Po co wyobrażać sobie utratę
kogoś bliskiego? Po co odczuwać fikcyjny ból, który nawet nie może równać się z
tym, co następuje po danym fakcie? Po co
przyzywać strach, rozgoryczenie, smutek i tęsknotę, skoro można żyć i cieszyć
się każdym kolejnym dniem? Być może takie, a nie inne działanie pomoże nam w
przygotowaniu się na chwilę, w raz z którą odchodzi osoba bliska, a z nią –
część nas. Wychowywana w środowisku próżnych i pustych ludzi, wykształconych i
bogatych, nie miałam zbyt wiele do powiedzenia. Uśmiechałam się, potakiwałam i
obiecywałam, że pójdę śladami ojca, bo przecież zostałam do tego stworzona.
Nie zwracałam uwagi na błahostki,
na uśmiechy, które posyłali mi rodzice, kiedy wracałam ze szkoły do sporych
rozmiarów mieszkania na Manhattanie. Kiedy wściekła rzucałam torbę pod ścianę i
ściągałam szybko buty, psiocząc na nauczycielkę angielskiego, bo zdążyła zadać
już dwie prace do napisania, spoglądali na mnie rozbawieni, posyłając sobie
dość znaczące spojrzenia, które rozumieli tylko oni. Nigdy nie traktowałam ich
jako zakochanej pary. Byli moimi rodzicami, a jeśli okazywali sobie coś poza
grzecznością, robili to wtedy, kiedy nikt nie widział.
Obracaliśmy się w świecie, który
niszczył człowieka. Niszczył jego dobro, naturalność i prostotę. Z człowieka z
nizin stawałeś się tytanem pracy, kolejnym uczestnikiem bezsensownego wyścigu
szczurów. Brak sensu zauważałeś zbyt późno, kiedy dałeś wplątać się w
demokratyczny ustrój, gdzie ponoć wszyscy są równi, odpowiadając wobec takich
samych praw. Ludzie się burzą – dlaczego on ma więcej, niż ja? Inni zaś, kiedy
dostają to, co sobie wymarzyli, na co zapracowali, chcą więcej, dlatego to
nigdy się nie kończyło. Nigdy. Ludzie, którzy coś osiągnęli, nigdy się nie
poddawali.
Moi rodzice robili tak samo –
najpierw apartament na Manhattanie, potem duży dom na przedmieściach, w którym
mogłoby mieszkać spokojnie dziesięć osób. Nie wchodziliby sobie w drogę. My
tego nie robiliśmy. Żyliśmy według ustalonego planu. Czwartkowe wieczory
spędzałam z ojcem, ucząc się gry w szachy lub wraz z jego znajomymi grając w
pokera. Zdarzało się też, że oglądaliśmy filmy, przy którymi zaśmiewaliśmy się
do upadłego lub zalewaliśmy łzami. Nie przykładałam wagi do tych wieczorów.
Czwartek to czwartek, parę godzin spędzonych w towarzystwie ojca i tyle. Nie
potrzebowałam więcej.
Nie zwracałam uwagi na uśmiechy,
które mi posyłali. Żyłam w błędnym przeświadczeniu, z dziecinną wiarą w to, że
nic się nie skończy. Że nie stracę żadnego z nich. Naleśniki podawane na
śniadanie były rutyną, podobnie jak przesiadywanie z rodzicielką na kanapie i
obgadywanie tej wrednej sąsiadki. Jakim cudem człowiek tak łatwo przyzwyczaja
się do gestów? Do słów. Do sytuacji. Nie powinniśmy tego robić, nie powinniśmy
się cieszyć z naleśników, nie powinniśmy cieszyć się z bliskości osób, które
znamy od zawsze. Jesteśmy jednak naiwni, naiwni na tyle, że bierzemy wszystko
to, co los podtyka nam pod nos.
A potem zabiera. Tracimy coś, co
wpisywało się przez wiele lat w naszą codzienność.
Pamiętam, że chciałam wtedy
krzyczeć.
Pamiętam, jak bolało.
04.01.2013
Szła niezbyt szerokim chodnikiem
z betonowej wylewki, mijając mnóstwo kojców. Towarzyszyły jej wesołe
szczeknięcia, jak i ostrzegawcze warknięcia. Mimo to, z uśmiechem przyglądała
się każdemu psiakowi. Podczas wędrówki mogła pożegnać się ze wszystkimi
podopiecznymi schroniska. Z tymi wesoło merdającymi ogonami, jak i tymi
skulonymi w kącie. Przejście całej długości betonowej ścieżki stało się
tradycją, jej drobnym, osobistym rytuałem, bez którego nie opuszczała tego
miejsca. Dłonie wsunęła do kieszeni kurtki i zatrzymała się przy jednym z
boksów.
— Cześć, Speedy — przywitała się
z uroczym psiakiem, który szczeknął cicho w odpowiedzi. — Wrócę za kilka dni.
Nie tęsknij za bardzo — dodała spokojnie, zaciskając palce na cienkiej siatce.
Na skórze poczuła dotyk języka młodego zwierzęcia. Kolejne szczęknięcie. —
Wrócę i zabiorę cię do domu, maluchu. Obiecuję. — Wyprostowała się i zerknęła w
stronę furtki, którą musiała przekroczyć lada moment. Nie lubiła rozstawać się
z psami, którymi opiekowała się jako wolontariuszka. Bywała tutaj na tyle
często, że wszyscy znali ją i kojarzyli. Potrafiła spędzić wśród zwierząt cały
dzień, nie odczuwając zmęczenia i braku towarzystwa ludzi. Każdy jednak mógł
zauważyć, że uwagę dziewczyny przykuł młody, zaledwie pół roczny owczarek
niemiecki, a właściwie jakiś mieszaniec. Był niepokorny, skory do figli i
posiadał niewyzbyte pokłady pozytywnej energii. Speedy. Dostał to imię dwa dni
po tym, jak porzuconego znaleźli go przy drodze stanowej.
Emily Thorne traktowała
schronisko jak swój drugi dom, gdyby mogła, nie wychodziłaby stąd. Doskonale
wiedziała, że nie może przygarnąć psiaka, bo rodzice byliby bardzo
niepocieszeni z powodu jakiegoś futrzaka wałęsającego się po ich doskonałym,
olbrzymim domu. Emily Thorne jednak nigdy nie łamała składanych obietnic.
Choćby miała poruszyć niebo i ziemię, dotrzymywała zapewnień, które przecież
padały jej z ust. Czasami były to niezbyt przemyślane słowa, niezbyt rzetelne
obietnice, ale nawet z nich potrafiła się wykaraskać, wyjść na swoje i puszyć
się jak paw przez kilka następnych dni.
— Emily. Musisz już iść.
Skinęła głową i odeszła od kojca,
mrugając jeszcze do psiaka, który wrócił na swoje posłanie, nie przestając jednak
merdać ogonem. Tamtego chłodnego, zimowego wieczoru nie przypuszczała, że
pierwszy raz w swoim życiu złamie daną obietnicę. Nie przypuszczała, że
zrezygnuje z czegoś, co sprawiało jej przyjemność, co pozwalało choć na parę
godzin wyrwać się z tego durnego wyścigu szczurów, gdzie cały czas musiała być
najlepsza.
— Idę, Stanley, idę — mruknęła w
odpowiedzi, przechodząc obok mężczyzny, który przytrzymywał furtkę. — Powinnam
pojawić się w poniedziałek. I wiesz co? Przygotuj Speedy’ego na pierwszy,
dłuższy spacer. Chciałabym spróbować…
— Emily, idź już. Porozmawiamy w
poniedziałek. Jest dziewiętnasta. Od dwóch godzin nie powinno cię tutaj być. —
Uniósł palec w ostrzegawczym geście, bardzo chcąc, żeby dziewczyna zachowała
milczenie. Widząc, jak brunetka tupie nogą i odwraca się na pięcie, prychając
pod nosem, nie mógł się nie uśmiechnąć. Była pomocna, ale jej obecność czasami
bywała męcząca. A przecież nie mógł jej tego powiedzieć. Za bardzo cenił sobie
fakt, że co miesiąc wpłacała jakąś sumę na konto schroniska, że pojawiała się
co najmniej cztery razy w tygodniu i dbała o część psiaków, które potrzebowały
towarzystwa.
***
— Dzwoniłaś, mamo? — spytała,
siedząc w aucie swojej rodzicielki i zapinała pasy. Funkcja „głośnomówiący”
była naprawdę wybawieniem dla Emily. Wsunęła kluczyk do stacyjki i przejrzała
się w lusterku.
— Następnym razem, jak bierzesz
mój samochód, pannico, masz mnie o tym poinformować. Wzięłam twój i co się
okazało? Że w połowie drogi do miasta skończyło się paliwo. Dlaczego nic nie
powiedziałaś? Gdyby nie miły pan, który mnie…
— Następnym razem cię
poinformuję, mamuś. Przepraszam, nie chciałam spóźnić się do schroniska. Wracam
do domu. Kupić coś na kolację?
— Dla naszej dwójki, tata…
— Tata zadzwonił i powiedział, że
wróci bardzo późno. Nic nowego — prychnęła, odpalając silnik. Co prawda,
jeździła jak wariat, ale nie lubiła cofać. Naprawdę nie lubiła tego robić. —
Muszę kończyć. Dzisiaj chińszczyzna.
I tyle. Tymi słowami zbyła matkę, od
razu się rozłączając. Nie usłyszała słów, które wypowiedziała kobieta. Nie
słyszała krótkiego „kocham cię”, nie miała okazji odpowiedzieć, bo była zbyt
zajęta wybieraniem odpowiedniej knajpy.
***
Wielki dom stojący na przedmieściach
Nowego Jorku w sąsiedztwie podobnych sobie budynków, nie robił wrażenia na
sąsiadach. Wszyscy żyli tutaj dość bogato, wszyscy mieli zadbane ogródki, które
już wiosną były dumą mieszkańców okolicy. Państwo Thorne nie odstawali od
reszty. Sporych rozmiarów garaż, a przed nim zwykle stały dwa auta, bo nie
każdy miał czas, aby wjeżdżać i wyjeżdżać z garażu każdego dnia. Trawnik, który
zwykle zielenił się i zapraszał, aby na nim przysiąść, teraz pokryty był
szronem i nie zbudzał zaufania. Droga wyłożona brukowaną kostką lawirowała
między krzewami i kwiatami, które były chlubą Elizabeth. Emily jedynie
obojętnym spojrzeniem lustrowała skalniki, grządki i inne ozdoby, uważając je
za zupełnie zbędne.
Wjechała na podjazd, upewniła się,
że wszystko jest w porządku i wyszła z auta, truchtem ruszając do drzwi. Ale
nie tych frontowych. Ich używali tylko goście, ewentualnie kurierzy. Wolała
tarasowe drzwi, prowadzące prosto do kuchni, gdzie podgrzewana podłoga robiła
dobre wrażenie, zwłaszcza zimą. Nie lubiła wracać do pustego domu. Był wielki,
ciemny i pusty. Nie zaszywała się wtedy w swojej sypialni, przynosiła co
najważniejsze do saloniku łączonego z kuchnią i włączała telewizor. Czekała na
rodziców.
Tamtego wieczoru weszła do kuchni,
odłożyła dwa pudełka z chińszczyzną na blat kuchennej wysepki i zniknęła na
moment w przedpokoju. Wróciła bez wierzchniego okrycia i butów, z uśmiechem
sunąc po ocieplanych kafelkach. Otworzyła oba pudełka i zdecydowała się na to z
makaronem ryżowym z kurczakiem. Chyba z kurczakiem. Diabli wiedzą, skąd mają to
mięso. Zrezygnowała z pałeczek dołączanych do zestawów na wynos i złapała za
tradycyjny widelec, rozsiadając się wygodnie na kanapie. Była pewna, że
rodzicielka niebawem wróci do domu, przywita ją jeszcze kilkoma zarzutami,
których nie zdążyła wypowiedzieć przez telefon i zajmie się sajgonkami, śledząc
losy bohaterów swojego ulubionego serialu.
Jednak ulubiony serial Pani Thorne
leciał już dwadzieścia minut, kiedy zaniepokojona Emily sięgnęła po telefon i
wybrała telefon matki, przekonana, że ta siedzi u przyjaciółki i plotkuje w
najlepsze. Usłyszała kilka sygnałów i liczyła na to, że Elizabeth odbierze.
Zawsze to robiła. Zawsze miała przy sobie telefon. Była kobietą biznesu.
— Telefon Elizabeth Thorne, zostaw
wiadomość, oddzwonię najszybciej, jak będę mogła. Nagraj się po sygnale.
Emily rozłączyła się i spojrzała z
niedowierzaniem na wyświetlacz swojego telefonu. Był to pierwszy raz, kiedy
natknęła się na pocztę głosową matki. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek ktoś
nagrał się na skrzynkę tej kobiety, po której odziedziczyła sumienność.
Wzruszyła ramionami i spróbowała jeszcze raz, potem drugi i trzeci. Poddała
się. Westchnęła i nie rozłączyła się zbyt szybko, zastanawiając się, co mogłaby
powiedzieć.
— Nie wygłupiaj się, mamo. Kolacja
jest zimna, jak lód. A „Gotowe na wszystko” już się skończyły. Wróć, bo za
piętnaście minut zjem sajgonki — zagroziła i uśmiechnęła się, kręcąc z
niedowierzaniem głową. Chyba nie przywykła do nagrywania się na skrzynki
pocztowe. Odłożyła telefon i złapała za pilot, zmieniając kanał. Palce do tej
pory zaciśnięte na urządzeniu, wyprostowały się, a pilot z niezbyt głośnym
trzaskiem wylądował na jasnych panelach. Serce na moment się zatrzymało. Widok własnego auta, właściwie wraku na moście, powiedział jej tylko jedno. Nie miała czasu robić sobie nadziei, kiedy reporter szybko dodał, że kierowca nie żyje. Ona wiedziała, kto był kierowcą i szybko otarła wilgotny policzek wierzchem dłoni. Kolejne łzy płynęły jednak nieprzerwanie.
***
Dziesięć
minut wcześniej
— Słucham? — Głos prokuratora Thorne’a
jak zwykle brzmiał rzeczowo i konkretnie. Wcześniej zajadle przeklinający korki
w centrum miasta, teraz szybko sunął ulicą prowadzącą przez przedmieścia.
Chciał, jak najszybciej znaleźć się w domu i zrobić niespodziankę żonie i
córce. Taki był jego zamiar od początku.
— Detektyw Coyle z tej strony.
Wydaje mi się, że nie mam dobrych wieścich…
— Proszę mówić. Chodzi o sprawę tego
mordercy? Nie może to poczekać do jutra? Śpieszę się do domu, detektywie.
— Wyłowiliśmy z Hudson auto pańskiej
córki. Nie żyje… — detektyw Coyle nie zdążył dokończyć zdania. Prokurator
Thorne przerwał mu gwałtownie, zakazując udzielania jakichkolwiek informacji „tej
przeklętej prasie”. Jego córka nie żyła. Szczerze wątpił, aby sama zjechała do
mostu. Szczerze wątpił w to, że Emily może być tak nieodpowiedzialna.
***
— Elizabeth!
Emily poderwała się z kanapy na
dźwięk głosu swojego ojca, zaraz po tym, jak upuściła pilot. Bała się. Drżała i
usilnie starała się nie płakać. Ruszyła do sporego holu i zapaliła światło,
stanęła twarzą w twarz z ojcem, który wyglądał teraz, jakby zobaczył ducha.
— Tato…
Wiedział. Nie musiała pytać.
Wiedział o wypadku. Wiedział o tym, że matka wpadła w poślizg, spadając do
rzeki. Wiedział. Podszedł tylko do niej i zamknął w objęciu silnych ramion,
opierając podbródek na czubku jej głowy. Wpatrywał się przed siebie, a jego
twarz nie wyrażała żadnych emocji. Wiedział więcej, niż mogło jej się wydawać.
Ona znała tylko historię powtarzaną przez mass media. Historię, która szybko
obiegła całe miasto. Nie wszyscy jednak byli w stanie przejmować się losem
zmarłej kobiety. Wypadki zdarzały się codziennie.
Ale ona nie zdawała sobie sprawy z
tego, że był to wypadek. Nie miała pojęcia, że to ona miała być celem, że to
jej śmiercią ojciec miał zostać zastraszony i zmuszony do zapłacenia sporych
pieniędzy, aby odzyskać święty spokój. Celem, zupełnie przez przypadek, została
jej matka. Emily Thorne nie potrafiła poradzić sobie ze śmiercią rodzicielki. Miała wrażenie, że ktoś pozbawił ją osoby, bez której nie umiała normalnie funkcjonować. Mimo wsparcia ojca, przyjaciół i krewnych, nie czuła nic. Serce, które przestało bić w momencie, kiedy dowiedziała się o Jej śmierci, przerodziło się w kamień, który niełatwo było skruszyć. Nie pozwalała na to. Uczyła się obojętności. Uznała, że lepiej być kimś, kto nie przejmuje się innymi, kimś, kto zamknie się w swoim świecie i choć na moment zapomni o uczuciach.
Nowojorska telewizja i prasa wydały
w końcu oświadczenie.
„W
wypadku, wieczorem czwartego stycznia bieżącego roku, zginęła Elizabeth Thorne.
Pojazd wpadł w niekontrolowany poślizg. Rzecz miała miejsce na remontowanym
moście, bez zabezpieczających barierek. Za przyczynę śmierci koroner podał
utonięcie.”
Nic więcej. Nikt nie drążył sprawy.
I tylko parę osób w całym mieście wiedziało, że Elizabeth Thorne została
postrzelona w trakcie jazdy.
Tak, wiem. Wiem, że zapomniałam o uczuciach. Ale na pewno pojawi się notka, która nie będzie tak informacyjna, jak ta, a bardziej skupi się na odczuciach Emily. Nie wiem, kiedy się pojawi, ale raczej powinna się pojawić, no. Wiem, że to kicha i w ogóle. Mam ochotę to usunąć, ale być może po prostu kiedyś to poprawię. Mam nadzieję, że nikt nie umrze czytając.
[Dla mnie bosko, pięknie i w ogóle uwielbiam twoje notki :D początek jest wręcz cudowny, bo to takie mocne i jakby to nazwać... bardzo osobiste. I oczywiście część informująca o śmierci matki też świetna. I nie udawaj, że o tym nie wiesz :D]
OdpowiedzUsuńAmelia
[Ty mi się po prostu podlizujesz, i tyle :D Początek mi się najbardziej z tego wszystkiego podoba.
OdpowiedzUsuńNo, ale dziękuję :D]
[Smutno strasznie, ale nie narzekaj, że źle, że za mało emocji, bo przecież były. Uważam, że notka raczej dobrze wyważona. W ogóle w końcu udało mi się coś przeczytać od początku do końca, więc bądź dumna, że to twoja notka szczyci się tym, ze została wybrana za mój pierwszy cel ;)
OdpowiedzUsuńSzczerze mówiąc teraz to mnie historia Emily niesamowicie zaintrygowała (o matko, ktoś chciał ją zabić!). Pisz więc dalej i nie narzekaj. Jedną literówkę tylko widziałam, bo zamiast tam "wzbudzać" było "zbudzać", bodajże. Ale to tyle z błędów, jakie zauważyłam. Jakbym ja z nudów, w w chwilę pisała takie notki, to boże!, świat byłby piękniejszy. Wieki mi każda zajmuje.
Kończąc, powiem, że zgrabnie. Mnie się podobało.]
[Ale ty masz piękny awatar <3 Pisane w chwilę, przynajmniej druga część notki, bo wstęp był pielęgnowany przez dwa dni, i według mnie mało dopracowane to wszystko. Ale dziękuję za ciepłe, miłe słowa. Od razu się robi lepiej na duszy :)]
OdpowiedzUsuń[ "Wiem, ze to kicha i w ogole" - pff, co to ma byc?! Co prawda moze i mogloby byc wiecej emocji, ale jest to wlasciwie preludium do przezyc Emily, wiec nie mozna oczekiwac wszystkiego na raz. Mi sie podoba i pisze to zupelnie szczerze, bez glupiego podlizywania sie. Znalazlam bodajze jedna literowke, a tak poza tym wszystko pieknie i ladnie. Dawno nie czytalam niczego w narracji pierwszoosobowej, totez byla to bardzo mila odmiana.
OdpowiedzUsuńNie moge doczekac sie kolejnych twoich notek;) ]
// Landon
Dla mnie, jak zwykle wyszlo genialnie, wiec znowu sie powtarzam. Najbardziej zabolal mnie brak Sama jako wielkiego bohatera ^^ w nastepnej Davis ma byc jedna z glownych postaci, do ktorych bedzie wzdychac Emily, ok? xd
OdpowiedzUsuńLanny - dzięki, dzięki ;D Narracja pierwszoosobowa mi się nawinęła, bo skończyłam czytać Pana Lodowego Ogrodu ;P
OdpowiedzUsuńSammy - jak napiszemy coś razem, to sobie Emily do niego powzdycha. Brakuje ci tego? ;D
Początek <3 W ogóle ten pierwszy fragment. Lubię takie. Lubię, lubię, lubię.
OdpowiedzUsuńAle kicha i w ogóle, nie? :D Prawda, że uczuć trochę brakowało, ale kłaniam się za koncepcję i pomysł, których mi ostatnio kompletnie brakuję.
I MI APETYTU NA CHIŃSZCZYZNĘ NAROBIŁAŚ :<
O, miło takie rzeczy jest słyszeć ;) Ja na pocieszenie zjadłam zupkę błyskawiczną, nie ma tak źle ;P No, ja sama bardziej przekonana jestem do pierwszego fragmentu.
OdpowiedzUsuń