętach, resuscytację, walkę o życie, a później ulgę, gdy monitor funkcji życiowych wydał z siebie długo wyczekiwany dźwięk.
      — Pamiętam — powiedział łagodnie, po czym cofnął powoli dłonie z jej ramion. Była jedyną osobą, która uszła wtedy z życiem, pomimo wielu prób ratowania pozostałych. — Spokojnie, nie przeszkadza pani — zapewnił, podnosząc usta w uśmiechu. Wciąż miał na sobie ratowniczy uniform, ale jego dyżur dobiegał już końca; musiał się tylko odmeldować u dyspozytora i przebrać, żeby swobodnie opuścić jednostkę. — Musiała się pani trochę natrudzić, żeby mnie znaleźć. Poza tym, naprawdę dobrze pani wygląda — wtrącił, dostrzegając tę pozytywną różnicę w jej wyglądzie, który miał prawo porównywać, bo doskonale wiedział w jakim stanie znalazła się w październiku. — Ale... czy mogę jeszcze w czymś pani pomóc? — Zapytał, przyglądając się uważnie jej twarzy, bo powód jej odwiedzin był mu wtenczas jeszcze nieznany, choć zakładał, że mogła tu dotrzeć tylko po to, ażeby mu podziękować. Nie oczekiwał tego, bo ratowanie życia było jego obowiązkiem, jednak był zdumiony, że postanowiła go odszukać, nawet jeśli chciała przekazać tylko osobiste podziękowania.

      Reginald Patterson

      Usuń
  25. Haha, rozumiem, rozumiem. W takim razie lada dzień powinnam podrzucić rozpoczęcie!

    DYLAN

    OdpowiedzUsuń
  26. Od młodszej siostry, która najczęściej sprawowała opiekę nad Reyes, słyszał o tym, że określano jej stan jako cud. Nawet podczas kilkugodzinnej operacji nie dawano jej szans na to, aby wyszła z tego cało, bo Evelyn zdradziła mu podczas jednej z przerw, gdy Nicolette znowu przesiadywała w sali Reyes, iż ta sympatyczna dziewczyna mogła umrzeć niejednokrotnie na stole operacyjnym. Dlatego mimo prawie przebytego zawału podczas poszukiwań córeczki, cieszył się niesamowicie, iż te dwie kobietki mogą być dla siebie nawzajem intensywnymi promykami w ponurym, szpitalnym życiu. Co prawda nie wiedział, co takiego odczuwa Reyes, gdy Nicolette z dziecięcą radością, wskakiwała na jej łóżko, ale doskonale wiedział, że jedyna ocalała z tego tragicznego wypadku jest kimś, kto skutecznie odciąga myśli aniołka od ciężkiej choroby oraz wiecznie nieobecnej mamy. Ostatnie trzy tygodnie życia bez przerwy spędziła na znienawidzonym oddziale i przez te wszystkie dni budziła się z nadzieją, że oprócz tatusia drzemiącego na niewygodnym, fioletowym stołku zobaczy także mamusię. Ile razy otwierał oczy, dostrzegając łzy na jej bladych, zapadniętych policzkach? Przestał liczyć po trzecim razie, dzwoniąc po kilkanaście razy do żony, chcąc jej wygarnąć wszystko podczas krótkiej rozmowy. Czy ona nie miała serca i nigdy nie kochała Nicolette? W takiej chwili powinna była zrezygnować z tej wymiany prawniczej, czuwając przy swoim jedynym dziecku. Myślał, że widział wszystko, co najgorsze na salach sądowych podczas tych tysięcy rozpraw, ale to najbardziej negatywnie wpłynęło na niego własne życie. Widząc Margaret w przedostatni dzień października nawet nie chciał patrzeć na jedyną miłość. Z ciężkim do opisania wyrazem twarzy, spędziła cały wieczór przy Nicolette, czytając jej krótkie opowiadania o małym Mikołajku, a na koniec musnęła ciepłe czoło dziewczynki, wychodząc z sali. Dosłownie, cztery godziny przy jej łóżku, pewnie ani jednej łzy i jeszcze od góry do dołu ubrana na czarno, jakby chciała zapowiedzieć, że Teeny nie ma szans. I właśnie wtedy wbijając wzrok w plecy odchodzącej brunetki, dziękował w myślach Reyes. Tej, która mimo własnych dolegliwości, nie zignorowała Nicolette, wygłupiając się z nią tak, jakby znała ją od dnia narodzin.
    Ściskając jej ramiona być może nieco za mocno, powoli zaczął rozluźniać silny uścisk, co mogło być dla Reyes niekoniecznie komfortowe. Widok tak znajomej, ale jednocześnie obcej kobiety, popchnął go w bolesne wspomnienia, w których to Nicolette odgrywała pierwszoplanową rolę. Była już w najgorszym stanie z możliwych, jednak po ostatniej chemii, gdy wyniki się poprawiły, dało to szansę na wiarę w niemożliwe. Wyszli wówczas ze szpitala, korzystając z deszczowego dnia, zaszywając się w uwielbianym parku trampolin i sali zabaw. Od razu Teeny powitała panie, które pracowały w tym miejscu od początku, zrzuciła swoje maleńkie buciki, choć nie najmniejsze i dała się pochłonąć rozrywce, zapominając o tym, co ją spotkało i przez ile bolesnych badań musiała przejść, chociaż nie miała nawet czterech lat. I po krótkiej przepustce wrócili na oddział, a ostatnie dni spędziła w towarzystwie dziadków ze strony ojca, jego licznego rodzeństwa, młodszych kuzynów i tej chorej cioci, do której drogę znała już na pamięć. Na głos mówiła, że musi pokonać troszkę schodów, przejść obok automatu z piciem, minąć gabinet siwego doktora, iść prosto, skręcić w lewo i jest u pięknej ciotuni.
    Kręcąc głową, opanował się, wracając do rzeczywistości. Nie mógł tutaj płakać, a dzięki okularom przeciwsłonecznym nikt nie zobaczy tych jego zaszklonych, błękitnych oczu. Z początku, gdy usłyszał komentarz dotyczący jakiejś fajnej naklejki, zmarszczył brwi, bo całkowicie zapomniał o tym, że Evelyn na serio dała mu białą naklejkę z uśmiechniętym jednorożcem, nad którym widniała tęcza. Po chwili dotknął dane miejsce na koszulce, również należąc aktualnie do osób, które mogły szeroko się uśmiechać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Jestem poszukiwany przez wszystkie pielęgniarki w punkcie pobierania krwi, a także szukają mnie ochroniarze, bo to podobna była ostatnia naklejka z tej kolekcji — wyznał, udając przerażonego mężczyznę, jakby naprawdę ktoś chciał go odnaleźć. — Dodatkowo moja siostra może za chwilę tutaj być, bo pewnie mam włączoną lokalizację w telefonie — wyjął urządzenie, pukając kilka razy w ekran. — I tak przy okazji, to bardzo dobrze Cię widzieć w takim stanie. Śmigasz jak szalona, a Teeny na pewno byłaby z Ciebie bardzo dumna, wiem co mówię — ściągnął okulary, chowając je wraz z telefonem do zapinanej kieszeni.
      Jeszcze te pół roku mała poruszała dwoma paluszkami prawej dłoni po zimnej barierce bocznej, którą montowano do szpitalnych łóżek. W ten sposób prezentowała chodzącą bez większego problemu Reyes, uśmiechając się jeszcze szerzej do cioteczki. Powtarzała jej bez zawahania, że może jak ona wyzdrowieje, to pójdą na tak długi spacer, żeby na koniec nie czuły nóżek, zasługując na podwójną porcję smerfowych lodów.
      — Od dawna jesteś na wolności? Może w sumie porozmawiamy przy kawie, co?

      Lionel i prezencik od zajączka

      Usuń
  27. [ Haha, śmiałam się czytając Twój komentarz, a to dobrze wróży. Jestem zdecydowanie za taką komedią pomyłek. Możemy też uznać, że narzeczoną Marlona, Olivię, poznała gdzieś praktycznie pod koniec ich związku, więc na pewno za wiele o nim nie mówiła. Ciężko wplątać w luźną rozmowę tak poważne tematy. A sam Marlon też się nie chwalił własnym zawodem, zwłaszcza w tamtym okresie.
    Twój pomysł jest świetny, naprawdę. Zaoferowałabym rozpoczęcie, ale... Chyba w takim wypadku muszę Ciebie o nie poprosić? Lepiej nakreślisz sytuację znajomej Reyes. I całą tę tragikomedię. :D
    Swoją drogą, Reyes często też występuje jako nazwisko, prawda? A przynajmniej tak coś kojarzę. Lubię takie nietypowe imiona.]

    Marlon

    OdpowiedzUsuń
  28. Dla Cassiana była to na pewno sytuacja... niecodzienna. Nie chodziło o sam fakt osiągnięcia czegoś w rodzaju stanu przedwstępnego typowej intymnej sytuacji — raczej o bliskość. Cassian rzadko doświadczał cudzego dotyku, po prostu od niego stroniąc. Nie lubił, gdy ktoś wodził po jego skórze; to on zwykle błądził po cudzej, będąc zmuszonym przez swoją pracę. Jeśli już jednak zdarzało mu się oddawać w nieswoje palce; musiał uważać, jeszcze więcej wysiłku poświęcając trzymaniu gardy. Choć była to dość typowa przypadłość, on uważał ją za coś nieprzyjemnego; mowa tu oczywiście o nadwrażliwości sensorycznej, która sprawiała, że każdy dotyk odbierał znacznie mocniej niż inni. Było to przyczyną jego niezwykłej łagodności i wyczucia w kwestii cudzych dolegliwości — potrafił wyczuć je znacznie sprawniej, a tańcząca pod palcami skóra wręcz opowiadała mu swoją historię; czytał z niej jak z książki, od razu wiedząc, którym aspektem zranienia powinien się zająć.
    Reyes rzecz jasna nie mogła o tym wiedzieć, tak samo jak nie mogła wiedzieć o tym, że dopuścił ją za mury, za które rzadko pozwalał wstąpić komukolwiek; pomimo całej tej otoczki lodu, która w rzeczywistości żadną otoczką nie była, Cassian starał się być dobrym człowiekiem. Nie wychodziło mu to tak dobrze, jakby tego chciał, lecz naprawdę próbował; wynikające jednak z jego charakteru bariery utrudniały mu właściwe prezentowanie swojej wartości. Nie przejmował się tym zresztą zanadto — cudza opinia, w żadnej kwestii, nie była czymś, co cenił. Uważał, że sam jest panem swojego losu i sam nadaje mu bieg; na tyle, na ile był w stanie, nie biorąc pod uwagę wypadków losowych, na które nie miał żadnego wpływu. Z takim założeniem żył, nie poświęcając myśleniu o przyszłości swojego czasu: a jednak zdarzali się ludzie, tacy jak Reyes, którzy potrafili przedrzeć się do jego umysłu. Nie robili właściwie nic niezwykłego, nie rozpędzali z taranem, by rozbić wrota jego jestestwa; nie organizowali powstania, mającego obalić siedzącego na tronie w jego świecie króla; nawet nie krzyczeli i nie próbowali przekonać go do racji, z którymi nie mógł się zgadzać.
    Po prostu byli i samą swoją osobliwą aurą omiatali jego duszę; akceptowali ciemności, wykorzystując je do regeneracji; nie odrzucali chłodu, otulając się nim w upalne dni. Szukali sposobów na przekucie tego, kim był w pozytyw — co na pewno było czymś niezwykłym, biorąc pod uwagę jak złą opinią cieszył się jako człowiek.
    Doskonale wiedział jak wielką walkę toczyła Reyes ze sobą, gdy tylko wyjechał na ulicę; bała się. Bała się, choć nawet słowami zagwarantowała, że mu ufa. Nie dziwił się i nie widział w tym nic osobistego — nawet najlepszy kierowca w odpowiednio złych okolicznościach mógł skończyć pod ziemią. Kątem oka widział jak zasłania oczy kocem, jak krztusi się powietrzem i bije z myślami, pragnąc już wysiąść z maszyny. Rozumiał to. Wiedział przez co przechodzi, bowiem zespół stresu pourazowego nie był niczym przyjemnym; nie mówił nic, bo nie miał w zwyczaju mówić nic. Nie mógł też wesprzeć jej czynami, bo jego rozproszenie jeszcze gorzej uplastyczniłoby jej myśli. A wiedział, że go potrzebuje — w tej sytuacji nie miał jednak możliwości zapewnienia jej pokrzepienia. Choć miał podzielną uwagę, nie chciał dodawać jej zmartwień; nie chciał dokładać do pieca strachu, który i tak płonął w niej prawdziwym ogniem, jeszcze większym niż ten ówczesny, który ugasili przed chwilą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdy zadała pytanie, odwrócił się na chwilę w jej stronę, obdarzając ją sekundowym spojrzeniem różnobarwnych oczu. Uśmiechnął się pod nosem, przewidując, że jagodzianki były jedynie wymówką; jego mieszkanie było znacznie bliżej, a sama Reyes wydawała się bardzo roztrzęsiona. Nie wiedział wprawdzie, czy jego mieszkanie było najlepszym pomysłem; nie tylko ze względu na dość osobliwy incydent, ale też na to, iż po prostu pracował. Wprawdzie dzisiaj nie zapowiadało się na wizytę w szpitalu; istniała jednak możliwość nocnego dyżuru, który zawsze objawiał się w niewłaściwych momentach. Ostatecznie jednak ta ewentualność nie wydawała mu się aż tak nietrafiona; po krótkiej kalkulacji w myślach zadecydował, że może faktycznie lepiej będzie, jeśli zostanie u niego. Nieważne jak dziwnie będzie to wyglądać, zważywszy, że była jego pacjentką.
      Z mikrosekundowego zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu. Reyes od razu uruchomiła się, prosząc go by nie odbierał. Była to dziwna prośba — i tu jednak potrafił zidentyfikować jej źródło i zrozumieć przesłanki, jakie za nią stały. Widział jak jej fizjonomia ponownie się zmieniała; na tyle drastycznie, by wiedzieć, że jest na skraju załamania, a strach paraliżuje wszystkie jej członki. Zjechanie na pobocze brzmiało wprawdzie całkiem sensownie, lecz nie widział tutaj żadnego pobocza, na które faktycznie mógłby zjechać; jechali drogą szybkiego ruchu, która nie przewidywała takich luksusów. Uniósł telefon jedną dłonią, spoglądając na podświetlający się numer.
      I zaraz go odłożył, odrzucając połączenie.
      Znów spojrzał na drogę, skręcając na skrzyżowaniu i tym samym zmieniając trasę na tę, wiodącą do jego mieszkania.
      — To tylko mała Willow — powiedział, przenosząc na nią wzrok na ułamek sekundy. — Później do niej oddzwonisz i wytłumaczysz, czemu wujek Cassian nie mógł odebrać i posłuchać jej porywającej historii — dodał, uśmiechając się pod nosem. Nie powiedział nic więcej, choć dalsza zabawa w pędzel i płótno nadal mogła zostać kontynuowana.
      Do jego mieszkania nie zostało wiele drogi; był już niemalże na finiszu i już po chwili skręcał do garażu podziemnego.
      — Ostrzegam, mam bałagan w mieszkaniu — powiedział, parkując. Przez bałagan rozumiał niezdjęte z blachy jagodzianki, których nie zdążył przełożyć na ozdobny talerz.

      Cassian, który po głębszym namyśle chyba chciałby ten mandat

      Usuń
  29. W ciągu swej kilkunastoletniej służby w zawodzie medyka polowego, Reginald nauczył się przede wszystkim usypiać swoje emocje i odcinać się od sytuacji, z którymi mierzył się na froncie i na ulicach wielkiego miasta. Pozostawiał te wydarzenia w miejscu, w którym ich doświadczył i starał się nad nimi nie rozczulać, bo zachowanie zimnej krwi było w jego fachu decydujące i nie mógł pozwolić sobie na jakiekolwiek rozbicie, i to bez względu na tragizm sytuacji. Gdyby tak przywiązywał wagę do wszystkich wydarzeń, poległby już na pierwszym wezwaniu, więc określenie go nieczułym było w jakiejś części prawdziwe, bo jeżeli nie wyzbyłby się wrażliwości, to dziś, mając w głowie tak koszmarne epizody, prawdopodobnie nie byłby w stanie normalnie funkcjonować w społeczeństwie. Zostałby po prostu zjedzony przez potęgę osobistych przeżyć, wszak te nieustannie odkładają się gdzieś w głębokiej pamięci, bo przecież nikt nie wynalazł jeszcze metody kasowania wybranych wspomnień. Zatem tak – jeśli mowa o wezwaniach, pamiętał ich wiele, jak nie wszystkie, choć część tych mniej katorżniczych zdążyła się z już biegiem czasu nieco zatrzeć. Pamiętał, jednocześnie nie spoglądając dobrowolnie wstecz, dlatego też nie od razu skojarzył Reyes z wypadkiem z szesnastego października, a dopiero, gdy ona sama, stając przed nim i wyciągając na wierzch to, co dotychczas siedziało głęboko w jego głowie, sprawiła, że obrazy z tamtego dnia mimowolnie przeleciały mu przed oczami. Przypomniał sobie cały ten ciężki dyżur i błyskawiczny triaż, który choć z reguły może trwać maksymalnie pół minuty, tutaj trwał zaledwie piętnaście sekund. Reyes jako jedyna z poszkodowanych otrzymała kolor czerwony, podczas gdy reszcie przyznano czarny, dlatego to Reginald, we współpracy z kolegą po fachu, podjął się ratowania jej życia, pozwalając innym zająć się ofiarami śmiertelnymi. Jej stan był bardzo ciężki, ale bez względu na zwątpienie, które towarzyszyło wtedy twarzom innych medyków, a także na ich słabe rokowania, nie przerywał ciągnącej się kilkadziesiąt minut reanimacji – może na podstawie własnych doświadczeń jako jedyny wierzył w to, że nadzieja umiera ostatnia. W chaosie rozgrywanym za plecami i potęgowanym przez dziesiątki gapiów oraz strzelających z fleszy dziennikarzy, wykonał intubację, i nawet ręka mu nie drgnęła, choć zdawał sobie sprawę jak niewiele potrzeba, aby w tym zabiegu zrobić jeden nieodwracalny błąd. W tamtej grupie ratowników, jako jedyny był po kursie SOCM, dlatego sam wydał sobie zgodę na wykonanie drenażu klatki piersiowej, który to prawdopodobnie uratował tej kobiecie życie. Doskonale pamiętał zresztą niepewność kolegów, gdy rozdarł materiał jej odzieży i skalpelem wykonał nacięcie, między piątym a szóstym żebrem, po czym przebił się do opłucnej, włożył tam plastikową rurkę i zaszył nacięcie celem ustabilizowania drenu. W normalnych warunkach robi to wyłącznie chirurg, na szczęście Reginald posiadał tytuł, który upoważniał go do wielu zabiegów, wykonywanych przez lekarzy, więc nie bał się o ewentualne konsekwencje, a wolał nie myśleć ilu ludzi straciłoby życie, gdyby nie papier, który uprawnia go do takich posunięć. W takich sytuacjach, gdy do stracenia jest życie, każda próba ratowania go jest cenna, nawet jeśli zakończy się niepowodzeniem.
    Jej radosny śmiech ściągnął go z powrotem na ziemię i aż sam uniósł własne kąciki, słysząc pozytywny dźwięk z jej ust, włącznie z żartem o natapirowanych włosach. Jej optymizm był budujący, choć doskonale zdawał sobie sprawę przez co musiała przejść, żeby znów stanąć na nogi i wrócić do pełnej sprawności. Dlatego pokiwał głową w zrozumieniu, gdy wspomniała o ciężkiej pracy, związanej z rekonwalescencją i wcale nie uznałby tego za samochwalstwo. Było to bowiem coś, z czego powinna być dumna, a wiedział ile siły w sobie ma, bo pamiętał jak na miejscu wypadku dzielnie walczyła o świadomość, starając się reagować na jego słowa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Proszę mi wierzyć, że nikogo pani nie zawiodła, a dla siostry zrobiła pani coś naprawdę wyjątkowego — zapewnił zdecydowanym głosem. — Nie poddała się pani — zauważył, przyglądając się ruchom jej tęczówek i źrenic. — Przyjmę podziękowania, jeśli obieca pani mi, sobie, swojej siostrze i wszystkim, których pani ceni, że nigdy tego nie zrobi. Okej? — Uniósł lekko brew, w oczekiwaniu na jakiekolwiek przytaknięcie. Był przekonany, że jej siostra, pomimo że nie znał żadnej z tych kobiet osobiście, chciałby przede wszystkim aby Reyes po wypadku nie zatraciła w sobie woli walki. Przeżyła i powinna cieszyć się tym życiem między innymi dla niej, natomiast wola walki była dla Reginalda podziękowaniem szczerszym, niż tysiąc jakichkolwiek pięknych słów. W swojej pracy chciał być cichym aniołem stróżem, dlatego nie czerpał satysfakcji z wdzięczności swoich pacjentów i wynoszenia czynów pod niebiosa, a z siły duchowej i psychicznej, z której nie zrezygnowali pomimo ciężkich przeżyć. Nie udzielał wywiadów, nie szczycił się swoim fachem, bo nie przepadał za sławą, która tkana jest na krzywdzie innych, i nie ważne jak wielką wiedzę posiadał, czy doświadczenie. Ono miało być widoczne w statystykach uratowanych żyć, niżeli na łamach znanych gazet czy portali i tego przeświadczenia Reginald kurczowo się trzymał.
      Spojrzał kontrolnie na zegarek oplatający nadgarstek. Już kilka minut temu powinien był zdać meldunek dyspozytorowi.
      — Hm, wie pani co... — zastanowił się szybko. — Mogłaby tu pani chwilę zaczekać? Oddeleguję się u dyspozytora i zaraz do pani wrócę — wyjaśnił, nie będąc równocześnie pewnym czy Reyes ma w ogóle ochotę czekać i dalej ciągnąć to nieprzypadkowe spotkanie. Przypomniało mu się jednak, że w szufladzie swojego domowego biurka trzyma coś, co w jakieś części należało do Reyes, a co znalazł jakiś czas po wypadku, kiedy przechodził przez miejsce zdarzenia. Ono nie nosiło już wtedy żadnych widocznych śladów wypadku, poza jednym, który tkwił przy betonowym krawężniku – poza małym wisiorkiem.

      Reginald Patterson

      Usuń
  30. Uwielbiał swoją robotę - gdy jechał do palących się budynków, czuł w głębi swojego serce ekscytację, że znowu zmierzy się ze swoim największym wrogiem. Najpierw zadba o ewentualnych poszkodowanych, odnajdzie ich w gąszczu korytarzy i pokojów, zerknie do szafy i pod łóżko, później zadba o ludzi ze swojego wozu, których był porucznikiem - będzie pamiętał, że w podstawowym przeszukaniu najlepiej by wziął udział Curtis i Smith, jeżeli potrzeba wsparcia - do akcji wkraczają Darryl i Jackson. Jeżeli wymaga tego sytuacja wszyscy łączą się jedną liną i nie spuszczają siebie wzajemnie z oczu. Dopiero gdy da sygnał wycofują się, po czym ekipa gaśnicza przystępuje do gaszenia pożaru. Kochał to od dziecka, od pierwszych zrozumiałych przez niego opowieści ojca, które chłonął jak gąbka. I niezmiennie po dzień dzisiejszy ekscytuje się za każdym razem gdy wskakuje w mundur bojowy i wsiada na przednie siedzenie pasażera.
    Wypadki samochodowe nie należały do jego ulubieńców, ale niestety przede wszystkim w tym zawodzie trzeba czekać na to, co przyniesie mu los. Oczywiście traktował je wszystkie z takim samy zaangażowaniem, a może nawet i większym bo to właśnie w nich było najwięcej ofiar.
    Oprócz tego były jeszcze wezwania, które czasami sprawiały, że zaczynał się zastanawiać dlaczego ludzie mają tak wielkiego pecha: zatrzymana między piętrami winda, czy inny niefortunny przypadek, który daje pole do żartów przy wspólnej kolacji w remizie. Te były najczęstsze, przy kilkunastu milionach ludzi w mieście zdarzały się prawie codziennie.
    Czego nienawidził zatem w swojej pracy? Przede wszystkim tego, że ludzie giną - do tego nie można się przyzwyczaić choćbyś od pięćdziesięciu lat na to patrzył. Gdy wracali ze zgłoszeń, w których albo nie zdołali dotrzeć na czas do ofiary, albo zwyczajnie coś poszło nie tak - odchorowywali swoje przez kilka kolejnych dni. Każdy miał swój sposób, niektórzy żartowali i siadali przed TV z innymi, by obejrzeć kolejny odcinek Dwóch i pół, udając, że przecież to nic się nie stało; inni kładli się w swoich łóżkach i starali się zasnąć choć prawie nigdy im się to nie udawało; kilku z jego kolegów brali cygara, siadali przed budynkiem remizy na starych krzesłach na kółkach, które przyciągnęli ze świetlicy i popalając tytoń obserwowali w ciszy sąsiednią ulicę. On - z racji swego stopnia - najpierw pisał długi i wyczerpujący raport z miejsca zdarzenia, a później dołączał do strażaków popalających cygara przed budynkiem.
    Co roku pojawiała się jeszcze jedna okazja do niechętnego stosunku do pożarnictwa, a mianowicie spotkanie z psychologiem, który miał ocenić ich zdolność do pracy w zawodzie. Co roku siadał na kozetce u doktor Olsen i czekał aż ta wyciągnie na światło dzienne po raz kolejny zamachy z jedenastego września. Owszem, zostawiły one minimalne skazy na jego psychice - a na kogo nie? Naznaczyły wszystkie kolejne lata, bo przecież stracił w nich ojca, przyjaciół. Widział jedną z największych współczesnych tragedii na własne oczy. I doktor Olsen rok w rok mu o niej przypominała.
    W końcu odbębnił swoje spotkanie, pożegnał się z kobietą i wyszedł na korytarz przed jej gabinetem oddychając z ulgą. Potrafiła prześwietlić człowieka i zawsze miała do niego jakieś ale, jednak w końcu i tak podbijała mu odpowiedni dokument poświadczający, że jest w dalszym ciągu w stanie pełnić służbę. Na szczęście na kolejne dwanaście miesięcy może zapomnieć o jej gabinecie, rentgenie w lekarskich oczach i przywoływaniem na świtało dzienne zarówno tragedii sprzed dziewiętnastu lat, jak i dłubaniem w innych akcjach strażaka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdy usłyszał za plecami swoje imię wymówione kobiecym głosem, był prawie pewnym, że doktor Olsen przypomniało się, że miała jeszcze wyciągnąć z niego jakieś sytuacje, które mogłyby wpłynąć źle na jego psychikę. Na szczęście, gdy się odwrócił zobaczył przed sobą Reyes, kobietę, której stalkerem był przez kilka ostatnich tygodni. Ha, jakby dziwnie to nie brzmiało, trochę na początku, gdy kobieta wybudziła się w końcu ze śpiączki, tak się czuł. Ale w końcu nawiązali całkiem fajny kontakt i przychodził do niej, by sprawdzić jak sobie radzi po wypadku i dopingować w powrocie do zdrowia.
      - Reyes! - zamknął ją w niedźwiedzim uścisku z uśmiechem na twarzy. Kogo jak kogo, ale jej się w sumie tutaj nie spodziewał. - Nigdy więcej nie uciekaj mi bez pozostawienia chociażby numeru telefonu… - zaśmiał się. Owszem, pewnego dnia po prostu przyszedł do szpitala, w którym leżała i już jej nie było, a jedna z pielęgniarek powiedziała mu, że została wypisana do domu. Niestety ustawa o ochronie danych osobistych zbyt pomocna nie była, kiedy chciał przekonać ją, że potrzebuje numeru Reyes.

      BEN

      Usuń
  31. Mimo że Margaret wniosła ostatnio w jego życie zbyt wiele bólu, to nie zdarzyło mu się krytykować byłej żony. Zamknął rozdział, w którym kochał, szanował i podziwiał drobną brunetkę, aktualnie odczuwając jedynie złość, gdy mijali się na cmentarzu, chociaż częściej widywał ją w telewizji, ponieważ prawniczka brała same głośne sprawy. Broniła tych, którzy nie byli anonimowi dla większości mieszkańców Nowego Jorku, więc kiedy stawała przed kamerą, trzymając kurczowo togę z zielonym żabotem i poprawiając marynarkę w którymś z neonowych lub pastelowych kolorów, dostrzegał w jej twarzy jakąś większą cząsteczkę Nicolette. I może z jednej strony żałował tego, że oczarowała go swoją osobą na uczelni, tak bez niej nie miałby Teeny, która była jego promyczkiem nadziei na lepsze jutro. Ktoś by mógł powiedzieć, że zawsze posiadał jakąś szansę na to, aby ułożyć sobie życie z inną, wspanialszą kobietą, nie taką chłodną, jakby zbudowaną z lodu, lecz wolał wycierpieć i pogodzić się z tym, że małżeństwo nie należało do trwałych, będąc przez ponad trzy lata ojcem. Ukochanym rodzicem tego maleństwa, które choć wprowadziło krótkotrwałą radość, pozostawiając go ze smutkiem i krwawiącymi ranami wokół serca, to nie chciałby scenariusza ze szczęśliwym zakończeniem. Tu chodziło o dziecko, a on przy niej mógł nauczyć się tego, czego nie dawało nawet wykształcenie prawnicze. Zdarzało się, że większość jego znajomych otwarcie mówiło, że Nicolette jest kalką tatusia. Fakt, miała te błękitne, hipnotyzujące oczy. Identyczny kolor włosów i podobno nawet ten sam nosek, a także podobnie wyprofilowane wargi, tak on w córeczce widział Margaret, bo przykładając zdjęcie z dzieciństwa żony do ostatnich fotografii Teeny, mógł wprowadzić wielu w zakłopotanie, ponieważ były jak bliźniaczki. I chociaż jej nie było na tym świecie od ponad pięciu miesięcy, bo zamieszkała w chmurkach z aniołkami, tak nie chciał pytać żony, dlaczego taka była? Wolał nie wiedzieć, gdyż może uczucie do niego zgasło, jakby był jedną z wielu świeczek na torcie, ale jedyną córkę musiała kochać i tego był pewny. Dlatego nie zamierzał byłej żony rozszarpywać ani zabijać wzrokiem, a gdyby w najbliższej przyszłości miał szansę na krótką rozmowę, to jedynie podziękowałby za to, że urodziła najprawdziwszy ósmy cud świata.
    Lionel w dalszym ciągu przeżywał odejście Nicolette. Liczył dni, które spędził bez niej. Pod koniec miesiąca minie pół roku, chociaż zdawać by się mogło, że tego czasu minęło stanowczo mniej, trochę tak, jakby miało to miejsce dopiero poprzedniego wieczoru. A tak, gdyby skupić się na liczbach, powiększały się one z dnia na dzień. Dwadzieścia trzy tygodnie bez niej. Przetrwał blisko cztery tysiące godzin bez poszerzającego się uśmiechu, pisku, krzyku, buntu małego dziecka, odgłosów bajek i wspólnych wariacji z zaadoptowanym przez nich psiakiem, któremu nadali imię Prince. Już do końca życia zapamięta tamten październikowy dzień, ale równie mocno w jego wspomnieniach będzie tkwiła najpiękniejsza relacja. Reyes i Nicolette; dwie pacjentki; dwie poszkodowane przez los; z różnicą wieku pewnie ponad dwudziestu lat, bo odkąd wprowadzono coś takiego, jak ogólne rozporządzenie o ochronie danych, to od tamtej pory można było zapomnieć o wiszących tabliczkach z informacjami o pacjencie, który leżał na danym łóżku. W taki sposób nie wiedział, ile lat ma dziewczyna z wypadku, ale liczyło się dla niego to, że mimo własnego bólu, cierpienia i żałoby, zaopiekowała się Teeny, która szukała miłości wszędzie.
    Nawet jeśli kiedyś całkowicie zrzuci z siebie czarne ubrania, które już powoli zastępował jakimiś jaśniejszymi i wspomnienia o małej nie będą powodować tego, iż jego oczy będą zaszklone, to już teraz robił wszystko, żeby kąciki ust unosiły się częściej do góry, niż opadały w dół. Wiecznie nie mógł być przygnębiony, bo w ten sposób nie miałby szansy na to, aby ktoś zwrócił na niego uwagę. Miał nieskończone trzydzieści trzy lata i tłumaczył sobie, że chyba czeka go jeszcze długie wspaniałe życie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Patrząc uważnie na Reyes, roześmiał się, gdy nazwała Evelyn przerażającą kobietą. Może to nie było do niego podobne, lecz chyba panna Castanedo nie widziała prawie emerytowanej pielęgniarki. Tej przypominającej takiego pączusia w maśle, a gdy wbijała igłę pod skórę człowieka, to widziało się wszystkie gwiazdy na niebie. W przypadku Lionela spotkania z Glorią kończyły się na tym, że mdlał, nie pamiętając bólu i tego kpiącego uśmiechu kobiety. Przenosząc wzrok na schody, od razu przypomniał sobie Nicolette, która widząc Glorię chowała się za nogami Evelyn, nie dopuszczając tej czarownicy do siebie ani na sekundkę. Jako dziecko była po prostu szczera, więc Madden doskonale pamiętał, jak Niki zachwycała się pięknymi i lśniącymi włosami Reyes, wspominając też o drobniutkich, rozsianych po prawie całej twarzy piegach. Wtedy mówiła, że chciałaby mieć taką ozdobę na swoim nosku i policzkach, szukając piegów nawet na twarzy tatusia. Natomiast kiedyś, gdy zasnął nad szpitalnym łóżkiem, wzięła po cichutku pomarańczowy i brązowy cienkopis, pozostawiając drobne kropeczki na jego buzi.
      — No prawda, widzę Cię w makijażu, z całkiem fajną fryzurą i w superowym stroju, ale ja sobie nie przypominam, żebyś kiedyś rzuciła chociaż jednym komplementem w moim kierunku — przystanął, żeby dla Reyes ten spacer nie był zbyt męczący. Nie wiedział jak to jest, kiedy dorosły człowiek na nowo uczył się chodzić, ale ją podziwiał, bo stanęła na nogi, nie poddając się przy pierwszym, niestabilnym kroku. — Nie jestem ani przystojny, ani czarujący? Grabisz sobie, a ja muszę uważać, gdy chcę chwalić inne kobiety, bo moja żonka byłaby mocno zazdrosna.
      Obrócił się na chodniku, obserwując odległą o kilkanaście kroków kawiarenkę. Taką dostępną przede wszystkim dla pracujących ciężko lekarzy, zmęczonych pielęgniarek i pacjentów, którzy będąc przy lepszym zdrowiu, chcieli wyjść na chwilę ze szpitala. Serwowali tam dobrą kawę i nawet tą uwielbianą przez Lionela, więc wierzył, że Reyes posmakuje prawdziwej kofeiny i wybierze ciacho, po którym powie - palce lizać, chociaż pewnie najpierw szturchnie go w ramię, chcąc wiedzieć coś o tajemniczej żonie, a Madden zamierzał chwalić się ślubem w Vegas w kręgu znajomych, żeby sprawdzić reakcję najbliższych.

      Lio

      Usuń
  32. Miał ochotę westchnąć ostentacyjnie, gdy Reyes komentowała poczynania Willow. Mała siostrzenica miała silny charakter — tak silny, że nawet on mu ulegał, podporządkowując się dyktandu dziewczynki. Często miał wręcz dosyć tego potworka, ale nawet będąc zimniejszym niż zwykle, nie potrafił jej odpędzić. Willow nie reagowała bowiem na jego chłód, traktując go jako coś zupełnie normalnego. Nie zmieniało to jednak faktu, że właśnie odrzucił od niej połączenie, a ciężar wytłumaczenia dziewczynce tej zniewagi spoczywał na Reyes. To Reyes więc będzie musiała wyjaśnić jej, dlaczego wujek Cassi nie odebrał. Miał więc jedno zmartwienie mniej; co wydawało się naprawdę zbawienne, biorąc pod uwagę ważne rzeczy, jakimi mała chciała się (zapewne) podzielić. Quatermaine często chodził ze słuchawkami po domu, po prostu mrucząc Mhm, co jakiś czas, gdy Willow godzinami opowiadała mu o swoim dniu. Z początku dzwoniła codziennie — co było zdecydowanie zbyt częste, zwłaszcza, iż Cassian długo pracował. W końcu jednak poszła na kompromis i dzwoniła tylko co dwa dni. A Cassian, zorientowawszy się, że Willow dzwoni, by mówić, a nie uzyskiwać odpowiedzi — po prostu zasypiał przy muzyce jej jej dziecięcego głosu.
    — Mhm — odmruknął, kwitując jej długą, zawiłą wypowiedź na temat bycia Miss Meksyku. Nie musiał przytakiwać; wiedział, że Reyes głęboko wierzy we własne słowa, a on nie miał w zwyczaju schlebiać ludziom. Nawet jeśli tak myślał i potwierdzenie faktu nie kłóciło się z jego przekonaniami. Nie miał też zamiaru zaprzeczać, pozostawiając ją w niepewności, budując otoczkę tajemnicy, trochę prowokując ją do przemyśleń na temat tego, jak faktycznie układały się jego własne, osobiste refleksje. Nie lubił wykładać siebie na tacy, tak samo jak nie lubił dostawać innych na tacy; gładko pozyskane informacje nie były wartościowe, z tego względu, że miał do nich dostęp każdy. Prawdziwą sztuką było dowiadywanie się o ludziach tego, czego nie wiedzieli inni; powolne demaskowanie ich osobliwości, budowanie nowego wymiaru jestestwa, tak odległego dla zwykłego przechodnia, który widział tylko wygląd, tak płytki i nieodpowiadający zupełnie prawdziwej wartości, skrytej głęboko pod skórą.
    Ludzie byli wielowymiarowi i piękni; i choć Cassian w życiu nie wysunąłby takiej tezy poza własnym umysłem, był o tym głęboko przekonany. Wrażliwość, czy raczej jej zwęglone resztki, złożone gdzieś na dnie jego lodowatego serca rzadko zyskiwały głos, zdominowane w upiornym referendum, całkowicie przegłosowane przez mroczną część jego natury.
    Być może gdzieś w kątach jego własnej duszy czaiły się zachowane relikty przeszłości; przeszłości, w której miał emocje i nawet potrafił się nimi posługiwać. Przez lata jednak przykryły je warstwy śniegu, a smagane zimnym wiatrem zatonęły pod ziemią, twardą i zmarzniętą, niemożliwą do wbicia weń łopaty.
    Reyes nie stanowiła dla niego zagadki, a jednocześnie ją stanowiła. Jej wnętrze, choć tylko fizycznie, było mu dobrze znane; sam w końcu przywracał je do dawnej świetności, z najwyższą pieczołowitością łącząc każdy najmniejszy fragment. Niósł ciężar zniszczonych narządów i pogruchotanych kości na barkach, stopniowo nadając im nowy, idealny jak kiedyś, kształt. Przez ten czas zdążył doskonale poznać jej charakter — wiedział, jak pozytywna energia ją otacza. I choć rzadko tolerował aż tak otwarte objawy radości; w przypadku Reyes nie przeszkadzały mu one zanadto. Pomimo, że nie pasowała do jego świata, szaleńczą iskrą wprowadzając zamęt w jego idealnie skrojonej rzeczywistości; nie czuł się przytłoczony, nie chciał się jej pozbywać i jakimś cudem, naprawdę cieszyło go jej towarzystwo. Na tyle, na ile Cassian Quatermaine był w stanie się cieszyć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Udali się do mieszkania, które otworzył od razu, wpuszczając dziewczynę do środka. Behemot od razu przybiegł się przywitać — jak to miał w zwyczaju — atakując falą radości przybysza, zaszczycającego progi apartamentu swojego pana. Cassian obserwował to żarliwe powitanie, po czym spuścił wzrok na Reyes, gdy poprosiła go o pomoc. Kucanie w jej stanie faktycznie niosło pewne ryzyko — rehabilitacja nadal trwała, a poważny stan, który starał się zminimalizować jak mógł, nadal wymagał kontroli, którą on mógł zaoferować jej jedynie w ograniczonym zakresie. Nie było to w końcu jego specjalizacją.
      Podszedł więc do niej, planując po prostu wziąć ją na ręce i postawić, ale uprzedziła go, jak zosia samosia postanawiając wykorzystać go jako belkę wspierającą w niezwykłym mieszkaniu jej choroby. Oparła czoło o jego ramię, a on mógł poczuć zapach jej włosów. Czuł jak jej palce zaciskają się na jego dłoni, nadwyrężając nadwrażliwość sensoryczną, która go nękała; mocny uścisk, jaki prezentowała kojarzył mu się z fałszywą siłą — wiedział, że mógł go zniszczyć w każdym momencie, bez żadnych problemów wyłamując jej palce. Nie chylił się jednak ku temu rozwiązaniu, jedynie czekając aż cofnie się w końcu zakłopotana i ucieknie z zasięgu jego wzroku. Jak psotna nimfa, chowająca się przed ludźmi w lesie.
      Nie powiedział też nic, gdy przemykała do jego kuchni, zupełnie swobodnie poruszając się po jego domostwie; ukucnął, pozwalając, by Behemot podał mu łapę i podniósł go do góry, sadzając na sofie.
      Psiak zamerdał ogonem przechylając łepek w kierunku kuchni. Cassian wzruszył ramionami, informując szczeniaka, że musi pogodzić się z nowym lokatorem, który ukradł jej kocyk.
      Wstał, podrapawszy zwierzaka za uchem i zajrzał do kuchni, przyłapując Reyes na wcinaniu — z tego co zauważył — drugiej z kolei jagodzianki.
      — Jeśli otworzę własną cukiernię, a Ty będziesz taka szybka jak teraz, chyba odbiorą Ci tytuł Miss Meksyku — powiedział, obserwując jak oblizuje palce. Poczuł, że nie powinien na to patrzeć, więc zaraz odwrócił wzrok, wyciągając z szafki — będącej tylko w jego zasięgu — sypaną herbatę, którą zdecydował się zaparzyć. Nastawił wodę, stojąc tyłem do Reyes i wyciągnął dwa kubki; jeden należący do Willow, bowiem ozdobiony był różowymi dinozaurami, drugi zupełnie minimalistyczny, czarny i zwykły. Zaparzył w prasce francuskiej herbatę i nalewając zimnej wody do dzbanka, podlał Pileę, stojącą na kuchennym blacie. Odwrócił się przodem do Reyes, opierając dłońmi o meble, znajdujące się tuż za nim. — Rozumiem, że Ci smakuje. Proponuję jednak zakończyć na drugiej jagodziance, a ja ugotuję Ci coś nieco bardziej wartościowego. Zaproponuję quesadillę, bo akurat upiekłem wczoraj placki tortilli — powiedział, doskonale wiedząc o wyższości kuchni meksykańskiej nad amerykańską. Tak naprawdę to nie, ale uznał, że poprawi to humor Reyes, która minionego dnia przeżyła naprawdę wiele stresu.


      Caassian, który wcale nie odpisuje poza kolejką (tś) i na razie też jeszcze jest grzeczny
      NA RAZIE

      Usuń
  33. Reyes była specyficzna. Wśród wszystkich pacjentek, które miał okazję operować, wyróżniała się światłością, której nie dostrzegał u nikogo innego. Błyszczała jak gwiazda w bezgwiezdną noc; choć gwiazdy świeciły światłem przeszłości, stanowiąc jedynie cień tego, kim kiedyś były.
    Spytany o jakiekolwiek powiązania, zaprzeczyłby; nie było w tym jednak nic osobistego, bowiem Cassian nigdy nie przyznawał się do relacji, jakie z kimkolwiek go łączyły. O ile łączyły.
    Nie lubił, gdy znajomości rzutowały na postrzeganie jego jestestwa; choć opinia ta zwykle brzmiała negatywnie, kładąc nacisk na jego najgorsze cechy. Nie chciał się wybielać, ani tym bardziej ocieplać swojego wizerunku za pomocą innych, uczestniczących w jego życiu, ludzi. Wychodził z założenia, że każdy ma prawo do własnej, osobistej interpretacji jego bytu, nieważne jak krzywdząca i nieprzyjemna by była. I tak w żadnym stopniu go to nie obchodziło.
    Przed sobą samym jednak nie mógł zaprzeczyć magnetyzmowi, jaki rozproszył się w pomieszczeniu; nawet ktoś taki jak on, pozbawiony emocji i wyprany z wyższych uczuć, odczuwał pociąg. Potrafił wprawdzie nad nim panować, a jego oczy nie błyszczały dziko, nie zdradzając jego intencji; czuł jednak mrowienie w środku i potrafił dotknąć namacalną atmosferę, jaka wytworzyła się między nimi.
    Nie mówił jednak nic, nie chcąc w żaden sposób przekładać fizycznych pobudek nad psychiczną logiką; było to bardzo krzywdzące, a Reyes mogła go jeszcze potrzebować. Nie chciał jej spłoszyć, zwłaszcza że ich kosmate przyciąganie nie mogło skończyć się niczym dobrym. Quatermaine nie był tym typem — i nie chciał być jako ten typ interpretowany. Zwłaszcza przez Reyes, która była jego podopieczną; zaprzepaszczenie tego wszystkiego, co udało mu się z niej na nowo wyłuskać, nie wchodziło w grę w zamian za chwilową uciechę cielesną. Fizyczność była jedyną płaszczyzną, na której nie trzymał gardy; odsłonienie się, niemalże psychiczna nagość nie były stanami, którymi miał ochotę dzielić się z kimkolwiek. A próby kontrolowania tego aspektu, choć możliwe i skuteczne, zaprzepaszczały całą tę dziką ideę, drzemiącą głęboko pod twardą, rozgrzaną skórą.
    Jej oczy zmrużyły się groźnie, a głos stał bardzo niski, gdy wspomniał o groźbie przytycia; skojarzyła mu się ze sztandarową kobietą, zdolną zabić swojego kochanka za każdą wzmiankę o jej wadze. Nie powiedział jednak nic, jedynie mrucząc krótkie Mhm, gdy prowadziła swój monolog, słodkim głosem zarzucając mu głupotę. Cała Reyes — próbując być groźna, staje się mniej groźna, przyprawiając go o łagodny uśmiech, wywołany wszechobecną niewinnością.
    Nóż — ten ostry przedmiot, po którego ostrzu przejechała — Cassian poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Nie był spowodowany strachem, a raczej widokiem delikatnej skóry i ciężkiego metalu, odbijającego światło; ostre przedmioty były na swój sposób piękne. Wypełniały jego codzienność, zatapiały się w miękkiej tkance, błyszczały złowrogo, w jego dłoniach czyniąc cuda.
    Poczuł niepohamowaną ochotę, by poczuć ciężar ostrza w dłoni; by pogładzić po ostrej części tak samo, jak ona; by pokręcić nożem w dłoni i przejechać nim subtelnie po jej delikatnej skórze, która już wcześniej nie stawiała oporu gdy zanurzał w niej swoje narzędzia.
    Stłumił jednak dziwną zachciankę w zarodku, stając sobie sprawę, że Reyes znów jest blisko; porażająco blisko, jednak go nie dotykając. Igrała z nim, próbując ze zwęglonych szczątek rozpalić prawdziwy ogień; ogień, który strawiłby jego pustą duszę i rozbrzmiałby echem po kościach zarówno jego, jak i jej.
    Nie reagował, milczał. Czuł bijący od jej ciała żar i widział w jej oczach coś na wzór dzikości; nie mówił jednak nic, pozwalając się oszukać i zabrać kubek za swoich pleców, z którym od razu uciekła, hasając jak wystraszona łania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Obserwował jak upija łyk herbaty, jak prawdopodobnie parzy sobie język, jak próbuje mu coś udowodnić. Westchnął. Uniósł brew, gdy rzuciła podtekstem, tak wyczuwalnym, a jednak subtelnym. Słodka, mała Reyes z mniej słodkimi myślami.
      — Obawiam się, że nie ma na świecie mężczyzny, który Cię zadowoli. I nawet nie będę próbować podołać temu wyzwaniu — skomentował, kładąc placki tortilli na blacie. Z szafki nad sobą wyjął puszkę czerwonej fasoli, z lodówki wyciągnął ser. Z małej skrzyneczki na blacie czerwoną cebulę. I wszystkie składniki ułożył przed sobą.
      — Nie musisz — powiedział, mając na myśli jej rzekomą pomoc. Zbliżył się i uśmiechnął łagodnie, choć błysnęło w jego uśmiechu coś dziwnego. — Jeszcze się na Tobie potknę, maluszku — dodał, po czym ostrożnie ujął ją dłońmi w talii i uniósł do góry, sadzając na kuchennym blacie. Gdy to zrobił, oparł się dłońmi o blat po obu jej stronach.
      — Zadzwoń do Willow, zanim wyśle na nas wojsko — mruknął, lekko się pochylając tak, by pierwszy raz spojrzeć na nią z dołu, a nie góry.

      psychopata

      Usuń
  34. Ben nigdy nie należał do zbyt wylewnych osób, a wręcz mówiono o nim, że jest zamknięty w sobie i niedostępny dla innych. Sława jego mało towarzyskiego charakteru ewidentnie go prześcigała i docierała do różnych zakątków Nowego Jorku, które miały cokolwiek do czynienia z jednostką pożarniczą, w której pracował. Niestety owe plotki odbiegały daleko od rzeczywistości, mijając się z prawdą po całości. O ile Scott był wymagającym porucznikiem w FDNY, który oczekiwał od osób z nim współpracujących by dawali z siebie wszystko, o tyle na codzień bliżej było mu do, mierzącego prawie dwa metry, misia przytulasa. Chyba że ktoś bardo starał się mu zajść za skórę, to nie dementował krążących po jednostkach plotek, a wręcz dawał podstawy do kolejnych.
    Reyes jednak nie zasłużyła ani trochę na gburowatego Bena, a raczej jego łagodną wersję, którą prezentował przez kilka tygodni w szpitalu i tę, którą miała przed sobą w tym momencie. Możliwe, że i sam potrzebował trochę zmienić nastawienie do dzisiejszego dnia, bo doktor Olsen z pewnością nie jest witana niedźwiedzim uściskiem, który zaserwował stojącej przed nim brunetce.
    - Odwiedzałem, to udawałaś Śpiącą Królewnę - wzruszył ramionami z uśmiechem górując nad nią swoim wzrostem, ale wciąż nie odsuwając się od niej na więcej niż kilka centymetrów. Reyes miała w sobie coś, co go cholernie do niej przyciągało i Bóg jeden świadkiem, że to nie była jej meksykańska uroda. Nigdy wcześniej nie biegał do szpitala sprawdzać co z dzieje się z ofiarami wypadków, do których zostają wzywani. Owszem, telefonował do pielęgniarek by pod pretekstem zapytania się o ich samopoczucie dowiedzieć się stanu kilku dzieciaków, których poparzenia ciała były ponad pięćdziesięciu procentowe, ale nigdy nie chodził by doglądać kogokolwiek. Aż trafił na ten wypadek drogowy, w którym uczestniczyła ona. Sam nie potrafił powiedzieć, jakie nadprzyrodzone siły, czy nieznany mu instynkt ciągnęły go do piegowatej brunetki, ale gdy już stracił nadzieję, że jeszcze kiedyś ją zobaczy, ona wynurzała się spod ziemi w jednym z najgorszych dni, które miewa w swoim rozkładzie rocznym. Ten dzień najwidoczniej nie mógł być tak zły, jakim go oczekiwał. - Widzisz, że marny ze mnie książę z bajki, więc musiałem czekać aż zły urok minie. Za pocałunki przywracające do życia mógłbym oberwać porządnie po głowie - zaśmiał się parafrazując słynną bajkę autorstwa Perraulta. Już i tak był bliski wyrzucenia z oddziału przez jedną z pielęgniarek, która stwierdziła, że Scott za cholerę nie może być nikim z jej rodziny i ma się ewakuować z sali, w której leżała, w podskokach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. - Reyes… - spoważniał na chwilę kładąc dłonie na jej ramionach i patrząc głęboko w czekoladowe oczy, w których dostrzegł, wprawiające go w coraz to lepszy humor, roztańczone wesołe iskierki. - Wiem, że jesteś łakomym kąskiem dla nowojorskichstalkerów, jestem tego żywym przykładem, ale czy ty myślisz, że mogłabyś się oprzeć temu oto bożyszczu szpitalnych pielęgniarek? - zaśmiał się odchylając do tyłu głowę. Ben doskonale wiedział, że niektóre z nich wiele dałyby, by to je odwiedzał równie często, co dziewczynę w śpiączce, ale znając każdą z nich przez długie lata, strażak nigdy nie dawał żadnej choćby cienia nadziei. Nawet jeżeli kilkukrotnie zerkał na nie zaciekawionym wzrokiem, gdy zszywały kolejne rany, których nabawił się w trakcie wezwań.
      - Mi ciebie również brakowało - odparł zgodnie z prawdą, gdy Reyes ponownie wtuliła się w jego klatkę piersiową i ucałował jej czoło. - Teraz już always and forever masz własnego nowojorskiego stalkera. Dożywotnio. - przyciągnął ją do siebie jeszcze mocniej, pomimo wścibskiego wzroku czekających na swoją kolej w poczekalni, pacjentów. - A teraz tak na serio, masz jeszcze coś tu do załatwienia? Jak tak to poczekam na ciebie, bo w zasadzie nie mam nic ciekawego dzisiaj w planach, a chętnie zaprosiłbym cię na najlepszego truskawkowego shake’a na całym Manhattanie. Pogoda też dopisuje, więc czas pokazać ci najbardziej hipsterskie miejsce w Nowym Jorku, Williamsburg. A, zaszaleję, co mi tam, na obiad też cię zabiorę - rzucił z rozbawieniem.

      Ben

      Usuń
  35. Laurie Hall potrzebował aż dziesięciu lat, aby w końcu zmierzyć się z brakiem po śmierci matki – tym ucieleśnionym brakiem, który przechowywały i o którym przypominały obrazy namalowane jej drobnymi, czułymi dłońmi; tymi samymi, którymi przeczesywała jego niesforne loki, którymi bezszelestnie i w pełnym skupieniu przewracała kolejne strony zapisanymi przez niego wierszami czy zaczątkami scenariuszy, ledwie pomysłami nastoletniego umysłu; tymi, które przyciągały go do siebie i otulały ciepłem i zrozumieniem, nigdy nie oceniając i nie bagatelizując jego uczuć czy doświadczeń; zawsze cierpliwie czekała. Przedmioty pamiętały i uwielbiały przypominać – o sobie i o historiach, z którymi były związane we wspomnieniach podmiotu; uruchamiały proces rozpamiętywania i poczucia tej okropnej wyrwy, której nie da się zapełnić kolejnymi powrotami do tego, co jeszcze niedawno trwało teraz; tej wyrwy, której jedynym śladem pozostawał dany przedmiot – już sam w swej formie coś znaczył, a zarazem odsyłał do innego znaczenia, tego w świadomości podmiotu; materialność pamięci. Laurie nie spodziewał się, że będzie tak długo z tym zwlekać. Nie przypuszczał, że będzie to aż tak trudne, choć minęło już tyle lat i codziennie mógł odczuć obecność Maudie we własnej kawalerce – czy to w postaci żółtego fotela, w którym uwielbiała czytać francuską literaturę z epoki romantyzmu lub przyglądać mu się, gdy grał na fortepianie zakupionym w sklepie z antykami, uparcie wytargowanym w niższej cenie przez Maudie, czy to w tych kilku obrazach, które bez wahania spakował do walizki, choć wypełniły znaczną jej część, i przywiózł ze sobą, kiedy przeprowadzał się do Nowego Jorku na studia; szczególnie zadbał o ten, który wspólnie namalowali w ostatnie święta przed jej śmiercią – w rytm muzyki Davida Bowiego, tańcząc, wygłupiając się przy tym i wzajemnie się brudząc. Jednakże ta codzienna obecność była inną obecnością – dzięki niej czuł, że kobieta jest blisko, że przeżywa razem z nim każdy dzień i go wspiera. I nieistotne było to, co robił, bo zawsze mógł liczyć na jej ciepły uśmiech i szczerą rozmowę, której rozmowa z nikim innym nie była w stanie zastąpić.
    Pomysł wystawy obrazów Maudie długo w nim narastał, było jak nasiono, które potrzebowało czasu i odpowiednich warunków, aby wzrosnąć, wody i słońca, aby móc się pożywić i rozwinąć, dobrej myśli i wsparcia, aby móc działać. Po raz pierwszy pomyślał o tym, będąc jeszcze na historii sztuki. Wówczas niedługo po śmierci matki, której stratę wciąż przepracowywał i nie mógł się jeszcze z nią pogodzić, wśród doświadczania sztuki i mówienia o niej, czytania i przyglądania – myśl o wernisażu Maudie sama wręcz się nasuwała. Nawet chciał włączyć ten projekt w studia; wiedział, że gdyby zgłosił się do prowadzących, to chętnie by mu pomogli, choć z drugiej strony obawiał się krytyki malarstwa Maudie, z którego ona sama czasem nie była zadowolona, mimo że zawsze starała się to ukryć i z jeszcze większą energią i szerszym uśmiechem przystępowała do tworzenia nowego dzieła; głupstwo. Myśl o wernisażu szybko stała się myślą onieśmieloną, spłoszoną i przestraszoną możliwymi opiniami autorytetów – wystawić obrazy matki na krytyczne spojrzenia to jak wystawić ją samą, jej radość twórczą pełną pasji, zaciśnięte wargi w skupieniu, jej kolory i faktury, delikatne muśnięcia pędzlem i te bardziej ożywione, pełne niespokojnych i sprzecznych emocji. Nie, nie mógł narażać Maudie na tego typu spojrzenia. Tym samym nie mógł narażać samego siebie i swoich wspomnień. W osiemnastoletniej duszy zabrzmiały głucho strach i obawa przed kolejną stratą Maudie – tym razem odrzuconą przez samą sztukę, przez ludzi i świat, do których tak bardzo garnęła, wśród których tak bardzo chciała żyć i śmiać się.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pamiętał, jak z tym dźwięcznym śmiechem przyszła któregoś dnia – ostatniego jej lata – do domu w towarzystwie dziewczyny z piegami, z kasztanowymi lokami i o delikatnie latynoskich rysach. Akurat grał jedną z kompozycji Bacha, którą przerwał z zawadiackim podkręceniem i gdy tylko posłyszał kroki, odwrócił się z szerokim uśmiechem w stronę wejścia. Teddy, kochanie, poznaj Reyes, artystkę i naszą nową przyjaciółkę – zawołała wesoło Maudie, pobrzękując przy tym bransoletkami, badawczo przyglądała się twarzy syna, na której widoczne było oczarowanie urokiem dziewczyny, którego nijak nie potrafił ukryć. A na pewno nie przed własną matką. Uśmiechnęła się tajemniczo. Chłopak dopiero po chwili oprzytomniał i szybko podniósł się z taboretu, zdecydowanie za szybko, co zdradziło jego onieśmielenie. Laurence Theodore Hall, pianista, przyszły scenarzysta, nowy przyjaciel – odparł, po dworsku machając ręką i kłaniając się nisko, aby ukryć w ten sposób delikatnie zarumienione policzki. – Po prostu Laurie – dodał z szerokim uśmiechem, prostując się i wyciągając w jej stronę rękę. Powoli zachodzące promienie słońca przeniknęły zza zasłony skrywającej upalny dzień – światło i cienie miękko tańczyły na skórze Lauriego pokrytej gęsią skórką. Ten dreszcz podniecenia utrzymywał się przez całe lato.
      Nie zapomniał o niej. Ani wtedy, gdy po raz pierwszy pomyślał o zorganizowaniu wystawy te kilka lat temu, ani wtedy, gdy zaczął ją rzeczywiście planować te kilka miesięcy temu. Wielokrotnie chciał do niej zadzwonić, powiedzieć, że tak, dostał się na studia do Nowego Jorku, że wybrał historię sztuki, aby być bliżej niej i Maudie, że tu jest i jakoś sobie radzi, choć czasem brakuje mu plaż San Diego, tych, po których gonił ją, naśladując różne postaci z filmów, że chce się pogodzić, przeprosić, przyznać, że był gburem i smarkaczem, że wyrwało mu się za dużo, że nie mógł nad sobą zapanować, że niekiedy za bardzo ponoszą go emocje, powiedzieć, że Maudie nagle zmarła, nie poinformowała nikogo o chorobie. Nawet jego. Głupstwo. Wielokrotnie chciał przytulić się do niej, zanurzyć twarz w jej pachnących słońcem lokach i przeżyć jeszcze raz tamto lato, jedno z takich niewinnych, intensywnych, takich pierwszych, a zarazem i ostatnich. Ale nie potrafił.
      Zaczęło się od telefonu do ciotki Niny w rocznicę śmierci jej siostry: Chciałbym coś dla niej zrobić, wiesz? Myślę, że świat powinien dowiedzieć się o Maudie Hall. Myślę, że w końcu dojrzałem, aby podzielić się nią z innymi… I już nie boję się o nią. Wiem, że świetnie sobie poradzi, w końcu to Maudie! Ani o siebie. Chyba też nienajgorszej sobie radzę, prawda?. Usłyszał cichy szloch w słuchawce i jemu samemu popłynęły łzy po policzku, już się ich nie wstydził. Ciotka zawsze go wspierała, nigdy nie starała się zastąpić mu Maudie, oboje wiedzieli, że jest to niemożliwe, choć były tak bardzo do siebie podobne. Obie były silne i niezależne, wiedziały, czego chcą od życia i nie bały się realizować nawet najśmielszych pomysłów; obie nigdy nie wyszły za mąż i nie szukały miłości, w której doświadczyły bolesnego zawodu i rozczarowania; a zarazem obie były ciepłe i wrażliwe, roztaczały wokół siebie niesamowicie domową atmosferę i potrafiły każdego zarazić swoim śmiechem. Maudie oddała się sztuce, a Nina medycynie.

      Usuń
    2. Laurie zajął się organizacją wystawy w Nowym Jorku, a ciotka zajęła się transportem obrazów Maudie, choć niedługo później sama przyjechała wraz z rodzicami, aby wspomóc siostrzeńca. Wybrał kameralny, nastrojowy lokal, w którym kilka lat temu był na małej wystawie połączonej z koncertem jazzowym, wówczas ogarnęło go poczucie, że Maudie bardzo by się tu spodobało. Długo rozmyślali, jak rozmieścić obrazy i czy wystawić wszystkie. Były różnych formatów i w różnych stylach, choć nadal dało się poznać, że to jedna i ta sama malarka – bardzo wszechstronna i rozmiłowana w kolorach i rozmyciach. Laurie zastanawiał się, czy chociaż w tej sprawie nie poradzić się Reyes, znała malarstwo Maudie, wielokrotnie rozmawiały o sztuce, o jej rozumieniu i przeżywaniu, w końcu sama była artystką. Ale im częściej się nad tym zastanawiał, tym usilniej trwał w milczeniu. Kręcił głową, było już za późno.

      Tego wieczoru czuł zarazem stres, jak i podekscytowanie. Uśmiechnął się nerwowo do Niny, która podniosła kciuki i odpowiedziała szerokim uśmiechem, choć w jej oczach też można było odnaleźć poruszenie.
      – Pamiętaj o oddechu, Teddy – napomniała poważnie, choć udawanie zapowietrzenia i poczochranie mu włosów odmawiało jej słowom powagi. Starał się uchylić przed gestem Niny, ale i tak go dopadła ze śmiechem. Nie pozostawał jej dłużny i zaraz zaczął ją łaskotać, aż w końcu błagała, aby przestał i był grzecznym chłopcem, bo przecież zaraz otwierają wernisaż. To przekomarzanie przypominało ich wspólne zabawy, gdy jeszcze był dzieckiem i gonili się po plaży. Laurie w końcu wyprostował się, odgarnął włosy i szybko zlustrował salę po raz nie wiadomo który, przyglądając się każdemu obrazowi, wśród których był również i ten ich ostatni wspólny. Tak, zdecydowanie czuł, że Maudie też tu jest. Jednakże jego wzrok potknął się o kształt skryty pod ciemnym płótnem. Zmarszczył brwi i wolno ruszył w tamtą stronę, ze zdziwieniem zerkając na Ninę i dziadków. Nie przypominał sobie, aby coś takiego było w ich planach. Delikatnie uniósł materiał spod którego wyjrzało pianino, materiał szybko opadł na swoje poprzednie miejsce.
      – Nie będę grać – oświadczył stanowczo, spoglądając to na Ninę, to na dziadków. – Nie będę. Po prostu. Skończyłem z tym. Nie grałem od roku, od próby… od wypadku… Po prostu nie mogę – z każdym wypowiedzianym słowem jego głos cichł, rozłożył bezradnie ręce i znów odwrócił się w stronę zasłoniętego pianina. – Naprawdę nie wiem, dlaczego to zrobiliście, dlaczego nic mi nie powiedzieliście.
      – Teddy, kochanie, myślę, że nie mogło zabraknąć piania. Robimy to dla Maudie i z Maudie, prawda? – odezwała się miękkim głosem i podeszła do niego, po czym chwyciła jego dłonie. – Maudie uwielbiała, jak grasz, zwłaszcza gdy pracowała – dodała z delikatnym uśmiechem, choć jej oczy pozostawały smutne na wspomnienie tamtych chwil; były już tylko oddalającym się w pamięci momentem, który mógł w każdej chwili przepaść przez nieostrożność i zaniedbanie, a ona coraz mocniej odczuwała przemijający czas po własnym ciele, bystrości umysłu i sprawności rąk. – Teddy, nie musisz grać, przecież wiesz o tym, nikt nie będzie cię do tego zmuszać, naprawdę. Uznaliśmy jednak, że pianino było tym elementem, którego brakowało, aby wystawa naprawdę wyglądała, jakby tego chciała, nawet jeżeli ma stać nieruszone w kącie, choćby jako nieobecne wspomnienie... Myślę, że Maudie jednak chciałaby, abyś zagrał na jej wernisażu – zakończyła nieśmiało. Wiedziała, że o zbyt dużo prosi siostrzeńca. Sama zaczęła się zastanawiać nad tym, czy to faktycznie był dobry pomysł, czy nie powinni bardziej się skupić na tym, czego oni pragnęli, czego Laurie potrzebował… Westchnęła bezgłośnie. Głównym warunkiem wystawy, jaki postawił Teddy był taki, aby wydarzenie odpowiadało wszelkim marzeniom Maudie, jakby rzeczywiście tu była i sama to wszystko zorganizowała. Często martwiła się o siostrzeńca, szczególnie po jego wypadku, o którym za wiele nie mówił. Nie naciskała na niego, nie powinna.

      Usuń
    3. Laurie wpatrywał się w nią z zaciętym wyrazem twarzy, mocno zacisnął wargi, widać było po jego oczach, że próbował zapanować nad myślami i emocjami, co nieraz bywało dla niego trudne. Oddech przyśpieszył, a zaciśnięte kłykcie delikatnie pobladły. Był gdzieś pośrodku, rozdarty. Przymknął oczy i głośno wypuścił powietrze. W końcu uścisnął dłonie Niny i przepraszająco się uśmiechnął. Chwilowe napięcie opadło.
      – Nina, Teddy, urocza scena, ale nie ma już czasu na takie poufności – powiedział szybko dziadek Sam, wskazując głową na drzwi. Właśnie zaczęli wchodzić pierwsi odwiedzający wystawę. Rodzina Hall wymieniła między sobą pełne ekscytacji spojrzenie – tak, to działo się naprawdę. Maudie Hall miała swój własny wernisaż.

      Laurie wygładził koszulę, poprawił marynarkę i przeczesał włosy. Musiał przyznać, że zadowolenie mieszało się ze zdenerwowaniem. Wciąż gdzieś tam tkwił oswojony lęk sprzed kilku lat o to, jak zostaną odebrane obrazy Maudie. Jednakże uspokajał samego siebie, w końcu wielokrotnie przerabiał to w myślach, wiedział, że lęk jest irracjonalny i Maudie sama się obroni, nie potrzebowała żadnego protektora.
      Uśmiechnął się delikatnie do kolejnej osoby, z każdą zamieniał kilka słów, dziękował, życzył dobrego przeżycia sztuki – starał się unikać formułek stosowanych w kinie, choć czasem nie wychodziło; ot co, spaczenie zawodowe – obiecywał, że później dołączy do rozmowy, chętnie opowie o każdym obrazie, procesie tworzenia i o wspomnieniach z nim związanych. Aż dziwił się, że tak swobodnie odnalazł się w tej nowej roli. Niekiedy podchwytywał roziskrzone spojrzenia Niny czy dziadków, którzy również byli nadzwyczaj otwarci i rozgadani. Jak w domu, gdy jeszcze żyła. Laurie śmiał się głośno, pomagał w ściąganiu płaszcza, wskazywał, gdzie mieści się toaleta i zachęcał do sięgania kieliszka wina lub świeżo wyciskanego soku, który zazwyczaj Maudie serwowała do śniadania w San Diego. I właśnie wtedy zamarł. Akurat rozmawiał z jakimś starszym mężczyzną, którego syn studiował rzeźbę, ale nie mógł się pojawić, gdyż wybrał się na wycieczkę po stanie. Jednakże jego słowa nie docierały już do Lauriego, widział we mgle poruszające się usta mężczyzny, ale nie rozumiał dźwięków, które starały się wyartykułować. Czuł się jakby znajdował się pod powierzchnią wody, zupełnie ogłuszony i bezbronny. Jak wtedy, gdy nurkowali w oceanie przy świetle księżyca. Zanurzył się w pamięci. Zewsząd otaczały go wspomnienia tamtego lata, kiedy po raz pierwszy pokochał i po raz pierwszy pozwolił odejść ukochanej osobie. Reyes. Bezgłośnie wypowiedział jej imię, co ocuciło go w ułamku sekundy, całe to zanurzenie, przypomnienie sobie wszystkiego, przywołanie w pamięci swojej Reyes nie trwało dłużej niż dwadzieścia sekund. Zamrugał kilka razy, przywołał na twarz uprzejmy uśmiech i wskazał mężczyźnie drogę, zapraszając go w ten sposób do obejrzenia wystawy, zaoferował nawet swoje towarzystwo, na co nieznajomy chętnie przystał. Przechodząc do kolejnego obrazu, sięgnął po kieliszek białego wina i próbował wyłapać spojrzeniem Ninę i przekazać jej, kto właśnie pojawił się w galerii. Jednakże ciotka była akurat zajęta poprawianiem kwiatów w wazonie, ktoś go przesunął przez przypadek, całe szczęście, że nie roztrzaskał się o drewnianą podłogę.

      Usuń
    4. Nie wiedział, ile czasu minęło. Swobodnie przechodził między ludźmi, zamieniając z niektórymi kilka zdań i pytając o wrażenia. Starał się ciągle z kimś rozmawiać, naiwnie wierząc, że to go uchroni przed… No właśnie, czego właściwie się obawiał? Rozmowy z Reyes, którą ciągle układał w głowie, aby, gdy w końcu doszłoby do takiej sytuacji, recytować sformułowane wcześniej zdania? Na nic się to zdało, teraz zupełnie nie wiedział, co powiedzieć. Wszelkie plany poszły na marne. Przygryzł wargę. Już nie był siedemnastoletnim nieśmiałym chłopcem, nie miał tej dawnej niewinności i już coraz rzadziej wracał do San Diego. Pokręcił głową. Był ostatnio tak pochłonięty organizacją, że umknęło mu najważniejsze – obecność Reyes była namacalna, nie była już tylko wspomnieniem, ona rzeczywiście mieszkała w Nowym Jorku i było do przewidzenia, że dowie się o wystawie. A on nie dopuścił do siebie tej możliwości.
      Wstrzymał oddech, gdy poczuł czyjąś dłoń na swoim ramieniu. Choć dobrze wiedział czyja to dłoń. Nawet po tylu latach pamiętał jej dotyk. Ten sam. Z delikatnym uśmiechem odwrócił się powoli w jej stronę, a na jego policzkach pojawił się dawny rumieniec, ten sam z ich pierwszego spotkania w salonie domu w San Diego. Wpatrywał się w nią zielonymi oczami, próbował wyczytać z jej rysów, kim teraz jest, próbował w niej rozpoznać dziewczynę, której czytał własne wiersze o miłości i zanosili się śmiechem z jego naśladownictwa poetów z różnych epok. Jednakże przed nim stała piękna kobieta, którą tak właściwie nie wiedział, czy zna.
      – Nie, Reyes, niczego nie udaję – zaczął cicho, dobierając ostrożnie słowa, choć zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnego usprawiedliwienia. A ton jej głosu zdecydowanie to podkreślał. Zupełnie nie wiedział, jak się zachować, czy ją przytulić, pocałować w policzek, podać rękę… Nie potrafił się odnaleźć w tej sytuacji. A każdy gest wydawał mu się niezręczny, niewłaściwy i prowadzący do katastrofy. Znowu czuł się jak speszony siedemnastolatek, tylko teraz różnica polegała na tym, że nim już nie był. Tamto lato dawno minęło. Wziął głęboki oddech i na chwilę przymknął oczy. Próbował się uspokoić, aby znów nie dać się obezwładnić silnym emocjom. W głowie przyjemnie szumiał alkohol; od początku wernisażu wypił może z dwa, trzy kieliszki wina, ale każdy wiedział, że Laurie nie ma za mocnej głowy. Tym zdecydowanie różnił się od Maudie. Przygryzł wargę i ponownie spojrzał na Reyes. Musiał przyznać, że była naprawdę piękna, jeszcze piękniejsza niż wtedy. Pamiętał każdy pieg na jej twarzy, niegdyś próbował je wszystkie zliczyć, ale dziewczyna utrudniała mu to swoim śmiechem; jej głębokie oczy, w których promienie słońca zwykle wydobywały nowe kolory, nawet nie potrafił ich nazwać; usta, które nieraz muskał palcami, aby móc je zapamiętać na zawsze.

      Usuń
    5. Zamrugał kilka razy, by pozbyć się wrażenia, że znów znaleźli się w pracowni Maudie, że znów są blisko siebie i liczą się tylko ich splecione ciała. Chrząknął cicho i założył ręce na piersi, które delikatnie zadrżały, gdy padło pytanie o to, gdzie jest Maudie. Wtedy znów wszystko powróciło. Wyjazd Reyes, ocieranie łez przez matkę, która nie musiała o nic pytać, wszystko wiedziała. Siedziała obok i głaskała go po głowie, przeczesując mu niesforne loki. Wystarczyło, że była z tym swoim ciepłym spojrzeniem. Maudie nigdy nie skarżyła się na problemy zdrowotne. Chyba sama nie zdawała sobie sprawy, że jest chora. Przynajmniej tak sobie tłumaczył Laurie. Przecież gdyby wiedziała, co ją zżera w środku, to by mu o tym powiedziała; przecież nie mieli przed sobą żadnych tajemnic i mogli się zrozumieć bez słów. Może to on zawiódł? Nie rozpoznał na czas, co się z nią dzieje, nie rozpoznał sygnałów i nie zdążył jej pomóc.
      – Maudie… – zaczął niepewnie. Nie sądził, że to może być takie trudne, nie wiedział, czy przejdzie mu to przez gardło, które nagle stało się okropnie suche. Właściwie niewielu osobom mówił o jej śmierci, a na pewno większość tych osób nie znała jej osobiście. Reyes była inna. Rozejrzał się po sali. Nigdzie nie widział ani Niny, ani dziadków. Ludzie wciąż kręcili się przy obrazach, wskazywali na jakiś detal, przybliżali się i oddalali, nakładali okulary i je zdejmowali, brali kolejny kieliszek z napojem lub odkładali zupełnie pusty. W ostatniej chwili dostrzegł, że ciemny materiał już nie przykrywa pianino, instrument został odsłonięty. Poczuł, jak nasila się ból głowy. Jeszcze tego brakowało. Przełknął ślinę. – Maudie nie ma… Nie ma jej od dziesięciu lat… – dokończył niepewnie, podnosząc szybko głowę i spoglądając jej w oczy. Tak jak ciebie, chciał dodać z wyrzutem. Zupełnie nie wiedział, jak to powiedzieć, inaczej nie potrafił. Nie mógł też przewidzieć jej reakcji. Może powinien wyjść z nią przed budynek? Może wtedy byłoby łatwiej. Nerwowo przeczesał włosy i zaczął rozmasowywać skronie, delikatnie przymknął oczy, już nie patrzył na nią. – Była chora. Rak – dodał po chwili nieco poirytowany. – Nikomu nie powiedziała. Nawet mnie. Więc może nie wiedziała… Może… – przełknął ślinę, gubiąc się w słowach. Zagryzł wargi i przycisnął do nich pięść. Nie było łatwo.

      Laurie

      Usuń
  36. Cassian preferował chłód. Nie lubił ciepła, choć jego dłonie wiecznie nosiły jego znamiona; wolał zdecydowanie brodzić po kolana w śniegu niż topić się w wielostopniowym upale. Nie wiedział skąd wynikały te preferencje — mieszkał jednak sam, więc nic nie stało na przeszkodzie, by się im oddawać. Temperatura w jego królestwie była neutralna tylko i wyłącznie ze względu na rośliny, które nie lubiły chłodu. Jego sypialnia jednak zionęła lodowatą pustką; lubił uczucie zmarzniętego ciała i gęsiej skórki na klacie; z tego powodu stawiał zwykłe, standardowe spodenki ponad całymi piżamami, które po prostu go drażniły.
    Gorący prysznic spływający po wymarzniętym ciele był najlepszą rzeczą każdego poranka; szok termiczny, jaki przeżywał, sprawiał, że skóra paliła żywym ogniem, jakby przypominając mu, że żyje; że jest człowiekiem, cierpi, odczuwa ból i nigdy tego nie przeskoczy.
    — Mhm — odburknął standardowo, kwitując swoją domniemaną sympatię do wyzwań. Wyzwania były dobre, ale na stole operacyjnym; skomplikowane puzzle, poplątane łamigłówki, zagubione fragmenty. Zagubione narządy, dziwne osobliwości. W życiu Cassian rzadko podejmował rękawicę, w istocie nie będąc człowiekiem łatwym do sprowokowania; trzymał nerwy na wodzy i żadne zabiegi erystyczne nie mogły go podjudzić. Z tego powodu tylko uśmiechnął się pod nosem, samymi kącikami ust, gdy rozpoczęła monolog, wymieniający szereg jej idealnych cech. Cała Reyes.
    Nie, żeby się z nimi nie zgadzał. Myślał jednak, że nie kto inny jak ona sama mógł stanowić o jej własnej wartości.
    Nie skomentował jej małej kradzieży, jedynie wzdychając i zaraz wrócił do dalszego przyrządzania postanowionego dania. Reyes była niereformowalna — wiedział to aż za dobrze i nawet nie próbował w jakikolwiek sposób na to wpływać; po prostu godził się z tym, jaka była. Uznawał za pozytyw, oddający w pełni jej prawdziwą wartość. I choć rzadko posuwał się do oceniania ludzi, nawet we własnych myślach, w tym przypadku nie miał przed tym oporów.
    Jej bliżej nieokreślony dźwięk nie wybił go z rytmu. Reyes być może nie była tak całkiem niska; w zestawieniu z nim jednak, była maluszkiem i to miało nigdy się nie zmienić.
    Pozycja, w jakiej się oparł była dość niecodzienna, szczególnie w jego przypadku; skoro ona mogła jednak z nim igrać, czemu on nie mógł igrać z nią?
    Niemalże widział w jej oczach ten dziki błysk; potrafił pobieżnie odczytać, co oznacza, choć nadal stanowił dla niego zagadkę, o której rozwiązanie nawet się nie starał. Myśli Reyes były myślami Reyes, a on nie miał i nigdy nie będzie miał do nich wstępu; ten prywatny, własny obszar umysłu był niedostępny dla innych, nieważne w jak bliskich zażyłościach by z nami trwali.
    Wyciągnęła mu telefon z kieszeni, a on nie powiedział nic; odblokował go po prostu, przykładając do ekranu swój odcisk palca. Odsunął się pośpiesznie, gdy lekko go odepchnęła, uważając to za mały sukces w ich dziwnej, zawiłej potyczce.
    Wyprostował się i odwrócił, wracając do przyrządzanego posiłku. Przez ten cały czas stał do niej plecami, przyrządzając posiłek, za który i tak spodziewał się być skrytykowanym.
    Willow, rzecz jasna, odebrała po pierwszym sygnale. Reyes mówiła, co z początku nie wzbudziło jego podejrzeń. Gdy doszły do niego jednak ostatnie słowa, będące swoistym zapalnikiem bomby, jakim był ten mały potwór, odwrócił się niemalże gwałtownie, trzymając w dłoni nóż, którym właśnie kroił cebulę. Ostrze zalśniło w blasku sztucznego światła, padającego z wbudowanych w sufit paneli.
    — Haaaalo! Wujku Cassi! — zawołała mała Willow, oczekując odpowiedzi.
    Cassian zakręcił nożem w dłoni, choć była to raczej kwestia odruchu niźli upiornego pokazu umiejętności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Willow. Cześć, słoneczko — odpowiedział chłodno, patrząc wprost na Reyes. Wyciągnął w jej kierunku nóż, stojąc jednak w bezpiecznej odległości. Przymknął jedno oko, imitując celowanie, a potem zakręcił trzymanym narzędziem w dłoni i odłożył je na deskę za sobą.
      — Wujku! — krzyknęła dziewczynka słodkim głosikiem. — Ciocia Rosie u mnie była! Myślę, że się za Tobą stęskniła — mówiła przejętym głosem. — Pamiętasz jak ostatnio mówiłeś, że ciocia Rosie jest piękna? Mama mówi, że kobietom trzeba ciągle przypominać takie rzeczy! — ciągnęła. — A tatusia nie ma w domu i nie ma kto mówić tutaj takich rzeczy. Kiedy do mnie przyjedziesz? Nie sięgam sama do słoika z ciasteczkami! Mama nie chce budować ze mną fortu i tylko Ty dostajesz, żeby zawiesić kocyk przy suficie! Proooszę, wujku!
      W tle odezwał się głos Clary, która chwyciła za słuchawkę.
      — Słuchaj, Cass, wiem, że nie możesz się doczekać porywających opowieści mojego szkraba, ale zabieram małą do dentysty, więc… zadzwoni jutro.
      Willow z tyłu protestowała, krzycząc, że jeszcze nie skończyła. Clara jednak nieugięta pożegnała się chłodno i rozłączyła. Z telefonu rozbrzmiał tylko głuchy sygnał. Cóż, nie miał z nią najlepszych relacji.
      Wzruszył ramionami i wrócił do przygotowywania jedzenia, będąc właściwie na samym finiszu tego procesu.

      pan mróz

      Usuń
  37. Reginald posiadał w swoim życiu całkiem spory zbiór żelaznych zasad, aczkolwiek dominowały w nim głównie dwie, najważniejsze – bycie szczerym i sprawiedliwym. Prawdopodobnie obie te cechy wypracował w sobie podczas służby w wojsku, jako że to właśnie wojskowa dyscyplina narzucała mu bezwzględną uczciwość. Ona stała się stylem życia, albo i życiem, któremu należało się podporządkować, i którego należało przede wszystkim chcieć, włącznie z jego wadami i zaletami. Służba w wojsku, a przynajmniej ta przygotowawcza, nie miała nic wspólnego z wolnością, którą mieli pracownicy popularnych lokali, biur, czy instytucji – od zawsze narzucała konkretne schematy oraz zachowania, które trzeba było przyjąć, aby móc czynnie w niej uczestniczyć. Poranne wstawanie, wyczerpujące ćwiczenia, mieszkanie w koszarach, capstrzyk i nocne warty. Musztra, rozliczanie się z pejotek, które były sprawdzane rygorystycznie, czy cotygodniowy dzień słonia, który musiał obchodzić każdy bez wyjątku – te pewnego rodzaju wojskowe tradycje, zasady i nakazy, były dla żołnierzy niczym dekalog dla chrześcijanina. One kształtowały charakter i prawda jest taka, że dzięki nim wiele osób wyszło na ludzi. Reginald wiele służbie zawdzięczał, choć niewątpliwym jest, że na jej poczet z wielu rzeczy musiał również zrezygnować. Doskonale pamiętał dzień swojej przysięgi; w Karolinie Północnej było wówczas upalne lato, rodziny gromadziły się tłumnie, a dzieciaki biegały po poligonie, na którym zorganizowano uroczystość. To była chwila emanująca radością, ale i łzami, szczególnie dla bliskich, którzy wiedzieli co niosą za sobą słowa „I do solemnly swear that I will support and defend the Constitution of the United States”, i że nie wiąże się to wyłącznie z sukcesami, czy hucznymi obchodami dnia 4 lipca. Niektórzy z bliskich przekonali się co do wagi tych słów na własnej skórze, kiedy docierały do nich wieści, że ostatnie pożegnanie przed wyjazdem na misję, rzeczywiście było ostatnim, a każda dotychczasowa chwila stała się już wyłącznie wspomnieniem. Za każdym razem, gdy Reginald wyjeżdżał na misję, zastanawiał się, czy wróci z niej w tym samym składzie. Czy kolega, który siedzi w wojskowym transporterze z jego prawej strony, znajdzie się w tym samym miejscu za miesiąc, czy uda mu się wrócić do rodziny, z którą co wieczór łączy się przez wideorozmowę, i czy to w jego ręce trafi, jeśli na froncie los rozda nierówne karty. Jedną z głównych rzeczy, z których Reginald zrezygnował oddając się wojaczce, to rodzina, a chociaż nikt nie zabraniał mu uwić własnego gniazdka – nie zrobił tego świadomie. Prawdopodobnie nie byłby w stanie walczyć nieustępliwie o życie innych, jeśli jego własne byłoby tak cenne w oczach tych, którzy czekają z utęsknieniem na jego powrót. Wtedy ryzykowałby wiele więcej. Niesprawiedliwym byłoby niszczyć życie bliskich, ratując innych.
    Uniósł kąciki ust, słysząc zapewnienie ze strony Reyes, po czym ruszył przed siebie w kierunku dyspozytorni, gdzie wyczekiwano od niego końcowego meldunku. Nie każdemu druga szansa była dana, dlatego cieszył go fakt, że Reyes zamierza ją wykorzystać, a wierzył, że zrobi to dobrze, w zgodzie z samą sobą. Miała w sobie coś przekonywującego, niewymuszonego; coś, co wzbudza zaufanie, i nawet, jeśli była jedną z wielu osób, które dziękowały mu za pomoc – nie mógł powiedzieć, że jest taka sama, bo wówczas dopuściłby się gorzkiego kłamstwa. Najlepiej zapamiętywał bowiem tych, którzy mają w sobie coś wyjątkowego.
    Po zdaniu dyspozytorowi szybkiego raportu, błyskawicznie skoczył do szatni, zamieniając służbowy uniform na jeansy i jasny t-shirt. Pozbierał jeszcze swoje manatki i upewniwszy się, czy niczego nie zapomniał, przeszedł korytarzem do recepcji, gdzie czekała Reyes.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzucił krótki uśmiech wraz krótkim pożegnaniem w kierunku kobiety za biurkiem i zatrzymał się przy rzędzie kilku krzesełek.
      — Człowiek jest bardziej podatny na przeciążenia ze względu na dynamikę lotu — oznajmił, choć nie próbował zagłębiać się w temat, bo słowa tak czy siak nie odzwierciedlą uczuć, a nie sądził, że strona techniczna mieści się w zainteresowaniach Reyes. Ta działka jest dla niewtajemniczonego pasażera po prostu nudna. — W takim razie chodźmy — zaproponował, wskazawszy dłonią kierunek do przejścia służbowego. — Dziś na raczej nie polecimy, ale chociaż wsiądziemy — wyjaśnił, uśmiechając się wyraźniej. Zasady nie uprawniały jej do wejścia na pokład, bo nie uprawniały nikogo poza personelem i pacjentem, chyba, że zgłaszała się jakaś grupa interesantów, studentów i tym podobnych, ale Reginald wiedział do jakiego stopnia może nagiąć zasady. Poza tym, na placu kręciło się kilku jego kolegów, którzy nie będą mieli nic przeciwko szybkiemu zwiedzaniu, a znał ich na tyle dobrze, że był pewien co do ich solidarności.
      — Czym tu pani przyjechała? — Dopytał z ciekawości, znów nadgorliwie korzystając z oficjalnego zwrotu, choć był to już taki reginaldowy nawyk. Baza HEMS mieści się na obrzeżach i nie sądził, że kursują tu regularne autobusy; sam przyjechał dziś samochodem, więc gotów był ją odwieźć, jeśli istniała taka potrzeba.

      Reginald Patterson

      Usuń
  38. Życie go nie oszczędziło, wręcz powiedziałby, że został poszarpany, a jeszcze nie znalazła się odpowiednia osoba, która mogłaby te rany w jakiś magiczny, nieodkryty sposób zaleczyć. Czy kiedykolwiek będzie szczęśliwy? Czy ktoś da mu szansę na to, aby życie było w miarę poukładane? Czy w najbliższej przyszłości nie będzie podrywał się z łóżka, próbując uspokoić oddech, bo kolejny raz widział w snach Nicolette, łudząc się, że córeczka dalej z nim jest? Czy już do końca swoich dni będzie jedynie byłym prawnikiem, niepotrzebnym mężem, z którym lepiej było wziąć rozwód i ojcem bez dziecka? Nie chciał wciąż myśleć o tych bolesnych wydarzeń, ale okazało się, że to było trudniejsze, niż komukolwiek by się wydawało. Czas uległ zatrzymaniu, a on siedząc na przeszklonym balkonie zastanawiał się, czy nic się nie zmieni i pozostanie całkiem sam? Lionel Madden był pokruszony, jakby stworzono go z kruchej porcelany, więc jedynymi rozsądnymi rozwiązaniami byłoby albo skleić te kawałki, albo wyrzucić ostatecznie do zapełnionego kosza.
    Przed ciężką chorobą Nicolette każdy dzień mijał mu niemal w identyczny sposób. Wstawał czasami wraz ze wschodem słońca, ale tylko wtedy, kiedy w mieszkaniu, a raczej obok niego spała Margaret. Mając pewność, że córeczka będzie zadowolona z obecności drugiego rodzica, po kryjomu wymykał się z mieszkania wraz z domagającym się zabawy Prince'em. Wybierali się na wspólny trening; młody prawnik wykonywał serię ćwiczeń, rzucając przy okazji grubą gałęzią jak najdalej, chociaż temu prawdziwemu przyjacielowi dało się przypisać szybkość jak u wampira. W drodze powrotnej wstępowali do piekarni połączonej z cukiernią, kupując kilka gorących bułek i coś słodkiego, żeby nie pić jedynie kawy lub w przypadku Nicolette czekoladowego mleka. Później w trójkę wybierali się do samochodu, odhaczając po kolei punkty z rodzinnej drogi. Przedszkole, kancelaria i sąd. Przez kilka godzin albo bronił klientów, albo zapoznał się z ich sprawami. Po pracy w trójkę robili obiad, bawili się, oglądali kreskówki, grali w gry planszowe, chodzili na spacery lub kładli się na dywanie, tuląc się do siebie jak najdłużej. Było im dobrze, więc ten wyjątkowy czas uciekał z prędkością światła. I wielokrotnie jeszcze dobrze się nie obejrzeli, a z kalendarza z wizerunkiem Teeny zrywali kartkę, witając następny miesiąc.
    Teraz te wszystkie dni były pozbawione sensu i koloru. Ile to razy nie chciało mu się wstać, ponieważ najchętniej byłoby zakopać się pod kołdrą w rozciągniętych spodenkach przeznaczonych do spania? Znajomi wraz z rodziną proponowali mu wiele razy wizyty u przeróżnych psychologów, ale on darł wizytówkę, wzruszając ramionami. Wcześniej nawet przed samym sobą nie przyznawał, że popadł w jakiś rodzaj depresji, zmartwienia, martwego istnienia. Nie wiedział jak nazwać ból po śmierci Nicolette, lecz musiał istnieć, ponieważ Lionelowi było ciężko ubrać coś, co nie było czarne, a najgorzej przychodziło mu uśmiechanie się. Na głupie żarty nie reagował, kabarety w telewizji przełączał, komedie nie śmieszyły, bo zasypiał w trakcie ich trwania, jednak nawet podczas rozmów miał minę kogoś, kto walczy z ogromnym bólem emocjonalnym. W ostatnich dniach pozwolił sobie na wdzięczny śmiech, radosne iskierki w oczach, wyjścia ze znajomymi po pracy, gdyż okazało się, że nagle ma z kim napić się kawy, czy czegoś mocniejszego. I jeśli ktoś parę dni temu widział go w czarnej koszuli i czarnych spodniach, to mógł zapomnieć o tym widoku. Lionel otwierając starą szafę odkrył, że kryją się w niej ubrania w przeróżnych odcieniach. Większość ubrań przeznaczonych do noszenia w trakcie żałoby oddał potrzebujących, wywożąc przy okazji do domu samotnej matki meble wraz z solidnym łóżkiem. I tak większość nocy spędzał na materacu, a dostawa z centrum meblowego zbliżała się nieubłaganie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wpuszczał coraz częściej do swojego życia światło, zmieniając wystrój mieszkania, wychodząc do ludzi i mając okazję, żeby wypić pierwszą kawę w towarzystwie Reyes. Wcześniej musiała im wystarczyć jedynie woda lub herbata z automatu, bo pielęgniarki zabroniły jej spożywania kofeiny, mówiąc to w obecności Lionela, dlatego nie chcąc podpaść żadnej z tych pań, nie kupował tego przysmaku cioci Nicolette. I chociaż od tamtych dni mogłoby się wydawać, iż ich rany były mniejsze i nie krwawiły tak systematycznie, to jeszcze nie zapomnieli o utracie bliskich osób, stojąc na nie byle jakim rozdrożu dróg. Pewnie mieli do wyboru albo coś dobrego, albo znowu coś złego, popadając kolejny raz w psychiczny dołek. On nie chciał być pogrążonym w żałobie Lionelem, wpatrującym się w sufit i nie doceniającym pięknych, słonecznych dni. Musiał w sobie zmienić podejście do świata, nie zapominając jednocześnie o jego słodkim aniołku. Ona by się cieszyła, gdyby zobaczyła chodzącą o własnych siłach brunetkę, a jeszcze bardziej spodobałoby jej spotkanie, podczas którego zjedliby ciasto i wypili coś pysznego. Teeny pewnie przy takiej pogodzie zdecydowałaby się na wodę z sokiem, gorzej byłoby z wyborem słodkości, ale Madden obstawiałaby, że weźmie rurkę z bitą śmietaną albo galaretkę z truskawkami.
      Po wejściu do kawiarni, wziął zza lady dwie karty menu, uśmiechając się tym samym do swojej bratowej, która prowadziła ten lokal od prawie trzech lat. Nie miała stałej pracy przed narodzinami pierwszego dziecka, więc po urlopie macierzyńskim ułożyła biznesplan, nie zastanawiając się długo nad wprowadzanymi w życie zmianami. Poszła za ciosem, słuchając serca, więc dla Lionela była jednym z wielu dobrych przykładów do naśladowania. Do tego grona wliczał też Reyes, walczącą o to, żeby wszystko pomyślnie zaczęło się układać.
      — Już jestem, trzymaj, przeglądaj i wybieraj tyle kalorii, ile tylko chcesz — usiadł, ściągając w pierwszej kolejności okulary przeciwsłoneczne. — Mam nadzieję, że już nie widać moich rumieńców spowodowanych tym solidnym komplementem. Usłyszeć takie słowa od bogini lepszej od samej Mona Lisy, to można naprawdę przypominać buraczka.
      Skupiając się na nowych ciastach wprowadzonych w kawiarni kilka dni temu, nie wiedział, co wybrać. Czy miał ochotę na coś czekoladowego, czy całkowicie owocowego? Na początku nie chciał mówić prawdy o ślubie w Vegas, więc układając w głowie piękną formułkę o swojej równie pięknej żonce, trzymał swoją znajomą w niepewności. Dzięki temu, że jednak zdecydował się zaprosić ją na spotkanie poza szpitalem, w oczach swoich sióstr i bratowej, która szybko dostarczy im nową informację, wyjdzie na jakiegoś amanta. Kilka dni wcześniej Renee starsza od niego o rok widziała go z tajemniczą blondynką, dzisiaj siedział tu z brunetką, a wcale się nie zdziwi, jeżeli wkrótce zobaczy wchodzącą Evelyn.
      — Przez dwie godziny jeszcze będzie pobierać krew, a chyba nie chcesz znaleźć się na tym magicznym fotelu, oddając coś tak ważnego wampirom w białych uniformach, co? A wracając do tego mojego ślubu w Vegas, to nie mogłem być długo sam po rozwodzie. Margaret mnie odrzuciła, więc wybrałem sobie inną, chociaż wydaje mi się, że chyba ty też byłabyś zainteresowana małżeństwem z takim przystojniakiem, prawda?
      Gdy skończył mówić, podbiegła do nich żona jego starszego brata, poprawiając fartuszek w drobną, granatową krateczkę. On już czuł, że nie chodziło jej tyle, co o kolejne zamówienie, a o szczegóły spotkania Lionela z tajemniczą kobietą. Już wiedział, że za kilka godzin nie opędzi się od licznych połączeń. Zadzwoni pewnie mama i wszystkie siostry, więc szykowało mu się sześć poważnych rozmów.

      seksowny tatuś

      [Nie wiem, ale chyba zakradł się błąd, który zignorowałam. Reyes chciała wypytać o szczegóły Margaret, a w szpitalu pracuje Evelyn, czyli jego siostra :3]

      Usuń
  39. Cass praktycznie w odniesieniu do każdego stanowił ostry kontrast; zamrożony w sztywnych, wykreowanych przez siebie, ramach wydawał się zupełnie inny, mroczniejszy. Przypominał mechanizm, pełen kół zębatych, nadgryzionych przez ząb czasu, które zmieniły swój bieg, zupełnie odwracając swe działanie. Być może dlatego ludzie tak się go bali; nie można było powiedzieć, że od niego stronili. Kontakty towarzyskie — pomimo, że wręcz nimi pogardzał, hołdując samotności — stanowiły coś, czego miał w życiu aż nadto; i choć osób, takich jak Reyes, w jego życiu było niezwykle mało, szanował ich towarzystwo, wiedząc, że narażają własne byty na szwank.
    Gdy za długo patrzy się w otchłań ciemności, zaczyna się tą ciemnością stawać.
    Z tego powodu, spędzanie z nim czasu wydawało się na dłuższą metę destrukcyjne; ileż można było znosić obojętne spojrzenia, bolesny brak zainteresowania, suche mruknięcia? Nawet pomimo wzorowej umiejętności słuchania, wieczne milczenie nie mogło odbudować spraw, które spodziewano się zreperować słowami. A ze słowami nigdy nie było mu po drodze.
    Dlatego właśnie tak wielką, obiektywną wartość stanowiła postawa Reyes, czerpiącej siły z jego nienaruszalności; uczyniła z niego fundament, niechwiejącą się ścianę nośną; czyli coś, co był w stanie jej zaoferować, zważywszy na swoją niezmienność i radykalną wręcz stałość.
    Nie wymagała i nie potrzebowała od niego słów; sama doskonale stanowiła o swojej wartości, nadrabiając gadulstwem za ich oboje. Pomimo że jej towarzystwo działało na niego nieco oswobadzająco, jego garda nie potrafiłaby ulec całkowitej dezintegracji. Cassian był człowiekiem trudnym: nieprzeniknioną ciemnością, której żadne, nawet to należące do Reyes, światło nie było w stanie rozproszyć. Pogodził się z tym, zaakceptował, polubił wręcz, przekuwając to w swoją siłę. Bywało, że czuł się z tym źle, bywało, iż przeświadczenie o własnej potworności wracało; zastanawiał się wtedy, czy na pewno jest człowiekiem, po czym przypominał sobie, że wsadziwszy dłoń do rozszalałych płomieni, spłonąłby agonalnym bólem.
    Ból był jedynym wyznacznikiem jego człowieczeństwa; i choć odczuwał go w bardzo ograniczonym zakresie, rzeczywiście przypominał mu, że żyje, oddycha i wcale nie pochodzi z piekła.
    I choć zawsze między nim, a Reyes będzie istnieć niemożliwa do przeskoczenia przepaść, jedynie całkowita akceptacja tej odmienności przyniesie rezultaty, nieniosące zguby żadnej ze stron. On nie tłumił radosnych ogników tańczących w jej oczach, a ona nie tłumiła jego chłodnego spokoju, rozbrzmiewającego w każdym, przesyconym obojętnością Mhm. Tylko taka symbioza mogła zachować ich przyjaźń, która obiektywnie rozważana nie miała szans przetrwać; byli bowiem zbyt różni, jak ogień i woda. Ona była płomieniem, a ich fizyczna relacja mogła doprowadzić tylko do ugaszenia i wymazania jej wewnętrznego ognia. Takie elementy nie mogły stać się jednością i jedynie istniejąc obok siebie miały szansę przetrwać.
    Nie było benzyny, która pozwoliłaby jej istnieć na jego powierzchni.
    Nikt jednak nie decydował za niego, czy coś może lub nie; jeśli więc chciał trwać, czuć napięcie w mięśniach i toczyć nie do końca bezpieczną grę, nie było strażnika, który zabroniłby mu przekroczyć te drzwi.
    Sam był swoim strażnikiem i sam przewidywał konsekwencje swoich czynów; dlatego gra słowna i czynowa, jaka dziwnym trafem rozgrywała się między nimi, nie była czymś, co miałby ochotę przerywać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet on potrzebował czasami jakiejś odskoczni, choć mogła skończyć się naprawdę tragicznie.
      Nie spodziewał się jednak, że cała zabawa zsunie się akurat na takie tory; Reyes, słysząc wypowiedzi małej Willow jakby przygasła, jej ogień stracił na intensywności, a usta zdawały się wrzeszczeć na niego w niemym krzyku. Nie mógł skwitować tego niczym innym jak lodowatym, pozbawionym emocji spojrzeniem. Odczytał jej milczące pytanie, lecz nie czuł się w obowiązku go komentować; sfery jego życia, nieważne jak interesujące, leżały poza jej interesem. Nie tłumaczył się przed nikim i nie miało się to nigdy zmienić: wszystko, co robił — robił na podstawie własnych myśli, wolnych od wpływów innych. Z tego powodu nie mówił o sobie, tylko czasami przemycając drobne informacje w rozmowach i czynach; nie był i nie miał zamiaru stawać się osobą publiczną, co dobitnie uzmysławiał, okalając swoją sylwetkę milczeniem. Jej żywe gestykulacje nie przyniosły żadnego rezultatu, nadal malując go jako okaz spokoju i opanowania. Reakcja Clary, zbyt chłodna i pełna niechęci, również nie ruszyła żadnej, najmniejszej zmarszczki mimicznej na jego twarzy.
      — Clara ma swoje nastroje, to wszystko — powiedział wymijająco, w istocie tak myśląc; jego siostra była wspaniałą kobietą, a jej niechęć do brata wynikała tylko i wyłącznie z jego patologicznego jestestwa. Nie mógł jej winić za to, że obawiała się, iż Willow nabierze negatywnych wzorców, obcując z kimś tak zepsutym, jak on. Jej obawy były słuszne, a strach o dziecko uzasadniony. Na swój sposób go kochała, choć jego ziejący chłód wydawał jej się zbyt abstrakcyjny i niezrozumiały; tak to już bywało wśród ludzi — nieznane i przerażające próbowało się zepchnąć w cień, by nie musieć obcować z czymś, czego nie potrafiło się pojąć.
      Gdy Reyes zadała te kilka pytań następujących po sobie, tak przesyconych dziwną zazdrością i namacalną wręcz złośliwością, wyprostował się nagle, spoglądając na nią spojrzeniem jeszcze zimniejszym niż zwykle. Wręcz ciął powietrze wzrokiem; jak dopiero co zdjęta z osełki klinga wprowadzona w mordercze cięcie z finiszem na czyimś karku. Irytacja, jakiej się poddała, była dla niego niezrozumiała: Cassian Quatermaine nie należał do nikogo i przed nikim nie musiał się tłumaczyć. Gniew był jednak zbyt nieidealny, by istnieć w jego świecie.
      Z tego powodu, choć jego usta zadrżały w grymasie stłumionej po chwili złości, nie odpowiedział pięknym za nadobne, przyjmując, że Reyes po prostu, z jakichś dziwnych powodów, się zdenerwowała.
      — Willow ma dokładnie tyle cioć, ile koleżanek ma jej matka — powiedział, a jego głos nosił znamiona hartowanej stali, w akompaniamencie pary świeżo wyjętej z lodowatej wody. — Nie jestem jej ojcem — dodał z naciskiem i było to wszystko, co miał do powiedzenia. Z Rosie nie łączyło go nic, poza relacją, która miejsce miała ponad dwanaście lat temu, gdy był jeszcze gówniarzem, dopiero wybierającym się na medycynę. Przyjaciółka jego siostry, choć spotkał ją niedawno, od dłuższego czasu nie miała większego udziału w jego życiu, figurując w nim tylko jako miłe wspomnienie. Miłe wspomnienie tego człowieka, którym był kiedyś, zanim jego życie zdominowała praca. Miłe wspomnienie człowieka, którym już nie był i już nigdy nie chciał być.

      jeszcze gorszy Cassian Quatermaine

      Usuń
  40. [Siedzę i myślę, i jestem już chyba tak zmęczona, że mój mózg nie pracuje już na najwyższych obrotach. Za długo na słoneczku, tak mi się zdaje. Widzę, że oboje stracili w wypadku bliskie im osoby, on siostrę, ona siostrę i przyjaciół. Myślę, że dogadaliby się i Isaac chętnie spróbowałby meksykańskiej kuchni, jeśli tylko ona zechciałaby coś dla niego ugotować.]

    Isaac

    OdpowiedzUsuń
  41. Cassian miał naprawdę dużo cierpliwości. Wyprowadzenie go z równowagi było więc czymś niemalże niemożliwym: zwykle nie przejmował się cudzymi słowami na tyle, by jakiekolwiek opinie szarpały jego stalowe nerwy. Sam o sobie stanowił; sam kształtował własne życie i sam obracał się w swoich myślach, nie dzieląc nimi z nikim więcej.
    Wiązało się to też, rzecz jasna, z brakiem jakichkolwiek zwierzeń z jego strony. Uważał, że nie musi tłumaczyć się przed nikim; jego czyny były jego czynami, rzutującymi na jego przyszłość. Sam rozwiązywał własne problemy w zaciszu swojego umysłu; sam wspominał przeszłość, sam martwił się troskami dnia codziennego, nie chcąc i nie obarczając nimi innych.
    Nie zadawał innym pytań o życie osobiste. Nie wtrącał się w ich postępowanie, nawet wyraźnie widząc jego niewłaściwość. I tego samego oczekiwał w zamian: nie chciał być przepytywany, nie chciał być stawiany pod ścianą i przede wszystkim — nie chciał, by ktokolwiek rościł sobie prawa do jego życia.
    A Reyes poniekąd to zrobiła; poniekąd zasugerowała mu, że powinna wiedzieć coś, co nijak nie wiązało się z nią samą. Sięgnęła po tej obszar jego życia, który należał tylko do niego — i nie dzielił się nim, nieważne w jak bliskich zażyłościach był ze swoim rozmówcą. Rosie była dziewczyną z jego przeszłości, która nie miała miejsca w nowej teraźniejszości. Po tylu latach nie mieli już o czym rozmawiać, nieważne jak bliscy byli kiedyś; teraz nie miało to znaczenia.
    On nie żył w przeszłości. Żył w teraźniejszości. Minione stosunki były minionymi stosunkami; relacjami, których nie potrzebował odnawiać. Nie wspominał, nie tęsknił, nie zastanawiał się. Reyes powinna to uszanować; i tak odsłaniał się przed nią bardziej niż przed innymi. Pozwalał jej na więcej, nie atakował chłodem. Nie odgradzał grubą linią od swojego życia prywatnego, choć powinien był to zrobić jak z każdym innym człowiekiem. Miejsce w jego rzeczywistości nie było, rzecz jasna, zaszczytem; było jednak osobliwością, bowiem mocno selekcjonował ludzi. Nie lubił towarzystwa i to nie miało się nigdy zmienić — szanował ich, tolerował, ale nie pałał sympatią do przebywania wśród nich. Wolał być sam, a wpuszczając Reyes do swojego życia, pozbawiał się tej przyjemności. Choć jej obecność nie nosiła znamion wisielczego sznura.
    Mogła prowadzić z nim pojedynek na chłodne spojrzenia, mogła próbować złamać jego wzrok, choć jego wzrok nigdy się nie łamał; mogła nawet odpowiadać beznamiętnie bez charakterystycznej dla siebie iskry. Mogła się obrażać, powściągając emocje. To nie on popełnił błąd — nie miał zamiaru więc pierwszy wyciągać ręki.
    Choć w jego mniemaniu nic się nie stało i nie było potrzeby roztrząsania tego w jakikolwiek sposób.
    Odprowadził ją wzrokiem, odpowiadając tylko krótkim Mhm na ostatnie zdanie, które do niego skierowała. Zajął się w całości przygotowywaniem jedzenia. Domyślił się, że Reyes zamieniła jego towarzystwo na znacznie niższe; Behemot, w przeciwieństwie do Cassiana, uwielbiał ludzi. Nadrabiał za ich oboje, tuląc się do każdego i wymuszając pieszczoty. Patrząc na Quatermaine’a nie było w tym nic dziwnego; wszyscy pewnie myśleli, że zwierzak nie otrzymuje ani kropli czułości i śpi na zimnej podłodze, pozbawiony właścicielskiej miłości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale Cassian naprawdę kochał tego małego szczura. Pozwalał mu spać na własnym łóżku, nie protestując, gdy zwierzak wtulał się w jego kołdrę. Gładził często jego łepek, pozwalał mu leżeć na swoich kolanach i zasypiać na przedramieniu, gdy akurat tak się układał. Miał wiele serca dla tego małego stwora, choć jego serce już dawno spłonęło, pozostawiając jedynie sczerniałe zgliszcza.
      Przełożył przygotowany posiłek na talerze i wstawił naczynia do zmywarki. Przeniósł się do salonu, spoglądając na Reyes, zabawiającą się z małym psiakiem i z westchnieniem położył quesadillę na stoliku kawowym tuż przed dziewczyną. Usiadł na fotelu po drugiej stronie, ruchem dłoni przywołując Behemota, który nastawiwszy uszy, zerwał się gwałtownie i zaraz wskoczył mu na kolana, wesoło merdając ogonem.
      — Nie wiem, co Ci o mnie nagadała kolego, ale to nieprawda — zwrócił się do szczeniaka, drapiąc go po brzuszku, gdy położył się na grzbiecie, patrząc na niego błyszczącym spojrzeniem. — Ciocia Reyes chce mi Cię zabrać i w dodatku ukradła Ci Twój kocyk — dodał, zniżając głos do szeptu, jednak Reyes, z racji małej odległości, słyszała każde słowo. — Ale nie sikaj jej do butów, bo nie stać nas, by kupić jej nowe.

      C.

      Usuń
  42. Reginald już dawno przestał układać sobie plany, głównie przez wzgląd na fach, który nie był stanie zapewnić mu w życiu żadnej stałej, poza kwestią materialną, jako że na brak funduszy narzekać nie mógł. Często wysyłał parę groszy swojej farmerskiej rodzinie, bo doskonale wiedział, że sezon nie zawsze bywa udany, a wydatki są niezmienne, a poza tym kilkakrotnie wpłacił co nieco fundacji charytatywnej, wierząc, że dobrze spożytkują mały zastrzyk gotówki. Pieniądze nigdy nie grały w jego życiu priorytetowej roli, dlatego nie uganiał się za nimi i niewątpliwie ciężko było mu zrozumieć ludzi, którzy nieustannie pragną powiększać swój dobrobyt, mimo że już i tak mają go pod dostatkiem. Niemniej, dokładnie czternaście lat temu przestał planować daleką przyszłość, bo często nie był pewien tej bliskiej, a już szczególnie wtedy, gdy wyjeżdżał na wojnę. Ciężko było mu ustalać dalekie założenia, jeśli był świadom, że nazajutrz jedna decyzja może całkowicie zmienić jego życie. Wystarczyło, że przeniosą go do innej jednostki, gdzieś na drugim końcu kraju – wtedy wszystkie plany związane z Nowym Jorkiem tak czy siak legną w gruzach, dlatego nie jednoczył się z tym miastem, choć zgodnie z założeniem przyjaciela, który ściągnął go do Wielkiego Jabłka trzy lata temu, faktycznie udało mu się tutaj odżyć. Czy chciałby spędzić w nim starość? Raczej nie, dlatego nie inwestował w życie w Nowym Jorku, a jedynie w siebie, robiąc różnorakie kursy, które przydadzą mu się zarówno teraz, jak i w przyszłości. Nie miał również przyjemności wysłuchiwać uporczywego domagania się wnuków, bo sytuacja z jego rodziną nie jest prosta, a wręcz przeciwnie – należy do dość skomplikowanych. Zacząć należałoby od tego, że Reginald jest wpadką dwojga młodych ludzi, którzy nie byli jeszcze gotowi na wychowywanie dziecka. Bardziej zależało im wtedy na rozwijaniu swoich karier i życia towarzyskiego, które rosło z każdym miesiącem, gdy jego ojciec – szanowany konstruktor lotniczy – osiągał laury w swym fachu, a matka – lekarz rodzinny – zyskiwała sympatię pacjentów. Trafił więc pod opiekę wujostwa, dwojga farmerów, którzy włożyli mnóstwo wysiłku w nauczenie go samodzielności, choć na farmie nie było to trudne, bo na każdego czekały tam obowiązki. To ich obiady jadał, to oni pomagali mu odrabiać zadania domowe i to oni, z dobrej woli, wyremontowali dla niego własny pokój, mimo że Reginald swoje mieszkanie, wraz z rodzicami, posiadał w Asheville, gdzie państwo Patterson zamieszkują zresztą do dziś. Rodzice pojawiali się natomiast tylko wtedy, gdy chodziło o przyjmowanie zaszczytów za wyniki w nauce oraz w sporcie, albo w okresie buntu, kiedy prawili mu srogie reprymendy, za wzór do naśladowania podając zachowanie ułożonych dzieciaków lekarzy, czy znajomych z ich środowiska. I chociaż wkład rodziców w wychowanie Reginalda był znikomy, to właśnie oni najbardziej narzucali mu z góry określoną przyszłość. Aż w pewnym momencie, kiedy Reginald zaciągnął się do wojska, między nim, a rodzicami doszło do srogiej sprzeczki, która odgrodziła ich relację solidnym murem. Teraz łączą ich prawdopodobnie tylko życzenia, wysyłane raz do roku w okresie świątecznym.
    Kiedy przeszli na plac, a w pobliżu kręcił się jeden z jego kolegów, Reginald kiwnął tylko ręką na znak, że sytuacja kontrolowana, po czym otworzył drzwi Eurocoptera, pozwalając Reyes wejść do środka. Poza sprzętem medycznym, wewnątrz znajdowało się jeszcze całe mnóstwo przycisków, gałek i ekraników, niezbędnych do funkcjonowania maszyny.
    — Tak myślałem, że łączy coś panią z Meksykiem. Mówi pani z ich akcentem — zauważył, unosząc usta w uśmiechu. Lubił odwiedzać ten kraj i często podróżował w rejon Michoacán, gdzie w jednej z wiosek szczęśliwym trafem zyskał sobie sympatię ludzi z plemienia Purépecha. Zresztą, idąc za gustem, nawet w Nowym Jorku jadał meksykańską kuchnię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — I tak, pilotuję — odpowiedział, przysiadając na jednym dwóch z foteli w kokpicie. — W tej pracy rzadko, ale w tej drugiej, na froncie, czasami zbyt często. Właściwie każdy z nas ratowników musi zaliczyć instruktarz z pilotowania, a później wylatać w miesiącu określoną liczbę godzin, żeby nie utracić licencji, także, jeśli chciałaby pani kiedyś polecieć, to myślę, że przy moim następnym locie testowym nie będzie z tym problemu — stwierdził. — Ale okej, jest pani rowerem, zaraz zacznie się ściemniać — przypomniał, zerknąwszy na wskazówki swojego zegarka, po czym ulokował spojrzenie w twarzy Reyes. — To, że się pani boi wcale mnie nie dziwi, ale uświadomienie sobie lęków, to pierwszy krok, żeby stawić im czoła. Pani i tak jest już o krok dalej, bo spróbowała je pani pokonać... co niestety ktoś chamsko wykorzystał — skrzywił się nieznacznie. Ludzie bywają podli, doskonale o tym wiedział. — Kwestią czasu jest, jak znów ze swobodą wsiądzie pani do pojazdu, w to nie wątpię — zapewnił z pokrzepiającą nutą w głosie i zaraz przeszedł do konkretnego powodu, którym ją tutaj zatrzymał. — Chciałem, żeby pani poczekała, bo wydaje mi się, że jestem w posiadaniu czegoś, co częściowo należy do pani. — Nie był tego pewien, ale gdy znalazł wisiorek w miejscu zdarzenia na krótko po wypadku, doświadczył przebłysku pamięci. Wydawało mu się, że któraś z osób miała go na szyi podczas akcji ratunkowej. A dlaczego w ogóle go podniósł i stamtąd zabrał? Nie wiedział; był to po prostu impuls. Impuls, który teraz mógł mieć znaczenie.
      — To wisiorek. Nie mam go przy sobie, leży u mnie w domu, w szufladzie, ale myślę, że powinna pani go zobaczyć.

      Reginald Patterson

      Usuń
  43. [Dzięki za tak miłe powitanie. :D
    Przychodzę po wątek i zastanawiam się, jak to ugryźć. W sumie są w podobnym wieku, a kusi mnie to ognisko, więc może jakaś impreza ze wspólnymi znajomymi przy pierwszym w tym roku ognisku?]

    M. Henderson

    OdpowiedzUsuń
  44. [Bardzo mi to odpowiada. Co prawda, Henderson nie powinien zostawiać matki na tak długo, ale możemy uznać, że znalazł dla niej opiekę i zrobił sobie mały urlop. Podoba mi się ten pomysł, może wyjść z tego coś fajnego. Mam już kilka rozpoczęć na głowie, ale nie chcę na Ciebie tego zrzucać, więc jeśli nie masz problemu z tym, żeby chwilę poczekać, to mogę nam jakoś jutro zacząć. :D]

    M. Henderson

    OdpowiedzUsuń
  45. Wczorajszego dnia rozmyślał o upływie czasu. Coraz bardziej odczuwał, jak szybko przemijają tygodnie i miesiące. Obchody Hanuki były jakby wczoraj, a teraz przygotowywano się na okres wakacyjno-urlopowy. W styczniu zaplanował sobie listę zadań do wykonania w swoim mieszkaniu, ale nadchodził koniec kwietnia i doszedł do wniosku, że nie zrobił nic. Nie zasadził nowych kwiatków w miejsce tych, które spotkała tragiczna śmierć przez zaniedbanie. Chciał odmalować ściany, porządnie posprzątać w kuchni, a może nawet nauczyć się paru bardziej skomplikowanych przepisów na smaczne potrawy. Od dawna marzył też o wyprawie na ryby. Nic z tego jeszcze nie zrobił. Dbał za to o psa, jasnobrązową sukę rasy labrador. Czasem tylko z jej powodu znajdował motywację do wstania z łóżka, bo ktoś przecież musiał wyprowadzić ją na spacer.
    Pogoda stawała się cieplejsza. Ludzie rzadziej zakładali kurtki, a słońce mocniej przygrzewało. Marlon lubił wiosnę. I nie z tak trywialnych powód, jak większość osób — spacery, wycieczki, aktywności na powietrzu czy wypady za miasto. Wiosna sprawiała, że pracy przybywało, co pozwalało odgonić myśli z dręczących go tematów z przeszłości. Całkiem nieźle radził sobie z tym sam, zwłaszcza mając dodatkową pomoc w postaci leków, ale nie był tak głupi, by nie skorzystać z możliwości. Praca dawała mu cel, podobnie jak obecność czworonoga w domu; to dla niej wstawał codziennie rano, szykował w miarę pożywne śniadanie, wychodził z domu do ludzi. Utrzymywał stosunki społeczne na przyzwoitym poziomie. Rzadko kiedy komuś odmawiał pomocy, potrafił też utrzymać rozmowę bez niezręcznej ciszy. Nigdy nie chciał uchodzić za samotnego gbura, bo nim po prostu nie był. Życie nauczyło go jednak pewnej powściągliwości, nie tylko w stosunkach międzyludzkich, lecz również w warunkach pracy. Wolał myśleć o własnej osobie jako indywidualiście z wyboru. Olivia była tą towarzyską, wiecznie uśmiechniętą połówką, ale jemu nie szło aż tak najgorzej. Jeśli chciał.
    Dzisiejsze popołudnie, jak na ironię, ciągnęło się w nieskończoność. Statek został wynajęty na prywatne przyjęcie z okazji dwudziestej rocznicy ślubu pewnego uroczego małżeństwa. Marlona poczęstowano kawałkiem tortu, choć skubnął jedynie ze dwa kęsy. Łącznie przybyło z piętnaście osób. Nie było źle, dopóki syn szczęśliwej pary nie wypił za dużo i zapragnął odegrać słynną scenę z Titanica. Gdyby tylko Marlonowi płacono dolara za każdego idiotę, który wpadł na dokładnie ten sam przestarzały pomysł, to byłby bogaty. Impreza trwała do wieczora, dłużej niż Chapman zakładał. Najwyraźniej nie docenił możliwości seniorów. Nie po raz pierwszy!
    Wszyscy poszli do domu, kiedy słońce zaszło. Marlon został, żeby ogarnąć pokład i powyrzucać śmieci, by jutro łajba była gotowa na nowych klientów. Pozbierał plastikowe kubeczki, talerzyki po cieście, całą masę pękniętych balonów, transparenty z gratulacjami i powrzucał to wszystko do jednego czarnego worka. Potem drugiego, trzeciego. Jak na piętnaście osób, zostawili za sobą niemało śmieci. Był właśnie w połowie mycia pokładu mopem, kiedy usłyszał hałas dobiegający od wejścia na statek. Odstawił szybko mopa, przetarł ręce w ręcznik i udał się w tamtą stronę. Może któryś z imprezowiczów o czymś zapomniał albo zabłądził w drodze do domu. Spojrzał na zegarek. Dochodziła jedenasta wieczorem, więc trochę późno na powroty. Nieczęsto, ale zdarzało się, by na przystań przychodził jakiś bezdomny. Doki należały do tych cichych i spokojnych miejsc w nocy, bo nikogo tutaj nie było. Nie dziwiło go więc wcale, że bezdomni ludzie mogli czasem tutaj zaglądać. Problem w tym, iż nie mógł pozwolić im zostać. Co najwyżej poratować gotówką lub czymś do przegryzienia, choć chyba nic z pożywienia nie zostało. Nawet pod pokładem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Noc jest dzisiaj piękna, ale nie widzę ani jednej gwiazdy, usłyszał te słowa i odruchowo zmarszczył ciemne brwi. Głos zdecydowanie należał do kobiety. Czego mogła szukać? Bo na pewno nie była na przyjęciu z okazji rocznicy zaślubin. W pierwszej chwili zauważył ją od tyłu, kiedy ciaśniej owijała się płaszczem. On sam miał na sobie jedynie czarną flanelową koszulę z długim rękawem, a na głowie czapkę typu beanie w kolorze ciemnozielonym, która przy braku słońca mogła wyglądać na równie czarną, co jego ubranie.
      — Noc, owszem, jest piękna, ale ja widzę całe mnóstwo gwiazd na niebie. — Odrzekł z wyraźną konsternacją w głosie. Kobieta wyglądała na przemarzniętą, ciekawe od jak dawna była na przystani w swoim lekkim płaszczu. Wieczory potrafiły dawać tutaj w kość, choć Marlon zdążył się już do tego przyzwyczaić.
      Reyes? Co ona robiła na statku o tak późnej porze? Podszedł bliżej, żeby lepiej przyjrzeć się jej twarz. Tak, poznał ją, mimo, że minęło sporo czasu od ich ostatniego spotkania. Była koleżanką Olivii, a niego jego, więc z oczywistych powodów nie utrzymywał z nią kontaktów. Zwłaszcza po zerwanych zaręczynach.
      — Masz szczęście, że zgoliłem wczoraj brodę. Inaczej byś mnie nie rozpoznała i uciekła przerażona — stwierdził z krzywym uśmiechem. — Co ja tutaj robię? Pracuję. Co ty tutaj robisz o tak późnej porze, zupełnie sama, hm?
      Spytała, czy był przewoźnikiem. Pokręcił przecząco głową. Nic nie wiedział o żadnych Hernandezach, ale skojarzył nazwę statku, o którym wspomniała.
      — Rivadavia przypłynęła niedawno, o ile się nie mylę. Stoi tam, na końcu tego pomostu — wskazał ręką w ciemną noc oświetloną słabym światłem latarni. — Lepiej cię zaprowadzę, abyś nie wtargnęła na inny statek. Kto wie, kogo mogłabyś tam zastać albo raczej, jakie szkody wyrządzić. — Zszedł szybkim krokiem na pomost i podał kobiecie pomocną rękę. Jeszcze by tego brakowało, by wpadła do wody. — Skąd przypłynęli twoi znajomi? Wybrali się w rejs?
      Przeczucie podpowiadało mu, że ten dzień szybko się nie skończy. Nie mógł zostawić Reyes samej w tych ciemnościach, bo może faktycznie coś by sobie zrobiła. Było to doprawdy osobliwe spotkanie po latach. Zupełnie niespodziewane. Patrzył na nią pytająco, prowadząc w odpowiednią stronę.

      [Wybacz, że tak późno odpisuję. Dopadło mnie niestety wstrętne choróbsko i nie chciało puścić. Dzisiaj mi trochę lepiej, więc oto jesteśmy z Marlonem. :D ]

      Usuń
  46. Mike nie był przekonany, czy zostawianie matki na cały weekend pod opieką nowej opiekunki to na pewno dobry pomysł, ale przez ostatni tydzień tak dała mu w kość, że potrzebował chwili przerwy. Gdy udało córka jednej z przyjaciółek matki, zgodziła się zaopiekować Lucy przez weekend, Mike był wniebowzięty. Nie znał tej dziewczyny, wyglądała bardzo młodo, ale matka zaręczała, że Evanegeline jest godna zaufania.
    Propozycja Kevina, dawno niewidzianego przyjaciela ze szkoły średniej, aby wyjechać na weekend do domków nad jezioro była tym, czego Henderson właśnie wtedy potrzebował. Razem z Kevinem miało się pojawić co najmniej osiem innych osób, część z nich Mike kojarzył jeszcze z czasów, gdy mieszkał w Nowym Jorku.

    Gdy wsiadał w piątek do samochodu, nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby się wycofać. Ustawił GPS na adres, który dostał SMS-em i ruszył w drogę. Kiedy dojechał na miejsce, było już niemal całkowicie ciemno.
    Zaparkował na skraju polany, tuż przy wjeździe i wysiadł z samochodu. Na brzegu jeziora krzątało się kilka osób. Wziął plecak z bagażnika.
    — W końcu, stary! — krzyknął na jego widok Kevin. — Zostaw rzeczy w domu i dawaj, rozpalamy ognisko.
    Domek stał niemal na samym brzegu jeziora, tuż obok dzikiej plaży, przestronny ganek pełnił równocześnie funkcję molo. Za domkiem rozpościerał się las zapewniający chociaż odrobinę poczucia prywatności i odcięcia od świata. Z zewnątrz budynek wyglądał na niewielki, jednak gdy tylko przekraczało się próg, stawało się jasne, że to było tylko mylne wrażenie. Był jasny i przestronny i choć meble były raczej domowe i rustykalne, to wszystkie sprzęty były nowe.
    Mike wszedł na piętro po drewnianych schodach, szukając wolnego pokoju. W niemal wszystkich znalazł już porozkładane rzeczy, dopiero jeszcze wyżej, na poddaszu pokój wydawał się pusty. A przynajmniej był taki, dopóki w progu nie pojawiła się młoda kobieta.

    M. Henderson

    OdpowiedzUsuń
  47. Nawet nie próbuję sobie wyobrazić, co może zadziać się w człowieku po takiej ogromnej stracie, bo to byłoby dla mnie nie do ogarnięcia. Zwłaszcza, że Reyes była jedyną ocalałą z tego strasznego wypadku. Dlatego nie będę skupiała się na tym, co tutaj najsmutniejszego, a raczej na tym, jak bardzo motywuje siła panny Castanedo, z jaką stara się wrócić do normalnego życia. To wspaniałe! A teraz co do wątku - mam delikatny zarys pomysłu, a w zasadzie to dwóch pomysłów, ale musisz najpierw odpowiedzieć mi na szybkie pytanie - czy wolisz zaczynać ich znajomość całkiem od podstaw, czy stawiamy jednak na jakieś powiązanie? Bo zostaliśmy porwani na wątek, ale teraz to i Wy nie macie już nic do gadania. :D

    Dziękuję za przemiłe powitanie! Psst.. Piękne zdjęcia w karcie *.*

    Sid

    OdpowiedzUsuń
  48. [Myślę, że możemy uznać, że ich kontakty były na tyle zażyłe, że nazywani byli przez znajomych parą, sami nie do końca określili swoje intencje względem siebie bynajmniej nie werbalnie. A później wszystko się sypło i Reyes urwała kontakt. Isaac na pewno starał się do niej dotrzeć, ale w końcu się poddał. Raczej by jej nie szukał, nawet jeśli dopiero teraz dowiedział się o wypadku, bo uważam, że pomimo faktu, że jej współczuje to byłby zbyt dumny by znowu wyciągnąć do niej rękę, tym bardziej, że nie tylko ona doświadczyła straty. Myślę, że los zdecydowałby za nich i postawił ich naprzeciw siebie wbrew ich woli. Może Reyes otwierałaby nową „kolekcję” w muzeum (nie wiem czy tak to powinnam napisać, mam nadzieję, że rozumiesz o co mi chodzi), a Isaac zostałby oddelegowany w pracy by opowiedzieć co tam można zobaczyć i zachęcić słuchaczy do wizyty. Myślę, że mógłby wpaść na Reyes i dostać odgórny przykaz by poprosić ją o udzielenie kilku informacji dotyczących nowych artefaktów i zachęcenie ludzi do wizyty w muzeum. Co myślisz o takiej małej zmianie?]

    Isaac Keller

    OdpowiedzUsuń
  49. Widok nieznajomej kobiety w pokoju, w którym miał spędzić następne dwie noce, był dla niego sporym zaskoczeniem. Kevin wspominał, że będzie dzielił z kimś pokój, ponieważ większość osób, które się pojawiły na ich weekendowym wypadzie, to pary. Ale nigdy nie spodziewałby się, że to będzie całkowicie obca kobieta. Z ulgą przyjął fakt, że w pokoju były dwa pojedyncze łóżka, a nie jedno podwójne, jak w większości pozostałych sypialni. Pisał się na biwak, ale spanie na podłodze nie było uwzględnione w jego planach.
    — Mike Henderson — odpowiedział, ściskając jej drobną dłoń. Drugą ręką podrapał się zdezorientowany po głowie. — No, Reyes, mam nadzieję, że nie chrapiesz zbyt głośno.
    Pokój był długi, ale wąski. Po lewej stronie od wejścia znajdowały się drzwi do łazienki. Naprzeciwko było duże okno z wyjściem na niewielki balkon. Tuż przy oknie stał stolik z dwoma krzesłami i dwa rozkładane drewniane leżaki. Łóżka stały w niewielkiej odległości od siebie i były tak niskie, że gdyby Mike nie widział wystającego drewnianego stelaża, pomyślałby, że to po prostu dwa materace rzucone na podłogę. Wszystko utrzymane było w drewnie, ściany i pochyły sufit wydawały się nietknięte farbą. Pod ścianą przy drzwiach stała potężna szafa, która jednak kolorem do złudzenia przypominała ściany i była niemal niezauważalna. Tylko nowe łóżka, miękkie, białe puchate dywany i nowocześnie urządzona łazienka świadczyły o tym, że domek był niedawno remontowany.
    Henderson położył swój plecak na jednym z łóżek, zostawiając dziewczynie to znajdujące się pod przeciwległą ścianą. Nie zamierzał w ogóle rozkładać swoich rzeczy w szafie, bo zawsze kończyło się to tak, że część po prostu gdzieś zostawiał. Nie wiedział jednak, czy Reyes nie potrzebuje jeszcze chwili dla siebie, zanim zejdzie do reszty.
    — Chyba czekają już na nas przy ognisku — powiedział, kierując się nie w stronę wyjścia z pokoju, a w stronę balkonu. Wyjrzał przez okno, akurat, żeby dostrzec, jak Kevin wyciąga z bagażnika samochodu Hendersona jedzenie i sprzęt, który Mike przywiózł.
    Na brzegu widać było trzaskający wesoło ogień ogniska i stłoczoną wokół niego roześmianą grupę ludzi. Siedzieli na prowizorycznych ławkach z konarów drzew. Mike szybko oderwał od nich wzrok i zerknął na niemal idealnie okrągłą tarczę księżyca obijającą się w ciemnej wodzie jeziora.
    — Idziemy?

    M. Henderson

    OdpowiedzUsuń
  50. No to świetnie się składa, bo prawdę powiedziawszy nie przepadam za rozpisywaniem wszystkiego zupełnie od zera. Chyba zrobiłam się za wygodna na stare lata i lubię mieć co nieco nakreślone. ^^ Nie wiem, czy aby nie za mocno ingeruję we wszystko, co sobie zaplanowałaś odnośnie przeszłości Reyes i czy jej młodsza siostra nie była za młoda na ten pomysł, więc w razie czego po prostu strzel mnie po łapach i pogłówkuję nad czymś innym. A więc pomyślałam, że Sid mógł swego czasu spotykać się z siostrą Reyes. To nie musiało być nic poważnego i wiążącego aż po grób, jednak trwało na tyle długo, że i nasze postaci zdołały się ze sobą dobrze zapoznać. Sid to taka wesoła pierdółka, że z jego strony nie byłoby mowy o negatywnym nastawieniu do starszej siostry, natomiast nie wiem, jaki stosunek mogła mieć wówczas do niego Reyes, więc tutaj zostawiłabym miejsce na Twoją inwencję. :) Ogółem to mógł być bardzo szalony czas, częste wspólne imprezy, jakieś wypady za miasto, dziwne akcje po nocach. Było miło, ale jak to w życiu bywa, nagle się skończyło i w momencie, kiedy Sid rozstał się z jej młodszą siostrą, rozeszły się też jego drogi z Reyes.
    A zeszłyby się właśnie teraz. Już po wypadku, po rehabilitacji, gdzie te najgorsze chwile i tak Sida ominęły, bo jakiś czas nie było go w NY i teraz to wszystko jest dla niego jak uderzenie cepem i jedyne, co by im zostało, to jakoś kulać się razem do przodu. Zaczynając od tego, że mogę się domyślać lub nie domyślać, jak Reyes zareagowałaby na spotkanie z Sidem po tych, powiedzmy, kilku latach.
    Pff, to chyba trochę chaotyczne, wybacz mi. :D Ale może coś z tego posklejamy? Ewentualnie możemy jeszcze pomyśleć o jakiejś bliższej, ale niezbyt trwałej relacji pomiędzy Sidem a Reyes, która by teraz też ciupi ciupi komplikowała sprawę.

    Sid

    OdpowiedzUsuń
  51. Meksyk skradł jego sympatię po części zapewne dlatego, że Reginald ma w sobie południową krew, a nader wszystko także geny przodków, biorących przed laty udział w wojnie secesyjnej i walczących wówczas po stronie Konfederacji. Trafienie do hermetycznych plemion meksykańskich nie było łatwe i nie zawsze niosło ze sobą wyłącznie dobre wspomnienia, jednak czas pozwolił mu zdobyć to zaufanie, nawet jeśli nie w stu procentach. Wiedział jednak, że jadąc do malowniczego Pátzcuaro, zawsze może liczyć na gościnność ludu Purépecha – oglądać, a niekiedy i tworzyć ich rękodzieła, raczyć się smakiem prawdziwego awokado, zebranego o świcie i obserwować połowy starych rybaków, kołyszących się w łodziach nad jeziorem Patzucuaro. Meksyk miał w sobie wiele skrytej magii, którą Reginald dał się zaczarować jakąś dekadę temu. Prawdopodobnie już nieodwracalnie, czego bynajmniej nie żałował, ale czuł się jakoś dziwnie związany z tym krajem, mimo że nigdy nie dotarł w drzewie genealogicznym swej rodziny aż do kraju o stu twarzach, ale kto wie – może właśnie tam zaczyna się ta linia.
    — Nie, niewiele wiem o telenowelach — odpowiedział, rozbawiony tą wzmianką. — Po prostu podróżuję, staram się odwiedzać Michoacán chociaż dwa razy do roku. Na Święto Zmarłych w Tzintzuntzan i Święto Guelaguetza, między innymi — wyjaśnił krótko, uśmiechając się przy tym, bo nie sądził, że musiałby tłumaczyć Reyes o którymkolwiek z tych wyjątkowych wydarzeń. Wracając jednak do seriali – w tej dziedzinie Reginald pojęcie miał niewielkie, aczkolwiek nie krył się z tym. Show biznes był mu zupełnie obcy; nawet nie potrafił wymienić obsady ze znanych produkcji filmowych, nie wspominając o plotkach na temat tych ludzi, czy o jakichkolwiek skandalach, bo ta dziedzina życia nie należała do jego zainteresowań choćby w najmniejszym calu. Jedyne co wiedział, to że Angelina Jolie i Brad Pitt się rozstali, a Woody Allen poślubił kiedyś adoptowaną córkę, były to jednak informacje, które obiegły cały świat i dotarły do każdego bez wyjątku. Świat sławy nigdy go nie interesował, natomiast popularność nigdy nie była dla niego czymś prestiżowym, albo godnym pozazdroszczenia. Nie czytał czasopism, gazet, ani podobnych szmatławców; nie oglądał telewizji, a jego udział w portalach społecznościowych był znikomy. Wychował się na farmie, w maleńkiej wiosce u stóp potężnych gór, zatem cenił sobie prywatność i kameralność, właśnie w nich odnajdując spokój oraz harmonię. Pociągały go rzeczy małe, które potrafił błyskawicznie dostrzegać, niżeli te wielkie, rozdmuchane na cały świat i gdyby miał do wyboru zrobić sobie zdjęcie z gwiazdą Hollywood, albo wolontariuszem, który bezinteresownie działał na rzecz biednych – wybrałby tego drugiego, bo w jego intencjach kryła się szczerość, którą niebywale szanował i człowieczeństwo, które wielce podziwiał. Osobiście unikał rozgłosu i omijał wszelkich dziennikarzy, plątających się wokół mundurowych, a najlepiej czuł się właśnie wtedy, kiedy mógł żyć w cieniu, włącznie ze swoimi wzlotami i upadkami.
    — W porządku — odparł z wyraźniejszą nutą skromności w głosie, bo bezpośrednie pochlebstwa spotykał spotykał dotychczas jedynie na imprezach w tłocznych klubach, dlatego słysząc reakcję Reyes w duchu nieco się zdumiał i gdyby tylko potrafił, zapewne od razu oblałby się rumieńcem. Mimo że nierzadko zgarniał pochwały z ust ocalonych braci, miłe słowa z ust kobiety zawsze brzmiały inaczej – szczególnie z ust tak pięknej kobiety, której kolor jej oczu kojarzy się z krystalicznie czysta taflą jeziora Camecuaro i jego lśniącym błękitem. One były niczym damska wersja Bazyliszka, choć wcale nie zamieniały w kamień – po prostu hipnotyzowały.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dopiero nagły ruch Reyes sprawił, że powróciła do niego cała czujność. Ponownie wyciągnął w jej kierunku ręce w ramach asekuracji, choć nie okazały się potrzebne.
      — Musi pani uważać. Jeśli chciałbym panią gdziekolwiek zabrać, to wyłącznie w jakieś przyjemne miejsce; na pewno nie z powrotem na oddział — powiedział, po czym wstał z miejsca, zeskakując sprawnie z maszyny. Wyciągnął dłoń w jej kierunku, żeby mogła swobodniej pokonać tę niewielką przepaść, między pokładem, a twardym gruntem. — I dobrze, nic nie stoi na przeszkodzie, pokażę go pani teraz — zapewnił, zamykając za plecami Reyes drzwi helikoptera. — Tylko musimy ustalić jak to zrobimy. Pani jest rowerem... chociaż rower to teraz najmniejszy kłopot — stwierdził. Mógł go zapakować, albo pomóc jej odebrać go później z HEMS. — Wsiądzie pani ze mną do auta? Czy mam po prostu podać adres? — Zapytał, bo tak jak wspomniał wcześniej, ten naszyjnik spoczywał w tej chwili w domu w Belle Harbor. Dzieliło ich od niego kilkanaście mil.

      Tobie pozostawiam ustalenia co do wyglądu naszyjnika i całej reszty :D

      Reginald Patterson

      Usuń
  52. Miałam delikatną obawę, czy tę super wielką, bolesną, emocjonalną komplikację uda się jakoś wpasować w charakter Sida, ale kurcze, uda się i to jak po masełku. ^^ To niby dosyć prostolinijny chłopak i wie, do czego dąży w życiu, ale ciągle nie potrafi tego zrobić jak trzeba i takie zawirowania, jakie pojawiły się pomiędzy nim, a siotrzyczkami byłyby baaardzo w jego stylu. Tym bardziej, że nie obnosili się z tym zanadto, wszystko spowijała delikatna mgiełka tajemnicy i niedopowiedzenia, więc nie czuł się tak otwarcie skończoną świnią, a jedynie prosiaczkiem z ciągotą do degeneracji. Hm. Cokolwiek powoduje teraz ich wyrzuty sumienia - czy to, że siostra dowiedziała się o wszystkim niedługo przed śmiercią, czy wręcz przeciwnie, nie miała i nie będzie już miała okazji się dowiedzieć - to już czuję, jak rozpracowują ten problem w towarzystwie czegoś mocniejszego. Skoro kiedyś kłopot zaczął się od jednego za dużo, to może teraz jednym za dużo uda się to wszystko w cholerę w końcu zamknąć. Ok, oficjalnie jestem na tę historię nakręcona.^^ Myślisz, że możemy już zaczynać pisanie, czy chciałabyś coś jeszcze ustalić? :)

    Sid

    OdpowiedzUsuń
  53. Cassian nie miał Reyes za złe jej wybuchu ciekawości; rzecz jasna, nie powiedziałby jej tego, ale w żadnym stopniu nie uważał tego za niewłaściwe. Ot, wykazała się głupotą i lekkomyślnością — zdarzało się. Nie miał zamiaru tego zapamiętywać, obrażać się lub wypominać w przyszłości; być może miał problemy z właściwą interpretacją ludzkich zachowań, odbieraniem ich intencji i odczuwaniem emocji. Nauczył się jednak — nabywając tę umiejętność w drodze lat przystosowania — jak funkcjonuje ten świat. I choć było to sztuczne, niedyktowane przez jego życie wewnętrzne i wręcz powierzchowne; działało, a póki działało, Quatermaine nie miał zamiaru próbować tego modyfikować.
    Zresztą, w jego chłodzie i zamknięciu nie było niczego osobistego: nie chodziło o to, że jej nie ufał. Wręcz przeciwnie — Reyes była jedną z nielicznych osób, które mógłby określić mianem zaufanych. I do tego nie przyznałby się jednak nawet sam przed sobą: niektóre słowa po opuszczeniu myśli traciły znaczenie, a ich moc wynikała właśnie z faktu bycia niewypowiedzianymi.
    Gdyby potrafił — i chciał — na pewno nie poskąpiłby jej kluczy do swojego wnętrza: nie był zagadką ani tajemnicą; raczej pustką, mroczną antymaterią, czarną dziurą, w której nie było nic, a jednak wciągała na zawsze.
    Mogłaby się bardzo zawieść, badając sekrety jego jestestwa. Nie było w nim naprawdę nic wyjątkowego — po prostu był, jak wiele ludzi, trochę bardziej skąpany w mroku, trochę bardziej spalony od środka, trochę bardziej pozbawiony ludzkich cech.
    Nawet jeśli jego łagodny uśmiech niszczył ten obraz; stanowił tylko małą sygnaturę, podpis autora na ciemnym płótnie, przedstawiającym otchłanie mroku.
    Choć nawet jego wewnętrzne ciemności nie zniechęcały Behemota — który jak na dobrego zwierzaka przystało zawsze wybierał jego.
    — Mój grzeczny zdrajca — powiedział do szczeniaka, nie podnosząc wzroku na Reyes. Pogładził go po brzuszku, wyczuwając emanującą z psiaka radość. Tym samym nie poświęcał za wiele spojrzenia Reyes, w całości skupiając się na swoim małym szczurze.
    — Widzisz jaka jest ta twoja ciocia, Behemot? Wyzywa Ci ojca — dalej mówił do szczeniaka, gdy Reyes zniknęła w łazience. Zasłuchane stworzenie zdawało się chłonąć każde jego słowo. Odwróciło jednak łepek, gdy Reyes krzyknęła z łazienki.
    Cassian uśmiechnął się lekko rozbawiony, słysząc jej słowa. Chciał jej odpowiedzieć, ale nie miał zamiaru podnosić głosu, więc zdecydował, że zrobi to później. Znów więc poświęcił całą swoją uwagę małemu zwierzęciu, całkowicie puszczając w niepamięć spięcie, jakie kilka minut temu zniszczyło atmosferę między nim, a Reyes.
    Choć nie był skupiony, z wręcz zadziwiającym refleksem złapał rzuconą w jego kierunku szczotkę, nawet nie podnosząc wzroku. Jego oczy znalazły się na jej twarzy dopiero po chwili, gdy poruszyła temat pieniędzy.
    Zasadniczo, miała rację. Cassian, pracując ciężko i wytrwale, w bardzo szybkim tempie wspiął się na szczyt prestiżu, jeśli szło o jego zawód. W rezultacie pieniądze wpływały na jego konto jak szalone, a on… a on ich nawet nie zauważał. Żył tak jak zawsze, może tylko trochę uwidaczniając swoje bogactwo w co droższych sprzętach; robił to jednak całkowicie nieświadomie, nie uważając, by zera na jego koncie miały jakiekolwiek znaczenie.
    Po prostu gromadził je na przyszłość, czasami pozwalał sobie na droższe prezenty dla przyjaciół. Ale prawda była taka, że spokojnie mógłby kupić dom i w całości go wyremontować. Po co byłby mu jednak dom? Już mieszkanie miało zdecydowanie zbyt dużo przestrzeni jak dla mężczyzny i jego psa; a co dopiero dom, pełny pustych pokojów i pustych kroków.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Odłożył Behemota na kanapę, drapiąc go jeszcze za uchem i wstał, znów górując nad Reyes tymi kilkunastoma centymetrami. Ta przewaga zawsze poprawiała mu humor.
      — Może jeszcze mam Ci pokazać zaświadczenie o wysokości moich zarobków? — zapytał retorycznie, zbliżając się do niej i oceniając wzrokiem w jak złym stanie były jej włosy.
      Willow miewała tragiczniejsze. Nie było tu więc żadnego wyzwania.
      — A jeśli chodzi o Twój wygląd, nie powiedziałem Ci, bo nie śmiałbym podważać Twojego majestatu stwierdzeniem, że wyglądasz gorzej — mruknął, grając w jej grę, a jego głos brzmiał zimno jak zwykle. Ostrożnie dotknął jej włosów na wysokości karku, gdy odwróciła się do niego tyłem i rozpoczął proces rozczesywania, zajmując się na razie końcami. Zaczynanie od razu od góry nie było wskazane i przysporzyłoby jej wiele bólu; z tego powodu, tak jak powinien, rozpoczął od dołu, chcąc ujarzmić jej niesforne loki. I szło mu to całkiem nieźle, miał bowiem precyzyjne, subtelne palce chirurga.
      I gitarzysty.

      C.

      Usuń
  54. Ty okropnie okropna autorko, po prostu brak mi słów, żeby wyrazić, jak bardzo jesteś okropna i jak bardzo zabiorę się za pisanie zaczęcia dla nas dzisiaj wieczorem, huhu. :D

    Sid

    OdpowiedzUsuń
  55. Co prawda w mieszkaniu Lionela znaleźć można było dwa lustra, ale on w nich nie dostrzegał najprzystojniejszego, najbardziej czarującego mężczyzny i seksownego tatusia. Czy aby na pewno on i wszyscy ludzie, którzy mówili mu takie komplementy, widzieli tą samą osobę? Miał pewne wątpliwości, jednak nigdy się nad tym konkretnie nie zastanawiał. Zupełnie nie wiedział, jak reagować, co mówić i czy w ogóle dziękować za to, że ktoś uważa go za przystojnego człowieka? Zazwyczaj na jego policzki w takich sytuacjach wstępował leciutki rumieniec, ale z czasem taka reakcja mogła zaniknąć. Ani trochę nie przypominał Roberta Pattinsona, dlatego dość luźno traktował te pochwały, nie zachwycając się później sobą aż kilka godzin. Bo lustra służyły mu jedynie do tego, aby prawidłowo ułożyć fryzurę, ogolić się bez ran na twarzy i poprawić być może odstający kołnierzyk od koszuli, a nie patrzeć na siebie jak na najpiękniejszy obrazek. Natomiast zupełnie nie wierzył w to, że tylko on docenia urodę Reyes. Nigdy nie skarżyła się na problemy ze wzrokiem, więc pewnie widziała ten uśmiech skierowany do niej od pana siedzącego przy stoliku z numerem jedenastym. Przecież jeszcze kilka minut czytał jakiś kryminał, a raczej tak przypuszczał Madden, bo na okładce znajdował się nóż, krew i coś takiego, co mogło przypominać skrawek pożółkłego listu, a aktualnie patrzył w jej kierunku, próbując chyba wybadać na odległość, czy siedzi jedynie z kolegą, czy może z kimś ważniejszym?
    — Aż żałuję, że nie mam talentu do rysowania, bo byłoby to dla mnie zaszczytem, gdybym mógł wykonać twój portret w mojej skromnej pracowni. Pewnie dzięki twojej nieziemskiej urodzie stałbym się bardziej popularny, niż sam Leonardo da Vinci. Już widzę te nagłówki gazet - ceniony malarz Lionel Madden i jego przepiękna muza Reyes Castanedo. — poruszył brwiami, na powrót robiąc z siebie poważnego byłego prawnika.
    Wyraźny problem z wybraniem słodkości nie minął nawet po dłuższych minutach. Dla niego kupowanie i przede wszystkim zajadanie się ciastkami było pewną nagrodą. Rodzice wychowali ich w taki sposób, żeby przekazać dzieciom dobre wychowywanie i nie pozwalać na wszystko. Kiedy robili coś źle, to nie mieli dostępu do telewizji, komputera albo musieli pomagać stanowczo częściej w obowiązkach domowych. Kiedy robili coś dobrze, to natomiast mogli zamówić sobie pizzę, ciasto lub nawet mieli większą szansę, żeby dostać wymarzone ubranie czy zabawkę. Tak samo, gdy założył własną rodzinę, to maleńka Nicolette nie mogła liczyć na słodycze w każdej chwili, bo wiedziała, że psują się od nich zęby, a trzeba było jasno powiedzieć, iż wizyty u dentysty nie powodowały u niej uśmiechu, lecz niekontrolowany płacz. Gdyby wiedział, jak potoczy się jej życie, to chyba nawet na śniadanie pozwoliłby jej jeść galaretkę z owocami albo rurki z bitą śmietaną, a do tego niefajnego lekarza zabrałby ją jedynie raz, kiedy skarżyła się na ból dolnej trójki.
    Jeszcze chwilę wcześniej zamówiłby większość pozycji, ale ostatecznie stanął przed najtrudniejszym wyborem. Sernik Raffaelo czy może kawałek tortu o wdzięcznej nazwie - chrupiąca malina w polewie białej czekolady? Gdyby z Teeny mieli podobny problem, to pewnie zrobili wyliczankę, wesoło powtarzając znane słowa, aż palec zatrzymałby się ostatecznie na jednej propozycji.
    — Chyba popełniłem błąd, idąc na to nudne prawo, co? Teraz byłbym może malarzem i pisarzem, a tak ani nie mogę założyć togi, ani nikt nie spojrzałby na moje artystyczne prace. Może z pomocą Evelyn napisałbym taką książkę, jednak wolę się nie narażać na jej gniew. — zamknął kartę i może określenie wampir w białym uniformie nie brzmiało przyjemnie, lecz tu nie miał na myśli swojej młodszej siostrzyczki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ona wyjątkowo pobierała krew bezboleśnie, przecież nie płakał i nawet zapomniał, że kilkanaście minut wcześniej naklejała plaster na tym konkretnym miejscu. Tu jedynie chodziło o Glorię, bo ona zasługiwała na taki tytuł w stu procentach. Do niej na fotel nie poszedłby za żadne skarby. Gdyby nawet na świecie nie istniały inne pielęgniarki, to wolałby żyć w niewiedzy, jeżeli chodziło o zdrowie, niż pozwolić tej kobiecie na pobieranie jego krwi.
      Kąciki ust ponownie uniosły się ku górze, gdy Reyes pogratulowała, chociaż bardziej brzmiało to jako pytanie, a nie stwierdzenie przepełnione radością. Chyba zniszczył jej plany, bo pewnie ustawiłaby się w kolejce, chcąc zostać żonką tego faceta, co ma ten uśmiech, na którego widok miękną jej kolana.
      Natomiast Michaela, z którą wziął ślub w Vegas pewnie uderzyłaby go lampą, patelnią czy czymkolwiek byle ciężkim, bo wygaduje bzdury na mieście, a przecież tylko ekspedientka z centrum meblowego wzięła ich za szczęśliwe małżeństwo i oni odegrali jedynie role tak, aby młoda Natasha nie miała wątpliwości, co do tego, że blondynka i brunet tworzą wzorową parę.
      — Może wkręcam, a może jednak mówię prawdę. — oparł wygodnie plecy o krzesło i popatrzył na swoją bratową, która szybko zapisała zamówienie Reyes.
      — Dla Ciebie pewnie espresso z dodatkiem spienionego mleka i korzennych przypraw, tak? — zapytała chyba jedynie dla pewności, czy nagle upodobania Lionela się nie zmieniły, bo on prawie zawsze zamawiał tę, a nie inną kawę.
      — Tak i poproszę jeszcze kawałek tej chrupiącej maliny w białej czekoladzie.

      mąż, a może jednak dalej rozwodnik

      Usuń
  56. Nie oszukujmy się, że pobyt Jimeneza na Zanzibarze skupiał się tylko na tym, co istotne z naukowego punktu widzenia. Jedne z najpiękniejszych miesięcy jego życia upłynęły na podziwianiu zachodów słońca nad plażami tak czystymi, że można było tarzać się nago po rozgrzanym piasku i nie bać się patyków po lodach wbijających się tam, gdzie patyk po lodzie nigdy nie powinien się wbijać. I na jadaniu śniadań na drewnianym tarasiku, z którego rozpościerał się widok na całe miasto, na wspaniałe Stone Town w jego sercu, trochę leniwe i mrukliwe o poranku, które budziło się do życia razem ze straganami i turystami przepychającymi się między sobą jak pieprzone mrówki. I po co był ten pośpiech? Tej krainy nie dało się poznawać w pośpiechu. Nie można było zasmakować wszystkiego, co miała do zaoferowania, biegając w tę i z powrotem jak szarańcza i wyrzucając pieniądze z portfela, bo tak nakazywało święte prawo każdego turysty – wyrzucać je wszędzie, szybko i w dużych ilościach. Można było zrozumieć, że Mercury’ego ciągnęło do wielkiego świata, ale żeby tak całkiem pieścić się ze swoim pochodzeniem? Nie, człowieku, tego nie tłumaczył nawet twój muzyczny geniusz.
    Powrót do Nowego Jorku, mimo że był powrotem do najwspanialszego miasta tego świata, Jimenez przypłacił kilkudniowym bólem głowy i wcale nie chodziło o dostosowanie się do innej strefy czasowej. Tu-wszędzie-jest-beton. Wyglądasz przez okno i nie widzisz tam ani jednej palmy, ani jednego opalonego ciała. Nawet kapelusza. Widzisz tylko kamienicę i sąsiada, który postanowił prosto spod prysznica wystawić się na widoku jak primadonna, z całym dobrodziejstwem inwentarza na wierzchu, bo przecież cywilizacja nie wymyśliła jeszcze czegoś tak wspaniałego jak bielizna albo ręcznik. Możesz co najwyżej otworzyć piwo i patrzeć na tego sąsiada z przekrzywioną głową, mając ochotę wepchnąć sobie w oczy łopatki włączonego miksera. Tylko po cholerę cały czas patrzysz?
    Ale nie chodziło tylko o to. Nie tylko o beton i przyrodzenie sąsiada. Wiele wydarzyło się w Nowym Jorku przez te kilka miesięcy, kiedy Jimenez o Nowym Jorku w ogóle nie myślał. I nie wszystko było szczęśliwe. Ciekawe, czy Reyes Castanedo zdawała sobie sprawę, że znajduje się w jednym pomieszczeniu z Sidem Jimenez. W tym samym malutkim barze, w którym kiedyś spędzali tak dużo czasu, że aż trudno było się tu nie poczuć jak we własnym mieszkaniu. Coś dziwnego podkusiło go do przyjścia tego wieczora akurat w to miejsce i najwyraźniej Reyes Castanedo miała co do tego pomysłu takie same wątpliwości. Wyglądała, jakby miała ochotę wychłostać się za ten pomysł pierwszym napotkanym przedmiotem i powstrzymywały ją przed tym jedynie ogólnie przyjęte społeczne normy. Pewnie wszyscy mieliby w nosie biczującą się dziewczynę, ale dlaczego miałaby przy tym niszczyć elementy dekoracji? Cóż, istniało duże prawdopodobieństwo, że Jimenez po prostu się pomylił i ona wcale nie zamierzała katować siebie fizycznie. Może pomyślał o tym, bo sam miał ochotę to sobie zrobić.
    Catalina nie była do niej podobna. Tylko na pierwszy rzut oka wyglądały z Reyes jak prawdziwe siostry, ale to wrażenie rozmywało się za każdym słowem, jakie usłyszało się od każdej z nich. Tylko te kilka lat temu to nie miało żadnego znaczenia. Czy którekolwiek z nich wdawało się wtedy w psychologiczne rozpracowywanie siebie nawzajem? Na litość boską, dziwne, że to towarzystwo w ogóle wytrzymało ze sobą tyle czasu, bo wydaje się, że nikt nie traktował nikogo poważnie. A może jednak? Związek Jimeneza z Cataliną od samego początku miał postawioną konkretną diagnozę: chwilowy. Nie podpisujemy żadnych deklaracji, nie składamy żadnych deklaracji i co w ogóle oznacza słowo deklaracja?
    Tylko dlaczego te myśli teraz tak gniotą?
    Sączył piwo i miał wyrzuty sumienia tak silne, że prawie wypychały mu to paskudne piwsko uszami. Nie od razy po powrocie do Nowego Jorku dowiedział się o wypadku Cataliny, a kiedy już się dowiedział, pierwszą myślą nie były te słodkie i prawie wykradzione chwile, które kiedyś spędzali ze sobą, a które już nigdy się nie powtórzą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Choćby nie wiem co, nie powtórzą. Pierwszą myślą była Reyes i ich doskonałe partnerstwo w zbrodni. Jakim trzeba było być kretynem, jakim skończonym popaprańcem i socjopatycznym samolubem, żeby wybielać się przed samym sobą jakimś podrzędnym kłamstwem. Nie, nie kłamstwem. Ukrywaniem prawdy, a przecież to nie to samo, zgadza się? To nie brzmi tak strasznie, jak wciskanie kitu w żywe oczy swojej dziewczynie, nawet jeśli była dziewczyną tylko na chwilę i nie na poważnie, takim tylko uroczym umilaczem czasu, z którym nie wiązały się żadne plany na przyszłość.Hej, słońce! Wpadła mi w oko twoja siostra i wiesz, w zasadzie to całkiem niezła laska. Nie masz mi tego za złe, prawda? Ja tylko nie umiem się do tego przyznać i rozsądek trochę mi szwankuje, kiedy jest blisko mnie. Tu nie chodzi o ciebie. Tu chodzi o mnie. I nie brzmiałoby to tak strasznie głupio i prostacko, gdyby nie fakt…. Gdyby nie fakt, że Catalina już nigdy tych głupich i prostackich słów nie usłyszy. Szlag by to. Przecież to tylko niewinny młodzieńczy dramacik. A jednak. Ona-tego-nie-usłyszy.
      Ona-tego-nie-usłyszy.
      Dosiadł się koło niej przy barze. Reyes Castanedo pachniała tak samo, jak wtedy. Chryste.
      — Do bani, co? To wszystko jest takie popieprzone. — gratuluję erudycji, kretynie. Nic głupszego nie przyszło ci do głowy?
      Prawda jest taka, że nie przyszło. Czy istniały w ogóle właściwe słowa, od których powinien zacząć tę rozmowę?

      I wracam z zaczęciem. Zbesztaj mnie, gdyby było coś nie tak. :D

      Sid

      Usuń
  57. Nagle ogarnęło go ogromne zmęczenie. Słowa okropnie ciążyły. Te niewypowiedziane, uwierające duszę i umysł, łaskoczące podniebienie, zatrzymujące się na zaciśniętych wargach, aby odszukać najmniejsze rozchylenie, najmiększy kącik – do wypowiedzenia. Pragnęły uwolnić się z rozsądnych myśli i przemijających lat, które strąciły je na samo dno pamięci; zniwelować granicę między mową a myślą. Pragnęły w końcu wybrzmieć głosem niepewnym, odnajdując w nim swą własną pewność i znaczenie; poprzez zapośredniczenie w języku same stać się bezpośrednie. Pragnęły zaistnieć, przemienić się w opowieść, a zarazem we wciąż na nowo rozpamiętywane wspomnienie. Pragnęły w końcu zostać wysłuchane. Odnalezione. Odczuwane. Wydobywające. Przywołujące. Bolące. Ale prawdziwe. I prawdziwie wypowiedziane. Nie stały się lżejsze przez nadanie im materii z własnej cielesności i pamięci, nie stały się lżejsze przez wyrzucenie ich z własnej myśli, przez zsunięcie ich z suchych warg i drżących dłoni. Ciążyły jeszcze bardziej. Nie były one już tylko jego myślą, jego doświadczeniem i emocją – poprzez wypowiedzenie dzielił się słowem, jak i stratą. Ból własny stał się bólem współdzielonym. Słowa raniły. Milczenie raniło – nie można było pozbyć się rany, zamykając jej usta, a zarazem udając, że ich nie ma. Milczenie przedłużało się i wzbierało. A gdy w końcu słowa odrzuciły swą ciszę, wybrzmiały ciszą donioślejszą. Tęskniącą. Zrozpaczoną. Wybrzmiały rajem utraconym, życiem minionym.
    Ogarnęło go zmęczenie. W tych kilku słowach dźwięczały te wszystkie lata, które ich oddaliły od śmierci Maudie i ich samych. W tych kilku słowach dźwięczał ból nieukojony, z którym teraz musiała się oswoić Reyes. W tych kilku słowach dźwięczała prawda, w którą długo nie mógł uwierzyć, którą jeszcze dłużej pragnął przeinaczyć, a najdłużej przemilczeć. Wybrzmiała samotność. Odrzucenie. Smutek. Stracone nadzieje. I tamto lato, które na zawsze pozostanie tym ostatnim latem.
    Nieśmiało przyglądał się Reyes, chowając dłonie do kieszeni, aby ukryć ich drżenie, choć czuł jakby tym własnym wzrokiem odzierał ją z żałoby. Jakby nawet teraz nie pozwalał jej doświadczyć straty, zanurzyć się w bólu i należycie przeżyć śmierć Maudie. Po raz pierwszy, choć o dziesięć lat spóźniony. I nie tak, jakby tego chciała. Nie pozwalał nie tylko swoim wzrokiem i obecnością, ale przede wszystkim spojrzeniami i obecnością osób obcych, narzucając w ten sposób granice jej cierpieniu. Na przełknięcie go wraz z każdą przechodzącą obok osobą, z każdym posłanym uśmiechem w ich stronę, skinieniem głowy i wzniesieniem kieliszka. Skazał ją na sytuację skonwenansowaną, w której wszelkie odstępstwa były narażone na obnażenie i zwątpienie, spłoszony szept i niemiłą opinię. Na kolejne odarcie i zniewagę. Kolejny cios. Choć byłby on już pozbawiony większego znaczenia, bo ten najdotkliwszy cios, ten niemalże śmiertelny, wymierzył jej on sam.
    Niepewnie obserwował reakcję Reyes, gdy Maudie Hall przeżywała swoją drugą śmierć. Przyglądał się, jak zastygła z tym bólem, z tą niezgodą na ustach i niedowierzaniem w oczach. Jej ciało zaprzeczało drugiej śmierci Maudie, choć pierwsza pozostawała wciąż faktem; jakby chciało odczarować słowa Lauriego, jakby kolejne nie mogło przywrócić życie Maudie, jakby mogło zmienić porządek świata, do którego Maudie już nie należała. Jej ciało krzyczało z rozpaczy; stało się cierpieniem wobec braku, który jeszcze przed chwilą nim nie był. A ciało Lauriego kuliło się od zadanego jej bólu; próbowało zawrócić tę rozpacz, cofnąć do słów niewypowiedzianych, do własnych myśli i wspomnień, wymazać tamten dzień, nie pozwolić, aby zaistniał, aby Maudie umarła tą pierwszą śmiercią. Ale ból własny nie potrafił już zatrzymać bólu kogo innego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podążył smutnym wzrokiem za zrozpaczonymi oczami Reyes. Utkwił spojrzenie w obrazach matki, choć w ten sposób i je pozbawiał życia; odmówił im istnienia, skoro ich dusza w obliczu ich samych właśnie umarła po raz drugi. Obrazy – swoiste opowieści o Maudie, jej wspomnienia, myśli, emocje, idee; jej ciepłe spojrzenie i smukłe dłonie, słowa pełne wsparcia i głośne przekleństwa na sąsiada, zmarszczone brwi i westchnięcia, które nie miały nic ze zrezygnowania, przewracanie oczami i dźwięczny śmiech, cięte kwiaty i samochód, który zbyt często się psuł, jej praca doktorska o pamięci zbiorowej i artykuły naukowe o historii codzienności, dym papierosowy i jeszcze ciepła szarlotka, książki z antykwariatów całego San Diego i ten żółty fotel, który przytargał ze sobą do Nowego Jorku – sztuka, która stawała się samą Maudie, a ona sztuką, choć jednocześnie i Maudie, i sztuka zachowywały autonomię i własną tożsamość; pozostawały sobą w tej swojej jedności.
      W jednej chwili obrazy przepełnione jej obecnością wydały się teraz Lauriemu zupełnie puste, ciche i samotne. Wystawa Maudie Hall nagle opustoszała; nie była to już jej wystawa, a jedynie wystawa po niej. Stała się ruiną życia, które zgasło zbyt wcześnie i zbyt skromnie. Ruiną życia Maudie, ale też i samego Lauriego, który nie potrafił się pogodzić, że życie tu zastane nie jest już ani Maudie, ani jego. Było po prostu martwe.
      Powtarzane zaprzeczenia Reyes odbijały się echem w tej pustce. Im usilniej starała się odczarować tę nową rzeczywistość, tym wyraziściej zaznaczała swoją obecnością nieobecność Maudie. Spuścił wzrok i z zakłopotaniem przeczesał włosy. Nie potrafił. Czuł się jak intruz, patrząc w tej chwili na Reyes. Widział w niej swoje własne odbicie, swoją własną reakcję na śmierć matki dziesięć lat temu i na tę drugą śmierć, którą on sam musiał przed chwilą wymówić, przywołać z milczenia. Sam z nią walczył, choć już nie tak gorliwie jak Reyes, już ciszej, już bezradniej. Już nie potrafił jej zaprzeczyć. Próbował. Bez skutku.
      — Zostań — wyszeptał, odczytując jej chęć wyjścia, choć sam najchętniej uciekłby od tych spojrzeń, od tej nagłej pustki, której wcześniej tak usilnie się opierał, od obowiązku snucia opowieści o Maudie, o ciągłym przeżywaniu każdego jej obrazu, każdej jej cząstki, każdego swojego wspomnienia, swojego bólu i straty, tej dawnej radości i beztroski. Teraz cała ta przeszłość została wystawiona na opinie innych, które w ten sposób ograbiły jego samego i Maudie; ich przeszłość została spłaszczona jedynie do materialnej warstwy. Jedność Maudie i sztuki uległa przerwaniu. — Proszę, Reyes — dodał miękko. Uśmiechnął się smutno, a jego policzki delikatnie się zarumieniły. Dopiero wtedy podniósł wzrok, szukając jej własnego. Jakby teraz to on potrzebował jej zapewnień; jakby potrzebował upewnienia, czy Reyes wciąż przed nim stała, czy istniała naprawdę. Nawet jeżeli miała być na niego wściekła, nawet jeżeli miała go uderzyć, wykrzyczeć, co o nim myśli, wypomnieć, przypomnieć, co jej powiedział, co im zrobił. Nawet jeżeli miało to być zlodowaciałe, brzydzące się nim spojrzenie, nawet jeżeli miało być oskarżające i poniżające. Nawet jeżeli miało to być jej ostatnie spojrzenie na niego. Nawet wtedy potrzebował jedynie upewnienia, że stała obok, że była.

      Usuń
    2. Była obok, by po chwili zmniejszyć dystans między nimi, jakby w ten sposób unieważniając te dziesięć lat milczenia, przez które stali się sobie zupełnie obcy, a którym pozostało jedynie tamto lato i wspomnienie ich samych. Na jej dotyk odpowiedział własnym. Objął ją ramionami, jakby znów obejmował ją po raz pierwszy – niepewnie, z drżeniem i przyspieszonym biciem serca. Po chwili jednak nabrał pewności. Zanurzył twarz w jej kasztanowych włosach, które wciąż zachwycały swoją miękkością i mieniły się jak pierwsze promienie wschodzącego poranka. Przymknął oczy i rozkoszował się jej bliskością, tą dzisiejszą i tą sprzed dziesięciu lat. Czuł, jakby w końcu się odnalazł, jakby tylko w ten sposób mógł do niej powrócić, do siebie. Jakby tylko w tych ramionach był Lauriem, którym niegdyś był, którym chciał być, choć już nie potrafił. Jednakże przed nią nie musiał być nikim innym niż sobą. Po prostu Lauriem. Czuł spokój. Delikatnie muskał jej plecy, wciąż w obawie, że może to jednak nie dzieje się naprawdę, że to tylko wspomnienie, z którego zaraz się ocknie; w obawie, że w każdej chwili Reyes wyrwie się z jego objęć i zniknie. Niepewnie uniósł dłoń do jej policzka i ledwie dotykając, przesunął po nim palcami, jak najostrożniej, jak najczulej.
      — Nie zapomniałem o tobie, Reyes — wyszeptał, tuż nad jej uchem. Nigdy nie zapomniał. Nie tylko, gdy studiował historię sztuki i w ten sposób nadal czuł z nią pewną więź. Nie tylko, gdy wspomniał matkę, gdy wracał do tamtego lata, gdy planował zorganizować wystawę. Nie potrafił odnaleźć się na studenckich integracjach, wśród znajomych, a tym bardziej wśród dziewczyn. Żadna nie była Reyes. Trudno było mu wracać do domu w przerwie semestralnej, do tej pustki, która wiązała się zarówno ze śmiercią Maudie, jak i stratą Reyes. San Diego nie było już takie samo. Zupełnie obce i nie jego; poza Niną i dziadkami, poza wspomnieniami i przeszłością San Diego stało się najsmutniejszym miejscem na ziemi, choć w niewielu był miastach. Nie potrafił wracać tam z uśmiechem, nie potrafił się już tam odnaleźć. Miasto było dla niego obce, on był obcy dla miasta, ale i w samym mieście on był dla siebie obcy. Tylko w tej kawalerce na Bronksie czuł się jakoś swojo, z cząstką Maudie, jej obrazami i fotelem, ale też i wierszami napisanymi dla Reyes, z kilkoma książkami, które razem przeglądali i tym pianinem, które zostało jedynie wspomnieniem dawnego skupienia, choć niegdyś wydobywało dźwięki jej ulubionych utworów.
      Gdy zdał sobie sprawę, ile dla niego znaczyła, gdy chciał już jej o tym wszystkim powiedzieć, wyrzucić sobie, co zrobił, że naprawdę żałuje, że pozwolił jej odejść. Że pozwolił odejść Maudie. Powiedzieć, jak było ciężko, a zarazem jak bardzo nie potrafił do niej zadzwonić, napisać, jak wiele razy próbował, jak w ostatniej chwili się rozłączał, usuwał wiadomość. Że nie potrafił odnaleźć do niej powrotnej drogi, nie wiedział, czy ona tego chciała, czy chciała go jeszcze znać, usłyszeć chociażby jego „przepraszam”. Powiedzieć, że nie potrafił się odnaleźć. Nie potrafił żyć. Że nie umiał być Maudie, nie potrafił być jej Lauriem. Że był nikim. Nie był ani pianistą, ani scenarzystą. Że poznał ojca. Że wpadał w panikę, w agresję, w rozpacz. Że było z nim coraz gorzej. Że próbował popełnić samobójstwo. Ale w chwili, gdy już miał otworzyć usta, otworzyć się przed nią, ona nagle uwolniła się z jego objęć. Znów uciekła. Znów była obca. Jego Reyes nie istniała. Tamten Laurie już dawno zniknął.

      Usuń
    3. Teraz ona raniła każdym słowem. Teraz on pragnął, aby to wypowiedziane stało się na powrót niewypowiedzianym. Teraz on patrzył na nią z bólem, jakby nie potrafił się zmierzyć z jej oskarżeniami. Maudie Hall znów umierała po raz drugi. Odczuł większą pustkę niż poprzednio, choć jeszcze tliło się w nim poczucie, że w końcu powrócił. Jego ramiona powoli opadły, choć wydał im to gest nienaturalny, niewłaściwy, nie chciały się poddać, ale jednocześnie nie potrafiły przygarnąć do siebie z powrotem Reyes. Bały się tego ognia. Pozostały puste. Kręcił głową z niedowierzaniem i zagryzł wargę. Próbował wyrównać oddech, uspokoić się. Ale nie gniewał się na nią. Wciąż tylko i wyłącznie na siebie.
      — Masz rację — odparł cicho, siląc się na spokojny ton, choć cały drżał. Próbował ułożyć myśli, wrócić do tamtych dni i znaleźć przyczynę swojego zachowania. Zrozumieć. Tyle razy to analizował, a wciąż nie potrafił powiedzieć, dlaczego tak się stało. Sam był rozdarty. Rzucił szybkie spojrzenie po sali. Ludzi było nieco mniej, nadal zatrzymywali się przy obrazach, choć teraz skupiali się bardziej na rozmowie między sobą i wspólnym piciu wina, już nie tylko dzielili się wrażeniami z tej wystawy, ale i tymi sprzed kilku lat, przywoływali wspomnienia, które sztuka Maudie wybudziła z dawnej niepamięci, sięgali po skojarzenia, konteksty, własne rozumienie i przeżycie. Wyglądało, jakby nikt nie zwracał na nich uwagi. Spojrzał także na obrazy matki, na jej chłodne barwy, ale i ten nerw, to światło, które próbowały stanowić przeciwwagę dla ciemności, którą skrywała, którą i on sam nosił w sobie.
      — Nie wiem, Reyes, naprawdę nie wiem — zaczął z rezygnacją. Zdawał sobie sprawę, że żadne wytłumaczenie i tak do niej nie dotrze. Zadał jej ból. Zadał ranę, która nawet po dziesięciu latach się nie zabliźni. Po raz kolejny ją krzywdził. Był zły. Jak ojciec. Spoglądał na nią, próbując ukryć bezradność, szukał choć najmniejszej iskierki, że nie jest sam, że może jej powiedzieć wszystko, że mu uwierzy. — Wiele razy próbowałem się skontaktować. Ale nie potrafiłem. Rozłączałem się w ostatniej chwili, usuwałem wiadomość. Nie umiałem przemóc tej ciszy, tej okropnej ciszy, w której mnie zostawiłaś, której chciałaś… — nie umiał już ukryć wyrzutów, każde słowo sprawiało mu ból i każdym zadawał Reyes. Delikatnie kręcił głową, gestykulował dłońmi, które w końcu odgarnęły opadające na oczy kosmyki włosów, wetknął je w kieszenie. — W ogóle nie dbałem o swoje ego! Dbałem o Maudie! Dbałem o ciebie! — zawołał, robiąc krok w jej stronę, wyciągając dłonie. Długo jej się przyglądał, świdrował wzburzonym wzrokiem, przeskakiwał nim z jej błękitnych oczu to na jej usta, by znów spróbować policzyć, ile piegów pokrywa delikatną skórę. — Zawsze chodziło o ciebie — dodał, próbując zdusić emocje, które w nim się wzbierały. Znów powrócił do tamtych dni. Do tych ich wspólnych, ale i tego ich ostatniego, gdy w złości powiedział zbyt wiele przykrych rzeczy, też na temat jej sztuki. Samo wspomnienie przeszyło go ukłuciem zimna. Pamiętał każde słowo, choć bał się odtwarzać tę rozmowę, tę złość, a zarazem i niemoc. Zamiast zatrzymać się, przeprosić, spróbować naprawić rozmową, on brnął dalej. Aż zabrnął w najgorsze słowa, którymi sam pogardzał, dzięki którym sam stawał się podobny do ojca. Przełknął tamten zawód, choć nie dało się go tak łatwo strawić. Aż w końcu przypomniał sobie ten dzień, gdy Maudie poczuła się gorzej. Utrzymywała, że nic się nie dzieje, że to tylko chwilowe, że już nieraz tak miewała, że wystarczy długi spacer po plaży, by poczuła się lepiej. Wtedy już jej nie uwierzył. Wziął głęboki wdech.

      Usuń
    4. — Maudie nie pozwoliła nikomu się z nią pożegnać. Chciała odejść cicho — przymknął oczy, wciąż było mu trudno wracać do tamtej chwili. Maudie w tych ostatnich dniach przypominała to drobne miejsce na jej obrazach, miejsce styku tej najchłodniejszej, najciemniejszej barwy z tą najjaśniejszą, najcieplejszą, które staje się miejscem niezgody, a zarazem spokoju z tego, co ma nadejść. — Wiele o tobie mówiła. Ale nie chciała, abyś się dowiedziała — dokończył niepewnie. W końcu podniósł wzrok na Reyes, zastanawiając się, czy mu uwierzyła. Był pełen obaw. Nie wiedział, czy była na to przygotowana. Wpatrywał się w nią w napięciu, próbując wyczytać, co myśli, co czuje. Nawet jeżeli była zupełnie obca i oddalona, to jednak była obok. W tej chwili to było najważniejsze.

      Laurie

      Usuń
  58. Propozycja nie była wyłącznie grzecznościowa. Wszystkie słowa, które wypływały z ust Reginalda, nigdy nie były puszczane bezmyślnie na wiatr, więc zaproszenie na lot traktował także jako swoją osobistą obietnicę, a tych dotrzymywał zawsze i bez względu na wszystko, bo gołosłowność, a już szczególnie świadoma, uwłaczałaby jego godności. Ważył słowa i nie rezygnował ze szczerości, nawet jeśli zmuszony był przekazać komuś wieści najgorsze z możliwych – bezczelnym byłoby kłamać w obliczu tragedii, czy co gorsza śmierci. Poza tym, jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktokolwiek otrzymał od niego takie zaproszenie, a okazji było przynajmniej kilka. Niemalże każdy, kto odwiedzał HEMS, mimowolnie interesował się helikopterami czekającymi na placu na kolejne wezwanie; wielu chciało zobaczyć wnętrze, dotknąć sterów i zasiąść na miejscu pilota, jednak nie wszystkim było to dane. Możliwość wprowadzenia Reyes na pokład podczas lotu będzie wymagała od Reginalda przynajmniej kilku rozmów z szefem, żeby uzyskać zgodę, ale gotów był temu sprostać i wiedział, że jest w stanie ją uzyskać. Najwięcej zależało od jego determinacji, a cecha ta była akurat częścią jego natury.
    Uniósł kąciki ust, gdy Reyes postanowiła skorzystać z jego dłoni jako podpory i pomógł jej pokonać stopnie helikoptera. Możliwe, że ta asekuracja także nie była konieczna, bo pomimo mniej stabilnego zejścia, równowaga Reyes wcale nie została zachwiana. To z kolei utwierdziło go w przekonaniu, że długo i owocnie walczyła o powrót do sprawności, zresztą, jeździła już na rowerze i to był największy dowód na pracę, jaką włożyła w swoją rekonwalescencję.
    — Lo mismo digo — odparł w odpowiedzi na jej słowa. Łatwiej było rzucić coś w obcym dla siebie języku, nawet jeśli ta druga strona doskonale wiedziała, jakie znaczenie kryją wypowiedziane słowa. Nawiązywały do popularnego „wzajemnie” i „vice versa”, które w kontekście wypowiedzi Reyes mogły oznaczać to, że Reginald sam nie narzekałby na takie towarzystwo, jeśli byłoby mu dane.
    O Reyes wiedział wtenczas naprawdę niewiele i zaledwie kroplą w morzu było to, co dotychczas zdążył poznać, czy też samodzielnie dostrzec w jej wyjątkowym usposobieniu. Nie uważał się za znawcę ludzkich charakterów i nawet nie próbował zaskarbiać sobie takiego tytułu, bo nie miał ku temu podstaw, ale spotykał na swej drodze mnóstwo różnych osób i tylko niewielka ich ilość miała w sobie pewną cząstkę autentyczności. Reyes nie chowała się za maską pozorów – nie rezygnowała z siebie, niezależnie od sytuacji, a dziś, w świecie farsy i gry, Reginald uznawał tę cechę za unikatową. Naprawdę nie pamiętał, kiedy ostatni raz słyszał, jak ktoś przyznaje się do swoich słabości, robiąc to nader wszystko na głos, w towarzystwie obcego człowieka. Jednak szczerość to drogi dar, którego nie oczekuje się od tanich ludzi.
    — Tak, to niedaleko — potwierdził, kierując swe kroki na parking, w stronę czarnego Forda o starym roczniku. W drodze na Belle Harbor zamierzał przede wszystkim utrzymać swobodę jazdy, tak, żeby Reyes czuła się choć w jakimś stopniu bezpiecznie, choć podejrzewał, że bez względu na prędkość, czy drogę, jej wewnętrzny strach i tak będzie porównywalnie wielki. Jednak dla zmniejszenia stresu, postanowił przejechać odrobinkę dłuższą drogą, aby w efekcie wjechać na Shore Front Parkway i zamiast miejskiej scenerii, zapewnić jej widok na spokojny ocean. Miał wrażenie, że mniej zatłoczona okolica lepiej ukoi jej nerwy, nawet jeśli nie świadomie, to chociaż podświadomie.
    Dom, przed którym zaparkowali był nie tyle co szeroki, a wysoki – pomieszczenia wewnątrz były dzięki temu bardzo przestrzenne i jasne, na czym szczególnie zależało Reginaldowi, kiedy szukał dla siebie jakiegoś kąta. O ile na wyższej kondygnacji sufity znajdowały się na standardowej wysokości, o tyle na parterze, w salonie, sufit łączył się bezpośrednio z dachem. Dzięki temu wewnątrz powstało półpiętro, zabezpieczone balustradą, z którego można objąć spojrzeniem całą powierzchnię salonu, a także przeszklone drzwi na taras, ulokowane już praktycznie na granicy z plażą.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdy po schodach weszli do środka, a na wstępie przywitał ich nieduży przedsionek, w którym mieściła się wyłącznie szafa wbudowana w ścianę, Reginald od razu zaprosił Reyes dalej, negując ściąganie butów. Salon był widoczny już od wejścia, ze względu na metraż i wypoczynek złożony z dwóch kanap oraz fotela, znajdujących się zaraz przy kominku. Mebli było niewiele, bo zaledwie dwa regały, na których stały książki, w głównej mierze związane z medycyną i jego zainteresowaniami, a na nim także kilka rodzinnych oraz podróżniczych zdjęć i pamiątek przywiezionych z różnych zakątków, włącznie z niewielkim kawałkiem howlitu, znalezionym kiedyś na Galapagos, czy dwie kolorowe bransoletki przywiezione z Meksyku. Kobieta, od której je otrzymał, przepowiedziała, że druga trafi do jego wybranki, a wpleciona w nie część rodochrozytu będzie ich wówczas wspierać. Jak na razie obie wciąż leżały na półce, ale kto wie co będzie za kilka lat.
      Podszedłszy do jednego z regałów, wysunął szufladę i sięgnął po niewielką szkatułkę, w której schował naszyjnik. Krótko po znalezieniu oczyścił go z kilku zabrudzeń i nie chciał, żeby leżał porzucony gdzieś w kącie szuflady, niszcząc się w niej o inne rzeczy, dlatego zorganizował to drewniane pudełeczko, jako osłonę. Teraz wręczył je razem z naszyjnikiem w dłonie Reyes; jemu prawdopodobnie nie będzie już do niczego potrzebne.
      — A ja cieszę się, że w końcu wrócił już do pani. Przytrafiły się dziś pani dwie ważne rzeczy: odzyskała pani naszyjnik i wsiadła do samochodu; przetrwała kilkunastu milową drogę i ani razu nie poprosiła o zatrzymanie się — zauważył, uśmiechając się przy tym, choć na widok wzruszenia w jej oczach, miał mimowolną ochotę objąć Reyes ramionami tak dla otuchy. Uznał jednak, że byłoby to trochę niestosowne, więc nie ruszył się z miejsca, wyłącznie przyglądając się jej reakcji na wręczone znalezisko. Poza tym, zaraz padło inne pytanie, na które musiał się kilka sekund zastanowić, a raczej wyszperać we wspomnieniach dodatkowe potwierdzenie dla siebie samego.
      — Wierzę — rzekł zaraz, lekko marszcząc brwi w zastanowieniu. — I wiem, że ciężko jest z nim wygrać — dodał, będąc co do tego pewnym. — A pani wierzy? — Odbił piłeczkę, spojrzenie lokując w jej lekko zaszklonych tęczówkach.

      No jasne! Powiedziałabym nawet, że wszystko jest w jak najlepszym porządku! A pisz ile tylko zechcesz, ja chętnie poczytam :D

      Reginald Patterson

      Usuń
  59. Ciekawe, czy barmanowi wydawały się znajome ich twarze. Bo Jimenez pamiętał go bardzo dokładnie. Miał taki sam ton głosu, niski i trochę zachrypnięty, nadal wywijał swoje wąsy jak Salvador Dali – i nawet nie pomyślał, jak kiepsko wyglądało to z boku – a na piersi dumnie prezentował koszulkę ze spranym napisem, który parę lat temu może i był nazwą jakiegoś punk rockowego zespołu, ale teraz przypominał plamę po źle zastosowanym wybielaczu. Stary piernik. Ludzie z niewyjaśnionych powodów przywiązywali się do takich miejsc jak ten bar, a przecież był zapuszczoną dziurą gdzieś na końcu świata, gdzie czasami bali się zatrzymywać nawet taksówkarze, a dilerzy roznosili swój towar po ulicach, jakby byli pieprzonymi sprzedawcami prażonej kukurydzy na pieprzonym meczy baseballu. Brakowało tylko megafonów i tabliczek informacyjnych zawieszonych na szyi, że oto dzisiaj naliczają wyjątkowy rabat dla dziesięciu pierwszych klientów. Barman prowadził ten lokal od dziesięciu lat. Po dziesięciu latach za tym samym barem i polewając ciągle to samo sikowate piwo miał prawo zapuścić tutaj korzenie i miały prawo nie przeszkadzać mu pajęczyny zwisające z kącików nad oknami. Każdemu mogła odbić tutaj taka sama szajba. Wystarczyło spędzić odpowiednią ilość wieczorów w towarzystwie dziewczyny tak wspaniale innej od pozostałych, nie wiedzieć, dlaczego krew w twoich żyłach zachowuje się jak smoła w kotle samego diabła, sięgać do tej dziewczyny dłonią i w tej samej chwili chlastać po tej dłoni samego siebie. Bo to nie w porządku, bo tak nie można. Bo wszystko ma jednak swoje granice. Wystarczyło uświadomić sobie, że nie chodziło nawet o tę dziewczynę, a o niepewność, która między wami wyrosła. Te wyskakujące znikąd znaki zapytania i zakazy, które stawiałeś sobie samemu i które w gruncie rzeczy nie działały jak zakaz – działały odwrotnie. Pragniesz tego co zakazane i niedostępne, to normalne. Że co, proszę? To normalne? Normalne jest to, że wraca się myślami na kilka lat wstecz i to wszystko uderza człowieka obuchem w łeb, jakby nie o lata, a o godziny tu chodziło?
    No, Salvadorze Dali, polej szkockiej i w ogóle jej nie żałuj. Dla tej pani też. Jeśli czujemy się w tym momencie tak samo, to na pewno doceni ten gest.
    — Racja. Chyba wyszedłem z wprawy — jakiś czas temu przy Reyes Castanedo nie trzeba było mieć wprawy. Przy Reyes Castanedo wszystko działo się samo, zanim jeszcze uświadomiłeś sobie, że w ogóle chcesz mieć przy niej jakąś wprawę. Teraz było inaczej. Teraz Jimenez patrzył na nią jak na okaz w muzeum pod ścisłą ochroną, którego absolutnie, pod żadnym pozorem nie należało dotykać. Najlepiej nie oddychać w jej obecności. A już szczytem odpowiedzialności byłoby zabranie swoich rzeczy, życzenie wszystkim słodkich snów i powrót do swojego mieszkania z myślą, że wszystko, co wydarzyło się tego wieczora było tylko pijackim widem i jedynym na to lekarstwem jest wskakiwanie do łóżka przed dwudziestą drugą i wypicie paru łyków rumianku na dobranoc. Reyes nie była pierwszą kobietą, z jaką się spotykał, chociaż to spotykał było określeniem nad wyraz, i na pewno nie była tą ostatnią. Chodziło tylko o to, że niespotykanie się z nią było intensywniejsze, niż umawianie się z jakąkolwiek jego dziewczyną z przeszłości. W tym jej siostrą. Do diabła, dlaczego znowu o tym pomyślałeś, kretynie?
    — Taaa… Zwiedziło się to i owo — zapatrzył się w swoją szklaneczkę ze szkocką. Są tu jakieś podpowiedzi? Może lód przestanie się tutaj kręcić tak bezsensownie i zechce ułożyć się w coś konkretnego? Nie? Nawet drobnego znaczka? Nic? — Zebrałem materiał na resztę książki. Jeszcze tylko muszę jakoś przebrnąć przez tych idiotów z wydawnictwa.
    O czym tu opowiadać? O tym, że praca zajmowała człowiekowi może nawet nie 1/5 dnia, a reszta to beztroskie hasanie po plantacjach przypraw i dogadywanie się po barach z najstarszymi miejscowymi w bóg wie, jakich językach? Wymazywanie Nowego Jorku ze swojej pamięci – niby tylko na kilka miesięcy, ale jednak – podczas kiedy w Nowym Jorku wydarzyło się wszystko?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jimenez zaczął powoli oswajać się z myślą, że pod jego nieobecność prawie że zakończył się tutaj świat i teraz musi przyzwyczaić się do jego odrodzonej wersji, ale niektóre z tych rzeczy nigdy nie miały prawa się wydarzyć Po prostu nie.
      Niektóre kobiety mają włosy stworzone do zagarniania ich za ucho. Mają też twarze, które bezustannie chce się widzieć. A niektórzy mężczyźni zdają sobie sprawę, że szkocka potrafi ich dobić i jeszcze nad sobą panują.
      — A ty, jak… Pff, do kurwy nędzy, Reyes — złapał ją za rękę jeszcze zanim w ogóle do niego dotarło, że chce to zrobić — Nie mogłaś do mnie zadzwonić? Wysłać maila, nie wiem. Cokolwiek? Nie poleciałem na księżyc. Przecież wiesz, że byłaś dla mnie… Że była, że Catalina była dla mnie kimś ważnym.
      Tak, z perspektywy czasu była ważna jak złogi zeszłorocznego śniegu, które po pierwszych noworocznych przymrozkach zaczynały zwyczajnie przeszkadzać. Nikt już nie chciał się w nich bawić, nie były tak białe i puchowe jak jeszcze kilka dni temu, nie dało się z nich ulepić bałwana, ale leżały ciągle w rogu trawnika, bo przecież była zima. Gdzie indziej miały leżeć?
      Problem polegał na tym, ze każdy pieprzony dzieciak czekał wtedy na wiosnę.
      — Jak się czujesz? Co u ciebie?
      Mistrzowska zmiana tematu. Naprawdę, nikt niczego nie zauważył. Tylko Salvador Dali pozostawał czujny i już spieszył do gości z kolejnymi drinkami.

      No co ty, cudnie było <33

      Sid

      Usuń
  60. [<3]

    Cassian, nawet jeśli dałby jej swoją kartę kredytową, pewnie nie zauważyłby ubytku na koncie. Nie wynikało to z zawrotnej kwoty, jaką na nim posiadał a raczej braku przywiązania do liczb; wpływające wypłaty w ogóle nie zaprzątały jego głowy. Zwroty za nadgodziny, których się nie domagał, nie były sprawdzane. Bonusy i dodatki, które przysługiwały mu z racji wzorowej pracy również umykały jego uwadze.
    Naprawdę pieniądze spływały po nim jak po kaczce. Wychodził z założenia, że stworzono go, by się poświęcać, a nie zaspokajać własne banalne pragnienia; Cassian Quatermaine był zdehumanizowaną maszyną, scalającą cudze tkanki, a nie człowiekiem stworzonym do dążenia do szczęścia.
    Nie mógłby być szczęśliwym. I co najważniejsze, nie chciałby być szczęśliwym.
    Czas, zmarnowany na dogadzaniu własnym ciągotom, mógł przeznaczyć na budowanie fundamentu pod kolejne operacje, które czekały go każdego kolejnego dnia.
    Był najlepszy, bo bycie najlepszym było jedyną rzeczą, której chciał. Jedyną rzeczą, którą rzeczywiście posiadał i chciał posiadać w swoim życiu. Nie ludzie, nie głupie uczucia, nie nieidealne pragnienia. Tylko i wyłącznie perfekcja, jaką osiągnął w swoim zawodzie, przywracając ludziom nadzieje swoją wprawioną dłonią.
    Nie wiedział skąd to wynikało. Nie wiedział, czemu zuchwały uśmiech Reyes tak na niego działał; utwierdzał w przekonaniu, że robi dobrze, podejmuje właściwe działanie, służy ludziom, którzy faktycznie zasługują na życie.
    Czyni to, co uczynił z nią. Naprawia cudze istnienie, składa do kupy pogruchotane kości. Czyni wybrakowane całym, niczym dłuto rzeźbiąc na nowo idealne rzeźby, zdolne odczuwać emocje.
    Emocje, których on się wyzbył. Emocje, które wadziły mu w jego przeznaczeniu. Emocje, które chciał zachować u pacjentów takich jak Reyes; którzy dostali drugą szansę, w czym mógł dopomóc dzięki swojej samodyscyplinie.
    To było właśnie największe światło jego życia.
    — Mhm — mruknął w końcu, kwitując wspomnienie o karcie płatniczej; nie przestawał czesać jej włosów, starając się rozplątać zagubione loki. Jego dotyk subtelnie wodził po jej karku, starając się nie sprawiać bólu, ani nie otaczać go zbyt zuchwałą dłonią; nie chciał, by jego palce wybiły niewłaściwy rytm, który przeniósłby się echem wzdłuż jej kręgosłupa.
    Choć Reyes i jej ognisty temperament często zarzucali go hiszpańskimi zwrotami, poza odczytywaniem ich znaczenia, nie potrafił się nimi posługiwać. Nie był poliglotą, a jedynym językiem poza angielskim, którego używał w stopniu komunikatywnym, był francuski. Nie wiedział nawet skąd wzięła się ta umiejętność: po prostu była, gdzieś od wczesnego dzieciństwa, wpojona jeszcze za maleńkości. Nie miał jednak zbyt często okazji, by mruknąć coś w języku miłości; Mhm brzmiało w nim tak samo, toteż pole jego popisu było ograniczone.
    — Ne t'inquiète pas, ma chérie — mruknął, czując potrzebę, by odpowiedzieć jej w obcym języku; zważywszy jednak na braki w hiszpańskim, zdecydował się właśnie na francuski, nawet nie przejmując się tym, czy go zrozumie. Ani nie zastanawiając, czy będzie drążyć temat: i tak nie miałby nic do dodania. Cassian Quatermaine był zresztą osobą, która nigdy się nie tłumaczyła. A Reyes wiedziała to już chyba aż zbyt dobrze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Wszystko jest dla Ciebie, ma chérie — powiedział na temat jedzenia, obserwując Behemota, który pozbawiony jego uwagi, zmienił człowieka do przytulania. Uśmiechnął się do psiaka, będąc na finiszu rozplątywania niesfornych loków Reyes. — Jeśli będziesz grzeczna, może nawet faktycznie dam Ci swoją kartę płatniczą — dodał po chwili, trochę zaczepnie, ostatecznie doprowadzając jej włosy do początkowej perfekcji. Odsunął palce i obejrzał jej loki z każdej strony, uznając, że skończył, a wszystko znów pełne było harmonii.
      Zaczął zastanawiać się, czy dziś w ogóle wróci do domu; wprawdzie miał dzisiaj nocną zmianę, więc mogła zająć jego łóżko. Nie chciał jej jednak tego oferować, wiedząc jak niestosowna byłaby to propozycja: coś jednak musiał z nią zrobić. A w kojcu z Behemotem raczej nie miała zamiaru spędzić tej nocy; choć i sam Behemot zazwyczaj sypiał na jego łóżku, spragniony bliskości właściciela. Mógł ją karmić, mógł zapewnić jej dostęp do bieżącej wody… mógł nawet poskładać łóżko, które jakiś czas kupił do pokoju gościnnego, ale nie miał czasu go rozpakować. Był zbyt zmęczony, pijał za dużo kawy, połykał za dużo przeciwbólowych i pracował za dużo. Nie pokazując, rzecz jasna, swojej słabości nawet samemu sobie. Patrzył w lustro i udawał, że wszystko gra; że jest w pełni sił, że może pracować, a drżenie jego dłoni rzeczywiście nigdy przenigdy nie nastąpi. Prawda była jednak taka, że potrzebował odsapnąć; a problem z kolei, że nie chciał odpoczywać. Spierały się w nim dwa przeciwne stanowiska, niepotrafiące dojść do porozumienia.
      Ale cóż. Nie to było teraz sednem sytuacji. Musiał zająć się Reyes, która wymagała jego uwagi, nawet jeśli była dorosłą, zdolną dziewczynką.

      Cassian

      Usuń
  61. Uniósł usta w lekkim uśmiechu na jej słowa, odnośnie dobrego kierowcy, a kiedy poprosiła o założenie naszyjnika, zgodził się bez zbędnego wahania, po czym przejął wisiorek w swoje dłonie. Nieśpiesznym spojrzeniem zlustrował szyję Reyes, gdy odwróciła się tyłem i przełożył przez nią naszyjnik, pozwalając mu opaść na jej skórę. Sądził, że tak drobna rzecz w jego palcach nie będzie chciała zbytnio współpracować, a jednak z zapięciem poszło mu dość sprawnie i naszyjnik zaraz znalazł się bezpiecznie w miejscu, które powinien był dekorować nieustannie. Tak właściwie to Reginald doszedł przy tym do wniosku, że ten delikatny dodatek urozmaica jej aparycję subtelnym pięknem, ale tę uwagę pozostawił wyłącznie dla siebie. Był facetem, więc oceniał zmysłem wzroku praktycznie mimowolnie, a już szczególnie wtedy, gdy coś odzwierciedlało jego osobiste gusta.
    — Do usług — odparł, uśmiechnąwszy się także w odpowiedzi na jej promienny wyraz twarzy, a po części również na to zawahanie, które nie uszło jego uwadze, choć wyszło dość naturalnie i nawet zabawnie. — I tak, proszę — zgodził się, wskazawszy na regały. Nie miał nic do ukrycia, zresztą, przedmiotów było naprawdę niewiele, bo Reginald nie przepadał za przepychem, chociaż na rodzinnej farmie pomieszczenia były urządzone z przytupem i całym mnóstwem różnych dodatków, zdobiących ściany, parapety czy półki. W swoich czterech kątach utrzymywał jednak porządek i ład, bo chaos źle wpływał na jego nastrój, poza tym, nie miał w zwyczaju gromadzić rzeczy, które są mu niepotrzebne, dlatego zważywszy na metraż domu, wnętrza mogły wydawać się tutaj puste, szczególnie przy ilości okien i wpadającego przez nie jaskrawego światła.
    W momencie, kiedy Reyes skupiła zainteresowanie na regałach, Reginald przeszedł przez salon do okien. Przesunął stojak z akustyczną gitarą, żeby móc się dostać do klamki i uchylił dwa okna, wpuszczając do wewnątrz odrobinę świeżego powietrza. W domu unosił się zapach ostrokrzewu paragwajskiego, który Reginald pił zamiast kawy, ale choć dla niego mógł być już niewyczuwalny, goście zapewne odczuwali aromatyczną woń tych liści.
    Drewniany regał w stylu góralskim, do którego podeszła Reyes, stanowił składowisko głównie dla reginaldowych wspomnień i ważniejszych rzeczy, które przytrafiły mu się w życiu. Książki związane z medycyną i filozofią; kilka ramek ze zdjęciami z farmy, z gór i BASE jumpingu, a nawet z wojska – chociaż na jednej z półek stały także albumy, upamiętniające wszystkie minione chwile – a także drobne upominki przywiezione z różnych zakątków świata. Każdy z tych elementów był związany z jakimś szczególnym wspomnieniem, utkwionym w jego głowie i zapisanym na kartach historii jego życia.
    — To z biesiady na mojej rodzinnej farmie w Karolinie Północnej. Została zorganizowana po moich pierwszych zawodach w reiningu, lata świetlne temu — odpowiedział, wracając do Reyes. Sięgnął po ramkę z fotografią, która przedstawiała go w wieku jakichś osiemnastu lat, ubranego w stój jeździecki i szczerzącego się do obiektywu. Pierwsze zawody i pierwsze na podium; chwila godna uwiecznienia na zdjęciu, zdecydowanie. — Zgadza się, dostałem je od kobiety z ludu Purépecha, ale nie ma to związku z oczarowaniem — rzekł i odstawiwszy ramkę na miejsce, uśmiechnął się do Reyes. To miłe, że założyła i taki scenariusz. — W dwa tysiące jedenastym roku w Cherán doszło do powstania. Lud sprzeciwił się masowej wycince drzew i wywalczył sobie wolność. Brałem wtedy udział, dobrowolnie pomagając tym, którzy ucierpieli podczas batalii. Te bransoletki otrzymałem jako dowód wdzięczności — wyjaśnił pokrótce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie spodziewał się, że dwutygodniowy urlop spędzi w ten sposób, czyli łatając rany po tępych narzędziach i sklejając złamania tubylców, ale niczego nie żałował, bo była to wyjątkowa lekcja. Poza tym, oni walczyli w imię dobra i sprawiedliwości.
      — Jest całe mnóstwo historii — odpowiedział, skierowawszy się do kanapy, żeby wygodnie przysiąść na miękkim podłokietniku mebla. Miał na myśli przede wszystkim tych, których nie zdołał uratować na froncie i w życiu codziennym. To z ich przeznaczeniem nie udało się wygrać. — Mówi pani w czasie przeszłym, czyli coś się zmieniło — zauważył, utrzymując wzrok na sylwetce Reyes, a ponieważ siedział do niej przodem w lekkiej odległości, miał doskonały podgląd na jej całokształt. — Jest pani artystką? To znaczy? — Wyłapał, nie kryjąc zaciekawienia. Dotychczas nie zastanawiał się nad zawodem Reyes, bo nie skupiał się na tej kwestii, ale gdy dosłyszał w jej wypowiedzi kluczowe słowo, ciekawość raptownie wezbrała na sile. Jej osobliwa delikatność sprawiała, że wyglądała na malarkę, ale z drugiej strony pasowałaby również do pisarki. W swoich wypowiedziach ładnie i składnie dobierała słowa.

      Haha, skąd ja to znam :D

      Reginald Patterson

      Usuń
  62. Wyrzuty sumienia. Jakaś durna złość względem siebie. Myśl, że było się przez cały ten czas bezużytecznym, nieobecnym, bawiącym się na drugim końcu świata… Kim? Przyjacielem? Byłym przyjacielem? Kimś mniej? A może więcej? Skoro więcej, to kim? Nie pomagało powtarzanie sobie w myślach, że Reyes nie pozwoliła na wyciągnięcie do siebie pomocnej dłoni. Skąd mogłeś wiedzieć, że działo się tutaj coś strasznego? Masz wiele talentów i może nawet głowę we właściwym miejscu, ale darem jasnowidzenia jeszcze cię ten świat nie obdarzył. A jednak Sid wysłuchiwał Reyes w zupełnym milczeniu. Nawet na nią nie patrzył, bo nie potrafił na nią spojrzeć bez biczowania samego siebie za to, że go przy niej nie było. I nie nadążał za własnymi myślami. Przecież tutaj chodziło o Catalinę, przede wszystkim to o nią powinno tutaj chodzić – bo zginęła w wypadku, zabrakło jej w najgorszy możliwy sposób, bo razem z Reyes zachowali się wobec niej jak skończone świnie i teraz już nic nie było w stanie tego świństwa wymazać. I chodziło, przez chwilę naprawdę chodziło. A potem nasunęła się ta jedna straszna myśl.
    Po co przejmować się zmarłymi, skoro żywi byli tuż obok?
    Żywi, z którymi łączyło cię coś więcej, ale nigdy tego czegoś nie potrafiłeś nazwać. To, o czym zdołałeś zapomnieć w ciągu minionych miesięcy, a co przypomniało o sobie znienacka, waląc cię cegłówką prosto w potylicę. Coś, co sprawiało, że tych kilka lat temu potrafiłeś wrócić do swojego mieszkania bladym świtem, rzucić się na pościelone łóżko ubrany i w butach, gapić się bezsensownie w popękany sufit i powtarzać w myślach – pieprzyć to. Naprawdę, pieprzyć to. Zachowujesz się jak ostatni egoista, skończony dupek pozbawiony kręgosłupa moralnego, ale pieprzyć to. Masz przed oczami jej uśmiech i to jedyne, co cię wtedy obchodzi. Oglądałeś ten uśmiech przez całą noc, kusiły cię te pełne usta, ale nie mogłeś pozwolić sobie na nic innego, więc chciałeś ich chociaż dotknąć koniuszkiem palca, rozchylić lekko. Bawiło cię to, że nie mogłeś zdobyć się na odwagę i że miałeś do siebie tak mocno ograniczone zaufanie, że zawczasu sam musiałeś zakuć siebie w kaganiec. A przy tym wszystkim wcale nie chodziło o dziewczynę, z którą się spotykałeś. Poprawka. Z którą spotykałeś się legalnie. Chodziło o dziewczynę, przy której żadna twoja myśl nie była w pełni legalna. I to znowu się dzieje. Dokładnie w tym samym miejscu, w którym działo się zawsze.
    Kto wymyślił przelewanie szkockiej do tych durnych małych szklaneczek?
    — Reyes, posłuchaj. Przecież dobrze wiesz, że rzuciłbym wszystko, żebyś tylko nie była w tym sama. — To niesprawiedliwe – cisnęło się na usta, ale tego Sid nie powiedział już na głos. Niesprawiedliwym było wzbudzanie w nim poczucia winy za wszystkie krzywdy i całe to cierpienie, którego nie mógł być świadkiem i to, wydawać by się mogło, przez najbardziej obrzydliwe i samolubne zachowanie, jakie tylko przychodziło człowiekowi do głowy. Trudno było nazywać to, co Jimenez robił na Zazibarze pracą i w to w pełnym znaczeniu tego słowa. Wygrzewać się w słoneczku, zwiedzać, cieszyć się życiem, słowem – bawić się w najlepsze, kiedy gdzie indziej rozgrywała się ludzka tragedia? I to nie jakaś tam tragedia i nie jakaś tam ludzka, a tragedia kogoś naprawdę bliskiego. Nawet największy socjopata tej planety by się tego nie powstydził.
    Głupota. Przy całym tym absurdzie jeszcze trudniej było mieć do Reyes pretensje o to, co i w jaki sposób mówi. Nawet dziwne, że dookoła nie fruwały jeszcze potłuczone szklanki, albo roztrzaskane w drzazgi krzesełka. Naprawdę nieźle to znosiła.
    I nie musiała przepraszać. To trzeba było powiedzieć na głos. Gdyby tylko miała na to ochotę, mogła zwyzywać Jimeneza od najgorszych, obwinić go za cokolwiek by jej tylko przyszło do głowy, przypieprzyć mu tak, że nie zdążyłby się nawet obrócić na swoim krzesełku, zanim poleciałby z niego na podłogę. Powinien oberwać, ale tak porządnie, żeby musiał potem dla pewności obmacać swoje zęby i sprawdzić, czy któryś się przy tym nie poluzował. Powinien czuć się winny, ale nie przez swoją nieobecność po wypadku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powinien czuć się winny przez swoją obecność w niewłaściwym czasie i w niewłaściwy sposób, bo gdyby Jimenez potrafił kilka lat temu popatrzeć na swoją dziewczynę tak, jak patrzył – do diabła, jak to brzmi – na jej siostrę, teraz po prostu zatapialiby z Reyes smutki w kufelku piwa i opowiadali o Catalinie jakieś miłe anegdotki.
      Nie wiedziała, że przy jej siostrze wszystko inne było dla mnie bez znaczenia. Nawet ona. Fantastyczna anegdotka, prawda? Boki zrywać, psia jego mać. Wyznaczyliśmy sobie granicę, której za żadne skarby nie mogliśmy wtedy przekroczyć? To było takie wspaniałomyślne? Wspaniałomyślnym byłoby nie dopuszczanie do sytuacji, w której ta granica byłaby w ogóle potrzebna.
      — Nie musisz. Naprawdę nie musisz… — żadne przeprosiny, uderzanie się w pierś i przerzucanie się wzajemnie żalami nie miały już żadnego znaczenia. Dlatego Jimenez po prostu ją przytulił. Otoczył Reyes ramieniem i chciał, żeby to ramię odizolowało ją od reszty świata, choć na chwilę. Przysunął się bliżej, docisnął ją do siebie, nie mogła zobaczyć, że wolną dłonią przeciera sobie twarz. Oczy, czoło, skronie. Wszystko to zrobiło się nagle jakoś dziwnie wiotkie, prawie że mógł to oderwać od swojej czaszki jak gumową maskę. Próbował ją pocieszyć, ale tak trudno było myśleć o tym w ten sposób. Nie było w tym nic niewinnego. I to Jimeneza przeraziło.
      Zanim znowu spojrzał na Reyes, przybrał najnormalniejszy z normalnych wyraz twarzy. Tak mu się przynajmniej wydawało. W jednej chwili postarzał się o dziesięć lat.
      — Jeśli będziesz miała problem ze znalezieniem mieszkania, możesz się zatrzymać u mnie na jakiś czas. Zmieścimy się. — westchnął — Przynajmniej tyle mogę teraz dla ciebie zrobić.
      No tak, przecież co złego mogłoby się stać?

      Sidku, który wybacza, rozumie i tuli

      Usuń
  63. Reginald posiadał dużo pasji, po części ze względu na potrzebę wypełnienia swojego czasu po brzegi, jako że nuda miała na niego zły wpływ, a po części z natury, bo już od dziecięcych lat ręce miał pełne roboty ze względu na farmerskie obowiązki. Mimo to, bezsenne noce niekiedy wciąż burzyły harmonię nowojorskiego życia, ale odkąd Reginald znalazł sobie dodatkowe zajęcia, wykorzystując na nie całą dobę, jego myśli nie skupiały się na tym, na czym nie powinny – czyli na oczekiwaniu do wyjazdu na misję. Medycyna pola walki była jego priorytetową pracą, takim najważniejszym elementem całej egzystencji, natomiast cała reszta stanowiła tylko dodatek, będący wypełnieniem pustki, którą od dwóch lat Reginald odczuwał w związku z tak zwanym czasem odboju, narzuconym po ostatniej misji. Ten dwuletni urlop miał służyć regeneracji, odzyskaniu harmonii i wewnętrznego spokoju, żeby móc powrócić na front w pełni sił i w nowej, lepszej gotowości do ratowania żołnierzy. Dlatego teraz, w ramach oczekiwania na powrót do wojskowych łask, Reginald najczęściej dyżurował w bazie HEMS, a chociaż ich wezwania wiązały się z reguły z tym co najgorsze – wypadki komunikacyjne i inne krytyczne zdarzenia, w których pacjenci wymagali natychmiastowej reakcji służb ratowniczych – to jednak w porównaniu do karetek, gdzie niektóre wyjazdy bywają błahe, tutaj wzywani byli do konkretów i ta praca zdecydowanie bardziej mu odpowiadała. Liczył się czas, a przy tym szybkie i skutecznie działanie, więc nierzadko po takim intensywnym, dwunastogodzinnym dyżurze Reginald padał bezwiednie na łóżko i zasypiał jak dziecko. Poza tym, prowadził szkolenia z pierwszej pomocy i ratownictwa taktycznego w różnych instytucjach, począwszy od szkół, a skończywszy na firmach i biurach. W tym wszystkim potrafił znaleźć też rąbek wolnego czasu na wyjazdy w góry i swoje specyficzne skoki, a z racji posiadanej licencji spadochroniarskiej – w końcu ukończył także kurs na instruktora spadochroniarstwa, więc w sezonie jeździł co jakiś czas do aeroklubu i skakał z klientami w tandemie. Na dłuższe urlopy wyjeżdżał, a to na farmę w Barnardsville, a to do Meksyku, czy na Wyspy Żółwie, a wolne wieczory spędzał albo u najlepszego przyjaciela Alexandra, który prowadzi swój lokal przy Rockaway Beach, albo dogadywał się z sąsiadem i obaj w garażu Roberta grzebali w starych autach, których kumpel jest szczególnym fanem. A ilekroć sen znów o nim zapomniał, siadał z gitarą na dachu i brzdąkał różnorakie melodie aż do dosłownego znużenia.
    — Zgadza się, konie to wielka pasja, choć jedna z wielu — potwierdził, unosząc kącik ust. Mieli konie w Barnardsville, dlatego naukę jazdy na grzbiecie zaczął bardzo wcześnie, co rzutowało na jego wyniki w późniejszych zawodach. Gdyby nie fakt, że z tymi zwierzętami miał styczność od zawsze, możliwe, że dziś jazda konna byłaby mu zupełnie obca.
    W milczeniu wysłuchał opowieści Reyes, uśmiechając się przy wzmiance o użeraniu się z tą bardziej snobistyczną częścią kolekcjonerów. Miał wrażenie, że to zaledwie minusik na tle ilości plusów, a Reyes opowiadała tak, że potrafił sobie wyobrazić zarówno jej przeszłość, jak i obecny zawód, a konkretnie to z czym zmaga się pod nazwą kuratora sztuki. W gronie swoich znajomych nie miał nikogo, kto byłby związany ze sztuką, a przynajmniej nie tak bezpośrednio jak Reyes, dlatego słuchał jej z nieskrywaną ciekawością, bo prawdę mówiąc, nie był nawet do końca pewien jaka jest rola jej zawodu. Tymczasem Reyes rzuciła sporo światła na swój fach, mówiąc o poszczególnych zadaniach, które spoczywają na niej chociażby podczas planowania wystaw.
    — Musi mieć pani wyjątkowy zmysł estetyczny — stwierdził po chwili. — Chętnie zobaczyłbym pani obrazy, bo coś czuję, że chyba ktoś się pomylił, twierdząc, że nie są dobre. Może ktoś ich po prostu nie zrozumiał — dodał, skrzyżowawszy dla wygody nogi w kostkach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlaczego tak uważał? Bo kiedy słuchał opowieści o naderwanym rogu płótna i sytuacji rodzinnej był po prostu przekonany, że część tych emocji Reyes utkwiła w swojej twórczości; miała ich bowiem w sercu całe mnóstwo. One tkwiły również na tym płótnie; skryte w palecie barw, w nierównych liniach, czy drobnych skazach. — Jest pani kuratorem sztuki, zna się pani na tym, a swoje obrazy uważa pani za dobre, więc... Muszą takie być — zauważył, rozkładając na chwile ręce z uśmiechem na ustach, zupełnie tak jakby było to oczywiste, bo z punktu widzenia osoby trzeciej przecież było. Skoro kurator sztuki mówi, że coś jest dobre, to takie jest! Reginald automatycznie łączył sobie zawód kuratora z krytykiem, bo miał wrażenie, że te zawody się łączą, choć nie miał takiej pewności, i tak – Reyes teoretycznie nie mogła wydać obiektywnej opinii samej sobie, ale był to taki trochę paradoks. Ktoś odrzucił jej niby niedobrą twórczość, a ona pełni teraz rolę kuratora.
      — I cóż, poznała mnie pani jako ratownika medycznego, ale jestem nim tylko z doskoku — zaczął, spojrzawszy na zegarek, bo słońce uciekało coraz bardziej pod horyzont, a nie był pewien ile czasu może zabrać Reyes, natomiast szczegółowa opowieść byłaby długa. — W tej chwili pełnię tę rolę, bo jestem jeszcze na urlopie w swoim wiodącym zawodzie, w każdym razie, nigdy nie wybrałem medycyny ratunkowej — wyjaśnił, wróciwszy spojrzeniem do Reyes. — Chociaż nie planowałem, ostatecznie wybrałem medycynę wojskową. Służę dla sił specjalnych jako medyk, wyjeżdżam na misje — wyklarował, lekko się uśmiechając. Teraz Reyes mogła szybciej zrozumieć, co miał na myśli mówiąc o przeznaczeniu i o tym, że ciężko jest z nim wygrać; na froncie po prostu znacznie trudniej jest przechytrzyć los. Akurat w tych tematach trzeba było ciągnąć Reginalda za język, bo sam z siebie niewiele o osobie mówi, aczkolwiek w towarzystwie Reyes tego typu opowiastki były łatwiejsze i przyjemniejsze. Właściwie, cała rozmowa z nią była lekka i przyjemna i aż szkoda byłoby ją kiedykolwiek kończyć.
      — Napije się pani czegoś? — Zapytał przy okazji, na sekundę obijając od poprzedniego tematu, bo przypomniał sobie o dobrych manierach. Rzadko miewał tu gości, więc zapominał, że takie coś należało proponować na samym początku. — I co powie pani na to, abyśmy zeszli z tego oficjalnego tonu? Wie już pani o mnie wiele więcej, niż przeciętny człowiek — przyznał, ubierając twarz w żartobliwy wyraz. Ale taka była prawda, jeżeli ktoś poznał kilka szczegółów z jego życia, nie mógł już nazywać się panem, czy panią, bo takie aspekty wymagały w przypadku Reginada chociaż szczypty zaufania. Tego zaś nie powierzał każdej napotkanej na drodze osobie.

      Świetna i urocza ona jest! <3

      Reginald Patterson

      Usuń
  64. Jemu udało się osiągnąć niemalże wszystkie cele, które przed laty sobie postawił, a szczególnie ten kluczowy, jakim było dostanie się do elitarnej jednostki. Dużo musiał temu poświęcić i z wielu rzeczy musiał wtedy zrezygnować, bo zdobycie tego celu wiązało się z oddaniem mu całego siebie, jednak wszystko to doprowadziło go ostatecznie do swoistego spełnienia. Może niektóre kwestie faktycznie chciałby dziś zmienić, niektóre zaś naprawić, ale mimo to nie żałował niczego, bo wszystkie podjęte w przeszłości decyzje zaprowadziły go właśnie do miejsca, w którym był dzisiaj. Zawsze był zdania, że w życiu nie ma złych decyzji i nie ma też dobrych – są tylko konsekwencje tych, które podjęliśmy. Z kolei każdy oceniał wspomniane konsekwencje przez pryzmat własnych doświadczeń. Swoją motywację do działania, i w ogóle do życia, Reginald czerpał z przemówienia admirała Williama McRavena, które jakiś czas później wyszło także w formie książki – miał ją na swojej półce, bo wyjątkowo przypominała mu o sytuacjach, z którymi mierzył się w drodze na swój szczyt. Przetrwał wzloty i upadki. Doskonale pamiętał wszystkie chwile zwątpienia i bezsilności, każdą chęć porzucenia służby i gdybanie nad jej sensem, dlatego potrafił zrozumieć zdruzgotanie Reyes. To tak, jakby ktoś z impetem zdmuchnął wieżę z kart, którą z nadzwyczajną pieczołowitością ustawiało się tydzień, wylewając z siebie siódme poty. Raptem coś, w czym pokładało się mnóstwo pracy, czas i różne emocje, zostało zdeptane, a przy okazji bezzwrotnie odebrane. Ale najważniejszym było, aby przy tym potknięciu odnaleźć siły i wyciągnąć wnioski, a później bezwzględnie je wykorzystać. Nie każdy miał w sobie wypracowaną wolę walki – Reyes się to udało.
    — Dostała pani cytryny i zrobiła przepyszną lemoniadę — wtrącił, kwitując te słowa uśmiechem. Teraz, po wypadku, otrzymała kolejny kilogram cytryn, z którego musiała zrobić drugą, równie pyszną porcję, chociaż Reginald wcale w to nie wątpił, bo już na samym początku dostrzegł, że ma przed sobą kobietę, która nie akceptuje porażki. Wierzył więc, że jej życie na powrót się ułoży, i że na jej urokliwiej twarzy nieustannie będzie widniał uśmiech, sięgający tych niezwykłych akwamarynowych oczu.
    — Czy niedługo, to się okaże, ale tak, czekam na powołanie — przyznał, wyłapując ten lekki grymas w kącikach jej ust. Jej zmartwienie go zastanowiło, ale założył, że to ludzki odruch, który pojawia się ze względu na świadomość niebezpieczeństwa, jakie wówczas będzie mu towarzyszyć. Jego bliscy, można powiedzieć, przez czternaście lat służby zdążyli się przyzwyczaić do wyjazdów Reginalda. Przed wylotem na front miał w zwyczaju odwiedzać rodzinę w Barnardsville, żeby spędzić z nimi trochę czasu i nie zostawiać ich bez pożegnania, które tak sobie cenili. Ciotka często płakała, gdy wyjeżdżał; wuj doskonale maskował trwogę w starczej twarzy, ale jego słowa zawsze były wypowiadane przez ściśnięte gardło i po prostu nie dało się nie usłyszeć w nich zmartwienia. Ale tych bliskich osób Reginald miał w swoim życiu niewiele, właśnie ze względu na swój fach, który nigdy nie gwarantował mu powrotu, bez względu na to, że wyjeżdżał wierząc w siebie i swoje możliwości. Pozostawianie ludzi w smutku i niepokoju, było trudniejsze, niż sama misja i ratowanie życia w kłębowisku kurzu, jednak wiedział, że demony wojny są przebiegłe i nieubłagane, i dlatego szedł przez to życie częściowo w pojedynkę, z nieustannym przeświadczeniem, że tam na froncie ludzie stale potrzebują jego pomocy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na określenie odnośnie odwagi jedynie lekko się uśmiechnął, po czym spojrzał na ich dłonie, gdy Reyes z wahaniem wykonała pokrzepiający gest. Poczuł gładką fakturę jej skóry, mimowolnie porównując ją do swojej, niosącej drobne ślady różnych wydarzeń. Odwaga nie wykluczała braku strachu – charakteryzowała panowanie nad nim, a to panowanie Reginald rzeczywiście opanował do perfekcji.
      — Ciekawa prezentacja, Reyes. Zanotowałem, szczególnie to o stanie cywilnym i meksykańskiej kuchni — stwierdził z żartobliwym uśmiechem, gdy Reyes przedstawiła się w tak nietypowy sposób. Chyba jeszcze nigdy nie poznał kogoś o takim imieniu, ale czemu się tu dziwić. Unikatowa osoba i unikatowe imię. — Ja nazywam Reginald, choć ludzie często skracają to imię do pierwszych trzech liter, i cieszę się, że oficjalnie udało mi się poznać kogoś tak wyjątkowego — przedstawił się, uścisnąwszy jej dłoń. — A teraz zapraszam do kuchni. Gdybym wiedział, że jesteś głodna, na pewno zaczęlibyśmy zwiedzanie stamtąd — powiedział, podnosząc się z kanapy. Sekundę zastanowił się nad zawartością lodówki. — Wydaje mi się, że mam w lodówce wszystko to, co potrzebne jest do przygotowania tacos. Spróbujemy coś wspólnie wyczarować, czy zdajemy się na telefon i zamawiamy? — Zapytał, nieznacznie unosząc brew. Żołądek Reyes domagał się jedzenia, ale każda z tych opcji wiązała się z czasem i oczekiwaniem, więc wybór był kwestią chęci.

      To super! :D Pod słowem „książki” kryje się link!

      Reginald Patterson

      Usuń
  65. Cassian, choć wiele widział, wiele analizował — rzadko poświęcał temu więcej niż kilka sekund. Reyes była jego pacjentką i już zawsze miała być przez niego traktowana w tychże ramach: nieważne, czy jej przyszłe krzywdy miałyby zależeć od operacji, którą przeprowadził — i tak czuł się za nie odpowiedzialny. Przyjął na barki ciężar jej zdrowia, jak robił to w wielu przypadkach, wmawiając sobie jednak, że o nikogo się nie troszczy.
    Naprawdę chciał, by była szczęśliwa i bardzo żałował, że nie potrafił dać jej wsparcia, które powinna otrzymać: zdążył się do niej przywiązać, traktować jako ważny, stały element swojego życia. Choć nie przyznałby się do tego, nie chciałby aby jej zabrakło. Nie potrzebował żadnych honorów, wdzięczności za jego pracę, nagród i bonusów — chciał tylko, by reszta jej istnienia minęła bez przeszkód. Gdyby sytuacja tego wymagała, na pewno bez wahania znów uniósłby skalpel: naprawdę jednak wolałby tego nie robić, wierząc głęboko, że zasklepił jej krzywdy na dobre.
    Poniekąd można było powiedzieć, że był idealistą. Dążył do perfekcji, krzewienia wśród innych precyzji, z jaką on sam starał się działać w odmętach szpitala.
    Gdyby tylko świat dał mu taką możliwość, przyjąłby wszystkie choroby ludzkie, byleby jego pacjenci nie cierpieli; nie troszczył się o siebie, o własne dobro, własne zdrowie, własne potrzeby. Żył innymi, choć nie było to widoczne w jego ruchach — żył zarówno życiem tego chłopca, któremu założył gips, jak i życiem Reyes, którą przywrócił do dawnej świetności.
    Wiedział, że jej postępy są świetne, że jest coraz bliżej osiągnięcia przed-wypadkowej sprawności. Wiedział, że ma w sobie wiele siły, niezłomności i serca, które nie jeden chciałby zgłębić — nie potrafił jednak wyrazić swojego podziwu, nie będąc w istocie człowiekiem, który kierował do innych słowa otuchy.
    Miał jednak nadzieję, że czuła jego wsparcie, które jakby milczeniem starał się jej pokazać; słowa były orężem, którym nie wojował zbyt dobrze. W przeciwieństwie do ciszy.
    — Mhm — mruknął z delikatnym uśmiechem, wyrażając aprobatę dla jej pomysłu; zakończyłby się pewnie fiaskiem i poplątaniem, bowiem ani on nie rozszyfrowałby hiszpańskiego zbyt dobrze, ani ona nie odkodowałaby jego francuskiego. Mogłoby jednak przysporzyć to trochę zabawy, która jednak nie leżała w naturze Quatermaine’a. Nie miał w życiu zbyt wiele czasu, choć dla Reyes miał go aż nadto; nie musiała jednak tego wiedzieć, zresztą by jej o tym nie powiedział.
    Wszystko dało się zmieścić w harmonogramie dnia, jeśli się było dostatecznie zdeterminowanym. A on taki był — sen można było ograniczyć do minimum, ewentualnie pominąć i przełożyć. Czarna kawa wystarczała, a samokontrola podświadomie dyktowała dłoniom ich czyny — nie musiał się zbyt wiele wysilać, przyzwyczajony do tempa dnia, które pozostawało niezmienne od wielu, wielu lat. I choć zakrawało to o pewną nieodpowiedzialność, w żadnym wypadku nie pozwoliłby, aby wyszła na światło dzienne — wierzył w swój brak ograniczeń bardziej niż w cokolwiek na świecie i był świadomy, że jego własne ciało nigdy nie wystąpi przeciwko niemu.
    — Mhm — mruknął w odpowiedzi na jej bycie grzeczną, nie miał zamiaru wdawać się w polemikę, nie do końca wiedząc, czy chciałby wracać do wydarzeń dnia dzisiejszego; mimowolnie uśmiechnął się pod nosem i był to uśmiech zdecydowanie nieplanowany, podyktowany tą dziwną częścią własnego jestestwa, nad którą nie miał kontroli, a do której się nie przyznawał. — Mhm — powtórzył, tym razem potwierdzając, że jadł coś wcześniej: nie było z nim aż tak źle. Pamiętał o jedzeniu, wiedząc, że bez energii nie pociągnie zbyt długo: chodził zresztą na siłownie, a jego wysportowana sylwetka nie brała się znikąd.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prychnął, gdy Reyes nakrzyczała na Behemota. Spojrzał na biednego psiaka, a potem przeniósł wzrok na Reyes, która decydowała się wszystkie słowa kierować właśnie do niego, nie skulonego zwierzęcia.
      — Ojciec dobrze sypia — odpowiedział, patrząc jej prosto w oczy, z jakąś taką intensywnością, przysparzającą niektórych gęsiej skórki. — Nie musisz się ruszać, sam Cię ruszę — dodał po chwili i jakby potwierdzając własne słowa, oparł jedną dłoń na jej plecach, a drugą wsunął pod jej kolana, wstając i unosząc ją ku górze. Zrobił to jednak na tyle subtelnie i z wyczuciem, by nie przysporzyć jej żadnego bólu ani nie naruszyć leczącego się ciała.
      Uśmiechnął się do niej lekko, choć jego uśmiech był niezwykle trudny do zinterpretowania.

      dominujący

      Usuń
  66. Choć jego czyny zawsze podporządkowane były jakimś określonym celom, tym razem tak nie było; jego decyzja była spontaniczna, zupełnie do niego niepodobna. Nie ułożył w myślach całego schematu postępowania, nie wiedząc w istocie jak postąpi ze zdominowaną Reyes, znajdującą się w jego ramionach. Była następstwem chwili — jej słów, w których dopatrzył się prowokacji, wyinterpretowanej przez własny, nieco spaczony umysł. Chciał ją unieść i to zrobił; choć gdyby mógł, uniósłby ją wyżej, wznosząc na wyżyny i uchylając nieba, czego niestety nie był w stanie zrobić ani dla niej, ani nikogo innego. Był tylko człowiekiem. Nieważne jak bardzo próbował się zdehumanizować.
    — Mhmmmm — odpowiedział standardowo na jej prośbę, choć tym razem jego mruknięcie było nieco dłuższe, zmiękczone i ostentacyjnie przeciągnięte. Nie miał zamiaru jej puszczać, nie w tej chwili, tak samo jak nie miał zamiaru przestawać się wygłupiać. Był we własnym mieszkaniu, swoim azylu, w którym nikt i nic, poza nim, nie układał świata, wibrującego pośród ścian. Nic nie mogło naruszyć jego niezłomności, siły i uporu — nic nie było w stanie obalić posągu, niepoddanego korozji i wiecznego pośród zabiegających o uwagę huraganów.
    Reyes była drobna — nie czuł ciężaru w ramionach, a lekkość, wymagającą jego dotyku; mógł ją nosić godzinami, wmawiając sobie, że mięśnie nie bolą, a on nie ma żadnych granic, wyznaczających koniec jego tężyzny fizycznej. Nie mówił nic, pozwalając jej się w siebie wtulać; nie zareagował nawet, gdy jej palce zaczęły go gładzić po karku. Po prostu kołysał ją ostrożnie, trochę jak dziecko, udając, że nie przywiązuje żadnej wagi do świata, który rozgrywa się wokół niego; jakby każdy zmechanizowany czyn był tylko wyuczoną reakcją, ułożoną odgórnie gdzieś na stole Boga.
    — Hm… — dla odmiany posłużył się innym mruknięciem, zamyślając się i zastanawiając, co rzeczywiście mógłby z nią zrobić; nie widział żadnej przyszłości w zwykłym noszeniu jej, lecz musiał coś w końcu przedsięwziąć, doskonale zdając sobie sprawę, że jest w gorszej pozycji.
    A pomysł z wyniesieniem jej za drzwi wydał mu się prawdopodobny; odruchowo uśmiechnął się pod nosem, choć nie miał zamiaru go zrealizować. Nie był typem faceta robiącego takie żarty; były nieprzyjemne, a on nie czerpał radości z cudzej krzywdy, nawet jeśli była tylko chwilowa; nie próbowałby więc raczej się jej pozbywać, chyba że naprawdę by go zdenerwowała. Jak na razie jednak, nie zanosiło się na to — i raczej nigdy miało się to nie zmienić. Wyprowadzenie z równowagi Quatermaine’a było w końcu rzeczą nieprawdopodobną, zakrawającą o niemożliwą.
    Spojrzał na nią, unosząc brew, gdy rozpoczęła swoją tyradę komplementów, którymi go obdarzyła; gdyby nie był sobą, pewnie by się zaśmiał. Nie wiedział (choć nawet nie potrzebował wiedzieć), jak wiele prawdy było w tym, co mówiła, choć domyślał się, że były to tylko frazesy, wypowiedziane pod wpływem chwili, w celu nadania sytuacji komizmu.
    Serce jak czarna dziura. A czarne dziury przecież nie są czarne; przyciąganie grawitacyjne w ich wnętrzu, zważywszy na ich masę, jest tak silne, że przewyższa prędkość światła; co znaczyło, że świecą najmocniejszym blaskiem we wszechświecie, ale nie są w stanie ukazać go światu — zatrzymują to światło dla siebie i tylko sobie świecą, udoskonalając własne wnętrze. niedostępne dla nikogo innego.
    Poniekąd miała trochę racji, bo nikt inny nie miał dostępu do jego uczuć, jeśli jakiekolwiek istniały; tylko on mógł je dostrzec, jeśliby chciał i tylko on był w stanie zrozumieć, że istnieją, do czego z kolei się nie kwapił.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jego różnobarwne tęczówki skupiły się na jej twarzy. Uśmiechnął się samymi kącikami ust, jakby zapowiadając zgodę, jaką ją uraczy, połechtany komplementami do granic możliwości. Nawet pochylił się lekko, jakby miał zamiar ją odłożyć, a potem znów wyprostował, dłonią za jej plecami subtelnie wybijając melodyjny rytm na jej plecach.
      — Nie — powiedział po dłuższej chwili. Tylko i wyłącznie; krótko zaprzeczył, ostrożnie poprawił ją w swoich ramionach i korzystając z przewagi, wyniósł ją na taras. Behemot podążył za nim, potykając się o własne łapki.
      Ostrożnie ułożył Reyes w hamaku, wiszącym na metalowym stelażu; poprawił materiał i wyprostował się, z jeszcze większą wyższością niż zwykle spoglądając na jej ułożone (przez niego) ciało.
      Pobujał ją lekko w obie strony.
      — Dobranoc, płócienko — powiedział, pochylając się, by podnieść Behemota, domagającego się jego uwagi.

      malarz

      Usuń
  67. Lionel zaakceptował siebie, gdy skończył albo szesnaście, albo siedemnaście lat. Nie pamiętał dokładnie, ale były takie czasy, kiedy czuł się zbyt niski, za gruby i nawet trądzik, który pokrył mu czoło był przez niego nieakceptowany. Wtedy chciał być wyższy i chudszy, a jedynie co miał, to ogromną niepewność. Teraz nic by w sobie nie zmienił, jednak dalej uważał, że wpatrywanie się w lustro, to nie jest odpowiednie zajęcie. Tak samo najchętniej zniknąłby z planety, żeby nie słuchać tych mimo wszystko przyjemnych pochwał, które muskały w odpowiedni sposób męskie ego. Polubił siebie, a nawet pokochał. Było mu dobrze we własnym ciele, dlatego współczuł wszystkim dorastającym osobom. To najczęściej ta grupa wiekowa nie potrafiła akceptować swojego wyglądu, chociaż nie byli jedyni. I mimo że może niektórym łatwo się nie żyło, gdy nie potrafili kochać siebie, a co dopiero innych, ale on zawsze powtarzał, że liczy się charakter. Co z tego, że ktoś mógł być zniewalająco piękny, jeśli to, co chowało się wewnątrz było okropne? Nie wiedział, czemu Nicolette akurat upatrzyła sobie Reyes w zatłoczonym szpitalu, ale pewnie pokochała ją za tą naturalność i możliwość spędzania z nią czasu. Dla takiego dziecka liczyło się to, że ciocia przy niej była, rozumiała strach, bo sama była chora, ale obie czerpały jakąś radość, gdy mogły każdego ranka się spotkać. Pamiętał ten dzień; na małą odpowiednio zadziałały leki i znowu miała energię, więc szybko wstała z łóżka i podążyła do Reyes. Tą swoją znaną drogą, bo innej nie odnalazła, chociaż lubiła tak krążyć, nie nudząc się tym, że codziennie musi mijać te same miejsca. Pokonywała troszkę schodów, przechodziła obok automatu z piciem, mijała gabinet siwego doktora, szła prosto, skręcała w lewo i już była u najładniejszej cioci na całym oddziale, ale nie na całym świecie, bo na całym świecie najpiękniejsza była mamusia. Uśmiechnął się wtedy pod nosem, musnął jej ciepłe czoło i poszedł na rozmowę z lekarzem prowadzącym, zostawiając Nicolette pod opieką Reyes, której dziewczynka zamierzała opowiedzieć bajkę o żółtym niedźwiadku, mieszkającym w niebieskim domku. Opowiedział jej tę historię poprzedniego dnia, a Teeny ją zapamiętała na tyle, żeby powtórzyć całość brunetce.
    Dziewczynka powtarzała ciągle, że mamusia jest najpiękniejsza, a Lionelowi ciężko byłoby się z tym nie zgodzić. Margaret była śliczna. Nosiła długie, ciemne włosy, których wcześniej ani razu nie farbowała. Miała brązowe oczy, otulone długimi, naturalnymi rzęsami. I wszystkie sukienki w jej szafie podobały się też małej Niki. Krótko przed śmiercią wyznała, że jak będzie dorosła, to chce być połączeniem mamy i cioci. Pytał, czemu chce też być podobna do Castanedo? Ona mówiła, że marzy o takich piegach, oczach pełnych szczęścia i miłości, a także lubiła jej gęste, kręcone włosy, bo trzeba przyznać, że Nicolette w trakcie choroby straciła ich naprawdę wiele. Wisiały jej jakieś kosmyki, ale nie wróciły w takiej ilości, jak przed neuroblastomą. Z tym konkretnie walczyła Nicolette. Najgorsze w tej chorobie było to, że zniszczyła ją w kilka miesięcy, zabierając mu ten promyczek słoneczka na zawsze. Niepostrzeżenie zakradła się do organizmu Teeny, dając o sobie znać dość późno. Krótko przed trzecimi urodzinami księżniczki.
    — Powiedz wprost, że chcesz mnie zobaczyć w tej todze i paść prosto w moje ramiona — szepnął, jakby zdradzał największy sekret, a przy okazji popatrzył prosto w jej oczy, tymi swoimi błękitnymi tęczówkami. — Bycie prawnikiem przynosiło szczęście, bo to było spełnienie moich marzeń, ale dostałem wilczy bilet od już byłego teścia. Istnieje prawdopodobieństwo, że poinformował wszystkie kancelarie w Nowym Jorku o tym, żeby lepiej nie zatrudniali Lionela Maddena. Wiesz ile ja tych telefonów wykonałem i na ilu rozmowach byłem? Dużo tego było, aż za dużo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeździł, próbował, szukał kancelarii oddalonych o wiele mil od własnego miejsca zamieszkania. Nie przeszkadzałaby mu nawet dojazdy i wstawanie o wiele wcześniej, żeby przebić się przez poranne korki i dotrzeć do pracy, która znajdowała się w innym okręgu miasta. Na chwilę obecną nie widział szans na to, aby wygrać z Gerardem Parkerem, który z własnego zięcia zrobił śmiecia. Nie chciał dalej próbować. Nie teraz. Zaczął pracę jako monter instalacji i całkiem dobrze się w tym odnajdywał, bo jednak doświadczenie z technikum budowlanego do czegoś się przydało.
      — Ja na twoim miejscu cieszyłbym się, że jednak ten gość nie ma żony. Jestem przystojnym, czarującym mężczyzną, seksownym tatusiem i to w dodatku wolnym, aż szkoda tego nie wykorzystać w jakiś przyjemny sposób — roześmiał się, bo zachowywał się trochę tak, jak podczas pierwszych spotkań z Margaret. Wbił widelczyk w ciasto, upijając łyk kawy. — Nie dałem jej kosza, nie uwiodłem jej siostry, bo ma jedynie brata, a ja nie gustuję w mężczyznach i nie obraziłem tej kawiarni, ponieważ lubię to miejsce. Ta kobieta to moja bratowa, która czerpie niepohamowaną radość z naszego spotkania. Jutro nie będę miał życia, gdy mama i wszystkie siostry będą chciały wiedzieć z kim byłem na randce.
      Traktował owe spotkanie jako zwykłą pogawędkę w miłym towarzystwie. Wcześniej nie mieli okazji rozmawiać poza szpitalem i chociaż kawiarenka była w pobliżu tego budynku, to nie widział w tym nic złego. Urządzono ją w sposób na tyle przyjemny, że nawet nie zwracało się uwagi na szpital za oknem. Pewnie usłyszy jeszcze tego samego dnia albo z samego rana, że nie warto się ukrywać, ale na tę chwilę była jedynie ukochaną ciocią Nicolette i osobą, której był wdzięczny za te chwile spędzone z jego malutką córeczką.

      Lionel Madden

      Usuń
  68. Niekoniecznie wyobrażał sobie to rzucanie się Reyes w jego ramiona na sali sądowej, bo chyba nawet on, niecałkowicie nudny prawnik, a podobno tylko tacy istnieli na tym świecie według niektórych artykułów, nie zareagowałby na to dobrze. Na korytarzach sądu zdarzyło mu się przytulać rozdygotane klientki albo klepał po plecach klientów, próbując w ten sposób opanować ich stres, bo nagli zdali sobie sprawę, że mogą fenomenalnie nie wypaść przed ludźmi w togach z fioletowymi żabotami. Najczęściej decydował się jednak na uśmiech, a jak twierdziła najważniejsza kobieta w jego życiu, pewnie część płci przeciwnej musiała mieć wtedy nogi jak z waty lub miękły im kolana. Nie chciał się z żadnym człowiekiem, który przekraczał próg jego gabinetu w jakiś sposób spoufalać, dlatego zachowywał się tak, jak robił to jego teść, żona, szwagier czy przyjaciele. Był dla nich kimś obcym, nie dzieląc się życiem prywatnym, bo tu zależało jedynie na obronieniu ich, a co za tym idzie, wszystko miało skończyć się na pomocy. Reyes Castanedo w jego ramionach pewnie zrobiłaby piorunujące wrażenie i solidna kara pieniężna by wpłynęła, ale nawet jeśli wytłumaczyłby, że klientka jest przejęta tym, co się dzieje, to ona w odróżnieniu do innych trochę o nim wiedziała. Co jeśli zaczęłaby paplać o tym, że jest czarujący, niekoniecznie należała do zadowolonych z informacji o jego nieprawdziwym ślubie w Vegas, podkradała mu ciastko, stała się ciotunią Nicolette i na sam koniec zdradziłaby pewne marzenie? Dokładnie dotyczące tego, żeby zobaczyć Lionela w todze, ale w sypialni i nagiego pod słynną czarną sukienką, bo tak ten strój nazywała Teeny. Uodporniony na rumieńce, które kiedyś pojawiały się na jego twarzy po usłyszeniu komplementów z ust kobiet, tak chyba wychodziłby z sądu czerwony jak burak; od samego czoła po brodę.
    — To sobie wyobraź, że ja tylko w todze staję się twoją prywatną wystawą. Jako zdolna kuratorka sztuki na pewno doceniasz akt i to nie przedstawiony na obrazie czy zdjęciu, lecz na żywo. — wyznał to między jednym, a drugim łykiem ulubionej kawy, choć nie ze względu na kawiarnię bratowej, musiał przyznać, że ta serwowana tutaj była lepsza, niż gdziekolwiek indziej. Może to przez intensywniejszy smak korzennych przypraw? Nie pił tej kawy od równego tygodnia, więc to też jakoś na niego wpłynęło.
    Jako dziecko niespecjalnie lubił przyjęcia rodzinne. Czemu tak właśnie było? Mamusia stroiła go w dziecięcy garniturek, pachnącą delikatnym płynem do prania koszulę i krawacik albo muszkę, czym podkreślała wygląd młodszego synka. Miał wtedy około siedmiu lub osób lat, więc ciężko byłoby się sprzeciwić, co robił już starszy Joseph. Dlatego uwielbiał jedynie przyjęcia urodzinowe swoich kuzynów czy rodzeństwa, ponieważ mógł biegać w luźnych koszulkach i spodenkach bardziej przeznaczonych na lekcje wychowania fizycznego. Garnitury nie przemawiały do niego także w życiu dorosłym, ale mało kiedy chodził w zwykłym czarnym albo niebieskim, nie wyróżniającym się w tłumie. Nosił takie nowoczesne, nie robiąc z siebie nudnego prawnika i należało zaznaczyć, że do tego nie wiązał krawata, bo pierwszy guzik zawsze musiał być odpięty. W ten sposób nie brakowało mu powietrza i nie czuł się taki spięty. Siedząc w tej kawiarni należał do zrelaksowanych osób, pozwalających sobie na znacznie więcej, niż codziennie. Kto by pomyślał, że ta rozmowa będzie taka luźna, a oni dla innych wyglądaliby na parę nieźle flirtującą ze sobą. Jakby to spotkanie było przedsmakiem tego, co wydarzy się jedynie w czterech ścianach i nikt oprócz tej dwójki nie zobaczy tego. Nie chciał myśleć o byłej żonie. Jednak przemknęła mu przez myśl, ponieważ gdyby weszła do tej kawiarni, pewnie uszczypnęłaby się w rękę, nie wierząc, że jej były mąż aż tak się zmienił. I nie musiałby się Margaret z niczego tłumaczyć, to dopiero byłoby piękne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Jest dobrze tak jak jest, Reyes. Może togę serio już będę zakładał w sypialni, a moim uniformem zostaną robocze ogrodniczki, ale nie chcę stąd wyjeżdżać. Mógłbym co prawda dojeżdżać do jakiejś kancelarii — wzruszył ramionami, nie widząc w tym nic złego, gdyż samochód miał sprawny i całkiem nowy. Odległość w tym przypadku byłaby drobnostką, taką małą, nic nieznaczącą rzeczą. — Kiedyś chcieli mnie w Chicago, jednak na świecie była już Teeny, więc ja zostałem w domu z dzieckiem, a Margaret zaczęła z nimi współpracę. Pewnie miałbym u nich większe szanse... — rozmarzył się, widząc siebie w małym gabinecie, w innym mieście, z togą na wieszaku i rozprawami, którymi zapełniłyby papierowy kalendarz. — Trzyma mnie tu Nicolette, ktoś musi do niej chodzić codziennie. Jestem ojcem, a oni gdy są normalni, to nie porzucają, szczególnie takiej cudownej córeczki. I ktoś mógłby wziąć mnie za wariata, bo dziecko nie żyje, ale ono jest dalej w dwóch miejscach. — wskazał na głowę, mając na myśli żywe wspomnienia i serce bijące w największym stopniu dla niej.
      Gdyby nie fakt, że na zewnątrz panowała wiosna, która porządnie wybudziła się z długiego snu, a zamiast tego mieliby deszczową jesień, to po policzkach Lionela popłynęłoby morze łez. Jako tako się trzymał, choć światło całkowicie nie oświetliło jego życia. Dalej zdarzały się gorsze i lepsze dni. Ten był całkiem dobry, ale nie chcąc tracić humoru swojego i brunetki, skończył myśleć i mówić o pracy, do której powinien wrócić.
      Przyjrzał się Reyes, zagryzając mocniej dolną wargę. Nawet słynny ząb zwany tym od wampira, leciutko był widoczny na delikatnie spierzchniętych ustach. Jak w Nicolette wstępował diabeł, to przykładał zęby do jej szyi, podając się za Drakulę; ojca Mavis i mówił, że za chwilę zostanie malutką wampirzycą, jak się nie uspokoi. Śmiali się do łez, a ona piszczała tak głośno, że biedny Prince chował się pod wcześniej obślinionym kocem.
      Querido — nie miał zapewne dobrego akcentu, jednak nie brał tego pod uwagę. — Tak mnie nienawidzisz, a mówisz kochanie? — wziął jej dłoń, muskając ją przelotnie. Wyglądał prawie jak własny ojciec, który w taki sposób przepraszał żonę, gdy ta wściekała się na niego, robiąc podobno z igły widły. Według Ryana Maddena nie mógł nawet przegotować makaronu, a kucharz z niego idealny niestety nie był, lecz Lionel i pozostałe rodzeństwo wiedzieli, że to cudowny obraz miłości. Takiej wyjątkowej i niemożliwej do tego, aby ją zepsuć. — Jak mi wybaczysz, to pozwolę zrobić ze sobą pewnie wszystko, cioteczko Reyes. Jestem dużym chłopcem i niczego się nie boję.
      Bezsilnie oparł plecy, oddając jej ciastko, a żona Josepha dziwnie zmrużyła dłonie i wykonała jedno połączenie. Pewnie do ukochanej teściowej, bo kobiety były dla siebie jak najlepsze przyjaciółki, co często się nie zdarzało. Wymieniła z kimś dosłownie kilka zdań i niepostrzeżenie znalazła się przy ich stoliku z czystym talerzykiem, na którym zobaczył słodkość. Zobaczył to ciasto pierwszy raz w tej kawiarni, a wzbogaconym menu na pewno go nie było.
      — Lio, ciasto truflowe, nowość, spróbuj kochaniutki — przetarła niewidoczny kurz z parapetu obok, opierając się o to i chyba nie miała zamiaru odchodzić. — Jestem Julianne Madden, żona tego z przystojniejszych braci — usiadła na trzecim, ostatnim krześle przy tym stoliku, uprzednio podając dłoń kobiecie. — Bardzo się cieszę, że smakuje Ci nasze ciasto, mam nadzieję, że możemy mówić sobie po imieniu. Wyglądasz bardzo młodo i niestety mam te swoje trzydzieści cztery lata, ale to chyba nie stoi na przeszkodzie, prawda? — uśmiechnęła się szeroko i szturchnęła Lionela w nogę. Jak nic została wysłana na przeszpiegi i mogła zrobić to jedynie matka jej męża lub najstarsza ze szwagierek, czyli Stella. — Musicie przychodzić do mnie częściej. Może lubisz jakieś konkretne ciasto, a nie mamy tego w karcie? Z chęcią pomyślę nad tym i może je wprowadzimy na stałe.

      Usuń
    2. Bratową uwielbiał i ona Lionela. Nawet przypuszczał, że go ubóstwiała, ponieważ przedstawił ją Josephowi, a między nimi wybuchnęła chemia już podczas pierwszego spotkania. W końcu chwalił mu się, iż na trzeciej randce wyznał, że zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia. Julianne wyznała mu te same słowa i podczas następnego spotkania, wynajęli apartament w nowym hotelu, spędzając ze sobą noc, po której nie miał kontaktu z Josephem przez trzy dni, chcąc już zgłosić zaginięcie brata. Przepadł dla tej kobiety, czego Lionel nie doświadczył w sześcioletnim małżeństwie z Margaret.

      pokaż kotku, co masz w środku [Tak bardzo mi się skojarzyło :D]

      Usuń
  69. W miarę słuchania opowieści Reyes, nabierał wrażenia, że koleżanka z pracy specjalnie ją porzuciła na pastwę losu. Nie powiedział tego na głos, bo mógłby urazić łagodne serce kobiety. Lucia zapewne spanikowała w ostatniej chwili, być może bojąc się stawić czoła konsekwencjom, jeśli coś poszłoby nie tak jak planowała. Marlon zmarszczył odrobinę ciemne brwi. Przez głowę przeszło mu teraz wiele różnych myśli. Castanedo najwyraźniej nie miała pojęcia o dawnej profesji Chapmana, w przeciwnym razie nie poprosiłaby go chyba o pomoc. Tak sądził. Postanowił na razie nic nie mówi. W jej oczach pozostanie tylko i wyłącznie pracownikiem statku. Jako policjant niejednokrotnie miewał styczność z nielegalnymi imigrantami, choć nie pracował w dziale, który bezpośrednio ich dotyczył. Niezadowoleni sąsiedzi czasem zgłaszali anonimowo niewygodnych mieszkańców budynków przebywających w kraju nielegalnie. Sytuacja jakkolwiek trudna i nieprzyjemna, była niezgodna z prawem, więc państwo reagowało. Jego osobiste poglądy na politykę imigracyjną Stanów Zjednoczonych nie miały nic do rzeczy. Przynajmniej wtedy. Pomimo braku odznaki, nadal mentalnie pozostał detektywem. Próbował z tym walczyć przez długi czas, w końcu stwierdzając, że wszystko w życiu przychodzi naturalnie. W kręgach policji spędził całe dorosłe życie, musiał więc dać sobie trochę więcej czasu na zmianę dawnych przyzwyczajeń. Oto nadszedł dzień próby.
    — Bardzo szlachetnie postąpiłaś chcąc pomóc koleżance sprowadzić jej rodziców na suchy ląd. Bardzo łatwo się tutaj zgubić, zwłaszcza w ciemną noc. Moją jedyną obawą w tym momencie jest, czy na pewno zdajesz sobie sprawę, jak niebezpieczna może być ta sytuacja. Nikogo nie oceniam, ciężko mi mówić z perspektywy kogoś, kto... — w jego głosie zabrzmiało zawahanie, jakby zmienił zdanie, co do doboru wypowiadanych słów. — Kto nie byłby równie odważny, co ty. — Zakończył na bezpieczniejszym gruncie. Posłał dziewczynie lekki uśmiech.
    Rivadavia nie słynęła z dobrej opinii. Marlon słyszał kiedyś plotki o ludziach pracujących na tym statku, ale nigdy nie zaprzątał sobie głowy na tyle, by wysłuchać ich do końca. Mieli styczność ze służbami porządkowymi, lecz od dłuższego czasu panował spokój. Rupert opowiadał mu o strzelaninie sprzed kilkunastu miesięcy, nie mogąc jednoznacznie określić, kto był prowodyrem zajścia. Łajba nosiła wówczas inną nazwę. Chapman nie wnikał. Rozwiązywanie spraw kryminalnych pozostawił policjantom wciąż posiadającym swe odznaki. On nie chciał wplątywać się w cudze problemy. A tu proszę, zmierzał właśnie na tę łódź w towarzystwie osoby, której nie widział od dwóch lat. Życie doprawdy potrafiło płatać figle. Po drodze naszła go ochota na zadanie pytania o kontakt z Olivią. Nagle zapragnął spytać, czy nadal utrzymywała z nią koleżeńskie stosunki. Obydwie pracowały w tym samym zawodzie związanym ze sztuką, więc zapewne tak, wciąż miały kontakt. Była narzeczona najwyraźniej nie dzieliła się personalnym informacjami o ówczesnym narzeczonym, za co nie mógłby ją winić. Tamten okres w ich związku należał do bardzo burzliwych, powoli dobiegając do momentu kulminacyjnego.
    — Za kogo mnie uważasz, Castanedo. Jakże mógłbym cię teraz porzucić w ciemną noc, abyś latała samopas po statkach i wyrządzała szkody materialne? Kiepski byłby ze mnie mężczyzna, a tym bardziej kapitan — odparł zupełnie poważnym tonem. Nawet, gdyby nie chciała, żeby z nią poszedł, to i tak by to zrobił. Przeczucie podpowiadało mu, że nic nie pójdzie gładko. Jeśli zaś wierzyć zasłyszanym opowieściom, Reyes wręcz potrzebowała osoby towarzyszącej. W tej roli na pewno sprawdzi się były policjant aniżeli wystraszona Lucia, która i tak nie zamierzała przyjść.
    Może ich słaba znajomość sprzed kilku lat nie była idealną podstawą do wspólnego łamania praw; może nie była podstawą właściwie do niczego poza krótką wymianą zdań, ale sumienie nie dałoby mu spokoju, gdyby wyłącznie poczekał na pomoście. Kto wie, co zastałaby na pokładzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Najlepiej byłoby, jeśli poszedłbym pierwszy, żeby sprawdzić, czy ktokolwiek tam jest. Podejrzewam jednak, że nie będziesz w stanie zaczekać spokojnie na mój powrót, prawda? — spytał retorycznie, z góry znając odpowiedź. Westchnął w duchu. Po długim, męczącym dniu czekała go bardziej męcząca noc. Czuł to w kościach.
      Obydwoje mieli złe przeczucia i oboje się do nich otwarcie nie przyznali. Było w tym coś niejako komicznego. Wchodząc na Rivadavia odruchowo dotknął paska z tyłu, gdzie niegdyś trzymał służbowy pistolet w pogotowiu. Szybko cofnął rękę, zanim Reyes zdążyłaby zauważyć. Żałował, że nie miał przy sobie żadnej broni, tak na wszelki wypadek. Chociażby kij bejsbolowy! A tu klops. Pomógł kobiecie wejść na pokład, a potem rozejrzał się dookoła, idąc powoli na przód. Nikogo nie widział. Nic też w pierwszej chwili nie słyszał. Już miał odwracać głowę i spytać Castanedo, czy aby dobrze zapamiętała nazwę, kiedy z ciemności wyszły dwie postacie z przysłoniętymi do połowy twarzami. Jeden z nich trzymał w ręku broń. Marlon automatycznie spojrzał w kierunku towarzyszki. Nici z powrotu do domu przed pierwszą. Biedna Fran musiała zapanować nad psim pęcherzem.

      [ Dopadło znowu i zniknęło. Oby na zawsze. Niestety niedobre choróbsko wpływa na wenę :c]

      Chapman

      Usuń
  70. Cassian zawsze uważał śmiech Reyes za swego rodzaju światełko w tunelu: namacalny dowód na to, że gwiazdy, którymi się zajmował, miały szansę znów zabłysnąć, a nie rozpaść się i przestać istnieć.
    Bo przecież nie zawsze to medycyna była jego głównym celem: po szkole średniej zdecydowany był podjąć studia astronomiczne – to właśnie planety, tajemnice wszechświata i supernowe zaprzątały jego nastoletniość, przymuszając do zgłębiania ciągle nowych, nowszych tajemnic kosmosu. Nieskończonych tajemnic – których my, jako ludzie nie jesteśmy w stanie odkryć. Miał zadatki do tej pracy; obudzony w środku nocy potrafił bez problemu wyrecytować i wytłumaczyć newtonowskie zasady dynamiki. Fizyka była tym, co zajmowało jego świat; fizyka była tym, w czym był dobry i w czym osiągał liczne sukcesy.
    A jednak na pewnym etapie jego życia przyszło olśnienie. Pojawił się osobliwy drogowskaz, który na zawsze skierował go na ścieżkę, której nigdy nie myślał podjąć. W jego umyśle pojawiły się pierwsze wątpliwości, pierwsze myśli, które zasiawszy ziarno, w końcu zebrały plony w postaci studiów medycznych.
    Wtedy właśnie zrozumiał, że do tej pory zajmował się niewłaściwymi gwiazdami; te, które badał od wieków były martwe – a ich blask dochodził z przeszłości. A przeszłość przecież nie była jego domeną; była czymś, co było, czymś, czego nie był w stanie zmienić. A on chciał posiadać realny wpływ na świat, pełen bólu i śmierci.
    Te gwiazdy, którymi zajął się w istocie natomiast – miały szansę na nowo zabłysnąć. Miał możliwość przywrócić ich blask, przedłużyć ich żywot, obudzić na nowo drzemiące w nich światło. I ten idealistyczny cel, choć często spalał na panewce, zrzucając na jego barki kolejne śmierci – był tym, co dawało mu spełnienie.
    Cassian Quatermaine, choć zimny, obojętny i zdehumanizowany, naprawdę za cel swojego życia uważał tylko i wyłącznie powołanie chirurga. Nie rodzinę, nie wygody, nie pieniądze, nie otoczenie się wianuszkiem przyjaciół – tylko skalpel i jego precyzyjna dłoń, kreśląca kolejne cięcie na chorobowo zmienionym miejscu.
    Reyes była namacalnym przykładem tego, że obrał właściwą drogę. Dzięki własnej perfekcji, opanowaniu i powołaniu – mógł na nowo uczynić ją w pełni sprawną. Czuł się dumny z dzieła, jakie na nowo sporządził na zniszczonym płótnie: i czuł się dumny, że dzieło to powoli stawało na nogi, mierząc się ze światem pomimo ciężaru wspomnień.
    Ta pozornie zwykła, codzienna pacjentka naprawdę wiele dla niego znaczyła – nie przyznałby tego nawet przed sobą, ale jej obecność w jego życiu nie była czystym przypadkiem. Miała szczególne miejsce, które jej spreparował, choć nigdy nie wyznałby jej żadnego z tych słów. Cassian nie miał w zwyczaju mówić, tym bardziej górnolotnych sformułowań, które mogłyby zniszczyć jego budowana przez lata sylwetkę, pełną palącego chłodu.
    Spodziewał się, że jej dłoń na pewnym etapie go zatrzyma, ale nie przykładał uwagi do tego, by temu zapobiec: nie o tyle chciał, co nie nie chciał takiego obrotu sytuacji.
    Pochylał się więc, lustrując ją spojrzeniem różnobarwnych oczu; jak artysta sunął wzrokiem po idealnych pociągnięciach pędzla, które były w istocie efektem jego własnego pędzla. Jego.
    Uśmiechnął się samymi kącikami ust, gdy się posunęła, bowiem pomysł wydał mu się zabawny. Cassian, nie dość, że był wysoki – przy sylwetce, jaką wypracował — ważył naprawdę sporo. Nie było zresztą innej możliwości, biorąc pod uwagę ciężar mięśni, które zdecydowanie przewyższały tłuszcz. Nie zmieściliby się razem, a nawet jeśli – wymagałoby to porażającej bliskości, zakrawającej o tę intymną. Nie był pewien, czy było to właściwe posunięcie, biorąc pod uwagę, że była dla niego słodka i maleńka. Nie chciałby niweczyć jej miejsca w swoim życiu prymitywnym pociągiem seksualnym, którego się wypierał. Nawet jeśli zyskiwał w tym odwzajemnienie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Jeszcze nie idę — odpowiedział krótko, kucając w końcu przy hamaku, który starał się bujać. — Nie zostawię Cię tutaj na noc, spokojnie — powiedział, nie przerywając huśtania jej w materiale. — Odpręż się po prostu, choć na chwilę, zamknij oczy — kontynuował, odgarniając niesforny lok z jej czoła, zaraz wracając jednak dłonią na krawędź materiału. Jego głos był miarowy i bardzo harmonijny, trochę hipnotyzujący swoim spokojem. — Wnioskuję, że raczej do domu Cię dzisiaj nie wyprawię, a ja mam nocną zmianę, więc możesz spać w mojej sypialni, razem z Behemotem — dodał. Miał zamiar zaznaczyć jeszcze, że zmieni jej pościel, by nie czuła się nieswojo w jego zapachu; domyślał się jednak, że uzna to za oczywiste, więc oszczędził sobie tychże słów.

      Cassian, proponujący swoje święte łóżko

      Usuń
  71. Tęskniłam za tobą. Gdybyś wiedziała, dziewczyno, jak wiele te słowa potrafią poprzestawiać w ludzkim umyśle, być może używałabyś ich z większą rozwagą. A może o to ci chodziło. Chciałaś zobaczyć, czy na twarzy Jimeneza, w jego oczach pojawi się chociaż cień tego samego uczucia, czy może odważy się powiedzieć ci o tym samym, może zechce w jakiś sposób ci to okazać. Chciał i nie mógł zdobyć się na odwagę. Nie, tu nie chodziło nawet o odwagę. Jimeneza po prostu sparaliżowało. Czasami porównuje się podobne uczucie do zrywania strupa z dopiero co zaczynającej się goić rany, rozgrzebywanie jej na nowo, żeby popatrzyć, jak po zaczerwienionej wokół skórze zaczyna sączyć się świeża krew. Spotkanie z Reyes, to co przed chwilą powiedziała, było właśnie takim rozdrapywaniem rany, z tą tylko różnicą, że nie sprawiało ci przyjemności patrzenie na ściekającą krew – to było zdecydowanie za mało. Prawdziwą przyjemność dawało dopiero wbijanie w tę ranę scyzoryka i obracanie nim na wszystkie strony tak długo, aż rana przestanie mieć już swoje granice. Wszystko będzie jedną wielką raną, a ty nawet nie zdawałeś sobie sprawy z tego, że masz skłonności do samookaleczania.
    Jimenez najwyraźniej miał. Dwa, trzy miesiące temu nic, za żadne skarby tego świata, nie przypomniałoby mu o istnieniu Reyes Castanedo i jej siostry, bo rozstania z ów siostrą nigdy szczególnie nie rozpamiętywał. A Reyes? Być może to już wtedy nie miało żadnego sensu. Czasami są takie wspomnienia, do których chętnie wracasz i czasami nawet masz ochotę poczuć się dokładnie tak samo, jak w tamtej chwili, ale wiesz, że to niemożliwe. Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, bo ona cały czas płynie, zmienia się, nigdy nie jest dokładnie taka, jaką ją zapamiętałeś. Reyes była dokładnie takim wspomnieniem. Tylko że Jimenez siedział teraz jak skończony kretyn na brzegu tej rzeczki i próbował kawałkiem patyka zawrócić jej bieg. Tęskniłam za tobą.. On też tęsknił, choć nawet o tym nie wiedział. I nawet nie potrafił tego z siebie wydusić.
    Dlatego zamiast mówić cokolwiek, ujął delikatnie podbródek Reyes w dwa palce, kciukiem przesunął po jej policzku, uśmiechnął się. Chciał, żeby i ona się uśmiechnęła, bo to spotkanie – choć pewnie żadne z nich nie zakładało, że kiedykolwiek do niego dojdzie – miało wyglądać zupełnie inaczej. Poczuł się dziwnie. Może to wina tego, co już udało mu się opróżnić przy barze, a może to jej płacz uświadomił mu, że niczego więcej tutaj nie zdziałają. Niczego nie zmienią, a to miejsce samo w sobie, nakładało na nich obowiązek linczowania siebie nawzajem za własną głupotę. Z dużo się tu kiedyś wydarzyło.
    — Nic się nie zmieniło, to samo beznadziejne mieszkanie. Sąsiadka z naprzeciwka ma zapasowy klucz, gdybyś postanowiła kiedyś zajrzeć tam bez zapowiedzi, a mnie nie byłoby w domu. — gdyby nie sąsiadka z naprzeciwka, wiele razy musiałby włamywać się do swojego mieszkania przez okno. Okazałoby się wówczas, że wspinanie się po rynnie nie jest jego mocną stroną, tak samo jak siedzenie w jednym miejscu, tłamszenie się ze swoimi emocjami, podczas kiedy one już zamierzały sterować nim jak marionetką.
    Zawołał barmana i zamówił butelkę tego, co do tej pory pili razem z Reyes, na wynos. To, co wyłożył na blacie jako zapłatę, było po prostu zwitkiem banknotów wygrzebanych na szybko z samego dna kieszeni i prawdopodobnie przekraczało kwotę rachunku o kilkadziesiąt dolarów. Kto zawracałby sobie tym głowę? Teraz? Teraz należało jak najszybciej wybiec z tego miejsca i nie zaglądać tu nigdy więcej, ani w towarzystwie Reyes, ani w żadnym innym, bo to miejsce było jak nawiedzony dom. Nawiedzony przez duchy przeszłości.
    Więc wybiegli na zewnątrz. Jimenez pociągnął Reyes za sobą, w jednej ręce ściskał mocno jej dłoń, w drugiej trzymał butelkę szkockiej i przez głowę przeszła mu idiotyczna myśl, że właśnie trzyma przy sobie jedyne rzeczy, które są mu w tym momencie potrzebne do szczęścia. Niszczącego, ale jednak szczęścia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Jesteśmy prawdziwymi skurczybykami, to fakt. — Jimenez podał Reyes butelkę. Niech czyni honory. — Ale już niczego nie zmienimy. Za późno na to. Ani doprowadzaniem się do myśli samobójczych, ani piciem do białego rana. A picie do białego rana jest przyjemniejsze od myśli samobójczych. Pozwól, że zaproszę cię… Gdziekolwiek.
      Stanął przy krawędzi chodnika, wyciągnął rękę, zamachał na najbliższą taksówkę. Pierwsza ich ominęła, druga zwolniła, jakby kierowca dawał sobie czas na ocenienie potencjalnej klienteli i również pojechała dalej. Czy naprawdę wyglądali tak odstraszająco już teraz? A może wyglądali dokładnie tak samo, jak się czuli? Trupy? Diabły? Nie, to ciągle za mało. Jimenez nie wiedział, co zamierza w tej chwili zrobić, czemu to wszystko ma służyć. Musiał po prostu zrobić cokolwiek sam ze sobą. Może spieprzyć wszystko raz i porządnie, żeby już nigdy nie było do czego wracać.

      Sid

      Usuń
  72. [Opóźnione cześć, ale ważne, że jest... :D
    Mnie też ogromnie cieszy wzrost latynoskich postaci tutaj, jak i ogólnie w blogsferze, w dodatku takich realnie latynoskich z rzeczywistą ich naturą. To naprawdę miła zmiana, więc cieszę się też, że i ja mogłam się do tego przyłączyć, szczególnie, że kocham te klimaty, zwyczaje, kulturę i język. :D
    Cieszę się też za taki odbiór Joe'ego, bo to w zasadzie było moim celem - stworzyć postać, która odpowiada realiom życia, a zarazem daje mi szansę na pobawienie się wyobraźnią. Z zaproszenia z chęcią skorzystam, szczególnie, że lubię takie postaci, jak Reyes - z przeszłością, przeżyciami i doświadczeniami noszonymi jako ciężar życia i niełaskawego losu. Z chęcią nawet wplątałbym jakieś powiązanie, co ty na to? :)]

    Joe X

    OdpowiedzUsuń
  73. Hamak na tarasie, jak większość służących odpoczynkowi rzeczy, znajdowały się w jego przestrzeni stricte pod WIllow. Cassian rzadko miał czas na prokrastynację – zwykle coś robił, ciągle był w ruchu, ciągle w biegu, ciągle na nogach. Wciąż czytał książki, nie mogąc odmówić sobie wiecznego poszerzania własnej wiedzy – i to robił jednak pomiędzy innymi czynnościami, nie mając czasu na spokojne, długie odprężenie się z lekturą.
    Rzadko znajdował czas na cokolwiek – jego grafik był wiecznie napięty; oscylował pomiędzy pracą, pracą, a pracą. Życie towarzyskie, osobiste, rodzinne łamało się pod ciężarem pracy. Nie myślał w ogóle o założeniu rodziny, ustatkowaniu się, znalezieniu drugiej połówki – czasami zajmował się swoją małą siostrzenicą i to już było wyzwaniem, biorąc pod uwagę jego wiecznie zabiegany tryb życia.
    Reyes była jednak częścią jego zawodu, więc nie mógł odmówić jej pomocy. Pacjenci po i w trakcie rekonwalescencji byli dla niego ważni – czuł się odpowiedzialny za ich samopoczucie i był to jedyny sposób, by jakikolwiek człowiek nabrał wartości w jego życiu. Musiał być przez niego namalowany.
    Reyes była takim właśnie obrazem; w dodatku jednym z bardziej skomplikowanych. Dziełem, nad którym ślęczał godzinami, a które okazało się warte zachodu – Cassian nie przywiązywał się, nie był czuły, nie komplementował. Ale mimo to doceniał jej towarzystwo; nie mógł jej rozgryźć, nie próbował nawet, pozostawiając wszystko milczeniu. Nie musiał nic o niej wiedzieć, a ona nie musiała nic wiedzieć o nim – sednem ich relacji było to, by zapewnić jej spokój ducha. I to starał się robić, dbając o jej zespół stresu pourazowego, z którym od strony medycznej niewiele mógł zrobić, biorąc pod uwagę swoją specjalizację.
    Czasami miał wrażenie, że na zbyt wiele sobie pozwalał, otaczając ją iluzją czegoś, czego w rzeczywistości nie posiadał; nie chciał jej mamić, ale wierzył, że jest świadoma tego, kim był. Nie robił niczego bez celu, ale nie dążył też do niczego konkretnego, na każdym kroku swojego istnienia uwypuklając jak bardzo oddany jest pracy. Pracy i tylko pracy; nic nie mogło się z nią mierzyć, a jego przypływy ludzkości nijak nie miały szans zwyciężyć, stłumione przez poczucie obowiązku.
    Szanował ją i uważał za cudowną osobę, choć nigdy nie mówił tego głośno. Chciał dla niej jak najlepiej; niczym artysta dla swojego działa. Niczym ojciec dla swojego tworu.
    A artysta nie mógł spoufalać się z własnym dziełem. I tak było jego. Na pewien metafizyczny sposób.
    — Mhm — skomentował wzmiankę o jego nocnej zmianie, nie rozwijając tematu. Być może były to kolejne nadprogramowe nadgodziny, które z własnej woli wziął, wymieniając się z innym lekarzem. Praca w nocy nie sprawiała mu problemów – była też stosunkowo lekka. Robił to często, zbyt często, choć jego osobistym zdaniem nie miało to żadnego znaczenia. Był chirurgiem, sam wybrał chirurgię, sam poświęcił się temu celowi – czemu więc miał nie poświęcać się dalej, skoro dobrowolnie zdecydował się na takie życie?
    Reyes jednak nie musiała wiedzieć, że znów się nie wyśpi, spędzając godziny w szpitalu; nie miał obowiązku tłumaczenia jej się ze swojego życia, a i ona nie miała interesu w pytaniu go o to. Cassian nie uznawał martwienia się – on sam doskonale potrafił o siebie zadbać i żadna inna osoba nie była w stanie lepiej ocenić jego predyspozycji do działania. Wiedział kiedy przestać i wiedział jak wiele może znieść – tak przynajmniej myślał, nie pozwalając na poddanie tej kwestii choćby w najmniejszą wątpliwość.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Mhm — powtórzył, nie odpowiadając na wspominkę o marnotrawstwie. Był przyzwyczajony do komentarzy Reyes, tak samo jak ona była przyzwyczajona do jego zdawkowych odpowiedzi. Nie było w tym nic osobistego; milczący Quatermaine zwykle nie wychodził ze swojej strefy komfortu. Jeśli zdarzało się to, były to naprawdę rzadkie chwile – zdecydowanie preferował czyny niźli słowa, które i tak nie niosły ze sobą wielkiej wartości, nie mając odpowiednika w działaniu, będącym przecież podstawowym budulcem ludzkiego istnienia.
      Kołysał ją dalej, pozwalając, by lustrowała wzrokiem jego różnobarwne tęczówki; patrzył na jej twarz, na której w słabym świetle tańczyły cienie; wyglądała jeszcze bardziej niewinnie, jeszcze bardziej pięknie, jak rzeźba spod dłuta jakiegoś włoskiego artysty.
      Nie protestował, gdy brała jego dłoń, gdy kładła się na niej, gdy robiła z niego poduszkę; pozwolił jej na to, choć był to dotyk nieco zbyt intymny. Jej policzek miękko spoczywał na jego skórze, dając upust eksplozji subtelnych wrażeń, będących rezultatem zetknięcia dwóch ciał.
      Cassian był jednak niewrażliwy na takie odczucia, choć nosiły znamiona swoistego piękna.
      — Postaram się nie być — odpowiedział, lecz Reyes już spała. Patrzył na jej zamknięte powieki, klatkę piersiową unoszącą się miarowo i lekko skulone ciało, ułożone wygodnie w połach materiału. Patrzył i przez chwilę kołysał ją dalej, czując w końcu chłodnawy podmuch wiatru na karku, niezwiastujący sprzyjającej pogody.
      Nie wyjmując dłoni spod jej policzka, podniósł się ostrożnie, wsuwając drugie przedramię pod jej lekko ugięte kolana i sprawnym, spokojnym i subtelnym jednak, ruchem uniósł ją ku górze, co nie sprawiło mu żadnych trudności. Oparł jej ciepłe ciało o swoją klatę i ostrożnie stawiając kroki, przeniósł do swojej sypialni, dziwiąc się, że śpiąca wcale nie jest już tak gadatliwa; w mieszkaniu panowała cisza, niezmącona żadnym najmniejszym szeptem. Słodka, słodka cisza, w której tak dobrze zawsze się odnajdywał.
      Choć początkowo planował, nie miał czasu zmienić pościeli w swoim łóżku; nie kładł się jednak nigdy brudny, więc miał nadzieję, że Reyes wybaczy mu tę zniewagę.
      Ostrożnie ułożył ją w połach pościeli, przykrywając kołdrą i odgarnął kosmyk włosów za jej ucho, spoglądając na zegarek stojący na szafce nocnej.
      Cóż, trzeba było zacząć powoli szykować się do wyjścia; z tego powodu, w ciszy, znalazł się pod szafą, znajdującą naprzeciwko łóżka i otworzył ją, planując przebrać się w wyjściową, elegancką koszulę.

      striptizer
      [Mhm. Mhm. Mhm. Mhm :D Przynajmniej to rozprasza, bo to Cassa raczej nie :D]

      Usuń
  74. Powiadają, że policjanci na wczesnych emeryturach tęsknią za adrenaliną. Marlon nie tęsknił. Uświadomił to sobie, kiedy jakiś uzbrojony mężczyzna nagle wymierzył broń w ich stronę. Jeszcze niedawno narzekał na dużą ilość wolnego czasu, a tym samym niejaką monotonię dnia codziennego przeciętnego cywila. Brakowało mu prowadzenia spraw, wyjścia w teren czy nawet przesłuchiwania świadków, ale zdecydowanie nie kryminalistów grożących mu pistoletami. W ciągu swojej kariery został dwukrotnie postrzelony; pierwszy raz niemal na początku przygody w policji, drugi zaś niecały rok przed jej zakończeniem. W takich sytuacjach należało postępować z rozwagą. Najgłupsze, co można zrobić, to zaatakować przeciwnika będąc zupełnie nieuzbrojonym. Szczególnie, jeśli rzezimieszek ma towarzysza. Albo i kilku.
    Chapman przystanął bez słowa. Na szczęście Reyes pozostała w pobliżu. Zdążył zrobić krok w tył, zanim uzbrojony mężczyzna krzyknął coś po hiszpańsku. Z tonu jego głosu domyślił się, o co chodziło, ale był wdzięczny kobiecie za potwierdzenie. Nigdy nie mówił płynnie po hiszpańsku, choć znał podstawowe wyrażenia i słowa w związku z dawną pracą. Jako policjant często miał styczność z tym językiem, aczkolwiek więcej rozumiał aniżeli potrafił powiedzieć — to były partner zawsze pomagał mu w roli tłumacza, ponieważ jego rodzina pochodziła z Portoryko. W szkole niestety nie przykładał się do innych języków, czego później niezmiernie żałował.
    Podniósł ręce do góry, próbując jednocześnie — bez wzbudzania podejrzeń — dostrzec innych napastników mogących skrywać się w ciemnościach. Na razie widzieli dwójkę, ale nic nie wykluczało możliwości, iż pod pokładem było ich znacznie więcej. Jeżeli przewozili nielegalnych imigrantów pod osłoną nocy, musieli mieć wsparcie kolegów na wypadek nieprzewidzianych sytuacji. Z doświadczenia wiedział, że tacy ludzie najlepiej czują się w grupach i nigdy nie zawahają się strzelić uciekinierom w plecy. Dlatego ucieczka nie wchodziła w rachubę. Gdyby przyszedł tutaj sam, najpewniej spróbowałby dywersji, ale ze względu na Reyes, trzeba postąpić mądrzej. Nie mógł przecież ryzykować i narażać ją na dostanie kulką.
    — Z taką bronią nie musicie obawiać się żadnych ćpunów czy przemytników — odparł. Mówił spokojnym tonem głosu, pamiętając doskonale, by nie zdradzać oznak strachu. Życie nauczyło go panowania nad własnymi emocjami. Jedyne, co mogli teraz zrobić, to spełnić żądania tych dwóch mężczyzn. Potem ewentualnie spróbować uciec i powiadomić odpowiednie służby porządkowe. Marlon chciał zapamiętać jak najwięcej szczegółów, bo wszystko miało znaczenie w późniejszej identyfikacji oprawców. Wyjście Reyes bez szwanku było jego priorytetem. O siebie martwił się znacznie mniej. Nie z takich kłopotów wychodził.
    Zerknął na Castanedo. Jej twarz wyglądała blado nawet w tak słabym oświetleniu. Oby wytrzymała napięcie, pomyślał. Kiedy drugi zamaskowany mężczyzna spytał o ich godność, a Reyes przedstawiła Marlona jako swojego narzeczonego, wtedy pochwalił ją w myślach za bystrość. Dobrze postąpiła nie zdradzając prawdziwego nazwiska. Narzeczony rzeczywiście brzmiał mniej podejrzanie niż przypadkiem spotkany znajomy sprzed lat. Wówczas na pewno nabraliby podejrzeń i zaciągnęli ich w czeluści statku. A wtedy sprawa zrobiłaby się wyjątkowo skomplikowana. Rupert szukałby go dopiero jutro rano, zapewne wydzwaniając z pretensjami o niedokończone porządki po imprezie. Mieszkał sam, więc nikt nie zauważyłby jego nieobecności. Biedna Fran szczekałaby pół nocy, ale nikt nie umiałby wyjaśnić dlaczego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Noc jest dzisiaj piękna, ale nie widzę ani jednej gwiazdy — odpowiedział za Reyes, której podenerwowanie przeszkadzało przypomnieć sobie hasło. Dał znak, że zamierza opuścić ręce i zbliżyć się do kobiety, na co facet mówiący po angielsku, w ogóle nie zareagował. Najwyraźniej uwierzył w bajeczkę jakoby przypadkowi goście byli narzeczeństwem. Poza tym nie mieli przy sobie żadnej broni. Tylko głupcy zaatakowaliby bez uzbrojenia. Chapman podszedł do Reyes i złapał ją za rękę. Skórę miała wilgotną od potu, a tętno wyczuwalnie przyśpieszone. On natomiast wyglądał na opanowanego, ale jego puls był minimalnie wyższy. Zagrożenie nadal pozostawało realne. Kryminaliści mieli tendencję do gwałtownych reakcji i w każdej chwili mogli z powrotem skierować na nich swoją broń.
      — Narzeczony ma bardzo dobrą pamięć — odparł mężczyzna będący zapewne szefem tego drugiego. Zmierzył Marlona jeszcze jednym krótkim spojrzeniem, potem zwrócił się po hiszpańsku do podwładnego. Brzmiało jak przyprowadź Hernandezów. — Lucia Hernandez powinna osobiście odebrać swoich rodziców. Ma szczęście, że jestem dzisiaj w dobrym humorze. W przeciwnym razie musielibyśmy na nią wspólnie zaczekać.
      Nie trzeba było widzieć jego twarzy, by wyczuć, że pod maską skrywał szyderczy uśmieszek. Dobry nastrój u takich typów zwykle nie trwał długo i potrafiło go zepsuć najmniejsze niepowodzenie. Marlon miał nadzieję, że nagle nie zażądają dodatkowych pieniędzy. Bo najpewniej Lucia nie miała nic więcej. Może dlatego nie przyszła; z obawy przed kolejnymi dopłatami. Przemyt nielegalnych imigrantów był dochodowym interesem.
      Czekali z pięć minut. Spod pokładu doszedł przytłumiony okrzyk. W końcu ktoś się pojawił, jednak nie był to ten sam zamaskowany narwaniec i nie przyprowadził nikogo ze sobą. Zwrócił się do bossa w swoim ojczystym języku, a Marlon potrafił zrozumieć jedynie kilka słów, takich jak zasłabła, pytają o córkę, kurwa mać. Może pani Hernandez zaniemogła po długiej podróży i nie chciała wychodzić do obcych ludzi. Główny dowodzący spojrzał kątem oka na Reyes. Najwyraźniej coś rozważał.

      Chapman

      Usuń
  75. Taksówka. Butelka. Jeden łyk, drugi, nie wiadomo czy już o ten jeden za dużo, czy jeszcze można było wlać w siebie odrobinę, zanim zacznie się czegokolwiek żałować. Wszystko było takie, jakim być powinno, po raz pierwszy tego wieczora. Zanim zacznie się czegoś żałować. A co, jeśli wszystko, czego można było naprawdę żałować, wydarzyło się dawno temu i teraz wystarczy już tylko nie oglądać się za siebie, żeby nigdy więcej nie poczuć się w ten sposób? A co, jeśli…
    Pieprzyć to. Pieprzyć to, Jimenez. To nie jest czas i miejsce na szukanie dla siebie wytłumaczenia. Gdybyś zaczął się nad tym głębiej zastanawiać, doszedłbyś do wniosku, że nie o dobrą zabawę tu chodzi, ani nawet nie o poprawianie humoru Reyes, czy o odciąganie jej myśli od wszystkiego tego, co nigdy nie powinno było się wydarzyć, a po prostu zduszenie w sobie tego paskudnego przeczucia, że nic, absolutnie nic tu nie jest takie, jakim być powinno. Kupujesz butelkę szkockiej, wyciągasz dziewczynę z baru, łapiecie pierwszą lepszą taksówkę donikąd i koniec końców chodzi jedynie o to, żebyś poczuł się lepiej sam ze sobą. To trochę egoistyczne, wiesz? Dlatego napij się, usiądź i obserwuj. To dopiero początek. Prawdopodobnie początek końca, ale tym zdecydowałeś się pomartwić jutro, racja?
    — Kobiety mają w tym względzie przewagę — czemu zawsze, kiedy wsiada się do nowojorskiej taksówki, trafia się na albo na śmierdzące wnętrze, albo zaklejoną tapicerkę, albo kierowcę wyglądającego jak po roku nieskutecznego odwyku od metamfetaminy? A w tym przypadku można było odhaczyć na liście wszystkie te atrakcje – nie wiadomo, która była bardziej przerażająca. I obrzydliwa. — Co mogłem zrobić? Gdybym opuścił swoje spodnie i gacie do kolan, to i tak raczej nie przekonałby tego faceta do zatrzymania się. To nadal za słaby argument w porównaniu z twoim dekoltem.
    Kierowca obejrzał się przez ramię. Rzeczywiście nie wyglądał na takiego, którego przekonałyby do czegokolwiek opuszczone spodnie Jimeneza. A ten złapał na chwilę jego spojrzenie, te małe, załzawione, świńskie oczka, zanim zamknął swoje oczy tak, jak chciała tego od niego Reyes. Opadł na oparcie kanapy, rozluźnił się, uśmiechnął. Nie musiała powtarzać, żeby jej zaufał. Nie widział jej tyle miesięcy, a ufał jej prawie jak nikomu innemu na tym świecie, nawet jeśli w swoim towarzystwie żadne z nich nie miało zaufania do samego siebie. I nawet jeśli to nie miało żadnego sensu. Teraz chyba nic nie miało.
    Więc siedział tak, kiwał się na boki na każdym zakręcie, liczył, ile ich już minęli. Popijał i podawał butelkę. Znowu popijał i znowu podawał butelkę. Parę razy otarł usta wierzchem swojej dłoni, tej samej, którą cały czas ściskała dłoń Reyes. A potem zamiana – obracał ją tak, żeby to dłonią Reyes dotknąć swojego policzka – co chwilę udowadniał sobie w ten sposób, że ona tu faktycznie jest. Nie widział jej, więc chciał ją chociaż czuć.
    — I… Stop, panie kierowco, zatrzymaj się gdzieś tutaj! — pan kierowca dziwnie sapnął, jakby odcharknął, a potem zatrzymał się przy najbliższym poboczu. Nawet się nie obejrzał. Wyciągnął tylko rękę po zapłatę i czekał zniecierpliwiony, aż odzyska swój samochodzik, swoje małe sanktuarium tylko dla siebie. Jimenez nie przedłużał. Wepchnął mu do tłustej łapy zwitek banknotów i wyciągnął Reyes za sobą na chodnik. Zanim zamknął za sobą drzwi, wetknął jeszcze na chwilę głowę do wnętrza. — Miłego czyszczenia spermy z tapicerki. Przepraszam stary, trochę przesadziliśmy.
    Gdy odbiegał od samochodu, usłyszał tylko soczyste kurwa rzucone przez odsuniętą szybę, a dalej to było tylko niewyraźne bełkotanie, coś jakby usta pana kierowcy nie nadążały z formułowaniem całej tej wiązanki, która przychodziła mu w tej chwili do głowy. Jimenez odskoczył jeszcze kawałek i zwinął się ze śmiechu. Dopiero gdy się wyprostował – a trochę to trwało – rozejrzał się dookoła siebie, spróbował ocenić ich położenie w mieście. Przy okazji ocenił jeszcze jedną rzecz: miał po tej podróży nieźle w czubie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Hej, wiem, dokąd cię zabrałem. — złapał Reyes za rękę, zaczekał grzecznie na zielone światło przy przejściu dla pieszych i przeprowadził ją na drugą stronę. Wskazał na wylot najbliższej ulicy — Tam jest park rozrywki, zaraz przy Brighton Beach. Możemy nażreć się waty cukrowej, kukurydzy, a potem rozpalić sobie ognisko na plaży. Zanim zgarnie nas policja, albo straż miejska, może nawet zdążymy zaśpiewać ze dwie piosenki. Ale najpierw wygram dla ciebie jakąś nagrodę na strzelnicy, chodź.
      Kiedy Jimenez był ostatni raz w takim parku rozrywki? Nie był jednym z tych, co to zadzierali nosa odwiedzając jedynie muzea i wystawy sztuki współczesnej, ale do takiego miejsca potrzebował dawnego Jimeneza i towarzystwa dawnej Reyes.
      Zapomniał o swoim sumieniu, tak jak tego sobie niedawno życzył. I zrobiło się o wiele łatwiej

      Aż musiałam sobie włączyć tę piosenkę, już kompletnie nie pamiętam tej bajki. :D

      Sid

      Usuń
  76. Tęsknił identycznie za dwoma dziadkami, którzy odeszli zbyt szybko i niespodziewanie, bo jednego zaatakowała podstępna, nieuleczalna choroba, a drugi zginął w trakcie pracy, nie wracając do domu, w którym babcia przygotowała dla niego krem pieczarkowy, zapraszając przy okazji Lionela, który tej pyszności nie odmawiał w każdej ilości. Tęsknił za dalszą i bliższą rodziną, a także osobami z najbliższego otoczenia, bo zżył się z sąsiadami, mieszkającymi za płotem w wysokiej piętrówce z czerwonej cegły. To im wspólnie ze starszym o cztery lata Josephem podkradali kilka śliwek lub soczystych jabłek, gdy zdążyli zasunąć rolety i zgasić światło. Jednak utraty jedynego dziecka nie dało się porównać do tych zbudowanych w przeszłości relacji. Jak jeszcze pozbierał się krótko po pogrzebie dwóch dziadków, sąsiada chodzącego zazwyczaj w czapce z daszkiem, cioci ze strony mamy, która odznaczała ślady po czerwonej szmince na policzkach Lionela, tak śmierć Nicolette nie powinna była zdarzyć się tamtego październikowego wieczoru. Gdybym miał strzelać w niebo, zawsze gdy zaczynam tęsknić, to posłałbym tam w górę więcej kulek im niż Nesquik. Byłaby pewnie zła na swojego tatusia, gdyby poznała jego myśli, bo jak to można tak poświęcać takie pyszne płatki śniadaniowe? Tęsknił za nią i wiedział, że identycznie będzie za miesiąc, pół roku, dwa lata, czy w trakcie jego starości. Może z czasem znowu zacznie korzystać z życia w pełni? I nie tylko od święta zacznie chodzić na spotkania ze znajomymi, bo wiedział, że każdemu ponurakowi przyda się szczypta rozrywki. Jak się okazało, nie tylko Reyes miała podobny problem, ponieważ Lionel mówiąc o Nicolette nie wspominał o miejscu, w którym przebywa. Raz czy dwa wyszeptał, że idzie na cmentarz, ale zazwyczaj mówił jedynie - idę do córki albo mała już na mnie czeka, przez co niektórzy myśleli, że jest kochającym ojcem, który nie pozwala długo czekać jedynemu dziecku na jego powrót z pracy, czy innego miejsca. Zagryzł wargę też po to, żeby opanować jej drżenie, a w oczach pewnie niejedna osoba zobaczyłaby zbierające się łzy. Oddałby wszystko, żeby tu z nimi siedziała. Byłby gotowy umrzeć za nią, jeśli tylko miałaby szansę na ozdrowienie i wygłupy z cioteczką Reyes w tej kawiarence.
    — Mała na pewno byłaby bardzo szczęśliwa, gdyby zobaczyła, że też ją odwiedziłaś. Uwielbiała Cię i zawsze wychwalała, więc koniecznie musisz się tam ze mną wybrać. Może pojutrze wieczorem? Chodzę do niej codziennie po kilka razy dziennie, choć staram się, żeby być u niej po przebudzeniu i przed snem. — powiedział tak, jakby chciał zaznaczyć, że dalej jest troskliwym tatusiem. Szkoda tylko, że niczego więcej nie był w stanie jej podarować w trakcie odwiedzin, niż zakupionego znicz, świeżych kwiatów albo jakiejś zabawki, którą i tak nigdy się nie pobawi.
    Odejście Nicolette traktował jako niekończący się koszmar. Czasami w trakcie snu, gdy znowu wygłupiali się, wydawało mu się, że wszystko jest w porządku, ale wtedy otwierał smutne oczy, próbując nie krzyczeć i nie płakać, bo inaczej umarłby z tego żalu. Czy w taki sam sposób żałobę przechodziła Reyes? Straciła siostrę i przyjaciół, więc mogło być podobnie, chociaż wcale nie musiała tak reagować. Własna matka Teeny przychodziła do niej od wielkiego święta, delektując się aktualnie nową rodzinę. Żyła sobie z mężczyzną, z którym go zdradzała w Chicago, a także przekazała córce ostatnio informację o rodzeństwie. Przestał do niej czuć cokolwiek, miłość została przekreślona, ale sypnęła mu piachem w oczy. Żyła dalej, korzystając z każdego dnia i już za jakiś czas zalepi pustkę po ich aniołku, tuląc w ramionach drugie, zdrowe dziecko.
    Wybity z rytmu, wrócił do tego przyjemniejszego tematu, bo oprócz bolesnych wspomnień o córce, widział zadowoloną żonę z ciążowym brzuszkiem nad grobem Nicolette. Odwrócił na chwilę wzrok, odetchnął głośno i wraz z przyjściem do kawiarni kolejnych klientów, spojrzał na brunetkę, odczuwając jakąś ulgę. Musiał wrócić na odpowiednie tory, nie pozwalając sobie na zagłębianie się w smutku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Nie znam hiszpańskiego, raczej jakieś pojedyncze słówka. Rok po naszym ślubie, Margaret zaczęła się uczyć, więc pamiętam, że długo wołała do mnie querido, uważając to słowo za bardzo słodkie. — znowu ta przeklęta Margaret, gdyby nie istniała, to byłoby mu teraz łatwiej, ale tym samym nie miałby cudownej córki, która zdobyła też serce Castanedo. — Ale swobodnie mów do mnie w tym języku, señorita.
      Nie potrzebowali wielu minut, żeby wrócić do luźnej rozmowy. Aż za luźnej, która dla innych naprawdę mogła okazać się wstępem do jednej jedynej formy relaksu dla dwójki dorosłych osób. Ugryzł się w język, lecz powinien to zrobić zanim powiedział, że zrobi wszystko. Może i by przetrwał, gdyby miał chodzić jedynie w todze przed Reyes. Chyba po rozwodzie ostatecznie nie zamknął się na to, aby nie korzystać z życia, bo nie zamierzał być sam do reszty swoich dni. Niekoniecznie chciał angażować się w kolejne małżeństwo, ale był tylko facetem, któremu z czasem nie wystarczą jedynie kawy, żarty i rozmowy o wszystkim z kobietami. Skoro Reyes widziała w nim tyle wspaniałych cech wyglądu, to może jakaś pani skusi się na to, aby wspólnie mogliby przechodzić z niższego levelu na wyższy, inicjując coś takiego, jak stały związek. Tylko jeszcze przed jedną osobą byłoby łatwiej się rozebrać, ale on jako model przed przyszłymi studentami? Po moim trupie, pomyślał od razu. Do tej pory nagiego widziały go trzy kobiety. Logiczne, że takim jakiego stworzył go Pan Bóg, widziała go matka, bo ktoś musiał zajmować się małym Lionelem. Takim bez zębów, bezbronnym i mającym zaledwie pięćdziesiąt dziewięć centymetrów zaraz po narodzinach. Później miał dwie dziewczyny. Z Andreą mu nie wyszło, ale z Margaret było inaczej, chociaż skończyło się niekoniecznie szczęśliwie.
      — Te rozmowy powinny być zakazane w miejscu publicznym, opanuj się mała. — zaśmiał się cicho, kręcąc przy tym głową i popatrzył na Julianne, bo ona naprawdę musiała się skradać. Ale to już chyba miała w naturze. Zawsze zachowywała się ciszej, niż jego była żona. I pewnie chciała ich podsłuchać, dlatego uważała na całe otoczenie, żeby nie wybić ich za wcześnie z interesującej rozmowy.
      Powiedział dziękuję, otrzymując nowość, a pierwszy kęs ciasta rozpłynął się w ustach, przez co wiedział, że nie da bratowej spokoju, gdy kiedyś spotkają się poza kawiarnią. Pewnie będzie błagał ją na kolanach, byle tylko dała mu przepis na truflową słodkość. Wziął do dłoni szklankę kawy, uśmiechając się delikatnie, bo jednocześnie wiedział, że po tym wspomnianym przez Reyes klapsie zamęczą go o jakieś najdrobniejsze szczegóły, a jednocześnie wiedział doskonale, iż Castanedo może zaproponować coś od siebie i żona Josepha weźmie się za to, aby spełnić marzenie brunetki. Jako prawnik, który nie zapomniał jeszcze o tym w jaki sposób się bronić, wygra ten pojedynek, chociaż on będzie jeden, natomiast po przeciwnej stronie stanie siedem kobiet. Chyba, że Julianne uzna, że wystarczy Lionelowi tego, żeby tłumaczył się przed własną matką i siostrami. Co najgorsze poznała imię i nazwisko tej tajemniczej kobiety, więc jeszcze chwila, a pewnie prześwietlą ją pod każdym kątem na portalach społecznościowych.
      — Życie podobno zaczyna się dopiero po trzydziestce, staruszko. — pstryknął ją w nos, stwarzając kolejne pozory, że coś ich łączy, bo lubił wprowadzać swoich bliskich w maliny. W szczególności, gdy byli za bardzo wścibscy. — To musisz się postarać, bo przyjdziemy z Reyes na kontrolę, a teraz chyba czas ruszyć tyłki z tych wygodnych krzeseł — upił ostatni łyk kawy. — Trzeba spalić te kalorie. Do mnie czy do Ciebie? — poprosił Julianne o rachunek, dostrzegając, że ukochana jego brata jest w coraz większym szoku.

      uroczy kochanek

      Usuń
  77. Cassian domyślał się, że nie musi się niczym przejmować. Zostawienie Reyes w mieszkaniu nie było niczym skomplikowanym – była dorosłą kobietą, więc rozumował, że nie musi się o nią martwić. Brzmiało to dość sensownie, więc po prostu zakluczył ją w środku i udał się do szpitala. Czekał na niego długi wieczór – nie spodziewał się takiego natłoku pracy o tak późnych godzinach. Ludzie jednak najwyraźniej oszaleli: w życiu nie przyjął tylu pacjentów o tej porze dnia. Nie miał nawet czasu wrócić do swojego gabinetu – ciągle był na oddziale, co rusz zajmując się kolejnymi ludźmi, napływającymi niemalże plagami. Zawirowania tej nocy sprawiły, że zupełnie zapomniał o Reyes – przestał się zastanawiać, czy na pewno wszystko z nią w porządku, oddając w ramiona obowiązków, szczelnie zaciskające się na jego torsie.
    Tu dzieciak z pękniętą czaszką, tu kobieta ze złamaną ręką – czyli ludzie naprawdę nie spali? Kto normalny kruszył sobie kości o takiej porze? Z charakterystycznym Mhm opuszczającym jego usta za każdym razem, gdy poszkodowany streszczał mu sytuację, w trakcie której doszło do wypadku, przyjmował kolejnych i kolejnych. Z taką samą pieczołowitością, opanowaniem na twarzy i spokojem emanującym z całej jego sylwetki, dokonywał szyć, nie kwapiąc się narzekać na nawał pracy nawet przed samym sobą. Badał, odsyłał, łatał – czysta codzienność, będąca w istocie celem jego całego życia.
    Przez ten czas nie sprawdzał telefonu – nawet jeśli nie był wyciszony, dzwonił gdzieś w jego kurtce, odwieszony na haku w gabinecie. Nie miał zwyczaju odpowiadania na połączenia w pracy; pochłaniała go zdecydowanie zbyt ściśle, by miał czas na towarzyskie rozmowy, nawet jeśli nosiły jakiekolwiek znamiona ważnych.
    Dlatego też zdziwił go widok dwójki mundurowych, którzy zatrzymali go na korytarzu, patrząc po sobie.
    — dr Quatermaine? — zapytał jeden z nich, lustrując Cassa spojrzeniem wnikliwych oczu.
    — Mhm — potwierdził Cass, zastanawiając się o co mogło chodzić. Kolejny pozew za spowodowane śmierci? Pewnie zostanie oddalony w przeciągu tygodnia, po sprawdzeniu, że pieczołowicie spisany protokół nie zawierał żadnych błędów jego postępowania.
    — Zdarzyło się włamanie do pańskiego mieszkania. Włamywacz razem z pana… przyjaciółką znajdują się na komisariacie. Proszę ze mną — wyjaśnił, w odpowiedzi zyskując intensywne spojrzenie różnobarwnych tęczówek. Włamywacz? W jego mieszkaniu? Reyes?
    — Mhm — powiedział tylko, a policjanci wydawali się naprawdę przerażeni jego małomównością. Nie dodali jednak nic więcej, a jedynie poprowadzili go przez korytarz, zabierając radiowozem na komendę.
    Sytuacja była dziwna. Zbieg okoliczności jeszcze lepszy – ktoś musiał się włamać akurat dzisiaj, gdy zdecydował się przechować Reyes. Wydawało mu się to naprawdę ironiczne; miał nadzieję, że nic się jej nie stało, choć biorąc pod uwagę, że znajdowała się na komendzie, wnioskował, że wszystko było w porządku. Nie zaszczyciła w końcu murów szpitala, a przynajmniej tak wnioskował po słowach policjantów, którzy nie wydawali się przejęci zaistniałą sytuacją.
    Był trochę zły, że musiał opuścić dyżur – pacjenci wciąż na niego czekali, a on po prostu odszedł, zmuszony przez mundurowych. Nie miał jednak za wiele do gadania, więc po prostu podporządkował się ich zaleceniom, czekając aż znajdą się pod właściwą placówką.
    Nie zdążył się nawet przebrać, więc ubrany w kitel, a pozbawiony telefonu, wparował na komisariat w towarzystwie dwóch mężczyzn, którzy zdawali się go bać.
    Rozejrzał się po pomieszczeniu i pierwszą rzeczą, którą zarejestrował była biegnąca w jego kierunku Reyes, która rzuciła się na niego z impetem, niemalże dusząc uściskiem małych ramion. Poczuł jak się w niego wtula, lecz nie odwzajemnił tego, doskonale wiedząc jak dziwnie musiało to wyglądać. Nie odpowiedział także na jej pytanie, ponad czubkiem jej głowy dostrzegając brata bliźniaka z wielkim guzem na czole.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Na dziury monstery, nareszcie! — krzyknął Cillian, wzdychając ciężko, a fioletowa narośl na jego czole zdawała się dokazywać razem z nim. — Czy teraz możecie mnie już puścić? Skoro sprowadziliście tu mojego cholernego brata bliźniaka, czy mogę zostać uniewinniony?
      Quatermaine spodziewał się wszystkiego. Dosłownie wszystkiego – ale nie Cilliana, poszkodowanego przez Reyes. Sytuacja była tak kuriozalna, że zaniemówił — bardziej niż zwykle. Wpatrywał się ponad dziewczyną w nabrzmiałą twarz brata, nie wierząc w farsę, która właśnie rozgrywała się na jego oczach.
      Pokręcił głową. Ostrożnie, choć nieco zbyt bez ogródek, odsunął od siebie Reyes i zbliżył się w kierunku Cilliana. Spojrzał po twarzach policjantów, zdających się ledwo trzymać pod ciężarem jego spojrzenia.
      — Czy ktokolwiek z Was sprawdził, czy on — wskazał na faceta, wyglądającego identycznie jak on, na którego twarzy w przeciwieństwie do niego spoczywał uśmiech — nie ma wstrząsu mózgu?
      — Łeb mnie nawala, ale chyba będę żył. Prawda, Cass? Czy chcesz mi zrobić trepanację czaszki?
      Cassian nie odpowiedział.
      — Czy możesz im powiedzieć, żeby mnie wypuścili? Nie włamałem się do cholery, miałem klucz! Mogłeś ostrzec mnie, że masz dziewczynę! Nigdy nic mi nie mówisz!
      — Cillian.
      — Skąd miałem wiedzieć? Nie moja wina, że nie odbierasz telefonów. Dzwoniłem, że zostawiłem u Ciebie klucze do auta! Potrzebowałem tego auta dziś, nie moja wina, że…
      — Cillian....
      — Na dziury monstery, matka się o Ciebie martwi, a Ty ukrywasz taką ładną dziewczynę, w dodatku potrafiącą się bronić!
      — Cillian...
      — Też jestem Quatermaine i chcę do domu, Cass. Nie chcę zgnić w nowojorskim więzieniu tylko dlatego, że nie mówisz mi o swoich kochankach! Jak miałem się domyślić, że masz babę? Na kolce kaktusa, próbuję znaleźć CI jakąś piękność, wypruwając sobie flaki, a Ty zatajasz przede mną takie gorące fakty! Cassi, no weź, błagam C…
      W tym momencie Cassian miał ochotę powiedzieć, że po prostu go nie zna i odejść. Nie mógł jednak tego zrobić, bowiem ich podobieństwo było chyba zanadto uderzające. Nie było opcji, by nie zauważyć, że są bliźniakami.
      — To mój brat bliźniak. Nie żaden włamywacz — skierował swoje słowa do policjantów, ostro wcinając się w monolog brata, który zdawał się nie słabnąć. — Miał prawo przebywać w moim mieszkaniu, zaszło nieporozumienie…
      Cillian uśmiechnął się szeroko, podnosząc zakutą w kajdanki dłoń na wysokość klatki piersiowej i zalotnie pomachał do Reyes.

      C & C

      Usuń
  78. Mówią, że praca nie zając, więc nie ucieknie. Lionel przykładał się do swoich obowiązków, choć one znacząco różniły się od tych, które wykonywał jeszcze na początku października. Córka chorowała, ale to nie oznaczało, że zaniedbywał stałych albo nowych klientów. Był wtedy jeszcze bardziej ostrożny. Przychodził na czas, przygotowywał się znacznie lepiej, jeśli chodziło o zbliżające się rozprawy i nawet Gerard (znienawidzony teść, który zawsze obserwował pracowników, lecz trzy razy częściej przyglądał się zadaniom przydzielonym prawnikowi Maddenowi) nie miał prawa doczepić się do czegokolwiek. Było jednak inaczej, bo nawet z najgłębszego dna wyciągnąłby haczyk, lekceważąc wykształcenie i doświadczenie Lionela. Monter instalacji nie miał nic wspólnego ze wcześniejszym zawodem. Przerzucał wcześniej akta w szarych teczkach, wykazywał się ogromną inteligencją na salach sądowych, co słyszał w trakcie prywatnych rozmów z osobami, które zamiast togi z zielonym żabotem, nosiły tę z fioletowym. Aktualnie robił instalacje w zakresie tych, które wiązały się z tymi wodno-kanalizacyjnymi, dotyczącymi tych związanych z centralnym ogrzewaniem i gazowym. Miał także uprawnienia elektroenergetyczne. Wystarczyło wcześniej chodzić do odpowiedniej szkoły, która wykwalifikowała go w tym kierunku, lecz Lionelowi bliżej było do przedmiotów humanistycznych, zdając je tak dobrze, że był w największym szoku, odczytując procenty z otrzymanego dokumentu. Prawo okazało się powołaniem, jak medycyna dla lekarzy czy troska u przedszkolanek, które chciały od poniedziałku do piątku spędzać wiele godzin ze słodkimi bąbelkami. Ukończył też potrzebny, płatny kurs i został częścią personelu firmy, założonej przez rodziców. Nie musiał siedzieć w biurze, stawiać się każdego dnia w budynku, lecz nigdy przenigdy nie ignorował klientów, odbierając na czas telefony i przyjeżdżał punktualnie, oczywiście w miarę możliwości. Ci, którzy spędzili większość czasu w Wielkim Jabłku, wiedzieli jak trudno przebić się na drugą stronę miasta. W tym miejscu opłacałoby się lepiej mieć prywatny samolot albo helikopter, ale Lionela nie było na to stać, a wszędzie wylądować niestety się nie dało.
    Wyszli z kawiarenki, krążąc w ostatnich oparach wstydu, bo Julianne patrzyła na brata swojego męża zupełnie inaczej. Trochę jak na ufoludka z innej planety, nie rozumiejąc wypowiadanych przez niego słów. Obserwowała Reyes, wracała wzrokiem na w miarę wypoczętą twarz bruneta i sama nie wiedziała, czy lepiej skupić się na wycieraniu czystych filiżanek, czy zapytać wprost, co tak naprawdę między nimi się dzieje? Kobieta była bezpośrednia, zadając pytania w tak dobry sposób, żeby wprowadzić ludzi jedynie w niespodziewane rozbawienie, nie popychając ich w żenujące położenie. Teraz trochę powstrzymywała się przed tym, co robiła w obecności Lionela i Reyes, bo kiedy ten przychodził do ich domu z jeszcze kochającą żoną, to nie znała czegoś takiego jak umiar. Oboje zachwyceni młodszym dzieckiem Josepha i Julianny, kołysali noworodka w swoich ramionach. Gdzieś tam w trakcie niewinnych żarcików, powiedzieli więcej, niż powinni, rozważając krótki wyjazd do Zurychu. Przyznali się, że właśnie z tego miejsca wrócili w trójkę, chociaż wyjeżdżali w dwójkę, czego byli pewni w stu procentach. Kilka dni przed lotem żona Lionela zrobiła test ciążowy, chcąc spróbować regionalnych drinków, bez żadnych obaw o to, czy przypadkiem nieświadomie nie zatruwa rozwijającego się dziecka. Julianne wówczas szturchnęła w ramię męża, wzięła na kolana Nicolette, mówiąc wprost do Lionela, że nie może odstawać od brata i tym razem powinni powitać w rodzinie kolejnego chłopca. Gdzieś pomiędzy czwartym, a piątym kieliszkiem likieru, zaproponowała im, iż z ogromną chęcią zajmie się Teeny, lecz rola chrzestnej musi przypaść jej, bo do tej pory trafiały się jedynie same dziewczynki. Dlatego chciała zostać drugą matką dla równie uroczego chłopca, co przepiękna Nicolette.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zerknął uważnie na zegarek odziedziczony po dziadku, którego zabrała mu podstępna, nieuleczalna choroba. Wskazówki ułożyły się tak, aby Lionel doskonale wiedział, że nie ma jeszcze południa, a jego zlecenia, które musi dzisiaj wykonać, rozpoczynają się dopiero po piętnastej. Wystarczy, że wyjedzie ze strzeżonego osiedla z dobre dwadzieścia minut wcześniej i o równej godzinie zadzwoni do drzwi pani pediatry oraz jej partnera chirurga, wykonując to, o co prosili go na początku tamtego tygodnia. Miał jeszcze trochę wolnego czasu. Naprawdę wiele mogli zrobić w swoim towarzystwie, nim zaczęliby go szukać, gdyby nie stawił się w którymś z domów lub mieszkań.
      — Ja na Twoim miejscu cieszyłbym się z tych przymiarek. Skoro w codziennej stylizacji wyglądasz tak dobrze, to co dopiero w białej sukni ślubnej. W takiej kreacji jeszcze bardziej zostanie podkreślona Twoja uroda, panno Reyes — wsunął na nos okulary przeciwsłoneczne, przystając na wprost prawie trzydziestoletniej dziewczyny, której wcześniej dawał jakieś dwadzieścia pięć, no może góra dwadzieścia siedem lat. — Chwilę po tym, gdy wpadliśmy na siebie i powiedziałem Ci cześć, już powinnaś przeglądać strony sklepów z sukniami, jak w tych memach. Tak ogólnie, to naprawdę Wy kobiety się tak zachowujecie? Chyba nikt nie kłamie, układając te żarciki.
      Nie sądził, żeby logicznie myśląca przedstawicielka płci pięknej zachowywała się w taki sposób, ale daleko nie potrzebował szukać. Jego najmłodsza siostrzyczka. Aktualnie dwudziestosiedmioletnia Amy, która w tym roku miała zostać żoną trenera damskiej drużyny pływackiej, wpadła do niego, gdy usypiał trzymiesięczną Nicolette i powiedziała, że mężczyzna, który pracował na część etatu jako ratownik na pływalni zwrócił na nią uwagę, gdy zaczęła się topić. Wyznała, iż nie ma innej opcji, aby nie została jego żoną. To pewne, zapisane wręcz w gwiazdach. Po pierwsze nie rozumiał, w jaki sposób niby Amy popełniła taką gafę? Pływała najlepiej z całego rodzeństwa. Później zdradziła mu swoją intrygę, mówiąc mu o tym, żeby szykował się do roli świadka za kilka lat, gdy ona będzie szła w błękitnej sukni do oczarowanego nią narzeczonego.
      — Jeżeli nie przeszkadza Ci to, że nie mam wygodnego łóżka, a aktualnie materac, to możemy spalić wszystkie te kalorie — wsunął dłonie do tylnych kieszeni spodni, przeklinając siebie w myślach. Od kiedy to on się taki odważny zrobił? Kiedyś by nawet o czymś takim nie pomyślał, ale może warto skończyć z wizerunkiem potulnego baranka? — Do tego możesz zobaczyć mnie w samej todze już za chwilę i udzielisz pierwszej lekcji podrywu.
      I pomyśleć, że w grudniu po wyjściu z własnej sprawy rozwodowej, ściągając ostatecznie srebrną obrączkę, nie chciało myśleć mu się o tym, że kiedykolwiek jakaś kobieta zwróci na niego uwagę. Nie wyobrażał sobie niekończącej się kolejki przed drzwiami własnego mieszkania, ale co jeśli znowu trafi nie najlepiej? Któraś przez krótszy lub dłuższy okres czasu poudaje cudowną partnerkę i na koniec powie, iż to wszystko nie miało sensu. Spotkania z Castanedo nie uważał za randkę, chociaż kobiety, które nosiły nazwisko Madden pewnie miałyby inną teorię. Rozmawiali jak ludzie, może niekoniecznie na jakieś normalne, standardowe tematy, ale najważniejsze, iż dobrze bawili się w swoim towarzystwie. Wystarczająco dużo przeżyli od października, skupiając się na smutku i dzisiaj pozwalając sobie na najprawdziwszy, nieudawany śmiech.

      bad boy

      Usuń
  79. Przestań. Wołała ze śmiechem, próbując uchylić się przed jego palcami, które potrafiły zręcznie odnaleźć te wszystkie, najwrażliwsze na dotyk, najpodatniejsze na łaskotki i drżenia, miejsca na jej rozgrzanym ciele; biegali po całej kuchni, wyłożonej białymi kafelkami do połowy ściany i z cicho grającym radiem na parapecie wśród ziół i porcelanowych wazonów, okrążając stojącą pośrodku wyspę kuchenną, przez którą nie mógł jej dosięgnąć; dłonie kurczowo trzymały się drewnianego blatu, przesuwały palcami po jego chłodnej powierzchni, pełne napięcia i wyczekiwania; wymieniali rozbawione spojrzenia między kolejnymi sapnięciami ze zmęczenia, piskami i sprzeciwami dziewczyny a nawoływaniami chłopaka naśladującego różne postaci z filmów; przy jednym z zakrętów wokół wyspy zawsze omsknęła mu się lewa noga, co dawało podekscytowanej Reyes kilka dodatkowych sekund na czmychnięcie z pomieszczenia wypełnionego zapachem świeżo mielonej kawy i pieczonych jabłek; najczęściej uciekała do ogrodu lub salonu, gdzie Laurie zwykle ją doganiał i wywracał na trawę lub kanapę, łaskocząc ją przy tym bezlitośnie i zasypując pocałunkami jej roziskrzoną twarz czy usiłujące go odepchnąć dłonie. Przestań. Krzyczała, krztusząc się od śmiechu, gdy przerzucał ją sobie przez ramię i biegł w stronę oceanu, zupełnie niewzruszony jej groźbami, próbami oswobodzenia się i obkładaniem piąstkami jego pleców; wrzucał ją do wody, by zaraz potem mocno ją do siebie przyciągnąć i odgarnąć poprzyklejane do karmelowej skóry kosmyki; uśmiechał się leciutko i zapewniał, że jest obok, że nie stanie jej się nic złego, że przecież o tym wie; słońce muskało ich zwilżone ciała, mieniło się w potarganych włosach i odbijało w ożywionych spojrzeniach. Przestań. Wołała z uśmiechem, choć przewracała oczami i wzdychała, rzucając w niego poduszką lub czymkolwiek innym, co właśnie znalazła pod ręką, kiedy Laurie próbował na siebie zwrócić uwagę, kiedy zaczepiał ją i nie dawał jej spokoju, akurat wówczas, gdy czytała poleconą przez Maudie książkę i zamierzała ją skończyć do wieczora, aby móc wtedy o niej podyskutować z przyjaciółką przy butelce wina i jazzowej muzyce. Przestań. Mamrotała znad szkicownika, dostrzegając kątem oka, że chłopak znowu się poruszył, znowu zmienił pozycję lub próbował niezauważenie do niej podejść, gdy ta akurat rysowała jego portret; właściwie na jego własne życzenie, choć zwykle nie potrafił za długo wytrzymać bez ruchu, w sztywnej pozie, obok Reyes przygryzającej w skupieniu wargę; uwielbiał spoglądać na nią, gdy pracowała nad kolejnym szkicem, przyglądać się jej pewnym ruchom pędzla; dłoniom, które ostrożnie nawiązywały namiętną więź z przestrzenią kartki i własną wyobraźnią; palcom, które czule ujmowały ołówek, które z roztargnieniem zakładały za ucho opadające i łaskoczące kosmyki; ustom – zaciętym, rozchylonym, delikatnie przygryzionym; pochylonej sylwetce lub wyprostowanym plecom, smukłym ramionom lub uniesionym na palcach stopom; przekrzywionej głowie, często podpartej na lewej ręce; roziskrzonym oczom, które przypominały lśniący w słońcu ocean – spokojny, dający ukojenie i bezkresny, pochłaniający, ale i sam będący pogrążony w zamyśleniu; fascynował go ten widok, uwielbiał obserwować jej ciało wygięte w skupieniu, każdy mięsień przesiąknięty myślą o sztuce i każde zmarszczenie brwi przywołujące rzeczywistość, przez co nie mógł usiedzieć w miejscu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przestań. Szeptała łagodnie i przyciągała go do siebie, gdy ten gadał bez składu i ładu z rumieńcami na policzkach; gdy snuł czarne scenariusze, wątpił w siebie i obnażał swoje słabości; gdy mówił o końcu lata, wspominał o studiach, o tym, że znów potykał się na tym samym fragmencie utworu Chopina, że nie nadaje się na muzyka, że nie potrafi ułożyć słów i zdań tak, aby miały sens, aby brzmiały wiarygodnie i poetycko; gdy martwił się, że po powrocie na studia na pewno o nim zapomni, że przecież jest młodszy, na pewno mniej dojrzały od jej znajomych, że tyle jeszcze nie wie, tyle musi się nauczyć, tyle przed nim; nerwowo chodził w kółko, unosił i rozkładał ręce, kręcił głową, uciekał spojrzeniem, jakby bojąc się, że te wypowiedziane słowa staną się nią samą i faktycznie zniknie; przyciągała go do siebie i kładła palec na jego zagubionych wargach, próbując uciszyć wszelkie jego niepokoje swoją własną obecnością, ciepłym dotykiem i uspakajającym spojrzeniem; dać wyraz, że jego myśli są na tyle abstrakcyjne, że jeden gest wyłaniający się z materialności potrafi je odsunąć; składała na jego ustach niewinny pocałunek i obietnice pierwszej miłości, tej już na zawsze, które i on nieśmiało odwzajemniał na jej miękkich ustach, przymkniętych powiekach i szyi pokrytej gęsią skórką. Przestań. Ucinała ostro, gdy posądzał ją o flirtowanie z kilkoma artystami, jej żywym zainteresowaniem i kuszącym wzrokiem, podczas tych kolacji, na które Maudie zapraszała swoich znajomych związanych z nauką i sztuką; podczas tych, co przesiadywali przy stole wśród owocowych drzew, a wraz z dymem papierosowym unosiły się dysputy o zacięciu filozoficznym i dźwięczne wybuchy śmiechu; podczas tych, co alkohol mieszał się z wypowiedzianymi słowami, uderzał do głowy wraz z zalotnymi spojrzeniami, niewinnymi muśnięciami i zwilżał wargi jak kąpiel w świetle księżyca, którą niektórzy proponowali z kolejnym haustem wina; a gdy robiło się nieco chłodniej, towarzystwo przenosiło się z rozmową i śpiewem na ustach do salonu o jasnych ścianach, które i tak zakrywały regały z książkami oraz obrazy różnych artystów, gdzie zazwyczaj proszono Lauriego o koncert fortepianowy, choć często trzeba było długo go namawiać. Przestań. Bąkała szorstko, choć starała się na rozbawiony ton, na dopasowanie się do panującej atmosfery, gdy chłopak wtórował swoim znajomym z liceum, którzy dobrotliwie naśmiewali się z Reyes; ściskała jego dłoń, próbowała pochwycić jego wzrok, aby w końcu dostrzegł, że nie jest to dla niej komfortowa sytuacja; dopiero po chwili zmieniał temat, nie zawsze wypadało to tak zręcznie, jak to sobie wyobrażał, co znowu wywoływało śmiech wśród jego kolegów i koleżanek, którzy obrzucali Reyes niechętnym i zazdrosnym spojrzeniem. Przestań. Błagała ze łzami w oczach, gdy nie potrafił zamknąć ust, a dłonie zaciskały się coraz mocniej wokół jej drobnych nadgarstków; gdy nie potrafił zatrzymać biegu słów, którymi zdradzał ją i samego siebie, ich samych i ich miłość, pozwalając im przybrać formę wzburzoną i najniebezpieczniejszą – niszczącą; gdy nie potrafił zdusić w sobie emocji, które wybrzmiewały w każdym oskarżeniu, obeldze i złamanej obietnicy; gdy nie potrafił zrobić kroku w tył, tylko brnął coraz zajadlej do przodu, gdzie czekała na niego przeraźliwa pustka i ciężar winy; gdy porównywał ją do innych, do innych twórców i do innych dziewczyn; gdy bez litości obnażał jej słabości, wytykał jej błędy i niedociągnięcia; gdy krytykował jej sztukę; gdy wyśmiewał jej ambicje i marzenia; gdy wypominał jej wady i przewinienia; gdy przypominał o sytuacjach, w których czuł się dla niej nikim, smarkatym chłopcem do zabawy, jako ten, który się napatoczył na drodze ku sztuce i przyjaźni z Maudie, jako wakacyjna przygoda, z którą nie trzeba się liczyć, bo i tak w jej założeniu jest rychły koniec; gdy krzyczał i wyrzucał przed siebie dłonie, które drżały od gniewu, które chciały ten gniew wyrazić w ucisku i zaciśniętych pięściach, gdy przekreślał ich wspólną przyszłość i unieważniał wszystko to, co czuli i wspólnie przeżyli.

      Usuń
    2. Przestań. Jęknęła, odpychając go gwałtownie i uciekając od niego; nie oglądała się za siebie, nie słuchała jego nawoływań, choć po chwili było zupełnie cicho i pusto; nie ruszył się z miejsca, w którym go zostawiła, nie potrafił; nie potrafił już pójść dalej; zabrakło mu siły w tym pędzie do postawienia najważniejszego kroku, który może nie zdołałby cofnąć tego wszystkiego, bo wypowiedziane nigdy nie powróci do niewypowiedzianego, ale mógłby chociaż spróbować coś zmienić.
      Przestań.
      Przestań.
      Przestań.
      — Właściwie co chcesz usłyszeć, Reyes? Co mam powiedzieć? Co mam powiedzieć, abyś mi uwierzyła? — zawołał błagalnie, podnosząc na nią spojrzenie, w którym cierpienie i gniew spajały się w jedno, których już nijak nie potrafiło się rozróżnić w jego smutnych oczach. — Czego właściwie ode mnie chcesz, hm? — zawołał zniecierpliwiony, rozkładając ręce w geście pytającym. Przestań pulsowało w skroniach wraz z bólem głowy i szumiącym alkoholem, który powoli się ulatniał, pozostawiając po sobie kolejną pustkę i zmęczenie. Przyłożył dłoń do zmarszczonego czoła, które zaczął delikatnie rozmasowywać, jednakże z każdym słowem Reyes ruch się nasilał, przyspieszał, jakby chciał przebić się przez czaszkę, wywiercić dziurę, w której mógłby pochować tamtą rozmowę, a która sama wykopała między nimi otchłań dziesięciu lat i tę dziwną obcość, z którą nie mogli sobie poradzić, której nie byli w stanie zakopać. Dlaczego tak bardzo nie potrafił sobie z tym poradzić? Dźwigał ten ciężar winy przez te ostatnie lata, układając kolejne przeprosiny, różne scenariusze ich spotkania, wyobrażał sobie, jak ją przytula i że to wystarczy; że wystarczą pełne zrozumienia spojrzenia, spragnione wargi rozchylające się w obolałym geście pojednania oraz splecione ramiona, w których się odnajdą, które nie będą potrzebowały wytłumaczeń, rozdrapywania tamtej rany, a jedynie dawnej bliskości i czułości.
      Uśmiechnął się gorzko i pokręcił głową, wprawiając w ruch przydługie loki, które zaraz odgarnął. Byłeś moim zawsze. Byłeś moim wszystkim. Wierzył jej, bo i on sam to wówczas czuł, choć bał się do tego przyznać i sam niejako wyznaczał granice swoim uczuciom w obawie przed bólem rozstania związanym z rokiem akademickim; próbował je oswoić, ujarzmić, choć wyrządziło to jedynie większe szkody i niedomówienia, jeszcze większą w nim wyrwę. Wierzył jej, bo nieraz mógł odczytać to przekonanie o byciu całym światem, to pragnienie o wieczności w jej słowach i gestach. Zacisnął powieki, próbując się pozbyć napływających wspomnień, które drążyły labirynty w jego bólu głowy. Otworzył usta, ale nie wydobyły one żadnej głoski, zawahały się, aż w końcu się rozmyśliły. Nie wystarczyłoby to.
      — Skoro byłem dla ciebie wszystkim i miałem być na zawsze, skoro tak cię prześladowałem na papierze, z czym nie mogłaś sobie poradzić, skoro Maudie tyle dla ciebie znaczyła, skoro była dla ciebie rodziną, to dlaczego nie próbowałaś się z nią skontaktować. Dlaczego ani razu nie zadzwoniłaś do Maudie, Reyes? — oskarżająco wyrzucał z siebie wspomnienia, z każdym zdaniem podnosząc głos. Świdrował ją wzrokiem, a po chwili chwycił jej dłonie, które kurczowo trzymały się jego marynarki; ścisnął je dość mocno, choć jednocześnie delikatnie przesuwał kciukami po jej miękkiej skórze. Jego oddech przyspieszył.

      Usuń
    3. — Telefon Maudie milczał przez te wszystkie lata. Żadna Reyes, nasza przyjaciółka, nie raczyła się odezwać, nawet po wylądowaniu w Nowym Jorku — wycedził każde słowo z nieukrywaną ironią, choć wciąż trzymał jej dłonie, a jego ramiona pragnęły zamknąć w sobie jej rozedrgane ciało, które musiało walczyć z nowo zadanym bólem. Chciał znów poczuć jej ciepły oddech na swojej szyi, chciał znów wdychać zapach jej włosów, przesunąć palcami po policzku, ująć jej podbródek i znów złożyć na jej ustach przysięgę. — Więc nie obwiniaj tylko mnie o milczenie, Reyes. To był też twój wybór — dodał, uśmiechając się krzywo. Dobrze wiedział, że nadal ją ranił, ale po raz kolejny nie potrafił tego powstrzymać. Nie zamierzał stać bezczynnie i przyjmować oskarżenia, które i jego bolały.
      Kątem oko dostrzegł przyglądające im się z ciekawością, ale i z zaniepokojeniem starsze małżeństwo, które najwidoczniej komentowało ich każdy ruch; gdy tylko poczuli na sobie wzrok Lauriego, szybko uśmiechnęli się przepraszająco i spłoszeni przeszli dalej, choć po chwili skierowali się już do wyjścia. Chłopak jęknął bezgłośnie, zdając sobie sprawę z tego, co właśnie musiało dziać się na wystawie, że teraz i oni byli wystawieni na pokaz, wraz ze swoimi emocjami, przemilczanymi latami i wspólną przeszłością tej pierwszej, czułej miłości. Próbował odnaleźć wzrokiem Ninę, ale wciąż nie mógł jej dostrzec. Przeklął w myślach.
      — Nie mieliśmy prawa — powtórzył cicho, niejako zgadzając się z nią, choć wiedział, że przecież nie tego oczekiwała. Ale nie miał nic innego na swoje usprawiedliwienie. Zamyślił się. Nie wiedział, co miał powiedzieć. Tamte dni, choć wciąż ostre w jego pamięci, stawały się jednak coraz bardziej rozmyte, coraz mniej je rozumiał. Tamten Laurie był już dla niego obcy. — Reyes… — zaczął, choć właściwie nie umiał wyrazić tego wszystkiego słowami. Nie dało się. Wziął głęboki wdech. Ujął jej podróbek, aby spojrzała na niego, choć przyszło mu to z trudem. Wpatrywał się w jej błękitne oczy, w których dawniej uwielbiał przepadać. Zamrugał. — Nie jestem już tym siedemnastolatkiem, Reyes. Nie jestem już twoim Lauriem. Nie ranię cię. To tylko przeszłość… — starał się na spokojny ton, ale łamał mu się głos, tak samo jak łamała mu się dusza. Delikatnie przesunął opuszkami palców po linii jej żuchwy, musnął szyję i zaznaczył kilka pieprzyków, po których niegdyś błądził koniuszkiem języka. Uśmiechnął się smutno. — Nie wiem, kim jestem, Reyes — szepnął, przyglądając się swoim błąkającym się po jej skórze palcom, które po chwili zanurzyły się w jej kasztanowych lokach, a kciuk głaskał jej policzek. — Ale chyba nie potrafię być tym Lauriem, którego we mnie widzisz — dokończył ciszej, przykładając drugą dłoń do jej rozpalonej skóry. Ujmował twarz Reyes, ale właściwie nie wiedział, czy to była jego Reyes, czy Reyes, której nie znał, a jedynie pamięć o Maudie znów ich połączyła. — Muszę zapalić.

      psuja

      Usuń
  80. Przy tej odgórnie doklejonej bohaterskiej łatce, która swoją intensywnością nierzadko potrafiła go nawet przytłoczyć, niełatwo było zostać zwykłym, przeciętnym facetem, który nie wyróżnia się na tle społeczeństwa. Sztaby stawiały ich na piedestałach, niczym psy na światowej wystawie, podczas gdy oni w całej tej nagonce na przyjaznych żołnierzy chcieli być tylko ludźmi. Reginald nie potrzebował tej otoczki, poza tym skromność to cecha, która została wpisaną w jego naturę i świadomie nie chciał, czy też nie potrzebował, wyróżniać się w tłumie. Nie zawsze wychodziło to tak, jak sobie zaplanował, bo nie miał zbyt dużego wpływu na aparycję, którą sprezentowała mu Matka Natura, a to właśnie ona była głównym aspektem przyciągającym uwagę, ale zawsze najlepiej czuł się w trybie incognito. Oczywiście, znał swoją wartość i wagę swojej wiedzy, czy doświadczeń, jednak nie używał ich do potęgowania osobistej renomy – zarówno wiedza, jak i doświadczenie, miały być widoczne w statystykach uratowanych żyć, niżeli na językach ludzi, czy nie daj boże na łamach jakichś czasopism. A to czy był przystojny, było zapewne kwestią osobistych preferencji – Reginald sam siebie nie uważał za ciacho, którego widok sprawia niekontrolowany ślinotok, raczej stawiał się w gronie ludzi z urodą normalną i zwykłą. Tyle, że on jest facetem z krwi i kości, więc nie w głowie mu przesadne strojenie się i pogoń za tytułem adonisa roku. Niemniej jednak, komplementy z ust Reyes były bardzo miłe i na swój sposób budujące. Jej uroda sama przyciągała wzrok, niczym magnez.
    — Wiesz, taka perspektywa nie śmiała przyjść mi do głowy, więc okej, notuję to — przyznał, ciągnąc żart. — A co do imienia, to dozwolone jest wszystko poza przesadnymi zdrobnieniami — oznajmił. Nie przykładał do tego większej wagi i dopóki ktoś nie przeginał z czułymi i przesłodzonymi modyfikacjami, tak jak babka Grace, to Reginald akceptował wszystko.
    Uśmiechnął się, kiedy Reyes ujęła jego dłoń, ciągnąc w odpowiednim kierunku. Miał wrażenie, że ta wyjątkowość powoli się otwiera, a jej osobliwa energia wraca na odpowiednie miejsce. Znajdowała się w obcym miejscu, z niemalże obcym człowiekiem, pomijając niewidzialną więź, która utworzyła się między nimi w związku z sytuacją ratowania życia, a jednak zachowywała się swobodniej, niż na początku, w bazie HEMS. Odpowiadało mu to; lubił, gdy od ludzi bije szczerość.
    — Cholera, w takim razie przegrałem już na starcie — stwierdził w drodze do kuchni. — Nie mam fartucha — przyznał, z uśmiechem schowanym w kąciku ust. Nie używał takich dodatków, bo niewielką część swojego czasu spędzał w kuchni. Na śniadanie schodził z sypialni w spodniach od piżamy, bo sypiał bez koszulki ze względu na solidne ocieplenie domu – stał niemalże nad oceanem, więc zadbano tu o odpowiednią osłonę przed wiatrem i czasami nawet otwarte okno nie było w stanie przynieść wyczekiwanego ukojenia, szczególnie w upale dni. Jednak zapach bryzy zastępował tu wszystkie odświeżacze i to był świetny plus tej lokacji.
    Gotowanie nigdy nie należało do jego pasji i nie sądził, że kiedykolwiek mogłoby wskoczyć w to miejsce, ale kuchcenie nie było mu obce z tego względu, że na wsi – gdy wujostwo pracowało w polu, zwykle od rana do wieczora – musiał potrafić zadbać o siebie sam. Ciotka za dzieciaka przekazała mu podstawowe techniki gotowania; później zaś uczyła dobierać do produktów odpowiednie przyprawy i tym sposobem Reginald był jedynym chłopakiem w szkole średniej, który potrafił zrobić coś więcej, niż prostego sandwicha z sera i szynki. W tych umiejętnościach zatrzymał się na takim etapie, który sam uznał za wystarczający, natomiast teraz, w Nowym Jorku, częściej jadał na mieście, bo ilość obowiązków niekiedy mocno przewyższała ilość czasu wolnego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jego doba była za krótka, żeby uwzględnić w niej codzienne przygotowywanie rozmaitych dan, a znał kilka meksykańskich knajp, które warte były odwiedzenia.
      — A skoro prawdziwa meksykańska kuchnia przyszła do mnie sama, to ja chętnie się przekonam czego mnie w Tzintzuntzan nauczyć nie zdążyli — powiedział, przekraczając próg widnej kuchni. Połączona była z jadalnią, która była prawdopodobnie najrzadziej używanym pomieszczeniem tego domu. W kuchni znajdowała się bowiem wyspa z blatów ze stojącymi przy niej dwoma hokerami, i to ona robiła za reginaldowy stół bez względu na porę dnia.
      — Proszę bardzo, czuj się jak u siebie; zaglądaj do szafek, do lodówki. Wybierz co nam potrzeba do najlepszych na świecie tacos — zachęcił, rozkładając ręce w zapraszającym geście i zaraz odwrócił się na pięcie, przechodząc do jednego z blatów. Z szuflady wyciągnął dwa noże i sporych rozmiarów drewnianą deskę do krojenia. Przeniósł je na wyspę, po czym przygotował kilka szklanych misek.
      — Przy jakiej ulicy mieszkasz, Reyes? — Zapytał, wyciągając opakowanie z gotowymi plackami tortilli. — Pytam, bo poproszę jutro swojego serdecznego kolegę, żeby dostarczył ci rower z bazy — powiedział, zerknąwszy przez ramię. — Ma wielkiego Forda Rangera, więc przewiezie go bez problemu.

      Reginald Patterson

      Usuń
  81. Te żarty były zaskakujące i zabawne. Można byłoby ciągnąć je bez końca.
    — Z tą fantazją się nie uda, ale chętnie sprostam innym — rzucił z delikatną nutą wyzwania w głosie.
    Prawdę mówiąc, w rodzinnym domu Reginalda, w Karolinie Północnej, kuchnia również stanowiła serce – było to najserdeczniejsze miejsce w domu i najgłośniejsze. Poza urzędującą w niej ciotką, która rozpieszczała domowników swoimi daniami, w wolnej chwili gromadzili się tam wszyscy – a to żeby skubnąć kawałek szarlotki, a to napić się herbaty, usiąść przy stole i pogadać. W kuchni ciotka rozliczała rachunki, wuj co ranek czytał gazetę, a babka dziergała na drutach nowy sweter. Tam Reginald pomagał wekować przetwory i zakręcać słoiki z kompotem, a ponieważ na farmie zawsze mnóstwo było pracy, to obowiązki, których nie udało skończyć się do zmroku, najczęściej dokańczało się właśnie w kuchni. Salon służył tylko późnymi wieczorami, gdy ciotka siadała w bujanym fotelu z książką w ręku, a wuj ucinał drzemkę po sytej kolacji – lubił dobrze zjeść, jednak nie wyglądał jak beczka, zapewne dzięki domowym obowiązkom, które dbały o kondycję ich wszystkich. Z kolei tutaj, w domku nad oceanem w spokojnym Belle Harbor, ciężko było mianować sercem którekolwiek z pomieszczeń. Wnętrze było piękne, czyste i komfortowe, ale dostrzegalnie puste, bo służyło Reginaldowi właściwie tylko za sypialnię. Doskonale wiedział, że nie ma w nim magii domowego ogniska, tego specyficznego klimatu gniazda, ale nie potrafił go stworzyć. Nie w pojedynkę. Dom był duży, może nawet za duży dla niego samego, a wiele było dni, w których Reginald wracał tylko po to, żeby chwilę się przespać i nazajutrz znów ruszyć na dwunastogodzinny dyżur. Do tego dochodziły jeszcze przyszłe wyjazdy na misje; wtedy jego nieobecność może sięgnąć nawet kilku miesięcy, a niełatwo wić sobie gniazdko, kiedy jest się świadomym swojej niepewnej przyszłości. Zaczynanie od nowa to ciężki proces i łatwiej się go znosi nie mając zbyt wielu sentymentów. Nie zmienia to jednak faktu, że gdyby ktoś wypełnił to miejsce szczerym ciepłem, dom stałby się naprawdę wyjątkowym azylem.
    Sposób w jaki Reyes zapoznawała się z wyposażeniem kuchni był zabawny, dlatego na jego ustach stale czaił się uśmiech i nie zaszkodziła mu nawet cebula, którą pokroił dość sprawnie. Zaraz zabrał się za resztę dostarczonych składników, szatkując je odpowiednio.
    — Zastanów się dwa razy, czy tego chcesz — ostrzegł. — Bo jak się uzależnię, to już na pewno się mnie nie pozbędziesz — zapewnił, ukradkiem spoglądając na to, co Reyes tworzy z salsą. Musnął trochę meksykańskiej kuchni, dzięki podróżom, ale nie uważał się za jej znawcę. Był w stanie odróżnić dobre meksykańskie jedzenie, od jakiejś lipnej próby, ale wątpił, że zdołałby dostrzec małe szczegóły, które podczas gotowania umknęły meksykańskim restauracjom w Ameryce. Chociaż, w porównaniu, ta meksykańska kuchnia w Ameryce i tak zawsze smakowała inaczej, ale składało się na to całe mnóstwo czynników, włącznie z otoczeniem. Meksykańskie jedzenie w Meksyku było po prostu niepowtarzalne i wiedział to każdy, kto choć raz tam zawitał.
    — I jeszcze nic straconego. Adres znam, więc jeśli usłyszysz pod swoim balkonem ranchere, albo corridos grane na gitarze specjalnie dla ciebie, to na pewno będę ja — zaznaczył i korzystając z sekundowej nieuwagi Reyes, gdy zgarniała kosmyk włosów z twarzy, zakradł się palcem do miseczki z salsą i zebrawszy odrobinkę sosu, szybko wsunął palec do ust. Już na tym etapie mógł stwierdzić, że sos smakuje wyśmienicie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Wyczuwam problemy z właścicielem — stwierdził, wnioskując to po tonie jej wypowiedzi, poza tym, kiedy uśmiechała się blado, w jej oczach pojawił się cień przygnębienia. Zresztą, gdyby nie musiała, nie szukałaby innego lokum, więc nie była to dobrowolna zmiana. — Wiem, że odmówisz, bo to odruch ludzi skromnych, ale może mógłbym ci jakoś pomóc? — Zaoferował, tym razem bez żartu. Nie wiedział jaki jest powód tych problemów, ale nie miał on dla Reginalda wielkiego znaczenia. Nawet jeśli chodziło tu finanse, gotów byłby jej pomóc, bo wartość pieniądza mierzył swoją miarą, a pokrycie jakiejś części czynszu nie sprawiłoby, że raptem zbiednieje. — Jeśli o to w ogóle chodzi, to mogę pogadać z właścicielem, skoro to ktoś konfliktowy.
      Sztuka mediacji była w wojsku sztuką cenną i niezmiennie obecną na froncie. Czasami, żeby odbić rannego z terytorium wroga, trzeba było się sporo natrudzić, i nie tylko fizycznie.

      Reginald Patterson

      Usuń
  82. Z błękitnymi uszami koali na głowie można było zwojować cały świat. Jimenez trącił je swoimi dłońmi, trochę tak jak trąca swoje uszy chomik myjący łapkami swoją głowę. Były kapitalne. Już wyobrażał sobie, jak po powrocie do domu – być może dzisiaj w nocy, a może jednak jutro rano – powiesi je na honorowym miejscu, na ścianie, którą widzi się od razu po wejściu do jego mieszkania i za każdym razem będzie wspominał ten wieczór jako coś… Chryste, najdziwniejszego, co przytrafiło mu się w minionych miesiącach. Może i miał do czynienia ze studentami, a studenci – jak to studenci – z cywilizowanymi ludźmi nie mają niczego wspólnego, ale zapijanie się tanim piwskiem w barze po skończonych zajęciach nijak nie miało się do upijania się szkocką w paskudnej taksówce prowadzonej przez jeszcze bardziej paskudnego taksówkarza. Piwo, szkocka, co za różnica. Alkohol jak alkohol, jednako głowa będzie bolała po jednym i drugim. Ale studenci w porównaniu z Reyes…
    Porównujesz towarzystwo studentów z towarzystwem Reyes? Czy ta szkocka już do reszty wypaliła ci szare komórki, Jimenez? Nic tak nie wygląda jak stare błędy, nic tak nie pachnie przeszłością, nic bardziej od Reyes Castanedo nie sprawia, że chciałbyś jednocześnie utracić resztki świadomości i zachować chociaż ich niewielką część, rejestrować co się dzieje, zapamiętywać to, chłonąć. Jimenez widział wszystko w zwolnionym tempie, myślał w zwolnionym tempie i za żadne skarby świata nie zamierzał pokazywać po sobie tego, co działo się w tej chwili w jego głowie. Może dlatego, że sam nie potrafił tego opisać? I pewnie dlatego, że wiele z jego myśli nie narodziłoby się w jego głowie tak po prostu, ale podlane alkoholem rosły jak opętane – jest super, bawisz się doskonale, matko jedyna, tak dobrze było spotkać ją znowu w tym samym barze, ale jakim prawem bawisz się tak dobrze, kiedy powinieneś puknąć się w tę pustą łepetynę i jednak trochę przystopować? Nie, nie powinieneś. A pies to trącał. Po prostu jest świetnie.
    — Dziękuję za wiarę, naprawdę. — Jimenez skrzyżował ręce na piersi, nabzdyczył się jak nastoletnia dziewczyna, która właśnie dostała tygodniowy szlaban od rodziców. — Ale czy ty wiesz, jak działa mówienie pijanemu człowiekowi, że nie da czegoś zrobić? Nie mam piwa, inaczej powiedziałbym, żebyś je potrzymała, ale i tak chodź ze mną. Wyglądam jak nieudacznik, kiedy tak idziesz koło mnie i nie niesiesz żadnej nagrody. Nie wygrałem dla swojej damy żadnej nagrody! Publiczne obnażanie się i komisariat policji zostawimy na później.
    Jak powiedział, tak zrobił. Zaciągnął Reyes na strzelnicę, chyba jedyną otwartą tak późnym wieczorem i wykupił u mężczyzny obsługującego stoisko trzy szanse na zestrzelenie balonika wypełnionego wodą. Przeklęty żółty balonik, za chwilę pożałujesz, ze zadarłeś z Sidem Jimenezem, ty bezużyteczny kawałku farbowanej gumy. Tak, balonik wyglądał na przerażonego.
    Jimenez strzelił raz, strzelił drugi, strzelił i trzeci. I wszystkie próby, zgodnie z oczekiwaniami – Reyes, to wszystko wina twojej niewiary – okazały się nietrafione. Całe szczęście, że facet w zabawnym paskowanym kapelusiku stał cały czas trochę z boku, bo inaczej to on zostałby trafiony oszukaną wiatrówką, pewnie o wiele szybciej, niż doczekałby się tego ten chrzaniony żółty balonik. W ten sposób odeszli od stanowiska bogatsi o świadomość, że Jimenez dostawał pijackiego zeza po szkockiej i o maleńką pluszową świnkę, którą dostali w ramach nagrody pocieszenia. Świnka miała na głowie podobny pasiasty kapelusz, co mężczyzna obsługujący stanowisko strzelnicze.
    — I dalej ranisz moją duszę hazardzisty. Widzisz, warto było wydać tych kilka dolarów. Ta świnia jest szczęśliwa, że nie musi już dłużej wisieć na ścianie z nagrodami. Zobacz, jak na ciebie patrzy. — świnka poskakała, niby to szczęśliwa przed oczami Reyes, zanim Jimenez zwrócił jej ją, z należytym namaszczeniem. Przy okazji strącił ze swojego ramienia ziarenko karmelowego popcornu. Reyes trafiała do celu z taką samą wprawą, jak Jimenez łapał teraz rzucane do niego smakołyki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dajmy sobie spokój. Usiądźmy nieruchomo na środku drogi i nakarmmy się jak małe dzieci, może chociaż połowa tego popcornu trafi we właściwe miejsce. — Tak, chodźmy na kolejkę górską. Porzygamy się tam jak bobry, ale w sumie… Nie ma tu tak dużo ludzi, może akurat w nikogo nie trafimy?
      Jakby orzyganie komuś marynarki było największym problemem. Problemem było udawanie przed stojącym na bramce facetem, że jest się absolutnie trzeźwym i w pełni świadomym tego, co ma się zamiar za chwilę zrobić. No więc Jimenez skoncentrował się, mówił oszczędnie, o co mu chodzi, żeby nie zionąć biednemu sprzedawczykowi po godzinach szkocką prosto w twarz, a kiedy już zajęli z Reyes swoje miejsca w wagoniku, mógł jedynie modlić się o szybką śmierć. Taką bez bólu i cierpienia.
      — Reyes Castanedo, było mi niezmiernie miło cię kiedyś poznać i teraz spędzić z tobą przemiły wieczór. Spotkamy się po drugiej stronie. — kolejka ruszyła, a Jimenez odruchowo ścisnął dłoń Reyes, trochę jakby to miało uratować go przed wypadnięciem z wagonika i rozpaćkaniem się o ziemię jak marmolada, ale trochę też dlatego, że po prostu miał ochotę to zrobić. Jego ręka miała ochotę to zrobić, bo on niewielu swoich odruchów był w tym momencie w pełni świadomy. Kolejka wspinała się powoli na pierwsze wzniesienie, jedno z najwyższych na całej trasie, kółka zgrzytały na torowisku, wyraźnie miały już dość. I kiedy już wagonik Reyes i Jimeneza znalazł się na samym szczycie – zatrzymał się. Cała kolejka stanęła w miejscu.
      — Szlag, wiedziałem, że tu zginiemy. Ale z jaką klasą, zobacz — ze szczytu kolejki rozpościerał się widok na prawie całą panoramę miasta. Żywą i energiczną jak zawsze, dla niej nie liczyły się pory dnia. Jimenez zsunął się na siedzisku, zjechał na tyle nisko, by głowę mógł ułożyć na krawędzi oparcia i popatrzył w niebo. Pomachał dłonią, by Reyes do niego dołączyła. — Mogliśmy zabrać więcej jedzenia na zapas.
      Zagarnął jej włosy za ucho, za dużo zasłaniały jej twarzy. Boże, łatwiej byłoby teraz po prostu zasnąć.

      Sidku

      Usuń
  83. Cassian niewzruszony wysłuchał reprymendy policjantów, która w żadnym stopniu go nie dotyczyła – nie robił nic złego, ba, to on został zabrany ze służby i to jemu przerwano z powodu tak śmiesznego zajścia. Sprawa dotyczyła go tylko dlatego, że miała miejsce w jego mieszkaniu – sytuacji, która zaszła, nie mógł przewidzieć. Skąd miał w końcu wiedzieć, że Cillian akurat dzisiaj postanowi zawitać do jego mieszkania? Byli braćmi, bliźniakami w dodatku – miał nawet jego klucze, czasami zajmując się Behemotem, gdy jego dyżur się przedłużał, a psiak skomlał o posiłek. Brat, choć pojawił się w jego życiu niedawno, nie pozwalał mu na chwile wytchnienia, niemalże taranem przebijając drzwi prowadzące do jego jestestwa.
    Nie raz chciał od niego uciec, zostawić za sobą i żyć jak dawniej – był jednak zmuszony chociażby tolerować Cilliana, który obudziwszy dziwną, osobliwą więź między nimi, miał powierzchowny dostęp do jego myśli. Opuścili posterunek, a on milczał, doskonale zdając sobie sprawę, że Reyes jest na niego zła – nie do końca to rozumiał. Nie widział powodów, by zwalać całą winę na niego: to ona znokautowała jego bliźniaka. Owszem, nie był na nią za to zły: wystraszyła się, zareagowała poprawnie. A że wynikło z tego to, co wynikło – nie było to niczyją winą. Zwykły zbieg okoliczności, którego żadne z nich nie mogło przewidzieć.
    — W porządku. Do wesela się zagoi. Do tego Cassiana na pewno! — odpowiedział wesoło Cillian ze swoim charakterystycznym, uroczym uśmiechem. Nie potrafił się gniewać – emanował radością, tak obcą Cassianowi. Miał swoje klucze, więc nic tego wieczoru już nie stało mu na przeszkodzie. — Zresztą, daj spokój. Cassian w razie czego mnie poskłada! Albo sam się poskładam, na dziury monstery, jestem ratownikiem medycznym — wzruszył ramionami, a jego głos był ciepły jak trzaskający kominek w chatce, wśród pokrytych śniegiem gór.
    Cassian nie komentował: nigdy nie wtórował bratu, pozwalając mu na słowotok. Nigdy nie miał nad tym kontroli – choć nigdy trwało wyłącznie kilka miesięcy. Nie próbował go przegadać: było to niemożliwe, bowiem Cillian miał w sobie nieskończone pokłady słów. Głównie dlatego jego towarzystwo mu nie odpowiadało – był zbyt wesoły, zbyt energiczny, zbyt głośny, naruszając jego idealny świat.
    Nie mógł jednak się go wyrzec, doskonale wiedząc, że osobliwa identyczność stawia go na przegranej pozycji – Cillian świetnie potrafił go udawać. Wychodziło mu to niezwykle dobrze, aż nazbyt dobrze; Cassian z kolei nie posiadał odwrotnej umiejętności. Starał się więc żyć każdego dnia tak, jakby go nie było – jakby przez całe swoje życie nie żył w kłamstwie, pielęgnowanym sumiennie przez matkę, która sama z siebie nigdy nie zdecydowałaby się powiedzieć mu prawdy.
    Nie był na nią zły. Cassian nie potrafił być zły. Miała swoje powody, nawet jeśli nie chciała ich wyjawić; oboje z ojcem mieli swoje powody. Choć w tym momencie, po tylu latach, nie chciał ich nawet znać. Nie były mu potrzebne, nie chciał burzyć murów swojego i tak nadszarpniętego już życia. Nie chciał po raz kolejny przekreślać prawdy, która mogła okazać się kłamstwem, w które przez tak długi czas wierzył.
    Gdy Reyes go odciągnęła, spojrzał bez strachu w jej przepełnione furią oczy, zdające się zabijać go kawałek po kawałku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie uśmiechnął się. Na jego twarzy nie pojawił się żaden najmniejszy objaw ekspresji – jedynie oczy, różnobarwne, lekko błyszczące, wpatrywały się intensywnie w jej czerwoną od złości twarz. W milczeniu wysłuchał jej wybuchu, lustrując jej zaciśnięte zęby, splecione dłonie, gorzki uśmiech i kręcenie głową, sugerujące, że się na nim zawiodła. Wszystko to przyjął z pełną obojętnością, a nerwy na jego ciele ani drgnęły – nadal był kamiennym posągiem, niewzruszonym przez żaden wiatr. Czekał po prostu aż skończy – pozwoli wulkanowi wybuchnąć, a gorąca lawa stężeje, zamieniając się w stwardniałą masę. Nie miał zamiaru wcinać jej się w słowo, na siłę tłumaczyć, wyjaśniać czegoś, czego tak naprawdę nawet nie musiała wiedzieć. Czemu miałby z nią rozmawiać o swoim rodzeństwie? Rodzeństwo było niezależnymi ludźmi; nie uczestniczyło w jego życiu w aż tak znaczącym stopniu, by wspominał o nim każdemu, kogo chociaż na chwilę wpuszczał do swojej rzeczywistości
      — Gdybyś w wieku trzydziestu lat dowiedziała się, że masz brata bliźniaka, też trudno byłoby Ci o tym mówić. Zwłaszcza jeśli byłby identyczny jak Ty — powiedział w końcu, zimno, acz spokojnie, zauważając, że żadne zbędne słowo nie padnie już z jej ust. — Jeśli sądzisz tak, jak sądzisz, nie będę Cię siłą przy sobie trzymał, nie zabronię Ci też tak myśleć. Jesteś dorosła i masz prawo interpretować mnie tak, jak uważasz to za słuszne. Nie będę oponował — dodał jeszcze, przypominając Reyes o wolnym wyborze, jaki posiadała. Właśnie dlatego nie przywiązywał się do ludzi. Właśnie dlatego odpychał ich od siebie – chciał uniknąć takich sytuacji, w których jego bytność raniła, pomimo tego, że nie chciał ranić, a robił to przypadkiem poprzez samo swoje istnienie.
      Może był to czas, kiedy i Reyes musiała odejść dla swojego własnego dobra? Zanim jej dusza ulegnie degradacji na skutek jego zdehumanizowania, obrzydliwej obojętności i wyzucia emocjonalnego, które żadnego zdrowego człowieka nie mogło przyprawić o nic dobrego.

      if you love, let go, czy cuś

      Usuń
  84. Cassian nie był wściekły. Był tak obojętny jak zawsze – i nie potrafił zrozumieć dlaczego Reyes nagle zaczęło to przeszkadzać. Nie zachowywał się inaczej, nie zmienił swojego postępowania, nie sięgał po środki wcześniej nieużywane – nie zmieniło się w nim nic, a jednak ona zdawała się nagle nie akceptować jego osobliwego bytowania. Co miał jej powiedzieć? Nie chciał kłamać pięknymi słowami, nie chciał udawać, że jest inny – nie lubił tego. Uczestniczył w życiu innych tylko, gdy go potrzebowali; on nie potrzebował nikogo. Był samotną wyspą na środku oceanu, samowystarczalną utopią, niesięgającą po niczyją pomoc.
    Jasne – Reyes na specyficzny sposób coś dla niego znaczyła. Nie był jednak egoistą – nawet jeśli chciałby zatrzymać ją przy sobie, zdawał sobie sprawę jak podłe żniwo zbierze to na płaszczyźnie jej życia. Nie potrafił być inny, nie potrafił się zmienić – i nie chciał tego. Dlatego nikogo nie dopuszczał do siebie – ludzie, narażeni na jego wpływ, cierpieli, nie mogąc pogodzić się z obojętnością. Balansował ciągle pomiędzy młotem, a kowadłem; na cienkiej żyłce, w każdej chwili gotowej puścić go w dół. Nie kochał, nie chciał być kochany, nie potrafił kochać. Nie nienawidził, nie potrafił nienawidzić. Nie miał emocji, choć zdarzało się, że upominały się o uwolnienie, drapiąc po ścianach ich wiecznego więzienia; taki się ukształtował, taki uczynił, takim chciał być do końca, zanim ziemia pochłonie jego ostatni oddech, grzebiąc stężałe ciało na wieki.
    To tylko wymówka. Wymówka od czego? Od odpowiedzenia na jej pytanie? Nie potrafił odpowiedzieć na jej pytania – nie potrafił ubierać w słowa ludzi. Nigdy tego nie robił. Nie uznawał słów, były puste, nie niosły żadnej wartości, nie zagłębiały się w tajemnice. Tylko czyny mogły cokolwiek znaczyć wobec obłudy świata, brodzącej w smolistym jeziorze.
    Radził sobie sam. Zawsze radził sobie sam. Nigdy nikomu się nie zwierzał, nie mówił o swoich problemach. Nie było na świecie osoby, której kiedykolwiek powiedziałby coś o gnębiących go demonach; nie było, bo był samowystarczalny, sam rozwiązywał swoje problemy, nie potrzebował niczyjego wsparcia. Nie był takim człowiekiem. Mógł stać się opoką, ale nie potrzebował opoki. Mógł stać się azylem, ale nie potrzebował azylu. Sam był swoją kotwicą, swoim kołem ratunkowym, swoim ostatnim bastionem. Wszystko, co działo się w jego wnętrzu, pozostawało w jego wnętrzu. Byli przyjaciółmi. Przyjaciółmi. Nie małżeństwem, nie parą, by musiał jej mówić o wszystkich swoich sekretach. Nie musiała wiedzieć o nim nic – ich przyjaźń mogła opierać się na zaufaniu, a nie wnikać w interesy pośrednie, w żadnym stopniu nie rzutujące na ich relacje. Nie rozumiał, czego od niego wymagała. Nie rozumiał, czemu wymagała niemalże pełnej wiedzy o jego rzeczywistości; nie była nim i nigdy nie będzie. Dlaczego więc miała zyskać nieograniczony dostęp do myśli, którymi nie dzielił się z nikim? Nikt nie chciał mieć dostępu do jego myśli. Nikt. Były zbyt straszne, potworne, mroczne. Nikt nie zasługiwał, by musieć się z nimi mierzyć. Nawet on sam.
    Jego milczenie było takie jak zwykle. Zjadliwe. Nie odpowiadał na żadne z jej pytań, po prostu patrząc, czekając na kolejne ciosy, zastanawiając się, czy ma jakąkolwiek możliwość, by zażegnać ten kryzys. Zdawało mu się to coraz bardziej niemożliwe – ich drogi tutaj się rozejdą, zakończą, poróżnią na wieki. Był tego pewien: nie dało się tego uratować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A na pewno on nie był w stanie tego zrobić – nie dopóki się nie zmieni, a zmiany takie nie nadejdą nigdy. Czy czuł wyrzuty sumienia? Nie – i to jak za każdym razem go przerażało. Nieważne jak bardzo próbował przystosować się do świata, on i tak uświadamiał mu w jak wielkim był błędzie. Jak bardzo sztuczne wyuczenie ludzkich zachowań zawodziło, gdy przychodziły sytuacje, gdzie to emocje dyktowały warunki.
      A on nie miał emocji, nie miał empatii, nie miał uczuć. Był do szpiku kości zły, przesiąknięty obojętnością – i nic nie potrafił z tym zrobić, nic nie chciał zrobić, choć wiedział jak obrzydliwie świadczy to o nim samym.
      Milczał. Wiele mógłby jej powiedzieć. Że nie chce jej u swojego boku, bo ciągle będzie ją ranił; i to będzie nawracać ciągle, bo on nigdy się nie zmieni. Że chciałby powiedzieć, że mu na niej zależy, ale skłamałby, bo na nikomu mu nie zależało. Że chciałby umieć pokochać ją jak przyjaciółkę, ale i to było poza jego zasięgiem, bo nie potrafił kochać. Nie chciał się bronić, nie chciał próbować się usprawiedliwiać – to wszystko byłoby kłamstwem, biorąc pod uwagę, że na niczym mu nie zależało.
      Zaraz straci ją na zawsze. Już nigdy nie pojawi się w jego życiu.
      I co z tego? Czy cokolwiek to zmieni?
      — Nie zmienię się, ani dla Ciebie, ani nikogo — powiedział tylko, tak chłodno jak zawsze, nie wkładając w te słowa ani grama uczucia, którego przecież nie potrafił wykrzesać. — Jeśli zadaję Ci ból, będzie lepiej, jeśli zniknę z Twojego życia.
      Proste rozwiązanie. Odciąć się od czynnika sprawiającego cierpienie. Był gotowy odejść – jego odejście ją zrani, ale tylko chwilowo. Później zrozumie, że jest jej lepiej, że jego patologiczna obecność tylko stopniowo ją krzywdziła.
      Nie potrzebowała kolejnych demonów, wystarczały jej własne. Nie potrzebowała jego i jego obrzydliwej obojętności. Musiał odejść.

      What have we done?
      Now all we had is gone

      Usuń
  85. Przejął miskę z przygotowanym do smażenia kurczakiem i wyciągnął spod blatu wyspy odpowiednią patelnię. Pracował w warunkach, w których podzielność uwagi była kluczowym aspektem prowadzącym do pozytywnego zakończenia akcji, dlatego nie miał problemów z robieniem kilku rzeczy jednocześnie – i to w sposób logiczny, a nie pozbawiony ładu i składu – a przez czternaście lat pracy w warunkach polowych, zdołał wypracować w sobie także całkowite skupienie. Wrzuciwszy kurczaka na patelnię, uruchomił płytę indukcyjną na średni ogień, dając jej chwilę na rozgrzanie się.
    — Wydaje mi się, że źle zrozumiałaś tę umowę, moja droga — powiedział, sięgając w międzyczasie po drewnianą łopatkę do mieszania. — Jeśli ktoś kogoś zyska, to raczej ja ciebie. Będziesz mi robić najlepszą na świecie salsę do końca życia, czy tego chcesz czy nie — sprostował, zerknąwszy na Reyes, a kiedy musnęła jego rękę, pozostawiając na niej ślady przypraw, ściągnął brwi w pozornie złowrogim wyrazie. Spojrzał na swoją dłoń, później zaś z powrotem na Reyes, gdy odsunęła się asekuracyjnie. — Powiem ci coś, Reyes — zaczął i sięgnął po papierowy ręcznik, którym powoli wytarł dłoń z resztek przypraw. — Właśnie doszedłem do wniosku, na co przeznaczę te dwa kilogramy ponadprogramowej mąki, które mam w szafie. I wiesz co? Masz szczęście, że smażę w tej chwili kurczaka, bo gdyby nie on, wyglądałabyś teraz jak Wampa z Gwiezdnych Wojen — wyjaśnił, odkładając pomięty papier, po czym stanął przy patelni, mieszając skwierczącego już kurczaka. Na samą myśl tym o tym białym potworze chciało mu się śmiać, ale zachował swój profesjonalny wyraz twarzy, jedynie uśmiechając się pod nosem z wyraźnym rozbawieniem. Czy byłby to w stanie w ogóle zrobić? Całkiem prawdopodobne, że tak, i wizja kuchni pokrytej białym proszkiem wcale nie odwiodłaby go od tego typu zagrywki. Nie chciał jednak przesadzać; mieli przed sobą tacos do zrobienia, a poza tym, czas przeznaczony na sprzątanie zawsze można spożytkować lepiej i ciekawiej, szczególnie w takim towarzystwie.
    — Mówił mi mój przełożony. Przez kilka lat szkoliłem się na strzelca wyborowego — oznajmił swobodnie, bez względu na to, czy Reyes oczekiwała odpowiedzi, po czym powrócił do warzyw, żeby dokończyć krojenie ogórka. Wysłuchał jej w milczeniu, od razu analizując sobie wszystko krok po korku, i wyrzucił resztki do kosza, wracając jeszcze na na moment do patelni, żeby zamieszać smażącego się kurczaka. — Jedno jest pewne: ta kobieta już zdecydowała, więc walka o to mieszkanie, to walka z wiatrakami. Nawet jeśli byłabyś w stanie opłacić zaległości i płacić regularnie, ona nie wynajmie już tego mieszkania. Ani tobie, ani zapewne nikomu innemu — stwierdził, spojrzawszy na Reyes uważnie. Rozumiał, że to trudne i naprawdę podziwiał ją za to, że otworzyła się przed niemalże obcym człowiekiem. Nie musiała się jednak obawiać, że Reginald będzie oceniał jej osobę na podstawie takich sytuacji, bo byłoby to niesprawiedliwe i nigdy tego nie robił. Zawsze odbierał ludzi indywidualnie, choć spotykał takich za którymi warto wskoczyć w ogień i takich, którym nie ma sensu powierzać zaufania, a mimo że nie spoglądał na świat przez różowe okulary, miał w sobie wielkie pokłady nadziei. To one sprawiały, że wykonywał swój zawód z pasją, że nigdy się nie poddawał, nie pozwalając sobie na chwile zwątpienia. Wiara w nadejście lepszego jutra była również wiarą w ludzi, a bez względu na to jak wielkie zło widział i w jak wielkim brudzie brał udział – wiedział, że ludzi dobrej woli jest na tym ziemskim padole wiele więcej, i że to właśnie dla nich warto czynić go lepszym. Jaka była według niego Reyes? Była przede wszystkim autentyczna i szczera; nie próbowała grać kogoś, kim w rzeczywistości nie jest i na pewno nigdy nie będzie. Miała w sobie całe mnóstwo piękna i nie tylko fizycznego – posiadała wielkie serce, i choć obecnie nieco pokruszone, to wciąż tak samo ciepłe. Przyznanie się do słabości, mówienie o nich na głos, to cecha ludzi naprawdę silnych.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Możesz spróbować, ale jestem przekonany, że ta próba nie doprowadzi cię do niczego, a będzie bardziej kosztowna, niż wszystko dotychczas razem wzięte — kontynuował, wyłączając palnik; kurczak był już złociutki. Nie było mu obce wojskowe esprit de corps, gdzie jednym z głównych morale jest właśnie kluczowa wiara w zwycięstwo – wierzył zatem w swoje zwycięstwo; znał siebie, ufał sobie i mierzył siły na zamiary, a dopóki nie opuszczał go hart ducha, gotów był nieustannie przeć do przodu... Ale był równocześnie realistą. Kiedy wiedział, że coś na pewno nie wypali, to nie brnął w to i nie ryzykował, i wiara w zwycięstwo nie miała tu nic już do rzeczy. W przypadku Reyes pozostawało pogodzić się z opuszczeniem mieszkania, bo to jest nieuniknione. Kwestia tylko tego, czy zrobi to dobrowolnie, czy z pomocą policji.
      — Rozumiem, że tamto miejsce wiąże się z wieloma wspomnieniami — przyznał wparłszy dłonie wygodnie o wyspę i ulokował wzrok w twarzy Reyes, która stała naprzeciwko. — Ale te wspomnienia nie są zamknięte w tamtym mieszkaniu. One są w tobie, tu — podniósł rękę, żeby lekko przyłożyć palec do jej czoła. — I tu — przesunął go nad lewą pierś, po czym lekko podniósł kąciki swych ust. — Nosisz je ze sobą, Reyes, nie potrzebujesz już tamtego miejsca — zapewnił, kładąc dłoń z powrotem na blacie. Chwilkę się zastanowił. — Udało ci się już powstać, więc teraz musisz się już tylko odbić, a jestem przekonany możesz zrobić to całkiem szybko, bo jest jedno takie miejsce w Nowym Jorku, gdzie nie będziesz musiała płacić za czynsz i gdzie uda ci się zaoszczędzić na powrót do normalności. Ono jest tutaj — powiedział i wyprostowawszy plecy, rozłożył ręce, żeby wskazać na wnętrze tego domu. — W tej chacie — powtórzył, uśmiechając się wyraźniej. Były tu trzy sypialnie i dwie łazienki, przy czym użytkowane tylko jedne. Może się w końcu na coś przydadzą. — A na zachętę mogę ci tu zagrać meksykańską balladę.

      Reginald Patterson

      Usuń
  86. Czego chciał od życia? Niczego. Nie był stworzony do tego, by chcieć, nie był stworzony do tego, by pragnąć. Jego przeznaczeniem nie było łaknienie szczęścia – nie dążenie do spełnienia, otoczenia się królestwem, które zapewni mu spokój ducha.
    Wszystko, co go dotyczyło, oscylowało wokół poświęcenia. Był lekarzem, chirurgiem, strażnikiem ludzkiego zdrowia - tylko to się liczyło. Odrzucając emocje, tak niezbędne do prawidłowego funkcjonowania, wyzbył się też przypadających mu z ich racji następstw. Wyrzekł się miłości, nienawiści, tęsknoty – wyrzekł się wszystkiego, co mogło uczynić go ludzkim. Nie był ludzki i nigdy nie będzie – nie zmieni się, bo jego świat był sterylną wieżą, służącą jedynie pacjentom, spragnionym jego fachowej pomocy.
    Reyes, nieważne jak bardzo by się starała, nie mogła wyłuskać od niego emocji, które nie istniały – nawet jeśli jej towarzystwo nie było mu obojętne, świadomość ta istniała głęboko poniżej tej dopuszczanej, której pozwalał wymknąć się na światło dzienne. Nie mógł zapewnić ją o czymś, czego nie było – co schował tak głęboko, że jedynie czynami czasami potrafił dać temu upust.
    Nieważne jak bardzo by chciał, jego uczucia pozostawały poza jego zasięgiem – zakopane głęboko w ołowianej trumnie, niedostępne, odległe, martwe.
    Gdyby potrafił tęsknić, na pewno by za nią tęsknił. Gdyby potrafił kochać, na pewno by ją kochał. Gdyby potrafił jej nie krzywdzić, bez wahania by jej nie krzywdził. Ale było inaczej – wszystko to znajdowało się poza jego zasięgiem, utopione w obojętnej nicości. Człowiekowi takiemu jak on z trudem przychodziło tolerowanie cudzej obecności – a co dopiero mówienie o uczuciach, które przecież nijak nie rzutowały na jego postępowanie.
    Wymagała od niego czegoś, czego nie mógł jej dać. Chciała zapewnień, których nie miał możliwości jej przekazać, choć bardzo by chciał. Słowa te nie przechodziły mu przez gardło, a jeśli nawet by przeszły – byłyby fałszywe, bo Cassian Quatermaine nie dbał o nic i nikogo.
    Bycie pustym wrakiem emocjonalnym miało właśnie takie wady – patrzył jak ludzie odchodzą, zranieni jego obojętnością. Patrzył i choć gdzieś na dnie serca chciał, nie próbował ich zatrzymać, wiedząc, że będzie im lepiej bez niego. Był jak choroba, powoli trawiąca umysł i ciało. Jego towarzystwo na dłuższą metę nie mogło przynieść niczego dobrego – tylko cierpienie, czarny mrok i smoliste macki katastrofizmu.
    Choć wydawał się stabilny jak nietknięty korozją posąg ze spiżu, każdego dnia toczył ze sobą wewnętrzną wojnę – jak każdy. Wysuwał ciężkie działa, próbował przechylić szalę na stronę zwycięstwa – lecz każdego dnia przegrywał, w końcu obie strony konflikty należały do niego.
    Nie byłby w stanie zliczyć swoich grzechów, nie byłby w stanie słowami wyrazić tego, jak zła była jego natura – jedynym wyjściem z tej osobliwej sytuacji pozostawało więc trzymanie ludzi z dala od siebie. Odcięcie się, uwolnienie ich od swojego negatywnego wpływu, zabranie sztyletu, którym ranił, pozostawiając szramy obojętności.
    Mógłby powiedzieć Reyes prawdę – powiedzieć, że gdyby tylko potrafił, na pewno by za nią tęsknił. Mógłby. Ale zasiałby wtedy ziarno niepewności w jej duszy, pozwolił, by nadzieja na nowo wykiełkowała w jej sercu, powoli insynuując, że może jednak ma jakieś uczucia.
    A tego nie chciał. Nie chciał mącić jej w głowie, nie chciał, by wierzyła w te mrzonki, nie chciał, by cierpiała u jego boku, w końcu nikt nie zasługiwał na tak paskudny los.
    — Odwiozę Cię — powiedział tylko w końcu, przerywając przejmującą ciszę, nijak nie odnosząc się do niczego, co mu zarzucała. Wolał, by miała rację – by rzeczywiście go znienawidziła, uwolniła się od potwora, jaki ciągle niszczył jej życie. By potrafiła powiedzieć dość i na nowo zbudowała swój los na nowych, zdrowych fundamentach ludzkiej natury.
    Zanim zdążyła odpowiedzieć, jego telefon zadzwonił, a on przeprosił ją na chwilę, odchodząc, by odebrać pilne połączenie ze szpitala.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wszystko rozgrywało się zaledwie w przeciągu kilku sekund – Cillian miał jednak na tyle dużo czasu, by przemknąć za plecami Cassa i zmaterializować się zaraz przed Reyes.
      — Hej — powiedział trochę nieśmiało, a jego twarz tym razem, o dziwo, nierozciągnięta była uśmiechem. Trochę spłoszony spojrzał za bratem, upewniając się, że nadal odwrócony jest do nich plecami. — Nie wiem o czym rozmawialiście, ale domyślam się, że jesteś zła na Cassa. Dlaczego – to nie moja sprawa. Raczej nie muszę Ci tłumaczyć jaki jest mój brat, ale… wiesz, gdy pierwszy raz mnie zobaczył, po prostu wyszedł. Nie chciał ze mną rozmawiać, nie chciał mnie znać, nie chciał na mnie patrzeć. Zamykał mi drzwi przed nosem, mijał na ulicy, unikał. Taki już jest… ale wiesz kiedy ktoś za wszelką cenę próbuje Cię odepchnąć, musisz znaleźć w sobie siłę, żeby opierać się jeszcze mocniej... On myśli, że to akt łaski z jego strony. Że ludzie nie powinni cierpieć u jego boku… to przykre, ale tylko zostając, możemy mu pomóc — spojrzał prosto w oczy Reyes, a w jego różnobarwnych tęczówkach grała prawdziwa troska, odsłonięta i pozbawiona najmniejszego fałszu. — Zależy mu na Tobie, mogę Cię zapewnić, ale… nie pomożesz mu, jeszcze bardziej piętnując jego wady.
      Cillian spojrzał w bok, podświadomie domyślając się, że Cassian zaraz zakończy rozmowę. Zasalutował krótko i zniknął, wracając na swoje miejsce, zanim chirurg zdołał go zauważyć.

      When the last candle dies
      We'll be waiting for sunrise
      One last time

      Usuń
  87. Słysząc propozycję Reyes, pokręcił przecząco głową. Przyszedł tutaj z nią, więc nie zamierzał jej zostawiać samej. Obiecał. Jak zareagowaliby przemytnicy, gdyby nagle zauważyli zniknięcie Marlona? Porzucona narzeczona byłaby wówczas w kiepskiej sytuacji. Głównodowodzący wyraźnie rzucał dwuznaczne spojrzenia w stronę kobiety, co nie uszło uwadze ani jej, ani Chapmanowi. Szukając pomocy poza statkiem, naraziłby ją tylko na większe niebezpieczeństwo. Intensywne poczucie odpowiedzialności wyryło znamię na charakterze byłego detektywa. Bez znaczenia pozostał fakt, że to ona poniekąd wplątała ich w dzisiejsze bagno. Rozumiał chęć pomocy przyjaciółce, ale żeby z własnej woli przychodzić do portu pod osłoną nocy... W myślach nazwał ją odważną. Na głos użyłby innych słów, najpewniej wyrażających jawną dezaprobatę. Rzadko wpadał w złość; potrzebował silnych bodźców zewnętrznych, by dać się ponieść emocjom. Zamaskowani mężczyźni celujący do nich z broni palnej, wykorzystujący desperację ludzi dla pieniędzy, ową złość w nim teraz wzbudzali.
    — Ja pójdę. Jeśli pani Hernandez faktycznie zasłabła, pomogę ją wynieść z kajuty. Na pewno lepiej poczuje się na świeżym powietrzu — mówiąc te słowa, patrzył wprost na bossa. Kiedy ten na chwilę odwrócił głowę, by przekazać informację swojemu podwładnemu, Marlon mruknął półszeptem do Reyes: — Ty zostań. Gdyby próbował cię dotknąć, celuj w krocze i uciekaj. Poszukaj stróża albo skorzystaj z telefonu.
    Wypuścił rękę z kurczowego uścisku. Nie było czasu do stracenia. Na razie jeszcze sytuacja wyglądała w miarę stabilnie, kto wie co później przyszłoby tym szumowinom do głów. Liczył po cichu na współpracę państwa Hernandez. Na pewno przerażenie ich sparaliżowało, a brak powietrza w ciasnych kajutach dodatkowo wszystko pogorszył. Przemytnik miał rację, Lucia powinna osobiście odebrać rodziców zamiast zostawiać koleżankę na pastwę losu. Przecież wiedziała, z jakimi ludźmi doszła do porozumienia. Czy w ogóle nie przyszło jej do głowy, że wysłała Reyes na spotkanie z groźnymi przestępcami zupełnie samą? Marlon wolał nie myśleć, jak wyglądałoby całe zajście, gdyby nie przyszedł razem z nią.
    — Radzę niczego nie próbować. Narzeczona byłaby smutna, gdyby coś się panu stało — usłyszał stłumiony głos mężczyzny znającego angielski. Jego zmrużone oczy wyrażały zwyczajną złośliwość. Poinstruował podwładnego w języku hiszpańskim, jak miał postępować z gringo w przypadku przejawów nieposłuszeństwa.
    Idąc za młodszym przemytnikiem, Marlon zerknął znad ramienia na Reyes. Perspektywa zostawienia jej samej nie należała do najprzyjemniejszych, ale alternatywą było wysłanie w mroczne zakamarki statku. Nie wiedzieli, ile osób znajdowało się pod pokładem. Dwójka, trójka, a może cała gromada. Tutaj przynajmniej zostanie tylko z jednym typem spod ciemnej gwiazdy na zaledwie parę minut. Mimo iż właściwie nie znał tej kobiety, prawie nic o niej nie wiedział, to i tak czuł się w obowiązku, by ją ochronić. W takim samym stopniu, co państwa Hernandez. Ucieczka nie stanowiłaby większego problemu, o ile dobrze trafiłby w moment i odpowiednio znokautował przeciwnika, gdy byli sami. Wielokrotnie obezwładniał przestępców, ale wtedy zawsze trzymał przy sobie broń służbową. I nie towarzyszył mu bezbronny cywil.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Całość pomieszczeń mieszkalnych wypełniała straszliwa duchota. Na szczęście liczba uzbrojonych mężczyzn nie przekraczała trojga, lecz nie tylko rodzice Lucii czekali na przybycie członków rodziny. Poza Hernandezami, dostrzegł dwójkę innych nieco starszych osób. Wyglądali na równie zmęczonych długą podróżą. Obecność karabinów nad ich głowami zdecydowanie pogarszała ich stan fizyczny i psychiczny. Marlon nie mógł wziąć ich ze sobą. Nie teraz. Pan Hernandez z wyraźnym przerażeniem zareagował na widok nieznanego mężczyzny. Sądził chyba, że przyszedł wyrządzić im jakąś krzywdę i chwilę zajęło nim był w stanie przekazać im słowa córki. Słysząc tę przedziwną frazę, starszy mężczyzna odrobinę się rozluźnił. Obejmował ramieniem swoją żonę, aczkolwiek pozwolił nieznajomemu pomóc ją podnieść. Przemytnicy nie ruszyli się z miejsca nawet o krok. Jedynie beznamiętnie patrzyli na scenkę. Matka Lucii była wątłą kobietą o podkrążonych ze zmęczenia oczach. Nieufnie zerkała na Marlona, wciąż ściskając rękę męża.
      Chapman wyniósł panią Hernandez na górny pokład. Pan Hernandez choć równie osłabiony, poszedł na własnych nogach. Niezmiennie towarzyszył im uzbrojony mężczyzna, gotowy do strzelania, jeżeli będzie okazja. Marlon przez cały ten krótki czas, bo od zejścia minęło nie więcej niż dziesięć minut, obawiał się o stan Reyes. Pragnął jak najszybciej wrócić na górę.
      Żadne z nich nie wiedziało, że Lucia postanowiła przyjść do portu. Skrywała się za jakimiś beczkami, wypatrując znajomej sylwetki swojej przyjaciółki. Od początku miała pewien plan, który nie poszedł po jej myśli. Doszła do porozumienia z tutejszą policją w zamian zyskując możliwość zatrzymania rodziców w kraju. W ostatniej chwili stchórzyła. Ale nie mogła ich porzucić. Zwłaszcza, że policja miała się niedługo zjawić.

      Gringo

      Usuń
  88. Mówiąc o robieniu salsy, właściwie odbił tylko rzuconą w jego stronę piłeczkę – Reyes sama wspomniała w tej umowie o usługiwaniu, a usługiwanie to, jakby nie patrzeć, również akt przymuszania do niewolnictwa. Jemu z z kolei, gdy mówił o tym, że Reyes się go nie pozbędzie, chodziło głównie o żartobliwą formę stałego kontaktu, a był to żart, bo w rzeczywistości Reginald nie miałby czasu, ani chęci, aby nieustannie deptać jej po piętach pod jakimkolwiek pretekstem. Nie miał zapędów do napastowania, ani nawet do namolności, więc tego typu zagrywki były i zawsze będą z jego strony tylko żartem.
    — Szczerze? Nie, nie jestem fanem żadnego kina, a maraton Gwiezdnych Wojen to ostatnie, czego bym chciał — sprostował, zgodnie z prawdą. Znał ten film, bo ciężko nie znać czegoś, o czym nieustannie mówi cały świat, a obejrzał go z ciekawości z przyjacielem, choć nie w formie maratonu. Zwalić należało to zatem na pamięć, a czy dobrą, to zależy – o ile zapamiętał te wszystkie śmieszne stwory, które rzucały się w oczy nie tak doskonałą przed laty obróbką graficzną, o tyle ciężko byłoby mu powiedzieć kim są dla siebie główni bohaterzy i kto w jakiej części ginie. Chociaż wiedział, że gdyby zapytał o to swojego najlepszego przyjaciela, ten od razu streściłby mu cały scenariusz z każdym szczegółem, więc mógł się zgodzić co do Amerykanów i ich obsesji na punkcie tego filmu.
    — Bądź gotów przegrać bitwę, żeby wygrać wojnę. Porażka jest sukcesem, jeśli wyciągniemy z niej lekcje — odparł na następne pytanie. Jakim był żołnierzem? Przede wszystkim właściwym i doświadczonym przez mnóstwo różnych sytuacji. Jego praca nie wiązała się z niczym przyjemnym – na swych barkach dźwiga ciężkie brzemię wiecznie trwającej wojny, i może dziwnym wydawać się fakt, że tak łatwo przychodzi mu żartować, śmiać się i dokazywać, gdy ciągnie za sobą sznur okrutnych wspomnień, ale w ciągu kilkunastoletniej służby nauczył się z tym po prostu żyć. Świat wojny stał się jego światem; zna go bowiem od podszewki, potrafi się w nim odnaleźć, przetrwać w nim, a nader wszystko próbuje go na swój sposób naprawić. To samo dotyczy życia w niezmąconej metropolii.
    Reginald, przez wzgląd na swoją dokładność, często szkolił świeżo przyjętych do armii elewów, głównie dlatego, że dość szybko eliminował tych, którzy nie posiadają żadnego drygu do udziału w ofensywie, nie wspominając już o obowiązku ostatecznym – ratowaniu żołnierzy w czasie trwającej strzelaniny, bez względu na to ile kul przyjęli i jak wygląda ich ciało po wybuchu granatu. Konwencje Genewskie to tylko papier. Każdy dobrze wiedział, że selekcja jest konieczna do budowania solidnego wojska, a już tym bardziej takiego, któremu będzie dane wyjeżdżać na wschodni front, gdzie nie ma ani grama litości, a demony wojny nieustannie czyhają na każdym kroku. W końcu afgańskie dzieci zamiast czytać i pisać, uczą się strzelać – ich dłonie zostały stworzone do trzymania broni i żadne z nich, kiedy już dorośnie, z pewnością nie będzie się zastanawiać przed oddaniem celnego strzału do wroga. Podjęcie się obowiązków, narzuconych przez światowych polityków i bogów wszelkich wojen na świecie, było równoznaczne z przychylaniem się do śmierci – do zadawania jej, jak i do świadomości, że to nieustanna towarzyszka każdej wyprawy. Taka, która siedzi na ramieniu niczym duszek, która odlicza czas, wyciąga ramiona i czeka, aż psy wojny ułożą się w jej objęciach. A choć Zielone Berety zawsze wyjeżdżają na misję z zamiarem, a nawet z przekonaniem o swoim powrocie, to jednak nigdy nie mogą obiecać, że wrócą nienaruszeni, mimo że większość ich misji kończy się jedynie na drobnych szyciach i opatrunkach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo wojna rani i zabija, nie pytając nikogo o zgodę. Nakazuje unikać świszczących w locie kul, wymierzonych strzałów, min i pocisków spadających z nieba niczym deszcz podczas intensywnej burzy. Reginald znał ból porażki i jej potęgę, ale równocześnie wiedział, jak wielką lekcją może być, dlatego nigdy nie uważał potknięć za kompromitujące. Nie, jeśli ktoś potrafił wykorzystać je w drodze do sukcesu.
      — Spokojnie, to była tylko niezobowiązująca propozycja. Jedna z wieluset nowojorskich ofert mieszkaniowych — zapewnił, dostrzegając zmianę w jej nastroju, po czym oparł się plecami o blat i skrzyżował wygodnie ręce na wysokości klatki piersiowej. Tej po prostu nie znalazłaby w internecie, ale wybór należał wyłącznie do niej i Reginald nawet nie zamierzał w to ingerować.
      Ugryzł kawałek tortilli, gdy Reyes zbliżyła się ze złożonym plackiem, wypchanym rozmaitymi dodatkami. Sos w połączeniu ze składnikami smakował wyśmienicie.
      — Bardzo dobre — przyznał, przełknąwszy kawałek taco i przejął od Reyes talerz. — Najlepsze taco, jakie jadłem ostatnimi czasy, zdecydowanie — dodał, obchodząc wyspę, żeby przysiąść na wysokim stołku. To było jego zdanie, więc oczekiwał jeszcze opinii rodowitej Meksykanki.

      Reginald Patterson

      Usuń
  89. Sytuacja, w której się znaleźli na własne życie mogłaby wydawać się dla nich i wielu innych osób czymś absurdalnym. W szpitalu zazwyczaj, gdy szukał Nicolette lub chodził za nią, aby córka przypadkiem nie zabłądziła w drodze do cioci albo gorzej się nie poczuła, mówił zazwyczaj tylko cześć tej brunetce. Od czasu do czasu zapytał także o to, jak się czuje? Czy jest już lepiej, czy jednak bez większych zmian? Kiedy oboje z Teeny widzieli, że Reyes nie ma sił na wspólne wygłupy i zabawy, siadał na stołku, brał dziecko na kolana, przykrywając aniołka cieniutkim kocem w papużki i czytał którąś z bajek. Dla Nicolette, ale także dla osłabionej Castanedo. Wyglądał na takiego ojca, który miał wszystko pod kontrolą, jednak wcale nie mógł o sobie tak powiedzieć. Walczył z niewidzialnym wrogiem córki, próbując odzyskać jej dawne życie, w którym nie było choroby, złego samopoczucia i większych zmartwień. Kiedyś martwili się o to, że nie zdążą na wszystkie odcinki ulubionej bajki, Prince zje ich obiadową porcję, jeśli szybciej nie wydostaną się z korków i być może nie zasłużą sobie na niedzielny deser, jeżeli sobotnie popołudnie spędzą w łóżku, ubrani w piżamy. Pozwolił siebie poznać jako ukochanego tatusia, który chciałby dla swojego jedynego dziecka ściągnąć gwiazdkę z nieba. Tą największą i najbardziej świecącą, bo o innej Teeny nie chciała nawet słyszeć. Wymagania miała podobne do swojej mamusi, dlatego charakter Lionela był sprzeczny z tym, który miała jego malutka księżniczka. Innego Maddena nie poznała Reyes, więc dla niej mogła być to pewnego rodzaju miła odmiana, sprowadzająca się do wielkiego zaskoczenia, które malowało się na twarzy kobiety.
    — Czas otworzyć własną agencję dla modelek. Wtedy nie dam Ci spokoju i będziesz musiała dla własnego spokoju, dołączyć do tego zacnego grona. A Ci, którzy wręczyli Tobie wizytówki, zaczną bardzo żałować, że tamtego dnia nie powalczyli w jakiś inny sposób o taką piękność. — Lionel nigdy nie kłamał, więc opowieść prawie trzydziestoletniej Meksykanki wziął za prawdziwą. Czemu coś takiego mogłoby nie mieć miejsca? Była piękna nawet w tym szpitalnym łóżku, co otwarcie twierdziła Nicolette, a jemu ciężko byłoby się z tym nie zgodzić. Dobrze, że wyszli już z tej kawiarni, bo Julianne wybuchnęłaby niepohamowanym śmiechem, słysząc informację o agencji. Bez zawahania znalazłaby się przy stoliku, dotykając czoła Lionela, a gdy nie wyczułaby gorączki, to stwierdziłaby, iż szwagier z samego rana musiał upaść na główkę. — Czy te róże mogą być czerwone? Pierścionek znajdę najpiękniejszy w całym Nowym Jorku i będę go spłacał aż do starości, ale nie mogę kupić pierwszego lepszego.
    Wszyscy, którzy najpierw znali Lionela i Margaret z okresu, gdy zaczęli związek, nie mogli wyjść z podziwu, bo uważano ich za idealne dwie połówki jabłka. Po ślubie tej pary również twierdzono tak samo, ponieważ w tym dniu podobno wyglądali jak księżniczka i książę. Zdarzyło się nawet, że jedna z sióstr ciotecznych teściowej Lionela porównała młodą parę do Catherine i Williama, których małżeństwo rozpoczęło się dwa lata wcześniej. Jemu również wydawało się, że wspanialszej kobiety nie mógł poznać, a okazało się, że ona wraz z tym całym światem są bardzo źli. Teraz wiedział, że wraz z doświadczeniem i wiekiem nie pokocha kolejnej takiej Margaret. Nie wróci do czasów studenckich i nie będzie szczenięcego zauroczenia, bo nie chciał fundować sobie takiej obfitej porcji cierpienia. I też nie byłoby większych szans na to, żeby Lionel stracił dla kogoś głowę, nie przejmując się niektórymi zachowaniami ukochanej. Wierzył, że znajdzie tę wymarzoną i zacznie nowy rozdział w życiu. W aktualnym położeniu momentami żałował, że tak szybko przeszedł z etapu zwykłego związku do narzeczeństwa, a następnie małżeństwa. Mogli dać sobie więcej czasu. Więcej, niż te krótkie dwa lata. Jak widać nie poznał jej na tyle dobrze od dwa tysiące jedenastego do dwa tysiące trzynastego roku, żeby być z brunetką szczęśliwym do ostatniego oddechu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale tym samym nie miałby Teeny i tego dnia nie spędziłby w towarzystwie niedoszłej modelki, a już dawno nie bawił się tak dobrze, przy okazji zapominając na jakiś czas o żałobie.
      — Czyli jeszcze nie zardzewiałem? — przeczesał luźno opadające kosmyki włosów, których nawet najlepszy żel nie utrzymałby na jednym miejscu. Całe szczęście był ostatnio u fryzjera i wyglądało to znacznie lepiej, niż przed dwoma tygodniami. — Jaki zakres materiału obejmuje ten kolejny poziom? Chciałbym wypaść jak najlepiej, proszę pani — zsunął na nos okulary, patrząc wprost w oczy brunetki i tym samym zrobił zeza, śmiejąc się głośno. Nie zważał, że ludzie mogą się na nich dziwnie patrzeć, bo było dość wcześnie, a oni zachowywali się, jakby z ich zdrowiem psychicznym nie do końca było w porządku. Chwilę później oczy znowu zasłonił swoimi ulubionymi ciemnymi szkłami, idąc na równi przy boku Reyes. — Dzielą nas jedynie trzy lata, a ty sugerujesz mi, że nie dam rady? Pff, jestem oficjalnie obrażony, a miałaś naprawdę ogromną szansę, żeby zobaczyć mnie tylko w todze, a później bez niczego. Szkoda, bo ten materac jest dość wygodny, kanapa w salonie też, podłoga aż błyszczy, blaty w kuchni też mam solidne, a o wannie nawet nie muszę wspominać. — szeptał, wymieniając kolejne miejsca, jednocześnie zachowując powagę na twarzy, jakby właśnie był tym poważnym, prawie trzydziestotrzyletnim mężczyzną.
      Na tę chwilę nie skomentował jej ostatnich słów. Mieli blisko do tej jaskini typowej dla rozwodnika, więc korzystając z wiosennej pogody, która na dobre zagościła w Nowym Jorku, szli sobie spacerkiem. Zajęło im to mniej niż dwadzieścia minut. Kiedy tylko podeszli do zamkniętej bramy i wydzielonej części zwanej furtką, Lionel przyłożył specjalną kartę do automatu, wbijając szybko sześciocyfrowy kod. Dalej poważny i trochę mniej milczący, zaprowadził kobietę pod odpowiedni blok, liczący albo aż, albo tylko dwadzieścia cztery piętra. Skorzystali z windy, bo komu chciałoby się pokonywać aż tyle schodów? Było zbyt gorąco, a przede wszystkim nie chciał przemęczać brunetki. Kilkanaście sekund później stanął przed drzwiami własnego mieszkania, witając sąsiadkę z naprzeciwka. Od razu przypomniał sobie dzień, gdy mijali tą starszą sąsiadkę, a Teeny podbiegła do kobiety, wręczyła kilka cukierków w niebieskich papierkach, mówiąc - te kulki mogą jeść tylko osoby z Krainy Smerfów, smacznego. Wyobraźni pozazdrościć by jej mogli pewnie nawet najpopularniejsi pisarze z Nowego Jorku. Obca staruszka pokochała ją jak własną wnuczkę, więc widząc na niej czarną sukienkę, wiedział doskonale, że dalej przeżywa odejście Nicolette. Jeśli ta kobieta współpracowała w konspiracji z jego mamą i siostrami, to jako jedyna potwierdzi słowa Renee i bratowej, iż Lio naprawdę raz był widziany z blondynką, a drugi raz już z inną brunetką. Przepuścił Castanedo, spoglądając na śpiącego Prince'a, co dla Reyes mogło oznaczać wybawienie, bo skończyłaby z obślinionymi butami.
      — Witaj w Krainie Smerfów, na osiedlu samych niebieskich bloków, tych ciemniejszych i jaśniejszych. To sprawka Teeny, a pobliscy sąsiedzi inaczej nie nazywają tego miejsca. — położył na blacie okulary przeciwsłoneczne, poprawiając paprotkę i ułożył w jeden stosik porozrzucane listy. — Śmiało, możesz szukać pornoli, zabawek erotycznych, puszek po piwie i pudełek po gotowym jedzeniu, a ja sobie tu poczekam. — ustawił dwie szklanki, stawiając dzbanek z lemoniadą, którą przygotował o siódmej rano.

      niezardzewiały rozwodnik

      Usuń
  90. [Dzień dobry, buenos dias! Zawsze miałam słabość do piegusów, chyba mój Alex też będzie miał. Dziękujemy za powitanie, cieszę się, że karta się podoba, a pytań jest więcej niż odpowiedzi :)

    Zawsze mam problem z wymyślaniem wątków, a że jest jeszcze wcześnie, to już w ogóle brakuje mi pomysłów. Może tobie w głowie coś siedzi? :)]

    Dorio

    OdpowiedzUsuń
  91. [odautorsko]

    A wiesz, że się skuszę? Nasze postaci są tak różne, że chyba bym sobie nie wybaczyła, gdyby się nie spotkały. Za bardzo ciekawi mnie, co z tego wyjdzie i niezmiernie kusi mnie perspektywa zaburzenia rutyny tej uroczej Meksykanki.

    Przekonajmy się, czy Lennart będzie w stanie wykrzesać z niej chociaż cień uśmiechu. A gdzie cienie widać najlepiej? Przy ognisku! Nie wiem, czy to dobry plan, ale założyłabym, że pewnego tajemniczego wieczoru Lenny zwyczajnie i bez pytania dosiadł się do niej, gdy akurat biwakowała/spędzała wieczór przy ognisku na plaży. W zasadzie nie wiem, gdzie dokładnie Reyes spędza czas, ale jeśli mi podpowiesz, będę elastyczna i się dostosuję.

    Lennart Lindgren

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. PS. Zapomniałam dodać, że komentarz, mimo wszelkich Twoich obiekcji, stawia Cię w dobrym świetle, a ja dziękuję gorąco za miłe słowa.

      Usuń
  92. Na samym dole, tuż pod wagonikiem Reyes i Jimeneza dwóch facetów wykrzykiwało coś jeden przez drugiego, na pewno starali się ustalić, co było przyczyną awarii i z tego jednostajnego jazgotu dało się tylko wyłowić pojedyncze przekleństwa. Sid posadził sobie wygranego świniaka na kolanach, zasłonił mu jedną ręką uszy, a drugą oczy – żeby nie musiał ani słuchać niecenzuralnych słów, ani zmagać się ze swoim lękiem wysokości i szkoda tylko, że natura nie obdarowała człowieka większą ilością górnych kończyn. Bynajmniej nie chciał dodawać otuchy przerażonej Reyes, nawet nie przyszło mu to w tej chwili do głowy. Dobrze byłoby walnąć samemu sobie w twarz, ale tak porządnie, żeby aż odrzuciło tę pustą głowę do tyłu i żeby za prędko nie wróciła na swoje miejsce. Za to bólem przypominała, że choć znajdowali się teraz kilkadziesiąt metrów nad ziemią i byli pijani jak nie przymierzając (wybacz, pluszowy Sidney’u) świnie, dobrze byłoby na tę ziemię się sprowadzić, przynajmniej myślami i już tej ziemi się trzymać. Tymczasem zamiast uderzenia Jimenez poczuł przed chwilą na swojej twarzy dotyk Reyes. Nienachalny, delikatny, taki po prosu, zadział się sam. Sprawiał, że chciało się przymrużyć oczy, zamruczeć jak kocur, bo po plecach przebiegały ci przyjemne dreszcze – chciało się go coraz więcej, wszędzie, i tęskniło się za nim jak za działką najczystszego narkotyku, bo diler celowo nafaszerował cię jedynie małą próbką, podsycił twój głód, wiedział, że zechcesz do niego wrócić. Ale cały czas znajdujesz się na wygranej pozycji, Jimenez, jeszcze nie jesteś skończonym degeneratem, jeszcze możesz zawrócić. Dałeś radę zawrócić kilka lat temu, choć czułeś przy niej dokładnie to samo, co teraz. Teraz jesteś starszy, mądrzejszy o doświadczenia z przeszłości, uzbrojony w nowe strategie, których wtedy jeszcze nie znałeś. Tyko ta szkocka… Dlaczego schlewanie się tą szkocką było według ciebie dobrym pomysłem?
    Jimenez odchrząknął, wyprostował się, otworzył oczy. Nie wiadomo, kiedy je zamknął.
    — Tych dwóch pod nami wygląda na profesjonalistów — guzik prawda, wyglądali obszarpańców pracujących tutaj za karę i dokładnie na to wskazywały epitety, jakimi się przerzucali. Musieli trenować je regularnie. — Zdejmą nas stąd raz dwa. Panika jest tutaj niewskazana. I to nie moja wina, że Sidney jest taki przerażony. Udzieliło mu się od ciebie — z pomocą dłoni Jimeneza prosiaczek pokiwał głową na potwierdzenie — Po prostu się zrelaksuj, ciesz się widokami i pomyśl o tym, że jeśli tu zginiemy, to przynajmniej razem. W towarzystwie raźniej, prawda?
    I tak na to zasługujemy – chciało się dodać na koniec, ale te słowa Jimenez zachował już dla siebie. Może w ten sposób równowaga w przyrodzie miała zostać przywrócona i dwoje zwyrodnialców występujących przeciwko emocjonalnej naturze człowieka właśnie otrzymywało swój ostatni posiłek – w postaci klejącego się do wszystkiego popcornu i rzutu okiem na najwspanialsze miasto tego świata, zanim roztrzaskają się razem z tym przeklętym wagonikiem o ziemię, zostawiając po sobie pluszową świnkę i flaszkę szkockiej w krzakach. Piękna, poetycka śmierć. I ślad dla przyszłych pokoleń.
    Widoki dookoła zapierały dech w piersi. Niby oglądało się to miasto każdego dnia, od rana do wieczora było się jego częścią, ale rzadko – a może jeszcze nigdy? – z tej perspektywy, w takim bajzlem w głowie, w takim towarzystwie, z takim nienormalnym kontekstem sytuacji. A i tak całą uwagę skradały włosy Reyes. To, jak tańcowały na wszystkie strony, poddawały się podmuchom wilgotnego wiatru, raz zasłaniały zupełnie jej twarz, innym znowu całkowicie ją odsłaniały. Pachniały. Może szamponem, może perfumami, a może po prostu nią. Tym razem Jimenez nie próbował już z nimi walczyć. Patrzył, przez chwilę jeszcze pozwalał im się wywijać, podskakiwać. Kilka sekund, zanim wśliznęła się pod nimi jego dłoń, dosięgnęła policzka Reyes, trochę ją do niego przyciągnęła. Nachylił się ku niej, wiedział doskonale, co zamierza zrobić, zanim jeszcze dotarło to do jego świadomości i zanim ta świadomość zdołałaby go od tego uchronić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I nie musiała. Wagonik zaskrzypiał i powoli zaczął staczać się w dół, do tyłu, dokładnie tam, skąd dopiero co wystartowali. Jimenez zwiesił głowę, nawet się nie wyprostował tylko obrócił się na swoim siedzisku bardziej do przodu, pewnie oparłby się czołem o poręcz, gdyby grawitacja nie przyciągała go teraz do oparcia i kilka razy o tę poręcz puknął. Zamiast tego przetarł twarz dłonią, na chwilę zacisnął palce w kącikach oczu, bo tak robił każdy człowiek załamujący się nad własną głupotą, klepnął po grzbiecie pluszowego prosiaka. Los okazał się mądrzejszy od niego, bardziej zapobiegawczy. Jeśli gdzieś nad nami naprawdę urzędował jakiś bóg, to należało mu teraz złożyć krwawą ofiarę ze swojego własnego, pustego i oberżniętego przy samym kołnierzyku łba. Czy to byłby tylko pocałunek? Czy przy Reyes cokolwiek mogło być tylko czymś?
      — Należą się wam pieniądze za bilety. Stary szmelc. Pewnie zabiorą się za to dopiero wtedy, kiedy ktoś faktycznie się na tym zabije. — facet z obsługi nie wyglądał na przejmującego się dwojgiem ludzi, którzy jeszcze dwie minuty temu faktycznie ocierali się o śmierć. Biedak, miał po prostu dodatkowy obowiązek na głowie i zapewne mu za to nie zapłacą.
      Jimenez machnął tylko ręką i razem z Reyes oddalił się od tej diabelskiej maszynerii na bezpieczną odległość. Zatrzymał się dopiero na uboczu, gdzie żaden wagonik ani żadne rozpadające się tory nie mogły już posypać im się na głowy.
      — Przysięgam, miałaś coś brudnego na policzku, musiałem się temu przyjrzeć. — wetknął ręce do kieszeni, zakołysał się śmiesznie w przód i w tył. Jego ulubiona strategia na wszystko, z czym nie umiał sobie poradzić jak normalny dorosły mężczyzna. Wszystko obracać w durny żart. — Kupmy więcej tego popcornu, powinien nadawać się na rozpałkę do ogniska. No i trzeba znaleźć naszą butelkę, o ile ktoś już się nią nie zainteresował.
      Chodźmy, róbmy coś, szybko. Natychmiast!

      Sid

      Usuń
  93. Propozycja mieszkania wyszła z jego strony bardzo lekko, jakby nie niosła ze sobą żadnych obaw i rozważań, czy oferowanie czterech kątów komuś obcemu, to na pewno dobra, a przede wszystkim rozsądna decyzja. I chociaż ten dom był jego osobistym azylem, skrytką dla zebranych w ciągu dnia emocji, którym w zamknięciu mógł dać upust – w tej sprawie nie czuł potrzeby toczenia ze sobą wewnętrznej bitwy. Reyes zyskała jego zaufanie swoją niewymuszoną i szczerą osobowością, i nawet jeśli Reginald nie wiedział o niej wszystkiego, równocześnie wątpił, że twarz, którą przed nim odsłoniła jest maską, a sposób bycia to wyłącznie przedstawienie i aktorska gra. Możliwe, że Reyes była w tej chwili jedną z zaledwie kilku osób na świecie, którym gotów był pomóc w sposób, narażający po części tak ważną dla niego prywatność, ale intuicja podpowiadała mu, że zniszczenie przestrzeni osobistej to ostatnia rzecz, która powinna go martwić. Martwić mógł się natomiast o jedną rzecz, o którą martwiłaby się również sama Reyes – o ewentualne przywiązanie, bo to że nauczył się je eliminować, nigdy nie dawało stuprocentowej pewności, że ziarno sentymentu nie wykiełkuje z biegiem wspólnego egzystowania.
    Brał pod uwagę możliwość odmowy, więc nie poczuł się urażony, gdy padła ona z ust Reyes. Musiał postawić się w jej miejscu i spojrzeć na całą tę sytuację jej oczami, bo czy gdyby jemu zaproponowano takie rozwiązanie, skorzystałby z oferty bez zawahania? Prawdopodobnie nie. To nie duma byłaby jego problem, ale bagaż prywatnych wspomnień w formie materialnej – zdjęcia z różnych okresów życia; listy pisane na wojnie i schowane na dnie szuflady, telegramy od rodzin kolegów po fachu, czy nawet odznaczenia, które powinny napawać go dumą, a jednak w obliczu wszystkich nieocalonych ludzi, ciężko było zachłysnąć się mianem bohatera i spocząć na laurach. Trzymał to w domu niczym stare szkolne pamiętniki, aczkolwiek nie ze względu na sentyment – po prostu nie potrafił się ich pozbyć, za każdym razem walcząc z poczuciem bezczeszczenia czegoś, co jest przecież bezcenne. Osobiście więc, na tym etapie znajomości, musiałby przeanalizować sobie wszystkie za i przeciw, dlatego nie oczekiwał od Reyes euforycznego okrzyku zgody i wszelkiej akceptacji. Rozumiał, że przystając na tę propozycję, musiałaby przenieść całe swoje życie w ściany tego domu, że wówczas odsłoniłaby przed nim jeszcze więcej osobistego świata – to zupełnie tak, jakby stanąć przed obcym człowiekiem i nagle rozebrać się przed nim do naga. Potrzebowała czasu i było to oczywiste. Poza tym, niewykluczone, że miała w życiu kogoś, kto taką pomoc może oferować jej każdego dnia, bo to, że jej serdecznego palca nie zdobił złoty krążek, nie oznaczało, że nie dokonała wyboru sercem. Reginald wiedział o Reyes niewiele i zakładał wszystkie możliwości – żarty zaś mogą być tylko żartami.
    — W porządku, Rey — odparł, pozwoliwszy sobie użyć zdrobnienia i uniósł usta w uśmiechu. Nie musiała czuć presji, bo była to oferta bezterminowa i wątpliwe, aby kiedykolwiek zmieniła status na inny. Ludzie, którym gotów był pomóc w taki sposób, mieli swoje mieszkania i nic nie zwiastowało, żeby nad którymś zawisło widmo finansowego kryzysu i potrzeba nagłego wsparcia w postaci miejsca do nocowania.
    — I szczerze, nie wiem czy wyszłaś z wprawy — powiedział, konsumując swoją porcje taco. — Bo jeżeli chodzi o ten po części tajny sos, to nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek w życiu próbował lepszy. Delicioso — przyznał, wycierając z palców kapkę salsy, która wyciekła z placka. — I mógłbym się czegoś napić, ale sam nie wiem czego — zastanowił się chwilę, nie mając nic przeciwko przejęciu przez Reyes roli gospodarza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najchętniej skusiłby się na szklaneczkę burbona, ale nie był pewien jak potoczy się wieczór, dlatego wolał się wstrzymać, gdyby miał wsiąść jeszcze dziś za kierownicę. — Teraz bardziej rozmarzyłem się nad tamale i truskawkami nasączonymi margaritą, niż nad napojem — stwierdził, spojrzawszy na Reyes z uśmiechem. Wprawdzie rzadko sięgał po słodkości, ale czasami nie potrafił sobie odmówić, a podejrzewał, że jeśli wyszłyby one z ręki Reyes, tym bardziej nie byłby w stanie walczyć z ochotą.
      Złączył na chwilę usta w zastanowieniu nad propozycją gry w papier, kamień i nożyce. Posiadał zmywarkę, ale z drugiej strony, uruchamianie jej dla niewielkiej ilości naczyń mijało się z celem.
      — Mam trochę inną propozycję — zaczął po kilku sekundach dumania. Wiadomo, że zawsze lepiej jest wycierać, niż myć. — Ustalmy, że ja pozmywam, a ty powycierasz, ale przy okazji powiesz mi jeszcze coś o osobie — zachęcił. — Co, poza malowaniem, lubisz robić w wolnym czasie; czego chciałabyś jeszcze w życiu spróbować... — wymienił przykładowe, choć nieprzypadkowe aspekty. Jej osobowość była interesująca, on zaś był jej ciekaw. Marzenia i pasje zawsze mówią o człowieku najwięcej.

      Reginald Patterson

      Usuń
  94. [Pomysł z wpływowym klientem byłby świetnym rozwiązaniem. Chętnie bym to wplotła w jego życiorys :)
    Jeśli mieliby się znać, to potrzebowałabym Twojego maila, by odrobinę nakreślić Ci sytuację, w jakiej Alexander się znajduje, ponieważ z Saint Thomas wyjechał cztery lata temu. Musieliby się znać już wtedy, a to sprawia, że Reyes musiałaby wiedzieć co nieco o jego przeszłości. Czy arthvmis@gmail.com to dobry mail? Mogę się odezwać?]

    Dorio

    OdpowiedzUsuń
  95. Alexander nie dowierzał własnym uszom. Michael właśnie kazał mu odsunąć plany na dzisiejszy wieczór, zapomnieć o tym, że pierwszy raz od czterech lat miał siły, by zmierzyć się z przeszłością. Wszystko, co Dorio chciał zrobić po pracy musiał przesunąć na nie wiadomo kiedy, bo nie wiadomo kiedy znowu będzie się czuł na tyle silnie, aby rozpakować chociaż jeden zakurzony karton w mieszkaniu.
    Od czterech lat mieszka na pudłach na Manhattanie. Codziennie powtarza sobie, że jutro zrobi z tym porządek, lecz nigdy to nie nastaje. A kiedy już myślał, że to ten dzień Michael sprawił, że jego nadzieja legła w gruzach. Znowu.
    - Panie Santos, czy nie ma lepszej osoby w tym biurze, aby zajęła się tą sprawą? – zapytał z nutą nadziei.
    - Nie, Dorio – rzucił poirytowany Michael. – Pan Marquito wymaga, aby poszedł z nim ktoś, kto będzie w stanie odpowiedzieć mu na wszystkie pytania. Nie ma nikogo innego, komu mógłbym powierzyć to zadanie. W końcu kto lepiej będzie się znać na procedurach celnych i konwojach jak nie sam dyrektor do spraw transportu?
    Alexander mimowolnie się uśmiechnął. Jego przełożony bardzo dobrze wiedział, jak połechtać zszargane ego swoich pracowników. Niemniej wciąż z tyłu głowy tliła się w nim nadzieja, że dzisiejszego wieczora będzie mógł usiąść przed kartonami i rozpakować, a właściwie rozedrzeć wspomnienie za wspomnieniem.
    - Masz być w El Museo Del Barrio o osiemnastej trzydzieści. Nie, nie – poprawił się Santos – o osiemnastej. Żadnego spóźnienia, Marquito tego nienawidzi. Jeśli wszystko wyjdzie tak, jak powinno, nie będziesz się musiał martwić o następne wakacje.
    Dorio westchnął kierując się w stronę drzwi. Machnął przełożonemu ręką i wyszedł z biura.
    ***
    Godzinę przed ustalonym czasem Dorio wyszedł z mieszkania wciąż zastanawiając się co by było gdyby został. Pewnie piłby kolejną butelkę tequili. Może, choć to było mało prawdopodobne, wcale by jej nie dotknął i próbowałby stawić czoła wspomnieniom w zupełności na trzeźwo.
    Wsiadł do taksówki. Spojrzawszy ponownie na budynek, w którym mieszkał uświadomił sobie, że kolejny raz udało mu się uciec od demonów przeszłości. Tym razem nie z egoistycznych powodów, choć wcale nie napawało go to optymizmem.
    Dotarcie na miejsce z mieszkania zajęło mu więcej czasu, aniżeli przewidział. Wyszedłszy z taksówki rozejrzał się dookoła szukając Pana Marquito. Na szczęście, jeszcze go nie było. W takim razie zdąży jeszcze zapalić. Z kieszeni marynarki wyjął wymiętego papierosa. Ona zawsze mu powtarzała, żeby nie wypychał galowego stroju niepotrzebnymi rzeczami, dlatego wziął cztery papierosy, portfel i niezbędne dokumenty do zawarcia umowy.
    Widząc potencjalnego klienta wyrzucił niedopałek papierosa i zgniótł go czarnym lakierkiem.
    - Witam – powiedział, wyciągając rękę. Uścisk Marquito był stanowczy.
    Wszedł za mężczyzną do środka budynku częstując się lampką szampana. Nie wiedział, co go czeka w tym budynku. Nigdy nie był fanem sztuki. Jedyny moment, gdy miał kontakt z artystą, to kilka lat temu, gdy jeszcze prowadził kurort w Saint Thomas. Pamiętał Reyes jak przez mgłę – dawno i nieprawda. Już nie prowadził takiego życia, jak kiedyś. Był zupełnie kimś innym, choć matka do niedawna powtarzała mu, że wciąż jest tą samą osobą, tylko życie pokrzyżowało mu plany.
    Czyżby właśnie zauważył szatynkę?

    Dorio

    [Mówiłam, że początki są dla mnie straszne. Mam nadzieję, ze do przełknięcia :)]

    OdpowiedzUsuń
  96. Jego dłonie delikatnie opadły. Onieśmielone własną niedawną pewnością, dzięki której tak czule i łagodnie błądziły po twarzy Reyes, ledwie muskały jej miękką skórę, by po chwili nabrać śmiałości w swym zagubieniu, zanurzyć w ciemnych włosach i uchwycić jej twarz. Onieśmielone własnym gestem, który był tak naturalny, a jednocześnie zupełnie obcy, jakby nie był to jego własny gest, jakby to nie była piegowata twarz Reyes; jakby jego muśnięcia nie dopasowywały się do ostrych rysów kobiety, jakby jej kości już nie leżały tak idealnie w jego wgłębieniu dłoni, paliły i krępowały; jakby to był ich pierwszy dotyk, ten nieśmiały i drżący, jakby to był ich zupełnie ostatni dotyk, ten stracony i bolący, poza czasem i pamięcią. Onieśmielone tą wyrwą między przeszłością a teraźniejszością, którą próbowały zapełnić, połączyć – zapomnieć; jakby poprzez uchwycenie twarzy Reyes mógłby uchwycić tamte lata i do nich powrócić, odnaleźć i spleść się w jedno; jakby poprzez zbliżenie zmysłami mogli też zbliżyć się do siebie uczuciami; jakby fizyczność pociągała za sobą duchowość i psychikę; jakby w tym geście na granicy wspomnień i rzeczywistości mogli znów być sobą; powrócić do tamtego Laurence’a i tamtej Reyes, być znowu razem; po prostu powrócić.
    Powrócić do spragnionych dłoni, które niepewnie muskały karmelową skórę, złaknionych, a jednocześnie wciąż wątpiących i zapytujących, bo ciągle nie mogły uwierzyć w jej obecność tuż obok niego, w jej ciepły oddech na szyi, w jej roziskrzone oczy, które wpatrywały się w niego z wyczekiwaniem, w jej drobne dłonie, które z uczuciem zagłębiały się w jego burzę loków, starając się wyprostować pojedyncze kosmyki, tak samo jak zanurzała się w duszę, próbując odwinąć jego poplątane życie; powrócić do splecionych rąk pod stołem i nóg pod wspólną kołdrą, które odnajdywały się podczas najciemniejszych nocy, gdy nie było widać nawet ich gwiazdy, wybranej i nazwanej podczas jednego z nocnych pikników nad oceanem, kiedy szampan mieszał się z marzeniami o przyszłości, a domowa pizza z obietnicami spełnienia owej wizji układanej czułym szeptem wśród szumu fal i świstu wiatru; powrócić do dłoni, które zrywały dla niej kwiaty i owoce z drzew w ogrodzie Maudie; do dłoni, które podawały jej zapisane kartki słowami i uczuciami, których często sam nie potrafił jej odczytać, by po chwili wyrwać je i objaśniać swój świat, tłumaczyć się z siebie i własnych niedopowiedzeń, które igrały w jego wyobraźni, bo wciąż wydawały mu się one zbyt mętne, znów nie wierzył we własne umiejętności; do dłoni, które wygrywały na fortepianie jej ulubione utwory i te, którymi chciał się z nią podzielić; do dłoni, które w każdej chwili były gotowe przerwać nieoczekiwanie grę na instrumencie, chwycić jej zdezorientowaną dłoń i poprowadzić ją po czarno-białej klawiaturze jak po własnym ciele; do dłoni, które swym dotykiem wprawiały w napięcia i drżenia, dzieliły się sobą jak najtroskliwiej, zaznawały rozkoszy i poznawały każdą cząstkę jej jestestwa; do dłoni, które po raz pierwszy uścisnęły jej drobne ręce w przysłoniętym od promieni słonecznych salonie wśród obrazów, regałów na książki, obok żółtego fotela i czarnego fortepianu, gdzie Maudie wprowadziła ją do ich życia, które już na zawsze miało się spleść z życiem Reyes. Powrócić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jego dłonie smutno opadły. Odtrącone. Puste. Teraz wydał im się to gest naturalny, najwłaściwszy; poddały się dłoniom Reyes, które odepchnęły go po raz kolejny, wciąż z nieukrywanym bólem i wściekłością, choć delikatniej i tęskniej, jakby również wiedziały, że powrót jest już niemożliwy, że dzisiejszy dotyk już nie jest tak czuły jak dawniej, a jedynie potęguje zaznawane krzywdy, wciąż na nowo rozpamiętywane i niepotrafiące odejść w niepamięć. Jego dłonie przez chwilę się wahały, czy może jednak zatrzymać się, ponownie uchwycić twarz Reyes, znów spróbować odnaleźć siebie w jej ramionach, nie pozwolić jej nigdy więcej uciec, zniknąć, przepaść w życiu, które nie było już jego; ale w końcu zdały sobie sprawę, że nie mogą już dłużej pozostawać w tej przeszłości, że nie mogą dłużej udawać, że przeszłość można zatrzymać, uchwycić i zamknąć w dłoniach – w ten sposób wskrzesić do życia. Jego dłonie milczały, odnajdując własne ciało, które było im niewygodne. Zawahały się w tym powrocie do teraźniejszości, do dwudziestosiedmioletniego mężczyzny w dopasowanej marynarce, do organizatora wystawy ukochanej matki, do syna, którym już nie potrafił być, a o którym nie potrafił zapomnieć, do człowieka zagubionego i wciąż popełniającego błędy, nadal żyjącego przeszłością.
      Jego dłonie powoli opadły. Powróciły do ciała, które z drżeniem przyjęło ten gest z przeszłości. Gest zarumienionego siedemnastolatka, który pokochał i zaufał po raz pierwszy. Gest chłopca zanurzonego w marzeniach i wątpliwościach, muzyce i literaturze. Gest, który na zawsze wplótł się w tkaninę wspomnień ostatniego lata w San Diego, w ciepłe promienie słoneczne na rozpalonej skórze, w uderzenia fal o napięte ciała, w kolejne pociągnięcia pędzla, w łagodne dźwięki fortepianu, w roześmiane spojrzenia, które chciwie odnajdywały własne odbicie w drugim. Gest, który nie potrafił odnaleźć się w teraźniejszości i wydobyć te wszystkie wspomnienia, ożywić je, aby znów stały się dzisiaj.
      Nie wiedział, co zrobić z tymi odtrąconymi dłońmi. Delikatnie je zacisnął, chociaż wydało im się to niewłaściwe, już nie były pochłonięte gniewem, ogarnął je ból, z którym nie potrafiły sobie inaczej poradzić. Niepewnie sięgnął do włosów, jakby w przeczesaniu ich mógł też uporządkować własne myśli i emocje. Prawa dłoń przetarła oczy w swojej bezradności, której się wstydziły, sunęła ciężko po policzku, rozmasowując kości policzkowe, zatrzymała się na szczęce, rozpostarła palce w geście niemocy. Kręcił głową, przymykając powieki, które wydały mu się zbyt ciężkie, zbyt ospałe, pozwalając bólowi głowy i bólowi zadawanemu mu przez to rozdarcie dzisiaj od wczoraj rozpłynąć się po całym ciele. Odetchnął. W końcu spojrzał w jej oczy, które ponownie zaiskrzyły wściekłością; błękit jej tęczówek przybrał kolor wzburzonego oceanu, nadciągającej burzy, której w żaden sposób nie można powstrzymać. Długo się w nie wpatrywał, choć spojrzenie z każdym jej złośliwym słowem tężało, przybierało na sile, dało się poddać jej wściekłości i same zanurzało się w tym gniewie.
      — Jaką prawdę, Reyes? Odnośnie czego? — zapytał, zacisnąwszy znowu dłoń na szczęce. Lewa ręka objęła tułów, przez co podpierała uniesioną dłoń. Uśmiechnął się poirytowany jej drążeniem tamtych wspomnień, otwieraniem ich i gmeraniem w piekących wnętrznościach. Właśnie to robiła. Uciskała kolejne cząstki ich przeszłości, sprawdzając, jak wiele bólu wywołają.

      Usuń
    2. — Chcesz usłyszeć konkretną wersję prawdy. Swoją wersję. Więc proszę. Powiedz mi, jak powinna ona brzmieć, a chętnie ją powtórzę, aby zagłuszyć twoje sumienie. — Gwałtownie oderwał dłonie od swojego ciała. Zrobił krok w stronę Reyes, zmuszając ją tym samym do cofnięcia. Znaleźli się niemalże pod białą ścianą, na której najbliżej nich wisiał jeden z późniejszych obrazów Maudie, gdzie ciemność zapanowała nad jasnością i nie pozwalała jej rozbłysnąć swoim zbawiennym ciepłem. Spojrzał na niego ponad ramieniem Reyes, ale zaraz znowu wbił wzrok w dziewczynę. Wziął głęboki wdech. Jego głos przybierał coraz ostrzejsze krawędzie, nie pozwał się uciszyć ani uspokoić. Każde jej słowo wywoływało kolejną falę bólu i gniewu. Nie potrafił nad tym zapanować. — Pamiętam. Bardzo dobrze pamiętam. Myślisz, że mógłby o nich zapomnieć? — warknął, świdrując ją wzrokiem. Znów je słyszał. Znów cisnęły mu się na usta. Wściekłość przejmowała nad nim kontrolę. Czuł, że po raz kolejny, gdyby rozsunął wargi, swobodnie zsunęłyby się po nich te najgorsze obelgi, którymi próbował zamaskować własny ból i lęk. Jednakże mocno zacisnął usta, zacisnął też dłonie, jakby próbował to wszystko zatrzymać w sobie, zdusić, unicestwić w samej podstępnej chęci. Dopiero po chwili znów je rozwarł, zastanawiając się przez moment nad kotłującymi się myślami, które chciał wyrazić. — Nawet gdybym zadzwonił, to pewnie i tak byś nie odebrała lub wyrzucała te wszystkie oskarżenia, które teraz przychodzą ci z taką łatwością. Tak, Reyes. Sama zadajesz ból. Mnie i sobie — dodał ostro, gestykulując przy tym rękoma, które wycelowały w nią palec wskazujący prawej dłoni. — Jednak najbardziej sobie, bo nie chcesz nawet się przyznać przed samą sobą do winy, do własnych lęków i obaw, do tego, że także stchórzyłaś. Porzuciłaś nas. Mnie i Maudie. Tak samo jak ja ciebie. Taka jest prawda. Dlaczego wciąż od tego uciekasz? Dlaczego wciąż próbujesz całą winę zrzucić na mnie? — jego podniesiony głos łamał się, wił nad przepaścią między gniewem a smutkiem, między bezradnością a rozpaczą, między obojętnością a uporem, między oskarżeniami a przeprosinami. Zrobił kolejny krok do przodu, zmniejszając ponownie dystans, niemalże czuł ciepło jej ciała na własnym. Jego spojrzenie nie łagodniało, wciąż błyskało iskrami wściekłości i poirytowania w zielonych oczach, w których mienił się ciemny błękit i ciepły brąz. Przeskakiwał wzrokiem po jej twarzy, zanurzał się w jej wzburzonych oczach, liczył piegi, zsuwał się po jej kształtnym nosie i miękko przesuwał po jej pełnych wargach. Ale już żadne wspomnienie nie powróciło. Nie uderzyło go ochotą przygarnięcia jej do siebie, składania na jej ustach pocałunków pełnych nadziei i ponownej prośby o zaufanie, przesunięcia opuszkami palców wzdłuż jej piegowatych policzków. To już nie była jego Reyes.
      Odsunął się nieco, jakby zdanie sobie z tego sprawy przygniotło go kolejnym ciężarem nie do udźwignięcia, przygniatało klatkę piersiową, przez co z trudem można było wziąć kolejny haust powietrza. Znów mimowolnie spojrzał na obraz Maudie, poszukując w nim wsparcia, jednakże wciąż widział w nim odbicie własnej ciemności.
      — Byłaś dla mnie wszystkim! Kochałem cię, pragnąłem być z tobą, na zawsze, zrozum to wreszcie Reyes! — wykrzyczał jej prosto w twarz, przykładając do niej oskarżające dłonie. Nie mógł już znieść deptania przez nią jego uczuć, nie mógł znieść, że potrafiła tak swobodnie uwłaczać jego miłości, że z taką łatwością przychodziło jej łamanie mu duszy i serca.

      Usuń
    3. Czuł jak na nowo ogarnia go gniew i chęć niszczenia. Czuł jak wyziera w nim pustka. Czuł jak jego dłonie zaciskają się w pięść, jak kręci głową, próbując odczarować rzeczywistość i jej słowa, jak robi krok do tyłu, jak w gniewie bieleją mu kłykcie od coraz mocniejszego ucisku, jak jego wściekłe spojrzenie przerzuca się na obraz Maudie, który tak samo jak on został pozbawiony życia i uczuć, tak samo jak i on pozostał jedynie powłoką, bolącym wspomnieniem, którego odzierała z własnej miłości Reyes; czuł jak w furii robi szybki krok w stronę obrazu, jak jego pięść rozdziera płótno, życie i przeszłość, jak uderza w miejsce, gdzie granat przemienia się w najsmutniejszą czerń, jak pięść zatrzymuje się na ścianie, w której również pozostaje wyrwa, jak po jego dłoni spływają kolejne strużki krwi, które wcale nie niosą ukojenia, nie mają mocy oczyszczenia, rozmycia tego bólu, który zadawała mu przeszłość słowami Reyes.
      Zamrugał kilka razy. Czuł ten gniew, ale tego nie zrobił. Wciąż stał przed nią, a obraz był w stanie nienaruszonym, wręcz niewzruszony jego przypływem wściekłości, którym chciał unicestwić pamięć o Maudie, o Reyes, o nim samym. Wziął głęboki wdech, jego dłonie, które znajdowały się tuż przy ramionach dziewczynie, delikatnie drżały, ale wciąż były rozpostarte, nie zacisnęły się we wzburzone pięści. Cofnął je szybko, bojąc się własnych emocji. Schował je głęboko do kieszeni. Jego twarz, choć wciąż wykrzywiona w grymasie wściekłości, przybrała smutny wyraz. Przeszywający ból był nie do zniesienia. Dopiero po chwili dotarły do niego dźwięki pianina, które musiały przebić się przez ogłuszające go uczucia. Nie uniósł spojrzenia w stronę instrumentu, który wygrywał utwór Liszta. Nie były to jednak początkowe uderzenia klawiatury, właściwie utwór powoli dobiegał końca. Musiał wybrzmieć tuż przed jego wybuchem lub zaraz po nim, jakby w ten sposób miał odciągnąć od nich zdezorientowane spojrzenia odwiedzających wystawę. Laurence nie podniósł wzroku, nie zlustrował sali, pozostając zupełnie obojętny na otoczenie, wciąż usilnie wbijał napięte spojrzenie w Reyes.
      Obdarzała go kolejnymi lodowatymi słowami, które skuwały go swym chłodem, odzierały go ze słabości i zadawały kolejny ból. Przywoływały przeszłość i stapiały w jedno jego zachowanie z tamtego lata i z dzisiaj. Sama nie pozostawała dłużna w rozdrapywaniu ran, które nawet po tych dziesięciu latach nie mogły się zagoić. Wpatrywał się w nią z delikatnie rozchylonymi ustami, które niedowierzały i były zupełnie bezradne. Kręcił głową, ledwie się cofał, by znów zrobić przysunąć się w jej stronę. Niemożliwie uwierało go jego własne bycie.
      — Cokolwiek powiem, Reyes, to i tak w to nie uwierzysz — zaczął obojętnie, rozgoryczony tym, że napotyka na mur, którego nie da się w żaden sposób zburzyć, przeciw któremu nie można już walczyć, bo samemu ciągle się przegrywa i otrzymuje się kolejne ciosy, coraz boleśniejsze. Wyciągnął prawą rękę z kieszeni, która zatrzymała się w połowie drogi do jego twarzy. Opuścił ją po chwili. — Tak, to przeszłość, którą sama wykorzystujesz przeciwko sobie. Wciąż rozdrapujesz te same rany, wciąż powracasz do tego, jak cię potraktowałem, co zrobiłem, a czego nie zrobiłem, choć jednocześnie nie dostrzegasz w tym swojej winy — wpatrywał się w nią, mierząc się z jej okrutnym wzrokiem, któremu wciąż było mało i nie zamierzał ustąpić, złagodnieć pod wpływem jego smutnego spojrzenia, czułego dotyku czy słów, które jeszcze niedawno pragnęły jedynie zbliżyć się do niej, uspokoić jej ból i gniew, unieważnić te lata rozłąki, cofnąć ostatnią kłótnię, przywrócić do życia Maudie; słów, które przyjmowały z początku kolejne zarzuty i wypomnienia, pozwalały jej wyrzucić to wszystko z siebie. Pokręcił powoli głową, gdy pytała o to, czy sprawia mu to radość. Prychnął w irytacji. Wybrzmiewał kolejny utwór. Beethoven.

      Usuń
    4. — Nie, Reyes. Nie próbuję niczego zamaskować, wybielić siebie czy udawać. Wciąż mnie przyrównujesz do tamtych bezlitosnych słów, wciąż wciskasz mi je do ust, wciąż wybrzmiewają one dla ciebie w moich dzisiejszych słowach. Ciągle widzisz tamtego Lauriego, który wyrzucił z siebie cały gniew, obawiając się swoich lęków i straty. Nie dostrzegasz mnie! Przyznałem ci rację, tym samym przyznając się do winy. Ile razy mam to jeszcze powiedzieć? To moja wina! Moja! To ja wtedy cię zraniłem i pozwoliłem ci odejść! To ja nie przełamałem ciszy, nie próbowałem się skontaktować, choć wielokrotnie wpatrywałem się w budynki twojego kampusu, wyobrażając sobie, że właśnie marszczysz brwi w skupieniu nad kolejnym obrazem, choć zaraz potem widziałem cię rozśmianą wśród znajomych, z chłopakiem, który obejmował cię ramieniem, przez co nigdy nie podszedłem, chowałem się tylko, odwracałem wzrok, a niedługo później przestałem tam przychodzić, bo nie chciałem rujnować swoim bólem twojego życia! To moja wina! Mało? O czymś jeszcze zapomniałem? — zawołał, naśladując jej szyderczy ton. Oczy błyszczały złośliwie. Poczuł jej dłonie na klatce piersiowej, oddychał szybko, próbując się uspokoić, choć z każdym wykrzyknieniem jego serce wybijało coraz zajadłszy rytm. Ujął je ostrożnie, choć czuł, że to był gest pusty. Ścisnął je delikatnie i odsunął je od swojego ciała, jednakże ich nie puścił. Jego spojrzenie delikatnie ustępował wściekłości, gdy mówiła o tym, kim jest, gdy wspominała o nienawiści, którą darzył samego siebie, o sile autodestrukcji, której nadal nie potrafił w sobie zdusić, a często pozwalał przejąć nad sobą kontrolę. Rozdzierała go pustka, rozdzierał go ból. Sprawianie kolejnego zawodu. Wpatrywał się w nią długo, szukając odpowiedzi, najmniejszego wsparcia. — Nienawidzę siebie — powtórzył po niej, już ciszej i pozwalając powoli ujść złości, którą wciąż czuł w najmniejszych cząstkach swego ciała. — Nie ciebie, Reyes. Nie przerzucam na ciebie swojej wzgardy do samego siebie. Po prostu… — urwał, kręcąc głową. Nie potrafił ułożyć swoich myśli i uczuć w składne słowa. Nie potrafił się otworzyć. Pozostawał wciąż w jakichś niedopowiedzeniach. — Ja nie potrafię żyć — odparł w końcu, choć gdy tylko słowa wyrwały mu się z ust, odczuł ich absurd, wręcz zakrawały się o głupotę. Frazesy, które silą się na wyrażenie najgłębszych lęków i bólu, a stawały się tanią podróbką dialogów z filmów. Ponownie pokręcił głową. Cały czas trzymał w swoich rękach dłonie Reyes, które ostrożnie uwolniły się z jego ucisku i pogłaskały go po policzku. Przymknął oczy i delikatnie zmarszczył brwi. Ten gest, choć tak czuły i ciepły, sprawiał ból. Musiał przełknąć przeszłość. Musiał przełknąć teraźniejszość. Musiał dostrzec w tym geście prawdziwą Reyes. Nie tą z jego wspomnień, nie tą, którą krzywdził, lecz tą, która faktycznie przed nim stała i muskała jego skórę.
      — Siebie, czyli kogo tak właściwie? — zapytał cicho, otwierając oczy. Ponownie ujął dłoń Reyes, ale tym razem nie odepchnął jej, przytrzymywał ją wciąż przy swoim drżącym ciele. — Chciałbym ci to wszystko obiecać, znów odzyskać twoje zaufanie, znów pozwolić, abyś jednym spojrzeniem, czułym dotykiem przywróciła mnie do siebie. Ale to chyba niemożliwe — powiedział smutno, głaszcząc kciukiem wierzch jej dłoni. Po chwili opuścił rękę i bezgłośnie wypuścił powietrze. Właściwie sam nie wiedział, czego chce i co powinien zrobić. Ból był przejmujący i zatrzymujący go ciągle w tej niejako obojętnej postawie. — Zmieniłaś się. Ja też się zmieniłem, choć w to wątpisz. Należymy do przeszłości, Reyes. Nie wiem, czy teraźniejszość jest dla nas. Czy… czy się w niej odnajdziemy — potykał się o własne słowa, które wyrażały kolejne lęki i obawy. Nie potrafił tak po prostu powiedzieć Reyes, że chciałby znów odnaleźć siebie w jej ramionach, że powinni skończyć to wzajemne zadawanie sobie bólu i dzielenie się wątpliwościami, które narastały podczas tylu lat.

      Usuń
    5. — Nie wiem, czy potrafię — opuścił głowę, ukrywając swój wzrok przed jej spojrzeniem. Ból głowy powtarzał natrętnie nie potrafię, nie potrafię. Próbował go zagłuszyć, próbował go uśmierzyć, ale wciąż wkradała się ta niepewność. Przy Reyes zupełnie tracił swoją pewność. Miała rację, przy niej znów stawał się tym onieśmielonym siedemnastolatkiem. — Myślę, że dla ciebie będzie to jeszcze trudniejsze, bo już samym byciem obok cię ranię — dodał z wahaniem, które niejako wybrzmiało pytająco. Sięgnął po paczkę papierosów z kieszeni i obracał ją długo w palcach. Zastanawiał się. Wyczuł, że Reyes mogło się to nie spodobać, że przecież kiedyś nie palił. — Zacząłem, gdy Maudie umarła — odparł ze smutnym uśmiechem. Wciąż przychodziło mu z trudem mówienie o tej ciszy, którą pozostawiła w nim po swoim odejściu. Przyglądał się paczce, choć czuł na sobie uważne spojrzenie Reyes. Niepewnie wyciągnął papierosa, którym przez chwilę bawił się palcami. Znów włożył go do paczki, choć jej samej nie schował. — Wyjdziesz ze mną zapalić? — zaproponował z wahaniem. — Po prostu wyjdźmy stąd, chyba nie zniosę dłużej siebie tutaj — dodał, unosząc brwi. Znów nasilił się ból głowy, delikatnie się zmarszczył. — Cholernie boli mnie głowa. Muszę się napić — dodał, choć nie ruszył się nawet o milimetr. Uniósł w końcu spojrzenie na Reyes, próbując wyczytać w oczach jej własne myśli. Błękit jej tęczówek delikatnie złagodniał, choć wciąż widoczny był w nich ból i zawód. Pragnął, aby na ich miejsce pojawiły się inne uczucia, ale nie wiedział, jak to zmienić. Czuł, że każde słowo jest niewłaściwe, każdy gest pali, a spojrzenie zadaje kolejne cierpienie. Czuł, że jego obecność zawsze będzie wywoływała u niej ten ból, że będzie wciąż przywoływała wspomnienie ostatniego dnia lata, które zakończyło ich wspólne życie.
      Właśnie wybrzmiały dźwięki Bacha. Te same, które wygrywał Reyes po raz pierwszy.

      I can’t

      Usuń
  97. Uniósł lekko kącik ust na jej swobodny gest podziękowania i zastanowił się chwilę, słysząc zmodyfikowaną propozycję spowiadania się z pasji i marzeń, choć za nim rozchylił usta i zdołał cokolwiek powiedzieć, Reyes zdążyła podjąć decyzję za niego. Pokiwał głową z uśmiechem, gdy zgarnęła talerze i błyskawicznie zeskoczyła z hokera, nie dając mu choćby sekundy na odniesienie się do warunków umowy – a oczywistym było, że szukał celnych argumentów, żeby móc chociaż w jakiejś części jej odmówić. Nie wiązało się to z próbą ukrycia czegokolwiek, bo w albumie nie było żadnych zdjęć, które sam uznawałby za kompromitujące – Reginald po prostu nie miał w zwyczaju o sobie opowiadać i w tej kwestii, jeżeli ktoś chciał otrzymać rąbek historii jego życia, trzeba było mocno i bezpośrednio ciągnąć go za język. W tej chwili Reyes postawiła go poniekąd przed faktem dokonanym, zakładając, że obejrzą te albumy bez względu na jego zdanie, a chociaż nic nie stało na przeszkodzie przed zaprotestowaniem, ostatecznie uznał, że taka umowa będzie sprawiedliwa. Jeśli oboje uchylą odrobinę siebie – oboje będą kwita.
    — Sangre mexicana — skomentował, stwierdzając ten niezaprzeczalny fakt bez jakiejkolwiek szczypty złośliwości, a raczej z namiastką rozbawienia, po czym podniósł się z miejsca i zabierał ze sobą jeszcze deskę do krojenia oraz pozostawione na niej noże. — Niech będzie, że stoi — odpowiedział, zatrzymawszy się przy zlewie, a kiedy Reyes zaczęła opowiadać, Reginald wypuścił z kranu strumień ciepłej wody i sięgnął po gąbkę z płynem, zabierając się za zmywanie.
    To, że przepadała za gotowaniem rzeczywiście dostrzegł, ale na wzmiankę o tym, że im bardziej jest zdenerwowana, tym lepsze danie jej wychodzi, uniósł w zdziwieniu brwi. Od razu przeanalizował sobie tacos, które wspólnie skomponowali – jak bardzo zdenerwowana musiała być, skoro wyszły tak dobrze? A już szczególnie ta pierwszorzędna salsa z tajnych składników. Albo inaczej – jak doskonałe byłyby tacos, gdyby wkurzenie Reyes osiągnęło apogeum? To niewątpliwie intrygujący detal i jeden z kolejnych, który potwierdzał nietuzinkowość tej kobiety. Postanowił jednak, że nie będzie jej przerywał i dopytywał, skoro częściową odpowiedź na tę przypadłość już otrzymał, a jej posiadaczka sama nie znała konkretnego wytłumaczenia, poza tym, kwestia sitcomów była równie ciekawa. Na to zaczepne szturchnięcie odpłacił się krótkim spojrzeniem, które po chwili spoczęło na twarzy Reyes na dłużej, bo ilość emocji, które przemykały przez te delikatne rysy, była naprawdę zaskakująca. Nie musiała opisywać niczego ze szczegółami – wystarczyło tylko spojrzeć w jej błękitne oczy, aby dowiedzieć się jak wiele dana sprawa dla niej znaczy; ile wspomnień dobrych lub złych kryje, czy wiąże się z tęsknotą, czy potrzebą zapomnienia. Jeśli oczy faktycznie był zwierciadłem duszy – to te należące do Reyes na pewno.
    Odłożył mokry talerz na brzegu zlewu po stronie brunetki i sięgnął po następny. Tematyka gór była mu bardzo bliska, bo stanowiła dość mocny fundament jego usposobienia. Wiele osobistych granic i słabości przełamał dzięki szczytom i doskonale zdawał sobie sprawę, że szwendanie się po górach dla wielu ludzi jest niezrozumiałą abstrakcją, nie wspominając o szlakach, po których stąpanie niosło ze sobą ogromne ryzyko. Dla niektórych góry stanowią jednak synonim wolności; są także sposobem na obalanie wewnętrznych barier i budowanie siebie. A jeśli rzeczywiście jest w tym szczypta szaleństwa, to z pewnością warta grzechu, i Reginald sam za każdym razem powtarzał dokładnie te słowa, wypowiedziane teraz przez Reyes: to trzeba przeżyć na własnej skórze. Jego ciotka nie potrafiła przytaknąć temu stwierdzeniu, a chociaż nigdy nie odwodziła go od pasji – bała się jak diabli.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tych górskich wyczynów bała się bardziej, niż jego wyjazdów na misje, ale cała jego górska pasja polegała na tym, że Reginald najpierw wspinał się na szczyt, a później skakał z niego w wingsuicie. Jak pewnego razu dowiedziała się o soku z El Capitan, niemal dostała zawału.
      — Nie wiem czy istnieje coś piękniejszego od nocy pośród gór — przyznał, spojrzawszy na Reyes. Zaraz zmarszczył nieco brwi i wzrokiem nieśpiesznie prześledził jej twarz, żeby za moment uśmiechnąć się sugestywnie. — No, właściwie teraz mógłbym nad tym rozważać — podsumował z nutą żartu i podał Reyes następny talerz, powracając do następnych naczyń. Popierał jej podejście odnośnie sprawdzenia się na ściance przed ruszeniem na realną wspinaczkę, bo było po prostu rozsądne, ale kiedy o tym mówiła, nie spodziewał się zaproszenia. Chociaż, w rzeczywistości bardziej niż samo zaproszenie, zdumiał go ten nieśmiały ton, w który ubrała pytanie. Łączył jednak fakty i wnioskował, że próba na ściance będzie bardzo osobistą próbą, a może nawet czymś, co można porównać do pierwszego kroku, który postawiła po wypadku i związanej z tą chwilą niepewności.
      — Chciałbym — odpowiedział i zakręcił chwilowo kran, lokując spojrzenie w tęczówkach Reyes. — Bez względu na miejsce — dodał, podnosząc kąciki ust. Za moment odwrócił się jednak na pięcie i przeszedł do lodówki, z której wyciągnął butelkę słodkiego Nuwang Ume-Plum. W ślad za nią, zza szklanych drzwi wiszącej szafki, sięgnął pękaty kieliszek i uzupełnił go alkoholem do połowy. — Za hobby — powiedział, wręczając Reyes szklane naczynko. Otwarcie butelki białego wina zdecydowanie jej się należało, a skoro był to punkt umowy, to Reginald zamierzał go dotrzymać. Nuwang Ume-Plum było jedynym winem, jakie posiadał na stanie, bo koneser win z niego słaby, ale to miało wyjątkowy smak. Szczególnie, jeśli było lekko schłodzone.

      Reginald Patterson

      Usuń
  98. Jednak się nie mylił. Udając zainteresowanie obrazami, przytakując klientowi, kątem oka zauważył, że kobieta skierowała się w ich stronę. Nie był pewien co zrobić. Już od dłuższego czasu nie wiedział, jak ma się witać z nowo poznanymi osobami, jeszcze gorzej radził sobie z starymi znajomościami sprzed tragedii.
    Alexander nie był szczególnie zżyty z Reyes. Widzieli się w swoim życiu tylko raz, gdy kobieta przyjechała do ich kurortu na Saint Thomas i spędziła tam kilka tygodni na ciężkiej pracy. Gdy wyjechała, mailowali ze sobą przez kilka miesięcy. Ich kontakt zakończył się w momencie, gdy stracił wszystko, co było dla Alexa najważniejsze.
    Pamiętał, że prawie każdego dnia, gdy szatynka nie miała sił, siadała na patio wychodzącym na Morze Karaibskie popijając kolorowego drinka. Dorio lubił na nią wtedy patrzeć. Właściwie, to lubił patrzeć na każdego gościa w swoim kurorcie. Zazwyczaj byli to turyści, którzy chcieli odpocząć od zgiełku wielkich miast, czasem były to osoby, które chciały pochwalić się innym. Rzadko zdarzały się osoby jak Reyes, które przyjeżdżały w celach biznesowych. Oni zawsze byli najciekawsi – chaotyczni, niezorganizowani. To najczęściej im Alex wraz z Victorią musieli pomagać. Nie mieli pojęcia, gdzie znajdą sklepy czy kina. Twierdzili, że nie potrzebują rozrywki, w końcu przyjechali tylko do pracy.
    Na szczęście wiedzieli, gdzie mogą się zrelaksować, Reyes szczególnie. Drewniane patio wychodzące na Honeymoon Beach było najlepszym, według Victorii miejscem w całym ich kurorcie. Tak zapamiętał szatynkę – siedzącą na drewnianej ławce obitej kolorowymi poduszkami z podciągniętymi do brody kolanami wsłuchującą się w morze Karaibskie.
    W dawnym życiu był największą gadułą. Uwielbiał rozmawiać z innymi, pomagać im. Czasem nawet oprowadzał gości po wyspie, choć zawsze powtarzał, że tutaj się przyjeżdża odpoczywać na plaży, podziwiać widoki, a nie jakieś zabytki. Mimo jego niechęci do miejsc historycznych, turyści zawsze byli wniebowzięci, a Alexandrowi próbowali wcisnąć spory napiwek. Brunet nigdy ich nie przyjmował. Uważał to za swego rodzaju obowiązek. Nieraz słyszał, że nowi goście przyjechali tylko dlatego, iż siostra cioteczna ze strony wujka ich babki polecała jego wycieczki.
    Usłyszawszy melodyjny głos Reyes podniósł głowę otrząsając się z zamyślenia. Wyglądała dokładnie tak samo, jak na Saint Thomas – promieniała.
    - Próbuję dotrzymać towarzystwa panu Marquito – odpowiedział służbowym, poważnym tonem.
    - Marny z niego kompan – żachnął się mężczyzna – opowiada tylko o konwojach, pracy w banku i procesach celnych. Nic, co mogłoby Panią zainteresować.
    Na twarzy Alexandra pojawił się nikły uśmiech, który równie szybko zniknął. Wiedział, że Reyes będzie miała więcej pytań, aniżeli odpowiedzi. Gdy ostatnio się widzieli, był właścicielem małego ośrodka wypoczynkowego i nie miał nic wspólnego z bankowością.
    - Mimo wszystko, dobrze, że Santos wysłał tutaj ciebie, aniżeli kogoś, kto zajmuje się ochroną danych osobowych. Wtedy to już dawno bym zasnął – zażartował Marquito, ale Alexander już prawie go nie słuchał.
    Jedyne, co miał w głowie to pytanie, jak ma się zachować. Z jednej strony tęsknił za odrobiną normalności, która niedawno była jeszcze codziennością. Brakowało mu przyjaciół, rozkrzyczanych dzieci biegających przed ośrodkiem i tych, którzy karcili swoje pociechy. Był pewien, że Reyes była w stanie dać mu namiastkę tego, za czym tęsknił najbardziej – stabilizacji.
    Z drugiej strony bał się wszystkich pytań, które zaleją go z ust kobiety. Na pewno pamiętała Victorię, a co za tym idzie, będzie dopytywać, gdzie ona jest.
    - Twoja wystawa? – zapytał Alex, rozglądając się po dużej sali. Mimo, że nie znał się na sztuce był pod wrażeniem.
    Teraz już był pewien – ani na trzeźwo, ani pod wpływem nie byłby w stanie dzisiaj pokonać demonów, które towarzyszą mu od tylu lat.

    Dorio

    OdpowiedzUsuń
  99. Wszystkie zdjęcia do albumów, które zdobiły tutejsze półki, wybierał sam, a były to wyłącznie te chwile, na których szczególnie mu zależało – wiązały się z jego osiągnięciami, przełomowymi momentami i bliskimi, z których część nie istniała już wśród żywych. Zapewne, jeśli Reyes kiedykolwiek byłoby dane obejrzeć rodzinne albumy z Barnardsville, wtedy na co drugiej fotografii dostrzegłaby jakiś żenujący kadr, który później, w ramach przekomarzanek, mogłaby mu wytykać do końca życia. Mało tego! Jeśli oglądałaby je z ciotką, to przy okazji nasłuchałaby się opowieści, jak to młody Reginald rozczulał starsze panie na wsi, wręczając każdej napotkanej bukiet polnych kwiatów, albo jak protestował przed jedzeniem marchewki i nikczemnie przemycał ją dla koni. Niewątpliwe, że pokazałaby również stare nagrania, jak Reginald tańczył na festynie country-western two-step z grupą. Ciotka uwielbiała wspominać, więc zdradzenie różnorakich zdarzeń życiowych Reginalda z czasów dzieciństwa, byłoby po prostu nieuniknione.
    — Reyes Castanedo i noc w Joshua Tree National Park brzmi doskonale — stwierdził, pozwalając sobie na filuterny ton. Może w końcu wybrałby swój zaległy urlop, skoro dotychczas nie było ku temu okazji. — Ale ostatecznie zadowolę się Reyes Castanedo i ścianką The Cliffs na Long Island — dodał, niby nieznacznie się krzywiąc, po czym uśmiechnął się nadając tym słowom wyraźniejszego żartu. W rzeczywistości, każda z tych opcji była warta zrealizowania i jeżeli faktycznie zdecydowaliby się kiedyś na wspólną rozrywkę tego typu, to Reyes mogła być pewna, że Reginald na pewno nie odmówi. Każda forma wspinaczki dostarczała mu wiele frajdy, a tak właściwie, to nawet zwykły spacer pośród gór potrafił go na swój sposób uszczęśliwić. Być może dlatego, że dorastał we wiosce, położonej u stóp Blue Ridge i w górach czuł się niemalże jak w domu.
    — Ale pomysł z taksówką wcale mi się nie podoba i nie biorę go pod uwagę, więc albo zrobię to ja, albo nikt — powiedział zaraz z nieco poważniejszą miną, która odgórnie skazywała ten pomysł, jak i argumenty z nim związane, na porażkę. Bez względu na to, czy wino doda jej odwagi, czy nie, to nieodpowiedzialnym byłoby puszczać Reyes samopas z obcym kierowcą, będąc równocześnie świadomym, że w każdej chwili może dopaść ją atak paniki. A jakoś nie potrafił sobie wyobrazić sytuacji, w której taksówkarz pomaga jej szybko dojść do siebie – w obliczu ataku prędzej widział kierowcę spanikowanego w stopniu równym, albo jeszcze większym niż sama Reyes. Dla kogoś, kto nigdy nie mierzył się z taka przypadłością, zachowanie Reyes może wydawać się niezrozumiałe, a zważywszy na dzisiejsze czasy, jeszcze ktoś uzna ją za naćpaną i zamiast pomóc, znów nagra całe zajście i całkiem spieprzy sprawę. Bezmyślne działania nie szły w parze z reginaldowym charakterem, więc oczywistym było, że zrezygnuje z alkoholu i osobiście dostarczy ją pod odpowiednie drzwi, niżeli zdecyduje się na drinka, a później wsadzi w samochód z bóg wie kim. Może lampka wina nie sprawiłaby mu kłopotu, ale niektórych zasad trzymał się kurczowo, a już szczególnie tych, które dotyczyły zakazu jazdy po spożyciu – prawo państwowe dopuszczało normy, ale prawo reginaldowe już nie. Poza tym, istniała jeszcze opcja przenocowania tutaj, wówczas mogliby rozpracować butelkę we dwoje, ale na tę chwilę była wątpliwa; chociaż Reginald jej nie wykluczał, jeśli Reyes po kilku lampkach naprawdę stanie się nieustraszona. A to byłoby ciekawe przy jej temperamencie.
    Wyciągnął dłoń w kierunku brunetki i uniósł usta w zapraszającym uśmiechu. Poprowadził ją do salonu, na wygodny fotel nieopodal kominka, a sam sięgnął po gitarę, włączając przy okazji ciepłe światło stojącej lampki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na zewnątrz zapadł już zmrok, a w mieszkaniu robiło się coraz ciemniej i przy salonowym świetle zarazem przytulniej.
      — Okej... — zaczął i przysiadł naprzeciwko, na podłokietniku kanapy, a gitarę ułożył na udach. Spojrzenie zatrzymał na twarzy Reyes. — A więc jesteś kobietą, o akwamarynowych oczach, które nie potrafiły wyjść z mojej pamięci od dnia szesnastego października i właścicielką naszyjnika. Nazywasz się Reyes Castenado, kochasz malować, jesteś kuratorem sztuki i pochodzisz z jednego z najpiękniejszych krajów na świecie. Twoim hobby jest gotowanie, niezwykłe góry i sitcomy, a do tego robisz najlepszą salsę jaką znam — podsumował z uśmiechem i uderzył w struny, chcąc sprawdzić strój gitary. Pokręcił dwoma kluczami i powtórzył uderzenie. — Za to należy ci się chyba coś więcej, niż tylko brzdąkanie strun. Niech będzie, mam dziś naprawdę dobry nastrój, a przy okazji napomknę już nieco o mojej pierwszej miłości — powiedział i zaczął powoli uderzać w struny, wygrywając dźwięki do utworu Travelin' Soldier w wersji odrobinę wolniejszej niż w oryginale i w niższej tonacji. Po chwili doszedł do tego niski, nienachalny wokal, który w przestrzennym pomieszczeniu wypełniał się równo z dźwiękami strun. Historia, którą opowiada ten utwór, była częściowo opisem jego pierwszej miłości – miała inne zakończenie w ostatniej zwrotce, bo dziewczyna już nie czekała, jak wrócił z pierwszej misji, a jeśli siedziała na molo, to na pewno w ramionach kogoś innego, ale wiele aspektów tej historii łączyło się z jego relacją. Był jednak wdzięczny za to doświadczenie, bo dzięki niemu na dobre poświęcił się w imię swojego zawodu, a dziś był właśnie tutaj.

      Reginald Patterson

      Usuń
  100. Cassian przewidywał, że Reyes będzie protestować. Była na niego wściekła – nie potrafił rozsądzić, czy miała do tego prawo; było tak jednak i nie miał zbyt wielu możliwości, by taki stan rzeczy jakkolwiek zmienić. Czegokolwiek by nie robił, jedna rzecz pozostawała stale niezmienna – był Cassianem Quatermaine, zdehumanizowanym chirurgiem, który lata temu wyrzekł się ludzkich uczuć.
    Nie był człowiekiem – nie czuł, nie kochał, nie nienawidził. Nie potrafił się nawet złościć i tutaj eksponując jedynie lodowatą obojętność; ktoś taki jak on nie był stworzony do życia w społeczeństwie. Był bezwzględny – bezwzględny wobec płaczu, błagania na kolanach, uderzania pięścią, czy prób dotarcia do jego serca.
    Nie mógł powiedzieć, że był dobrym człowiekiem, bo nie był; nie osuszał cudzych łez, nie stanowił opoki, nie budował azylu. Jedynie istniał, udając, że nie jest inny, próbując się dostosować, pragnąc jedynie nie rzucać się w oczy swoim patologicznym jestestwem.
    Był pragmatykiem do bólu – nie lubił zbędnych rzeczy. Nie lubił zbędnych ludzi. Nie lubił bałaganu we własnym życiu; nie potrafił znieść chaosu, nie dopuszczał do chaosu, wszystko porządkując według wyuczonego schematu.
    Był jak drewniana krata, na którą ktoś puścił bluszcz obojętności. Z czasem roślina zarosła podporę całkowicie, odcinając od światła, zakrywając przed światem i obejmując szczelnie tak, by nikt nigdy więcej nie dostrzegł jej istnienia. By butwiała w spokoju, próchniała i niszczała, nękana bezlitosnym zębem czasu. Nie miał wyboru, bo nikt nie planował bluszczu podcinać, a on mógł jedynie istnieć pod fasadą zieleni, stanowiącą teraz jedyny widok na jego jestestwo.
    Nikt nie mógł mu pomóc, a on sam nie chciał sobie pomagać. Wyciągnięta łagodnie dłoń nie nadchodziła z żadnego kierunku, a nawet jeśli by nadeszła – odepchnąłby ją. Nie lubił łaski, gardził litością i nie chciał, by ktokolwiek myślał, że Cassian Quatermaine w jakimkolwiek momencie swojego życia mógł choćby poczuć się słaby.
    Nie był słaby. Wyzbył się słabości. Wyzbył się wszystkiego, co czyniło go słabym. Był tak silny jak nietknięty korozją posąg ze spiżu, nieśmiertelny jak pamięć, stabilny jak skała i spokojny niczym morze bez wiatru, prowadzące łódkę bez żagla na bezpieczną mieliznę.
    Był gotowy odciąć wszystkie łączące go z ludźmi więzy – bezwzględnie przerwać, ukrócić istniejące relacje, pozbyć się każdego, kto mógłby choćby naruszyć jego nienaruszalną skorupę. To, kim był, wymagało poświęcenia – to, kim był wymagało notorycznej pracy i samodoskonalenia, które stały w sprzeczności z ludźmi, budzącymi dawno uśpione uczucia, które pochował głęboko w sobie.
    Nie mógł na to pozwolić. Nie po to wykuł trumnę z ołowiu, nie po to zakopał ją w zamarzniętej ziemi, w którą ledwo wchodziła łopata; nie po to wykopał dół długi do jądra wszechświata, by ktoś był w stanie ją znaleźć i na nowo odpieczętować.
    Nie.
    Wewnętrzny ogień wypalił się lata temu, zdmuchnięty przez mrozy północy; dusza sczerniała, zapadła się w sobie, zamieniła w bezkształtną masę, smolistą macką próbującą odepchnąć ludzi, którzy choćby zbliżali się do mrocznej osobliwości.
    Niech wszyscy odejdą. Niech zostawią go samego. Niech przestaną wracać i pozwolą mu na samotność, której tak bardzo pragnął.
    Ku jego zaskoczeniu, Reyes nie brzmiała jakby była zdenerwowana. Nie rozumiał tego. Przecież dał jej do zrozumienia, że ma rację. Że nie myli się, a on nie ma zamiaru się bronić. Dlaczego przestała walczyć? Dlaczego wyciągnęła do niego dłoń?
    — Mhm — powiedział tylko. Nie chciał, by cierpiała u jego boku. Nie chciał, by była w jego życiu, okaleczając się jego obojętnością. Nie chciał, by trwała nadal, wnosząc do jego świata światło, które bezskutecznie próbował rozgonić w ciemności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale nie chciał też, by odchodziła. Nie chciał jej ranić. Nie chciał mówić gorzkich słów. Nie chciał nią gardzić. Nie chciał jej krzywdzić. Po prostu nie chciał jej krzywdzić.
      Usiadła z przodu. Cillian siedział posłusznie z tyłu. Spodziewał się wyłącznie milczenia, nieprzyjemnej atmosfery, zniszczenia tego wszystkiego, co jakimś cudem nadal trwało, wisząc na cienkich linach, które nie chciały się zerwać, nieważne jak bardzo napierał.
      A później zaczęła mówić. Tak jak zwykle. Jakby nic się nie stało. Jakby cała ta sytuacja była wytworem jego wyobraźni. Objęła go delikatnie, promieniując ciepłem, jakby próbując tchnąć w niego życie, które na nowo mogłoby rozpalić już dawno zapomniany ogień. Nie mówił nic, jedynie milcząc; pozwolił, by musnęła jego policzek i pierwszy raz nie chciał patrzeć komuś w oczy, choć wydawało się, że i tak nie musiał tego robić.
      Pożegnała się z Cillianem i zniknęła. Umknęła jak łania na sawannie; wymknęła się z klatki ciemności, swobodnie zamknęła za sobą drzwi i bez skrępowania wróciła do swojego świata, nie czując na sobie ciężaru obojętności.
      — Jak już doczekacie się bliźniaków, mam nadzieję, że będą podobne do niej, nie do Ciebie — powiedział Cillian, śmiejąc się i wychylił pomiędzy przednimi siedzeniami. — I mam nadzieję, że będzie wśród nich chociaż jedna dziewczynka.
      — Skłonność do ciąży mnogiej jest dziedziczna ze strony matki, a nie ojca, durniu — mruknął Cassian, odpalając auto, by odwieźć irytującego brata do domu.

      sometimes love is a patience game,
      so now we wait...

      Usuń
  101. — Czuć ją w każdym metrze tego mieszkania. Czasami odnoszę wrażenie, że moja Nicolette po prostu śpi w swoim łóżeczku albo pobiegła na plac zabaw z mieszkającym poniżej Wilsonem. Gdy myślami odpłynę za daleko jestem pewny, że jest w przedszkolu i za jakiś czas pojadę po nią, ale ta piękna wizja szybko mija — mówił powoli, wyraźnie, bez żadnego załamania głosu, jakby pogodził się z tą sytuacją, iż nigdy, ale to przenigdy Teeny nie wróci. Przesuwając szklanki bliżej siebie, napełnił obie zimną lemoniadą, podając jedną z nich Reyes. Być może będzie dla niej zbyt kwaśna, lecz z Nicolette uważali, że im więcej cytryn, tym lepiej, bo wtedy wydaje się idealna w smaku. — Ty pewnie też tak masz, bo o córce przypomina mi nawet głupia skarpetka, którą znajduję przypadkowo w komodzie. Robiąc placuszki bananowe również o niej myślę, ponieważ Teeny uwielbiała tę przekąskę. Mechanicznie w markecie biorę do ręki ciastka kokosowe, sok pomarańczowy, ser z dziurami, jogurty z doczepionymi tatuażami i tuńczyka. Jak się okazuje nie jadła tylko słodyczy, bo była żona zawsze tak twierdziła — przysiadł na brzegu kanapy, odkładając szklankę na wyczyszczoną wczoraj ławę i sam nie wiedział, czy lepiej wrócić do poprzedniej, weselszej formy rozmowy, czy zapytać o to, jak ona radzi sobie z odejściem bliskich? Nienawidził rozdrapywać czyiś ran, a jeśli towarzyszka będzie miała ochotę podzielić się swoim sposobem na trwającą żałobę, to po prostu powie, wtrącając trzy grosze w trakcie tej pogawędki.
    Mówił o aniołku tylko dlatego by była po prostu obecna. Może niekoniecznie wśród nich, ale w rozmowie, wspomnieniach i tym, co pozostawiła po sobie w mieszkaniu. Nie potrafił wyrzucić żadnej zabawki. Ubrania wciąż wisiały w szafie z namalowanymi na zewnętrznych drzwiach drobnymi kwiatkami. Na lodówce, a także nad jej łóżeczkiem rozwieszone były wszystkie rysunki - koślawe kółka, fioletowa trawa, różowe chmury, krzywy domek bez komina, księżniczka z zielonymi włosami i zbyt gruby Prince, którego nie potrafiła odwzorować na czystej kartce papieru. A ten najcenniejszy, który przedstawiał Lionela, Margaret i roześmianą Nicolette po środku, trzymającą ich za ręce schował do szuflady biurka. Wierzył, że Reyes ma podobnie. Być może w sklepie, gdy robi zapasy spożywcze też sięga po ulubione produkty siostry albo przyjaciół. Jemu rosła gula w gardle, a z oczu prawie płynęły łzy, kiedy przebywając w rzędzie z kosmetykami, nie mógł kupić kolejnej buteleczki szamponu do włosów dla Teeny albo nowej szczoteczki do zębów w którymś z akceptowanych przez nią kolorów. Przez podobną katorgę przechodził, siedząc z brunetką w kawiarni, bo tam też myślał o tym, co zamówiłaby dziewczynka, uśmiechając się co chwilę do cioteczki Reyes, nie zapominając o Julianne. Nie chciał zgadywać, ale mógłby sobie dłonie odciąć, iż Castanedo również wzrusza się na widok jakiegoś kosmetyku stosowanego przez siostrę, chce zrobić obiad składający się z uwielbianych dań, budzi się zlana potem, gdy śnią się jej bliscy, a usłyszenie tego najważniejszego imienia na ulicy czy w którymś z seriali wbija dodatkową szpilę w serce.
    Widząc jak Prince zaczyna się przeciągać we własnym posłaniu, pilnował momentu, w którym psiak wstanie i niekoniecznie dobrze zareaguje na kogoś nowego w mieszkaniu. Wolał być przygotowany i zatrzymać go w porę, niż zbierać Reyes z podłogi. Tym samym postanowił wrócić do przyjemniejszych tematów, nie robiąc z siebie poważnego byłego prawnika, któremu głupoty nie siedzą w głowie. Był po prostu człowiekiem, chcącym od czasu do czasu usłyszeć porządny kawał czy brać udział w przedstawieniu, występując w nim jako przystojny model albo przyszły narzeczony z ogromnym bukietem białych lub czerwonych róż.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — To znalazłaś coś? Zaczyna mi się nudzić i aż nie wierzę, że dalej nie rzuciłaś się na takiego faceta, jak ja. Co mam jeszcze zrobić? Niby nie zardzewiałem, niby mnie tak chwalisz, a jak doszło do tego, że jesteś w Krainie Smerfów, to zapomniałaś o tym całym pożądaniu. — pozwolił się Prince'owi oprzeć o swoje kolana i pogłaskał go za uchem, a ten zadowolony podszedł do brunetki, obwąchując jej stopy.
      Nie miał nic przeciwko temu by serwować sobie kolejną porcję niewymuszonych komplementów i propozycji. Byli dorosłymi ludźmi, nie wiedział, czy Castanedo czuje do kogoś miętę przez rumianek, jednak on dalej szukał swojego szczęścia i przeznaczenia. To prawda takiego Lionela nie poznałaby w szpitalu, więc może za jakąś sprawką Teeny i jej siostry wpadli na siebie tego dnia. Niekoniecznie wierzył w duchy, ale od śmierci córeczki zyskał własnego aniołka stróża, dlatego pewnie tam w niebie siedziała zadowolona, ciesząc się z tego, że tata z cioteczką mają ze sobą kontakt. Jeszcze kilka godzin temu nie przypuszczał tego, iż akurat dzisiaj zobaczy poszkodowaną w wypadku kobietę, która oddała cząstkę serca małej, a Nicolette zrobiła to samo, ufając jej we wszystkim. Teraz piszczałaby niemiłosiernie, oprowadzając ciocię po każdym z pokoi. Najpierw zaprowadziłaby ją do własnego królestwa, pokazując niezbyt małą kolekcję królików w przeróżnych kolorach. Oprócz tego wyznałaby jakie bajki czyta jej na dobranoc tatuś, zaznaczając pewnie, że mamusi częściej nie ma, niż jest i ten obowiązek też spada na niego. Zaprowadziłaby Reyes później do łazienki, gdzie myje zęby, słuchając piosenki - "Szczotka, pasta, kubek, ciepła woda" i do woli pluska się w wielkiej wannie, nalewając na różową gąbkę ukochany truskawkowy szampon, wyznając przy okazji, że ten, którego używa tata tak pięknie pachnie. Do pokazania zostałby jej jeszcze salon, niewielki gabinet rodziców, sypialnia i kuchnia, ale tam interesujący byłby kącik Prince'a i fakt, iż Lio robi najlepszy smażony makaron na całym świecie. A w wielkiej tajemnicy wyznałaby nieskromnie, że cudownie jest leżeć w tym wielkim łożu w sypialni, bo jest takie wygodne i nawet jak zaśnie obok tatusia, to śpi się jej znacząco lepiej, niż samej u siebie.
      — Ale cudownie wygodna ta kanapa — położył się, układając stos poduszek pod głową i obserwując dalej Reyes bez żadnego skrępowania. — Zaczyna być mi naprawdę smutno, ponieważ odnoszę wrażenie, że nie chcesz tego niezardzewiałego durnia z śmiesznym zezem w gratisie. A ja się tak starałem. Zabrałem na najlepszą kawę i ciacho w okolicy. Pokazałem własne cztery ściany i dodatkowo przedstawiłem przystojniaka Prince'a. Ranisz serce staruszka, piękna brunetko. — podniósł się, stękając przy okazji tak głośno, że gdyby sąsiadka z naprzeciwka w tej chwili wychodziła na zakupy czy na cotygodniowe zajęcia na basenie, to nie musiałaby nic widzieć, a doskonale wiedziałaby, co Ci młodzi wyprawiają za tymi drzwiami. Szkoda tylko, że jej wizja nie miałaby ani grama prawdy, gdyż cudownej cioteczce Reyes chyba przestał podobać się urok osobisty Maddena.
      Wtedy w szpitalu traktował ją jak przypadkową znajomą, ale dzisiaj śmiało doprowadziła do tego, że zmarszczki szybciej zagoszczą u Lionela, niż sam by przypuszczał. Poziom dobrego humoru wniósł się na wyżyny możliwości, a nawet teraz uśmiech nie schodził mu z twarzy, bo również w oczach można było dostrzec radosne, tańczące iskierki, których nie pozbyłby się w ułamku jednej sekundki. Podchodząc do niej, wyjął z kieszeni spodni dolara, wyciągając go w stronę kobiety i nim prawie ułożył go na jej dłoni, z powrotem chował pieniądz do kieszeni spodni, uśmiechając się tak, jakby odniósł największe zwycięstwo w całym życiu.

      Mister Zez [Lubię tyle dobrego tekstu czytać, więc jeśli tylko Tobie wena nie ucieka, to piszcie nam jak najwięcej :3]

      Usuń
  102. [odautorsko]

    Brzmi jak dobry plan! A nie przedłużając: chcesz Nam zacząć? :P Wprowadziłabyś nas w klimat festiwalu, żebym mogła to ładnie pociągnąć.

    PS. Nie musi to być nic długiego, ostatnio preferuje gry, które mieszczą się w jednym komentarzu. Może się uda przez to bardziej dynamicznie prowadzić fabułę.

    Lennart Lindgren

    OdpowiedzUsuń
  103. Cillian naprawdę martwił się o brata.
    Pomimo iż uczestniczył w jego życiu naprawdę krótko, ich więź odżyła na nowo, tworząc pomiędzy nimi swoiste, naprawdę osobliwe połączenie. Cillian doskonale wiedział, kiedy Cass czuł się gorzej niż zwykle – nawet jeśli sam Cass o tym nie wiedział. Wiedział też o jego duszy znacznie więcej niż chirurg mógłby się spodziewać; choć zakopał ją głęboko pod ziemią, sprytny brat bliźniak, korzystając z magicznych braterskich zdolności, potrafił do niej dotrzeć, w dodatku bez konieczności użycia łopaty.
    Cillian naprawdę chciał, by Cassian był szczęśliwy. Nawet jeśli jego brat odrzucał to szczęście – uważał, że na nie zasługiwał. Nie miał jednak zamiaru samodzielnie po nie sięgać, a Cillian czuł się zobowiązany mu w tym pomóc.
    Choć wychowali się zupełnie gdzie indziej; Cassian tutaj, u boku matki, a Cillian na Florydzie, pod okiem babki, byli zupełnie różni w swojej identyczności. Choć ich jedyną fizyczną różnicą była odwrotna heterochromia – Cassian był jak lód, a Cillian jak ogień. W normalnych okolicznościach zabijaliby się wzajemnie; lecz w osobliwej relacji, wytworzonej na poziomie łożyska, nie było mowy o zaprzepaszczeniu tej znajomości.
    Cassian nie był w stanie pozbyć się Cilliana, a Cillian dzielił z nim upór i ponadprzeciętną niezłomność. Nawet jeśli jego uśmiech odzwierciedlał dziecięcą lekkość, Cillian od wielu, wielu lat nie był już dzieckiem. Miał bardzo pozytywne podejście do życia – kochał ludzi, kochał uczucia, kochał dawać upust swojej nieskończonej energii.
    Czasami miał wręcz wrażenie, że w życiu płodowym wchłonął całą radość Cassiana, oddając mu swój smutek; bo miał wrażenie, że Cassian w istocie był niezwykle smutny. Sam nie był świadomy swojego położenia i nawet Cillian nie był w stanie mu go uświadomić; notorycznie się poświęcając, stopniowo zatracał człowieczeństwo, skazując się na życie w stalowych ramach, niedostarczających mu żadnej rozrywki.
    Z tego powodu, od jakiegoś czasu, Cillian uważnie go obserwował. Rejestrował zmiany w jego zachowaniu, poznawał usilnie ludzi, z którymi przebywał; szukał jakiegoś awaryjnego młotka, którym mógłby zbić szyby oddzielające brata od rzeczywistości. Od tej idealnej bańki, w której się zamknął, odrzucając wszystko, co mogło dostarczyć mu uczuć.
    Szukał rysy na szkle, kogoś, kto byłby sprawcą jakiejś namiastki uczuć.
    Reyes wydawała mu się kimś, kto może pełnić znaczącą rolę na scenie życia, z której Cassian jeszcze długi czas nie miał zamiaru schodzić. Brat nie chciał z nim rozmawiać – nie chciał powiedzieć Cillianowi kim dla niego jest, dlaczego spała w jego łóżku, czemu o niej nie mówił. Nie obwiniał go o milczenie – Cassian zawsze milczał, nigdy nie przybliżając swojej rzeczywistości nikomu, nawet swojemu odbiciu. Widział jednak, że Reyes zależy, a fakt, że wzięła sobie do serca jego słowa jeszcze dobitniej o tym świadczył. Chciał więc jakoś chwycić się tej brzytwy, przekuć tę okoliczność w coś, czym będzie mógł zrealizować swój długofalowy plan; nie wiedział do końca jak, choć zwerbowanie Cassa we właściwe miejsce wydawało mu się banalnie proste. Wystarczyło zostawić na jego biurku dokumenty; trochę wyników badań, jakieś dziwne pierdoły na temat nowatorskich szkoleń dla chirurgów, zaproszenie na spotkanie biznesowe, okraszone ładnym podpisem, który Cillian bardzo długo starał się wymyślić.
    Wystarczyło tylko się przyłożyć i nie popełnić błędu; nadmierny pedantyzm Cassa zauważyłby najmniejszą różnicę pomiędzy tekstem oficjalnym, a podrobionym; Cillian na szczęście również pracował w szpitalu, więc dostęp do takich papierków nie stanowił dla niego problemu.
    Gorzej było z Reyes. Była mu jednak dłużna przysługę, więc zdecydował się po prostu liczyć na łut szczęścia i fakt, że zawierzy jego telefonowi wykonanemu pół godziny przed planowaną randką.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Musiał wymyślić dobry powód, ale miał dość dużo czasu. Dostatecznie dużo, by przeszukać jej media społecznościowe, wydrukować jej zdjęcie i przekupić wpuszczającego do restauracji kelnera, żeby gdy tylko zobaczy dwie określone osoby – dziewczynę ze zdjęcia i jego, tylko trochę bardziej ponurego – zabrał ich do stolika, oczywiście odnosząc się do nich pełnymi personaliami, co by żadne z nich nie miało szansy uciec. Wykosztował się na to i miał nadzieję, że to wypali – Reyes mogła zostać światłem w nieprzeniknionej ciemności, w jakiej coraz bardziej pogrążał się jego ukochany brat.
      W dniu, w którym miało dojść do randki, za którą Cassian wkrótce go zabije, wybrał numer Reyes i zadzwonił, mając już plan jak to rozegrać.
      – Halo? Reyes? – słysząc po drugiej stronie słuchawki dziewczynę, od razu przeszedł do słowotoku. – Mówiłaś, żebym w razie czego dzwonił i potrzebuję przysługi. Słuchaj, muszę dzisiaj być na kolacji u mojej babci. Babcia suszy mi głowę, że jestem gejem i powiedziała, że jeśli nie przyprowadzę ładnej dziewczyny, to mnie wydziedziczy. A jeśli mnie wydziedziczy, nie doczeka się żadnych pięknych prawnuków z moją pulą genetyczną, bo Cass raczej nie ma zamiaru przekazać jej dalej. Proszę, ubierz się ładnie, chociaż zawsze ładnie wyglądasz – wydusił z siebie na jednym wdechu. – I przybądź pod… – obejrzał się na znak, wskazujący ulicę, a potem numer, pod którym znajdowała się restauracja. Na szczęście w towarzystwie mieszkań na piętrze, więc jego kłamstwo miało większe szanse powodzenia. – Wyślę Ci adres smsem, żebyś na pewno trafiła. Nie przyjmuję odmowy, dziękuję kocham Cię pa pa pa! – wydusił z siebie i się rozłączył, w ułamek sekundy później wysyłając jej właściwy adres.

      Cillian

      Usuń
  104. Tylko raz zdecydował się spędzić Boże Narodzenie w afgańskim Bargam, choć tam nie liczył się czas, bo rejon ten całym rokiem nie ma dla walczących litości, pochłaniając braci bez względu datę. Święta na wojnie były specyficzne i wbrew pozorom mniej spokojne, natomiast jedynym co wówczas robił każdy, to pisanie listów do rodzin. Bo listy, jak na kawałek domu przystało, miały dla żołnierzy ogromne znaczenie, więc ilekroć na terenie bazy lądował samolot transportowy – którym transportowano głównie paczki, żywność i sprzęt – każdy obecny na misji żołnierz, w tym Reginald, wyczekiwał aż dowódca przyniesie plik kopert i odnajdzie tą właściwą, zaadresowaną jego danymi. Takie listy spływały zaledwie kilka razy w miesiącu i nierzadko była to jedyna możliwa forma kontaktu z tymi, którzy walczyli na obcych ziemiach. W Bagram każdy czekał na list i każdy pisał, nawet największy twardziel, który za dnia gotów był walczyć do ostatniej kropli tchu, a który nocą kilkakrotnie śledził wzrokiem ręcznie pisany tekst, zawzięcie kreśląc przy tym zdania na kartce obok, bo te nie wyrażały w całości wszystkiego, co chciał przelać na papier i ostatecznie komuś przekazać. Listowne wiadomości spływały w różnych momentach – samolot transportowy lądował czasami wtedy, gdy gdzieś w oddali prowadzono działania; gdzie trwała walka i cała ofensywa skupiała się na danym obszarze. Widok koperty spoczywającej na pryczy, był po ciężkim dniu dźwigania rannych jak uśmiech od losu. Jak nagroda za trud, determinację i za poświęcenie. Ta szorstka faktura papieru, drażniąca pokaleczoną po batalii skórę palców, ten specyficzny szelest złożonej kilkakrotnie kartki i zapach suchego już tuszu – to powrót do normalności i chwila wytchnienia, która pozwala im wierzyć, że do końca jest już bliżej, niż dalej. Nie każdemu było jednak dane odczytać ostatni list, bo demony wojny pochłaniały żołnierzy najczęściej niespodziewanie. Poległy wracał z nim wtedy do kraju – w drewnianym garniturze, okrytym amerykańską flagą. Reginald miał to szczęście, że odczytał wszystkie swoje listy, do dziś skrzętnie skrywając je na dnie swojej domowej komody. Były bowiem częścią jego istnienia – to w nie wczytywał się podczas długich, bezsennych nocy i to nad nimi gdybał, znajdując chwilę, aby usiąść na piaszczystym wzgórzu i spojrzeć na Afganistan z innej perspektywy. To nad ich odpowiedzią zastanawiał się ponurymi wieczorami, próbując zebrać myśli na zakurzonym papierze, po którym długopis nie chciał pisać, kreśląc brzydkie linie, ale nie mógł pozwolić sobie na wyrzucenie papieru i wzięcie nowego, bo na wojnie zawsze jest deficyt. Chciał wierzyć, że jeśli znów wyjdzie na misję, będzie mógł dzielić listy również z Reyes, bo wiadomości z jej podpisem z pewnością byłyby doskonałą motywacją do działania i życia.
    Kiedy cisza po skończonej piosence wypełniła pomieszczenie, Reginald przyjrzał się uważniej brunetce. Nie spodziewał się takiej reakcji, ale jej błyszczące tęczówki i blady uśmiech zdradzały, że występ wywołał w niej emocje.
    — Nie chciałem cię zasmucić — powiedział, unosząc lekko usta i poprawił gitarę na udzie. Bardzo rzadko grywał dla kogoś, a jeśli takie występy się zdarzały, to z reguły tworzyły radosny klimat podczas ognisk, czy grillów. — Gram od dawna, jakoś od podstawówki — odpowiedział, nie będąc sobie teraz w stanie przekalkulować ile lat dokładnie brzdąkał, ale była to spontaniczna umiejętność i nigdy nie dążył do wirtuozerii.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Grywał głównie dla siebie, wieczorami, bo brzmienie gitary potrafiło go po prostu zrelaksować. — I myślę, że mógłbym ale wolę, żebyś się uśmiechała — zaznaczył, posławszy Reyes swój uśmiech w ramach wzorca, po czym znów zaczął szarpać struny i wygrywać rytm do kolejnego utworu. Tym razem częściej zerkał na Reyes, chcąc kontrolować, czy jej usta na pewno wyginają się w tę odpowiednią stronę, a kiedy skończył i wewnątrz znów zrobiło się ciszej, odłożył gitarę z boku na kanapę.
      — Nadal nie wiem, jakie są twoje marzenia — przypomniał, jako że w kuchni opowiedziała mu tylko o swoim hobby. — A to warunek do obejrzenia albumów.

      Reginald Patterson

      Usuń
  105. Cassian nie przeczuwał niczego niepokojącego. Nie wydawało mu się wcale dziwnym to, że zaproszenie na spotkanie służbowe było czysto korespondencyjne – on też nie miał czasu na rozmowy, a taka forma informowania była rzetelna, schludna i niemożliwa do przegapienia. Choć nie miał emocji, a uczuć wyrzekł się dawno temu, odczuwał swoiste podekscytowanie, wynikające z przedmiotu kolacji, który leżał w jego zakresie zainteresowań w aż za szerokim stopniu.
    Nowatorskie metody chirurgiczne były czymś, po co z największą chęcią miał zamiar sięgnąć – żadna dziedzina medycyny nie rozwinęła się, bazując jedynie na podręcznikowych schematach, a ciągła dynamika i udoskonalanie powszechnych metod, mogło przynieść jedynie obiecujące rezultaty. Nawet ojciec chirurgii – John Hunter – doszedł w końcu do wprawy wyłącznie praktyką, bazując, obserwując i ulepszając; poniekąd gardząc podręcznikami i dorobkiem przodków, którego ówcześnie osiemnastowieczni lekarze trzymali się aż nazbyt kurczowo. Świat się w końcu rozwijał, a wraz ze światem rozwijało się wszystko wokół; nic nie pozostawało suche, bo ocean postępu zalewał wszystko, po równo kryjąc pod wodą przestarzałe, nieadekwatne metody.
    Kolacja planowana była stosunkowo wcześnie i trochę późno zarazem; jej godzina kolidowała nieco z nadgodzinami, które miał przyjąć na barki tego dnia. Musiał więc z nich zrezygnować – w końcu miał szansę uczynić swoją pracę jeszcze bardziej idealną, jeśli tylko przełomy okażą się dostatecznie użyteczne.
    W akompaniamencie kilku mruknięć, które wyrzucił z siebie w odpowiedzi na sprawozdanie jednej z pielęgniarek, odwiesił kitel na wieszak i uśmiechając łagodnie, minął kobietę w drzwiach. Zaskoczona dziewczyna lustrowała go niemalże jak ducha, nie mogąc uwierzyć, że planuje opuścić ten szpital; Cassian rzadko z niego wychodził, co nie umykało uwadze żadnego z pracowników. Pracoholizm dość mocnym piętnem odznaczał się na jego skórze – na szczęście nie miał rodziny, więc nikt nie cierpiał na jego miłości do pracy.
    Wrócił jeszcze do mieszkania, nakarmił Behemota, który ciekawsko obserwował jego krzątanie, czatując pod drzwiami, gdy wyjątkowo wcześnie jego właściciel brał zimny prysznic. Psiak wodził za nim wzrokiem, gdy Cassian wychodził, wycierał wyziębione od wody ciało i szedł do sypialni, mozolnie zapinając na sobie białą koszulę, wyprasowaną w każdym najmniejszym calu. Żadne zagniecenie nie wkradło się do gładkiego materiału; żadna rysa nie znaczyła czarnego garnituru, który na siebie włożył, dokładnie dbając o każdy najmniejszy szczegół, by móc prezentować się dostatecznie godnie.
    Zawiązał beżowy krawat, który wydał mu się odpowiedni; narzucił na siebie marynarkę i użył chmurki męskich perfum, dopełniając procesu przygotowań, który przecież nigdy nie odstawał od schematu, będąc w istocie dostatecznie idealnym.
    Ukucnął i wyciągnął dłoń, by Behemot przybił mu pożegnalną piątkę. Uśmiechnął się lekko, umieszczając w kieszeniach portfel i telefon; zasalutował do psiaka jeszcze na wyjściu i był już gotowy na podróż, mającą zaprowadzić go na miejsce, które mogło stać się przełomem w jego karierze.
    Restauracja, pod którą zaparkował, wydawała się dość minimalistyczna, ale bardzo estetyczna i zdecydowanie luksusowa. Zamknął samochód, a zanim zaczął zastanawiać się nad kolejnym krokiem, podszedł do niego mężczyzna w eleganckim garniturze, tytułując go jego imieniem.
    – Pan Cassian Quatermaine, jak mniemam? – zapytał, poprawiając, przerzuconą przez przedramię, śnieżnobiałą szmatkę.
    – Mhm – odmruknął chirurg, choć jego mruknięcie było uprzejme i pozbawione dodatkowego nacechowania, co nie było znowu niczym szczególnym.
    Mężczyzna poprowadził go w głąb lokalu, lawirując pomiędzy kelnerkami, których dłonie zgrabnie dźwigały wypełnione po brzegi tace. Światło panujące w pomieszczeniu było lekko przytłumione, przywołując taneczne gry cieni, rozgrywające się na ludzkich twarzach. Zauważył to od razu, kątem oka badając delikatne oblicza, z lubością wpatrujące się w do połowy wypełnione kieliszki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kelner przystanął przy stole, na który dopiero w momencie zatrzymania Cassian zwrócił uwagę. Siedziała przy nim Reyes, co od razu wybiło go z równowagi – nie dał tego po sobie poznać, jak zawsze zachowując kamienną obojętność. Pierwsza lampka alarmowa zapłonęła jednak w jego głowie, gdy skinieniem podziękował kelnerowi, a następnie przeniósł wzrok na Castanedo, która dopiero w tym momencie go zauważyła, zadając, będące kolejną lampką alarmową, pytanie.
      Nie odpowiedział, a jedynie odsunął krzesło, zajmując je po chwili. Nie chciał być niegrzeczny i robić sceny, nawet jeśli jego spotkanie służbowe o nowatorskich metodach chirurgii najwyraźniej miało okazać się czymś w istocie innym.
      – Nie mam babci – powiedział, tym razem pozwalając sobie na krótkie westchnienie. Zaraz pojawił się przed nimi kelner, stawiając przed nimi dwa kieliszki wina i rozpoczął napełnianie tego Reyes.
      – Dziękuję, prowadzę – powiedział, gdy kieliszek Castanedo był już pełny, a mężczyzna, skinąwszy głową, zabrał ten drugi, domyślnie przeznaczony dla Cassa i odszedł. – Cóż, pomijając intrygę mojego brata, przynajmniej Ty pięknie wyglądasz.

      romantyk

      Usuń
  106. Co dzień uczył się jak żyć na tym świecie, gdzie tuż obok niego lub przed nim powinna podążać Nicolette, zachwycona najmniejszymi sprawami. Dla małego dziecka wszystko było czarujące, bo wiosną kucała przy alejach z kwiatami i patrzyła na budzące się do życia roślinki, licząc przy tym listki z niewielką pomocą ojca, ponieważ z przedszkola każdego dnia przychodziła mądrzejsza. Latem nie było możliwości, żeby nie zjadła ukochanych smerfowych lodów i cały czas zastanawiała się, kto wymyślił te nieznośne upały? Lionelowi trudno było to wytłumaczyć, ale jakoś oboje wygrywali walkę z wysokimi temperaturami, załączając klimatyzację w mieszkaniu i budując sobie bezpieczne lokum z dostępnych koców. Tam mogli schować się przed wściekłymi promieniami słońca i pić do woli lemoniadę, lecz ze względu na zawód Maddena, niewiele mieli takich chwil, podczas których czytał córce bajki, opowiadał historie ze swojego dzieciństwa albo zaczynali układać dość skomplikowane jak dla Teeny puzzle ze stu lub nawet dwustu elementów. Jesienią korzystali z długich wieczorów i najbardziej podobał im się moment, kiedy na kolację smażyli kiełbaski, polewając je zbyt dużą ilością ketchupu. Też należało wziąć pod uwagę to, że Nicolette widząc noc za oknem tak wcześnie, nie wiedziała, kiedy jest najlepsza pora na sen. I oczywiście uwielbiali spacery podczas deszczu, bo kałuże wydawały się najlepsze do zabawy, więc jeśli ktoś widział wysokiego mężczyznę w błękitnej przeciwdeszczowej kurtce i seledynowych kaloszach, to był to tylko niegroźny Lionel Madden. Zimą pili kakao w dużych kubkach, wrzucając tam kolorowe pianki i pisali listy do Świętego Mikołaja. Zawsze się śmiał przy takich chwilach, ponieważ Teeny z groźną miną mówiła, że mamie należy się jedynie jeden prezent za te krzyki na tatę w nocy. Brunet musiał bronić żonę w takich chwilach, tłumacząc małej, że to nie jest nic złego. Wówczas kręciła głową, zakręcając na palcu kosmyki włosów i wracali do pisania, mając te same świąteczne swetry na sobie w różnych rozmiarach.
    Podobne przyzwyczajenia musiała mieć Reyes z siostrą i bliskimi przyjaciółmi. Może od wypadku nie potrafiła wypić danego rodzaju owocowej herbaty, bo akurat ten smak ubóstwiał ktoś, kto zginął na miejscu tamtego październikowego dnia. Być może miała problem, żeby włożyć koszulkę, którą nosiła zmarła siostra, bo wydawać by się mogło, że za chwilę przyjdzie i ją skrzyczy za grzebanie w szafie. Albo tak po prostu chciała przygotować liczne atrakcje na wolny wieczór, zapraszając tych wszystkich na wspólne rozgrywki gier planszowych. Mógł zgadywać, co robili weekendami czy w trakcie urlopów, ale na pewno byli dla siebie, jak rodzina i Reyes było ciężko zaakceptować tą nową, paskudną rzeczywistość.
    — Może to marne pocieszenie, ale będzie lepiej. Powtarzam to sobie w kółko, bo inaczej dawno bym zwariował. Kiedy prasuję koszulki na następny dzień, to idę do szafy Teeny, chcąc przeprasować którąś z jej sukienek. Rankiem robię dwie herbaty, dolewając do kubka ze zwierzakami sporo zimnej wody, żeby nie popatrzyła sobie wargi czy języka. Cały czas robię coś, by Nicolette była w pełni zadowolona. Musimy nauczyć się na nowo żyć, jednak uważam, że to wciąż za wcześnie. I jeżeli to Ci w jakiś sposób pomoże, to z chęcią posłucham o Twojej siostrze, zrobię z Tobą tacos i odbiorę każdy telefon nawet późno w nocy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Łatwiej byłoby, gdyby każdy żyjący człowiek miał jakiś kontakt z nieżyjącą osobą. Nie miał na myśli codziennych rozmów, lecz chociaż raz na pół roku wykonałby połączenie do swojego aniołka, korzystając ze wszystkich dostępnych minut, podczas których mógłby jej wysłuchać, ale opowiedzieć też o tym, jak jemu mijają te dni. Tylko czy to nie byłoby w sumie bardziej bolesne? Ta tęsknota do każdego kolejnego połączenia? Ta cała niepewność, czy to będzie trwało wiecznie, aż do jego ostatniego oddechu? Nikomu o tym nie mówił, bo wzięliby mężczyznę za kompletnego wariata, więc dziękował małej za każdy sen, w którym się pojawiała. Z czasem śniła mu się coraz rzadziej, chociaż w ostatnim tygodniu zrobiła to niemal pięć razy z rzędu, cały czas pozwalając mu na to, aby słyszał ten cudowny, dziecięcy śmiech. Po takim radosnym śnie żałował, że musiał przed snem włączyć alarm i kiedy w sypialni rozbrzmiewała znajoma melodia, której nie zmieniał od ponad roku, to Nicolette prędziutko uciekała, jakby za pstryknięciem palca. Czy Catalina i przyjaciele śnili się Reyes? Jeśli tak, to pewnie również nie chciała budzić się i rozpoczynać kolejnego dnia. Zrozumiał, że wspólnie z prawie trzydziestoletnią kobietą jakoś zwalczą ten smutek, który wciąż klepał ich po ramionach, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Wspólnie wiedzieli, co to znaczy ból, taki rodzaj bólu, bo nie każdy mógłby się z nimi identyfikować. Rozwalił im się świat i kiedy dadzą radę, to zbudują wszystko na nowo, nie pozostawiając już żadnego śladu łez. Lionelowi podobało się to, że ani on, ani ona nie mówią tego banalnego zdania - ty masz gorzej w tej żałobie. Tego nie dało się tak zdefiniować. Jemu umarła córka, a Reyes jej siostra wraz z przyjaciółmi. On stracił jedynie jedną osobą, a ona aż cztery osoby, ale oboje przechodzili przez to samo, bo i Lio, i Reyes byli mocno przywiązani do tych, którzy odeszli zbyt szybko.
      Odepchnął te myśli na bok, gdzieś na drugi plan, skupiając się na tym, co działo się tu i teraz. Widział z jaką troską głaszcze jego wiernego przyjaciela, a temu było pewnie jak w raju, bo trudno było mu odejść, rezygnując z kolejnych pieszczot ze strony Castanedo. Uśmiechnął się na wzmiankę o tym, co zrobiła w przeszłości Catalina. Czy on aż tak by się poświęcił, gdyby o psiaka dalej błagała Nicolette? Być może, chociaż czy zniósłby te wszystkie objawy? Ciągłe kichanie, katar, przekrwione oczy, dzięki którym nie zyskałby zaufania u klientów w kancelarii i ślady po ciągłym drapaniu, to nie byłaby jakaś najlepsza wizja.
      — Mimo że Jorge trafił do Waszych dziadków, to na pewno doceniał poświęcenie Cataliny. Dobrze, że Ty nie masz uczulenia na Lionela Maddena, drugiego syna, a czwartego z kolei dzieciaka Ryana i Emily.
      Jeszcze wtedy nie wiedział, co siedzi w głowie Reyes. Niczego konkretnego się nie spodziewał i w mieszkaniu można było usłyszeć śmiech montera instalacji, bo dawno nikt mu nie powiedział, że zachowuje się jak dzieciak. Krótko mówiąc dostał małpiego rozumu, zapraszając Reyes do tych czterech ścian. W końcu był przygotowany na to, że dziesiątego czerwca zdmuchnie trzydzieści trzy pojedyncze świeczki na torcie, który zrobi albo jego mama, albo bratowa. Przed siedmioma laty dorósł do tego, żeby być mężem Margaret, a w lipcu dwa tysiące szesnastego roku powitał ich dziecko na świecie, więc zrobił się na tyle poważny, żeby nie dorównywać zachowaniem do maleńkiej córeczki.
      Z zainteresowaniem patrzył jak kobieta zbiera włosy, związując je w tak zwanego kucyka. W tym czasie odstawił szklankę z ostatnimi łykami lemoniady i marszcząc brwi nie wiedział, co może go spotkać. Czy przeżyje to spotkanie?

      Usuń
    2. Zupełnie nie był przygotowany na ruch ze strony Reyes, więc opadając na kanapę, zupełnie nie rozumiał tego, co wyprawia. Czy to jakaś głupia zabawa? Typowe przepychanki znane już od przedszkola? Odetchnął z widoczną ulgą, słysząc o tej drugiej lekcji. Czekał na to z ogromną niecierpliwością, dlatego poprawiając się na kanapie ze skupieniem patrzył na jej twarz, będąc niemal tak poważnym jak na studiach. Był przekonany, że Reyes zacznie chodzić w tą i z powrotem, tłumacząc mu wszystko krok po kroku, tak by nic nie pominęła, a Lionel zapamiętał to, co zamierzała mu przekazywać. To cenna lekcja, dlatego nie zamierzał lekceważyć swojej młodziutkiej nauczycielki. Kiedy usiadła na jego kolanach okrakiem, zapomniał o niskim ciśnieniu, bo i takie badanie przeprowadziła młodsza siostra, zanim pobrała mu krew. Wzrosło na pewno i to w jednej chwili wraz z tętnem.
      — Jeśli za każdym ranem ma być podobnie, to mogę powtarzać aż do znudzenia te same słowa. Aż do momentu, w którym rozboli mnie głowa — otworzył usta, zamykając wargi w wąską linijkę po krótkiej chwili. Szczerze to czuł się bardzo niepewnie, bo nie wiedział, czy Reyes zacznie się śmiać, wstając z jego kolan i mówiąc o tym, że go porządnie nabrała, czy jednak to było całkowicie na poważnie? Z chęcią poprosiłby o jakiś znak. — Przejmowanie inicjatywy, tak? A bardzo proszę. — ułożył dłonie na plecach przykrytych cienkim materiałem i popatrzył prosto w jej oczy. Między nimi rodziło się intymne ciepło, a Prince jakby zrozumiał, że zaczynają się widoki dla kogoś starszego, być może pełnoletniego pobiegł do gabinetu Lionela, zostawiając ich samych. — Zatrzymaj, chociaż nic na mnie nie znalazłaś, Rey... — szepnął, ocierając wargi o ucho brunetki i pozostał w tym miejscu na dłużej.
      Ogarnęło go podniecenie. Tak silne, że gdyby Castanedo teraz zeskoczyła z jego kolan i uciekła, to nie byłby zadowolony, ogarnęłaby go wówczas niepohamowana złość. Dotknął ustami jej ciepłych warg. Taki pocałunek nie liczył się do poważnych, bo w podobny sposób witały się jego koleżanki w szkole średniej. Ale nie zamierzał się teraz odsunąć. Co to, to nie. Już dawno nie pożądał żadnej kobiety. Rozwiódł się w grudniu, a o wiele wcześniej z żoną nie mieli dla siebie czasu, pozwalając sobie na liczne czułości gdzieś na początku października. Z pewnością wsunął lewą dłoń pod bluzkę Reyes, chłodnymi palcami badając każdy milimetr gładkiej skóry, tak cudownie pachnącej. Perfumy tej kobiety miały w sobie coś takiego, że żaden inny zapach się z nimi nie równał. Prawy kciuk przesuwał w górę i w dół po szyi brunetki, specjalnie zwlekając z pocałunkiem. Też lubił takie gry, a oni oboje chcieli jakiejś przyjemności, na którą należało zaczekać. Dopiero po dobrej minucie lub nawet dwóch, przycisnął wargi do jej warg, rozchylając je w sposób nienachalny, lecz delikatny i powolny. Przysunął Reyes bliżej siebie, tak by dzieliły ich niewielkie centymetry, chociaż gdyby zmierzono linijką odległość jednego ciała od drugiego, to może wyliczono by mniej niż pięćdziesiąt milimetrów. Powoli, żeby nie pociągnąć Castanedo za żaden kosmyk włosów, rozwiązał kucyka i pozwolił im opaść na plecy, a on prawą dłoń z szyi przeniósł tam, wplątując palce w miękkie, pachnące fale zadbanej fryzury. Doskonale się czuł. Niech to trwa i żeby Reyes go nie odepchnęła. W końcu zrobił jakiś ruch, dlatego przerywając pocałunek, próbował unormować oddech, zatapiając się w tych błękitnych, spokojnych jak woda w niektórych chwilach oczach.

      Wasz kochanek ❣ ❣ ❣

      Usuń
  107. Usłyszawszy komentarz opisujący „fascynację” Alexandra do sztuki, mężczyzna przewrócił oczami. Mógł się domyślać, że nie był to jedyny przytyk w jego stronę. Musiał jednak przyznać rację kobiecie – na Saint Thomas próbowała rozkochać go w sztuce, lecz bezskutecznie. Gdy ona pokazywała mu prace, które udało jej się w jakiś sposób załatwić, znajdował jak najszybciej wymówkę, by nie musieć słuchać, jakim wspaniałym artystą ktoś jest.
    Zawsze powtarzał, że na obrazie, na którym jest plaża, morze i mewy, widział dokładnie to samo – plażę, morze i mewy. Zaś Reyes widziała ukryty w tym przekaz. Zauważała szczegóły, które dla takich osób, jak Alex były niewidoczne. Była pełna pasji, której Alexandrowi tak bardzo brakowała. Widział to doskonale, kiedy opowiadała jego klientowi o obrazach – zazdrościł jej, bo on sam już dawno zapomniał, jak to było być przepełnionym miłością do swojej pracy i zarażać entuzjazmem każdego, kto zechciałby słuchać o tym, co robi.
    - Nie ma o czym rozmawiać – uciął z cichą nadzieją, że kobieta tak to zostawi.
    Wiedział jednak, że nic to nie da. Chcąc nie chcąc musiał przyznać, że Reyes była jedną z najbardziej upartych osób, jakie poznał. Tak ją zapamiętał, a był pewien, że nic się nie zmieniło.
    Tak naprawdę było mnóstwo rzeczy, o których Alexander chciałby móc powiedzieć komukolwiek. Chciał usiąść z kimś, kto znał jego przeszłe życie, kto nie oceniałby tak, jak robiła to jego matka. Potrzebował kogoś, kto byłby w stanie powiedzieć, że to nie jego wina, że wszystko, co robił miało sens. Przede wszystkim chciał usłyszeć od kogoś, że Victoria nie miałaby mu za złe tego, co zrobił.
    Tego bał się najbardziej – że gdyby Victoria żyła, nigdy nie wybaczyłaby mu tego, co się stało. Każdego dnia starał się wmówić sobie, że to nieprawda, że ona też chciała tego dziecka, które tak pokrzyżowało im plany na długie, wspaniałe życie.
    Z drugiej strony bał się kogokolwiek angażować w jego dawne życie. Strach na tyle go paraliżował, że czuł się niczym kilkulatek, który podczas zabawy z piłką w mieszkaniu przez przypadek stłukł ulubiony wazon swojej mamy i próbował to zatuszować.
    Gdy po raz kolejny usłyszał od kobiety, że muszą porozmawiać, westchnął poirytowany, po czym zamknął oczy licząc do dziesięciu. W głębi serca cieszył się ze spotkania z Reyes, był jednak na tyle wyzuty z uczuć, że nie potrafił tego okazać.
    - Skup się lepiej na panu Marquito – szepnął jej do ucha.
    Gdy poczuł słodki, kwiecisty zapach perfum, którymi była wypsikana, przymknął oczy wracając na Saint Thomas. Zapomniał, że jest w Nowym Jorku, w El Museo Del Barrio, z Reyes i panem Marquito. Myślami był zupełnie gdzie indziej. Z Victorią, która pachniała dokładnie tak samo, jak jego aktualna towarzyszka.
    Szedł za panem Marquito i Reyes niczym zahipnotyzowany. Nie słyszał tego, co kobieta do nich mówiła, przytakiwał tylko głową za każdym razem, gdy patrzyła w jego stronę. Nie był pewien, ale chyba nawet coś skomentował, ale co i w jaki sposób – tego już nie zarejestrował.
    Marzył, aby wystawa w końcu się skończyła. Chciał pójść do baru, zachlać się na umór i zostać zaprowadzonym do pustego mieszkania, które wypełni się jego beznadziejnością, wściekłością i bólem, który, mimo upływu lat wciąż nie stawał się łatwiejszy do ujarzmienia.

    Dorio

    OdpowiedzUsuń
  108. Cassian nawet nie był zły. Nie potrafił gniewać się na brata, choć i to w jego przypadku nie było niczym osobliwym. Został wpędzony w intrygę i wykorzystany – złość jednak nie ogarniała stopniowo jego ciała, nie przekuwała nerwów w płonące sidła, a zawsze spokojne oczy nie ujawniały iskierek niezadowolenia, które powinny zabłysnąć na skutek niekontrolowanej sytuacji.
    Reyes też nie wydawała się aż tak zirytowana, jak mógłby przypuszczać; lekko oszołomiona, rozglądała się po pomieszczeniu, jakby szukając wskazówki, która ostatecznie utwierdziłaby ją w przekonaniu o swoim położeniu. Nic jednak nie nadeszło, a ona wyrzuciła z siebie nieeleganckie zdanie, którego Quatermaine nawet nie skomentował. Domyślał się, że poczuła się wykorzystana – nie było w tym nic dziwnego; reakcja taka nie odbiegała od standardowych emocji, jakie zapewne wykrzywiłyby twarze normalnych ludzi w sytuacji takiej jak ta. Cassian jednak nie był normalnym a tym bardziej człowiekiem, a obudzenie w nim emocji wymagało ogromnych pokładów energii; te, które wyłożył Cillian były zbyt małe, co prawdopodobnie bliźniak wiedział, nie chcąc wyprowadzać Cassiana z równowagi.
    Sam z siebie nie zaprosiłby Reyes na randkę – choć może i powinien – ale nie był szczególnie niezadowolony takim obrotem sytuacji. Spędzał w jej towarzystwie tyle czasu, że wyjście do restauracji nie powinno być niczym dziwnym; nawet jeśli nic miało z niego nie wyniknąć, co było jego zdaniem oczywiste. Skoro już i tak opuścił szpital, porzucając nadgodziny, mógł chociaż przysłużyć się innemu celowi, spędzając ten wieczór z kobietą, z którą w ostatnim czasie rozstał się w dość gorzkich okolicznościach.
    Czy żałował? Niestety nie, bo Cassian Quatermaine nie miewał wyrzutów sumienia. Czy cieszył się, że jednak nie odeszła? Nie przyznałby się do tego, ale jakieś mistyczne fragmenty jego duszy na pewno wznosiły fanfary – nawet jeśli ich nie słyszał, głęboko przekonany o swojej obojętności. Towarzystwo Reyes nie mogło się skończyć niczym złym; przyglądał się jej, choć kątem oka, nie taksując jej swoim spojrzeniem. Obserwował jak cienie słabego żółtego światła tańczą na jej twarzy, miękko muskając jej usta, gdy mówiła. Nie mógł jej odmówić, że wyglądała pięknie – i o dziwo nawet dopasował się do niej (nawet w myślach nie śmiałby myśleć, że to ona dopasowała się do niego), co wydało mu się na swój sposób zabawne. Nigdy zresztą nie zaprzeczał jej atrakcyjności; choć atrakcyjność stanowiła jedynie kroplę w morzu rzeczy, które mogła mieć do zaoferowania. Nie był jednak wylewnym typem – miała więc nigdy nie przeniknąć jego myśli, nieważne co wydarzyłoby się w którymkolwiek z wymiarów.
    — Mhm — skwitował jej wzmiankę o czerwonej sukience; czerwony na większość osób działał jak płachta na byka. Symbolizował w końcu pasję, miłość i przywództwo; zruszał na skórze mężczyzn dreszcze ekscytacji, malując sylwetki kobiece jako niezłomne i namiętne. Cassian wprawdzie nie miewał takich odczuć, w istocie nie zniżając się do poziomu prymitywnych wrażeń i odruchów. Nie oznaczało to jednak, że w jego umyśle taki bodziec wzrokowy przeszedłby bez echa. Ale o tym nie będzie miała szansy się dowiedzieć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — W beżu też Ci do twarzy. Podkreśla odcień Twojej skóry i wycisza Twój ognisty temperament — powiedział, zupełnie jakby mówił jakiś truizm; nie włożył w te słowa żadnej namiętności. Były jednak ewidentnym komplementem, dość wyszukanym jak na jego małomówność. Obserwował jak jej wargi muskają zawartość kieliszka, gorącym wodospadem rozpływając się po gardle; jego spojrzenie nie było nachalne ani zanadto intensywne; był po prostu dobrym obserwatorem, rejestrującym każdy najmniejszy szczegół, jeśli przestawił się na taki tryb. Uśmiechnął się samymi kącikami ust, gdy wyjaśniła mu powody, jakimi udało się Cillianowi sprowadzić ją w to miejsce; cóż, musiał przyznać, że jego brat miewał naprawdę skomplikowane pomysły. Ciekawe jak po wszystkim się z tego wytłumaczy – choć pewnie tylko wspomni, że próbuje sam zadbać o swoich bratanków.
      — Zostawił mi w gabinecie oficjalne pismo, jakoby nastąpił przełom w metodologii chirurgicznej. Wraz z zaproszeniem na rzekome spotkanie służbowe, podczas którego miała ona zostać ze mną omówiona — wyjaśnił pokrótce, mieszcząc jednak w tych dwóch zdaniach całą istotę sprawy, która nie wymagała dalszego doprecyzowania. — Najwyraźniej sugeruje mi, że źle wywijam pędzlem i powinienem poprawić swoje dzieła — dodał, a głos jego, choć obojętny, najwyraźniej ukrywał coś więcej.

      ( ͡° ͜ʖ ͡°)

      Usuń
  109. Nie uważał, że Reyes jakkolwiek psuła tu teraz nastrój. Pomimo lekkiej melancholii, która wdarła się wraz z piosenką – a poruszała ona temat dość pochmurny – to brunetka wniosła do tego domu więcej światła i uśmiechu, niż ktokolwiek kiedykolwiek w całym jego istnieniu. Emocje były cenne, szczególnie szczere i ciepłe, a temu miejscu ich brakowało i nawet w tak krótkim czasie, jakim jest kilkugodzinna obecność Reyes wewnątrz, dało się zauważyć, że aura tego przybytku zaczyna dostrzegalnie pięknieć. Cieszył się, że była z nim tutaj, właśnie teraz i nawet jeśli naprawdę doszłoby do realnego płaczu, nie sądził, że ten przyjemny nastrój mógłby stąd ulecieć. Reyes wniosła go do środka całą sobą.
    — Nie potrafię zwijać języka w trąbkę — zdradził, uśmiechając się z wyraźnym rozbawieniem i wzruszył ramionami, bo byłby w stanie znaleźć wiele więcej takich aspektów. Nie był chodzącym ideałem, a jedynie facetem zaradnym, któremu przekazano w genach zdolność szybkiego uczenia się i adaptacji do aktualnie sprzyjających warunków, a jeżeli stawiał sobie jakieś cele, to z determinacją dążył do ich realizacji, bo od dzieciaka nie uznawał dobrowolnej porażki. Chciał jeździć konno i robił to, chciał się nauczyć brzdąkać na gitarze i się nauczył. Nie ze wszystkim szło mu tak sprawnie i odpuszczał, kiedy zdawał sobie sprawę, że do danej rzeczy ma dwie lewe ręce, ale wychodził z założenia, że jeśli nie spróbuje, to się nie dowie czy było warto.
    Za każdym razem, gdy Reyes zaczynała mówić, zamieniał się w słuch. Lubił kiedy opowiadała, bo robiła w to sposób niezwykły, momentami wręcz magiczny; wszystkie swoje słowa ubierała w żywe uczucia, budując wokół namiastkę tej rzeczywistości. Wspominając o dżungli, ruinach i Aztekach, znów przeniosła go do malowniczego Meksyku, zupełnie tak, jak wtedy, gdy opowiadała o pierwszym płótnie i obrazach malowanych w rodzinnym domu. Z jej słowami potrafił sobie to wszystko wyobrazić, a przede wszystkim ją, będącą w samym centrum tych wydarzeń, i tak – w kapeluszu archeologa na pewno byłoby jej do twarzy, w to nie wątpił, poza tym, z takim darem przemawiania mogłaby zostać przywódcą i pewnym jest, że wówczas poszłyby za nią tłumy.
    Zgadzał się z tym podziałem marzeń, chociaż w swoim życiu nierozerwalnie łączył je z celami, może dlatego, że miał w sobie mnóstwo cech realisty. Oczywiście, jak był dzieckiem, to podobnie do Reyes wierzył w swoje przekonania, a konkretnie w to, że zostanie górnikiem tylko po to, żeby dokopać się do końca ziemi i wyjść po jej przeciwnej stronie. To rozwiązanie wydawało mu się wtedy prostsze, niżeli skorzystanie z publicznego środka transportu, bo gdy liczył oszczędności i kalkulował ceny biletów lotniczych, to drobniaków wciąż było za mało. A pewnego razu dziadek mu powiedział, że jak nie zrezygnuje z lodów, to w tym tempie uzbiera na samolot za pięćdziesiąt lat. Wybór był prosty – nie rezygnować z lodów i zostać górnikiem.
    Galaktyczną księżniczka, ścinająca głowę potworowi, to jednak coś stokroć bardziej szalonego, więc nic dziwnego, że na tę nietypową wzmiankę, przedstawiającą życiowy szczegół, Reginald zaśmiał się rozbawiony. Musiała być niezwykle zabawną dziewczynką, ale skoro doszło do wizyty u psychologa, to i równie przekonującą.
    Zastanowił się chwilę nad jej dalszymi słowami i ściągnął brwi w rozmyślaniu, nie spuszczając z jej twarzy swojego spojrzenia. To co mówiła było bardzo ważne; świadczyło o jej determinacji i woli walki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. — Nie wydaje ci się, że ten półmaraton już się zaczął? — Spytał i pochylił się w przód, podpierając przedramiona na udach. — Pół roku temu leżałaś w szpitalu, patrzyłaś się w sufit i czekałaś na śmierć. Wstałaś z kolan. Nie poddałaś się. Zwyciężyłaś — powtórzył jej słowa. — A teraz biegniesz, zwyciężasz dalej i jesteś na idealnej drodze, aby pokonać wszystkie słabości, a na końcu pokochać siebie i z dumą przeciąć wstęgę na mecie — powiedział, rzucając inne światło na półmaraton, o którym wspomniała. Postanowił ugryźć to od strony psychologicznej. — Przebiegnięcie kilkudziesięciu mil, to jest nic w porównaniu do biegu przed płotki, jaki zgotował ci los — zauważył i podniósł się z kanapy. Sięgnął po jej kieliszek, nie pytając czy życzy sobie dolewkę, czy nie. Najwyżej pozostawi pełny. — A cała reszta, roadtrip, snorkeling, własna wystawa... To wszystko jest w zasięgu twoich możliwości, Reyes. Jedyną rzeczą, jaka może stanąć pomiędzy tobą a twoim celem, to stek bzdur, które zaczniesz sobie powtarzać, dlaczego nie uda ci się tego osiągnąć — powiedział, idąc w kierunku regału, z którego ściągnął dwa albumy. Sporo zdjęć było w nich podpisanych datą, a także krótką wzmianką czego dotyczą, natomiast fotografie były poukładane chronologicznie – jedyne, co było w nich znaczące, to brak zdjęć rodziców. Powróciwszy, wręczył je w dłonie Reyes. — Nie jestem jeszcze tak stary, żeby zgromadzić sobie aż dziesięć albumów — stwierdził z uśmiechem i oddelegował się na minutę do kuchni, żeby uzupełnić kieliszek winem. Ostatecznie przyniósł i pełen kieliszek i butelkę.
      — A wracając do mnie i tego kim chciałem zostać, jak dorosnę — zaczął i postawiwszy wino na stoliku, usiadł, tym razem obok Reyes. — Na początku myślałem, że będę górnikiem; miałem wtedy jakieś pięć lat. Wydawało mi się, że wtedy będę mógł znaleźć się w każdym miejscu na ziemi, bo się do niego po prostu dokopię. Lubiłem przesiadywać w piaskownicy i kopać głębokie dziury — wyznał, nie ukrywając, że to dość zabawny plan na życie. — Później chciałem się nauczyć latać i nie potrafiłem zrozumieć tłumaczeń, dlaczego jest to niemożliwe. Dziadek jest pasjonatem sokołów, skolonikiem; często obserwowałem te ptaki, jak wznosiły się i szybowały. Ale spokojnie, nigdy nie spróbowałem skoczyć i sprawdzić, czy wyrosną mi skrzydła — zastrzegł. Babka by mu dała popalić, jakby zobaczyła go na dachu, a już to przerabiał, jak wspinał się kiedyś po drabinie. — Właściwie, do czasu, bo w końcu skoczyłem i jak się okazało, my ludzie też możemy szybować, jeśli mamy odpowiedni strój i umiejętności. — Uśmiechnął się. Miał na myśli skoki w wingsuicie i BASE jumping. — Z wiekiem ostatecznie wybrałem, że zostanę żołnierzem. Ta dziedzina mocno mnie zafascynowała i, jak widać, została ze mną na dobre.

      Reginald Patterson

      Usuń
  110. Zdobądź 5500 euro każdego dnia przez 2 lata

    Zobacz, jak to działa, czy wiesz, że możesz włamać się do dowolnego automatycznego bankomatu (ATM) za pomocą zhakowanej karty bankomatowej? Podejmij decyzję przed złożeniem wniosku, prosta transakcja... Zamów teraz pustą kartę bankomatową i zyskaj miliony w ciągu tygodnia!: skontaktuj się z nami

    za pośrednictwem adresu e-mail: johnwhiteblankatmcardjackpost@gmail.com


    Posiadamy specjalnie zaprogramowane karty bankomatowe, które można wykorzystać do włamywania się do bankomatów, kart bankomatowych można wypłacić w bankomacie lub przeciągnąć, w sklepach i POS. Sprzedajemy te karty wszystkim naszym klientom i zainteresowanym nabywcom na całym świecie, karta ma dzienny limit wypłat w wysokości 5500 euro w bankomacie i do 50 000 euro limitu wydatków w sklepach w zależności od rodzaju karty, którą zamawiasz: a także jeśli jesteś w razie potrzeby skorzystania z innych usług hakerskich, jesteśmy tu dla Ciebie o każdej porze dnia.

    Aby uzyskać więcej informacji, wyślij do nas e-mail na adres johnwhiteblankatmcardjackpost@gmail.com



    OTO NASZ CENNIK KART ATM:

    Karty, które wypłacają 5500 euro dziennie, kosztują 350 euro

    Karty, które wypłacają 10 000 euro dziennie, kosztują 450 euro

    Karty, które wypłacają 35 000 euro dziennie, kosztują 850 euro

    Karty, które wypłacają 50 000 euro dziennie, kosztują 4500 euro

    Karty, które wypłacają 100 000 euro dziennie, kosztują 7500 euro

    zdecyduj się przed złożeniem wniosku, prosta transakcja !!!

    Cena zawiera koszty wysyłki, zamów teraz: skontaktuj się z nami przez

    adres e-mail: johnwhiteblankatmcardjackpost@gmail.com

    OdpowiedzUsuń