Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

1938. Czasami zemsta bywa sprawiedliwością


Po co wyobrażać sobie utratę kogoś bliskiego? Po co odczuwać fikcyjny ból, który nawet nie może równać się z tym, co następuje po danym fakcie?  Po co przyzywać strach, rozgoryczenie, smutek i tęsknotę, skoro można żyć i cieszyć się każdym kolejnym dniem? Być może takie, a nie inne działanie pomoże nam w przygotowaniu się na chwilę, w raz z którą odchodzi osoba bliska, a z nią – część nas. Wychowywana w środowisku próżnych i pustych ludzi, wykształconych i bogatych, nie miałam zbyt wiele do powiedzenia. Uśmiechałam się, potakiwałam i obiecywałam, że pójdę śladami ojca, bo przecież zostałam do tego stworzona.
Nie zwracałam uwagi na błahostki, na uśmiechy, które posyłali mi rodzice, kiedy wracałam ze szkoły do sporych rozmiarów mieszkania na Manhattanie. Kiedy wściekła rzucałam torbę pod ścianę i ściągałam szybko buty, psiocząc na nauczycielkę angielskiego, bo zdążyła zadać już dwie prace do napisania, spoglądali na mnie rozbawieni, posyłając sobie dość znaczące spojrzenia, które rozumieli tylko oni. Nigdy nie traktowałam ich jako zakochanej pary. Byli moimi rodzicami, a jeśli okazywali sobie coś poza grzecznością, robili to wtedy, kiedy nikt nie widział.
Obracaliśmy się w świecie, który niszczył człowieka. Niszczył jego dobro, naturalność i prostotę. Z człowieka z nizin stawałeś się tytanem pracy, kolejnym uczestnikiem bezsensownego wyścigu szczurów. Brak sensu zauważałeś zbyt późno, kiedy dałeś wplątać się w demokratyczny ustrój, gdzie ponoć wszyscy są równi, odpowiadając wobec takich samych praw. Ludzie się burzą – dlaczego on ma więcej, niż ja? Inni zaś, kiedy dostają to, co sobie wymarzyli, na co zapracowali, chcą więcej, dlatego to nigdy się nie kończyło. Nigdy. Ludzie, którzy coś osiągnęli, nigdy się nie poddawali.
Moi rodzice robili tak samo – najpierw apartament na Manhattanie, potem duży dom na przedmieściach, w którym mogłoby mieszkać spokojnie dziesięć osób. Nie wchodziliby sobie w drogę. My tego nie robiliśmy. Żyliśmy według ustalonego planu. Czwartkowe wieczory spędzałam z ojcem, ucząc się gry w szachy lub wraz z jego znajomymi grając w pokera. Zdarzało się też, że oglądaliśmy filmy, przy którymi zaśmiewaliśmy się do upadłego lub zalewaliśmy łzami. Nie przykładałam wagi do tych wieczorów. Czwartek to czwartek, parę godzin spędzonych w towarzystwie ojca i tyle. Nie potrzebowałam więcej.
Nie zwracałam uwagi na uśmiechy, które mi posyłali. Żyłam w błędnym przeświadczeniu, z dziecinną wiarą w to, że nic się nie skończy. Że nie stracę żadnego z nich. Naleśniki podawane na śniadanie były rutyną, podobnie jak przesiadywanie z rodzicielką na kanapie i obgadywanie tej wrednej sąsiadki. Jakim cudem człowiek tak łatwo przyzwyczaja się do gestów? Do słów. Do sytuacji. Nie powinniśmy tego robić, nie powinniśmy się cieszyć z naleśników, nie powinniśmy cieszyć się z bliskości osób, które znamy od zawsze. Jesteśmy jednak naiwni, naiwni na tyle, że bierzemy wszystko to, co los podtyka nam pod nos.
A potem zabiera. Tracimy coś, co wpisywało się przez wiele lat w naszą codzienność.
Pamiętam, że chciałam wtedy krzyczeć.
Pamiętam, jak bolało.



04.01.2013
Szła niezbyt szerokim chodnikiem z betonowej wylewki, mijając mnóstwo kojców. Towarzyszyły jej wesołe szczeknięcia, jak i ostrzegawcze warknięcia. Mimo to, z uśmiechem przyglądała się każdemu psiakowi. Podczas wędrówki mogła pożegnać się ze wszystkimi podopiecznymi schroniska. Z tymi wesoło merdającymi ogonami, jak i tymi skulonymi w kącie. Przejście całej długości betonowej ścieżki stało się tradycją, jej drobnym, osobistym rytuałem, bez którego nie opuszczała tego miejsca. Dłonie wsunęła do kieszeni kurtki i zatrzymała się przy jednym z boksów.
— Cześć, Speedy — przywitała się z uroczym psiakiem, który szczeknął cicho w odpowiedzi. — Wrócę za kilka dni. Nie tęsknij za bardzo — dodała spokojnie, zaciskając palce na cienkiej siatce. Na skórze poczuła dotyk języka młodego zwierzęcia. Kolejne szczęknięcie. — Wrócę i zabiorę cię do domu, maluchu. Obiecuję. — Wyprostowała się i zerknęła w stronę furtki, którą musiała przekroczyć lada moment. Nie lubiła rozstawać się z psami, którymi opiekowała się jako wolontariuszka. Bywała tutaj na tyle często, że wszyscy znali ją i kojarzyli. Potrafiła spędzić wśród zwierząt cały dzień, nie odczuwając zmęczenia i braku towarzystwa ludzi. Każdy jednak mógł zauważyć, że uwagę dziewczyny przykuł młody, zaledwie pół roczny owczarek niemiecki, a właściwie jakiś mieszaniec. Był niepokorny, skory do figli i posiadał niewyzbyte pokłady pozytywnej energii. Speedy. Dostał to imię dwa dni po tym, jak porzuconego znaleźli go przy drodze stanowej.
Emily Thorne traktowała schronisko jak swój drugi dom, gdyby mogła, nie wychodziłaby stąd. Doskonale wiedziała, że nie może przygarnąć psiaka, bo rodzice byliby bardzo niepocieszeni z powodu jakiegoś futrzaka wałęsającego się po ich doskonałym, olbrzymim domu. Emily Thorne jednak nigdy nie łamała składanych obietnic. Choćby miała poruszyć niebo i ziemię, dotrzymywała zapewnień, które przecież padały jej z ust. Czasami były to niezbyt przemyślane słowa, niezbyt rzetelne obietnice, ale nawet z nich potrafiła się wykaraskać, wyjść na swoje i puszyć się jak paw przez kilka następnych dni.
— Emily. Musisz już iść.
Skinęła głową i odeszła od kojca, mrugając jeszcze do psiaka, który wrócił na swoje posłanie, nie przestając jednak merdać ogonem. Tamtego chłodnego, zimowego wieczoru nie przypuszczała, że pierwszy raz w swoim życiu złamie daną obietnicę. Nie przypuszczała, że zrezygnuje z czegoś, co sprawiało jej przyjemność, co pozwalało choć na parę godzin wyrwać się z tego durnego wyścigu szczurów, gdzie cały czas musiała być najlepsza.
— Idę, Stanley, idę — mruknęła w odpowiedzi, przechodząc obok mężczyzny, który przytrzymywał furtkę. — Powinnam pojawić się w poniedziałek. I wiesz co? Przygotuj Speedy’ego na pierwszy, dłuższy spacer. Chciałabym spróbować…
— Emily, idź już. Porozmawiamy w poniedziałek. Jest dziewiętnasta. Od dwóch godzin nie powinno cię tutaj być. — Uniósł palec w ostrzegawczym geście, bardzo chcąc, żeby dziewczyna zachowała milczenie. Widząc, jak brunetka tupie nogą i odwraca się na pięcie, prychając pod nosem, nie mógł się nie uśmiechnąć. Była pomocna, ale jej obecność czasami bywała męcząca. A przecież nie mógł jej tego powiedzieć. Za bardzo cenił sobie fakt, że co miesiąc wpłacała jakąś sumę na konto schroniska, że pojawiała się co najmniej cztery razy w tygodniu i dbała o część psiaków, które potrzebowały towarzystwa.

***
— Dzwoniłaś, mamo? — spytała, siedząc w aucie swojej rodzicielki i zapinała pasy. Funkcja „głośnomówiący” była naprawdę wybawieniem dla Emily. Wsunęła kluczyk do stacyjki i przejrzała się w lusterku.
— Następnym razem, jak bierzesz mój samochód, pannico, masz mnie o tym poinformować. Wzięłam twój i co się okazało? Że w połowie drogi do miasta skończyło się paliwo. Dlaczego nic nie powiedziałaś? Gdyby nie miły pan, który mnie…
— Następnym razem cię poinformuję, mamuś. Przepraszam, nie chciałam spóźnić się do schroniska. Wracam do domu. Kupić coś na kolację?
            — Dla naszej dwójki, tata…
            — Tata zadzwonił i powiedział, że wróci bardzo późno. Nic nowego — prychnęła, odpalając silnik. Co prawda, jeździła jak wariat, ale nie lubiła cofać. Naprawdę nie lubiła tego robić. — Muszę kończyć. Dzisiaj chińszczyzna.
            I tyle. Tymi słowami zbyła matkę, od razu się rozłączając. Nie usłyszała słów, które wypowiedziała kobieta. Nie słyszała krótkiego „kocham cię”, nie miała okazji odpowiedzieć, bo była zbyt zajęta wybieraniem odpowiedniej knajpy.

***

            Wielki dom stojący na przedmieściach Nowego Jorku w sąsiedztwie podobnych sobie budynków, nie robił wrażenia na sąsiadach. Wszyscy żyli tutaj dość bogato, wszyscy mieli zadbane ogródki, które już wiosną były dumą mieszkańców okolicy. Państwo Thorne nie odstawali od reszty. Sporych rozmiarów garaż, a przed nim zwykle stały dwa auta, bo nie każdy miał czas, aby wjeżdżać i wyjeżdżać z garażu każdego dnia. Trawnik, który zwykle zielenił się i zapraszał, aby na nim przysiąść, teraz pokryty był szronem i nie zbudzał zaufania. Droga wyłożona brukowaną kostką lawirowała między krzewami i kwiatami, które były chlubą Elizabeth. Emily jedynie obojętnym spojrzeniem lustrowała skalniki, grządki i inne ozdoby, uważając je za zupełnie zbędne.
            Wjechała na podjazd, upewniła się, że wszystko jest w porządku i wyszła z auta, truchtem ruszając do drzwi. Ale nie tych frontowych. Ich używali tylko goście, ewentualnie kurierzy. Wolała tarasowe drzwi, prowadzące prosto do kuchni, gdzie podgrzewana podłoga robiła dobre wrażenie, zwłaszcza zimą. Nie lubiła wracać do pustego domu. Był wielki, ciemny i pusty. Nie zaszywała się wtedy w swojej sypialni, przynosiła co najważniejsze do saloniku łączonego z kuchnią i włączała telewizor. Czekała na rodziców.
            Tamtego wieczoru weszła do kuchni, odłożyła dwa pudełka z chińszczyzną na blat kuchennej wysepki i zniknęła na moment w przedpokoju. Wróciła bez wierzchniego okrycia i butów, z uśmiechem sunąc po ocieplanych kafelkach. Otworzyła oba pudełka i zdecydowała się na to z makaronem ryżowym z kurczakiem. Chyba z kurczakiem. Diabli wiedzą, skąd mają to mięso. Zrezygnowała z pałeczek dołączanych do zestawów na wynos i złapała za tradycyjny widelec, rozsiadając się wygodnie na kanapie. Była pewna, że rodzicielka niebawem wróci do domu, przywita ją jeszcze kilkoma zarzutami, których nie zdążyła wypowiedzieć przez telefon i zajmie się sajgonkami, śledząc losy bohaterów swojego ulubionego serialu.
            Jednak ulubiony serial Pani Thorne leciał już dwadzieścia minut, kiedy zaniepokojona Emily sięgnęła po telefon i wybrała telefon matki, przekonana, że ta siedzi u przyjaciółki i plotkuje w najlepsze. Usłyszała kilka sygnałów i liczyła na to, że Elizabeth odbierze. Zawsze to robiła. Zawsze miała przy sobie telefon. Była kobietą biznesu.
            — Telefon Elizabeth Thorne, zostaw wiadomość, oddzwonię najszybciej, jak będę mogła. Nagraj się po sygnale.
            Emily rozłączyła się i spojrzała z niedowierzaniem na wyświetlacz swojego telefonu. Był to pierwszy raz, kiedy natknęła się na pocztę głosową matki. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek ktoś nagrał się na skrzynkę tej kobiety, po której odziedziczyła sumienność. Wzruszyła ramionami i spróbowała jeszcze raz, potem drugi i trzeci. Poddała się. Westchnęła i nie rozłączyła się zbyt szybko, zastanawiając się, co mogłaby powiedzieć.
            — Nie wygłupiaj się, mamo. Kolacja jest zimna, jak lód. A „Gotowe na wszystko” już się skończyły. Wróć, bo za piętnaście minut zjem sajgonki — zagroziła i uśmiechnęła się, kręcąc z niedowierzaniem głową. Chyba nie przywykła do nagrywania się na skrzynki pocztowe. Odłożyła telefon i złapała za pilot, zmieniając kanał. Palce do tej pory zaciśnięte na urządzeniu, wyprostowały się, a pilot z niezbyt głośnym trzaskiem wylądował na jasnych panelach. Serce na moment się zatrzymało. Widok własnego auta, właściwie wraku na moście, powiedział jej tylko jedno. Nie miała czasu robić sobie nadziei, kiedy reporter szybko dodał, że kierowca nie żyje. Ona wiedziała, kto był kierowcą i szybko otarła wilgotny policzek wierzchem dłoni. Kolejne łzy płynęły jednak nieprzerwanie. 

***

Dziesięć minut wcześniej

            — Słucham? — Głos prokuratora Thorne’a jak zwykle brzmiał rzeczowo i konkretnie. Wcześniej zajadle przeklinający korki w centrum miasta, teraz szybko sunął ulicą prowadzącą przez przedmieścia. Chciał, jak najszybciej znaleźć się w domu i zrobić niespodziankę żonie i córce. Taki był jego zamiar od początku.
            — Detektyw Coyle z tej strony. Wydaje mi się, że nie mam dobrych wieścich…
            — Proszę mówić. Chodzi o sprawę tego mordercy? Nie może to poczekać do jutra? Śpieszę się do domu, detektywie.
            — Wyłowiliśmy z Hudson auto pańskiej córki. Nie żyje… — detektyw Coyle nie zdążył dokończyć zdania. Prokurator Thorne przerwał mu gwałtownie, zakazując udzielania jakichkolwiek informacji „tej przeklętej prasie”. Jego córka nie żyła. Szczerze wątpił, aby sama zjechała do mostu. Szczerze wątpił w to, że Emily może być tak nieodpowiedzialna.

***
            — Elizabeth!
            Emily poderwała się z kanapy na dźwięk głosu swojego ojca, zaraz po tym, jak upuściła pilot. Bała się. Drżała i usilnie starała się nie płakać. Ruszyła do sporego holu i zapaliła światło, stanęła twarzą w twarz z ojcem, który wyglądał teraz, jakby zobaczył ducha.
            — Tato…
            Wiedział. Nie musiała pytać. Wiedział o wypadku. Wiedział o tym, że matka wpadła w poślizg, spadając do rzeki. Wiedział. Podszedł tylko do niej i zamknął w objęciu silnych ramion, opierając podbródek na czubku jej głowy. Wpatrywał się przed siebie, a jego twarz nie wyrażała żadnych emocji. Wiedział więcej, niż mogło jej się wydawać. Ona znała tylko historię powtarzaną przez mass media. Historię, która szybko obiegła całe miasto. Nie wszyscy jednak byli w stanie przejmować się losem zmarłej kobiety. Wypadki zdarzały się codziennie.
            Ale ona nie zdawała sobie sprawy z tego, że był to wypadek. Nie miała pojęcia, że to ona miała być celem, że to jej śmiercią ojciec miał zostać zastraszony i zmuszony do zapłacenia sporych pieniędzy, aby odzyskać święty spokój. Celem, zupełnie przez przypadek, została jej matka. Emily Thorne nie potrafiła poradzić sobie ze śmiercią rodzicielki. Miała wrażenie, że ktoś pozbawił ją osoby, bez której nie umiała normalnie funkcjonować. Mimo wsparcia ojca, przyjaciół i krewnych, nie czuła nic. Serce, które przestało bić w momencie, kiedy dowiedziała się o Jej śmierci, przerodziło się w kamień, który niełatwo było skruszyć. Nie pozwalała na to. Uczyła się obojętności. Uznała, że lepiej być kimś, kto nie przejmuje się innymi, kimś, kto zamknie się w swoim świecie i choć na moment zapomni o uczuciach. 
            Nowojorska telewizja i prasa wydały w końcu oświadczenie.
„W wypadku, wieczorem czwartego stycznia bieżącego roku, zginęła Elizabeth Thorne. Pojazd wpadł w niekontrolowany poślizg. Rzecz miała miejsce na remontowanym moście, bez zabezpieczających barierek. Za przyczynę śmierci koroner podał utonięcie.”
            Nic więcej. Nikt nie drążył sprawy. I tylko parę osób w całym mieście wiedziało, że Elizabeth Thorne została postrzelona w trakcie jazdy. 


Tak, wiem. Wiem, że zapomniałam o uczuciach. Ale na pewno pojawi się notka, która nie będzie tak informacyjna, jak ta, a bardziej skupi się na odczuciach Emily. Nie wiem, kiedy się pojawi, ale raczej powinna się pojawić, no. Wiem, że to kicha i w ogóle. Mam ochotę to usunąć, ale być może po prostu kiedyś to poprawię. Mam nadzieję, że nikt nie umrze czytając. 

9 komentarzy

  1. [Dla mnie bosko, pięknie i w ogóle uwielbiam twoje notki :D początek jest wręcz cudowny, bo to takie mocne i jakby to nazwać... bardzo osobiste. I oczywiście część informująca o śmierci matki też świetna. I nie udawaj, że o tym nie wiesz :D]
    Amelia

    OdpowiedzUsuń
  2. [Ty mi się po prostu podlizujesz, i tyle :D Początek mi się najbardziej z tego wszystkiego podoba.
    No, ale dziękuję :D]

    OdpowiedzUsuń
  3. [Smutno strasznie, ale nie narzekaj, że źle, że za mało emocji, bo przecież były. Uważam, że notka raczej dobrze wyważona. W ogóle w końcu udało mi się coś przeczytać od początku do końca, więc bądź dumna, że to twoja notka szczyci się tym, ze została wybrana za mój pierwszy cel ;)
    Szczerze mówiąc teraz to mnie historia Emily niesamowicie zaintrygowała (o matko, ktoś chciał ją zabić!). Pisz więc dalej i nie narzekaj. Jedną literówkę tylko widziałam, bo zamiast tam "wzbudzać" było "zbudzać", bodajże. Ale to tyle z błędów, jakie zauważyłam. Jakbym ja z nudów, w w chwilę pisała takie notki, to boże!, świat byłby piękniejszy. Wieki mi każda zajmuje.
    Kończąc, powiem, że zgrabnie. Mnie się podobało.]

    OdpowiedzUsuń
  4. [Ale ty masz piękny awatar <3 Pisane w chwilę, przynajmniej druga część notki, bo wstęp był pielęgnowany przez dwa dni, i według mnie mało dopracowane to wszystko. Ale dziękuję za ciepłe, miłe słowa. Od razu się robi lepiej na duszy :)]

    OdpowiedzUsuń
  5. [ "Wiem, ze to kicha i w ogole" - pff, co to ma byc?! Co prawda moze i mogloby byc wiecej emocji, ale jest to wlasciwie preludium do przezyc Emily, wiec nie mozna oczekiwac wszystkiego na raz. Mi sie podoba i pisze to zupelnie szczerze, bez glupiego podlizywania sie. Znalazlam bodajze jedna literowke, a tak poza tym wszystko pieknie i ladnie. Dawno nie czytalam niczego w narracji pierwszoosobowej, totez byla to bardzo mila odmiana.
    Nie moge doczekac sie kolejnych twoich notek;) ]

    // Landon

    OdpowiedzUsuń
  6. Dla mnie, jak zwykle wyszlo genialnie, wiec znowu sie powtarzam. Najbardziej zabolal mnie brak Sama jako wielkiego bohatera ^^ w nastepnej Davis ma byc jedna z glownych postaci, do ktorych bedzie wzdychac Emily, ok? xd

    OdpowiedzUsuń
  7. Lanny - dzięki, dzięki ;D Narracja pierwszoosobowa mi się nawinęła, bo skończyłam czytać Pana Lodowego Ogrodu ;P

    Sammy - jak napiszemy coś razem, to sobie Emily do niego powzdycha. Brakuje ci tego? ;D

    OdpowiedzUsuń
  8. Początek <3 W ogóle ten pierwszy fragment. Lubię takie. Lubię, lubię, lubię.
    Ale kicha i w ogóle, nie? :D Prawda, że uczuć trochę brakowało, ale kłaniam się za koncepcję i pomysł, których mi ostatnio kompletnie brakuję.
    I MI APETYTU NA CHIŃSZCZYZNĘ NAROBIŁAŚ :<

    OdpowiedzUsuń
  9. O, miło takie rzeczy jest słyszeć ;) Ja na pocieszenie zjadłam zupkę błyskawiczną, nie ma tak źle ;P No, ja sama bardziej przekonana jestem do pierwszego fragmentu.

    OdpowiedzUsuń