
Sloane Senna Fletcher ——— 22 latka; urodzona 16 maja 2003 roku w Los Angeles. Piosenkarka, tancerka i autorka tekstów o francusko-amerykańskich korzeniach, tworząca emocjonalny pop z elementami zmysłowości i surowej szczerości. Rodzice mieli fantazję, plany i prochy, dlatego Sloane w dokumentach widnieje jako Sloane Senna Fallon Delphina-Roux Petronille Fletcher-Basset. Jedyna córka Ivonne Basset - francuskiej modelki i jedno z wielu dzieci Desmonda Fletchera - amerykańskiego perkusisty zespołu alternatywnego Hollowed Souls. Właścicielka podążającej za nią krok w krok Rue. Zwyciężyni Grammy 2025 za Best New Artist, krążą plotki, że ojciec maczał palce w tym, aby dostała statuetkę. Między 2024, a 2025 była w międzynarodowej trasie don't call him back po wydaniu drugiego albumu old receipts. Mieszkanie w SoHo. Instagram. Pop princess. Spoiled Love, bo się rozwiodła, narobiła chaosu i zamiast pisać oświadczenia — napisała album.
Sloane Fletcher jest dziewczyną, która ma w życiu wszystko, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Bo nie pozwoli, aby obcy dostrzegli więcej niż chce pokazać. O swoich słabościach do ciemnych oczu, perfum z nutami tytoniu i słodkich słów, w które nie wierzy, opowiada w piosenkach podbijając TikToka i listy przebojów, na których króluje przez tygodnie. Urodziła się z nazwiskiem znanym od dekad. Otworzyło to przed nią wiele drzwi, zza które chętnie zagląda i garściami bierze to, co jest jej oferowane. Starannie pielęgnuje swoją karierę od szesnastego roku życia, kiedy pierwszy raz podzieliła się ze światem swoimi tekstami i głosem. Filmik wybił się momentalnie, a wytwórnie rozpoczęły między sobą wojnę, aby przygarnąć Sloane pod swoje skrzydła. Pierwszy poważny kontrakt podpisała dwa lata później. Wbrew matce, która wymarzyła dla niej karierę w Hollywood. Wbrew ojcu, który kręcił nosem na popowe szmiry, ale nawet mimo swojej niechęci, o ile nie jest czymś akurat naćpany lub nie szuka swoich zagubionych dusz na pustyniach, pojawia się na koncertach.
Sloane Fletcher sama do końca nie wie, jaka jest tak naprawdę. Na scenie jest głośna, pewna, nieco niebezpieczna. Nie ma tam chwili na zawahanie, a każda sekunda jest dokładnie zaplanowana. Poza sceną wśród mniej lub bardziej znajomych osób zdaje się, że wcale z niej nie schodzi. Ciągle odgrywa narzuconą sobie rolę, tyle, że przed mniejszą publicznością. Szuka towarzystwa, które bez mówienia tego na głos, da jej hałas i adrenalinę, aby zagłuszyć wszystkie niewypowiedziane na głos emocjonalne i fizyczne potrzeby. Nie pozwala ludziom się poznać, a oni, zdaje się, że wcale też nie chcą wiedzieć co tak naprawdę w niej się kryje.
Sloane Fletcher próbuje być autentyczna, ale nie wie, gdzie zaczyna się ona, a gdzie akt.
Zaire nie odpowiedział od razu. Patrzył przez chwilę na nocne światła miasta, które odbijały się w masce auta, jakby szukał tam odpowiedzi. Silnik cicho mruczał pod maską, a jego dłonie powoli przesunęły się na kierownicę, zupełnie bez pośpiechu. Było w nim coś innego niż ostatnio. Coś subtelnie zmienionego. Przymusowe prace społeczne, które przez długi czas wydawały się dla niego najgorszym upokorzeniem, okazały się pewnym punktem zaczepienia. W schronisku musiał być codziennie rano, o ósmej, więc musiał przystopować z imprezowaniem, z dragami, z alkoholem. Nie dlatego, że chciał. Musiał. I o dziwo, wywiązywał się z tego. Regularnie.
OdpowiedzUsuńSam wyrok do tej pory udawało mu się utrzymać we względnej tajemnicy. Media nie miały jeszcze pojęcia, że Zaire zaczyna dzień od karmienia bezpańskich psów i sprzątania po nich pod okiem… no właśnie, pod okiem osoby, która potrafiła uczynić to wszystko bardziej znośnym.
Zaczął jeść śniadania. Czasem było to tylko coś słodkiego, ale jadł. Potem, kiedy wracał do domu po kilku godzinach fizycznej pracy, zmęczony i głodny, ogarniał sobie obiad. Zwykle na wynos. Palił mniej, jeśli coś brał to w dużo mniejszych dawkach, pracował fizycznie a potem pozwalał sobie na odpoczynek. Mniej sie stresował. To nie była wielka zmiana, ale organizm to zauważył. Wyglądał lepiej. Nie był już tak wychudzony, nawet jego spojrzenie, choć nadal ostre i czujne, nie nosiło tego samego szaleństwa, które widziała w nim parę miesięcy wcześniej. Sylwetka była bardziej zbita, ruchy nieco mniej nerwowe. Gdyby ktoś spojrzał na niego pierwszy raz od dłuższego czasu, mógłby uznać, że Carter ogarnął swoje życie.
Ale nie ona. Nie Sloane. Ona widziała więcej. Widziała, że choć ciało funkcjonowało lepiej, głowa nadal była w rozsypce. Że ten chłopak, który jeszcze niedawno potrafił wejść na scenę i roznieść publiczność jednym ruchem ręki, teraz patrzył przed siebie jakby szukał w tym sensu. W jego oczach było coś niepokojącego. Tęsknota, ale nie tylko za nią. Tęsknota za tym, kim był kiedyś. A może kim nigdy nie udało mu się być. Patrzył przed siebie, jakby próbował się z czymś pogodzić. Albo coś z siebie zrzucić. Cokolwiek, co siedziało mu na piersi jak kamień. Czuła, że coś się w nim kotłuje, ale nie zamierzał się z tym dzielić, jeszcze nie teraz.
Kiedy zapytała o Rue, spojrzał na nią, wdzięczny, że przełamała tę ciszę. Westchnął przez nos, krótko, ale ciężko, jakby właśnie tam, w tej jednej chwili, zniknął opór, który jeszcze w nim został. Skinął głową.
— Jasne, chętnie — rzucił tylko, cicho, ochrypłym głosem, ale przez jego twarz przemkną cień uśmiechu. Silnik zamruczał, auto ruszyło płynnie spod klubu.
Droga minęła szybko. Ulice o tej porze były puste, a jej apartamentowiec nie znajdował się daleko. Prawie nie rozmawiali. W tej ciszy było wszystko, czego bali się wypowiedzieć na głos. Niewypowiedziana nostalgia. Wjechali na podziemny parking. Zaire zaparkował na tym samym miejscu, co zawsze, kiedy jeszcze do niej przyjeżdżał regularnie. Kiedy jeszcze miał klucz. Kiedy wszystko było inne. Wysiedli z auta. Znów towarzyszyła im cisza, nie taka niezręczna, ale napięta. Elektryczna. Winda czekała już na nich otwarta. Weszli do środka. Mała, dobrze oświetlona kabina zdawała się zamykać nad nimi klosz, odcinając ich od świata. Tego klubu, hałasu, całej tej pierdolonej rzeczywistości. Zaire patrzył na nią. Dłonie miał spuszczone wzdłuż ciała, palce lekko drgały, jakby zastanawiał się, czy ma prawo do tego, co czuł. Do tej chwili. Zaire wszedł do apartamentu za Sloane i już po dźwięku pazurów uderzających o panele wiedział, co zaraz się stanie. Rue wybiegła z głębi mieszkania jak rakieta, rzucając się w stronę drzwi z typową dla siebie energią, która wciąż, mimo upływu czasu, potrafiła zaskoczyć. Carter nawet nie zdążył się dobrze rozejrzeć, a już został osaczony przez rozemocjonowanego psa. Radość Rue była czysta, nieskażona niczym, zupełnie inna niż to, z czym mierzył się ostatnimi miesiącami.
OdpowiedzUsuń— No cześć mała… — wymamrotał z uśmiechem, który pojawił się mimowolnie. Schylił się, a potem bez większego namysłu opadł na podłogę. Usadowił się tam, jak wtedy, kiedy jeszcze tu mieszkał, i rozłożył ręce, pozwalając Rue wskoczyć na jego kolana. Liznęła go po twarzy, po szyi, po dłoni. Obracała się w miejscu, skomląc z zachwytu, a on tylko parsknął cicho śmiechem i pozwolił jej się przez chwilę nacieszyć. Wyglądał wtedy zupełnie inaczej. Siedząc na podłodze z psem, przez moment nie był Zairem, ikoną chaosu, burzliwej miłości i skandali. Nie był raperem z ciemną przeszłością, nie był chłopakiem, który odszedł, ani mężem, którego zostawiono. Przez te kilka minut był po prostu facetem z psim językiem na twarzy i uśmiechem, który wyglądał, jakby naprawdę do niego należał. Nie patrzył jeszcze na Sloane. Nie był gotów. Rue dawała mu alibi. Dawała mu moment, krótki, spokojny wydech. Uciekł na tę chwilę w bezpieczniejszy świat, w ten prosty kontakt, który nie niósł za sobą ciężaru przeszłości. A mimo to gdzieś w środku wiedział, że gdy tylko spojrzy na nią, wszystko wróci.
Carter
Nico parsknął krótkim śmiechem, klepiąc dłonią w kierownicę, jakby cała ta sytuacja z patrolem była dla niego bardziej anegdotą do opowiedzenia niż powodem do stresu.
OdpowiedzUsuń— Widziałem po jego minie. — rzucił, opierając łokieć o szybę i zerkając na nią z półuśmiechem. — Jak tylko zobaczył dokumenty, to chyba załapał, z kim gada. I pewnie dlatego machnął ręką, zamiast nas ciągnąć na komisariat. — Jego głos zabrzmiał lekko ironicznie, ale i z pewnością, jakby cała sytuacja była dla niego niczym więcej niż potwierdzeniem, że nawet kłopoty mają w tej relacji inny smak. Spojrzał na nią, kiedy uniosła stanik w jego stronę, kręcąc głową z rozbawieniem.
— Pamiątka? Mam oprawić w ramkę? — mruknął, sięgając dłonią, jakby chciał go przejąć, ale zaraz z rezygnacją oparł dłoń znów na kierownicy.
— Sloane, myślę, że to dopiero początek. — poprawił ją, jakby od niechcenia, a jednak w tym krótkim zdaniu było coś cięższego. Wbił w nią spojrzenie, ciemne, nabrzmiałe emocjami, które nie potrzebowały już żadnych dodatkowych słów.
— Nie mów mi, że nie lubisz tego dreszczyku. — dodał ciszej, a jego ton sprawił, że w przestrzeni samochodu nagle znowu zgęstniało powietrze. Kącik jego ust drgnął, jakby znał odpowiedź, zanim Sloane zdążyła ją wydać z siebie.
Nico zamrugał, odpalając silnik, auto zanurkowało w noc, a miasto rozciągało się przed nimi jak świecący dywan. Prędkościomierz powoli piął się w górę, a w kabinie znów zrobiło się ich, ciepłe, intymne, z napięciem, które jeszcze tliło się w powietrzu. Miał w sobie coś rozbrajającego: spokój faceta, który właśnie przegrał z przyjemnością i nie zamierza się z tym kryć.
— Może zgarniemy coś po drodze? — rzucił, palcami stukając rytm w kierownicę. — Coś nieprzyzwoicie kalorycznego. Burgery? Pizza?
W jego głosie było ciepło i żart, propozycja, która brzmiała jak obietnica przedłużenia wieczoru. Nie pytał, czy ma ochotę; wiedział, że będzie miała. Wiedział też, że po tej nocy żadne uczciwe jedzenie nie wchodzi w grę, tylko coś sycącego, tłustego i absurdalnie przyjemnego. Spojrzał na nią kątem oka, gdy zmieniał pas, światła odbijały się w jego oczach.
— Znasz jakiś miejsce, gdzie robią coś dobrego, czy chcesz, żebym zawiózł cię do mojego miejsca, które robi najlepsze wersje „po imprezie”? — dodał, półżartem, półpoważnie, jakby już planował trasę: koncert, chaos, burger, łóżko.
Nico
Carter podniósł głowę, kiedy wyciągnęła do niego szklankę. Przez sekundę jeszcze się wahał, jakby sam do końca nie wiedział, czy chce ją przyjąć, czy odepchnąć, jak odpychał wszystko, co od niej pochodziło przez ostatnie miesiące. Ale w końcu sięgnął, zabrał od niej szkło i wciąż siedząc na podłodze, spojrzał na nią z dołu. I właśnie wtedy to do niego dotarło. Sloane też wyglądała lepiej. W jej twarzy nie było już tego zmęczenia, które pamiętał z ostatnich tygodni ich bycia razem. Była w niej jakaś świeżość, może nawet spokój, którego nigdy nie potrafił jej dać. W jej ruchach było coś lżejszego, w spojrzeniu większa świadomość, może nawet siła. I choć wciąż miał wrażenie, że widzi w niej tę samą zagubioną dziewczynę, którą znał aż za dobrze, to jednak nie mógł zaprzeczyć: to rozstanie jej służyło. I to właśnie bolało najbardziej. Że ta odległość, faktycznie ich uleczyła. Że rozstanie działało. Że wbrew temu, co czuli, wbrew temu, co ciągnęło ich teraz z powrotem w swoje ramiona, osobno zdawali się funkcjonować lepiej. Jakby to było najokrutniejsze potwierdzenie, że razem mogą mieć chwilowe uniesienia, ale nigdy spokoju.
OdpowiedzUsuńA Carter, siedząc na podłodze ze szklanką, którą mu podała, czuł, że to właśnie ta świadomość jest najtrudniejsza do przełknięcia, że potrzebowali od siebie uciec, żeby na chwilę zacząć normalnie funkcjonować.
— Powinienem był starać się o opiekę naprzemienną. — Mruknął z tym swoim gorzkim, pół śmiechem, który bardziej ciął, niż rozluźniał atmosferę. Rue szturchnęła go łapą, jakby wyczuła ciężar w powietrzu, a Carter pogłaskał psa odruchowo, wzrok wciąż zawieszony na Sloane. Jakby szukał w niej odpowiedzi, czy to, że wyglądają lepiej osobno, znaczyło, że razem zawsze będą dla siebie trucizną.
Kiedy uniósł szklankę do ust, poczuł, że nie jest to zwykły łyk whisky, a ciężar, który jeszcze mocniej przygniatał mu pierś. Rue znów oparła łapy o jego kolano, ale on prawie tego nie zauważył. Myślami był gdzie indziej, jakby nagle oderwał się od tej chwili i patrzył na nią z dystansu. Czy dobrze zrobił, że tu przyjechał?
Z każdą minutą w jej towarzystwie coraz bardziej docierało do niego, że balansuje na granicy, której nie powinien przekraczać. Wszystko, co osiągnęli przez te miesiące, on swoim mozolnym odstawianiem używek, ona swoim powrotem do równowagi, teraz wisiało na włosku. Czuł, że wystarczy jeden błąd, jedno niepotrzebne zbliżenie, a runie to, co powoli, boleśnie budowali osobno. Spojrzał na Sloane raz jeszcze. Piękniejsza, spokojniejsza, jakby to rozstanie naprawdę jej służyło. A on? Może faktycznie wyglądał lepiej, trochę silniej, trochę zdrowiej, ale wewnętrznie był wciąż tym samym bałaganem. I jeśli miał być szczery, to właśnie jego obecność mogła ją z powrotem wciągnąć w tamto bagno.
Pomyślał, że nie powinien był tu przychodzić. Że powinni byli pozostać wspomnieniem, a nie ponownie żywą raną. Ale przecież już było za późno. Był tu. Z nią. I od tego momentu wszystko, co się wydarzy, będzie konsekwencją tej decyzji.
OdpowiedzUsuńPrzez chwilę wyglądał, jakby miał coś ważnego powiedzieć, lecz brakowało mu słów. Westchnął ciężko, przeciągle, jakby ten dźwięk miał zastąpić całe zdania, które kłębiły się w jego głowie. — Nie mam planu — przyznał wreszcie, podnosząc na nią spojrzenie. Głos miał niższy, nieco ochrypły, zupełnie inny niż tam, w klubie, kiedy maskował się przed kumplami. — Chciałem cię zobaczyć… — zawahał się, przesuwając językiem po wargach. — Ktoś o tobie wspomniał w klubie, a ja… od tamtej chwili nie mogłem cię już wyrzucić z głowy. — Wzruszył jednym ramieniem, jakby to miało umniejszyć ciężar jego słów, choć oboje wiedzieli, że niczego nie umniejszało.
— Tam w klubie… serio, miałem odejść. Nim mnie zobaczysz. Nim cokolwiek się wydarzy. — Wypowiedział to z nutą goryczy, która ciągnęła się za każdym jego słowem. Jakby był zły na siebie za to, że dał się wciągnąć w to spotkanie.
— Tak bardzo chciałem się znaleźć blisko ciebie, a teraz… nie wiem co z tym zrobić.
Carter spojrzał na nią jeszcze przez moment, dłużej, niż powinien. Jakby wciąż nie rozumiał, jak doszli do tego punktu, do wspólnej whisky, do Rue śpiącej już spokojnie obok kanapy, do tej rozmowy, która wcale nie miała prawa się wydarzyć.
Carter
Nico uśmiechnął się pod nosem, patrząc przed siebie na sznur świateł. Słowa Sloane unosiły się w kabinie jak echo ich całego wieczoru – zakazane, ekscytujące, a zarazem dziwnie beztroskie.
OdpowiedzUsuń— Wyobrażasz sobie minę sprzątaczki, kiedy obok rodzinnych zdjęć będzie wisiała twoja bielizna? — mruknął z lekkim rozbawieniem, przerzucając dłoń z kierownicy na jej udo, jakby to było najnaturalniejsze miejsce odpoczynku dla jego palców. — Może powinniśmy zrobić z tego galerię. „Pamiątki z nieprzyzwoitych przygód”.
Jego ton był lekki, ale oczy błyszczały znajomym, ciemnym ogniem. Tym, który zdradzał, że pomysł wcale nie wydawał mu się taki niedorzeczny. Zerknął na nią, kiedy wspomniała o liście miejsc do odhaczenia, a jego półuśmiech zamienił się w coś bardziej drapieżnego.
— Może mam. Może właśnie ją tworzę, odkąd znów się spotkaliśmy. — Uniósł brew i wrócił spojrzeniem na drogę. — Więc nie udawaj, że tego nie lubisz. Bo każdy zakazany owoc smakuje ci aż za bardzo.
Podobało mu się, jak pewnie rzuciła „burgery”. To brzmiało jak prośba dziecka, które wcale nie zamierzało się hamować, a on był gotów jej to dać.
— Frytki z bekonem i colą zero zapisane. — Potwierdził tonem, jakby przyjmował zamówienie w restauracji. — Zaufaj mi, to miejsce robi takie burgery, że twój dietetyk płacze, a ty błagasz o dokładkę.
Zakręcił kierownicą w stronę mniej oświetlonej ulicy, jakby prowadził ją do tajnego skarbu. Palce mocniej zacisnęły się na jej udzie, a kącik ust uniósł się w szelmowskim uśmiechu, nim znów skupił się na drodze.
Nico zaparkował pod niewielką, neonową budką z burgerami, wyglądającą jak żywcem wyciągniętą z lat 80. Miejsce było otwarte całą dobę, pachniało grillem, bekonem i smażonymi frytkami już od parkingu. Spojrzał na Sloane, która siedziała zapięta w jego bluzie i wyglądała tak, jakby świat mógł się dla niej zatrzymać – zmęczona, ale pełna energii, której nie potrafiła zdusić.
— Załatwię nam ucztę bogów. — Rzucił z rozbawieniem, wysiadając. Kilka minut później wrócił z wielką papierową torbą, z której bił zapach, od którego nawet jemu zaszkliły się oczy. Z grymasem triumfu wrzucił torbę na tył auta i zasiadł za kierownicą, ocierając dłonie o spodnie.
— Burgery, frytki, cola zero… — Podał jej kubek z grubą słomką, po czym odpalił silnik. — Ale… zjemy u mnie. — Spojrzał na nią spod rzęs, z tym znajomym błyskiem, który zawsze zwiastował kłopoty. — To pięć minut stąd. Lepszy klimat niż parking.
Ruszył płynnie, a nocne światła migały im w szybach. Jego ręka znowu odnalazła jej udo, jakby to miejsce należało tylko do niego.
— Poza tym… — mruknął, przesuwając kciukiem po jej skórze — nie wyobrażam sobie, żebyśmy zakończyli wieczór na zaparowanych szybach i policyjnym upomnieniu. Ty i ja zasługujemy na coś lepszego. Odwrócił na moment głowę, by uchwycić jej spojrzenie. Intensywne, ciemne oczy Nico mówiły wyraźnie: noc jeszcze się dla nich nie skończyła.
Nico zaparkował na podziemnym parkingu i poprowadził ją do windy. Klucz-karta kliknęła w czytniku i chwilę później drzwi otworzyły się na jego piętro. Apartament Nico wyglądał niemal tak samo, jak wtedy, gdy Sloane była tu po raz pierwszy. Otwarta przestrzeń, salon z ogromnymi oknami od sufitu do podłogi, które wpuszczały nocne światła miasta. Ciemne, minimalistyczne wnętrze, z miękką sofą w odcieniu grafitu i dużym stołem w jadalni. Na ścianie wisiały czarno-białe fotografie zrobione na jego walkach, zamrożone momenty ciosów, triumfów i skupienia.
Puchary, medale, trofea. Miejsce, w którym czuło się jego obecność w każdym detalu.
OdpowiedzUsuń— Zasada jest jedna. — Spojrzał na nią, opierając się o stół. — Najpierw jemy, potem… reszta.
Spojrzał na nią z półuśmiechem, unosząc torbę z jedzeniem jak trofeum. Położył torbę na stoliku w salonie, wyjął kartoniki z burgerami i frytkami, a potem zajął się butelkami coli. Szkło stuknęło o blat, kiedy je postawił. Nico otworzył kartoniki i od razu w salonie rozszedł się zapach mięsa, roztopionego sera i chrupiącego bekonu. Postawił przed nią burgera, a obok dorzucił frytki z sosem serowym. Sam usiadł naprzeciwko, ale zamiast od razu jeść, opierał się o stół i patrzył na nią z tym charakterystycznym, półzadziornym uśmiechem.
— Wiesz, że to chyba pierwszy raz, kiedy cię widzę w mojej bluzie przy… burgerze? — Uniósł brew. — Niebezpieczne połączenie. Możesz mi ją ubrudzić.
Sloane odpowiedziała mu tylko spojrzeniem, takim, które jasno mówiło, że wcale się tym nie przejmuje. Ugryzła wielki kęs burgera, a sos od razu spłynął jej po kąciku ust a Nico tylko parsknął śmiechem.
Nico
Carter roześmiał się cicho i krótko, ten śmiech był pusty, gorzki, trochę zmęczony. Potarł dłońmi kolana, jakby chciał się jakoś rozruszać albo oderwać od własnych myśli, które znów zaczynały mu się kotłować pod czaszką. Spojrzał na nią z boku, unosząc brew.
OdpowiedzUsuń— Sloane, o tobie nigdy nie mówią dobrze, kiedy próbują mi podnieść ciśnienie. — Przyznał bez owijania w bawełnę. — I wiesz co jest w tym zabawne?
Odwrócił spojrzenie przed siebie. Rue leżała teraz z głową opartą na jego bucie, jakby uznała go za jedyny możliwy punkt stabilizacji. Przez chwilę zapatrzył się w psa, zanim mówił dalej.
— Że ja się na to zawsze daję złapać. — Dodał z takim rozgoryczeniem, że niemal słychać było, jak to go w środku męczy. — Jakby wystarczyło jedno zdanie, jedno imię i… już mi odpala. Wiem, że robią to celowo. A i tak pozwalam, żeby mi się rozlało po głowie… — urwał, pokręcił głową.
Potem spojrzał na nią z czymś pomiędzy uznaniem a lekkim niedowierzaniem.
Carter nie odpowiedział od razu. Uniósł tylko lekko brew i przez dłuższą chwilę po prostu patrzył na nią, zaskoczony, ale nie tak wprost, teatralnie. To było to subtelne zaskoczenie, które ściskało coś w środku, zostawiało po sobie ślad. I zamiast pytania “naprawdę?”, które cisnęło się na usta, tylko lekko rozchylił wargi, jakby nie był pewien, czy dobrze usłyszał, czy może chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował.
W końcu uśmiechnął się, słabo, krzywo, z bólem, który gdzieś pod tym wszystkim nadal siedział. Przeniósł wzrok na szklankę, którą trzymał w dłoniach, po czym znowu uniósł go na nią.
— To dziwne, nie? — rzucił cicho. — Przez miesiące próbowałem wmówić sobie, że nie myślisz o mnie wcale. Że już ci przeszło. Że… że życie idzie dalej.
Przełknął ślinę, pokręcił głową, jakby sam nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Odstawił szklankę na podłogę, wolno, bez pośpiechu, i oparł łokcie na kolanach, pochylając się lekko w jej stronę.
— Popieprzone... — Mruknął, unosząc szklankę do ust i upijając w końcu łyk. — Albo jakieś cholerne fatum.
Znów spojrzał jej w oczy. I tym razem nie było w nim już ani grama udawanej obojętności. Było tylko zmęczenie, tęsknota i to ciche, ledwo wyczuwalne coś, co kiedyś było miłością, a teraz… teraz po prostu wracało.
— Ale… cieszę się, że to powiedziałaś. Chociażby po to, żebym nie czuł się jak skończony idiota.
Głos miał już spokojniejszy. Nie było w nim kpiny, tylko coś bardziej cichego, zmęczonego, może niedowierzającego w to, że mimo wszystko myśleli o sobie nawzajem w tej samej chwili. Przesunął wzrokiem po jej twarzy, dokładnie tak, jakby chciał się upewnić, że to wszystko dzieje się naprawdę, że siedzą razem na podłodze w tym samym mieszkaniu, a nie śnią osobne sny o tym samym.
Spojrzał znów na nią, tym razem dłużej. Nie komentował tego, że mogą tak tu siedzieć całą noc. Ale jego spojrzenie mówiło, że właśnie to by mu teraz wystarczyło. Tylko tyle. Cokolwiek chcą.
Carter
Carter parsknął cicho pod nosem, bardziej jak ktoś, kto sam nie wie, czy ma się śmiać, czy wkurzyć.
OdpowiedzUsuń— Nie. Jak mówią dobrze, to się jest jeszcze gorzej — odpowiedział, nie patrząc na nią od razu, tylko gdzieś przed siebie. Zamilkł na moment. Przesunął dłonią po karku, jakby chciał zetrzeć napięcie, które w nim narastało. I nie odpowiedział od razu na drugie pytanie. Zrobił to dopiero po chwili, nie spiesząc się z tą odpowiedzią, bo każde słowo trzeba było dobrze wyważyć. Może nie dla niej. Dla siebie.
— I nie wiem. Może to był tylko głupi tekst. Może nie powinienem się tym przejmować. Ale... Nagle nie mogłem myśleć o niczym innym. Jakby wypchnął wszystkie inne tematy z mojej głowy. Jakby… wszystko, co próbowałem zepchnąć gdzieś głęboko, wróciło. I było głośne.
Wziął szklankę do ręki i obrócił ją w palcach, nie pijąc. Przez chwilę patrzył tylko na lód wirujący w bursztynowym płynie.
— I wiesz co jest najgorsze? Że ja dobrze wiem, że on o tobie mówił, żeby mnie sprowokować.
Zamilkł znowu, unosząc w końcu szklankę do ust, ale wypił tylko łyk. Potem westchnął cicho, niemal bezgłośnie i dodał:
— Nie miałem prawa się wkurwić, co? Skoro sam cię zostawiłem.
Nie patrzył już na nią. I nie mówił tego, żeby wywołać litość. Raczej jak ktoś, kto nie może dłużej utrzymać ciężaru, który i tak go przygniata.
Carter słuchał jej w ciszy. Głowa lekko przechylona, jakby chciał złapać każde słowo. Nie przerywał. Nie komentował. Nawet nie unosił brwi, kiedy przyznała się do przeglądania jego życia z daleka. To wszystko… było mu zbyt dobrze znane. Sam przecież robił dokładnie to samo. Na słowa, że wyglądał, jakby nic go nie obchodziło, uśmiechnął się z goryczą. Taki półuśmiech, który miał więcej wspólnego z bólem niż rozbawieniem.
— Tak to działa, prawda? — mruknął. — Wrzucasz coś, co wygląda jak szczęście, żeby sobie wmówić, że już jest dobrze. Żeby inni myśleli, że jest dobrze. I czasem nawet przez kilka godzin sam w to wierzysz… a potem wracasz do mieszkania i zdychasz w środku.
Zamilkł na chwilę. Spuścił wzrok, jakby myślał, czy w ogóle powinien to mówić. Ale nie po to tu przyszedł, żeby udawać.
— Myślałem, że jak będę udawał wystarczająco długo, to naprawdę przestanę o tobie myśleć. Że w końcu mi przejdzie. Że… nie będę tęsknić. — Jego głos obniżył się nieco. Jakby zmęczony. — I może czasem faktycznie miałem dzień, w którym było mi lżej.
Spojrzał na nią wtedy. Już nie z chłodem. Nie z gniewem. Ale też nie z miękkością. Patrzył na nią tak, jakby chciał zapamiętać ten moment — Sloane z kolanami podciągniętymi do siebie, szklanką w dłoni, rozmazanym gdzieś w cieniu bólem i szczerością na twarzy.
Przechylił szklankę i dopił resztkę, ale zamiast odstawić ją na podłogę, trzymał ją jeszcze chwilę w dłoni. Spoglądał na przezroczyste szkło, jakby mógł tam coś jeszcze znaleźć. Odpowiedź. Przyszłość. Cokolwiek.
— To było chore, Sloane. — Przyznał w końcu, cicho. — Coś między nami. Ale było też prawdziwe. I nigdy, kurwa, nie udało mi się znaleźć czegoś, co byłoby nawet w połowie tak… intensywne.
Spojrzał na nią. Prosto, uczciwie. Bez zasłony dymnej w oczach, bez obronnych żartów i zgrywy. Tak, jakby była jedyną osobą, przed którą mógł sobie pozwolić na bycie prawdziwym.
— Nie wiem, czy lepiej. Może po prostu inaczej. — Oparł łokcie na kolanach, obracając szklankę w palcach. Jego głos był spokojny, chociaż wyraźnie nosił w sobie ślady zmęczenia. Tego głębokiego, psychicznego zmęczenia, które nie mija po przespanej nocy.
— A ty? — zapytał w końcu. Delikatnie, jakby nie chciał naruszyć czegoś, co w niej wciąż mogło się trzymać tylko na słowo honoru. — Ty się czujesz lepiej, Sloane?
Nie pytał z wyrzutem. Nie pytał, żeby usłyszeć, że żałuje. Pytał tak, jak ona. Bo mu zależało.
Carter zerknął kątem oka na szklankę w jej dłoni, a potem z powrotem na Sloane. Dostrzegł w jej twarzy to znajome skrzywienie, subtelne, ale nie do pomylenia. Znał je zbyt dobrze. Taki wyraz miała zawsze, gdy coś jej wyraźnie nie smakowało, ale z jakiegoś powodu uparcie to piła. I choć nie odezwała się ani słowem, on już wiedział, co za moment powie.
OdpowiedzUsuń— Daj to, dziecino — mruknął z lekkim rozbawieniem i wyciągnął rękę, zanim zdążyła zaprotestować. Zabrał jej szklankę, jakby właśnie odebrał coś niebezpiecznego, broń w nieodpowiednich rękach. Uśmiechnął się kątem ust i spojrzał na zawartość.
— Nadal udajesz, że lubisz to świństwo tylko dlatego, że ja to piję? — zapytał, przechylając lekko głowę. Wlał sobie zawartość szklanki do ust jednym haustem, jakby zapomniał, że jest ru samochodem. Postawił pustą szklankę na podłogę, obok swojej. Dłoń znów położył na kolanie i spojrzał na nią spokojnie, z czymś miękkim w spojrzeniu. Nie musiała nic mówić. Już dawno przestała udawać przed nim.
Carter
Carter nie zareagował od razu. Jakby każde słowo, które wypowiedziała, trafiało prosto w jego klatkę piersiową i wbijało się powoli, z precyzją chirurgicznego skalpela. Patrzył na nią, na opalone nogi, palce, usta, które raz po raz ocierała językiem, jakby próbowała pozbyć się smaku emocji. A potem spojrzał jej w oczy. I wszystko się w nim poruszyło.
OdpowiedzUsuń— Nie jesteś jedyną, która się wkurwia — powiedział w końcu, cicho, sucho. Bez patosu. — Jak widzę te komentarze… że „to był najlepszy wybór w życiu”, że „w końcu się uwolniłaś” to mam ochotę komuś rozwalić telefon o ścianę — przesunął dłonią po twarzy, jakby próbował się z niej otrząsnąć. — Ale potem… potem dociera do mnie, że przecież mają rację.
Westchnął cicho, ledwo słyszalnie, jakby próbował tym westchnieniem wypuścić z siebie ciężar, który przytargał razem z butelką wspomnień. Jego palce, wciąż trzymające szklankę, opadły swobodnie na jego kolano.
— Znasz mnie. Wiesz, że nie wierzę w to, co wrzucają do sieci. Ale ty… ty byłaś moim domem. I kiedy patrzyłem na to z zewnątrz, jak się uśmiechasz, jak flirtujesz, jak udajesz, że się świetnie bawisz, miałem ochotę tam wejść i cię stamtąd wyciągnąć. Nie po to, żeby cię zatrzymać, tylko żeby przestać sam siebie dojeżdżać pytaniami, czemu do cholery nie jestem już tym, kto cię rozśmiesza. — Zamilkł na chwilę, jakby potrzebował przerwy. Przesunął wzrokiem po suficie, jakby tam miał znaleźć odpowiedzi, które wciąż mu umykały.
— A co do kumpli… — Uśmiechnął się gorzko, krótko, bardziej do siebie. — To bez znaczenia. Powiedzieli, że cię widzieli. Tyle wystarczyło. Nie dopytywałem. Nie wiem, po co tam poszedłem. Miałem po prostu wyjść. Odwrócić się, spłynąć z tłumem i wrócić do tego pieprzonego programu samooszukiwania się. Ale spojrzałaś… i to było po wszystkim.
Cisza rozgościła się między nimi na chwilę. Rue leżała gdzieś z boku, spokojna, jakby zrozumiała, że teraz nie jest czas na zabawę. Nie wiedział, co jeszcze powinien powiedzieć. A może nie powinien mówić już nic. Siedział z nią na tej podłodze i z każdym kolejnym spojrzeniem docierało do niego coraz wyraźniej, że… Nie da się tego z siebie wyrwać. Ani wypić. Ani wypalić. Ani wybiegać o szóstej rano. Ani zastąpić. Ani zapomnieć. Słowa, które wypowiedziała wcześniej, „Byłeś mój.”
brzmiały w nim długo po tym, jak zamilkła. I paliły go pod żebrami. Był. Ale najgorsze było to, że nadal czuł się jej.
Carter zauważył to spojrzenie. Te kilka sekund, w których jej wzrok skupił się na jego ustach. I choć między nimi nadal była przestrzeń, niewielka, może kilka centymetrów, czuł ją aż nazbyt wyraźnie. Czuł napięcie, które rosło gdzieś między żebrami. Napięcie, które znał za dobrze, bo zawsze prowadziło ich prosto w ogień. Zerknął na nią jeszcze raz. Dłużej. Zbyt długo. W tym spojrzeniu było wszystko, niedopowiedzenia, tęsknota, wspomnienia, cholerna słabość, której nienawidził, a która zjawiała się zawsze wtedy, gdy była blisko.
Nie był pewien, czy to dobrze. Ale to była prawda. Nawet gdyby był na drugim końcu świata. Nawet gdyby właśnie kogoś pieprzył. Nawet gdyby był na kolejnej autodestrukcyjnej imprezie życia. Dźwięk jej imienia zawsze odcinał cały świat.
Zamilkł na chwilę, a potem spojrzał jej prosto w oczy.
— I tak, pewnie dałaś mi powody, żeby cię zostawić. Ale to ja dałem ci powody, żebyś mnie znienawidziła, a niewystarczająco dużo powodów, żebym był dla ciebie jedynym. I nie wiem, co gorsze. To, że nie odeszłaś wcześniej… czy to, że ja odszedłem za późno.
Była tu. Z nim. A mimo to oboje trzymali się tej dziwnej granicy, jakby bali się, że jej przekroczenie uruchomi lawinę, której nie zatrzymają. A przecież wiedzieli oboje, że to i tak już się zaczęło. Zamilkł, jakby przez chwilę sam musiał sobie przypomnieć, gdzie dokładnie to miejsce się znajduje.
Chciał pocałować ją znowu. Tak cholernie chciał. Ale trzymał się jeszcze tej jednej nici samokontroli, która wisiała na włosku.
Carter
Nico parsknął cicho, odkładając frytkę na bok, jakby potrzebował obu rąk, żeby podkreślić to, co zaraz powie.
OdpowiedzUsuń— Hmm… — przeciągnął, udając, że się zastanawia naprawdę poważnie. — To zależy, co dla ciebie jest „dziwne”. Bo jak mówimy o kolekcji winyli z lat 70., to raczej mało kontrowersyjne. Ale jak sprzątaczka trafiła kiedyś na maskę wrestlingową i kilka rzeczy, które wyglądają jak rekwizyty do filmu akcji… to mogło się jej wydawać, że mam drugie życie.
Uniósł brew, sięgając po frytkę i zanurzając ją w serowym sosie, jakby rzucał wyzwanie jej cierpliwości.
— Ale spokojnie, żadnych zwłok nie chowam w szafie. — Uśmiechnął się pod nosem, patrząc na nią z tym swoim spokojem, w którym jednak czaiła się zaczepna iskra. — Choć… gdybyś zapytała o dziwniejsze pamiątki po nocach takich jak nasza… wtedy mogłabyś się zdziwić.
Nachylił się lekko w jej stronę.
Nico aż zakrztusił się colą, kiedy to usłyszał. Otarł kącik ust wierzchem dłoni i przez moment po prostu patrzył na Sloane z takim niedowierzaniem, jakby właśnie opowiedziała mu o jakiejś akcji wyjętej z filmu. Potem jednak parsknął śmiechem, głęboko, szczerze i bez cienia skrępowania.
—Wyobraziłem to sobie aż za dobrze. Tę twoją panią od sprzątania, krzyżyk na szyi… — mruknął, odchylając się na krześle. Zachwiał lekko głową, jeszcze nie przestając się uśmiechać.
Zerknął na nią spod przymrużonych powiek, tym swoim ciemnym, błyszczącym spojrzeniem.
— Więc, jeśli się boisz, że ja wykorzystam to przeciwko tobie… masz rację. Teraz za każdym razem, jak będziesz udawała grzeczną dziewczynkę, przypomnę ci tę scenę z różowym czymś na podłodze.
Uśmiech mu jeszcze nie zniknął.
— A teraz jestem już naprawdę ciekawy… masz jeszcze tę szafkę pełną „dowodów rzeczowych”, czy po tamtej akcji wszystko wyrzuciłaś?
Nico zaśmiał się nisko, takim rozbawionym, ale i lekko drapieżnym tonem, jakby sam siebie tym rozbawił.
— Nie mam żadnej listy, Sloane. — Pokręcił głową, odsuwając od siebie pudełko po frytkach. — To tak nie działa. Nie planuję i nie odhaczam: „dobra, jeszcze parking pod galerią, jeszcze dach budynku X”.
Nachylił się do niej przez stół, łokcie oparł o blat, a w oczach błysnęło mu coś psotnego.
— To zawsze kwestia chwili. Okoliczności. Nastroju. Czasem nie mam ochoty czekać, aż wrócę do domu. — Wzruszył ramionami, jakby to była najoczywistsza rzecz pod słońcem. — I wtedy… czasem ktoś gubi majtki w moim samochodzie. — Zamilkł na ułamek sekundy, jakby wrócił do jakiegoś obrazu w głowie. Półuśmiech mu nie znikał. — Albo na sali treningowej. — Dodał tonem, który sugerował, że ta historia ma zdecydowanie więcej szczegółów, niż był gotów zdradzić. — Albo na basenie… — wyliczył. — Albo… w innych miejscach.
Przeciągnął spojrzeniem po niej, jakby chciał, żeby się domyśliła, że to „inne” może równie dobrze dotyczyć ich teraźniejszości.
— Więc zamiast listy mam tylko jedną zasadę: jak mam ochotę, to działam. Bez kalkulowania.
Oparł się wygodniej o krzesło i uniósł brew, jeszcze rozbawiony.
Nico oparł się wygodniej na krześle, burgera odłożył na chwilę z powrotem do papierowego opakowania i patrzył na nią tak, jakby właśnie złapał ją na czymś karygodnym.
— Spróbuj, a skończysz jeść w samej bieliźnie, bo bluzę ci zdejmę — rzucił spokojnie, ale w jego tonie kryło się wyzwanie.
Sięgnął po serwetkę, nie spiesząc się ani trochę, a potem nachylił się nad stołem, żeby powoli zetrzeć ślad sosu z jej nosa. Zamiast odsunąć się od razu, zatrzymał spojrzenie na jej oczach.
— Wiesz, że takie widoki są dla mnie groźniejsze niż cała twoja scena z czerwonymi światłami i tancerzami, prawda? — mruknął, uśmiechając się pod nosem. — Ty i ten cholerny ser, to jest dopiero show.
Usiadł z powrotem, udając, że znów skupia się na jedzeniu, ale kącik jego ust zdradzał, że tylko czeka, aż Sloane podejmie wyzwanie i rzeczywiście wytrze się rękawem.
Nico
Nico parsknął śmiechem, aż musiał odchylić się na krześle.
OdpowiedzUsuń— Ta maska… — zaczął, kiwając głową, jakby sam nie wierzył, że w ogóle o tym mówi. — Została mi z jakiegoś durnego programu. Chyba u Ellen. Wiesz, takie ich „śmieszne gierki” na antenie.
Przetarł dłonią twarz, jakby nadal czuł wstyd z tamtego momentu, ale uśmiech nie schodził mu z ust. Z jakiegos powodu jego PR team uznał, że Nico powinien się więcej pokazywać, z tej zabawnej strony, bo to przyciąga fanów i sponsorów.
— Jestem pewny, że znalazłabyś w necie jakieś video. — Uniósł brew, patrząc na nią wesoło. — I nie zdziwiłbym się, gdyby miało z pięć milionów wyświetleń, bo ludzie kochają oglądać, jak człowiek się kompromituje.
Wziął frytkę, zamoczył ją w sosie i wskazał nią na nią, z udawanym ostrzeżeniem.
— Ale jeśli kiedykolwiek puścisz to nagranie, kiedy ja będę w tym pokoju… — Pokręcił głową teatralnie. — To przysięgam, że od razu każę ci włożyć tę maskę i będziesz mi winna coś więcej niż burgera.
Nico wybuchnął śmiechem, opadając łokciami na stół i chowając twarz w dłoniach, jakby ta wizja kompletnie go rozbroiła.
— „Dziewczyny przy mnie gubią majtki”… — powtórzył, kręcąc głową z niedowierzaniem. — To brzmi jak hasło które ktoś mógłby umieścić na moim nagrobku. I wtedy powiesić tam ten czerwony top… na dowód.
Podniósł na nią spojrzenie, wciąż rozbawiony, ale z tym znajomym błyskiem w oku, który zawsze zwiastował kłopoty.
— A wiesz co? Może powinienem to sobie wydrukować na koszulkach. — Parsknął. — Albo zrobić z tego neon nad łóżkiem.— Uniósł brew. — Wchodzisz, a tam różowe światło: „Uwaga, wchodzisz na własną odpowiedzialność, wyjdziesz bez bielizny”.
Sięgnął po napój, ale zatrzymał się na moment i zmrużył oczy, jakby nagle coś mu przyszło do głowy.
— A ty? — spytał, nachylając się ku niej. — Kiedy zaczniesz mi opowiadać te swoje historie? Bo wiem, że masz takie, o których jeszcze nawet się nie zająknęłaś. — Pochylił się jeszcze bliżej, udając, że szepcze jej do ucha. — I nie wmówisz mi, że w twoim przypadku nigdy nikt nie znalazł majtek tam, gdzie nie powinien.
Nico odchylił się wygodnie na krześle, wciąż patrząc na nią z tym półuśmiechem, który aż prosił się o spoliczkowanie, albo o pocałunek.
— Wiesz, Sloane… — zaczął powoli, obracając kubek z colą w dłoni. — Ja doskonale wiem, że ty masz za sobą wiele… naprawdę ciekawych doświadczeń.
Przechylił głowę, jakby dokładnie analizował jej reakcję.
— I nie wierzę ani przez sekundę, że to wszystko, czym się do tej pory podzieliłaś, to kompletna lista. — Palcem wskazał na nią, prawie w oskarżycielskim geście, ale w jego głosie było tylko rozbawienie. — Bo ty… ty jesteś typem, co lubi zostawiać po sobie ślady. I to takie, ale nie w postaci bielizny. Tylko takie po których ktoś miesiąc po fakcie zastanawia się nad tym co tu się do cholery wydarzyło.
Oparł łokieć o stół, przysunął się do niej odrobinę bliżej.
— Więc? — uniósł brew. — Co takiego próbujesz przede mną jeszcze ukryć, hm?
Nico patrzył na nią, jakby właśnie zobaczył coś, czego nie miałby odwagi nazwać na głos. Najpierw roześmiał się krótko, ten niski, zachrypnięty śmiech, który zawsze pojawiał się, gdy Sloane robiła coś absolutnie bezczelnego i rozbrajającego jednocześnie.
— Ty się ze mną droczysz, a ja ci przysięgam, że wyglądasz teraz groźniej niż wtedy, gdy cały stadion ryczy twoje imię. — Pokręcił głową, opierając się o oparcie krzesła. — Wiesz czemu? Bo tam wszyscy mają cię na chwilę. A tu, taką, rozczochraną i umazaną w serze, mam tylko ja.
Uniósł brew, kiedy zobaczył, jak ostentacyjnie używa jego bluzy zamiast serwetki.
— Serio? — mruknął, ale w kącikach ust zatańczył mu uśmiech. — Moja bluza najpierw osłania cię przed policjantem, a teraz robi za chusteczkę? Jest już oficjalnie twoja.
Oparł się na stole, wyciągając rękę, żeby odgarnąć kosmyk jej włosów za ucho.
— „Dzięki”? — powtórzył cicho, jakby testował słowo na języku. — Tak po prostu? Znasz mnie, Sloane. Nie wierzę, że zamierzasz się ze mną rozliczyć tylko jednym „dzięki”.
I spojrzał na nią tym swoim ciężkim, ciemnym wzrokiem, który mówił więcej niż wszystkie jego żarty razem wzięte.
Nico
Zaire spojrzał na nią bez pośpiechu. Długo. Milczał przez moment, jakby ważył każde słowo, które mogłoby paść. Nie dlatego, że bał się je powiedzieć, tylko dlatego, że wiedział, jak bardzo mogą zaboleć, lub uleczyć. Ale potem tylko pokręcił głową, wolno i bez zawahania.
OdpowiedzUsuń— Nie. — mruknął. — Nie sądzę, że to było za wcześnie.
Podniósł szklankę do ust i upił mały łyk, nie spuszczając z niej wzroku. Jego głos nie był ani miękki, ani ostry. Był spokojny. Zadziwiająco szczery. Prawda była prosta. Małżeństwo ich zatrzymało. Przetrzymali się nawzajem dłużej niż ktokolwiek inny by to zrobił. Gdyby nie tamten ślub w Vegas, gorący, pochmurny i kompletnie nierozsądny, już dawno rozeszliby się w swoje strony. Spaleni, pokłóceni, nienawidzący się. Ale obrączki ich trzymały. Formalność. Wspólne nazwisko. Publiczny status. I może to był chaos, ale dzięki niemu mieli też czas na więcej dobrych chwil. Nie tylko awantury i dramat. Ale też śniadania o czwartej rano, głupie tańce w kuchni, słowa wypowiadane szeptem w środku nocy, gdy nie mogli spać. Te dobre wspomnienia istniały tylko dlatego, że trwali.
I on naprawdę ją kochał. Nie za to, jaka była w ich najpiękniejszych momentach. Tylko za to, jaka była zawsze. Za tę cholerną zadziorność, która sprawiała, że musiał podnosić głos, by w ogóle go usłyszała. Za siłę, którą nosiła w sobie jak kolce róży, piękne, ale niebezpieczne. Nawet wtedy, kiedy rzucała w niego butelkami. Kiedy go popychała a potem całowała. Za nieustępliwość, która potrafiła doprowadzić go do szału, i za to, że nigdy nie patrzyła na niego jak na boga. Nie modliła się do niego, nie klękała. Kochała go, ale nie potrzebowała.
I to właśnie go gubiło. Ta sama siła, która go do niej przyciągała, z czasem zaczęła go dusić. Bo nie potrafił jej złamać. A czasem bardzo chciał.
— To pojebane. — powiedział w końcu, cicho. Nawet nie z gniewem, tylko z niemal nostalgiczną rezygnacją. — Kochałem cię za to, że byłaś silna, niezależna i nieugięta. A potem miałem ci to za złe. Bo nie mogłem cię mieć na swoich zasadach. Nie patrzyłaś na mnie jak na zbawcę, tylko jak na faceta, który ciągle coś spieprza.
Uśmiechnął się gorzko, bardziej do siebie niż do niej.
— Ale właśnie dlatego… kochałem cię najmocniej. Bo byłeś moim cholernym lustrem. Odbijałaś wszystko, czego o sobie nie chciałem widzieć.
Zamilkł na chwilę. Przesunął spojrzeniem po jej twarzy, jakby szukał na niej potwierdzenia, że rozumie, co mówi. Że nie chce walczyć. Że nie musi tego wszystkiego wymazywać. Po prostu, potrzebował jej obecności, tak samo brutalnie, jak kiedyś.
— Więc nie, nie było za wcześnie. Bo gdybyśmy nie przeszli przez to wszystko, nigdy bym się nie nauczył, co to znaczy naprawdę cię kochać.
Potem odchylił głowę do tyłu, oparł się na rękach i westchnął głęboko, jakby właśnie zrzucił z siebie coś, co ważyło od miesięcy zbyt dużo.
Zaire spojrzał na nią, a jego wzrok przesunął się od jej oczu do kącików ust, które układały się w ten znajomy, przekorny półuśmiech. Taki, który znał lepiej niż własne odbicie. Jej słowa uderzyły w niego dziwnie ciepło. Niespodziewanie łagodnie, choć przecież niosły ze sobą cały ciężar ich wspólnej historii. Wszystko, co powiedziała, było jak nałożenie opatrunku na ranę, która przez długi czas sączyła się w ciszy. Zaire przez moment nie był pewien, co z tym zrobić. Była blisko. Za blisko. I on też już się nie cofał. Nie odsuwał. Ich kolana się stykały, oddechy splatały, a to wszystko sprawiało, że przestrzeń między nimi gęstniała z każdą sekundą. Przez chwilę tylko na nią patrzył. Bez słów, bez żadnego konkretnego zamiaru, jakby samo to patrzenie było wszystkim, czego w tej chwili potrzebował.
I może właśnie tak było.
— Wiesz… — zaczął, głosem niższym, miększym. — Jesteś pierwszą osobą, która potrafiła mnie pokochać, znając mnie całego. Nie tylko wersję, którą pokazywałem przed kamerami. Ale tę popieprzoną, poskładaną z kawałków, które sam próbowałem kiedyś wyrzucić.
Zaire odchylił się nieznacznie, jakby potrzebował dystansu, choćby paru centymetrów przestrzeni, by nie rozpaść się od środka. Milczał chwilę, zerkając gdzieś w bok, w pustą przestrzeń ich salonu, choć wyraźnie nie chodziło mu o nic, co było tam do zobaczenia. Potem jednak spojrzał z powrotem na nią. Wprost. Bez żadnej zbroi. I zapytał cicho, z chropowatością w głosie, która zdradzała wszystko, co ukrywał przez te miesiące.
OdpowiedzUsuń— Ale dlaczego, Sloane? Dlaczego nie mogłaś kochać tylko mnie? Mogłaś się z nim nawet pieprzyć… Dlaczego musiałaś się w nim zakochać?
Pokręcił głową powoli. Nie było w nim gniewu, przynajmniej nie takiego, który mógłby roztrzaskać szklankę o ścianę. To był ten cichy, duszny rodzaj bólu, który zalegał w człowieku i nie dawał spać nocami.
— Nie umiem tego z siebie wyciągnąć. — Głos miał niższy niż zwykle, jakby każde słowo go kosztowało. — Co on takiego miał w sobie, Sloane? Co w nim znalazłaś… czego nie widziałaś we mnie?
Oparł łokieć na kolanie, drugą dłonią przecierając twarz. W geście zmęczenia, wściekłości, bezradności wszystkiego naraz.
— Myślałem o tym tysiące razy. Próbowałem się postawić na jego miejscu, próbowałem przestać. Ale za każdym razem wracało. To pytanie. I nigdy nie znałem odpowiedzi.
Spojrzał na nią z czymś trudnym do opisania, nie była to już tylko zazdrość. To było coś głębszego, bardziej pierwotnego. Rozdarcie.
— Nie mówię tego, żeby ci coś wypominać. — Dodał po chwili, miękko, ale szczerze. — Po prostu… Chcę wiedzieć. Muszę wiedzieć. Dlaczego nie wystarczyłem?
Zaire nie poruszył się przez dłuższą chwilę. Wpatrzony w nią tak, jakby właśnie złożył jej w ręce serce, po raz kolejny, ale tym razem odwrócone na drugą stronę. Obnażone do mięsa. Surowe. Bez skóry. Jego słowa nie były wyrzutem, choć mogłyby być. Miał do nich pełne prawo. Ale to, co wybrzmiało między nimi, niosło w sobie coś o wiele gorszego niż gniew, niezrozumienie. Rozczarowanie sobą. Siedział obok niej, niby niewzruszony, ale jego dłoń zacisnęła się nieznacznie na materiale spodni, jakby próbował kontrolować emocje, które od miesięcy dusił pod powierzchnią. W klatce piersiowej zbierało mu się wszystko, co przez ten czas rozgrzebywało go od środka. Żadne “przejdzie ci”, “czas leczy rany” czy “było, minęło” nie działały. Może właśnie dlatego wrócił, po odpowiedź, której nigdy nie dostał. Nie chciał jej karać ani słowami, ani spojrzeniem. Ale nie potrafił już dłużej udawać, że ta myśl go nie zjada. To pytanie wisiało nad nim każdego pieprzonego dnia od tamtej nocy, gdy wyszedł, trzaskając drzwiami.
Dlaczego nie wystarczyłem?
Nie potrafił zapomnieć sposobu, w jaki patrzyła na niego na początku, tak, jakby świat zaczynał i kończył się na nim. A potem… patrzyła tak samo na kogoś innego.
I to go zniszczyło. Nie z powodu dumy. Nie z ego. Z miłości.
Carter
Carter patrzył na nią, a w jego spojrzeniu nie było już nawet złości, tylko ten powolny, przeszywający ból, który sączył się z niego jak trucizna. Nie wiedział, czego się spodziewał, gdy ją pytał. Może podświadomie liczył na to, że usłyszy coś innego. Że James był tylko błędem, chwilą słabości, głupim odruchem, czymś, co już dawno przeminęło. Byłby w stanie wtedy rzucić wszystko, swoją dumę, złość, to, co próbował zbudować bez niej i błagać ją o powrót, jeśli tylko usłyszałby, że kocha tylko jego. Że Carter wystarczy. Ale nie wystarczał. Sloane nie kłamała. Nie w tym. I choć już kiedyś padły te słowa, że kocha ich obu, choć wydawało mu się, że zdążył się do tego przyzwyczaić, przygotować, to teraz bolało tak samo, a może nawet bardziej. Teraz nie było już krzyku, furii, wzajemnego ranienia się. Było spokojniej, ciszej, przez co każde jej słowo uderzało jak nóż w miękkie miejsce. Takie, którego sam przed chwilą odsłonił, pytając „dlaczego”. Słuchał, jak wymienia cechy Jamesa, a w środku miał wrażenie, że ktoś zdejmuje z niego kolejne warstwy i zostawia pusty szkielet. Te wszystkie rzeczy, które ją do niego ciągnęły, spokój, stabilność, umiejętność wyciągania jej z kłopotów, zatrzymywania, on tego nie miał. I nawet gdyby się starał, nigdy by tego w sobie nie zbudował, nie ze Sloane, nie w starciu z jej mocnym charakterem. Carter potrafił pchać, rozpalać, iść z nią na dno. Ale nie potrafił być jej kotwicą, choć próbował. I wiedział, że właśnie tego w nim brakowało, i to Sloane znalazła u Jamesa.
OdpowiedzUsuńCzuł, jak w gardle rośnie mu coś gorzkiego, jakby chciał coś powiedzieć, ale każde słowo zlepiało się w grudę. To nie był gniew. To była świadomość, że nawet jeśli by wróciła, to nie mógłby dać jej tego, czego szuka. I że być może on sam już nigdy nie przestanie mieć wrażenia, że czegoś w nim brak. Że w nim zawsze będzie ta luka, której nie wypełni. Patrzył na nią długo, w milczeniu. Jakby próbował ją zapamiętać taką szczerą, odsłoniętą, bez masek i pozorów, i jednocześnie oswoić ten ból, który wrócił w podwójnej sile.
Carter westchnął ciężko i odwrócił wzrok, jakby nagle ściana naprzeciwko była jedynym punktem, na którym mógł się skupić, żeby nie pozwolić, by to wszystko w nim pękło. Walczył z tym znajomym, piekącym uciskiem w oczach, z tym drżeniem powiek, które zapowiadało łzy, ale jeszcze się ich nie doczekał. Przesunął dłonią po karku, wbijając paznokcie w skórę tak, jakby to mogło go przywrócić do porządku.
– Powinienem już iść – powiedział w końcu, głosem niższym, ochrypłym, jakby te słowa musiały się przez niego przepchnąć. Wstał powoli z podłogi, a jego ruchy były ciężkie, jakby nagle stał się o kilka kilo bardziej zmęczony. Wziął głęboki, drżący oddech, wciągając powietrze, które pachniało jej mieszkaniem, psem, whisky, wspomnieniami.
Spojrzał na nią z góry, jakby chciał, żeby ostatnie słowa dotarły prosto do niej, bez żadnych niedopowiedzeń. – Ty… dla mnie zawsze byłaś wszystkim – powiedział cicho. – Nigdy ci niczego nie brakowało. Tak samo mocno jak kochałem twoje zalety… kochałem też twoje wady. – Głos na ostatnich słowach lekko mu się załamał, ale utrzymał spojrzenie, jakby w ten sposób chciał wyryć w niej te zdania na zawsze.
– Mam nadzieję, że było warto – dodał po chwili ciszy. Gorzko, ale bez wyrzutu. Może z odrobiną rezygnacji w głosie, która mówiła więcej niż jakiekolwiek oskarżenie. – Że masz to, czego chciałaś.
Nie powiedział że jesteś szczęśliwa. Nie był pewien, czy byłby w stanie to z siebie wydusić. Nie chciał wiedzieć. Może dlatego, że jeszcze jakaś część niego liczyła, że nie… że nie dostała wszystkiego. Że to wszystko nadal miał tylko on.
Patrzył na nią chwilę, zupełnie nieruchomo. Jakby coś w niej próbował zapamiętać. Jakby już wiedział, że zaraz odwróci się i wyjdzie. Że więcej tej wersji Sloane, tej miękkiej, bliskiej, tej, która mówiła mu rzeczy, których nie powinien już słyszeć, nie zobaczy.
OdpowiedzUsuńZaire wyszedł bez słowa, jakby w obawie, że każde kolejne może już nie przejść mu przez gardło. Był jak w transie. Dopiero kiedy zszedł na parking podziemny, jego krok się załamał. Powietrze, które do tej pory trzymał w płucach, wyszło z niego ciężkim, drżącym oddechem.
Podszedł do swojego auta i oparł łokciami o jego dach. Pochylił głowę, oparł czoło o dłonie i przez chwilę stał tak, jakby w tej pozycji próbował się nie rozsypać. Serce biło mu za szybko i zbyt ciężko, jakby naprawdę miało się zaraz wybuchnąć. Myślał, że już jest na to odporny, że przez te miesiące się uodpornił, ale czuł tylko to znajome, przenikliwe pieczenie pod mostkiem, takie, które nie przypominało żadnego bólu fizycznego, a jednak potrafiło ścisnąć go tak mocno, że prawie nie mógł złapać tchu. Wyglądał, jakby miał się przewrócić. Jakby całe napięcie z mieszkania dopiero teraz uderzyło w niego pełną siłą. W głowie pulsowały mu jej słowa, obrazy, gesty, dotyk, który jeszcze przed chwilą miał na swojej skórze. Zastanawiał się, czy to właśnie tak wygląda umieranie na złamane serce, nie cicho i poetycko, tylko brutalnie, na parkingu, z zimnym betonem pod nogami i własnym samochodem jako jedynym oparciem.
Carter
Nico oparł łokieć o stół i przetarł dłonią brodę, przyglądając jej się z tym swoim półuśmiechem, który zawsze wyglądał jak mieszanka rozbawienia i niedowierzania.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, że teraz nie odpuszczę. — rzucił spokojnie, ale jego oczy błysnęły ciemno. — Sama zaczęłaś. Drzazgi od pomostu, trzy osoby… prawie cztery? — zaśmiał się krótko, ochryple. — Ty to potrafisz rzucić historią tak, że człowiekowi wyobraźnia sama rusza.
Nachylił się trochę nad stołem, opierając ciężar ciała na przedramieniu.
— Ale wiesz, Sloane… — jego głos stężał lekko, choć dalej brzmiał miękko, — ja cię znam. Wiem, że niektóre z tych twoich „ciekawych doświadczeń” to tylko dym i lustra.
Wyciągnął rękę i leniwym gestem poprawił jej włosy, jakby wcale nie robił tego po raz setny tej nocy.
— I właśnie dlatego jesteś dla mnie groźniejsza niż wtedy, kiedy stoisz przed tłumem z mikrofonem. — uśmiechnął się półgębkiem. — Bo tam każdy coś sobie myśli, każdy coś dopowiada, a ja tu widzę prawdziwą ciebie. Tę, która przy stole w mojej bluzie mówi mi o drzazgach w tyłku i merchu z majtkami.
Zamilkł na moment, po czym dodał ciszej, z tym charakterystycznym błyskiem w oku:
— Więc dawaj, Little Chaos. Chcesz mnie podkręcić, to opowiadaj dalej. Ale miej świadomość, że jak mi za bardzo rozpalisz głowę tymi historiami… to nie skończymy wieczoru tylko na burgerach i frytkach.
Oparł się wygodniej o oparcie krzesła, przeciągnął dłonią po karku i patrzył na nią tym swoim spokojnym, ale ciężkim spojrzeniem. Nie wyglądał na faceta, który zamierza naciskać albo próbować ją rozgryźć na siłę. Wręcz przeciwnie, emanował cierpliwością, której po nim nikt by się nie spodziewał. Kącik jego ust uniósł się w półuśmiechu, takim, który równie dobrze mógł być ostrzeżeniem, co akceptacją.
— Nie będę zgadywał, Sloane. Ani ciągnął cię za język — powiedział w końcu, ton miał niski, spokojny, ale pod spodem czuć było tę chropowatą nutę charakterystyczną dla Nico. — Nie chcesz mówić, to nie mów. Nie każdy sekret potrzebuje widowni. To twoja sprawa.
Zrobił krótką pauzę, pozwalając, żeby jego słowa wybrzmiały. Oparł łokcie na stole, ale trzymał się przy sobie, nie sięgał do niej ręką, nie próbował skracać dystansu. Był tam, naprzeciwko, w pełni obecny, ale jednocześnie dawał jej wyraźny sygnał, że nie zamierza jej osaczać.
— A jak kiedyś będziesz chciała… — urwał, a jego oczy błysnęły ciemnym rozbawieniem — to wiesz, gdzie mnie znaleźć.
Odstawił pustą butelkę po coli na bok i oparł się mocniej, jakby cała sprawa przestała być dla niego tematem. On swoje powiedział i teraz miał zamiar zostawić piłkę po jej stronie. Był cierpliwy. Zbyt cierpliwy, żeby się prosić.
Nico
Carter stał przy samochodzie tak, jakby to metalowe nadwozie było jedyną rzeczą, która trzyma go jeszcze na nogach. Nie chodziło o samą jazdę, o to, że wypił czy że miał w głowie kłębek emocji, chodziło o to, że wiedział, jak łatwo w tym stanie mógłby zrobić coś głupiego. Dlatego nie wsiadał od razu za kółko. Oparł łokcie o dach i próbował oddychać tak, żeby uspokoić serce. Wciągał powietrze głęboko, ale płuca odmawiały mu posłuszeństwa, a gardło miał tak ściśnięte, że każdy oddech bolał. Po raz pierwszy od bardzo dawna pozwolił sobie na to, żeby emocje wzięły nad nim górę. Nie było maski, nie było zimnej, wyuczonej obojętności. Tylko on, samotny na parkingu, z czerwonymi oczami i mokrymi policzkami. Łzy wcale nie przynosiły ulgi, bardziej go paliły, jakby wypalały resztki tej twardej skorupy, którą przez miesiące nakładał na siebie kawałek po kawałku. W głowie tłukły mu się słowa, które usłyszał przed chwilą, obrazy, które widział, wspomnienia, które wróciły, wszystko naraz. Czuł się tak, jakby ktoś wepchnął mu w klatkę gorący kamień i kazał go dźwigać.
OdpowiedzUsuńCarter usłyszał jej głos i w pierwszej chwili aż zaklął w myślach. Przekleństwo było krótkie i ostre, jakby miało odgonić ją, odgonić to, co czuł, schować go z powrotem pod twardą skorupą. Nie podniósł na nią wzroku. Patrzył gdzieś w bok, w ciemną ścianę parkingu, jakby liczył, że w ten sposób odzyska panowanie nad sobą, że jeśli nie spojrzy, to ona nie zobaczy co mu swoimi słowami zrobiła. Oddychał ciężko, próbował uspokoić dłonie zaciśnięte na dachu auta, liczył sekundy, ale serce dalej tłukło się w klatce, a gardło miał jak zaciśnięte stalową obręczą.
Nie chciał, naprawdę nie chciał, żeby ktokolwiek go takiego zobaczył. Zwłaszcza ona. Zawsze starał się przy niej wyglądać na tego silnego, nawet jeśli sam w środku się rozsypywał. A teraz stał tam z oczami zaszklonymi od łez, spuchniętą szczęką i drżącymi dłońmi. Stał tak, bo musiał się pozbierać, złapać powietrze, odsunąć się od krawędzi, na której balansował. Musiał odzyskać chociaż trochę kontroli, zanim wsiądzie za kierownicę i pojedzie.
Przez ułamek sekundy chciał coś powiedzieć, odepchnąć ją słowami, tak jak potrafił. Ale głos odmówił mu posłuszeństwa. Zaciągnął się powietrzem, jakby właśnie wynurzył się po długim czasie spod wody. Palce rozwarte na błyszczącej karoserii drżały nieznacznie, całe ciało spięte tak mocno, jakby próbowało utrzymać w środku to, co już i tak wylewało się bokiem. Gdy usłyszał jej głos, aż zadrżał. Jakby ktoś złapał go za skórę na karku i brutalnie ściągnął z powrotem do rzeczywistości. Przez chwilę po prostu tam stał, udając, że nie słyszy, że się przesłyszał, że to echo jego cholernych myśli. Ale potem ten stukot obcasów znów się zbliżył i nie miał już żadnych złudzeń. To była ona.
— Nic mi nie jest. Wracaj do domu. — Pokręcił głową, jakby chciał odpędzić wszystko naraz.
Carter wiedział, że nie powinien był przyjeżdżać. Czuł to już wtedy, kiedy zatrzymał się na tym cholernym parkingu klubu i patrzył, jak wchodzi do środka. Wiedział to, kiedy obserwował ją z loży, z baru, z dystansu, który wciąż był zbyt mały, żeby nie poczuć tego, co z niej bije. Ale teraz… teraz czuł to w każdej komórce swojego ciała. Nie powinien był przyjeżdżać. Nie powinien był pozwalać sobie na choćby jedną myśl, że może coś się zmieniło. Że może ona go jeszcze kocha.
— Kurwa, Sloane… — wysyczał pod nosem, ledwo słyszalnie, zaciskając oczy, jakby sam dźwięk jej głosu palił go od środka. Nie mógł na nią spojrzeć. Nie chciał, bo wiedział, że jeśli to zrobi, ona zobaczy wszystko, czerwone oczy, mokre policzki, roztrzęsione dłonie. Po raz pierwszy od miesięcy, może lat, pozwolił tym emocjom wypłynąć. Bo wcześniej wszystko rozpuszczał w alkoholu, rozwiewał w dymie, wściekłości, seksie, krzyku. Teraz… teraz został tylko on.
Nie był gotowy na to, co usłyszał w jej mieszkaniu. Na tę prawdę. Na spokojne słowa, którymi zburzyła go bardziej niż jakimikolwiek krzykami. Kiedy powiedziała, że James był tym spokojem, którego potrzebowała, że jego zabrakło. Te słowa go zabiły. W środku. Bo on nie miał tej spokojnej wersji siebie. Nie miał czegoś, czym mógłby ją przytrzymać. A wszystko, co jej dał, było dla niej zbyt ciężkie. Odchylił się nagle, jakby coś go oparzyło. Przetarł twarz dłonią, a potem spojrzał na nią. I w jego oczach było wszystko, niedowierzanie, złość, niedokończona miłość, rozczarowanie, ale przede wszystkim: ból.
OdpowiedzUsuń— Wracaj do domu, Sloane. — Jego głos się załamał. — Proszę cię. Daj mi to chociaż. Daj mi spokój.
Zrobił krok w bok, jakby musiał stworzyć między nimi dystans, choć i tak oddzielały ich lata bólu.
— Myślałem… kurwa, myślałem, że może… – Wypuścił z siebie cichy śmiech, bez żadnego rozbawienia. — Że jak cię zobaczę, to wszystko się ułoży. Że może powiesz mi, że wciąż mnie kochasz, że to wszystko… nie miało znaczenia, że to był błąd… Spojrzał gdzieś obok niej, nie mając siły patrzeć wprost. Wciągnął powietrze, ale nie przyniosło ulgi. Zamiast tego zadrżał. Ramiona mu opadły, ciało napięte jak struna po prostu się poddało. To nie miało prawa boleć aż tak, a jednak, bolało. Do kości. Do samego rdzenia. Czerwone oczy, przetarte dłonią, która nic nie dała, i mokre policzki, których nie chciał dotykać. Bo to był dowód. Na słabość. Na przegraną. Na miłość, która dalej tam była, silna, gorzka, nie do wykorzenienia. A teraz jeszcze Sloane, stała tuż obok. Przyszła za nim. Oczywiście, że przyszła. A on był tak połamany, że nie miał już nawet siły, żeby tego chcieć.
— Nie patrz tak na mnie… Nie masz prawa się nade mną litować…— wydusił z siebie. Przełknął ślinę, jakby to miało stłumić ból, ale on nie ustępował. Zaciągnął się powietrzem raz jeszcze, ale tym razem było to płytkie, drżące tchnienie. Patrzył na nią, na jej sylwetkę w półmroku parkingu, na te oczy, które znał na pamięć i nagle poczuł, jakby całe powietrze z niego zeszło. Jakby wszystko, co próbował trzymać w środku, pękło, wysypało się na beton pod jego nogami.
— Jestem idiotą. — Wyrzucił z siebie nagle, szorstko, prawie jak splunięcie. — Kurwa… nie powinienem był przyjeżdżać.
Ścisnął kluczyki w dłoni, jakby to była jedyna rzecz, która go jeszcze trzyma przy rzeczywistości.
— Nie powinno mnie tu być. — Powtórzył ciszej, patrząc gdzieś obok niej, jakby wciąż próbował się uspokoić. — To wszystko… to nie powinno się wydarzyć.
Otworzył drzwi i usiadł za kierownicą. Przez moment jeszcze trwał w bezruchu, patrząc przed siebie, na brudną ścianę parkingu, zaciskając zęby tak mocno, że bolała go szczęka. Zatrzasnął drzwi, oddech drżał mu jak w gorączce. Włożył kluczyk do stacyjki, silnik zaryczał, a potem jego auto wydało z siebie przeciągły pisk opon, kiedy gwałtownie ruszył z miejsca. Echo opon rozniosło się po parkingu tak, jak echo jego słów krótkich, pękniętych, pełnych bólu. Sloane została w tym półmroku sama, z zapachem spalonej gumy w powietrzu i pustką po nim. Carter już był tylko światłami cofającymi się w dal, dźwiękiem silnika odbijającym się od betonowych ścian, coraz bardziej przytłumionym, aż w końcu zapadła cisza.
Carter
Nico parsknął śmiechem, tym swoim niskim, chropowatym, jakby naprawdę bawiło go to, co właśnie usłyszał. Oparł się wygodniej na krześle, splótł ramiona na piersi i spojrzał na nią spod lekko przymrużonych powiek.
OdpowiedzUsuń— Sloane — mruknął, a w jego głosie było rozbawienie i coś niebezpiecznie bliskiego czułości. — My się tu nie bawimy w kotka i myszkę. Jesteśmy zespołem i jakby nie było swojką dorosłych ludzi.
Wzruszył ramionami, jakby cała sprawa była dla niego tak prosta, że aż dziwił się, że ona w ogóle to zauważyła. Nie wyglądał na kogoś, kto zamierzał się za nią uganiać, prosić czy wciągać w jakieś gierki. Jego oczy mówiły jasno, jeśli chciała mówić, to świetnie. Jeśli nie, to on i tak znajdzie sposób, żeby się dowiedzieć, ale na pewno nie będzie jej ciągnął za język. Uniósł brew, kąciki ust mu drgnęły, a potem roześmiał się jeszcze raz, tym razem pełniej.
— Czy ty naprawdę myślisz, że ja nigdy nie uprawiałem seksu na pomoście? — zapytał z niedowierzaniem, jakby to była największa herezja, jaką mogła mu zarzucić. W głosie miał to lekkie, zadziorne „heh”, które sugerowało, że jeśli tylko chciała, mógł jej podrzucić całą listę takich historii, a ta z pomostem wcale nie była jedną z najdzikszych. Nico nie odrywał od niej spojrzenia, bawił się jej reakcjami jak zawsze, z tą swoją cierpliwością, która doprowadzała ją do szału, i nonszalancją, którą nosił jak drugą skórę.
— Wiesz co… — przeciągnął, opierając łokieć o stół i nachylając się lekko w jej stronę. Uśmiech miał ten typowy, półdrwiący, półkuszący. — Na przyszłość, jak znowu najdzie cię ochota, żeby zaszaleć w miejscu publicznym… daj mi znać.
Palcem stuknął lekko w blat, jakby to była poważna rada, której powinna posłuchać.
— Udzielę ci paru wskazówek. — Jego oczy błysnęły rozbawieniem, ale ton miał spokojny, pewny siebie. — Nie sztuka się rzucić na kogoś w aucie pod latarnią. Sztuka to zrobić tak, żeby obyło się bez ofiar.
Odchylił się z powrotem na krześle, zupełnie jakby właśnie wygłosił coś między żartem a złotą zasadą. I oczywiście, jedno i drugie pasowało do Nico aż za dobrze.
Nico aż się zatrzymał w pół ruchu, kiedy do niego dotarło to, co Sloane właśnie opowiedziała. Na twarzy pojawił mu się szczery, zaskoczony uśmiech, a chwilę później wybuchł krótkim, gardłowym śmiechem.
— Poczekaj, poczekaj… — pokręcił głową, jakby chciał się upewnić, że dobrze usłyszał. — Trójkąt z ochroniarzem?
Oparł się wygodniej o krzesło i przyłożył dłoń do karku, wciąż rozbawiony tym obrazem, który sam sobie właśnie w głowie stworzył.
— No to ładnie. — Zaśmiał się z niedowierzaniem. — Widzę, że etyka zawodowa nie istnieje. Facet zamiast pilnować porządku, spełniał swoje mokre sny ochroniarza.
Pokręcił głową, a jego oczy błyszczały tak samo jak wtedy, kiedy łapał ją na jakimś kłamstewku czy zaczepce. — No, Fletcher, ty to naprawdę potrafisz zamieszać.
Nico spojrzał na nią spokojnie, jakby to pytanie wcale go nie zaskoczyło. Oparł łokieć o stół, drugą dłonią od niechcenia przesunął po szklance, ale w oczach miał ten sam wyważony błysk, który mówił, że wcale nie zamierza robić z tego wielkiej sceny.
— Co miałoby mi w tobie przeszkadzać? — odezwał się w końcu, cicho, ale pewnie. Wzruszył ramionami, jakby sprawa była oczywista. — Przecież wiedziałem, jaka jesteś, zanim jeszcze zaczęliśmy się znowu kręcić koło siebie. Nie będę udawał, że chciałem Sloane, która nagle zmieni całe swoje życie tylko po to, żeby mi się przypodobać.
Uśmiechnął się pod nosem, odchylając lekko na krześle, jakby chciał jej pokazać, że w tej rozmowie jest kompletnie rozluźniony, bez cienia oskarżeń.
— Ty jesteś… sobą. Gdybyś nagle zaczęła udawać kogoś innego, to dopiero by mnie wkurzyło.
Wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste, a jednocześnie w jego głosie pobrzmiewała szczerość, której nie dało się podważyć.
— Poza tym, wiesz… — zaśmiał się cicho, przełamując powagę — Nie jestem tu po to, żeby cię naprawiać. Ja też nie jestem święty, i dzięki Bogu.
Nico
Nico patrzył na nią, kiedy mówiła, nie z tym swoim ironicznym półuśmiechem, który wyprowadzał ją z równowagi, tylko naprawdę uważnie. Opierał się na krześle z ręką luźno opartą o oparcie, drugą przesuwał po krawędzi stołu, jakby w rytmie, który tylko on słyszał. W jego twarzy nie było cienia oceny ani zniecierpliwienia, tylko spokój, który czasem działał na Sloane jak zimny prysznic.
OdpowiedzUsuń— Wiesz… — odezwał się w końcu, głos miał miękki, trochę niższy niż zwykle. — Ja nie patrzę na ciebie przez pryzmat tego, co było z Carterem, Jamesem czy kimkolwiek innym. To nie jest mój punkt odniesienia. Nie jestem w twoim życiu po to, żeby cię ustawiać, ani robić za księgowego twoich błędów.
Przechylił głowę, spojrzał na nią spod lekko zmrużonych powiek. — Kiedy mówię „nie chcesz, to nie mów” to nie dlatego, że mi nie zależy. Po prostu… nie zamierzam cię ciągnąć za język, ścigać, układać w głowie scenariuszy, których nie znam. Jak będziesz chciała mi coś powiedzieć, to powiesz. Jak nie, to znaczy, że tak musi być.
Wzruszył przy tym ramionami, typowy Nico, niewzruszony, jakby jego spokój był murem, o który rozbijały się wszystkie jej turbulencje. — Spotykamy się, bawimy, gadamy. Jak coś się zmieni, to będziesz wiedziała.
Nico parsknął śmiechem, kiedy to powiedziała. Oparł łokieć o stół i podparł brodę na dłoni, przyglądając się jej z rozbawieniem.
— W takim razie zwracam honor Jamesowi — rzucił, choć zaraz uniósł brew, jakby się nad czymś zastanowił. — Chociaż w sumie… nie wiem, co gorsze. Odmówić takiego zaproszenia od ciebie, czy je przyjąć.
Kącik jego ust drgnął w szelmowskim uśmiechu. — Bo tak szczerze? Z jednej strony trzeba mieć jaja, żeby powiedzieć ci „nie”. A z drugiej… trzeba być skończonym idiotą, żeby powiedzieć ci „nie”.
Mówił to z tym swoim charakterystycznym luzem, ale spojrzenie miał poważniejsze, jakby naprawdę chciał dać jej do zrozumienia, że rozumie chaos, w który się pakuje, a jednak wybiera, żeby w nim zostać.
Nico roześmiał się krótko, ale w tym śmiechu nie było kpiny, raczej czysta bezradność wobec tego, co właśnie usłyszał.
— Sloane… jak ty nie wiesz, to ja tym bardziej — mruknął, rozkładając ręce, jakby to miało podkreślić jego brak pomysłu na odpowiedź. Nie wyglądał przy tym na przejętego czy sfrustrowanego, bardziej na pogodzonego z faktem, że ich relacja jest jednym wielkim chaosem, którego nie da się włożyć w proste ramki. Potem odchylił się na krześle, spojrzał jeszcze raz na nią tym uważnym, ciemnym spojrzeniem i po chwili po prostu wstał. Sięgnął po papierowe pudełka, kulkę z papieru po burgerze i parę serwetek, które leżały rozwalone na stole. Zaczął sprzątać resztki kolacji ze stołu z tym samym spokojem, z jakim chwilę wcześniej mówił, jakby porządkowanie tego bałaganu było jedyną logiczną rzeczą, jaką mogli teraz zrobić po takiej rozmowie.
Nico akurat zgarniał ostatnie pudełko ze stołu, kiedy usłyszał jej pomruk spod barku. Uniósł głowę, a na jego ustach pojawił się krótki, krzywy uśmiech.
— Bo whisky to napój bogów, Fletcher. — Odparł z tym swoim spokojem, jakby właśnie wygłaszał prawdę absolutną, niepodlegającą dyskusji. — Szlachetna, mocna, dla ludzi z charakterem. — Rzucił jeszcze, teatralnie akcentując ostatnie słowa. Kiedy zobaczył butelkę tequili w jej rękach, od razu się skrzywił, jakby już sam zapach go uderzył.
— A to… to sobie sama pij. — Machnął ręką i parsknął pod nosem. — Świństwo, nie alkohol.
Nico oparł się o blat, skrzyżował ramiona na piersi i patrzył na nią spod lekko zmrużonych powiek, jakby właśnie wszedł w rolę zbyt poważną jak na tę godzinę. Wziął głęboki wdech, jak aktor przed kwestią i ruszył z tym swoim udawanym mentorskim tonem:
— Sloane, posłuchaj mnie uważnie… alkohol nie rozwiąże twoich problemów. — Wskazał palcem butelkę tequili w jej dłoni, jakby to była największa zbrodnia, a zaraz potem zrobił minę godną psychologa z hollywoodzkiego filmu. Utrzymał tę pozorną powagę może trzy sekundy, zanim parsknął śmiechem. Najpierw cicho, a potem już głośno, szczerze, tak że aż musiał odchylić głowę i złapać się za żebra.
Nico
Nico patrzył na nią, jak teatralnie zasiada z kieliszkiem i nie mógł się powstrzymać od ironicznego uniesienia brwi.
OdpowiedzUsuń— Wróżki, tarot, kryształowe kule… serio, Fletcher? — rzucił, tonem, w którym mieszała się kpina i rozbawienie. — Następnym razem chcesz, żebym cię zawiózł do wróżbity Macieja?
Odchylił się lekko w krześle, opierając przedramię o jego oparcie. Wyglądał, jakby wszystko to obserwował z wygodnego dystansu, ale w spojrzeniu czaiła się czujność.
Potem parsknął cicho śmiechem, sięgnął po swoją szklankę z whisky, uniósł ją trochę w geście toastu i spojrzał na nią spod rzęs.
— Ty pij to swoje świństwo, ja zostanę przy napoju bogów. — Brzmiało to pół-żartem, pół-serio. Nico oparł się wygodnie o oparcie krzesła, jakby wreszcie mógł się pośmiać z jej wyznań. W jego spojrzeniu błysnęła rozbawiona iskra.
— Cztery osoby? — powtórzył, a kąciki jego ust uniosły się w szerokim uśmiechu. — Fletcher, to już nie trójkąt, to mała orgia. — Zaśmiał się, krótko, ale szczerze. — Jeszcze trochę i trzeba by było listę obecności robić.
Potrząsnął głową, zerkając na nią z tym swoim półironicznym spokojem.
— No dobra, a skoro już wyprzedziłaś epokę, to powiedz mi jedno… skoro teraz rozstałaś się z Carterem, to co? James? — zapytał niby mimochodem, jakby to był lekki żart, a nie pytanie z ciężarem. W jego tonie nie było wyrzutu, bardziej ciekawość zabarwiona ironią.
— Endgame? — powtórzył, z lekkim rozbawieniem w głosie. — Sloane, masz dwadzieścia dwa lata. Jeszcze nie raz, świat postawi ci życie na głowie. Jeszcze nie jeden koncert, nie jedna podróż, nie jeden facet, który cię wkurwi i nie jeden, który cię zachwyci. — Wzruszył ramionami, nonszalancko, ale z tym spokojem, który był dla niego charakterystyczny. — Po cholerę zakładać, że którykolwiek z nas miałby być tym twoim wielkim „ostatnim”?
Pochylił się do przodu, oparł przedramiona na stole, ton zrobił się bardziej rzeczowy, choć nadal z nutą lekkiej ironii.
— To brzmi, jakbyś już miała zaplanowane, że z tym czy z tamtym skończysz. A przecież… serio? Vegas? — Uniósł brew i parsknął krótkim śmiechem. — Kto normalny robi ślub w Vegas w twoim wieku i bierze to na poważnie? Zabawa, impuls, coś, o czym później się śmiejesz, spoko. A nie ciężar, który będziesz ciągnąć jak kotwicę.
Oparł się znów wygodnie, przesuwając dłonią po włosach.
— Więc pytam: o co z tym chodzi? Skąd ta obsesja, żeby na siłę sobie wrzucać „endgame”, „śluby” i te wszystkie gówno-wielkie słowa? — Spojrzał na nią uważnie, ale bez oceny. — Bo jeśli naprawdę chcesz odpowiedzi, to nie ode mnie ani Cartera, ani Jamesa. Musisz sobie sama powiedzieć, czego tak naprawdę chcesz.
Upił spokojnie łyk whisky, jakby dawał sobie chwilę, żeby ułożyć słowa. Potem odstawił szklankę na blat, obrócił ją jeszcze chwilę w palcach i przeniósł spojrzenie na Sloane.
— Świętujesz, hm? — rzucił z lekkim niedowierzaniem, ale bez złośliwości. — Niech będzie. — Nico uśmiechnął się krzywo, słysząc jej słowa o tequili. Ten uśmiech miał w sobie coś z ostrzeżenia, a coś z pewności, której nigdy mu nie brakowało.
— Nie potrzebuję cię upijać, żeby cię przelecieć, Sloane — rzucił spokojnie, niemal niedbale, a jednak z tą niską nutą w głosie, która potrafiła ją rozbroić w sekundę. — Nigdy nie musiałem. Ty sama znajdujesz powody, żeby się rozebrać przede mną.
Patrzył na nią z góry tym spojrzeniem, które mówiło jedno: to on w każdej chwili mógł odwrócić sytuację, ale w tej chwili świadomie wybierał rozmowę z nią.
— Alkohol tylko skraca drogę. — Nachylił się do jej ucha, tak blisko, że każde słowo drżało na jej skórze. — A ja wolę, kiedy ta droga jest dłuższa. Kiedy się denerwujesz, prowokujesz i robisz wszystko, żeby udawać, że to ty masz przewagę.
Odsunął się na moment, żeby spojrzeć jej prosto w oczy, z cieniem rozbawienia na ustach. — Wiesz dobrze, że na końcu i tak lądujesz tam, gdzie ja chcę.
Nico obserwował ją uważnie, kiedy przechylała szklankę. Nie odezwał się ani słowem, ale w spojrzeniu miał tę mieszaninę rozbawienia i rezygnacji, dokładnie tę, którą rezerwował na momenty, w których Sloane wchodziła w tryb „robię swoje i nie próbuj mnie powstrzymać”.
OdpowiedzUsuńKiedy ruszyła w jego stronę, nie cofnął się ani o centymetr. Stał oparty o blat z rekami wspartymi o marmur po obu stronach ciała. Patrzył, jak się zbliża, jakby miał pełną świadomość, że to ona teraz rozdaje karty. Jej objęcie w pasie sprawiło, że odchylił lekko głowę, odsłaniając szyję, jakby dawał jej nieme przyzwolenie.
— Zemścić się? — powtórzył, a w jego głosie pobrzmiała nuta rozbawienia. — Może właśnie to robię. — Zawiesił głos, pozwalając, by cisza sama go dopełniła. Potem pochylił się lekko, tak, żeby ich twarze dzieliły już tylko milimetry. — A może tak mi się podobało, że wcale nie zamierzam się mścić tylko czekam na więcej? — Jego spojrzenie było wyczekujące i lekko prowokujące, jakby rzucał jej ciche wyzwanie: „Twoja kolej, pokaż, co dalej”.
Nico
Nico roześmiał się gardłowo, kręcąc głową z tym swoim charakterystycznym, bezczelnym spokojem. Oparł się wygodniej o blat, pozwalając, by jej spojrzenie wbijało się w niego i badało każdy grymas na twarzy.
OdpowiedzUsuń— Ja? W życiu — rzucił tonem tak lekko ironicznym, że aż prowokującym. — Nigdy nie odmawiam takich uciech, Sloane. Mnie etyka nie obowiązuje.
Kącik jego ust uniósł się wyżej, jakby celowo podsycał ogień. Przechylił głowę, przyglądając się jej spod lekko zmrużonych powiek. Miał w oczach ten znajomy błysk, pół żart, pół wyzwanie, który mówił jedno: chciał usłyszeć, co ona na to powie.
Nico nie od razu odpowiedział. Patrzył na nią spokojnie, oparty o blat tak, jakby sam w sobie był jakimś punktem podparcia, cichym, niewzruszonym. W oczach nie było ani drwiny, ani litości. Było raczej coś w rodzaju akceptacji faktu, że ona się mota, że gubi tropy i sama nie wie, dokąd biegnie. Przesunął kciukiem po krawędzi szklanki stojącej na blacie, patrząc, jak w środku wiruje resztka whisky. Dopiero po chwili odezwał się spokojnie:
— Wiesz… z boku to wygląda, jakbyś próbowała się sama wsadzić w ramy. „Planowałam to, miałam zrobić tamto, powinno wyjść tak”. — Uniósł na nią wzrok. — A życie ci się rozlewa na wszystkie strony i to wcale nie jest zbrodnia.
Odchrząknął lekko i wzruszył ramionami, jakby nie chciał nadać swoim słowom wagi większej, niż miały.
— Nie jestem Jamesem ani Carterem. Nie będę ci mówił, co powinnaś czuć, co powinnaś wybrać. Chcesz z nim być, idź. Chcesz do mnie przyjść, jesteś. Chcesz być sama, bądź. — Pokręcił głową, krzywy uśmiech pojawił się na jego twarzy. — Po prostu… przestań myśleć, że musisz od razu znać koniec historii. Masz dwadzieścia dwa lata. To nie egzamin.
Nico oparł się wygodniej o blat, obserwując ją z tym swoim półuśmiechem, który mówił: „znam cię lepiej, niż ci się wydaje”. Nie przerywał jej, pozwalał, żeby sama się zakręciła we własnych słowach, bo wiedział, że czasami potrzebowała właśnie tego. Wyrzucić z siebie wszystko, nawet jeśli w połowie zdania już czuła, że to nie trzyma się kupy. Kiedy urwała, uniósł brew.
— Wiesz, Sloane… ty mówisz, że ci się podoba wizja bycia „na stałe”. — Nachylił się lekko w jej stronę, opierając przedramiona o stół. — Ale wizja to nie to samo, co rzeczywistość. Wizje zawsze wyglądają ładniej, bardziej idealnie. A w praktyce to kłótnie o głupoty, brudne kubki w zlewie, ktoś, kto chrapie. — Wzruszył ramionami, jakby to było dla niego aż nazbyt oczywiste. — Ty żyjesz chwilą. I może to właśnie jest twoja wersja „na stałe”.
Pokręcił głową, a jego spojrzenie złagodniało.
— A co do Vegas… — zaśmiał się krótko. — Gdybym za każdym razem, kiedy piłem w Vegas, budził się żonaty… To pewnie już miałbym już kilka rozwodów na koncie.
Odchylił się z powrotem, zostawiając jej przestrzeń.
— Nie pieprzysz głupot, tylko głośno się zastanawiasz. Różnica jest taka, że ja nie próbuję ci tego poukładać, bo to nie moja robota.
A potem, kiedy zauważył, jak zmrużyła oczy i wyostrzyła uwagę, Nico parsknął śmiechem i przechylił lekko głowę, patrząc na nią wyczekująco. — No, widzę ten błysk. To teraz powiedz, o czym myślisz?
Nico nie drgnął nawet o milimetr, kiedy jej dłonie sunęły pod jego koszulką, a paznokcie zostawiały krótkie ścieżki po skórze brzucha. Trwał oparty o blat, jakby zupełnie mu to nie przeszkadzało, choć w spojrzeniu ciemnych oczu pojawił się błysk, który zdradzał, że jej gra działała lepiej, niż chciał pokazać.
— Pode mną, na mnie, przede mną… dokładnie tak, jak teraz… albo niżej…— mruknął z lekkim uśmiechem, zerkając na nią spod przymkniętych powiek. — To szczegóły, Sloane.
Pochylił się nieznacznie, kiedy musnęła jego usta, ale nie oddał pocałunku, zamiast tego obserwował ją, jakby celowo podkręcał napięcie, pozwalając jej decydować.
— Masz rację. — Przyznał po chwili, głosem spokojnym i zaskakująco miękkim. — Lubię decydować. Lubię kontrolę. Ale jeszcze bardziej lubię patrzeć, co zrobisz, kiedy ktoś ci ją oddam.
Dłoń uniósł i zatrzymał przy jej brodzie, ledwo muskając opuszkami jej skórę, jakby zaznaczał granicę, której nie przekroczy.
Patrzył na nią spokojnie, ten jego niewzruszony błysk w oczach mieszał się teraz z czymś, co wyglądało na czyste rozbawienie.
OdpowiedzUsuń— Podobno typowe rzeczy stają się typowe tylko dlatego, że są zajebiście dobre. — odparł niskim tonem, jakby mówił jej właśnie największą prawdę świata. — Ale jeśli uważasz, że to za mało ambitne… — wzruszył ramionami teatralnie, jakby właśnie oddawał jej całą władzę — …to proszę bardzo, Fletcher. Zaskocz mnie.
Jego spojrzenie nie uciekło ani na sekundę. Mógł ją dotknąć, mógł ściągnąć jej dłonie z własnego brzucha i sam przejąć kontrolę, a jednak tego nie zrobił. Wręcz przeciwnie: stał w miejscu, mięśnie lekko napięte pod jej palcami, a na ustach błąkał się ten wyzywający półuśmiech. Jego spojrzenie stało się ciemniejsze, bardziej intensywne. Z pozoru obojętny, a w rzeczywistości prowokujący ją do tego, by pokazała, czy naprawdę miała odwagę zrobić coś więcej niż rzucać wyzwania. Czekał, z tą prowokującą cierpliwością, która doprowadzała ją do szaleństwa.
Nico
Nico parsknął śmiechem, potrząsając głową, jakby sama wizja była dla niego jednocześnie absurdalna i zabawna.
OdpowiedzUsuń— No, to by było dopiero… ciekawe doświadczenie — mruknął, wciąż rozbawiony. Oparł się bokiem o blat, patrząc na Sloane spod lekko zmrużonych powiek. — Mogę ci zdradzić tylko tyle, że nie powiem, że o tym nie myślałem. Wiesz, taka fantazja, która by rozwiązała kilka moich problemów w tamtym czasie. Zero napięć, zero gier, tylko czysta… logistyka.
Uniósł brew, nachylając się lekko ku niej, jakby zdradzał jakiś wielki sekret.
— Ale jak zdążyłaś pewnie zauważyć, ludzie nie pałają do tego optymizmem. — Jego uśmiech poszerzył się krzywo, z tym charakterystycznym sarkazmem, którym maskował powagę. — Poza tym, to nie działa jeśli w grę wchodzą uczucia.
Potem spojrzał na nią uważnie, jakby sprawdzał, czy mówi to dla żartu, czy jednak jej ciekawość sięgnęła trochę głębiej. Oparł się z powrotem o blat, wzruszając ramionami w swoim stylu, jakby nigdy nic.
Nico zaśmiał się cicho, tak jakby jej pytanie wcale go nie zaskoczyło. Odchylił się trochę do tyłu, opierając biodrami o blat, i przez moment tylko patrzył na Sloane, dłużej niż zwykle, z tym swoim spokojem, który potrafił doprowadzić ją do szału.
— Nie wiem Sloane, nie myślę o tym w takich kategoriach. — Powiedział to tonem spokojnym, ale miękkim, jakby sam rozumiał absurd tej wizji. — Z tobą rozwiódłbym się pewnie po tygodniu, może po dwóch. Tylko po to, żeby znowu cię podrywać. — Uśmiechnął się lekko, krzywo. — To jest chyba ciekawsze, niż gra w dom.
Podniósł rękę i powoli przesunął nią po jej włosach, ale nie w ten drażniący, protekcjonalny sposób, raczej miękko, tak, jakby chciał ją na moment zatrzymać przy sobie, nie zatrzymując jej całej.
— Wkurwianie się to u nas standard, Fletcher. Ale dobrze, że mówisz, gdzie chcesz być. — Jego głos zrobił się cichszy, głębszy. — Ja też chcę, żebyś była tu teraz.
Oparł czoło o jej czoło, na moment, pozwalając sobie na tę krótką bliskość. Nie szukał od razu jej ust, nie przyciągał jej gwałtownie. Po prostu był. Patrzył na nią z bliska, z tym swoim wyczekującym spojrzeniem, które znów dawało jej przestrzeń, a jednocześnie wyraźnie mówiło: „Twoja kolej”.
Nico roześmiał się cicho, ten śmiech przeszedł w coś niższego, bardziej gardłowego, jakby naprawdę go to rozbawiło. Oparł się ciężej o blat, skrzyżował ręce na piersi i nachylił lekko głowę, patrząc na nią spod przymrużonych powiek. Jego spojrzenie stało się jeszcze cięższe, bardziej skupione na niej. Nie zamierzał dać się wciągnąć w kolejne jej pół-żarty, pół-wyzwania, które ciągnęły się bez końca.
— Fletcher, przestań pieprzyć i weź się w końcu do roboty. — Rzucił zaczepnie, tonem niby lekkim, a jednak podszytym tym charakterystycznym dla niego autorytetem, od którego robiło się jej gorąco. — Bo inaczej będziemy tu siedzieć do rana, aż wymyślisz mi doktorat o tym, czy prostota jest bardziej efektowna niż akrobacje.
Nachylił się bliżej, pozwalając, by ich oddechy znów się zmieszały, ale nadal nie przejął inicjatywy. W jego spojrzeniu tliła się czysta prowokacja, celowe wyzwanie, które dosłownie wbijał w nią wzrokiem.
— A potem… — dodał niżej, prawie mrucząc, jakby to był sekret między nimi — …pomęczę się trochę z tobą i mogę ci obiecać, że będzie ci równie dobrze. Nawet, jeśli to tylko „typowa” fantazja.
Kącik jego ust drgnął w uśmiechu, tym niebezpiecznym, pełnym obietnic, które zostawiał w powietrzu specjalnie, by to ona musiała je podnieść i sprawdzić, czy mówi poważnie. Uniósł brew, patrząc na nią spod lekko zmrużonych powiek. Stał dalej spokojnie oparty o blat, ani nie odsuwał się, ani nie wyciągał rąk, żeby ją przejąć. Cały czas zostawiał jej przestrzeń, a jednocześnie prowokował do tego, żeby przestała tylko gadać. — Bo wiesz, ile byś nie opowiadała o „prostocie” i „efektywności”, to i tak wszyscy wiedzą, że najlepsze masz nie na języku, tylko w czynach. — Uśmiechnął się krzywo, a jego spojrzenie przyciemniało się z każdą sekundą. Zamilkł, nie dodając już nic więcej, tylko patrzył na nią z tym swoim wyzywającym spokojem, jakby specjalnie chciał doprowadzić ją do momentu, w którym to ona się złamie i zrobi pierwszy krok. Oparł się wygodniej o blat, skrzyżował ręce na piersi i patrzył, jakby dawał jej całą scenę tylko dla niej. Zero pośpiechu. Zero ruchu. Wyłącznie ten wyczekujący, ciemny wzrok, który wciągał ją głębiej i głębiej. Jego ton był swobodny, prawie leniwy, a jednak niósł ze sobą to samo wyzwanie, które od początku jej rzucał. Nico nawet nie musiał jej dotykać, sama świadomość, że czekał, gotowy przejąć kontrolę w każdej chwili, była wystarczająco elektryzująca.
OdpowiedzUsuń— No, chyba że dzisiaj już się wypaliłaś… — wzruszył ramionami, jakby naprawdę nie robiło mu to żadnej różnicy. — To zawsze możemy wypić jeszcze po drinku i iść spać.
Na jego twarzy nie było ani cienia rozczarowania czy presji. Wręcz przeciwnie, zachowanie Nico jasno mówiło, że to dla niego też byłby całkiem w porządku scenariusz. Jakby naprawdę cała ta gra, czy skończą na stole, czy na kanapie z butelką w ręku, miała takie samo znaczenie. Zostawiał piłkę po jej stronie, z tą irytującą, ale jednocześnie kuszącą nonszalancją, która działała na nią bardziej niż jakiekolwiek dotyk czy słowo.
Nico
Nico parsknął śmiechem, tym swoim niskim, lekko chrapliwym, jakby nie wierzył, że ona naprawdę to powiedziała na głos. Zsunął spojrzenie z jej oczu niżej, po sylwetce, a potem z powrotem wyżej, nie odpowiadając od razu, celowo przeciągał chwilę, aż Sloane zacznie się wiercić z niecierpliwości.
OdpowiedzUsuń— Oczywiście, że myślałem. — Przyznał w końcu, jakby to było coś najnaturalniejszego na świecie. — Nie będę udawał świętego. Dwie kobiety, które się znają i wiedzą, czego chcą? Brzmi jak wyzwanie, którego żaden facet by nie odrzucił.
Uniósł brew, a jego usta rozciągnął krótki, prowokujący uśmiech.
— Pytasz, czy razem ze mną, czy same… — skrzywił się teatralnie, jakby naprawdę analizował temat. — Ja z nimi… to mogłoby rozwiązać wszystkie problemy. A one same? — wzruszył ramionami. — To akurat fantazja, którą chętnie bym obejrzał z pierwszego rzędu.
Odchylił się swobodniej o blat, wbijając w nią to swoje ciemne, uważne spojrzenie, jakby badał jej reakcję i czekał, czy przyzna, że takie obrazy chodziły po jej głowie równie mocno.
— Tylko, jak powiedziałaś… uczucia komplikują zabawę. — Dodał ciszej, już bez żartu, ale wciąż z tym luzem, który ją doprowadzał do furii. — A szkoda.
Nico tym razem nie od razu się odezwał, najpierw parsknął śmiechem, takim pełnym, szczerym, który wypełnił kuchnię. Oparł się biodrem o blat i zmrużył oczy, patrząc na nią z tym swoim zawadiackim błyskiem, który zawsze mówił więcej niż słowa.
— Wiesz co… — zaczął powoli, przeciągając sylaby, jakby sam siebie rozbawiał tym, co właśnie zamierza powiedzieć. — Jakby co, to ja też bardzo chętnie bym obejrzał ciebie z tą uroczą brunetką, o której opowiadałaś.
Uśmiechnął się szerzej, trochę prowokująco, trochę jakby testował, jak daleko może się posunąć.
— Tylko że… — nachylił się lekko w jej stronę, jego głos przybrał niższy, bardziej konfidencjonalny ton. — Istnieje spore ryzyko, że nie wytrzymałbym roli widza. Albo bym do was dołączył… albo umarł na zawał serca przez podniesione ciśnienie.
Wyprostował się znów, teatralnie rozkładając ręce, jakby naprawdę nie wiedział, która z tych opcji byłaby bardziej prawdopodobna. W jego oczach wciąż tańczył rozbawiony błysk, a kącik ust drgnął lekko, gdy przyglądał się jej reakcji.
Nico uniósł brew i rozbawiony uśmiech wykrzywił mu kąciki ust. Ten jej ton, niby rozkazujący, niby proszący, rozlał się po nim znajomym dreszczem.
— Widzisz, Fletcher… — mruknął nisko, leniwie, jakby przeciągał każdą sylabę tylko po to, żeby jeszcze bardziej ją podrażnić. — Problem w tym, że jak mi każesz się zamknąć, to mam ochotę mówić jeszcze więcej.
Nie drgnął jednak ani o centymetr. Wciąż oparty o blat, patrzył na nią uważnie, wyczekująco, z tym spokojem, który potrafił doprowadzić ją do szału i nakręcić jednocześnie. Jego wzrok przesunął się po jej twarzy, ustach, a potem z powrotem do oczu.
— Ale skoro obiecujesz pełne skupienie… — poddał się teatralnie, wzruszając ramionami. — To może rzeczywiście dam ci szansę się wykazać.
Zamilkł. Ani jednego zbędnego słowa więcej. Uśmiech pozostał, wyzwanie w oczach także, ale cisza należała już wyłącznie do niej. Nico obserwował każdy jej ruch bez cienia pośpiechu, jakby rozkoszował się samym widokiem, tym, jak Sloane przejmuje inicjatywę, jak jej dłonie z wprawą i figlarnym uporem przesuwają się po nim, jak jej uśmiech zdradzał więcej niż wszystkie słowa, które do tej pory wypowiedziała. Kiedy zsunęła się przed nim, a jej usta zostawiały coraz niżej te delikatne, drażniące pocałunki, Nico odchylił głowę i wypuścił powietrze powoli przez zaciśnięte zęby. Mięśnie brzucha lekko drgnęły pod jej dotykiem, a w spojrzeniu pojawiło się coś ostrzejszego, to znajome napięcie, którego nie próbował nawet ukrywać. Nico opuścił głowę, gdy poczuł jej usta niżej, a powietrze z jego płuc uciekło wolniej, ciężej, jakby nagle zrobiło mu się duszno. Dłonie, dotąd spokojnie wsparte o blat, drgnęły i przesunęły się wzdłuż krawędzi stołu, jakby musiał znaleźć dla nich stabilny punkt, by nie sięgnąć po nią zbyt szybko.
Patrzył w dół, na jej uśmiech, na spojrzenie rzucone z podniesionych oczu. W tym błysku rozpoznał dokładnie to, co uwielbiał: psotę, wyzwanie, jej pewność, że dokładnie wie, co robi. I że robi to dla niego. W kąciku ust Nico pojawił się półuśmiech, nieco drapieżny, nieco bezradny wobec tego, jak łatwo przejmuje nad nim kontrolę. Palce odruchowo wsunęły się w jej włosy, nie po to, by ją zatrzymać, ale żeby dać jej jasny sygnał że jest z nią w każdej sekundzie, że poddaje się temu, co zaczęła.
OdpowiedzUsuń— Fletcher… — wymruczał nisko, bardziej dla samego brzmienia jej nazwiska na języku niż dla sensu. Ton brzmiał jak ostrzeżenie, choć w jego oczach było widać coś zupełnie odwrotnego: nie miał zamiaru jej powstrzymywać.
— Jak to możliwe, że za każdym razem robisz na mnie większe wrażenie, niż powinno być możliwe. — Ostatnie słowa padły już ciszej, bardziej jak przyznanie się, którego normalnie by nie złożył. A jednak teraz, patrząc na nią, czuł, że i tak widzi więcej, niż chciałby ukrywać
Nico
Nico oparł się mocniej o kant stołu, jakby naprawdę potrzebował czegoś, co utrzyma go w pionie. Już sam fakt, że patrzył na nią w takiej pozycji, nagą, klęczącą przed nim, działał jak pieprzony narkotyk. Oddech miał urywany, chropawy, a każde wciągnięcie powietrza było jakby głębsze niż zwykle. Mięśnie brzucha drgnęły przy pierwszym zetknięciu jej ust z jego ciałem, a ciche syknięcie wyrwało się z gardła, zanim zdążył je powstrzymać. Zmarszczył lekko brwi, głowę odchylając do tyłu, ale zaraz spojrzał znów w dół, chcąc widzieć dokładnie to, co robi. Każdy ruch jej dłoni, każdy drgający mięsień na jego brzuchu odbierał podwójnie. Przez moment nawet przymknął oczy, pozwalając, żeby fala przyjemności rozlała się przez jego ciało, by zaraz znów je otworzyć i spojrzeć na nią rozchełstaną, skupioną, cholernie pewną siebie.
OdpowiedzUsuń— Fletcher… — wymruczał przez zaciśnięte zęby, jego głos brzmiał ochryple, a oddech rwał się coraz bardziej. To było coś więcej niż zwykła ulga czy fizyczna przyjemność. To było to pieprzone wrażenie, że ona trzyma go w garści, a on… wcale nie zamierzał się wyrywać. Nico miał wrażenie, że cała krew w jego ciele płynie teraz tylko w jedno miejsce, a reszta mięśni zaczyna się buntować. Oddychał ciężko, głęboko, tak jakby powietrze było mu nagle potrzebne bardziej niż cokolwiek innego. Było w tym coś piekielnie uzależniającego, sposób, w jaki Sloane dawkowała mu przyjemność. Znajdowała ten idealny balans, który sprawiał, że Nico niemal wstrzymywał oddech przed każdym kolejnym ruchem jej języka. Kiedy przyspieszała, westchnienia zamieniały się w niskie, głuche jęki, urwane, pełne napięcia Gardło miał ściśnięte, głos drżał, gdy syknął cicho, przeciągle:
— Kurwa, Sloane…
Czuł, jak każdy nerw w jego ciele reaguje, mięśnie nóg sztywniały, udo drgnęło od odruchowego napięcia, a palce wolnej dłoni zacisnęły się na krawędzi stołu tak mocno, że pobielały mu knykcie. Miał wrażenie, że jeżeli jeszcze chwilę potrwa to w tym rytmie, to rozerwie go od środka. To nie było tylko fizyczne to, jak patrzyła na niego z dołu tymi oczami pełnymi psotnej pewności, wbijało się w niego równie mocno, jak sam dotyk. Nico, który zawsze miał przewagę, teraz czuł, że to ona rozdaje karty, a jemu… cholernie się to podobało.
Nico kochał to uczucie. Ten moment, w którym to nie on trzymał stery, tylko ona. Kiedy pozwalał, by całkowicie nim władała, bez walki, bez prób odzyskania kontroli, bo wiedział, że przy niej nie miało to najmniejszego sensu. Zresztą… nie chciał tego. Sloane miała w dłoniach i ustach całą jego uwagę, całą siłę, każdą cząstkę samokontroli, którą zwykle tak pieczołowicie pielęgnował. A on? On czuł się cholernie dobrze w tej bezbronności. Uwielbiał świadomość, że każde drgnięcie jego mięśni, każdy urwany oddech i ciche przekleństwo były tylko jej zasługą. Że to ona decydowała, czy pozwoli mu odetchnąć, czy doprowadzi go do granic wytrzymałości. W oczach miał błysk czystej przyjemności, zmieszanej z tym zaskoczeniem, że nawet po tylu doświadczeniach nadal potrafiła wywrócić jego świat do góry nogami. W gardle paliła go suchość, oddech rwał się coraz bardziej, a w środku wciąż powtarzał tylko jedno, że właśnie takie momenty kocha najbardziej.
Nico czuł, że jest już na granicy, napięcie spięło całe jego ciało tak, że każdy mięsień drżał, a oddech rwał się coraz ciężej. Plecami był oparty o blat i nie miał dokąd się cofnąć, nawet gdyby chciał. Była na nim skupiona do tego stopnia, że nie zostawiła mu żadnego wyjścia. Głos utknął mu w gardle, wyrwało się tylko krótkie, zachrypnięte ostrzeżenie, wypchnięte razem z ciężkim oddechem.
— Sloane… ja pierdolę… zaraz… nie wytrzymam… — To miało jej wystarczyć. Dać wybór, czy przerwać, odsunąć się, czy pociągnąć go aż do końca. Ciało Nico rwało się do uwolnienia, mięśnie pulsowały, a w piersi wszystko się spięło w bolesnej wręcz przyjemności. Każdy ułamek sekundy wydawał się ciągnąć w nieskończoność, kiedy patrzył w dół na nią, czekając, co wybierze. Nico czuł, że i tak nie miał już nad sobą kontroli, że cokolwiek postanowiła, będzie jej decyzją, a on musiał się jej poddać.
Nico
Nico stał jeszcze przez moment z głową lekko odchyloną, oddech miał rwany, wciąż próbował dojść do siebie po tym, jak Sloane dosłownie wyssała z niego resztki kontroli. Czuł, jak mięśnie brzucha drżą mu z przeciążenia, a plecy paliły od napięcia, które dopiero teraz powoli puszczało. Kiedy się odezwała, z tym triumfalnym uśmiechem i słowami, które wybrzmiały bardziej jak pieczęć zwycięstwa niż zwykły komplement, jego usta rozciągnęły się w ciężkim, pełnym satysfakcji półuśmiechu. Był zbyt zmęczony, żeby od razu rzucić zaczepnym tekstem,a to samo w sobie było najlepszym dowodem na to, jak mocno nim zawładnęła.
OdpowiedzUsuńJej bliskość, miękkie ciało opierające się o jego, dłoń ułożona na jego piersi wszystko to sprawiło, że nie drgnął nawet o milimetr. Pozwolił jej na ten moment pełnej kontroli, pozwolił, żeby nacieszyła się nim takim, rozbrojonym, z rozsypanym oddechem i szybkim biciem serca pod jej palcami.
— Jesteś w tym najlepsza — wyrzucił z siebie, jeszcze z lekkim zadyszem, uśmiechając się półgębkiem. Głos miał ochrypły, ale w tym brzmieniu kryła się czysta satysfakcja. Przez chwilę tylko wpatrywał się w nią, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół: mokre włosy przyklejone do skroni, połyskujący oddech, rozmazany tusz. Potem ruszył, powolnie, żeby dać sobie chwilę, żeby wrócić do równowagi.
Sięgnął po butelkę wody stojącą na blacie, napił się długiego łyka i podał jej szklankę. Jego dłonie były pewne i ciepłe; zwiastowały opiekę, której nie okazywał głośno, a którą można było poczuć w każdym geście. Gdy Sloane schwyciła szklankę, patrzył na nią z takim czułym rozbawieniem, jakby cały świat mógł poczekać.
Nico parsknął krótkim, urywanym śmiechem, który brzmiał bardziej jak warknięcie niż rozbawienie. Wciąż oddychał ciężko, ale w oczach pojawił się ten znajomy błysk ostrzegawczy, pełen ciemnej energii, którą znała aż za dobrze.
— Nacieszyłaś się? — zapytał, a w jego głosie nie było już tej miękkości sprzed chwili.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, odsunął ją o krok od siebie, dłonie zacisnął na jej biodrach i sprawnie posadził na blacie, na którym jeszcze chwilę temu opierał się sam. Był szybki, zdecydowany, jakby w ułamku sekundy odzyskał całą kontrolę, którą przed chwilą oddał. Pochylił się nad nią, jedną dłonią odgarniając włosy z jej twarzy, a drugą wciąż trzymał ją mocno za udo, wciągając bliżej krawędzi stołu. Ich oddechy mieszały się, a jego usta zawisły tuż nad jej ustami, choć wciąż jej nie pocałował.
— Bo teraz, Fletcher… — wymruczał, celowo przeciągając jej nazwisko, jakby smakował je na języku. — Teraz moja kolej.
Nie dawał jej czasu na riposty, żarty czy kolejne prowokacje. Usta Nico w końcu przykleiły się do jej ust, ale nie były to pocałunki miękkie i powolne jak wcześniej. To był głód głęboki, intensywny, taki, który jasno dawał jej znać, że wszystko, co właśnie mu zrobiła, wróci do niej z podwojoną siłą.
Nico nie pozwolił jej dłużej prowadzić tej gry. Pocałunki, które początkowo były gwałtowne, prędko zaczęły zmieniać kierunek. Oderwał się od jej ust tylko po to, by sunąć nimi niżej, po linii szczęki, szyi, zostawiając za sobą mokry, gorący ślad. Nie spieszył się. Wręcz przeciwnie każdy jego ruch był wyrachowany, tak jakby dokładnie wiedział, jak doprowadzić ją do szału samym oczekiwaniem. Zębami delikatnie zaczepił o obojczyk, po czym znów przesunął się ustami w dół. Po klatce, zatrzymując się przy piersiach, gdzie najpierw musnął je tylko wargami, a potem drażnił językiem.
Nie odrywał od niej dłoni. Jedną cały czas trzymał na jej udzie, sunąc coraz wyżej, aż kciukiem zahaczył o wewnętrzną stronę uda, zmuszając ją do rozchylania nóg szerzej. Drugą ręką podtrzymywał ją w talii, przytrzymując w miejscu, jakby chciał dać jej do zrozumienia, że tym razem to on wyznacza tempo i zasady. Zjechał pocałunkami dalej, zostawiając krótkie muśnięcia na brzuchu, niżej, aż dotarł tam, gdzie od samego początku chciał. Spojrzał na nią jeszcze raz, z tym wyzywającym błyskiem w oczach, jakby pytał, czy już wie, co ją czeka.
Nico zanurzył się w niej powoli, tak jakby od pierwszej sekundy chciał pokazać, że teraz nie ma dla niego nic poza jej ciałem i każdym drgnięciem, które wywoła. Najpierw musnął ją delikatnie, jakby badał grunt wolnym, spokojnym pociągnięciem języka. Wystarczyło, żeby jej biodra lekko uniosły się w jego stronę. Uśmiechnął się pod nosem, czując jej reakcję, i wrócił tam od razu, tym razem mocniej, z wyraźniejszym naciskiem. Krążył językiem w jednym miejscu, powoli zwiększając tempo, jakby z premedytacją przeciągał ją między błogą przyjemnością a niecierpliwym oczekiwaniem. Dłonie miał pewnie zaciśnięte na jej udach, palce wbijały się w miękką skórę, utrzymując ją rozchyloną dokładnie tak, jak on chciał. Od czasu do czasu kciukiem głaskał jej wewnętrzną stronę uda, tylko po to, by zaraz znów przytrzymać ją mocniej, kiedy próbowała instynktownie poruszyć biodrami. Raz po raz przerywał, by złożyć mokry pocałunek, zostawić krótkie muśnięcie ustami, po czym wracał językiem tam, gdzie już wiedział, że doprowadza ją na skraj. Bawił się tempem raz powolny, drażniący ruch, raz szybki, intensywny, zostawiający jej oddech urywany i chaotyczny. Kiedy poczuł, jak jej ciało zaczyna się spinać pod jego dłońmi, dodał do tego palce. Jednym powolnym ruchem wślizgnął się w nią, zsynchronizował każdy ruch z pracą języka, tak że każdy fragment jej ciała nagle reagował na niego. Smakował ją głęboko, zachłannie, jakby czerpał z tego równie dużo przyjemności, co ona. I za każdym razem, kiedy unosiła się mocniej, gdy jej oddech stawał się coraz bardziej urywany, Nico przytrzymywał ją w miejscu, zmuszając, żeby nie uciekała od tej przyjemności, tylko w pełni się jej poddała.
OdpowiedzUsuńNico czuł, jak pod jego ustami i palcami Sloane zaczyna tracić panowanie nad ciałem. Jej uda drżały w jego dłoniach, oddech rwał się w urywanych westchnieniach, a biodra podrywały się niespokojnie, próbując nadążyć za tempem, które on jej narzucił. I wtedy stało się to, na co od początku ją prowadził, jej ciało wygięło się mocniej, jej głos pękł w spazmatycznym jęku, a ona cała zatrzęsła się, szczytując intensywnie, prawie boleśnie. Zamiast się cofnąć, Nico przytrzymał ją jeszcze chwilę, chcąc nacieszyć się każdą sekundą jej rozkoszy. Pocałunkami i językiem przedłużał ten moment, aż jej ciało zaczęło opadać z sił, a oddech stawał się nieco spokojniejszy. Ale jego samego ten widok, ten smak i ten dźwięk tylko jeszcze bardziej podkręciły. Kiedy oderwał się od niej, oczy miał ciemne, oddech ciężki. Zsunął dłonie wyżej, obejmując ją za biodra, i pociągnął w swoją stronę. Nie czekał długo, prowadził się już tylko instynktem. Uniósł jej nogę, drugą ręką podtrzymując ją za plecy, i wślizgnął się w nią mocnym, zdecydowanym ruchem. Jęknął od razu, czując, jak ciasno go obejmuje, jeszcze pulsując po tym, co jej zrobił. Każdy nerw w jego ciele zapłonął. Oparł czoło o jej bark, oddychając ciężko, a biodra zaczęły poruszać się w mocnym, rytmicznym tempie, które z każdym pchnięciem wbijało ją głębiej w blat. Dla niego to, że doprowadził ją tak daleko i wciąż chciała więcej, było jak najczystsze paliwo. A teraz, będąc w niej, czuł się tak, jakby nie istniało już nic poza nimi.
Nico
Nico nie miał już w sobie ani cienia powściągliwości. Teraz liczyła się tylko ona, to jak ciasno go otaczała i jak jej ciało reagowało na każdy, mocny ruch jego bioder. Trzymał ją przy sobie pewnie, z taką siłą, że nie mogła się wyrwać i nie wyglądała na chętną, żeby choćby spróbować. Jego oddech stawał się coraz cięższy, rwał się w urywanych pomrukach i stłumionych przekleństwach, które wyciekały z niego przy każdym mocnym wbiciu się w nią. Uczucie było obezwładniające: gorące, intensywne, dzikie. Jej paznokcie wbijały się w jego ramiona, jej jęki mieszały się z jego własnymi i to wszystko nakręcało go jeszcze bardziej.
OdpowiedzUsuń— Kurwa, Sloane… — wysyczał jej w ucho, zaciskając dłonie mocniej na jej biodrach i przyciągając ją na siebie jeszcze gwałtowniej. Ich ciała zderzały się w mocnym, rytmicznym tempie, które poganiało ich oboje coraz bliżej krawędzi. Nie spuszczał z niej spojrzenia, gdy podniósł twarz. Chciał widzieć, jak się rozpada, jak traci nad sobą kontrolę, wiedząc, że to jego sprawka. I choć sam był już na granicy, to właśnie to spojrzenie, to jak jej ciało drżało przy nim, pchnęło go ostatecznie dalej. Ostatnie pchnięcia były desperackie, jeszcze mocniejsze, aż w końcu całe napięcie w nim pękło. Wygiął się, jęknął gardłowo, wypełniając ją do końca i nie puszczając ani na sekundę. Trzymał ją mocno, aż sam drżał od intensywności orgazmu, który przeszedł przez niego falami, obezwładniając każdy mięsień. Jeszcze chwilę zostali tak, sklejone, rozdygotane ciała, oboje walczący o oddech. Nico schował twarz w jej szyi, pozwalając sobie na parę długich sekund, żeby dojść do siebie, zanim się poruszył.
Nico wciąż trzymał ją przy sobie, jakby nie chciał wypuścić ani kawałka tej chwili. Jego oddech powoli się uspokajał, choć klatka piersiowa nadal unosiła się ciężko, a ciepło pulsowało w nim jeszcze długo po tym, jak fala przyjemności opadła. Twarz miał wtuloną w jej szyję, czuł tam jej zapach i drżenie, które wciąż targało jej ciałem.
— No i co ja mam z tobą zrobić, hm? — wymruczał chrapliwie, głosem niskim i ochrypłym od wysiłku. Nie brzmiał jednak surowo. Było w tym pytaniu więcej rozbawienia i czułości niż jakiejkolwiek złości. Odchylił się lekko, żeby na nią spojrzeć. Jej policzki były zarumienione, włosy przyklejone do twarzy, usta czerwone i spuchnięte od całowania. Uśmiechnął się krótko, w ten swój sposób, pół szyderczy, pół miękki taki, który potrafił wytrącić z równowagi, a jednocześnie zdradzał, że mimo wszystkiego widzi w niej coś więcej. Dłońmi przesunął po jej bokach, uspokajającym, powolnym gestem. Już nie w pośpiechu, nie zachłannie, a tak, jakby chciał nacieszyć się każdym fragmentem jej skóry. Nadal był w niej, ale nie ruszał się, pozwalając, by napięcie naturalnie opadło i zostawiło po sobie tylko to ciężkie, słodkie ciepło.
— Tak patrzysz… — mruknął, muskając ustami jej szczękę. — Jakbyś wygrała, a ja wcale nie wiem, czy powinienem ci to przyznać.
Potem cmoknął ją lekko w policzek, odrobinę zbyt miękko, jak na kogoś, kto jeszcze chwilę temu był w niej dziko i bez hamulców.
— Zostań do rana — powiedział cicho, ale bez żadnych wątpliwości w głosie. To nie była prośba ani sugestia, bardziej jak stwierdzenie faktu, którego nie zamierzał negocjować. Uniósł na nią spojrzenie, zielone, wciąż błyszczące od całego napięcia, które między nimi się rozpaliło.
Kciukiem musnął jej policzek, gdzie włosy przykleiły się od potu.
OdpowiedzUsuń— I bez gadania, Fletcher. Nie chce mi się odwozić cię w środku nocy… — Uśmiechnął się lekko, pół drwiąco, pół ciepło. — Poza tym… lubię, jak budzę się obok ciebie.
Opadł z powrotem na krzesło, przyciągając ją tak, żeby usiadła mu na kolanach, przytulona, naga, jeszcze rozgrzana. Nie musiał już nic więcej dodawać. Nie próbował nawet kryć tego pod żartem, ani rozmywać powagą. Jasne, rzucił to niby luźno, ale prawda była prosta, on naprawdę chciał, żeby została. Żeby nie wychodziła w nocy, nie wymykała się zaraz po wszystkim. Chciał obudzić się rano i mieć ją obok, czuć jej zapach na poduszce i ciężar jej ciała wtulonego w niego. Nie musiał tego mówić wprost, nie musiał nawet patrzeć jej w oczy wystarczyło, jak zabrzmiał jego głos. Głębszy, trochę zmęczony, ale pełen tego spokojnego zdecydowania, które u Nico zawsze znaczyło więcej niż jakiekolwiek słowa. Chciał, żeby została. Dla niego to było aż i tylko tyle.
Nico
Świt sączył się przez szczeliny w zasłonach, rozlewając po sypialni miękkie, złotawe światło. Nico odetchnął głęboko, powoli wracając do rzeczywistości z półsnu. Jego ciało przeciągnęło się instynktownie, ramiona napięły się i rozluźniły, kręgosłup lekko strzelił, a ciężkie westchnięcie wyrwało mu się z ust. Przekręcił głowę na bok i od razu ją zobaczył. Sloane leżała obok, jeszcze wtulona w poduszkę, z włosami rozsypanymi po prześcieradle i spokojnym oddechem. Nawet w tym porannym chaosie wyglądała tak, jakby należała do tego miejsca. Do jego łóżka. Do niego. Nico uniósł rękę i sięgnął do niej, najpierw tylko palcami musnął jej ramię, jakby upewniając się, że nie jest snem, a potem od razu przyciągnął ją bliżej. Jej ciało wtuliło się w niego naturalnie, jakby znało tę drogę na pamięć. Objął ją mocno, wplatając dłoń w jej włosy i składając na jej czole powolny, leniwy pocałunek. Potem wtulił twarz w jej szyję, wdychając znajomy zapach, który przywracał mu spokój szybciej niż cokolwiek innego.
OdpowiedzUsuń— Ani mi się śni ruszać z tego łóżka… — wymruczał niskim, zachrypniętym głosem gdzieś między jej włosami a skórą. Uścisk miał w sobie coś z leniwej czułości, jakby chciał ją zatrzymać przy sobie jeszcze godzinę, dwie, cały dzień.
Nico, jeszcze półprzytomny, przewrócił się na plecy i pozwolił jej na te wszystkie drobne pocałunki i dłonie wplątane w jego włosy. Mruknął coś niewyraźnie pod nosem, kiedy jej „hej” wślizgnęło się do jego uszu, a zaraz potem otworzył jedno oko, jakby z trudem wydobywał się z mgły snu. — Hej, mała zmoro — wymruczał zachrypniętym głosem, takim, który zdradzał, że dopiero co był w głębokim śnie. Uśmiechnął się leniwie, czując jej brodę na swojej klatce. Przeciągnął się jeszcze raz, tym razem razem z nią, i zaraz otulił ramieniem, jakby chciał ją wciągnąć z powrotem pod siebie i zasnąć jeszcze na parę godzin. Kiedy usłyszał o kawie, parsknął krótkim śmiechem. — Kawa, hmm? Myślałem, że to ja jestem twoim porannym kofeinowym strzałem. — Ale nie protestował, kiedy wtuliła się jeszcze mocniej. Jego dłoń powoli, bez pośpiechu, sunęła wzdłuż jej pleców, rysując po skórze leniwe linie, które mogłyby ją uśpić jeszcze na długo. I pewnie by ją tak trzymał, gdyby nie jej ciche „pójdziesz po kawę?”. Nico westchnął teatralnie, jakby właśnie kazała mu wybrać się w samotną ekspedycję na drugi koniec świata. — Ty wiesz, że ty świetnie ogarniasz ten ekspres. Widziałem. I wiem, że teraz próbujesz mnie oszukać. — Jego głos brzmiał surowiej niż naprawdę czuł, bo chwilę później i tak musnął nosem jej skroń. Ale kiedy rzuciła o jego tyłku, zaśmiał się już głośno. — Serio? To twoja karta przetargowa? — Podniósł się w końcu z jękiem, jakby właśnie ktoś brutalnie wyrwał go z raju. Stanął przy łóżku, przez moment przeciągając się z rękami nad głową, dobrze wiedząc, że ma na sobie tylko bokserki. — No to się napatrz, Fletcher. — Rzucił przez ramię, idąc w stronę drzwi, jeszcze bez pośpiechu. Celowo poruszał się powoli, jakby naprawdę wystawiał się na jej spojrzenie. Po chwili w mieszkaniu rozległ się dźwięk ekspresu, a aromat kawy zaczął się unosić po korytarzu, docierając też do sypialni. Nico wszedł do sypialni akurat w chwili, kiedy Sloane z pazurem komentowała półgłosem to, co widziała na ekranie. W dłoniach trzymał dwa kubki z kawą, z których unosiła się jeszcze gorąca para. Postawił na stoliku nocnym dwa kubki z kawą. Wrócił do łóżka, wsuwając się z powrotem pod kołdrę obok niej i obejmując tak, jakby wcale nie wychodził.
— Masz swoją kawę. A teraz serio, nie ruszam się stąd do wieczora. — Pocałował ją w czoło i zerkną jej przez ramię.
— Aha… — mruknął, rozbawiony, stawiając kubki na stoliku nocnym. — To teraz rozumiem, gdzie poleciała cała twoja energia. Instagram, największy wróg poranków.
Zsunął się z powrotem pod kołdrę i jednym ruchem zerknął na jej telefon. Ekran wciąż zatrzymany na story. Przez sekundę śledził obrazy, przeskakiwał wzrokiem przez te świece, kieliszki.
OdpowiedzUsuń— Taki z niego romantyk? — Mruknął średnio zainteresowany aż w końcu zatrzymał się na twarzy dziewczyny.
— Cofnij… — polecił a kiedy Sloane spełniła jego prośbę jego klatka piersiowa uniosła się, ale zaraz potem zapadła, jakby przez chwilę naprawdę zapomniał oddychać. Patrzył na to zdjęcie, potem na Sloane, i znowu na zdjęcie.
— To… na pewno od Cartera? — zapytał cicho, z niedowierzaniem, głos miał głębszy, niż zazwyczaj, jakby coś go przydusiło. A potem, niemal automatycznie, prychnął i szepnął pod nosem. — Pierdolisz… Niemożliwe.
Nico nie odrywał wzroku od ekranu. Jego brew lekko drgnęła, a usta rozchyliły się tak, jakby sam nie dowierzał w to, co widzi. Dopiero po chwili spojrzał na Sloane, jakby musiał się upewnić, że siedzi tu naprawdę, obok niego. Na moment jego zwykle niewzruszona maska pękła. W oczach nie miał już tego rozbawionego błysku, tylko skupienie i coś, czego rzadko pozwalał komukolwiek u siebie zobaczyć.
— Przecież to… Sophia. — Wypowiedział powoli, niemal szeptem, jakby samo imię było wystarczająco ciężkie.
Nico
Nico wciąż gapił się w ekran, jakby próbował doszukać się jakiegoś błędu. Obraz zlewał mu się w jedno, a on i tak wpatrywał się w szczegóły: delikatne uniesienie kącików ust, to spojrzenie spod rzęs, gest dłoni przy twarzy, który znał na pamięć. Wszystko aż do bólu znajome. Westchnął ciężko, przeciągając to powietrze przez zaciśnięte zęby tak, że zabrzmiało jak syczące „kurwa”.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że to brzmi jak pojebana bajka, ale nie ma tu żadnego „może”. To Sophia. Ta Sophia… — powiedział spokojniej, ale z taką pewnością, że nie pozostawiał miejsca na wątpliwości. W jego głosie pobrzmiewało niedowierzanie, bardziej szok niż gniew. Jakby widział coś, co kłóciło się ze zdrowym rozsądkiem. Podrapał się po karku, wciąż gapiąc się w zdjęcie, a drugą ręką przyciągnął Sloane do siebie, jakby jej obecność miała mu pomóc złapać punkt odniesienia.
Oderwał wzrok od telefonu i spojrzał na nią, ze zmarszczką między brwiami, z tą surową szczerością, która u niego pojawiała się rzadko.
— Był u ciebie? — powtórzył, jakby musiał się upewnić, że dobrze usłyszał. — Po co? Chciał, żebyście do siebie wrócili?
Oparł łokieć o kolano, drugą dłonią potarł kark. Widać było, jak pracuje mu szczęka, napięta do granic. Carter. Sophia. Sloane. Wątki plątały mu się w głowie w bezsensowną sieć. Zamrugał, odchylił się na wezgłowie i odłożył telefon na koc. Zmarszczył czoło, ale nie było w tym złości, tylko próba sklejenia faktów w całość, która wciąż się rozsypywała.
— To się nie klei. Najpierw wyznaje ci miłość, a tydzień później robi sobie kolację przy świecach z nią? — parsknął krótko, bardziej w niedowierzaniu niż kpinie. Chwilę jeszcze mierzył wzrokiem wygaszony ekran, a potem podrapał się po karku, ciężko wypuszczając powietrze. Sięgnął po kubek z kawą i upił łyk. Oparł się wygodnie, dłużej zatrzymując spojrzenie na blondynce.
— Wiesz, co jest tu dziwne? — odezwał się spokojnie, z tym charakterystycznym chłodem, który miał, kiedy coś naprawdę go zastanawiało. Przeciągnął dłonią po twarzy i znów sięgnął do niej, muskając jej włosy. Nie było w tym nerwowości, raczej próba uspokojenia.
— Może Carter… może on się o nas dowiedział. Może właśnie dlatego to robi. Żeby cię wkurwić. Żeby cię dojechać, rozumiesz? — spojrzał ostro na Sloane, a zaraz potem na bok, jakby musiał się oderwać od tego spojrzenia, bo paliło go bardziej, niż chciał przyznać. — Nie ma innej opcji. Sophia i Carter nie mają ze sobą nic wspólnego. To dwa różne światy, Sloane. To nie jest coś, co po prostu dzieje się przypadkiem. — Uniósł brew, jakby sam się zastanawiał, czy ta teoria nie brzmi za bardzo jak paranoja.
Opadł z powrotem na wezgłowie łóżka i odrzucił telefon na koc. Zmarszczone brwi nie rozluźniły się ani trochę. Sięgnął do niej, wsunął palce w jej włosy i przyciągnął ją bliżej.
— Jeśli on to zrobił tylko po to, żebyś ty to zobaczyła… to poszedł o krok za daleko. — Wypuścił powietrze głośno, a kąciki ust uniosły się w gorzkim uśmiechu bez cienia rozbawienia. — A to, że akurat ją do tego wykorzystał… — urwał, zaciął się na moment i mocniej ścisnął jej włosy.
Nico oparł kubek z kawą na stoliku nocnym, a spojrzenie zatrzymał wyłącznie na niej. Miał tę swoją charakterystyczną niewzruszoną twarz, ale w oczach błyszczało pytanie, które zawisło w powietrzu ciężej niż cała ta sytuacja.
OdpowiedzUsuń— Zamierzasz coś z tym zrobić? — rzucił spokojnie, bez wyrzutu, raczej jak ktoś, kto chce sprawdzić, w którą stronę to pójdzie. Głos miał niski, równy, jakby sama świadomość tego, że Sophia pojawiła się u boku Cartera, była absurdem, którego nie warto było roztrząsać zbyt długo. Pochylił się lekko, musnął ustami jej włosy, a potem zatrzymał się przy uchu, mówiąc miękko, ale stanowczo.
— Niech robi, co chce. Niech się szlaja z kim chce. Jego sprawa. — Wsunął dłoń na jej biodro, powoli, celowo, jakby chciał przyciągnąć ją do swojego rytmu, oderwać od ekranu, od tej burzy w głowie. Oparł się wygodniej, wciągnął powietrze i westchnął krótko, bardziej dla samego rozładowania napięcia.
— Nie ma sensu dawać mu tego, czego chce. — Podniósł brew i uśmiechnął się lekko, tak jak potrafił, tym półuśmiechem, co rozbrajał i irytował jednocześnie. — A on chce, żebyś siedziała i się tym gryzła.
Sięgnął znów po kawę, upił łyk, a wolną dłonią odgarnął jej włosy z twarzy.
Nico
Nico obserwował ją spod przymrużonych powiek, kiedy odłożyła telefon. Widok jej miny, tego cichego rozczarowania, które nie umknęło jego uwadze, sprawił, że przyciągnął ją bliżej, nie pozwalając, by schowała się w kołdrze czy we własnych myślach.
OdpowiedzUsuń— Właśnie dlatego mnie to tak dziwi — odezwał się w końcu, spokojnie, z tą swoją charakterystyczną pewnością. — Nie ma szans, żeby się tam znalazła tak po prostu. — Jego palce przesunęły się po jej biodrze, lekko, jakby chciał ją uspokoić tym prostym gestem. Zmarszczka między brwiami zdradzała, że w głowie próbował poukładać układankę, której elementy nie pasowały do siebie za cholerę.
— Nie wiem, Sloane… to wygląda jak teatrzyk. A może… — przerwał, kręcąc głową. — Sam nie wiem. — Odchylił się wygodniej, znów przeciągając dłonią po jej włosach i przyciągnął ją do siebie tak, żeby opierała się o jego klatkę. Jego ton złagodniał. — Ale nie zamierzam tego rozkminiać w nieskończoność. — Uniósł lekko jej podbródek, żeby spojrzała mu w oczy.
Na jego twarzy pojawił się półuśmiech, taki, który miał zdjąć ciężar z sytuacji.
— Bo jak dla mnie… — nachylił się, musnął jej skroń ustami, a potem pozwolił dłoni zsunąć się niżej po jej talii — …o wiele ciekawsze jest to, że jesteś tu teraz.
Nico słuchał jej w ciszy, oparty plecami o wezgłowie, z tą swoją typową niewzruszoną miną. Ale Sloane znała go już na tyle, że widziała, jak w jego oczach coś przeskakuje, jak mięśnie szczęki się napinają, kiedy układa sobie obraz w głowie. Kawa w jego dłoni lekko się przechyliła, zanim odstawił kubek na stolik nocny. Przeciągnął się, jakby tym ruchem chciał strząsnąć napięcie z barków.
— To wszystko? — zapytał. Nie brzmiał ani oskarżycielsko, ani z pretensją. Bardziej jak ktoś, kto chce wiedzieć, czy nie zostawiła jeszcze czegoś pod powierzchnią. — Niczego nie pomijasz?
Sięgnął po kubek z kawą, pociągnął łyk i wrócił spojrzeniem do niej. Wyglądał, jakby miał cierpliwość czekać tyle, ile trzeba, ale jednocześnie nie dawał jej uciec od pytania.
— No to przynajmniej już wiem, skąd to wszystko... — mruknął w końcu, spokojnie, ale z takim krótkim, gorzkim śmiechem pod nosem. Potarł dłonią kark, a spojrzenie zatrzymał na Sloane.
Sięgnął po telefon, jakby chciał jeszcze raz spojrzeć na zdjęcie, ale tylko westchnął i odłożył go z powrotem. Przymknął oczy, pozwalając jej się wtulić, a sam przesuwał powoli palcami po pasmach jej włosów. Czuł, że w jej głosie wciąż buzowało to znajome napięcie, nie ta otwarta złość, ale to ciche, wewnętrzne pytanie „dlaczego?”.
— Skąd miałby się dowiedzieć…? — powtórzył po niej, bardziej do siebie niż do niej. Westchnął krótko, odchylając głowę o wezgłowie. — Nie wiem — jego ton był spokojny, ale pewny. Uniósł brew, zerknął na nią z góry, a kącik ust drgnął mu lekko w półuśmiechu. — Nie byliśmy bardzo… dyskretni. Z resztą nie było takiej potrzeby. — Palcami przesunął po jej dłoni, którą miała na jego brzuchu, splótł z nią palce, żeby ją uspokoić.
Nico roześmiał się krótko, ten niski, chropowaty dźwięk rozlał się po cichym pokoju. Rozluźnił chwyt, palce znów wsunął głębiej w jej włosy, tym razem delikatnie, niemal pieszczotliwie.
— Przepraszam. — mruknął z uśmiechem, unosząc brew, jakby wciąż nie do końca był skruszony. — Następnym razem postaram się nie zrujnować twojego salonowego budżetu.
Pochylił się, musnął jej skroń krótkim pocałunkiem, a jego głos złagodniał. Odchylił lekko głowę i zmrużył oczy, jakby nie wiedział, czy dobrze usłyszał.
— Zaczekaj. — odezwał się powoli, tonem, który nie znosił wymijania odpowiedzi. — Co znaczy „nie najgorsze, co zrobił na twoich oczach”?
Uniósł brew, a w kąciku ust drgnęło coś jak cień irytacji. — Sloane… co dokładnie zrobił?
Oparł łokieć o kolano, pochylając się trochę w jej stronę. To już nie było rzucanie półżartem. Teraz brzmiał, jakby chciał usłyszeć każdy szczegół, nawet jeśli miało go to wkurwić.
Zaciągnął się powietrzem głęboko, a potem wypuścił je wolno.
OdpowiedzUsuń— Co miałbym zrobić, Sloane? — mruknął w końcu, odchylając głowę i opierając ją o wezgłowie. — Ja nie gram w jego gry. Nigdy nie grałem. I nie zacznę teraz. — Spojrzał na nią uważnie, jakby chciał, żeby zapamiętała jego słowa. Wsunął dłoń w jej włosy i przyciągnął ją bliżej, nie po to, żeby ją uciszyć, ale żeby samemu poczuć trochę spokoju.
— W końcu nie pierwszy raz bierze się za moją ex… — dodał ciszej, niemal pod nosem. — Można powiedzieć, że jestem przyzwyczajony.
Odchylił się znów i sięgnął po kubek z kawą, jakby potrzebował czegokolwiek, co rozproszy ciężar tej rozmowy. Upił łyk, wciąż patrząc na nią spod zmrużonych powiek.
Nico odstawił kubek na stolik, a potem obrócił się do niej bardziej, opierając łokieć o poduszkę. Jego spojrzenie złagodniało, a w kącikach ust pojawił się cień uśmiechu, taki, który mówił więcej niż słowa.
— Wiesz, Sloane… — zaczął powoli, jakby ważył każde słowo. — Gdybyś jednak chciała przestać się tak chować po kątach… to nie miałbym nic przeciwko.
Przeciągnął dłonią po jej ramieniu, zatrzymując się na jej nadgarstku, żeby przyciągnąć ją jeszcze bliżej. — Mogłabyś na przykład towarzyszyć mi na gali Mistrzów Sportu… — urwał na moment, patrząc jej prosto w oczy. Mówił spokojnie, bez cienia żartu, ale też bez presji. Jak propozycję, którą rzucił, wiedząc, że to ona ma podjąć decyzję. A jednak jego ton brzmiał tak, jakby naprawdę chciał ją tam mieć u swego boku.
Nico
Nico oparł czoło o jej skroń, a jego dłoń zatrzymała się na jej talii, przyciągając ją mocniej. Westchnął, ale tym razem spokojniej, jakby sam odpuścił gonitwę myśli.
OdpowiedzUsuń— Masz rację. — Mruknął nisko. — Nie ma co się rozdrabniać. Carter zawsze będzie odpierdalał swoje, a my możemy albo się w to wkręcać, albo… olać. A ja zdecydowanie wolę tę drugą opcję.
Pozwolił, żeby przez chwilę zapadła cisza, taka, w której czuć było tylko jej ciepło i jego spokojny oddech. Słuchał jej spokojnie, ale gdzieś w środku poczuł to nieprzyjemne ukłucie. Nie chodziło o to, że wciąż miała w sobie emocje do Cartera, to wiedział i akceptował. Bardziej o to, że gdyby okoliczności były odrobinę inne, gdyby Carter „był w nastroju”, to mogłaby po prostu z nim pójść do łóżka. Nico nigdy nie był typem, który błagał o wyłączność, ale nie był też z kamienia. To zdanie zakorzeniło się w nim i pracowało jak cierń. Nie zdradził tego od razu, jego twarz pozostała spokojna, choć spojrzenie przygasło. Palce, którymi bawił się jej włosami, na moment się zatrzymały. W głowie wyobraził sobie scenariusz, którego nie chciał oglądać. Sloane i Carter w tym klubie, jej miękkość wobec niego, to, jak mówiła, że wszystko wróciło. Pomyślał, że gdyby Carter sięgnął po nią inaczej, nie rozmawialiby teraz o tym w łóżku. I to bolało. Mimo to przyciągnął ją bliżej, jakby odruchem chciał zatuszować ten ciężar gestem.
Nie skomentował od razu. Bo gdyby teraz wyrzucił z siebie pierwsze słowa, które cisnęły mu się na język, mogłoby to zabrzmieć ostrzej, niż zamierzał.
Nico przyjął to spokojnie, przynajmniej na zewnątrz. W środku coś go ścisnęło, ale nie zamierzał robić sceny ani dopytywać. Wystarczyło mu to jedno zdanie, które utkwiło w głowie. — Jasne. — Mruknął tylko, krótko, oszczędnie. Ton miał równy, może nawet trochę zbyt neutralny. Pocałował ją jeszcze raz w skroń i odchylił głowę na wezgłowie łóżka.
Oparł czoło o jej skroń, zostając tak przez chwilę w ciszy. Nie miał zamiaru jej oceniać, nie miał zamiaru też rozdrapywać tego, co sama próbowała właśnie odłożyć na bok.
— Nie Sloane, nie zasłużyłaś — powiedział dopiero po chwili, niżej, jakby pod nosem, ale na tyle wyraźnie, żeby nie mogła mieć wątpliwości, że to padło.
Nico parsknął śmiechem, jakby sam absurd jej słów zmusił go do reakcji. Pokręcił głową i spojrzał na nią spod lekko zmrużonych powiek.
— Serio? Ja i Carter w jednej drużynie? — mruknął, jakby samo to zestawienie go bawiło i obrzydzało naraz. — Sloane, ja bym nie wpadł na taki pojebany scenariusz nawet po trzech butelkach whisky. — Pokręcił głową, a spojrzenie miał jeszcze zmrużone, jakby próbował rozproszyć absurd, który wciąż wisiał w powietrzu. Odetchnął głębiej i wrócił wzrokiem na sufit, przez chwilę milcząc. W jego twarzy nie było tej ciężkości, którą miała przed chwilą, ale było skupienie, takie charakterystyczne dla Nico, gdy coś mu się nie układało w głowie.
— Co chciałbym zrobić? — powtórzył jej pytanie, jakby rozważał różne opcje. — Szczerze? Pójść tam i wyciągnąć ją za rękę. Bo wiem, że nie ma pojęcia, w co się pakuje… — Otworzył usta jakby miał dodać coś jeszcze, ale głos uwiązł mu w gardle. Soph nie potrafiła się nawet samą przypilnować na imprezie, była zbyt ufna, zbyt naiwna, nie przewidywała zagrożeń, jak wtedy, kiedy ten gość dosypał jej do drinka narkotyki. Westchnął, a w jego głosie zabrzmiała nuta szczerości, której zwykle tak pilnował. — Ale to nie moja rola, nie mam prawa. Sama musi zrozumieć, co to za gość.
Jego dłoń przesunęła się z jej talii na biodro, zatrzymując się tam, jakby chciał ją unieruchomić w tej chwili, zatrzymać od dalszych analiz.
Nico odchylił się lekko do tyłu, wciąż mając ten jej ciepły uśmiech przed oczami. Był jakiś inny niż wszystkie wcześniejsze, spokojniejszy, szczery. A jego samego rozgrzało w środku coś, czego nawet nie próbował nazwać.
OdpowiedzUsuńKącik ust drgnął mu w zaczepnym półuśmiechu. — Czy ty się właśnie zgodziłaś na chodzenie? — zapytał, przekornie przeciągając słowa, jakby chciał ją lekko podroczyć. Jego ton był miękki, ale w spojrzeniu kryło się wyraźne rozbawienie.
Przesunął kciukiem po jej policzku i nachylił się, by musnąć jej usta powoli, z takim dziwnym spokojem, który nieczęsto mu się zdarzał. — Bo brzmi to bardzo oficjalnie, Sloane. Gala, żadnych bocznych wyjść, zero kryjówek… — mruknął nisko, wciąż blisko niej.
Nico
Nico uśmiechnął się, najpierw tak delikatnie, jakby szkic tego uśmiechu miał zaraz zniknąć. Potem zrobił to na dobre, taki, który rozprasza napięcie. Odrzucił myśl o zemście czy wielkiej dramie; w jego głosie zabrzmiało raczej rozbawienie niż gniew.
OdpowiedzUsuń— Może i się zdziwimy — odpowiedział miękko, przesuwając dłoń po jej biodrze. — Albo może po prostu będziemy mieli swoje życie i nie będziemy się tym przejmować. Carter zrobi swoje, świat kręci się dalej, a my zrobimy to, co do nas należy — dodał z lekkim wzruszeniem ramion, ale bez pośpiechu. Było w tym zdaniu coś, co mówiło: „nie chcę cię do niczego zmuszać, ale jestem przy tobie”.
Przyciągnął ją bliżej, tak że mogła poczuć bicie jego serca pod dłonią. Spojrzał jej w oczy tym spokojnym, poważnym spojrzeniem, które przy nim rzadko uchodziło za słabość, a jednak teraz niosło obietnicę.
— Jak chcesz, żebym coś zrobił, to powiedz. Ale wiesz co? Wolę to zostawić. Wolę, żebyś została przy mnie dziś, przy kawie, przy śniadaniu i przy tym, że nie robimy absolutnie niczego ważnego — powiedział cicho. — Jeśli Carter chce robić teatr, niech robi... Ja nie mam zamiaru się w to wpychać. Wolę po prostu mieć ciebie obok.
Przytulił ją mocniej, pocałował w czoło i rozkładającym się, beztroskim tonem dodał:
— Gala, żadnych kryjówek, żadnych ucieczek bocznym wyjściem, pamiętasz? — zaśmiał się lekko. — Ale jak już mówiłaś, jeśli kiedyś zapragniesz, żeby ktoś ci przywrócił trochę normalności, to ja mogę być tym idiotą, który z tobą pójdzie. A dzisiaj... Po prostu zostań. Do obiadu, do kolacji, do końca świata, jeśli chcesz. Ja… po prostu chcę, żebyś była.
Nico uśmiechnął się cicho, takim półuśmiechem, którym obdarzał ją w najmniej oczekiwanych momentach i które zawsze ją niszczyło trochę od środka. Przez chwilę milczał, palcami powoli przesuwając po jej nadgarstku, jakby układając w głowie argumenty, których nie musiał wypowiadać na głos.
Przybliżył się, pochylił i pocałował ją miękko w czoło, potem w usta ciepło, zabezpieczająco. Jego głos był niski, bardziej osobisty niż wcześniej:
— W następny weekend pójdziemy na galę. Założysz swoją „revange dress”, a Carter znów przyjdzie płakać pod twoimi drzwiami… i prosić cię o kolejną szansę. Ale wiesz co? Będzie już za późno… bo ja tam będę. — Zaczął się śmiać lekko, bez złośliwości, raczej z czułością, i przeciągnął ją bliżej, owijając ramieniem.
— A teraz poważnie: kawa, śniadanie i zero analizowania social media.
Nico odwzajemnił pocałunek spokojnie, ale intensywnie, jakby chciał zamknąć w nim wszystkie odpowiedzi, których nie potrafił teraz ubrać w słowa. Potem odsunął się odrobinę, żeby móc spojrzeć jej w oczy.
Przesunął dłonią po jej włosach, potem zsunął ją na kark i przyciągnął ją bliżej.
— Oficjalnie, nieoficjalnie… dla mnie to bez różnicy. Nie potrzebuję podpisanych papierów ani fanfar. Ani ślubu w Vegas. — Uniósł lekko brew. — Wystarczy, że jak cię pytam, gdzie będziesz wieczorem, odpowiesz „u ciebie”. I to już jest więcej niż większość ludzi w moim życiu kiedykolwiek miała.
Uśmiechnął się krótko, ciepło, bez tej typowej drwiny, którą zwykle maskował emocje.
— No, dobrze, chodzi też trochę o to, żeby wszystkie te twoje „side chicks” zobaczyli, gdzie naprawdę jest twoje miejsce. — Spojrzał na nią z ukosa, rozbawiony, ale pod słowami kryła się nuta dumy. Nachylił się jeszcze raz, całując ją długo, jakby chciał zaspokoić w niej ten spokój, którego sama się zaczęła chwytać.
— A teraz serio, bo inaczej nie wyjdziemy z łóżka do wieczora. Chcesz tę kawę wreszcie, czy mam cię przekonać, że nie potrzebujesz niczego poza mną?
Zapytał a potem pochylił się i musnął jej usta, najpierw krótko, niemal niewinnie, a potem dłużej, tak że oddechy zaczęły się mieszać.
OdpowiedzUsuń— Zadbam o to, żebyś nie miała już wątpliwości, Fletcher — mruknął, a jego głos zawibrował na jej skórze, mieszając obietnicę z żartem. Zanim zdążyła zaprotestować, Nico zanurkował pod kołdrę, przesuwając się niżej z ciepłym, pewnym siebie rozbawieniem. Pocałunki zostawiał po drodze, od jej piersi w dół, każde lekkie, ale celowe, aż kołdra poruszała się razem z nim. Jego dłonie przytrzymały jej biodra. Pocałunki stały się bardziej pewne, głębsze, aż w końcu znalazł drogę tam, gdzie najbardziej na niego czekała. Czuł, jak jej ciało drgnęło, a to tylko podsyciło jego własną pewność. Kiedy próbowała choć na moment odsunąć się w tył, złapał ją zdecydowanie za udo i pociągnął w dół, tak żeby opadła plecami na materac.
— Ani się waż… — wymruczał nisko, chrapliwie, zanim na powrót zagłębił się między jej udami. Przytrzymywał ją tak, by nie miała jak się wymknąć, jego dłoń na jej skórze była ciężka, stanowcza. Dopóki on nie zdecyduje, nie będzie miała szansy się odsunąć. I wiedział, że właśnie tego od niego chciała. Powoli, z premedytacją rozchylał jej nogi szerzej. Nie spieszył się, prowadził język dokładnie tam, gdzie chciał, kreśląc leniwe, mocne pociągnięcia, raz głębsze, raz lżejsze, kontrolując tempo z precyzją, jakby układał własną melodię. Jego ramiona mocno przytrzymywały jej biodra przy materacu, nie pozwalając na choćby drgnięcie. Z każdym ruchem wciągał ją głębiej w swoją grę, coraz odważniej, coraz pewniej, jakby świadomie testował granice, które i tak zamierzał przekroczyć. Uniósł na moment głowę, jego oddech gorący osiadł na jej skórze, po czym wrócił do niej, tym razem mocniej, intensywniej, nie pozostawiając miejsca na przerwę. Palce jednej dłoni zacisnął jeszcze pewniej na jej udzie, a drugą przesunął powoli wyżej, wzdłuż jej brzucha, tak jakby chciał zaznaczyć, że kontroluje całe jej ciało, nie tylko to, co działo się między nimi teraz. Nie przestawał, rytm miał w pełni pod kontrolą. Wszystko w jego ruchach było konsekwentne, stanowcze, ale i przesiąknięte czystą przyjemnością, jaką czerpał z tego, że mógł się w niej zatracić na własnych zasadach.
Nico
Nico uniósł głowę, wciąż przytrzymując jej udo, jakby celowo opóźniał moment, w którym odzyska nad sobą pełną kontrolę. Odetchnął ciężko, a kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu, który miał w sobie wszystko, satysfakcję, pewność i tę nutę bezczelności, z którą tak dobrze go znała. Powoli wyprostował się, sunąc dłonią wzdłuż jej uda, aż zatrzymał ją na biodrze. Pochylił się, złożył na jej ustach krótki, mocny pocałunek, jakby składał podpis pod tym, co właśnie między nimi się wydarzyło.
OdpowiedzUsuń— Chcesz dobitniej, hm? — mruknął chrapliwie, przesuwając ustami po linii jej żuchwy w stronę ucha. — To się świetnie składa, bo jeszcze wcale nie skończyłem.
Jednym płynnym ruchem pociągnął ją niżej na materac, sprawiając, że znów znalazła się pod nim. Przyciągnął jej nadgarstki nad głowę i przytrzymał je jedną dłonią, a drugą powoli przesunął od jej szyi w dół, po brzuchu, aż do bioder. Patrzył jej w oczy, jakby samym spojrzeniem chciał podkreślić, że teraz to on rozdaje karty.Przesunął dłonie wzdłuż jej ud, aż w końcu pewnie je rozchylił, nie pozwalając na żadne cofnięcie.
Bez ostrzeżenia, bez żadnych słów, wszedł w nią mocno i głęboko, całą siłą, która w nim pulsowała od dłuższej chwili. Drgnął przy tym sam, bo nawet po wszystkim, co już tej nocy zrobili, to uczucie uderzyło w niego jak fala ciepło, ciasnota, znajome i wciąż oszałamiające. Z gardła wyrwał mu się krótki, szorstki pomruk, kiedy napięcie ustąpiło pierwszej fali czystej ulgi. Oparł dłoń tuż obok jej biodra, drugą wciąż zaciskając mocno na jej udzie, jakby nie zamierzał pozwolić, by choć na moment mu uciekła. Przez moment zawiesił się nad nią, jakby chciał, żeby poczuła, jak bardzo to na niego działa, zanim zaczął się w niej poruszać, mocno, głęboko, w tempie, które nie zostawiało złudzeń, że zamierza jej pokazać dokładnie to, o co prosiła. Każde pchnięcie mówiło za niego: że tego właśnie chciał, że o niczym innym nie myślał od chwili, kiedy poczuł jej smak na języku. Nico nie zostawił miejsca na żadne niedopowiedzenia. Wszedł w nią do końca, mocno, pewnie, aż jego ciało zderzyło się z jej biodrami. Rytm od razu narzucił taki, jakby musiał coś sobie udowodnić. Może to, że to on jest w tej chwili w jej myślach, że to on jest jej wyborem, niezależnie od tego, kto błaga ją o jej uwagę. Oddychał ciężko, urywanymi haustami, a każdy z nich mieszał się z głuchymi pomrukami wyrwanymi spomiędzy zaciśniętych zębów. Podpierał się na przedramieniu tuż obok jej głowy, a drugą ręką wciąż mocno trzymał jej udo, przyciskając je do materaca, jakby tym prostym gestem chciał ją przy sobie unieruchomić. Czuł ciepło, ciasnotę, to znajome szaleństwo, które kazało mu przyspieszać, napierać mocniej, bez litości. Jego biodra poruszały się w równym, intensywnym tempie, coraz bardziej zdecydowanym. Bliskość jej ciała, świadomość, że jest tylko dla niego, działała na niego jak narkotyk. Nachylił się niżej, zębami zahaczył o jej ucho a potem szyję, zostawiając mokry, szybki ślad, po czym znów uniósł głowę, patrząc na nią z góry. Jego spojrzenie było ciężkie, przyćmione rozkoszą i determinacją, a w tym wszystkim tkwiło jedno proste przesłanie: jesteś moja, teraz i tu.
Nico czuł, jak wszystko w nim napina się z każdą sekundą mocniej, jakby całe ciało zmuszało go, by nie zwalniał nawet na moment. Ruchy miał rytmiczne, mocne, aż materac pod nimi jęczał w odpowiedzi. Przyciągnął jej biodra bliżej, całkowicie pozbawiając ją możliwości ucieczki, samemu pogrążając się coraz głębiej w tej chwili. Jego gardło wypełniały chrapliwe pomruki, oddech rwał się krótko, a skronie miał wilgotne od potu. Oparł czoło o jej ramię, by złapać jeszcze odrobinę siły, ale nie zwolnił ani na moment, przeciwnie, im bardziej czuł, że zbliża się do granicy, tym mocniej przyspieszał.
Napięcie rosło gwałtownie, przejmując kontrolę nad każdym nerwem. Zacisnął palce na jej udzie i biodrze, aż biel jego knykci odcinała się ostro na tle skóry. I wtedy… doszło do punktu, z którego nie było odwrotu. Z gardła wyrwało mu się urwane przekleństwo, a zaraz potem jęk ulgi i rozkoszy, gdy całkowicie się zatracił, oddając jej wszystko, bez żadnych hamulców.
OdpowiedzUsuńOpadł na nią ciężko, nie od razu odzyskując oddech, wciąż drżący z intensywności, która przeszła przez jego ciało jak fala. Jeszcze przez moment trwał w bezruchu, z czołem opartym o jej skórę i ciężkim oddechem, jakby musiał wyrównać to, co rozedrgało się w nim za mocno. Klata unosiła się szybko, a mięśnie wciąż drżały od napięcia, które dopiero puszczało. W końcu westchnął głęboko, jakby wyrzucał z siebie resztkę tego szaleństwa, i poluzował uścisk na jej biodrze. Nie odsunął się jednak, przeciwnie, powoli zsunął dłoń, objął nią jej talię i przyciągnął jeszcze bliżej. Jakby musiał mieć pewność, że naprawdę jest tu z nim. Uniósł głowę i odnalazł jej usta krótkim, miękkim pocałunkiem, który kontrastował z intensywnością tego, co przed chwilą się wydarzyło. Potem opadł obok niej na materac, od razu wciągając ją w swoje ramiona i zakleszczając w objęciu, jakby absolutnie nie chciał jej wypuścić.
— Kurwa… — mruknął półgłosem, bardziej do siebie niż do niej, a potem pocałował ją jeszcze raz w skroń. — Chyba muszę ci zrobić nową kawę… — rzucił i zaśmiał się przy tym z niedowierzaniem.
Nico
Nico zatrzymał się w progu. Był przyzwyczajony do fleszy, do gal, do setek osób w garniturach i sukniach. Ale to, co zobaczył teraz, nie miało nic wspólnego z żadną z tamtych scen. To była Sloane. Jego Sloane. W czerwieni, która oplatała ją jak płomień. W szpilkach, w których wyglądała, jakby właśnie przejęła całe miasto. I ten łańcuszek, drobny, ale tak bezczelnie wymowny, że jego serce na sekundę zatrzymało się w piersi.
OdpowiedzUsuńRuszył w końcu, powoli, jakby naprawdę szedł do niej przez ogień. Garnitur leżał na nim idealnie, ciemny, z błyskiem przy mankietach i lekko rozpiętą koszulą pod szyją, bez krawata, jak zawsze, bo nie był typem, który daje się udusić materiałem. Ale mimo tego, jak wyglądał, miał świadomość, że przy niej… nie istniała żadna konkurencja.
— Gdzie, do cholery, my się wybieramy? — odezwał się w końcu, głos miał zachrypnięty, nisko brzmiący, bardziej jak pomruk niż pytanie. — Bo jeśli na galę, to ktoś powinien ostrzec resztę, że konkurencja właśnie skończyła się dla wszystkich.
Podszedł bliżej, zatrzymał się tuż przed nią, jeszcze nie dotykając, ale patrząc jak w obrazek. Odetchnął ciężej, przelotnie zagryzł wargę, po czym dopiero wtedy pozwolił sobie sięgnąć dłońmi do jej talii.
— Sloane Fletcher — powiedział jej imię w taki sposób, jakby właśnie odkrył coś zakazanego i pięknego jednocześnie. — Nie będę w stanie spuścić z ciebie wzroku przez cały wieczór. I nawet nie zamierzam próbować.
Nachylił się, muskając ustami jej odsłonięty bark, zostawiając na nim ledwie wyczuwalny pocałunek. Na miejscu Nico szybko zrozumiał, że się nie pomylił. To, co się wydarzyło, przerosło jego przewidywania. Od chwili, gdy wysiedli z auta i stanęli na czerwonym dywanie, wszystko skupiło się na niej. Flesze waliły bez opamiętania, nazwisko Fletcher odbijało się echem od barierek, a paparazzi niemal przekrzykiwali się w wołaniu jej imienia. Jego? Owszem, padało, ale jakby w tle, bardziej z obowiązku niż z ekscytacji. To Sloane była dziś sensacją. Jej czerwona sukienka błyszczała przy każdym ruchu, asymetryczny dół odsłaniał nogę z rubinowym łańcuszkiem, a reporterzy już rzucali sobie porozumiewawcze spojrzenia.
Nico czuł na sobie spojrzenia, mikrofony wyciągnięte pod sam nos, flesze rażące w oczy, ale i tak największe zamieszanie robiła ona. Nawet sportowi dziennikarze, którzy zwykle interesowali się wyłącznie jego osiągnięciami, dziś woleli pytać, skąd Sloane i dlaczego razem.
Z jednej strony w jego głowie pojawiło się krótkie, ironiczne no świetnie, Miller, zostałeś własnym dodatkiem. Ale z drugiej… kiedy zerkał na nią, widział w tym wszystkim coś jeszcze. Była pewna siebie, promienna, a każdy obiektyw wyłapywał to samo: że oboje nie przyszli tu przypadkiem.
Obecność Sloane przyćmiła jego własną. Wystarczyło jedno spojrzenie, jeden uśmiech, jeden błysk rubinów na jej nodze i Nico wiedział, że tego wieczoru to ona zostanie w centrum uwagi. Dziennikarze rzucili się na nich jak sępy.
Na początku było standardowo: pytania o trening, o formę, o plany Nico. On odpowiadał spokojnie, z lekkim uśmiechem, przyzwyczajony do tego rytmu. Ale wystarczyło, że jeden obiektyw zrobił zbliżenie na nogę Sloane a właściwie na błyszczący złoty łańcuszek i lawina ruszyła.
— Czy to oznacza, że oficjalnie jesteście razem?!
— Sloane, to symbol? Dedykacja dla Nico?
Flesze waliły tak mocno, że Nico aż musiał zmrużyć oczy. Kątem oka zobaczył, jak fotografowie prawie się przepychają, żeby uchwycić jeszcze lepszy kadr. Spojrzał w dół, na rubiny i błyszczącą literkę, potem na Sloane, z tym jej półuśmiechem, absolutnie świadomym całego zamieszania, które wywołała. Westchnął pod nosem i pokręcił głową, jakby mówił: pieprzona Fletcher.
— No cóż, wygląda na to, że ktoś tu dzisiaj kradnie mi show — mruknął żartem do jednego z dziennikarzy, a jego dłoń mocniej spoczęła na talii Sloane. Niby lekki gest, ale pod nim kryło się coś więcej, jasny komunikat.
Nico
Nico czuł, jak w powietrzu wręcz iskrzy i to wcale nie od fleszy aparatów. Zawsze wiedział, że Sloane potrafi ściągnąć na siebie uwagę, ale dziś… dziś nie miała konkurencji. Widział, jak fotoreporterzy dosłownie zapominają, po co przyszli, jak zmienia się dynamika ich pytań z pytań o jego karierę w pytania o nią, o nich. I, co najdziwniejsze, nie wkurwiało go to. Wręcz przeciwnie. Stała obok niego pewna siebie, błyszcząca, z tą zawadiacką iskrą w oku, jakby wszystko od scenariusza wieczoru po każdy detal ich wspólnego wystąpienia należało do niej. A on? On zaskakująco dobrze czuł się w roli tego, który stoi obok i patrzy, jak ona podbija świat.
OdpowiedzUsuńUniósł brew na jej tekst o doganianiu i kondycji. Pochylił się trochę niżej, tak żeby jego usta musnęły jej skroń, a głos wpadł prosto do jej ucha wciąż tak, żeby dziennikarz słyszał tylko pół zdania.
— Jeszcze ci pokażę ci, że kondycję mam idealną. Ale nie przed aparatami.
Nie patrzył na reportera, tylko na nią. Na jej palce muskające jego pierś, na lekki triumf w spojrzeniu. Poczuł, jak kącik jego ust unosi się w uśmiechu pół żart, pół obietnica. A kiedy padło pytanie o to, czy są oficjalnie razem, odchrząknął lekko, jakby miał udzielić wyważonej, sportowej odpowiedzi, po czym po prostu spojrzał w obiektyw najbliższego aparatu, a później z powrotem na Sloane.
— Wygląda na to, że moja dziewczyna już odpowiedziała. — Wzruszył ramionami z tym charakterystycznym spokojem, jakby właśnie oznajmił coś całkowicie oczywistego.
Tym jednym zdaniem obrócił całą sytuację, z gry pytań i niedopowiedzeń w coś absolutnie klarownego. A jednak zrobił to po swojemu: prosto, bez teatralnych deklaracji. Nico nie puścił jej wzroku nawet wtedy, gdy wciąż migały flesze i ktoś krzyczał jej imię z drugiego końca ścianki. Z tą jej miną, zadziorną, prowokującą, z ustami uniesionymi w półuśmiechu, wyglądała dokładnie tak, jakby miała cały świat w garści. Pochylił się jeszcze niżej, żeby słyszała tylko ona, a jego głos zawibrował tuż przy jej uchu, miękki, ale podszyty tą charakterystyczną pewnością.
— Ty jesteś od błyszczenia, ja od tego, żeby stać obok i patrzeć, jak wszyscy gubią przy tobie głos.
Odchylił się minimalnie, żeby złapać jej spojrzenie, i choć wokół wciąż trwał hałas, paparazzi darli się jeden przez drugiego, Nico jakby kompletnie odciął się od tego całego szumu.
— I muszę przyznać, że robisz to zajebiście skutecznie — dodał ciszej, z tym niebezpiecznym błyskiem w oku, jakby już teraz planował, jak jej za to „błyszczenie” podziękuje, gdy tylko zamkną się za nimi drzwi. Nico roześmiał się pod nosem, na tyle cicho, że flesze i nawoływania wokół tego nie przykryły. Pochylił się znów, tak blisko, że mógłby musnąć wargami jej skroń, gdy mówił.
— Wiesz… jak byliśmy razem ostatnim razem, to pamiętam, że flesze błyskały, ale jednak trochę rzadziej. — Uniósł lekko brew, patrząc na nią z ukosa. — Teraz mam wrażenie, że wszyscy chcą chociaż kawałek ciebie.
Przyciągnął ją do siebie odrobinę mocniej, żeby nikt nie miał wątpliwości, czyje ramię otacza talię Fletcher.
— Albo jesteś dzisiaj bardziej popularna… albo ja po prostu za bardzo przygasam w twoim świetle. — Mruknął to tak, żeby mogło brzmieć jak żart, ale nie dało się zignorować, że naprawdę było mu to obojętne.
Nachylił się jeszcze bliżej, muskając ustami jej skroń, niby od niechcenia:
— I wiesz co? Wcale mi to nie przeszkadza.
[Wpadłam serdecznie podziękować za powitanie Natale i zwrócenie uwagi na literówkę. Przed odtworzeniem tej karty chyba trochę za dużo czasu poświęciłam mapom i wyszukiwarkom PKP, przez co poplątałam zapis nazwy dolnośląskiej miejscowości z nazwą owocu.
OdpowiedzUsuńPS. Gdybyście kiedyś miały chęć na dodatkowy wątek, chyba widzę tu możliwość pewnego powiązania.]
Nico odprowadził spojrzeniem błysk fleszy, które wciąż odbijały się od sukienki Sloane, i uśmiechnął się pod nosem tak, jakby sam siebie próbował rozbawić. Ona miała tę energię, żywioł, który wciągał wszystko wokół, i nawet on, choć przyzwyczajony do uwagi mediów, wiedział, że dzisiaj to ona ukradła scenę.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, Fletcher… — mruknął nisko, pochylając się, żeby tylko ona go słyszała, choć i tak wiedział, że parę osób spróbuje odczytać ruchy jego ust. — Patrząc na to, jak się tu błyszczysz, zaczynam się zastanawiać, czy ktoś jeszcze w ogóle zauważy, że ja istnieję.
Jego palce zacisnęły się nieco mocniej na jej talii, jakby ten gest był jedynym przypomnieniem dla świata, że to on miał ją przy sobie. Na jej pytanie uniósł brew, a kąciki ust lekko mu drgnęły.
— Nie wiem — odparł z udawaną nonszalancją, choć w oczach miał błysk. — Ale szczerze? Po tej całej atencji, którą zebrałaś, jeśli wrócę do domu tylko z tobą, to i tak jest moja największa wygrana dzisiejszego wieczoru.
Nachylił się jeszcze bliżej, jakby chciał, żeby te słowa były tylko dla niej, i dodał pół żartem, pół poważnie. — Zaczynam się zastanawiać, czy na gali sportu nie wręczą ci zaraz nagrody za najlepszy debiut.
Nico nawet nie zdążył w pełni zarejestrować zapowiedzi prowadzącego, gdy jego nazwisko rozniosło się po sali. Sportowiec roku. Na ułamek sekundy w jego spojrzeniu pojawiło się czyste zdziwienie, choć nominacja była zaszczytem, nie sądził, że faktycznie wygra. Potem nadeszła fala oklasków, błyski fleszy rozświetliły całą przestrzeń, a dziesiątki kamer skierowały się właśnie na niego, łapiąc każdą zmianę na jego twarzy, każdy ruch. Siedzjał obok Sloane, przy okrągłym stoliku z kilkoma innymi sportowcami. Jej obecność była równie magnetyczna jak reflektory wokół nich. Czuł, jak w środku napina mu się każdy mięsień, nie od stresu, ale od intensywności chwili. Wiedział, że jego reakcja zostanie zapisana, obiegając jutro wszystkie media sportowe i plotkarskie. I wtedy, zamiast od razu ruszyć na scenę, Nico odwrócił głowę do Sloane i bez żadnego zawahania pocałował ją przy wszystkich. To nie był szybki, wymuszony gest pod publiczkę, ale prawdziwy, pewny pocałunek, taki, który mówił więcej niż setki słów. Sala zadrżała od błysków aparatów, dziennikarze pochylili się jeszcze bliżej, chcąc uchwycić ten moment, a publiczność zareagowała wyraźnym poruszeniem. Dopiero po chwili, gdy usta się od siebie oderwały, Nico uśmiechnął się półgębkiem, tym charakterystycznym, lekko kpiącym, a jednocześnie pełnym dumy. Dopiero wtedy ruszył w stronę sceny, zostawiając wszystkich z obrazem, który miał stać się nagłówkiem jutrzejszych gazet: Nico Miller, sportowiec roku, i Sloane Fletcher – razem, oficjalnie, bez żadnych niedomówień.
Nico
Nico, wracając do stolika, wciąż czuł w dłoni chłód statuetki, ale gorąco, które buzowało w nim po tym, jak wypowiedzieli jego nazwisko, miało zupełnie inne źródło. W momencie, gdy pocałował Sloane, zanim jeszcze zdążył pomyśleć o tym, że robi to przed kamerami, sponsorami, całym środowiskiem sportowym, wiedział jedno: to był odruch. Nie chciał udawać. Chciał, żeby wiedziała. Żeby wszyscy wiedzieli.
OdpowiedzUsuńGdy wrócił na swoje miejsce, cała sala wciąż rozbrzmiewała szmerem rozmów, a flesze nie gasły. Dziennikarze, którzy jeszcze chwilę temu chcieli złapać jego reakcję, teraz komentowali raczej to, co działo się przy jego stoliku. Sloane Fletcher, kobieta, która zawsze przyciągała kamery, właśnie uczyniła jego triumf czymś więcej niż sportowym zwycięstwem. I choć powinien czuć, że skradła mu moment, Nico nie miał w sobie ani grama żalu. Wręcz przeciwnie.
Gdy zobaczył, że wstaje i idzie ku niemu, z tym błyskiem w oczach, z tym ruchem bioder, który znał już na pamięć, coś w nim zmiękło. Ta kobieta potrafiła zawładnąć każdą sceną, ale tylko jemu potrafiła dać to spojrzenie, w którym było coś prawdziwego. Nico Miller, Sportowiec Roku, i Sloane Fletcher, trzymająca go za rękę, w centrum światła.
— Chodź, gwiazdo, — rzucił jeszcze ciszej, nachylając się do jej ucha. — bo jak tak dalej pójdzie, to jutro nie napiszą o mojej wygranej, tylko o tym, jak skradłaś mi scenę.
Jego ton nie brzmiał jak wyrzut. Raczej jak podziw. Bo wiedział, że dokładnie na to liczyła. W jego tonie było coś miękkiego. Pewność, która mieszała się z cichą wdzięcznością. Potem, zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, nachylił się, żeby musnąć jej usta. Nie był to już gest pokazowy, teraz było w nim coś bardziej intymnego, ukrytego przed kamerami, choć doskonale wiedział, że ktoś i tak to uchwyci.
— Chodźmy stąd. — mruknął, odrywając się od niej tylko na tyle, by spojrzeć jej w oczy. — Zasłużyłem na coś więcej niż przemowę i statuetkę, prawda?
Na jego ustach pojawił się znajomy cień uśmiechu, ten, który zwiastował kłopoty,
a dokładniej, że noc dopiero się zaczyna.
Afterparty było głośne, błyszczące i duszne od fleszy, perfum i rozmów przekrzykujących muzykę. Wszystko, co Nico zwykle znosił z grzeczności, dziś przeszkadzało mu bardziej niż kiedykolwiek, bo jedyną osobą, na której chciał się skupić, była Sloane. Pojawili się razem, on z ręką na jej talii, ona z tym niepodrabialnym uśmiechem, który potrafił rozbroić nawet najbardziej spięte towarzystwo. Od razu przyciągnęli spojrzenia. Każdy chciał z nim pogadać, pogratulować, zrobić wspólne zdjęcie.
Sloane błyszczała. Naprawdę błyszczała. Nie tylko tkaniną sukienki, ale tą swoją swobodą, ruchem dłoni, śmiechem. Kiedy ktoś podszedł do niej z pytaniem, Nico obserwował z lekkim, niemal rozbawionym przekąsem, jak obraca każde zdanie w grę. Niby niewinna rozmowa, a wokół niej zawsze robiło się gęściej.
Nie czekał, aż odpowie. Jego dłoń przesunęła się po jej biodrze, palce zahaczyły o materiał sukienki. Uśmiechnął się pod nosem. — Jeszcze pięć minut i zacznę żałować, że nie wzięliśmy tej nagrody prosto do samochodu. Nico zrobił pół kroku bliżej, aż ich ciała zetknęły się lekko, ledwie zauważalnie.
Nico
Manager pojawił się dokładnie w tym momencie, w którym Sloane zsunęła palce po torsie Nico, jakby los postanowił przypomnieć, że wieczór jeszcze się nie skończył, a obowiązki nie znikają tylko dlatego, że chce się spędzić resztę nocy z kobietą, która właśnie szepcze do ucha rzeczy, od których można stracić zdrowy rozsądek.
OdpowiedzUsuń— Miller! — dało się słyszeć znajomy, nieco zachrypnięty głos. Manager Nico przeciskał się przez tłum ludzi z telefonem w jednej dłoni i kieliszkiem w drugiej. Garnitur miał lekko przekrzywiony, krawat rozluźniony, ale oczy czujne. Typ, który nigdy nie przestawał pracować, nawet po trzecim drinku. — Słuchaj, są tu ludzie z „CoreTech”, główni sponsorzy przyszłorocznego turnieju. Chcą cię poznać. Pamiętasz, mówiłem ci o nich wcześniej.
Nico westchnął cicho, choć kącik jego ust drgnął w półuśmiechu. Wciąż trzymał Sloane przy sobie, jego dłoń spoczywała nisko na jej plecach, jakby nie zamierzał jej oddać nikomu nawet na chwilę. Spojrzał na nią, zanim odpowiedział.
— Najpierw obowiązki. — rzucił z lekkim przekąsem, choć w jego głosie pobrzmiewała nuta rozbawienia. Przesunął palcem po jej ramieniu, jakby obiecywał, że nie potrwa to długo. — Daj mi chwilę…
Nie musiała nic mówić, wiedział, że rozumie. Wiedział też, że pewnie za chwilę znów go rozproszy, jak tylko wróci. Manager klepnął go w ramię, zadowolony, że Nico nie robi scen. — Świetnie. Są przy barze, z tym gościem od „Titan Sports”, pogadaj z nimi, to dobrze wygląda w mediach.
Nico skinął głową, ale zanim się odsunął, pochylił się do Sloane, żeby powiedzieć tylko do niej. — Nie znikaj mi stąd, Fletcher. Jak skończę, zabieram cię dokładnie tam, gdzie obiecałem.
I z tym samym spojrzeniem, które mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa, odszedł w stronę baru, witając się z kilkoma sponsorami, dziennikarzami i ludźmi z federacji. Był uprzejmy, pewny siebie, profesjonalny, taki, jakiego oczekiwali.
Zanim zdążył się zorientować, Sloane zniknęła mu z pola widzenia. Jeszcze przed chwilą widział, jak siada przy stoliku, z tym swoim kieliszkiem, jak poprawia włosy i z uśmiechem śledzi każdy jego ruch. A potem, nic. Zniknęła, jakby rozpłynęła się w tym dusznym tłumie ludzi pachnących drogimi perfumami i jeszcze droższymi ambicjami. Nie miał jednak czasu, by się za nią rozejrzeć. Sponsorzy dopadli go z każdej strony, uściski dłoni, gratulacje, wymiana wizytówek, krótkie żarty, które musiał kwitować uśmiechem. Jeden z mężczyzn klepnął go w ramię z zaskakującą pewnością siebie, drugi zaczął rozwodzić się o możliwościach marketingowych, a trzeci z zapałem tłumaczył coś o nowym kontrakcie, który „warto przemyśleć”.
— Nico? — Głos jednego ze sponsorów wyrwał go z zamyślenia. — Co sądzisz o wspólnej kampanii z Titanem?
Nico przytaknął automatycznie, unosząc szklankę z whisky, której nawet jeszcze nie tknął. — Brzmi dobrze. Może pogadamy o szczegółach później?
Nico jeszcze przez chwilę udawał, że słucha. Kiwał głową w odpowiednich momentach, rzucał krótkie „jasne”, „brzmi dobrze”, „pomyślmy o tym”, ale jego cierpliwość właśnie się kończyła. W końcu, gdy tylko rozmówcy odwrócili się w stronę kelnera z tacą drinków, on wykorzystał moment i po prostu się wycofał.
OdpowiedzUsuńBez słowa, bez wymówek. Szedł przez salę powoli. W końcu dostrzegł ją przy barze. Oparta o blat, z tym swoim lekko nonszalanckim uśmiechem. Rozmawiała z kimś. Zbyt blisko, by uznać to za zwykłą, grzeczną rozmowę. Jakiś facet, sponsor albo dziennikarz, trzymał w ręku drinka i pochylał się zbyt mocno, zbyt swobodnie. Nico nie słyszał, o czym mówią, ale nie potrzebował słów. Wystarczyło, że zobaczył, jak Sloane przechyla lekko głowę, jak odgarnia włosy z ramienia i śmieje się w ten sposób, który zawsze działał na niego bardziej, niż by chciał przyznać. Wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Cierpliwość nigdy nie była jego mocną stroną. Ruszył w jej stronę, powoli, bez pośpiechu, ale z tym charakterystycznym spokojem. Przeszedł za mężczyzną, stanął tuż obok Sloane.
— Szukałem cię. — Powiedział nisko, wystarczająco, żeby tylko ona to usłyszała. Nie spojrzał na tamtego. Po prostu położył dłoń na jej plecach, nisko, przy linii talii, i lekko przyciągnął ją bliżej siebie.
Nico
Nico nie był zazdrosny, nie w taki sposób, w jaki można było tego po nim oczekiwać. W przeciwieństwie do większości facetów, nie reagował impulsywnie, nie zaciskał zębów ani nie patrzył na Olivera z wrogością. Miał w sobie ten rodzaj spokojnej pewności, który płynął z faktu, że znał swoją wartość. Wiedział, kim jest i że żaden przypadkowy mężczyzna przy barze, choćby nie wiadomo jak błyskotliwy czy elokwentny, nie mógł tego podważyć.
OdpowiedzUsuńJego spojrzenie przesunęło się po niej z ledwie zauważalnym półuśmiechem, takim, w którym mieszała się nuta rozbawienia i czegoś niebezpiecznie męskiego. Patrzył na nią z dystansem, ale też z tą specyficzną świadomością: rób, co chcesz, i tak wrócisz do mnie. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że granie na jego nerwach to tylko kolejna forma flirtu.
Skinął głową w stronę Olivera, a na jego ustach pojawił się ten charakterystyczny, kontrolowany uśmiech, którego używał, gdy musiał wejść w tryb „publicznego Nico Millera” tego, którego znali sponsorzy i media.
— Słyszałem o panu. — Rzucił tonem rzeczowym, wyciągając dłoń na powitanie. Uścisk miał pewny, ale nie przesadnie mocny. — Dziękuję za gratulacje, miło poznać wreszcie kogoś, kto tak dobrze pisze o sporcie, a nie tylko o dramach wokół niego.
Oliver roześmiał się, lekko zaskoczony, ale przyjął ten ton z aprobatą. Wymienili jeszcze kilka grzecznościowych zdań o gali, o nagrodzie, o ostatnim sezonie. Nico odpowiadał krótko, zwięźle, z tą charakterystyczną dla siebie pewnością, bez arogancji, ale z aurą faceta, którego nic nie wyprowadzi z równowagi. Chociaż w jego spojrzeniu, gdy zerkał na Sloane, ta równowaga była bardzo bliska zachwiania.
Nie miał w sobie niepokoju, nie musiał niczego udowadniać. Nie potrzebował konfrontacji, żeby wygrać. Wystarczyło, że był sobą i że w pewnym momencie, jego dłoń znalazła się na plecach Sloane, stanowcza i pewna, dokładnie tam, gdzie zaczynał się suwak jej sukienki.
W tym geście nie było zaborczości. Była deklaracja. Cicha, ale oczywista: Nie muszę być zazdrosny. Bo wiem, że i tak jesteś moja.
Nie pił prawie wcale tego wieczoru. Poza toastami, czystymi formalnościami, jego kieliszek pozostawał nietknięty. Wiedział, że po gali zawsze trzeba rozmawiać z ludźmi, pamiętać nazwiska, układy, umowy, a on nie zamierzał ryzykować. Był przytomny. Trzeźwy. O wiele za bardzo, jak na to, jak bardzo rozpraszała go kobieta u jego boku. Sloane natomiast miała w oczach to miękkie, roziskrzone światło, które zdradzało, że alkohol już zrobił swoje. Wciąż piękna, czarująca, ale bardziej rozluźniona, bardziej prowokująca. Wiedział, że robi to częściowo specjalnie.
Gdy tylko Oliver na moment odwrócił się do barmana, Nico nachylił się do niej, tak blisko, że czuła jego oddech na skórze szyi.
— Co mogłoby być zabawne, Sloane? — spytał cicho. Nie był zły. Był zainteresowany. Jakby chciał, żeby dokończyła, żeby mogła jeszcze przez chwilę igrać z ogniem bo i tak wiedziała, że to on trzymał zapałki.
Nico
Nico doskonale widział, że alkohol zrobił swoje. Liczył w myślach, ile kieliszków zniknęło z jej dłoni, najpierw szampan, potem białe wino, dwa martini i coś, co wyglądało jak whisky sour. Piąty? Szósty? Może siódmy. W jej oczach pojawił się ten znajomy, roziskrzony błysk, jeszcze nie niebezpieczny, ale wystarczająco ostrzegawczy, żeby wiedzieć, że za chwilę zacznie szukać kłopotów tylko po to, żeby zabić nudę. Nico odchylił się lekko, oparł łokieć o bar i przez moment po prostu na nią patrzył. Była piękna, trochę rozczochrana, z rumieńcem na policzkach i tym zadziornym uśmiechem, który zwiastował chaos. Wiedział, że jeśli jej teraz nie zatrzyma, to zrobi coś, czego jutro będzie żałować. I mimo całej jej charyzmy, magnetyzmu i tej nieokiełznanej energii, wiedział też, że nie chciał widzieć jej w takiej wersji. Nachylił się do niej, a jego głos był niski, spokojny, ale podszyty pewnością, której nie dało się zignorować.
OdpowiedzUsuń— Wystarczy, Fletcher. — Mruknął miękko, nie próbując jej zawstydzać, tylko złapać spojrzeniem. — Jeszcze jeden drink i zaczniesz wyciągać mikrofon DJ-owi, żeby zrobić koncert.
Uniósł kącik ust w półuśmiechu, sięgnął po jej kieliszek i odstawił go na blat, zanim zdążyła zaprotestować.
— Chodź. — Dodał, tonem, który nie zostawiał miejsca na dyskusję. — Zabieram cię stąd, zanim zrobisz coś, o czym będziemy czytać rano.
Sloane uniosła brew, jakby miała zaraz rzucić jakąś zaczepkę, ale on był już krok przed nią. Pochylił się niżej, tak że jego usta znalazły się tuż przy jej uchu.
— Klub jest dwa przecznice stąd. Tam jest prawdziwe afterparty. — Powiedział cicho, głosem, który brzmiał jak obietnica. — Głośno, tłoczno, bez kamer. Możesz tańczyć, pić, błyszczeć. Jak lubisz.
Kiedy wyprostował się i chwycił ją za dłoń, nie protestowała. Wiedziała, że to „chodź” nie jest prośbą i że dokładnie tego teraz potrzebowała. Trochę wolności, trochę chaosu, ale w miejscu, gdzie jedynym świadkiem będzie on.
Nico poprowadził ją przez tłum z tą samą pewnością, z jaką wchodził na ring. Wiedział, że jeśli puści ją choćby na sekundę, zniknie wśród fleszy, rozmów i kieliszków. Dlatego nie puszczał, dłoń Sloane zamknięta w jego dłoni była jak punkt orientacyjny, jak granica między światem ich dwojga a całym tym hałasem.
Kiedy wyszli na zewnątrz, powietrze było chłodniejsze, a gwar z wnętrza hotelowej sali przygasł. Ulice tętniły życiem, grupki ludzi, dźwięk basu z pobliskich klubów, echo silników. Sloane uniosła głowę, zamykając oczy na moment, jakby łapała oddech po długim występie. Nico tylko na nią spojrzał, błysk fleszy zgasł, ale ona wciąż błyszczała.
— Wiesz, że w takich chwilach wyglądasz najbardziej jak ty? — rzucił półgłosem, prowadząc ją w stronę czarnego auta zaparkowanego obok. Otworzył drzwi i gestem zaprosił ją do środka. Siedząc obok, czuł bijące od niej ciepło. Czasem wystarczał jeden dotyk, żeby poczuł, jak napięcie z ringu i z gali całkiem z niego schodzi. Przez chwilę panowała cisza, tylko dźwięk ulicy zza szyb. Potem Sloane odwróciła głowę i uśmiechnęła się tak, jakby wiedziała, że zaraz coś się wydarzy.
Nico nachylił się, zniżając głos do cichego, szorstkiego tonu.
— Zabieram cię tam, gdzie nie będzie sponsorów, dziennikarzy, ani Olivera, który „wie, co robić”.
Samochód ruszył, a światła miasta przesuwały się po jej twarzy, odbijając się w złotych drobinkach makijażu. W milczeniu położył dłoń na jej udzie, przesunął kciukiem po chłodnej powierzchni wisiorka z literką N. Samochód skręcił w boczną uliczkę, a przed nimi pojawił się klub, z którego już na zewnątrz biło ciepłe, gęste światło i pulsujący rytm muzyki.
Nico
Nico zatrzymał się obok niej, zanim jeszcze sięgnął po klamkę. Przez chwilę tylko na nią patrzył, na ten znajomy błysk w oczach, który mówił mu wszystko, zanim cokolwiek padło z jej ust. Widział w niej tę mieszankę upojenia i ekscytacji, ten wir emocji, który wciągał każdego, kto zbyt długo próbował utrzymać z nią kontakt wzrokowy. Wyciągnął rękę, palcami musnął jej policzek. Gest prosty, ale czuły.
OdpowiedzUsuń— Myślę, że dziś decydujemy oboje — odparł cicho, z tą spokojną pewnością, która tak kontrastowała z jej impulsywnością. — A ja chcę, żebyś pamiętała tę noc. Każdy jej fragment.
Wiedział, że wypiła sporo, czuł to po jej tonie i ruchach, po tym, jak balansowała między uśmiechem a utratą koncentracji. On był niemal zupełnie trzeźwy i szczerze powiedziawszy to nie był najlepszy moment na powrót do domu. Wiedział, że nie był od tego, by ją naprawiać, ale jeśli miał jej pomóc utrzymać się na powierzchni, zrobi to bez wahania.
Otworzył drzwi do klubu, a z wnętrza uderzył ich bas, głęboki, pulsujący rytm, który wibrował w żebrach. Powietrze było ciężkie od dymu i perfum, świateł było za dużo, a jednak właśnie to miejsce wydawało się idealne, żeby spalić resztki napięcia.
Nico położył jej dłoń na dolnej części pleców, prowadząc ją przez tłum,pewnie, ale bez zaborczości. Ludzie odwracali głowy, rozpoznawali ich, szeptali coś między sobą, ale dla niego istniała tylko ona.
W końcu znaleźli się bliżej parkietu, gdzie pulsujące światło rozcinało ciemność. Sloane odwróciła się do niego, błyskając oczami, które pod wpływem alkoholu wyglądały niemal jak roztopione szkło.
Kiedy znaleźli się bliżej parkietu, gdzie światła przygasały i bas odbijał się od ścian, Nico pochylił się ku niej, dotykając ustami jej ucha.
— Jeśli miałbym wybierać, Sloane… — powiedział nisko, z tą charakterystyczną pewnością, która zawsze przebijała przez jego ton. — To wolę, kiedy robisz zamieszanie ze mną, a nie dla wszystkich. — Objął ją, gdy ruszyli w rytm muzyki. Nie tańczył jak ktoś, kto chce robić wrażenie, tylko jak ktoś, kto naprawdę czuje ciało kobiety, którą trzyma. W jego ruchach było coś spokojnego, ale stanowczego. Z każdą sekundą coraz mocniej sprowadzał ją do teraźniejszości, odciągając myśli od kieliszków, od impulsów, od wszystkiego, co kusiło ją po drodze.
Zrobił krok bliżej, a jego ręka spoczęła na jej biodrze.
— Zróbmy to po naszemu. — Jego głos był cichy, ale zdecydowany. — Ty błyszczysz, ja pilnuję, żebyś nie spłonęła.
Nico
Światło w loży było przytłumione, ciepłe, z nutą półmroku, która idealnie równoważyła hałas i chaos parkietu. W powietrzu unosiła się mieszanka zapachu alkoholu, perfum i rozgrzanych ciał. Z wnętrza klubu dobiegał ciężki bas, który zdawał się przenikać przez wszystko, przez ściany, przez ciało, przez skórę. Tutaj jednak, w ich części, panował względny spokój. Przestrzeń tylko dla zaproszonych. Dla tych, którzy znali właściciela lub mieli wystarczająco znane nazwisko, by nie musieć czekać w kolejce. Nico siedział wygodnie, lekko rozparty na skórzanej kanapie. Miał na sobie lekko rozpiętą koszulę, rękawy podwinięte, a jego sylwetka w półcieniu wyglądała jeszcze bardziej pewnie. Whisky błyszczała w szklance, bursztynowy alkohol poruszał się spokojnie, w rytm delikatnych ruchów jego dłoni. Obok ktoś śmiał się zbyt głośno, ktoś inny właśnie kończył opowieść o walce, której przebieg komentowali z lekkim, kpiącym uśmiechem. Sloane siedziała tuż obok niego, bokiem, tak że kolano stykało się z jego udem. Miała rozświetlony wzrok, jeszcze błyszczący po tańcu. Na policzkach wciąż widniał delikatny rumieniec. W jej ruchach było coś powolnego, zmysłowego, jakby wszystko, co robiła, miało swój rytm i cel. Jego dłoń spoczywała na jej udzie. Swobodnie, ale nie przypadkowo. Nie szukał prowokacji, nie zaznaczał terenu, to był raczej rodzaj przyzwyczajenia, pewności, że to jest jego miejsce. Kciuk co jakiś czas przesuwał się leniwie po cienkim materiale sukienki, wzdłuż linii jej skóry, jakby od niechcenia. Czuła ten gest bardziej niż cokolwiek innego. To było to subtelne połączenie, którego nie dało się podrobić. Rozmawiał ze znajomymi spokojnie, z lekkim półuśmiechem. Nie był typem, który potrzebował przekrzykiwać muzykę, by udowodnić swoją obecność. Mówił niskim tonem, pewnym, skupionym. Słuchał też, czasem rzucał krótkie komentarze, czasem parsknął śmiechem. Co jakiś czas odwracał się do Sloane, nachylając lekko, by coś jej powiedzieć do ucha. Czuła wtedy jego oddech na szyi, ciepły i łagodny, a mimo to sprawiający, że jej serce na moment przyspieszało.
OdpowiedzUsuńNa stoliku pojawiła się nowa runda drinków, whisky, tequila, kilka szklanek z tonikiem, ktoś przyniósł nawet butelkę wina. Ktoś inny opowiadał coś o nowym kontrakcie, ale Nico słuchał jednym uchem, drugim wsłuchany był w rytm jej oddechu. Nico sięgnął po cytrynę i sól, a potem bez słowa odwrócił się w jego stronę. Przytrzymał jen dłoń i polizał skórę między kciukiem a palcem, zanim rozsypał tam odrobinę soli. — Stary sposób, ale działa — rzucił z figlarnym uśmiechem. Uniósł brew, zerkając na nią z rozbawieniem. Kiedy nachylił się, by zlizać sól, ich spojrzenia się spotkały. Chwila była ledwie zauważalna, ale w tej jednej sekundzie klub, światło, muzyka, wszystko przestało istnieć. Jeden z jego przyjaciół rzucił coś w stylu: — Nico, jeśli jeszcze raz zrobisz coś takiego na oczach ludzi, to nikt już nie będzie słuchał, co mówimy.
Miller tylko się zaśmiał i bez najmniejszego skrępowania wsunął dłoń głębiej na jej udo, nachylając się do niej tak, że tylko ona mogła go usłyszeć. — Chyba o to chodzi, nie?
Sloane odwzajemniła uśmiech, ale w jej oczach tliło się coś więcej, ta iskra, której nie umiała w sobie zdusić. Delikatnie wsunęła palce w jego włosy, nie po to, by go prowokować, a raczej jakby chciała się upewnić, że naprawdę jest obok. Rozmowy przy stole trwały, śmiechy co chwila odbijały się od ścian, a w tym wszystkim oni, osobna wyspa, spokojna, ale napięta w sposób, który był tylko ich. Nico pochylił się jeszcze raz, bliżej niż wcześniej.
— Wiesz, Fletcher… — wymruczał, a jego głos był już niższy, niemal drapiący. — Im dłużej siedzisz tu przy mnie, tym mniej mam ochotę rozmawiać z kimkolwiek innym.
Nico
Nico długo jeszcze siedział w loży, słuchając rozmów, śmiejąc się razem z chłopakami, popijając kolejne whisky, ale tylko symbolicznie. Od początku wieczoru trzymał się trzeźwo. Nie był typem, który pozwalał sobie odpłynąć, zwłaszcza w takich miejscach, gdzie w każdej chwili ktoś mógł podejść z kamerą, gdzie jeden nierozważny ruch potrafił stać się tematem tygodnia w tabloidach. Kiedy Sloane powiedziała, że idzie do łazienki, skinął głową.
OdpowiedzUsuńMinęło dziesięć minut. Minęło piętnaście. Rozmowa w loży toczyła się dalej, ktoś wpadł na pomysł, żeby zamówić jeszcze jedną rundę, ktoś rzucał nazwiskami sponsorów i pomysłami na kolejne walki. Nico kiwał głową, ale jego uwaga już tam nie była. Spojrzał na miejsce obok siebie. Puste. Wyciągnął telefon. „Gdzie jesteś, Fletcher?” Wysłał, po czym oparł się wygodnie o kanapę, nie pokazując po sobie nic. Zero reakcji. „Wszystko okej?” Wiadomość została wysłana, ale nieprzeczytana. Zmarszczył brwi. Otworzył aplikację, spojrzał na zegarek. Czterdzieści minut od momentu, kiedy odeszła. Za długo. Nie robił jeszcze scen. Nie chciał wyglądać jak facet, który traci głowę o kobietę. Nie tutaj, nie teraz. Ale z każdą minutą czuł, jak napięcie zaczyna rosnąć pod skórą. Zawsze był opanowany, to była jego natura. W ringu, w życiu, przy ludziach. Ale teraz coś zaczynało drapać go od środka. Odłożył szklankę na stolik i wstał.
— Zaraz wracam — rzucił do jednego z kumpli. Ruszył przez klub. Światła migały, muzyka pulsowała ciężko, ludzie tłoczyli się na parkiecie, tańcząc, śmiejąc się, krzycząc do siebie przez hałas. Przeszedł przez tłum, zerkając w każdą stronę, szukając znajomej sylwetki, błysku karminowej sukienki, blond włosów. Nic. Zajrzał w stronę baru, nie było jej. Przy wyjściu do łazienek, też nie. Zatrzymał się na moment, opierając dłonie o barierkę, zaciągając się ciężko powietrzem przesiąkniętym dymem i perfumami. Nie był człowiekiem, który panikuje. Ale ta cisza z jej strony zaczynała go niepokoić bardziej, niż chciałby przyznać. Znowu zerknął na telefon. Brak odpowiedzi. Schował telefon do kieszeni i ruszył dalej, tym razem z wyraźnym celem. Miał już tę minę, która mówiła, że jeśli jej nie znajdzie, to nie spocznie. Wiedział, że potrafiła zniknąć, znał jej temperament, znał jej słabości. Ale znał też siebie. A on nigdy nie zostawiał jej samej zbyt długo.
Tłum gęstniał z każdym krokiem, a światła pulsowały w rytm basu, który uderzał w klatkę piersiową. Nico przeciskał się między ludźmi, nie zwracając uwagi na rozpoznające go spojrzenia. Z początku wydawało mu się, że może wyszła. Może miała dość, może pojechała do siebie, albo na inną imprezę, zostawiając mu tylko kolejny niedopowiedziany wieczór. Ale potem, między tańczącymi ludźmi, zobaczył znajomy ruch, błysk karminu, smukłą sylwetkę, włosy, które rozsypały się po ramionach.
To była ona. I nie była sama.
Jej ciało poruszało się w rytmie muzyki, z tym samym drapieżnym wdziękiem, który potrafił doprowadzić go do szaleństwa, ale tym razem nie tańczyła dla niego. Obok niej był ktoś, jakiś mężczyzna, może przypadkowy, może nie. Ręce miał zbyt blisko, spojrzenie zbyt pewne. A ona… uśmiechała się. Pijana, rozluźniona, z tą błogością na twarzy, której nie widział od dawna. I wiedział, że to nie był sam alkohol.
Zamarł na moment. Z tego ciężkiego, znajomego uczucia, które ściskało gdzieś głęboko, kiedy widział, że Sloane znowu próbowała się zatracić. Ruszył w jej stronę. Nie szedł, przecinał tłum jak ktoś, kto dokładnie wie, po co tu jest. Kilka głów się odwróciło, ktoś zawołał jego imię, ale on nawet nie drgnął. Dotarł do niej w chwili, gdy odwracała się w rytm muzyki. Dłoń Nico sięgnęła jej talii, pewnie, spokojnie, bez szarpnięcia, ale wystarczająco mocno, żeby poczuła, że to on.
— Szukałem cię — powiedział spokojnie, ale ton jego głosu nie pozostawiał wątpliwości. Jego spojrzenie było twarde, ale bez gniewu. Jakby widział coś, co już znał, i mimo to jeszcze wierzył, że może to zatrzymać.
Nico
Światło stroboskopu uderzało w jego oczy, kiedy patrzył na nią. Nie poznawał jej. Nie w tym spojrzeniu, które powinno być błyszczące, pewne, a teraz było rozmazane, jakby ktoś wlał w nie obcą energię. Nie w tych ruchach, które wcześniej były sensualne, pełne świadomości, jak potrafiła prowokować i grać, a teraz chaotyczne, bez rytmu, bez sensu. Nie w tym uśmiechu, który nie miał już nic wspólnego z Sloane. Nico milczał, choć w jego wnętrzu coś pękło. Nie w gniewie, nie w rozczarowaniu, raczej w bezsilności. Patrzył na nią tak, jak patrzy się na kogoś, kto właśnie wymyka się z rąk, i choćbyś trzymał najmocniej, świat i tak ją od ciebie odciągnie. Czuł jej usta, smak alkoholu, słodycz błyszczyka i metaliczny zapach czegoś, co nie było już tylko alkoholem.
OdpowiedzUsuńNie odwzajemnił pocałunku. Zamiast tego jego dłonie zacisnęły się na jej biodrach mocniej, nie po to, żeby ją zatrzymać przy sobie, ale żeby utrzymać ją w pionie.
— Sloane… — powiedział cicho, głos miał ochrypły, zbyt spokojny jak na to, co widział. Śmiała się. Cała drżała, jej ciało pulsowało w rytm muzyki, a on czuł, jak przez palce wymyka mu się dziewczyna, która jeszcze kilka godzin temu była dumna, pewna siebie, szeptała mu do ucha, że zamierza błyszczeć. Teraz świeciła, ale inaczej. Za jasno. Za mocno. Jak gwiazda, która zaraz eksploduje. Kiedy nachyliła się do jego ucha i wyszeptała o dziewczynie, o tym, że mogą ją zabrać, że się mu spodoba, że… mogą to zrobić razem, coś w nim się zatrzymało.
Nie rozumiał nawet, co bardziej uderzyło, słowa, sposób, w jaki je wypowiadała, czy to, że w jej głosie nie było ani odrobiny świadomości, komu je mówi. Powoli, niemal ostrożnie, uniósł dłonie, żeby chwycić jej twarz.
— Spójrz na mnie — poprosił cicho, ale nie z prośbą, z pewnością. Nie spojrzała. Śmiała się dalej. Muzyka dudniła. Ludzie tańczyli.
A on po prostu zrobił to, co powinien był zrobić od razu, objął ją, jakby chciał zasłonić przed całym światem, i wyprowadził z tłumu. Z początku się opierała, śmiała, coś mówiła, ale w końcu pozwoliła się prowadzić.
Nico zatrzymał się, trzymając ją przy sobie.
— Co brałaś? — zapytał wreszcie, po raz drugi tego wieczoru, choć teraz głos miał niższy, twardszy. Nie dlatego, że chciał ją zranić, ale dlatego, że potrzebował wiedzieć, jak jej pomóc. Jego kciuk przesunął się po jej policzku, starając się zmusić ją, by na niego spojrzała.
— Sloane, spójrz na mnie. — Nie było w nim złości. Była troska. I coś jeszcze, ten niebezpieczny rodzaj smutku, który pojawia się, kiedy widzisz, jak ktoś, kogo trzymasz, tonie i nie jesteś pewien, czy jeszcze zdążyłeś go uratować.
Nico
Nico wiedział, że to już nie jest alkohol.
OdpowiedzUsuńTo nie był stan, który można było zagłuszyć winem ani rozkołysać szampanem. To było coś głębszego, obce, lepko śliskie i nienaturalnie ciepłe. W jej oczach widział pustkę, która nigdy wcześniej tam nie mieszkała.
— Sloane… — wyszeptał, ale jej imię zniknęło gdzieś pomiędzy głośnym beatem a jej śmiechem. Kiedy wspomniała o Zairze, o tej dziewczynie, coś w nim zadrżało. Nie z zazdrości, nie z gniewu. Z żalu. Bo w tym jednym zdaniu było wszystko: gniew, ból, uzależnienie od emocji, których nie potrafiła już rozdzielić. Zrobiła krok w jego stronę. Jej dłoń ciepła, rozpalona, drżąca opadła na jego tors.
Zatrzymał ją tam, przykładając swoją dłoń na jej nadgarstek. — Nie, Sloane. — Głos miał cichy, głęboki, pewny. Nie był to ton, który pozwalał na dalsze targowanie się. Patrzył na nią uważnie, powoli przesuwając kciukiem po jej nadgarstku, starając się uspokoić jej oddech.
— Nie chcę. I ty też nie chcesz. — mówił spokojnie, jakby wbrew wszystkiemu wierzył, że jego głos jest w stanie do niej dotrzeć. — To, co teraz czujesz, to nie „fajnie”. To nie ty.
Nie odpowiadała. Miała w oczach szkło i sen, który nie nadchodził. Zsunął jej dłoń z klatki piersiowej i złapał ją mocniej za ramiona.
— Słyszysz mnie? — spytał spokojnie. — Nie interesuje mnie, co to było. Chcę tylko, żebyś wyszła stąd ze mną.
Nie poznawał jej i to bolało bardziej, niż był gotów przyznać. Stała naprzeciwko niego, rozświetlona, rozkołysana, w półuśmiechu, który już nie należał do niej. Patrzył, jak przesuwa dłonią po jego klatce piersiowej, jak jej ruchy są zbyt lekkie, zbyt chaotyczne, jakby sterowane przez coś, co przejęło kontrolę nad każdym nerwem, każdą komórką. Jakby dusza w niej gdzieś zniknęła, zostawiając po sobie tylko błyszczące oczy i beztroski uśmiech.
— Kurwa, Sloane… — wypowiedział jej imię półgłosem, bardziej jak westchnienie niż przekleństwo. Bardziej do siebie. Nie było w tym gniewu. Była w tym bezradność.
Taka, której nienawidził najbardziej. Przez moment po prostu patrzył, na jej rozchylone usta, na rozszerzone źrenice, na tę bezmyślną, niepokojącą radość. Wiedział, że nie dojdzie do niej teraz żadnym argumentem. Wiedział, że każda próba przemówienia do rozsądku odbije się od niej jak od szkła. Więc nie próbował mówić. Po prostu położył dłonie na jej ramionach, mocno, zdecydowanie, żeby choć na chwilę ją zatrzymać.
Zrobił krok bliżej, ich ciała dzieliły już tylko centymetry. Czuł, jak drży, nie z zimna, a z nadmiaru energii, którą coś w niej rozsadzało.
— Co wzięłaś? — powtórzył, spokojniej, ale w jego głosie było napięcie. Nie takie, które zwiastuje kłótnię, raczej to, które czuje się w chwili, kiedy wiesz, że jeśli nie zrobisz czegoś teraz, coś się złamie nieodwracalnie.
Sloane się śmiała, mówiła coś o tym, że działa, że to nic, że nie ma znaczenia. Nico uniósł rękę i delikatnie przesunął kciukiem po jej policzku. Skóra miała dziwnie wysoką temperaturę.
OdpowiedzUsuń— Ma znaczenie, kochanie. — wyszeptał. Nie zamierzał jej upokarzać, nie zamierzał jej wyciągać siłą. Nie był jej ojcem, nie był jej katem. Był jedynym człowiekiem, który jeszcze nie bał się wziąć jej w ramiona, kiedy wszystko inne się sypało. Więc właśnie to zrobił. Przyciągnął ją do siebie. Nie gwałtownie powoli, spokojnie, jakby próbował w tym ruchu przemycić trochę stabilności, której jej brakowało. Poczuł zapach jej włosów, ten sam, który wcześniej kojarzył się z pożądaniem, a teraz z czymś o wiele bardziej kruchym.
— Chodźmy stąd, Sloane. — powiedział cicho przy jej uchu. — Zabiorę cię do domu. Po prostu… do domu.
Nie wiedział. Naprawdę nie wiedział, co z nią zrobić. Stała tam, rozświetlona, rozchwiana i każde jej słowo brzmiało jak rozkaz albo jak błaganie, którego nie potrafił rozszyfrować. Najchętniej wziąłby ją natychmiast i wyniósł stąd jak najdalej; zamknął w jakimś cichym miejscu i nie dopuściłby do kolejnej kreski, kolejnej pigułki. Chciałby po prostu zabrać ją do łóżka i pilnować, żeby oddychała, aż wróci do siebie, bez tłumaczeń, bez oskarżeń, tylko z obecnością. Ale bycie impulsywnym w tym momencie mogło zrobić więcej szkody niż pożytku. Ludzie patrzyli, telefony błyskały, Jules i jego kumple krążyli gdzieś w tłumie. Nico rozejrzał się nerwowo, poczuł, jak adrenalina miesza się z bezsilnością. Co jeśli zrobi to źle i ona wpadnie w jeszcze gorsze bagno? Co jeśli ktoś się wtrąci i zrobi jej krzywdę? Co jeśli na miejscu „pomocy” skończy się tylko kolejnym viralem porannego newsa? W końcu zrobił proste, zimne, racjonalne posunięcie: schwycił jej dłoń, mocniej niż wcześniej, i przyciągnął ją do siebie. Nie pozwolił jej odsunąć się, nie dał jej znów zniknąć w tłumie.
Nico
Patrzył na nią z niedowierzaniem, jakby każde jej słowo odbijało się od niego i wracało w pustkę między nimi. Ta kobieta, która przed nim stała, z rozbieganym spojrzeniem i chaotycznym śmiechem, nie była tą samą, która dziś wieczorem wychodziła z nim z mieszkania, spokojną, pewną siebie, lekko rozbawioną. Tamta Sloane umiała prowokować, ale robiła to z precyzją. Ta teraz, rzucała słowa, jakby każde miało ją zranić mniej niż milczenie.
OdpowiedzUsuń— O czym ty mówisz, Sloane… — jego głos był niski, pozbawiony ostrości, ale przez to jeszcze bardziej przeszywający. Nie brzmiał, jakby ją karcił, brzmiał, jak ktoś, kto właśnie usłyszał coś, czego nie potrafi pojąć.
— Słyszysz siebie? — zapytał ciszej, próbując złapać jej wzrok, ale ona patrzyła gdzieś obok, ponad jego ramieniem, w pustkę. Uniósł dłoń, by odgarnąć jej włosy z twarzy, choć nie był pewien, czy chciał, by go widziała. Jej skóra była gorąca, oddech przyspieszony, a w oczach wciąż nic, żadnej złości, żadnego bólu, nawet żalu, który próbowała ukryć za tymi słowami.
— Sloane, do cholery… — powtórzył, ale tym razem ton miał twardszy. Już nie z niedowierzania, a z powściąkanej irytacji, która w nim narastała. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to, co właśnie mówiła, nie wzięło się znikąd. Że to nie były tylko przypadkowe, chaotyczne słowa wymieszane z alkoholem i dragami. Że uderzyła dokładnie tam, gdzie miała. Wspomnienie sprzed kilku tygodni uderzyło w niego z pełną siłą, ten wieczór, kiedy w ich rozmowie padło coś, co nigdy nie miało ujrzeć światła dziennego. Był szczery. Za szczery. Mówił jej o tym luźno, bez znaczenia. Śmiech, parę żartów, kontekst, który wtedy był lekki. A teraz… teraz słowa wróciły w ustach Sloane, zmienione w ostrze, którym bezlitośnie celowała prosto w niego.
— Serio? — zapytał cicho, głos mu lekko zadrżał, ale spojrzenie miał twarde. — Naprawdę to teraz wyciągasz?
Nie wyglądał na wściekłego, raczej na kogoś, kto nie wie, czy bardziej powinien ją przytulić, czy zostawić tam, gdzie stała. Zamiast złości przyszło coś innego, to zimne ukłucie, które zawsze towarzyszyło zawiedzeniu. Przesunął dłonią po karku, jakby próbował rozładować napięcie. Z każdą kolejną sekundą coraz trudniej było mu utrzymać emocje w ryzach. Patrzył, jak mówi, z tą błogością w głosie, z tym lekkim, nieobecnym uśmiechem, który nie miał nic wspólnego z radością, jaką znał. Każde jej słowo wbijało się w niego głębiej, jakby właśnie opowiadała o czymś trywialnym, a nie o tym, jak powoli traci nad sobą kontrolę. Zacisnął szczękę. Nie chciał krzyczeć. Nie tutaj, nie na nią. Wiedział, że w tym stanie nic do niej nie dotrze, a mimo to czuł w sobie narastające napięcie, tę wściekłość podszytą bezradnością. Przesunął dłonią po jej ramieniu, próbując ją zatrzymać, kiedy znów się poruszyła, jakby zaraz miała wybiec z powrotem na parkiet.
— Sloane… — wymówił jej imię spokojnie, prawie szeptem, ale w tym tonie była stal. — Nie idziesz nigdzie. — Nie puścił jej wzroku, choć ona co chwilę uciekała spojrzeniem gdzieś obok, z rozkojarzeniem typowym dla kogoś, kto był już dawno za daleko. Widział, jak drżą jej dłonie, jak wciąż lekko kiwa się w rytm muzyki, której już nawet chyba nie słyszała.
— Nie jestem tu po to, żeby ci robić kazania. — ciągnął spokojnie, choć jego głos był coraz niższy. — Ale, kurwa… to nie jest nic. To nie jest tylko „cieniutka kreska” ani „coś czerwonego”.
Zawiesił głos, jakby próbował znaleźć odpowiednie słowa, ale jedyne, co czuł, to to przytłaczające pragnienie, żeby ją po prostu stąd zabrać.
Nico odsunął się o pół kroku, jakby te słowa były ciosem. Przez sekundę po prostu patrzył na nią na rozmazany błyszczyk, drgające źrenice, rozkojarzony uśmiech. Potem wypuścił powietrze z płuc i pokręcił głową, ciężko, bez słowa.
— Nie chcę od ciebie żadnych, kurwa, prochów — powiedział cicho, ale wyraźnie. Bez krzyku, bez emocjonalnej eksplozji, za to z tą chłodną, bolesną pewnością, która potrafiła zranić mocniej niż gniew. Zacisnął dłoń w pięść, jakby w ten sposób próbował powstrzymać wszystko, co w nim kipiało. Złość, strach, rozczarowanie. To, jak bardzo nie rozumiał, dlaczego znowu sięga po coś, co już raz ją prawie zniszczyło. Nico zacisnął szczękę, czując, jak powoli traci cierpliwość, nie do niej, tylko do całej tej sytuacji, do tego, co widział w jej oczach. Wiedział, że to nie była Sloane, przynajmniej nie ta, którą znał. Nie ta, która potrafiła być błyskotliwa, złośliwa i czarująca w jednym zdaniu. Ta dziewczyna w jego ramionach była rozbita, poplątana i rozżarzona czymś, co nie miało w sobie nic prawdziwego.
OdpowiedzUsuń— Sloane, nie ma tam nikogo, kogo musisz zobaczyć. — powiedział spokojnie, ale jego ton był twardy, nieznoszący sprzeciwu. — I nie, nie jedziemy tam. — Przytrzymał ją mocniej, kiedy próbowała się wyrwać. Dłoń, która do tej pory była tylko kotwicą, teraz stała się oporem. Nie pozwolił jej zrobić ani kroku w tył. Odetchnął głęboko, próbując zachować spokój. Nie chciał jej szarpać. Nie chciał być kolejnym facetem, który będzie ją ciągnął na siłę. Ale gdy jej ciało znów się zachwiało, złapał ją instynktownie, jakby bał się, że po prostu upadnie.
— Wystarczy na dzisiaj — wymruczał jej do ucha. — Przesunął dłonią po jej włosach, przyciskając ją delikatnie do siebie. Była ciepła, pachniała perfumami zmieszanymi z potem i dymem, i czymś, co sprawiało, że chciał ją po prostu zabrać stąd jak najdalej. Zabrać z tego chaosu, z tych świateł, z tego, co ją zabijało powoli, po cichu. — Nie chcę cię tu zostawić — powiedział już prawie szeptem. — A jeśli spróbujesz wrócić tam jeszcze raz, to cię po prostu wyniosę.
Nico
Nico naprawdę nie wiedział, co ma z nią zrobić. Stał pośrodku tego chaosu, trzymając w ramionach kobietę, której oczy błyszczały nienaturalnie, jakby odbijały całe światło tego piekielnego klubu. Czuł, że traci grunt pod nogami. To nie była sytuacja, do której był przyzwyczajony, nie miał w sobie tego doświadczenia, które pozwalałoby wiedzieć, jak się obchodzić z kimś, kto właśnie odpływał w narkotykowym transie. Nie obracał się nigdy wśród ludzi, którzy brali. W jego świecie najwyżej ktoś zapalił jointa po meczu albo wziął za dużo drinków, ale nie to. Nie to, co widział teraz w oczach Sloane. W jego życiu było za dużo kontroli, dyscypliny, pracy i granic, żeby rozumieć, jak można je tak łatwo z siebie zrzucić. Wciąż ją trzymał, ciało Sloane było miękkie, niestabilne, drżała lekko jak ktoś, kto nie potrafi już utrzymać równowagi. Czuł jej zapach: alkohol, dym, pot, coś metalicznego, niepokojącego. Znał jej zapach na pamięć, ale teraz był inny, przesiąknięty czymś, czego w niej nigdy wcześniej nie było.
OdpowiedzUsuń— Sloane… — wymówił jej imię cicho, ale w środku wszystko się w nim kotłowało. To nie brzmiało jak gniew, bardziej jak bezradność. Nie potrafił się na nią złościć, chociaż chwilę wcześniej próbowała go od siebie odepchnąć, krzyczała, żeby wypierdalał. Miałby dość powodów, żeby to zrobić, zostawić ją tam, pozwolić, by tańczyła, dopóki sama się nie przewróci, ale nie mógł. Bo wystarczyło jedno jej słowo, jeden szept „nie zostawiaj mnie”, żeby coś w nim pękło. Patrzył na nią przez moment, na jej rozchylone usta, rozszerzone źrenice, na to drżenie, które przeszło przez jej ramiona, gdy jeszcze próbowała się z nim droczyć. Nie mógł jej utrzymać siłą, nie chciał być dla niej kolejnym facetem, który będzie decydował, kiedy może wstać, kiedy się bawić, kiedy przestać.
Więc ją puścił.
Powoli. Jakby bał się, że jeśli zrobi to gwałtownie, to po prostu się rozpadnie. Patrzył, jak się odsuwa. Jak robi krok w tył, potem drugi, jak ten uśmiech znów wraca na jej twarz, sztuczny, pusty, rozświetlony błyskiem klubowych świateł.
Jego szczęka napięła się. Oddychał powoli, przez nos, jak ktoś, kto właśnie walczy z odruchem, by nie podnieść głosu.
— Nawet nie wiesz, co mówisz.
Patrzył na nią uważnie. Na te rozszerzone źrenice, drżące palce, rozbiegany wzrok, który omijał jego twarz. Na jej ciało, które zdawało się być w ciągłym ruchu, jakby każdy mięsień w niej domagał się uwolnienia. Nie miał pojęcia, jak do niej dotrzeć. Nie miał pojęcia, jak pomóc komuś, kto tak bardzo nie chciał pomocy. W jego świecie problemy rozwiązywało się inaczej, wysiłkiem, treningiem, rozmową, czasem milczeniem. Ale nigdy tak. Nigdy przez ucieczkę w biały proszek, w pigułki, w zapomnienie. Nie znał tego świata, nie chciał go znać.
Nie wierzył w to, co widział. Nie wierzył, że to ta sama kobieta, którą jeszcze parę godzin temu trzymał na czerwonym dywanie, z której był tak piekielnie dumny, kiedy śmiała się do kamer. Która potrafiła trzymać go przy sobie jednym spojrzeniem. Teraz patrzył, jak znika mu przed oczami. I chociaż wiedział, że powinien ją złapać z powrotem, zrobić cokolwiek, przez chwilę stał jak sparaliżowany. Bo nie miał pojęcia, jak się walczy z czymś, co już dawno przejęło kontrolę nad nią.
Nico przez moment nie zareagował, jakby potrzebował chwili, by w ogóle przetrawić to, co właśnie usłyszał. W jego głowie coś zaskrzypiało, jakby jedno z kół zębatego mechanizmu, który od dawna trzymał go w ryzach, nagle się zacięło. Stał naprzeciwko niej, wciąż czując na skórze ciężar jej dłoni, echo wcześniejszego błagania, żeby jej nie zostawiał. Teraz te same usta, które jeszcze przed chwilą szepnęły „zostań”, wyrzucały z siebie słowa jak ostrza. Brzydkie, raniące, ale nieprawdziwe. Wiedział to, nawet jeśli nie miał pojęcia, jak ma na to zareagować.
Nico
Nico nic nie powiedział. Nie od razu.
OdpowiedzUsuńNie dlatego, że nie wiedział, co ale dlatego, że każde słowo, jakie przychodziło mu do głowy, wydawało się nie na miejscu. Za miękkie albo zbyt ostre, zbyt nieadekwatne do tego, co widział. Z bliska wyglądała gorzej niż wcześniej. Cała drżała, a jej oddech rwał się, nierówny i płytki. Skóra miała ten nienaturalny połysk, jakby była rozgrzana od środka. Włosy przyklejone do skroni. Oczy, szerokie, szkliste, rozmazane. I w tych oczach, mimo narkotykowego zamglenia, było coś, co sprawiło, że serce mu się ścisnęło. Strach. Nie udawany, nie teatralny. Prawdziwy. Złapał ją mocniej, kiedy przywarła do niego. Czuł, jak jej ciało jest napięte, jakby zaraz miała zapaść się w sobie.
— Spokojnie. — Wyszeptał jej w ucho. Nie podnosił głosu, nie chciał, żeby to brzmiało jak rozkaz. — Jestem tu.
To wystarczyło, żeby lekko się rozluźniła. Nie całkiem, ale wystarczająco, by przestała się wyrywać. Nico odetchnął i spróbował zapanować nad własnym chaosem. W głowie miał pustkę, tę samą, którą znał sprzed meczów, kiedy adrenalina uderzała, ale tym razem nie miał żadnego planu. Nie znał się na tym świecie. Nie wiedział, co się robi, kiedy ktoś jest tak naćpany, że ledwo stoi. Nigdy nie był częścią tego. W jego kręgu, jeśli ktoś coś brał, to trawkę dla luzu, po sezonie. Nic więcej. A to… to było coś zupełnie innego. Nie wiedział, jak jej pomóc. Wiedział tylko, że nie może jej zostawić. Objął ją ramieniem, przyciągając bliżej. Nico poczuł, że nie da rady jej tu dłużej trzymać. Stał przed nią z tą samą surowością w spojrzeniu, z tą samą zaciśniętą szczęką, ale coś w jego oczach drgnęło, jakby w końcu zrozumiał, że im bardziej będzie próbował ją stąd siłą zabrać, tym mocniej będzie się od niego odsuwać.
Nie mógł wygrać z jej uporem. Nie w tym stanie.
Nie w tej wersji Sloane, która była odurzona i roziskrzona od środka, gotowa zrobić cokolwiek, byle tylko zachować ten nierealny błysk w oczach. Więc zmienił taktykę. Nie powiedział nic, gdy jego dłoń, dotąd pewna i nieruchoma na jej ramieniu, powoli przesunęła się w dół. Po jej boku, aż po talię, gdzie kciuk zatoczył leniwe koło na materiale jej sukienki. Czuł, jak jej ciało natychmiast reaguje. Jak pod cienką tkaniną napina się mięśnie, jak oddech staje się cichszy, ale szybszy. Kiedy jego palce powędrowały niżej, wzdłuż linii biodra, po zewnętrznej stronie uda, Sloane przestała się ruszać. Jakby w jednej sekundzie zapomniała o tym, że jeszcze chwilę temu chciała uciekać, tańczyć, śmiać się i drwić. Zatrzymała się. Jego dłonie były pewne, powolne. Nie nachalne, tylko tak stanowcze, jak on sam. Jedna dłoń spoczęła na jej udzie, druga na plecach, tuż przy zarysie pośladków, i zanim zdążyła wziąć oddech, pociągnął ją bliżej. Ich ciała zetknęły się, a jej dłonie, jakby bezwiednie, powędrowały na jego klatkę. Czuła jego zapach znajomy, ciężki, jakby przez niego powietrze zrobiło się gęstsze. Kiedy ją pocałował, to nie był pocałunek, który miał ją uspokoić. Nie był delikatny ani nieśmiały. Był kontrolowany, powolny, ale niosący napięcie, tak wyraźne, że przez chwilę świat wokół przestał istnieć. Nie było świateł, basu, ludzi. Tylko ich oddechy. Usta Nico były ciepłe, ale nie miękkie. Było w nim coś surowego, coś, co brzmiało jak ostrzeżenie, choć jego dłoń nadal przesuwała się po jej ciele. Oderwał się od niej dopiero wtedy, gdy miała już problem, by złapać oddech. Nachylił się bliżej, jego głos ledwie słyszalny przy jej uchu, niski i chrapliwy:
— To powiedz mi, Sloane… — szepnął, przesuwając kciukiem po jej biodrze. — Ten wieczór nadal jest mój?
Nie było w tym chłodu, który jeszcze chwilę temu bił z każdego jego słowa. Teraz mówił spokojnie, niemal cicho, ale z tą pewnością, która kiedyś wystarczała, by Sloane przestała prowokować i dała się prowadzić. W jego spojrzeniu nie było złości, tylko coś bardziej niebezpiecznego: ten znajomy cień, który mówił, że jeśli ma ją stąd zabrać, zrobi to po swojemu.
Nico
Nico nie potrafił jej teraz pragnąć. Nawet jeśli przed chwilą jej ciało było przy nim, gorące, miękkie, gotowe, to w tej chwili wszystko w nim gasło. Z każdą sekundą coraz wyraźniej widział, że to nie była jego Sloane. Nie ta, która potrafiła droczyć się z nim jednym spojrzeniem, prowokować uśmiechem, rozbrajać, gdy mówiła coś głupiego, a potem śmiała się z tego pod nosem. Ta dziewczyna przed nim była jak cień. Rozmazany, obcy, pusty. Jej ruchy były powolne, ale nieświadome. Oczy, szerokie, bez blasku, który zawsze go przyciągał. Miała jego dłonie na swojej skórze, ale nie reagowała jak Sloane, tylko jak ktoś, kto gubi się we własnym ciele. Jak ktoś, kto dryfuje daleko, a on nie miał pojęcia, jak ją przywołać z powrotem.
OdpowiedzUsuńCzuł, jak coś w nim ściska się od środka, jak napięcie w karku przechodzi w ciężar, który osiada w piersi. Pragnienie ustępowało miejsca czemuś zimnemu i twardemu, czystemu strachowi, że ją traci. Nie chwilowo, nie na noc, ale naprawdę.
W tej chwili nie chciał jej dotykać w ten sposób. Nie potrafił. Nie wtedy, gdy nie był pewien, czy to w ogóle jeszcze ona. Patrzył na nią, jakby widział kogoś zupełnie obcego, kogoś, kto wyglądał jak Sloane, mówił jej głosem, ale był zlepkiem światła, chemii i chaosu. Jakby coś obce przejęło jej ciało, a ona gdzieś tam, głęboko, jeszcze próbowała wrócić. Westchnął cicho, bardziej z bezsilności niż z gniewu. Nie chciał jej całować. Nie chciał, żeby to wyglądało, jakby brał coś, czego ona nie była w stanie dać świadomie. Przysunął ją bliżej, tylko po to, by utrzymać jej równowagę. Jej głowa opadła na jego ramię, a on objął ją ramieniem mocniej, jakby chciał ją przed czymś osłonić. To nie był moment na pocałunki. Nie na czułość. To był moment, w którym po raz pierwszy w życiu naprawdę się o nią bał.
Złapał jej spojrzenie na moment, chciał, żeby coś w niej rozpoznało jego obecność, tę prawdziwą, nie rozmytą przez prochy i panikę. Pociągnął ją lekko w stronę wyjścia, trzymając mocno, ale bez szarpania. Czuł, jak raz po raz potyka się o własne nogi, jak wciąż próbuje coś mówić, półgłosem, nieskładnie, jak dziecko we śnie. A on? Nie wiedział, czy robi dobrze. Nie wiedział, jak się z tym obchodzić. Nie był z tych, którzy potrafili ogarniać ćpających ludzi.
Jednak nie potrafił jej puścić. Nie wtedy, gdy ścisnęła jego rękę tak, jakby wszystko, co jej jeszcze zostało, było właśnie w tym uścisku.
Nico
Nico odwrócił głowę w jej stronę dopiero po kilku sekundach. Nie odpowiedział od razu, bo w głowie miał chaos taki sam jak w niej, tylko bez tej chemicznej zasłony, która chroniła ją przed świadomością. Widział ją klęczącą obok siebie, z włosami opadającymi na twarz, z tym pustym spojrzeniem, które jeszcze parę godzin temu było żywe i zadziorne. Teraz patrzyła na niego, ale tak naprawdę nie widziała nikogo.
OdpowiedzUsuńNie widziała jego.
Złapał jej nadgarstek w momencie, gdy palce zaczęły przesuwać się wyżej po jego udzie. Nie brutalnie, po prostu pewnie, z siłą, której ona w tym stanie nie potrafiłaby mu się przeciwstawić.
— Sloane… — wymówił jej imię cicho, prawie bezdźwięcznie, ale ton był inny. Surowy. Chciał coś powiedzieć, cokolwiek, co zatrzymałoby ją w tej chwili, w której zaczynała się rozklejać.
Nie chciał być kolejnym mężczyzną, którego wymieniała jednym tchem z tamtym onem.
Powoli wypuścił powietrze z płuc, czując, jak jego dłoń drży, kiedy odsuwa jej palce.
— Nie tak... — Powiedział w końcu, cicho. Nie było w tym moralizowania ani gniewu. Tylko coś, co brzmiało jak zmęczenie. Jak bezradność kogoś, kto właśnie traci grunt pod nogami, choć jeszcze przed chwilą trzymał się twardo.
Spojrzała na niego szeroko, jakby te słowa były ciosem. A on odwrócił wzrok, nie dlatego, że nie chciał jej patrzeć w oczy, tylko dlatego, że nie potrafił znieść tego, co w nich zobaczył.
— Bo to nie ty. — dodał po chwili. — Nie w tej chwili.
Jego głos zadrżał lekko, choć próbował to ukryć. Nie mógł jej dotknąć tak, jak chciała. Bo nie była sobą. Bo to, co widział w jej oczach, to nie było pożądanie tylko desperacka potrzeba, żeby ktoś ją jeszcze chciał. Podniósł dłoń i odgarnął kosmyk włosów z jej twarzy. Przez sekundę palce musnęły jej policzek, ale zaraz potem cofnął rękę, jakby się sparzył.
— Nie kiedy nie wiesz nawet, gdzie jesteś — powiedział spokojnie, choć czuł, że w środku wszystko się w nim zaciska. Nie patrzyła mu już w oczy. Głowę oparła o jego ramię, cicho oddychając, a on siedział nieruchomo, czując jej ciężar i ten znajomy zapach tylko że teraz zmieszany z czymś ostrym, chemicznym, brudnym.
Patrzył w ciemne szyby auta, w odbicie ich obojga. Ona rozbita, w półśnie, w półuśmiechu.
On z zaciśniętą szczęką, z sercem bijącym zbyt szybko. Nie miał ochoty jej dotykać. Nie w takim stanie. Bo to nie była Sloane, którą pokochał. To była jej cień, obca mu dziewczyna, której nie potrafił rozpoznać, choć trzymał ją właśnie w ramionach.
— Nie jestem nim — powiedział cicho, po chwili. — I nigdy nie będę.
Te słowa zawisły między nimi ciężko.
W aucie znów zapadła cisza, przerywana tylko jej nieregularnym oddechem. Nico odchylił głowę, przymknął oczy i przez moment po prostu oddychał.
Nico
Nico siedział chwilę w milczeniu, patrząc na nią, skuloną, roztrzęsioną, z rozmazanym makijażem i pustym spojrzeniem wbitym w podłogę. W środku czuł coś, co przypominało zderzenie dwóch skrajności: bezradności i gniewu. Ta pierwsza dławiła go w gardle, ta druga pchała do przodu, każąc powiedzieć coś, cokolwiek, zanim znów zacznie patrzeć, jak ona tonie. Zacisnął szczękę. Głos, gdy w końcu się odezwał, jego głos nie był już miękki. Był napięty, pełen tego, co trzymał w sobie od dłuższego czasu.
OdpowiedzUsuń— Do cholery, Sloane… — Przesunął dłonią po włosach, jakby próbował z siebie strząsnąć bezsilność. — Ty naprawdę myślisz, że mnie to nie rusza?
Zamilkł na moment, wpatrując się w nią w jej drżące dłonie, w ramiona, które skuliła przy sobie, jakby próbowała się w nich schować.
— Może Carterowi było jedno — powiedział w końcu ostrzej, tonem, który drżał od emocji. — Może on nie widział różnicy, czy pieprzy obcą laskę, czy ciebie, i czy ty wtedy w ogóle wiesz, kim jesteś. Może był tak naćpany, że mógłby przelecieć kogokolwiek, kto się o niego otarł. — Wypowiedział to z taką pogardą, że nawet powietrze między nimi zgęstniało. Każde słowo było ostrzejsze niż krzyk. — Ale ja nie jestem nim. Nie jestem taki jak on. Nie potrzebuję półprzytomnej dziewczyny, żeby poczuć się kimś. Nie chcę cię takiej, Sloane. Nie chcę ciebie w tym stanie, bo to nie jesteś ty.
Odetchnął głęboko. Przymknął na chwilę oczy, jakby walczył ze sobą, żeby nie powiedzieć za dużo. Kiedy znów na nią spojrzał, gniew ustępował miejsca zmęczeniu.
— Nie jestem święty. Ale nie upadłem tak nisko jak on. — Słowa wypadły z niego cicho, jakby go bolało samo ich wypowiedzenie. — Dla mnie to ma znaczenie. Każde pieprzone „tak” i każde „nie” wypowiedziane z jasnym umysłem. Nie chcę twojego ciała, kiedy ty jesteś gdzieś daleko, nie chcę dotykać kogoś, kto nawet nie wie, że to ja.
Nico milczał przez dłuższą chwilę. W jego twarzy coś drgnęło — cień emocji, którego sam nie potrafił nazwać. Gniew, rozczarowanie, może bezradność. Spojrzał na nią, wciąż skuloną, z oczami, które powoli, niepewnie zaczynały się na nim zatrzymywać.
— A może właśnie nie było mu wszystko jedno… — powiedział cicho, prawie do siebie. — Może dlatego wymienił cię na Sophię.
Słowa zabrzmiały ostro, nawet jeśli nie miał takiego zamiaru. Nie powiedział tego, żeby ją zranić. To było coś, co mu się wyrwało, coś, co myślał od dawna, ale nigdy nie wypowiedział głośno. Przesunął dłonią po twarzy, jakby próbował zdjąć z siebie napięcie, które narastało od kilku godzin.
— Sloane… — powiedział wreszcie spokojniej.
Przyjrzał się jej uważnie, z tą samą mieszaniną bólu i frustracji. — Nie musisz mi udowadniać, że potrafisz być jak on. Że możesz być zimna, odważna, nieczuła. Wiem, że to gra. I wiem, że pod tą całą fasadą… — urwał, zawieszając głos, — … dalej jesteś sobą.
Zamilkł na moment. Cicho.
— Może właśnie dlatego mnie to wkurwia. Bo on cię nie docenił. A ty teraz robisz wszystko, żeby się do niego upodobnić. I wiesz, co jest najgorsze? — zapytał ciszej, już bez ostrości. — Że mimo tego wszystkiego, dalej cię tu trzymam. Bo boję się, że jak cię zostawię, to już nie wrócisz.
W jego głosie zabrzmiała mieszanina frustracji, żalu i bezradnej troski ta sama, która dławiła go przez całą noc. Nie patrzył już na nią. Nie dlatego, że nie chciał, dlatego, że nie mógł znieść tego, co widział.
Nico
Zrobił krok w jej stronę. Każde jego słowo było ciężkie, niskie, uderzało w nią z tą samą precyzją, z jaką ona próbowała wcześniej trafić w jego czułe miejsca.
OdpowiedzUsuń— Ale ty nie rujnujesz mnie. Rujnujesz siebie, Sloane. — Jego głos przeciął przestrzeń między nimi ostro, bez krzyku, ale z taką siłą, że aż się zatrzymała. Stał naprzeciwko niej, z twarzą napiętą i szczęką zaciśniętą tak mocno, że aż drgał mięsień.
— Myślisz, że to jest to? — Uniósł lekko ręce, jakby wskazywał na nią, jej rozmazany makijaż, niepewny krok, ten błysk w oczach, który był już tylko cieniem jej samej. — Myślisz, że to jest ta twoja pełna wersja? — Parsknął gorzko. — To nie ty, Sloane. To coś, co cię zjada. I nie ma w tym nic pięknego, nic prawdziwego.
Zrobił krok w jej stronę, gwałtownie, jakby już nie potrafił się cofnąć, jakby musiał wreszcie wyrzucić z siebie wszystko to, co dławiło go od środka. — To nie jest żaden pokaz siły, to nie jest zemsta ani odwaga, Sloane! To autodestrukcja!
Zatrzymał się tuż przed nią, na tyle blisko, że czuła jego oddech na twarzy. Patrzył jej prosto w oczy, jakby chciał ją w końcu zmusić, żeby zobaczyła to, czego on nie potrafił już znieść.
— Gdzie byś skończyła ten wieczór? — warknął, ale w jego głosie więcej było bólu niż złości. — W tym jebanym klubie? Na parkiecie? W łazience, z głową opartą o ścianę i kolejną kreską? A może z kimś, kogo nawet nie pamiętałabyś rano?
Zrobił krok w jej stronę, nie odrywając od niej wzroku. W oczach Nico nie było już chłodu, tylko wstrząśnięta bezsilność — taka, której nie dało się ukryć pod kontrolą i spokojem, który zawsze trzymał jak tarczę.
— Wiesz, jak cię tam znalazłem? — głos mu zadrżał, choć starał się to ukryć. — Tańczyłaś, ledwo stojąc na nogach, z jakimś typem, który nawet nie wiedział, jak masz na imię. Zrozumiałaś to chociaż na sekundę? Gdybym się spóźnił o pięć minut, to kto by cię stamtąd wyciągnął, co?
Przez chwilę patrzył na nią, jakby sam próbował złapać równowagę, choć nie była to walka z gniewem, raczej z przerażeniem, które nie dawało mu spokoju. Jego głos stwardniał, ale wciąż drżał gdzieś pod powierzchnią.
— Więc powiedz mi, Sloane. Gdzie byś skończyła ten wieczór, gdybym cię tam nie znalazł? Bo ja wiem, jak to wyglądało. — Uniósł dłoń, ale zaraz ją opuścił, jakby bał się, że dotyk tylko ją odrzuci. — Widziałem, w jakim byłaś stanie. I przysięgam, nie chcę nawet myśleć, co by się stało, gdybyś trafiła na kogoś innego. — Zacisnął szczękę. — Więc nie mów mi, że chciałaś się tylko „dobrze bawić”. Bo nie ma nic wspólnego z zabawą.
Zrobił krok bliżej, ale nie po to, by ją zastraszyć, raczej, by ją zmusić do spojrzenia mu w oczy.
— Myślisz, że James by cię wtedy wyciągnął? — zapytał nagle, cicho, ale z taką ostrością, że powietrze między nimi zgęstniało. Nie krzyczał, nie podnosił głosu; wystarczyło, jak to powiedział. Każde słowo było precyzyjne, celne, jakby od dawna nosił je w sobie i dopiero teraz wypuścił. — Dlatego mówiłaś jego imię w samochodzie? — dodał po chwili, patrząc na nią z tym niebezpiecznym spokojem, który potrafił bardziej ranić niż krzyk. — Bo pomyliłaś mnie z nim, Sloane… Bo w twojej głowie to wcale nie ja cię stamtąd zabierałem! To był on, prawda? James. Ten, który miał cię trzymać, kiedy wszystko się rozpadało.
Nico zaciągnął się powietrzem, przymknął oczy na sekundę, jakby musiał się powstrzymać, żeby nie powiedzieć za dużo.
Nawet się nie poruszył, kiedy pigułki uderzyły o jego pierś i upadły na podłogę, tocząc się gdzieś pod stolik. Spojrzał na nie, na te małe różowe serduszka, które błyszczały w świetle lampy, jakby miały być czymś niewinnym, a potem wrócił wzrokiem do niej. Patrzył, jak Sloane drżącymi palcami szarpie się z zapalniczką, jak nie może trafić w końcówkę papierosa, jak dym ucieka jej z ust razem z każdym niespokojnym oddechem. Nie próbował jej zatrzymać. Jeszcze nie.
OdpowiedzUsuń— Może on cię pożarł, może wypalił wszystko, co miałaś, ale to, co robisz teraz, to już nie jego wina. To twoje ręce sięgają po te pigułki, nie jego. — Wsunął dłonie do kieszeni. Odetchnął ciężko, przejechał dłonią po twarzy, jakby próbował się opanować, ale gniew mieszał się w nim z bezradnością.
— To nie ja potrzebuję ratunku, Sloane. — Jego głos był niższy, cichszy. — To ty. I nie przede mną, nie przed światem. Przed samą sobą. —Zrobił krok w tył, powoli, jakby nie chciał jej jeszcze bardziej prowokować. — Nie jestem Carterem, żeby stać i patrzeć, jak się wypalasz, a potem cię pieprzyć, jakby nic się nie stało. — Spojrzał na nią z goryczą, ale i z bólem.
Nico
Nico przez moment milczał. Patrzył na nią, jakby próbował zrozumieć, w którym dokładnie miejscu Sloane się skończyła, a zaczęła ta dziewczyna stojąca przed nim, roztrzęsiona, wściekła, zapalająca papierosa z drżących dłoni, gotowa wszystko spalić, byle nie spojrzeć prawdzie w oczy. Zacisnął szczękę, kiedy znów się zaśmiała, prowokując. Zanim odpowiedział, minęła chwila, w której naprawdę się z nią bił, ze sobą, z tym, co chciał jej powiedzieć, i z tym, czego nigdy nie powinien.
OdpowiedzUsuń— Nie chcę cię pieprzyć, Sloane. — Jego głos był ostry, ale pęknięty emocją. — Chcę, żebyś się, kurwa, obudziła.
Spojrzał na nią uważnie. Oczy mu się błyszczały, nie ze złości, tylko z tej bezsilności, której nie umiał już w sobie pomieścić.
— Bo jak tak dalej pójdzie, to skończysz jak twoi starzy. Albo gorzej. I nie będzie miał cię kto podnieść z podłogi, kiedy zemdlejesz w tej swojej łazience. — Zrobił krótką pauzę. Wciągnął powietrze przez nos, jakby liczył do dziesięciu, żeby się nie rozerwać od środka. Patrzył na nią długo, bez słowa, a potem odsunął się o pół kroku, nie dlatego, że chciał ją zostawić, ale żeby móc w ogóle złapać dystans, oddychać. — Wiem, że to nie jest kwestia silnej woli — pokręcił głową, w jego spojrzeniu nie było już gniewu, tylko czyste zmęczenie.
— Nie wystarczy, że będziesz się ze mną kłócić i obiecywać, że „to ostatni raz”, Sloane. — Nico mówił spokojnie, ale każde słowo niosło ciężar, jakiego wcześniej w jego głosie nie było. — Nie wystarczy, że przetrzymasz parę dni i będziesz udawać, że masz wszystko pod kontrolą. Bo nie masz. — Zbliżył się do niej powoli, aż musiała unieść głowę, by na niego spojrzeć. W jego oczach nie było już ani gniewu, ani pretensji, tylko coś, co przypominało czyste, bezbronne współczucie.
— Musisz dać sobie pomóc. Naprawdę. Nie mnie, nie komuś, kto cię tylko odciągnie od klubu albo zabierze z imprezy. Komuś, kto wie, jak z tego wyjść. Profesjonalnie. — Zawiesił głos. — Bo to już nie jest o „chcę” czy „nie chcę”. To jest o „muszę”, jeśli chcesz jeszcze mieć coś z życia. — Westchnął i odsunął wzrok na bok, jakby bał się, że złamie się pod jej spojrzeniem.
— Nie będę cię zmuszał, Sloane. Ale jeśli będziesz dalej udawać, że to nie problem… to nawet ja ci nie pomogę. — Podniósł wzrok z powrotem, łagodniej, choć wciąż z bólem.
— Wiem, że się boisz. Ale to nie jest wstyd. Wstydem byłoby nic nie zrobić.
Wsunął dłonie we włosy, z frustracją.
Nico milczał dłuższą chwilę. Patrzył na nią w półmroku, jakby próbował zapamiętać każdą drobną zmianę w jej twarzy, drżenie dłoni, napięcie w szczęce, cień w oczach. Wiedział, że to, co usłyszał, nie było przypadkiem. Że nawet jeśli nie pamiętała, nawet jeśli nie chciała tego powiedzieć, to i tak było prawdziwe.
— Wiesz… — zaczął cicho, zrezygnowanym tonem, który zdarzał się u niego rzadko. — Ja już to rozumiem. Że nie jestem nim. Żadnym z nich. Ani Carterem, który dał ci chaos, ani Jamesem, który próbował cię z niego wyciągnąć. — Westchnął głęboko i przetarł dłonią twarz, jakby musiał się zmusić do wypowiedzenia kolejnych słów. — Dla ciebie jestem tylko plastrem. Na ranę, której nawet nie chcesz opatrzyć.
Zrobił krok bliżej, ale jego spojrzenie było teraz spokojne, nie gniewne, nie zranione. Po prostu szczere.
— I wiesz co? Może nawet się z tym pogodziłem… że wolałabyś, żeby wtedy przy tobie był ktoś inny. Carter. James. Ktokolwiek. — Zatrzymał się na moment, a jego głos lekko zadrżał. — Chyba że chcesz mi teraz powiedzieć, że kochasz nas wszystkich po trochu. Ich, mnie, siebie sprzed lat. Wszystkich naraz i nikogo w pełni.
Cisza, jaka zapadła po tych słowach, była ciężka. Ale nie uciekł od niej. Patrzył na nią, dopóki nie odwróciła wzroku.
— I mimo to… — dodał po chwili. — Mimo że wiem, kim dla ciebie jestem i że pewnie nigdy nie będę tym, kogo tak naprawdę szukasz, to mi na tobie zależy. — Zrobił krok bliżej i sięgnął po jej dłoń. Nie po to, żeby ją zatrzymać, ale żeby poczuła, że wciąż jest obok. — Chcę, żebyś była szczęśliwa, Sloane. Ze mną, bez mnie, z kimkolwiek. Po prostu… żywa.
Nico
Nico przez dłuższą chwilę nic nie mówił. Patrzył tylko, na jej dłonie, na drżące ramiona, na zaciśnięte usta, w których tliła się resztka gniewu, a pod nim ten dobrze mu już znany strach. Wiedział, że każde jego słowo może ją jeszcze bardziej odepchnąć, ale milczenie też było jak nóż, wbijany powoli, precyzyjnie. Zrobił krok w jej stronę. Nie gwałtownie, nie jak ktoś, kto chce ją zatrzymać siłą, tylko jak ktoś, kto mimo wszystko nie potrafi się cofnąć.
OdpowiedzUsuń— Nie potrzebuję medalu, Sloane — powiedział w końcu, cicho, ale z tą szorstką szczerością, która zawsze przebijała się w jego głosie, gdy był na granicy. — Ale nie będę też udawał, że wszystko jest okej tylko dlatego, że ładnie to wygląda z zewnątrz.
Wzrok powędrował na jej twarz, rozmazany makijaż, drżący oddech, oczy, które jeszcze próbowały trzymać formę. Te drobne drgnięcia w mięśniach szczęki, cienie pod oczami, które nie miały nic wspólnego z makijażem.
— Chodzi o to, żebyś w końcu przestała się katować i udawać, że to tylko chwilowe. Bo to, co nazywasz kontrolą, to po prostu powolne spadanie. Wyciągnął rękę i musnął palcami jej policzek, ciepło, niepewnie, jakby chciał ją zatrzymać na powierzchni, zanim znowu odpłynie. — Znam cię. Wiem, że w środku jeszcze walczysz. Ale nie wygrasz tego sama. — jego ton złagodniał. Nico nie ruszał się przez dłuższą chwilę. Patrzył na nią w ciszy, z tym samym ciężkim spokojem, który pojawiał się tylko wtedy, gdy próbował powstrzymać narastające w nim emocje. Chciał coś powiedzieć, ale każde zdanie, jakie układało mu się w głowie, brzmiało zbyt ostro albo zbyt miękko. A żadne z nich nie miało szans przebić się przez mur, który Sloane stawiała między nimi. Nico widział w niej jednocześnie dziewczynę, którą kochał, tę, która potrafiła śmiać się z niczego, przekomarzać się z nim o drobiazgi, zasypiać z policzkiem wtulonym w jego ramię i tę, która dziś przed nim stała, rozbita, zniszczona przez coś, czego nawet nie potrafił do końca pojąć. Miał wrażenie, że patrzy, jak ktoś tonie, a on stoi bez ruchu, z rękami związanymi za plecami.
Z każdą jej próbą ucieczki, z każdym kłamstwem, że „ma nad tym kontrolę”, w nim samym pękało coś więcej.
Nico nie odwrócił wzroku, choć każde jej słowo wbijało się w niego głębiej niż poprzednie. Wiedział, że to nie była rozmowa, którą chciałby prowadzić, że żadna odpowiedź nie będzie dobra, że cokolwiek powie, będzie ją albo oddalało, albo bolało jeszcze bardziej. Ale nie mógł też milczeć. Nie po tym wszystkim, co widział tej nocy.
— Nie potrzebuję, żebyś mówiła, że mnie kochasz, wiem, że tak nie jest — powiedział w końcu cicho, ale pewnie. — Nie po to tu jestem.
Uśmiechnął się krótko, bez cienia rozbawienia, bardziej jak ktoś, kto pogodził się już z tym, że jego serce zawsze będzie trochę pęknięte.
— Pogodziłem się z tym, że jestem tylko twoim antidotum. Twoją ucieczką od bólu, od wspomnień, od Cartera i Jamesa. — pokręcił głową. — A ja… chciałem być kimś, przy kim nie musisz niczego udawać.
Nico odwrócił się powoli, jakby potrzebował chwili, żeby oderwać od niej wzrok. Przeszedł dwa kroki w stronę balustrady, a potem oparł się o nią przedramionami. Przez moment nic nie mówił. Patrzył przed siebie, na rozlane światła miasta, które migotały gdzieś daleko pod nimi, jakby należały do zupełnie innego świata. Odetchnął głęboko, raz, potem drugi, jakby próbował wypchnąć z płuc wszystko, co się w nim nagromadziło. Gniew, strach, bezradność. Z każdym kolejnym oddechem ramiona powoli mu opadały, a szczęka przestała być zaciśnięta. Cisza między nimi trwała dłużej, niż zwykle. Przerywał ją tylko odległy dźwięk miasta, pojedyncze klaksony, szum wiatru, który przemykał między wieżowcami. Wyglądał na zmęczonego, ale nie zrezygnowanego. Jak ktoś, kto mimo wszystkiego, jeszcze nie odpuszcza.
Nico
Nico długo milczał, wciąż patrząc gdzieś przed siebie, na plątaninę świateł, na ruch ulic, który z tej wysokości wydawał się nierealny. Jakby tam, w dole, życie toczyło się spokojnie, a tylko tutaj, na tym balkonie, wszystko się rozpadało. Oparł się mocniej o barierkę, ciężko wypuszczając powietrze z płuc.
OdpowiedzUsuńKiedy się odezwał, głos miał niższy niż zwykle, spokojny, ale podszyty zmęczeniem.
— Wiesz, Sloane… — zaczął, nie patrząc jeszcze na nią. — Ja już dawno przestałem wierzyć w ludzi, którzy mówią, że się nie zmienią. Bo wszyscy się zmieniamy. Tylko niektórzy wolą wierzyć, że to już koniec, bo tak jest łatwiej. — W końcu odwrócił głowę, spoglądając na nią kątem oka. — Ty nie jesteś skończona. Nawet jeśli tak ci się wydaje.
Przez moment patrzył na nią uważnie. W świetle z miasta wyglądała krucho, jakby wystarczyłby jeden silniejszy podmuch, żeby ją złamać.
— I nie, nie zniknę. — powiedział cicho. — Nie dlatego, że obiecam, że zostanę, tylko dlatego, że nie uciekam od ludzi, kiedy robi się źle. A teraz jest źle, Sloane. Tylko że to nie znaczy, że to koniec.
Zrobił krok w jej stronę, ale nie próbował się do niej zbliżać za bardzo. Stał obok, z ramieniem niemal dotykającym jej ramienia.
— Nie jestem tu, żeby cię zbawić. — W jego głosie była szczerość, której rzadko używał. — Nie chcę być twoim ratunkiem. Ale jeśli naprawdę chcesz się podnieść… mogę obok ciebie iść, dopóki sama nie będziesz w stanie iść dalej.
Odwrócił wzrok z powrotem w stronę miasta i oparł dłonie o zimny metal barierki.
— Wiesz, co w tym wszystkim jest najgorsze? — spytał po chwili, bardziej do siebie niż do niej. — Że ty nie psujesz wszystkiego. Ty tylko nie potrafisz uwierzyć, że coś może się udać. Więc psujesz pierwsza, żeby mieć kontrolę. — Odwrócił głowę i spojrzał na nią, delikatnie, bez oskarżeń. — Tyle że to nie jest kontrola, Sloane. To tylko strach, który się ubiera w słowa i gesty, żeby nie było widać, jak bardzo boli.
Zamilkł na chwilę. Potem dodał spokojnie:
— Możesz mi mówić, że to syf, w który nie chcesz mnie wciągać. Ale ja już tu jestem. — Uśmiechnął się słabo, prawie niewidocznie. — Więc jeśli już w tym jesteśmy, to przynajmniej nie udawaj, że stoimy po dwóch stronach.
Po tych słowach po prostu trwał w ciszy, obok niej. Nie próbował jej dotykać, nie mówił nic więcej. Tylko oddychał powoli, razem z nią, w tym chłodnym powietrzu, w tej chwili, która może po raz pierwszy od wielu godzin była naprawdę prawdziwa.
Na tym etapie Nico już wiedział. Nie potrzebował jej kolejnych słów, ani tłumaczeń, wystarczyło jedno spojrzenie, sposób, w jaki odwracała wzrok, jakby każde jego zdanie było dla niej zbyt ciężkie. Wiedział, że Sloane go nie kocha. Może nigdy nie kochała. A jeśli nawet przez moment się łudził, że to może się zmienić, że w którymś z tych poranków spojrzy na niego naprawdę, bez cienia tamtych dwóch imion, bez duchów, które ciągle w niej żyły, to teraz stracił tę nadzieję. Zrozumiał, że Sloane była uzależniona nie tylko od narkotyków. Była uzależniona od wszystkiego, co ją raniło, od chaosu, który ją pożerał, od wspomnień po Carterze, od emocji, które zostawił po sobie James. Każdy z nich był dla niej jak inny rodzaj trucizny, a ona wciąż wracała po kolejną dawkę, jakby nie umiała żyć inaczej. A on… on nie był trucizną. Nie był tym, czego jej ciało pragnęło w chwilach słabości. Był czymś, czego ona nie potrafiła znieść, spokojem, cierpliwością, stabilnością, której tak bardzo się bała. I właśnie dlatego wiedział, że nie ma już dla niego miejsca w jej świecie. Było tam zbyt ciasno od wspomnień, od dawnych mężczyzn, od bólu, który karmił ją lepiej niż cokolwiek innego. Patrzył teraz na nią w milczeniu, na tę dziewczynę, którą wciąż chciał ratować, choć wiedział, że nie może. Bo nie da się uratować kogoś, kto wciąż tęskni za ogniem, który go pali.
Nico
Kiedy jej głowa opadła na jego ramię, Nico przez moment nawet się nie poruszył. Czuł, jak jej ciało wciąż lekko drży, czy to z zimna, czy z emocji, nie potrafił już odróżnić. Zamiast słów, które cisnęły mu się na język, tylko westchnął cicho, ciężko. Potem uniósł dłoń i otoczył ją ramieniem, przyciągając bliżej, jakby sam nie do końca był pewien, czy to robi dla niej, czy dla siebie. Przytulił policzek do jej włosów, które pachniały jeszcze klubem i dymem, a mimo to wciąż były jej, znajome, miękkie, jak wspomnienie dawnego spokoju. Trwali tak przez chwilę, bez ruchu, z miastem cicho pulsującym gdzieś w tle, światła odbijały się w szkle, a wiatr poruszał zasłonami, jakby wszystko chciało się uspokoić razem z nimi.
OdpowiedzUsuń— Wiem, Sloane… — wyszeptał w końcu. Jego głos był cichy, zmęczony, z tą nutą rezygnacji, której nie potrafił już ukryć. — Wiem.
Nie próbował jej pouczać, nie próbował już przekonywać. Wiedział, że żadne słowa tego wieczoru nie dotrą do niej w pełni. A jednak mówił to, jakby musiał, żeby usłyszała, że mimo wszystkiego, co się wydarzyło, nie była sama.
Że ktoś wciąż tu był. Choć może już nie potrafił wierzyć, że to wystarczy. Kiedy w końcu się odsunęła, była już spokojniejsza. Albo raczej, pusta w środku, jakby emocje, które przed chwilą w niej szalały, wypaliły się do cna. W milczeniu zniknęła w łazience, a po chwili dało się słyszeć szum wody. Nico stał wtedy przy oknie, wciąż patrząc na rozświetlone miasto. Nie potrafił się ruszyć. W głowie miał chaos, jej słowa, jej spojrzenie, ten moment, kiedy po prostu oparła się o niego, jakby chciała, żeby przez chwilę ktoś wziął na siebie cały jej ciężar. Kiedy wyszła spod prysznica, wyglądała na jeszcze bardziej kruchą. W jego koszulce, z mokrymi włosami i zmęczeniem, które wreszcie zaczynało brać górę. Powiedziała coś półgłosem, że idzie się położyć. On skinął tylko głową i obiecał, że zaraz do niej dołączy. Ale nie poszedł. Został tam, gdzie stał, przy tym samym oknie, z dłońmi opartymi o parapet, ze wzrokiem wbitym w rozmyte światła miasta. Coś w nim pękło. Nie potrafił wyjaśnić, co dokładnie, może to była ta dziwna świadomość, że choć ją trzymał w ramionach, to wcale jej nie miał. Że w jej życiu było już zbyt wielu ludzi, zbyt wiele ran i wspomnień, których on nie mógł dotknąć. Nie dlatego, że nie chciał, tylko dlatego, że to nie była jego przestrzeń. Jakby nagle zrozumiał, że on nie jest dla niej domem, tylko chwilowym schronieniem. Miejscem, gdzie może się zatrzymać, odpocząć, zanim znów zacznie biec w stronę swojego chaosu. I że on sam, wbrew temu, co sobie wmawiał, pozwolił na to. Pozwolił sobie być nawet nie na drugim, a na trzecim miejscu. Poczuł coś, czego nie chciał czuć, lekkie zażenowanie, może nawet wstyd. Za tę całą naiwność, za tę resztkę wiary, że zdoła ją uratować, że jego obecność coś zmieni. Zgasił światło w salonie i przez chwilę słuchał tylko jej spokojnego oddechu zza ściany. A potem po prostu usiadł na kanapie, zgarbiony, zmęczony, i przetarł dłonią twarz. Nie poszedł do łóżka. Nie potrafił. Nie tej nocy.
Rano było jasno, zbyt jasno jak na noc, którą przeżyli. Nico dopiero co zdążył przetrzeć oczy, gdy drzwi do jego apartamentu otworzyły się gwałtownie, z trzaskiem, który odbił się echem po całym mieszkaniu. Zanim zdążył wstać z kanapy, wpadł jego menedżer, czerwony na twarzy, z telefonem w dłoni i miną człowieka, który już od kilku godzin nie pije kawy, tylko czystą adrenalinę.
— Ty chyba sobie, kurwa, żartujesz, Miller! — wyrzucił z siebie na jednym oddechu, nie zważając, że ktoś jeszcze mógł być w środku. — Wiesz, co się dzieje?! Widziałeś to?! — Podsunięty telefon prawie uderzył go w klatkę, a na ekranie migały zdjęcia z klubu: on i Sloane. Jej rozmazany makijaż, rozszerzone źrenice, jego dłoń, gdy ją prowadził przez tłum. Video z parkietu, sprzed klubu.
Nico przełknął ciężko ślinę i odwrócił wzrok. — Nie rób teraz sceny.
OdpowiedzUsuń— Sceny?! — Menedżer parsknął, jakby usłyszał absurd. — To jest, kurwa, skandal! Latają zdjęcia twoje i tej… wyglądacie jak z jebanej kroniki policyjnej! Wiesz, ile mam telefonów od rana?! Od sponsorów, od prasy, od producentów! Ty zdajesz sobie sprawę, że nikt nie mówi o nagrodzie? Nikt, Nico. Wszyscy piszą tylko o tym, jak się pojawiłeś z nią, jak ją wyciągasz z klubu jak trupa, jak robi szopkę!
Chodził po salonie jak rozjuszony pies, gestykulując gwałtownie.
— Ten łańcuszek z inicjałem… co to w ogóle miało znaczyć? Gracie w tanią komedię romantyczną dla portali plotkarskich?! Bo wyglądałeś jak jeden z tych celebrytów, co desperacko próbują być w centrum uwagi!
Nico westchnął głęboko, w końcu wstając.
— To nie była żadna taktyka. Nie wiedziałem, że ktoś robi zdjęcia.
— Nie wiedziałeś?! — Menedżer aż zaśmiał się z goryczą. — To może teraz się dowiesz: wycofali się. — Głos stwardniał. — Jeden z twoich największych sponsorów. Zgłosili się rano. Nie chcą być łączeni z twoim „narkotykowym towarzystwem”, cytuję. I to jest dopiero początek, Nico. Wiesz, co się stanie, jak to nie ucichnie? — Mężczyzna mówił dalej, coraz szybciej, nakręcając się. W tle wciąż słychać było dźwięk jego telefonu, kolejne powiadomienia, maile, połączenia.
— Ty naprawdę chcesz to wszystko spierdolić? Lata pracy, wizerunek, kontrakty, wszystko, co budowaliśmy? Po co? Bo zrobiło ci się żal twojej ex? Czy to teraz twoja misja, ratować zgubione dusze?
— Wystarczy — uciął Nico, spokojnie, ale głos miał twardy. — Nie mów tak o niej.
— Nie mów tak o niej? — Menedżer spojrzał na niego z niedowierzaniem. — Bo co? Obrazi się? Nico, do cholery, ty naprawdę przestałeś myśleć!
Nico nie podniósł głosu, choć w środku już się w nim gotowało. Stał z rękami opartymi o blat kuchenny, ramiona napięte, spojrzenie wbite w menedżera, który krążył po salonie jak burza w garniturze. — Przestań. — Powiedział cicho, ale stanowczo. — Obudzą ją twoje wrzaski.
Menedżer zatrzymał się, jakby nie dowierzał w to, co właśnie usłyszał.
— Co? — prychnął. — Obudzę ją? — powtórzył z kpiną, kręcąc głową. — Ty sobie ze mnie teraz żarty robisz? — Zanim Nico zdążył odpowiedzieć, tamten machnął ręką, jakby sam siebie podkręcał coraz bardziej.
— Dobrze, może to i lepiej! Może w końcu do niej dotrze, że świat nie kręci się wokół niej! — wyrzucił z siebie, a głos odbił się echem od ścian. — Że nie wszyscy mają czas i pieniądze, żeby sprzątać po jej nocnych ekscesach, żeby dźwigać cały medialny syf, który za sobą zostawia! — Nico wciągnął powietrze przez zęby, jakby próbował stłumić odruch, żeby coś powiedzieć. — Wystarczy. — Powtórzył spokojniej, ale jego głos miał w sobie tę twardość, której menedżer nie słyszał od dawna.
— Nico, ona zniszczy ci karierę, zanim się obejrzysz. A ty będziesz stał i ją usprawiedliwiał?! — Zrobił krok w jego stronę, obniżając ton. — Zastanów się, chłopie.
Zapadła cisza. Tylko szum miasta zza szyb i cichy trzask papieru, kiedy menedżer nerwowo przetarł sobie twarz dłonią. Nico nie odpowiedział od razu. Stał spokojnie, ale coś w jego spojrzeniu przygasło. W głowie miał tylko obraz Sloane, śpiącej w jego sypialni. I wiedział, że menedżer ma rację. Wiedział też, że nie potrafi inaczej. Bo mimo całego syfu, mimo utraty kontraktu, mimo tej rozmowy, nie potrafiłby jej wtedy zostawić.
Nico
Reed aż zamarł, kiedy usłyszał jej głos. Powoli odwrócił głowę w jej stronę, jakby nie wierzył, że właśnie to usłyszał, ten ton, ten uśmiech, tę zupełną beztroskę. Na moment nawet zapomniał, co chciał powiedzieć. Patrzył na Sloane z czymś pomiędzy niedowierzaniem, pogardą i czystą irytacją.
OdpowiedzUsuń— Ty chyba sobie kpisz… — wymamrotał w końcu, a potem jego głos nabrał siły. — Parę fotek? — powtórzył, jakby chciał się upewnić, że dobrze usłyszał. Patrzył, jak Sloane w bluzie Nico i za dużych skarpetkach parzy sobie kawę, jakby przyszła tu na spokojny poranek po udanej nocy. — To nie „parę fotek”, tylko kompromitacja! Jesteś na każdej stronie, Sloane. Na nagraniach ledwo stoisz, ludzie widzą, co się z tobą dzieje! Ty ledwo trzymasz się na nogach, on cię wyciąga z klubu, wyglądacie oboje jak po jakiejś cholernej libacji, a ty mówisz o melisie?!
Nico drgnął, zrobił krok w stronę Reeda.
— Reed, wystarczy. — Uciął twardo, stając między nimi, jakby próbował zasłonić ją własnym ciałem.
— Nie, nie „wystarczy”! — warknął Reed, nie zamierzając się wycofywać. Zrobił krok w ich stronę, choć wzrok miał wbity w Sloane. — Może jak w końcu usłyszysz, co zrobiłaś, to zrozumiesz, że to nie tylko twoje nazwisko idzie na dno, ale też jego.
Wskazał dłonią w stronę Sloane, która właśnie spokojnie mieszała łyżeczką w filiżance.
— Ty tego nie widzisz?! Ona ma w dupie to, co się dzieje! W dupie twoją karierę, twoje kontrakty, wszystko! — Zerknął jeszcze raz w stronę Sloane, kręcąc głową z niedowierzaniem.
— Cudownie. Naprawdę cudownie. — Powiedział z kpiną, która prawie przeszła w śmiech. — Przynajmniej wiemy już, na czym stoimy. Ona ma to gdzieś, a ty będziesz teraz próbował ratować jej wizerunek zamiast swój. Świetny plan, Nico. Naprawdę… — Reed otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Nico przesunął się między nimi.
— Powiedziałem, dość. — Tym razem jego głos nie zostawiał miejsca na sprzeciw. — Nie masz pojęcia, o czym mówisz — warknął Nico, wyraźnie tracąc panowanie nad sobą. — Nie masz pojęcia, co się wczoraj wydarzyło. — W głosie miał chropowaty ton, ten, który pojawiał się zawsze, gdy próbował zapanować nad wściekłością.
— Och, mam wystarczające pojęcie — przerwał mu Reed z gorzkim śmiechem. — Widziałem nagrania, Nico. Cały świat widział.
Nico zacisnął pięści, ale nie odpowiedział. Czuł, że każde słowo, które padnie, tylko pogorszy sprawę.
— To nie tak… — zaczął spokojniej, choć wciąż drżał z napięcia. — Sloane nie jest…
— Ona nie jest kim? — Reed uniósł brwi. — Problemem, który sam sobie zafundowałeś? Nico, ja nie jestem twoim wrogiem. Ja próbuję cię ratować, zanim spalisz wszystko, co zbudowaliśmy przez te lata.
— My? — Nico odwrócił głowę gwałtownie, patrząc na niego z niedowierzaniem. Reed aż się zaśmiał, ale to nie był śmiech wesoły raczej pełen frustracji.
— Jasne, jasne. Ty jesteś sportowcem, ja tylko biurokrata. Ale wiesz co, Nico? Sportowcy bez głowy na karku kończą w brukowcach. I dokładnie tam teraz zmierzasz.
Nico przesunął dłonią po włosach, z trudem łapiąc oddech.
— Powiedziałem ci, żebyś przestał krzyczeć.
— I ja ci mówię, żebyś się w końcu obudził! — Reed uderzył dłonią w blat stołu, aż filiżanka Sloane lekko podskoczyła. — Obudził i spojrzał na nią. Na nią, Nico! To nie jest twoja odpowiedzialność. Myślisz, że twoja lojalność ją naprawi? Ona nie potrzebuje chłopaka, tylko terapeuty, kliniki i, cholera, może nawet kuratora.
Nico odwrócił się gwałtownie.
OdpowiedzUsuń— Wyjdź, Reed. — Nico powiedział cicho, ale stanowczo. — Teraz.
Zapadła cisza. Ciężka, dławiąca. Reed uniósł dłonie w geście bezsilności.
— Dobrze. Ale pamiętaj, Nico, jak ona znów coś odwali, jak stracisz kolejny kontrakt, jak prasa cię rozszarpie… nie mów, że cię nie ostrzegałem.
Ruszył w stronę drzwi, zatrzymując się jeszcze w progu.
— I wiesz co jest najgorsze? — rzucił przez ramię. — Że jak już wszystko spłonie, ona nawet nie zauważy.
Drzwi trzasnęły. A w mieszkaniu została tylko cisza, kawa parująca w filiżance i Nico, stojący z bezsilnością, która ścinała mu oddech, nie wiedząc już, kogo próbuje ratować.
Nico przez chwilę po prostu stał w miejscu. Jakby próbował dojść do siebie po tym, co się właśnie wydarzyło. Powietrze w mieszkaniu wydawało się gęstsze niż zwykle, ciężkie od niewypowiedzianych słów, od napięcia, które wciąż drżało gdzieś między nimi. Przesunął dłonią po twarzy, a potem potarł kark, gest, który zawsze zdradzał jego zmęczenie. Wypuścił z siebie długi, cichy oddech i pokręcił głową.
— Przepraszam cię za to, Sloane — powiedział spokojnie, ale głos miał ochrypły.
Nie podnosił na nią wzroku, dopóki nie poczuł, że może mówić dalej.
— Nie powinien tak tu wchodzić. Nie powinien… — przerwał na chwilę, jakby szukał odpowiednich słów. — Nie powinien na ciebie krzyczeć.
Przesunął wzrok w jej stronę, ostrożnie, jakby obawiał się, że jednym słowem znów coś w niej złamie.
— On widzi wszystko przez pryzmat liczb, umów i pieniędzy. Ja wiem, że to nie tak proste.
Zrobił krok w jej stronę, powoli, z ostrożnością.
— To był trudny poranek. Nie powinnaś była tego słuchać. — Na chwilę odwrócił wzrok w stronę drzwi, którymi Reed wyszedł.
Zatrzymał się obok, nie sięgając jeszcze dłonią, ale był blisko, wystarczająco, żeby jego głos zabrzmiał miękko, szczerze.
Nico
Nico milczał przez dłuższą chwilę. Nie z powodu gniewu, po prostu nie wiedział, od czego zacząć. Stał oparty o blat naprzeciwko niej, dłonie miał wsunięte w kieszenie spodni, jakby tylko w ten sposób mógł powstrzymać się od kolejnego nerwowego gestu. W jego oczach nie było oskarżenia. Było zmęczenie, troska i coś, co przypominało ciche rozczarowanie — nie nią, a sytuacją, w której znów się znaleźli.
OdpowiedzUsuń— Nie — odpowiedział w końcu spokojnie. — Przepraszam za to, że pozwoliłem mu tak na ciebie nawrzeszczeć. — Potarł dłonią kark i przesunął spojrzeniem po jej sylwetce, jakby chciał się upewnić, że naprawdę nic jej nie jest.
— Poniosło go. —
Odetchnął głęboko i odwrócił na chwilę wzrok, zanim odpowiedział na jej pytanie.
— To nic ważnego — skłamał. To była duża sprawa, kilka milionów na stole. — Coś z branży moto — Mówił bez złości. Raczej z rezygnacją. — Ale to się da odkręcić. Nie pierwszy raz coś się sypie. — Dodał, chociaż to akurat było już nie do naprawienia.
W końcu spojrzał jej w oczy. Przesunął kciukiem po krawędzi blatu. Przez moment tylko patrzył na nią, jakby próbował znaleźć słowa, które miałyby jakikolwiek sens. Ale im dłużej na nią patrzył, zmarnowaną, w jego bluzie, z oczami, w których mieszało się zmęczenie i coś, co wyglądało jak wstyd, tym bardziej zdawał sobie sprawę, że nie potrafi nic powiedzieć.
Oparł dłonie o blat, ciężko wypuszczając powietrze z płuc.
— Nie wiem, Sloane… — wymamrotał w końcu, cicho, prawie pod nosem. — Nie wiem, co mam ci odpowiedzieć.
W jego głosie nie było złości. Było tylko to zmęczenie, które zbiera się po długiej nocy, gdy za dużo się wydarzyło, a za mało można było zrobić. Przesunął dłonią po twarzy, jakby próbował się ogarnąć.
— Nie wiem, czy było źle. — Dodał po chwili. — Na pewno nie było dobrze. — Przez krótką sekundę ich spojrzenia się spotkały.
— Myślę, że… — zaczął ostrożnie, jakby każde słowo ważył, zanim je wypowie. — Powinnaś się teraz zastanowić, Sloane. Naprawdę zastanowić. Nad tym, czego chcesz. — W jego głosie nie było już chłodu, ale też nie było w nim czułości. Brzmiał jak ktoś, kto próbuje dotrzeć do niej ostatni raz, zanim odpuści. Zerknął na nią krótko, a potem spuścił wzrok, splatając dłonie przed sobą.
— Bo nie możesz wiecznie żyć w zawieszeniu. Między jednym światem a drugim. Między przeszłością, która cię ciągnie w dół, a wszystkim, co mogłoby jeszcze być normalne. — Westchnął cicho, prostując się. — Nie możesz mnie trzymać wiecznie w zawieszeniu
Odwrócił się na moment, jakby potrzebował oderwać wzrok, żeby się nie zdradzić z emocjami.
— Ja… mogę tu być. Mogę ci pomóc, jeśli naprawdę będziesz chciała coś zmienić. Ale nie mogę tego zrobić za ciebie. — Zatrzymał się, zerkając znowu na nią.
Milczał chwilę, jakby szukał końca wątku.
— Zastanów się, Sloane. Nad tym, na czym ci zależy. Na kim. Bo jeśli naprawdę chcesz coś ocalić… to jeszcze możesz. Ale jeśli dalej będziesz mówiła, że wszystko masz pod kontrolą… to pewnego dnia naprawdę nie zostanie ci już nic.
— I może… — zaczął cicho, jakby sam nie był pewien, czy powinien to w ogóle mówić. Przełknął ślinę i dopiero wtedy uniósł na nią wzrok. — Może powinnaś pogadać z Jamesem.
Słowa zawisły między nimi ciężko, jak coś, co nie powinno było paść, a jednak musiało. Przeszedł do lodówki, otworzył ją i przez moment wpatrywał się w jej zawartość, jakby liczył, że znajdzie tam coś, co odpowie mu, jak się teraz zachować. W końcu wyjął dwie puszki coli. Jedną podał Sloane, drugą sam otworzył. A potem odsunął się od blatu, jakby nagle zrobiło mu się zbyt ciasno w kuchni. Nie chciał na nią patrzeć, nie w ten sposób, nie teraz, kiedy wszystko w nim buzowało, a on próbował za wszelką cenę zachować spokój. Przeszedł do salonu, gdzie wciąż panował poranny półmrok. Odsłonił nieco rolety wpuszczając trochę światła. Sięgnął po koc, ten sam, pod którym spał tej nocy, kiedy nie potrafił położyć się obok niej. Zgarnął go z sofy, złożył niedbale i odłożył na bok, jakby potrzebował po prostu czymś zająć ręce, czymś odciągnąć myśli od wszystkiego, co przed chwilą powiedział.
OdpowiedzUsuńW końcu westchnął cicho i powiedział tylko:
— Naprawdę… zastanów się, czego chcesz, Sloane. Nie dziś, nie teraz. Ale w końcu. — Odstawił złożony koc na oparcie kanapy i dodał już bardziej do siebie niż do niej. — Bo ja nie wiem, ile jeszcze będę mógł zaczekać.
Nico
Nico westchnął ciężko, tak, jakby każde jej słowo było kolejnym kamieniem dorzuconym na plecy, które i tak już uginały się pod ciężarem. Pokręcił głową z niedowierzaniem, nie do niej, raczej do siebie, jakby pytał w myślach, jak znowu mógł pozwolić, żeby to wszystko wymknęło się spod kontroli. Przetarł dłonią twarz, wolno, z rezygnacją, a potem odchylił się lekko i oparł biodrem o blat, jakby potrzebował czegoś stabilnego, żeby nie rozpaść się zupełnie. Długo milczał, zanim w końcu na nią spojrzał.
OdpowiedzUsuń— Skoro tak bardzo chcesz wiedzieć… — zaczął cicho, głosem pozbawionym emocji, ale w tej pustce było coś bardziej przejmującego niż gniew. — To był mój główny sponsor. — Urwał, przymknął na moment oczy, jakby musiał przełknąć własne słowa, żeby się nie zaciąć. — A to nie była moja pierwsza wpadka.
Zamilkł na sekundę, pozwalając, by między nimi zapadła ta ciężka cisza, która mówiła więcej niż słowa.
— Jakiś czas temu przyłożyłem typowi w klubie. — Jego głos zabrzmiał chropowato, jakby wypowiadał coś, czego nie mówił głośno od miesięcy. — Zrobiła się z tego afera. — Prychnął z ironią, ale nie było w tym rozbawienia. Przesunął dłonią po karku, napięty, jakby te wspomnienia wracały ze zdwojoną siłą.
— Wtedy to ledwo odkręciliśmy. Wiesz, jak to działa. Warunek był jeden: koniec z imprezami, z przypadkowymi zdjęciami, które mogą zniszczyć reputację. — Uśmiechnął się krótko, ale w tym uśmiechu było coś z goryczy, coś, co brzmiało jak: nigdy nie jesteś czysty, nawet jeśli się starasz. Odetchnął głęboko, a jego spojrzenie powoli wróciło na nią. Zawiesił głos, patrząc na nią uważnie, jakby próbował ją przejrzeć na wylot, znaleźć w niej cokolwiek: zrozumienie, żal, cień świadomości, że to, co się wydarzyło, nie jest już tylko jej błędem.
Ale Sloane milczała. Więc on też zamilkł, po prostu stojąc tam przez chwilę, z dłonią opartą o blat i wzrokiem wbitym w nią tak, jakby mimo wszystko wciąż próbował ją zrozumieć.
— Pytałaś, czemu miałabyś porozmawiać z Jamesem. — Odezwał się po dłuższej chwili milczenia. Głos miał niski, spokojny, ale w tym spokoju coś drżało, jakby każde słowo musiał z siebie wydzierać. — Przez całą drogę do domu zwracałaś się do mnie jego imieniem. — Uniósł wzrok, a jego spojrzenie było uważne, ciche, bez gniewu, ale z czymś, co ścisnęło jej serce mocniej niż jakikolwiek krzyk. — Może właśnie dlatego, Sloane.
Przełknął ciężko ślinę. Słowa, które wypowiedział, same go zabolały, tak głęboko, że przez sekundę żałował, że w ogóle je wypowiedział. Ale już było za późno. Pomiędzy nimi zapadła cisza, gęsta, ciężka, nieprzyjemna. Patrzył na nią, jakby próbował w jej oczach znaleźć choć cień zaprzeczenia, cokolwiek, co pozwoliłoby mu uwierzyć, że się mylił. Ale jej twarz nie dawała mu nic.
— Nie musisz mnie przepraszać za kontrakty. — Jego głos był spokojny, zaskakująco łagodny jak na ciężar, który niosły te słowa. — To tylko praca. — Wzruszył ramionami, ale ruch był mechaniczny, pozbawiony lekkości. — Wiesz, praca się zawsze jakoś ułoży. Zawsze można
coś odbudować, podpisać nową umowę.
Zamilkł na moment, przetarł dłonią kark, jakby chciał zepchnąć z siebie napięcie, które narastało z każdą sekundą.
— Ale jeśli naprawdę chcesz coś naprawić… — dokończył ciszej, z tą samą spokojną determinacją, która bolała bardziej niż gniew. — To zacznij od siebie. I od tego, co wciąż tam trzymasz.
Zrobił krok w bok, jakby chciał zwiększyć między nimi dystans, choć jednocześnie nie mógł oderwać od niej wzroku.
— Bo póki James, Carter i cały ten chaos siedzą ci w głowie… — mówił powoli, każde imię wypowiadając z wyraźnym naciskiem, jakby każde z nich ważyło tonę. — Nikt, nawet ja, nie będzie miał tu miejsca.
Na chwilę spuścił wzrok, a w jego twarzy pojawił się cień rozczarowania człowieka, który właśnie zrozumiał, że był w tej historii tylko przystankiem, nie celem.
Nico
Nico przetarł dłonią kark i oparł się mocniej o blat, jakby musiał się czegoś trzymać, żeby nie powiedzieć za dużo. Przez chwilę tylko na nią patrzył, z tym spokojem, który wcale nie był spokojem, raczej ledwie utrzymanym opanowaniem. Potem wypuścił powietrze z ust i odezwał się cicho:
OdpowiedzUsuń— Poradzę sobie. — Powiedział to spokojnie, ale w głosie było coś stanowczego. — To tylko kontrakt. Znajdę nowego sponsora. W tym świecie to tylko kwestia czasu i cierpliwości. — Wzruszył ramionami, jakby naprawdę było mu wszystko jedno, ale Sloane wiedziała, że to tylko pozory. Że jego obojętność to tarcza, którą zakładał zawsze wtedy, kiedy coś w nim pękało.
Zamilkł na chwilę, zanim dodał.
— A tamten typ… — Jego szczęka lekko się napięła, spojrzenie stwardniało. — Zasłużył. Wrzucił coś dziewczynie do drinka i próbował ją wykorzystać. Złapałem go zanim zdążył i trochę mnie poniosło. — Przez moment jego głos był zimny, ostry jak stal, a potem złagodniał. — Ale to już nie ma znaczenia. Było, minęło. Zapłaciłem za to swoje. — Odetchnął głęboko, jakby chciał naprawdę zostawić ten temat za sobą. Wrócił wzrokiem do niej. Nie patrzył na nią z wyrzutem, raczej z czymś w rodzaju smutnego zrozumienia, jakby wiedział, że każde jego słowo i tak odbije się od muru, który zbudowała wokół siebie.
Nico spojrzał na nią spod przymrużonych powiek, przez moment nic nie mówiąc. W jego spojrzeniu było coś między niedowierzaniem a zmęczeniem, nie gniew, nie wyrzut, raczej czysta bezsilność, kiedy ktoś próbuje zrozumieć drugiego człowieka, ale wciąż trafia na mur.
— Co masz na myśli? — powtórzył cicho jej słowa, jakby chciał się upewnić, że dobrze je usłyszał. Odetchnął głęboko i pokręcił głową. Nie brzmiał złośliwie, ale coś w jego tonie było twarde, napięte. Zbliżył się o krok, oparł dłonie o blat kuchenny, obie po jego bokach, jakby musiał się podeprzeć, by nie wybuchnąć.
— Bo naprawdę chcę to usłyszeć. — Dodał po chwili, ciszej. — Co twoim zdaniem powinienem zrobić ja? W czym dokładnie mam się poprawić? — Głos mu lekko zadrżał, ale nie z gniewu, z frustracji, która brzmiała jak pęknięcie.
Zamilkł, obserwując ją przez dłuższą chwilę, po czym wypuścił powietrze z ust i oparł biodrem o blat, prostując się nieco.
Nico
Nico parsknął cicho, bez rozbawienia, bardziej z goryczy niż z emocji. Przesunął dłonią po brodzie, jakby potrzebował chwili, żeby zebrać myśli, zanim odpowiedział:
OdpowiedzUsuń— Jeśli liczysz złamaną szczękę, to tak, oberwało mu się. — Jego głos był spokojny, ale twardy, pozbawiony jakiejkolwiek satysfakcji. — Nie żałuję tego. Zasłużył. Ale… — wzruszył lekko ramionami — …potem i tak musiałem zapłacić. Za „uszczerbek na zdrowiu”, za prawników, za całe to gówno, żeby nie skończyło się w sądzie.
Westchnął ciężko, odwracając wzrok na chwilę w bok, jakby nie chciał widzieć jej reakcji.
— Chciałem to po prostu zamknąć, wiesz? Nie ciągnąć więcej syfu, nie dawać mediom pożywki. Nie dręczyć tej dziewczyny… — Zaśmiał się krótko, sucho, bez cienia wesołości.
Spojrzał na nią w końcu, prosto, bez unikania.
— Widzisz, czasem wystarczy jeden wieczór, żeby to, co budujesz latami, poszło w diabły. — Urwał. — Wiem, że wiesz, jak to jest.
Nico przez chwilę milczał, nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, ale dlatego, że jego własne myśli zaczynały się ścierać ze sobą jak szkło. Patrzył na nią, na ten gorzki uśmiech, na ironię, którą zawsze wyciągała wtedy, gdy czuła się zraniona, i coś w nim po prostu pękało. Nie gwałtownie, cicho, niemal niezauważalnie, jakby wewnętrznie się poddawał. Przesunął dłonią po karku, odwrócił się na moment i odetchnął ciężko. Dopiero po chwili znów na nią spojrzał.
— Nie jestem święty, Sloane. — Jego głos był spokojny, ale w tym spokoju było coś niebezpiecznie bliskiego rezygnacji. — Nigdy nie byłem. — Oparł się plecami o blat, skrzyżował ramiona. — Ale przynajmniej próbuję robić z mojego życia pola minowego.
Zamilkł na sekundę. Czuł, jak wszystko, co chciał jej powiedzieć przez te ostatnie godziny, kumuluje się w jednym punkcie, w jednym zdaniu, które i tak pewnie niczego nie zmieni.
— I nie. — Spojrzał na nią prosto, bez gniewu, ale ostro. — Nie obwiniam cię o wszystko. Ale też nie zamierzam udawać, że to, co się stało, nie ma konsekwencji. Wiesz, że ma. Dla ciebie. Dla mnie.
Jego ton złagodniał, ale tylko trochę.
— A jeśli myślisz, że ja się stawiam wyżej, że gram tego, który nigdy się nie pomylił, to chyba naprawdę mnie nie znasz. — Uśmiechnął się krzywo, bez śladu wesołości. — Robię błędy. Dużo. Tyle że… uczę się z nich. A ty?
Odepchnął się od blatu, podszedł bliżej. Nie po to, żeby ją przestraszyć, raczej żeby nie mówić tego z odległości, która pozwalałaby jej znowu się schować.
— I może faktycznie, może jestem idiotą, że wciąż tu stoję i próbuję to jakoś posklejać, choć wiem, że wszystko się rozsypuje. Ale przynajmniej nie udaję, że to nic nie znaczy.
Nico
Nico patrzył na nią przez moment bez słowa, jakby czekał, aż to, co właśnie powiedziała, naprawdę do niego dotrze. Nie było w nim już gniewu, tylko coś innego: zmęczenie. Ciche, głębokie, niemal namacalne. Westchnął, odwracając na chwilę wzrok, jakby musiał się oderwać od jej spojrzenia, żeby nie dać się sprowokować. Przez sekundę wyglądał tak, jakby nie był pewien, czy dobrze usłyszał. Jego spojrzenie na moment stwardniało, ale zaraz potem zgasło, ustępując miejsca czemuś cichszemu, zranieniu, którego nawet nie próbował ukryć.
OdpowiedzUsuń— Naprawdę tak myślisz? — zapytał po chwili, cicho, bez żadnej ostrości, ale to jedno zdanie brzmiało ciężej niż wszystko, co powiedział wcześniej. — Że to nic nie znaczyło? — Przełknął ślinę i pokręcił głową z niedowierzaniem. — Wiesz, mogłem się spodziewać różnych rzeczy, Sloane. — powiedział, głos miał przytłumiony, jakby musiał walczyć z tym, żeby się nie unieść. — Twojej złości, wyrzutów. Ale nie tego.
Zamilkł na moment, jakby zbierał myśli.
— To nie było tylko parę nocy. — powiedział spokojnie, ale z tą dziwną surowością, która zdradzała, jak bardzo go to zabolało. — Nie dla mnie. I jeśli chociaż przez chwilę myślałem, że dla ciebie też nie… to teraz już wiem, że się myliłem. — Odsunął się od niej o krok, jakby potrzebował powietrza. Nie patrzył już prosto w jej oczy, jego wzrok zsunął się gdzieś w bok, na kubek, na blat, na cokolwiek, byle nie na nią.
— Kurwa, Sloane… — westchnął z niedowierzaniem, przeczesując dłonią włosy. — Ja naprawdę próbowałem zrozumieć, wiesz? Tłumaczyłem sobie, że masz prawo się pogubić. Że to wszystko za dużo. Ale jeśli to wszystko było tylko… niczym… — Uniósł na nią wzrok, wreszcie. Z tą resztką godności, którą wciąż w sobie miał.
— To dobrze, że mi to mówisz. — powiedział cicho. Ton miał spokojny, ale w jego oczach kryło się to, czego nigdy wcześniej przed nią nie pokazywał, szczere, głębokie rozczarowanie. Nie gniew, nie chłód, tylko ten rodzaj zranienia, który trafia prosto w serce, bo dotyka czegoś prawdziwego. Nico przez chwilę milczał. W powietrzu zawisła cisza, ciężka i dławiąca, przerywana jedynie jego nierównym oddechem. Patrzył na nią długo, jakby próbował znaleźć w niej choć cień tej kobiety, którą znał wcześniej. Tę, która potrafiła go rozbroić jednym uśmiechem, która nie uciekała w sarkazm, tylko mówiła, co czuje.
— Wiesz, że nie musiałaś udawać. — odezwał się w końcu. Głos miał spokojny, ale z wyraźnie słyszalną nutą bólu. — Nigdy tego od ciebie nie chciałem. Nie oczekiwałem, że nagle staniesz się kimś innym. Po prostu… myślałem, że to między nami było prawdziwe. Że chociaż przez chwilę tak czułaś.
Podszedł do blatu i oparł się o niego, jakby to była jedyna rzecz, która trzyma go jeszcze w pionie.
Nico spojrzał na nią jednym długim, ciężkim spojrzeniem, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół tej chwili. Potem przetarł dłonią twarz, westchnął i zrobił krok do drzwi, ale zawahał się jeszcze raz, odwrócił się i podszedł bliżej.
— Pójdę na trening — powiedział spokojnie, nie próbując już więcej ratować czegoś, czego nie potrafił udźwignąć. — Zostań tutaj tyle, ile potrzebujesz. — Jego głos był cichy, ale stanowczy. — Jak będziesz wychodzić zostaw klucze u portiera.
Przyłożył dłoń do jej ramienia na krótką chwilę, ciepło prostego gestu, a potem odszedł, nie uciekając, ale dając jej przestrzeń. Jego sylwetka oddaliła się korytarzem, a drzwi za nim uchyliły się i zatrzasnęły cicho, zostawiając w mieszkaniu napięcie i niepewność, ale też minimalną, ostrożną nadzieję, że jeśli Sloane zechce, to kiedyś wróci nie tylko po klucze.
Nico
Zaire rzadko bywał gdziekolwiek poza swoim własnym klubem. Nie dlatego, że był snobem. Po prostu wolał kontrolować przestrzeń, w której się bawił. Wiedział, gdzie siedzi kto, gdzie jest zaplecze, do którego mógł uciec przed tłumem, i które drinki są bezpieczne nawet wtedy, gdy nie zamawia ich sam. Ale tym razem zrobił wyjątek. Zaproszenie było konkretne, zamknięta impreza w jednej z ekskluzywnych miejscówek na drugim końcu miasta, nowo otwarty lokal z absurdalnie drogą kartą drinków i DJ-em sprowadzonym z Londynu. Pojawił się tam z paroma kumplami, menedżerem, kilkoma znajomymi twarzami ze sceny i dwoma modelkami, których imion nie zapamiętał. W sumie nie miał ochoty być sam, a oni chcieli „wyjść gdzieś, bo przecież piątek, stary”. Nie planował się urwać, ani wpaść w to tak głęboko, ale impreza rozkręcała się szybko. Było głośno, intensywnie, wszystko krzyczało blichtrem i sztucznym światłem. Tłum się bujał, ktoś załatwił dla nich lożę. Alkohol się lał, a kieliszki były wymieniane, zanim zdążył dopić do połowy. Jedna kreska. Potem druga. Tabletka na zmiękczenie rzeczywistości. Potem kolejna, dla balansu. Typowy scenariusz, który znał aż za dobrze. Nie pisał do Sophii od kilku dni. Nie po tej rozmowie. A właściwie… tej nie-do-rozmowie, w której powiedziała „muszę to przemyśleć” i po prostu… zniknęła. Jedyny konkret, jaki usłyszał, to że wyjechała z rodziną na weekend do Hamptons. Tyle. Cisza, która dla Zaire’a brzmiała zbyt znajomo. Nie potrzebował tłumaczenia. „Muszę to przemyśleć” było tylko ładnym opakowaniem dla „wycofuję się”. Może nie miała odwagi powiedzieć tego wprost, a może próbowała zostawić sobie furtkę. Ale Carter znał te sygnały. Przerabiał je już wcześniej. A kiedy Sophia przestaje mówić, przestaje przychodzić, kiedy nagle pojawia się weekend z rodziną… Dla niego to był koniec. Niewypowiedziany. Nierozstrzygnięty. Ale koniec. Posłuchała ojca. Wraca do swojego życia.
OdpowiedzUsuńDlatego teraz znowu był tutaj. W klubie. W obcej części miasta. W otoczeniu ludzi, którzy go nie znali, ale wiedzieli kim jest. Z uśmiechem przyklejonym do twarzy i spojrzeniem pustym jak nigdy. Bo kiedy zaczynało się rozłazić, Carter wracał do tego, co znał najlepiej, do wersji siebie, którą mógł kontrolować. Stary Carter. Taki, którego nikt nie musiał rozumieć. Tylko podać mu szkło, poczęstować czymś mocniejszym i nie zadawać pytań.
Zaire był dobrze porobiony. Może nie jeszcze w tym stadium, gdzie nie rozróżniał twarzy i zapominał, gdzie jest, ale wystarczająco mocno, żeby słowa przelatywały przez jego głowę bez większego znaczenia. Ktoś właśnie mówił coś do niego, jakiś bełkot o muzyce, o DJ-u, o tym, że powinni przenieść się do drugiego stolika, bo tam „są dziewczyny z Miami”. Carter tylko się uśmiechnął krzywo i upił kolejny łyk, nie słuchając nawet odpowiedzi. Kumple coś dopowiadali i się śmiali, ale nie on. On siedział głębiej, oparł się o kanapę, głową odchylony lekko do tyłu, jakby z niej wyrastał.
Obok niego siedział Jules w swojej typowej wersji: z drinkiem w dłoni, nonszalancki i zawsze czujny, nawet jak wyglądał, jakby nic nie rejestrował. To Jules zauważył pierwszy. Kątem oka, z tym swoim wyrazem twarzy, który natychmiast zwiastował kłopoty.
OdpowiedzUsuń— Patrz, kto tu zawitał — mruknął, przechylając się do Zaire’a. Carter podniósł wzrok powoli. Nie spodziewał się… jej. Ale teraz, kiedy usłyszał jej imię gdzieś na końcu loży, śmiech, znane głosy, znajome twarze… już wiedział. Wspólni znajomi. Nie tak znów wielu, ale wystarczająco, żeby prędzej czy później zdarzyło się to pieprzone “przypadkiem”.
Sloane. Była tu. Na tej samej imprezie. W tym samym klubie. Coś w nim się spięło. Próbował nie drgnąć. Nie okazać nic. Nic po sobie. Ale Jules nie był typem, który pomagał utrzymać dystans.
— Ooo, królowo chaosu! — zawołał z rozbawieniem, wstając teatralnie i rozkładając ramiona. — Chodź tu do nas, tęskniliśmy za twoją energią!
Wokół posypały się śmiechy, ktoś już zaczynał robić miejsce na kanapie. Carter spuścił wzrok na swoje szkło. W ustach poczuł metaliczny posmak. Był dobrze porobiony, ale nagle otrzeźwiał w środku szybciej niż powinien. Nie dlatego, że przestało działać. Tylko dlatego, że zobaczył ją i wszystko wróciło.
Sloane usiadła między nimi lekko, jakby bez większego namysłu, jakby to było zupełnie naturalne, tak jak kiedyś. Poczuł jej perfumy, zanim zdążyła coś powiedzieć. Te same. Słodkie, ale z ostrą nutą na końcu. Te, które wgryzały się w jego pamięć przez tygodnie po tym, jak się wyprowadziła. Uderzyły w niego z siłą wspomnienia, które było zbyt wyraźne, zbyt realne. I może to przez jego stan, może przez wszystko, co w nim było rozsypane i niepoukładane, ale nagle… to było jak podróż w czasie. Położył rękę na oparciu sofy, za jej plecami, dokładnie tak, jak zawsze to robił. Bez dotyku, ale z obecnością. Przypadek, a może nie. Przestrzeń między nimi zdawała się zniknąć. I spojrzał na nią… Nie jak teraz, po wszystkim. Spojrzał jak tamten Carter. Ten sprzed błędów, sprzed rozwodu, sprzed złości. Spojrzał, jakby zapomniał, co było dalej. Jakby to znów był ich początek.
Zaire
Carter był odrobinę… odrealniony. Nie kompletnie odcięty, ale jego myśli nie trzymały się już żadnych torów. Rozjeżdżały się jak pociągi o piątej nad ranem, puste, głośne, jadące na autopilocie przez miasta, w których nikt już nie czekał. Patrzył na Sloane, jakby nie widział jej od miesięcy, a przecież nie minęło wcale tak wiele. Może to ta sukienka. A może światło, które załamywało się na jej włosach, tworząc aurę, której nie dało się uchwycić trzeźwym spojrzeniem. Jego wzrok przesunął się leniwie po jej ciele. Zaczepny błysk w oku nie miał nic wspólnego z czułością, był wyzwaniem. Starym, dobrze znanym układem, w którym oboje wiedzieli, jak grać. Zbyt dobrze. Uśmiechnął się, powoli, kątem ust, jakby testował, czy dalej na niego tak zareaguje.
OdpowiedzUsuń— Martini? — mruknął. — Jesteśmy aż tak grzeczni dzisiaj? — W jego głosie było coś zaczepnego. Patrzył na jej szkło, ale tak naprawdę wcale nie o to pytał. Ich rozmowa toczyła się między słowami, zawsze tam się toczyła. Jak kiedyś. Tyle że kiedyś nie było Sophie, a Sloane nie nosiła tej przyćmionej pustki w oczach, która pojawiała się tylko wtedy, gdy coś naprawdę w niej pękało. Obrócił szklankę w dłoni. Parę kropel whisky dotknęło lodu. Zanim Sloane zdążyła odpowiedzieć, Jules wsunął się między ich spojrzenia. Z pozornym luzem, ale oczy mówiły inaczej.
— Ej, może wymieńcie się czymś bardziej konkretnym. — Uśmiechnął się jak diabeł z anielskim skrzydłem za pazuchą i rzucił między ich dłonie mały pakiecik. Pastelowe różowe tabletki odbiły się od krawędzi stołu i zatrzymały przy dłoni Sloane. Serduszka.
— Dla starej miłości — dodał Jules z tym swoim głupawym, cynicznym tonem, po czym oparł się wygodnie i spojrzał w bok, jakby to, co się właśnie wydarzyło, nie miało z nim nic wspólnego. Carter uniósł brew, nie ruszył się ani o milimetr. Przyglądał się jej, jakby czekał, co zrobi. Jak bardzo się zmieniła. Jak bardzo została sobą. A potem nachylił się lekko, niby od niechcenia, ale ich twarze dzieliło tylko parę centymetrów. Ciepło jego słów zatańczyło jej na ustach. — Tylko nie zaczynaj płakać po trzeciej, jak ostatnim razem. Te różowe robią ci miękko w sercu, pamiętasz?
To nie była czułość. To była gra. I oboje ją znali.
Ale Carter… Carter nie był dziś sobą. Albo był sobą bardziej niż kiedykolwiek. Rozbity. Zamroczony. Gotowy się zgubić. W niej. Tak jak kiedyś. To, co Carter wziął, wypełniło go miękkim, kojącym otępieniem. Rozpłynęło granice. Zatarło ostrą linię między tym, co prawdziwe, a tym, co tylko ulotne. Myśli zaczęły się rozchodzić, odpadać od siebie jak płatki śniegu na ciepłej skórze, znikające, zanim zdążyły się ulepić w coś ciężkiego.
Nie było Sophii. Nie było tej sceny w garderobie. Jej spojrzenia, które czuł w kościach. Tego, jak głos jej zadrżał. Nie było słów, które wciąż dźwięczały mu w głowie “Nie znam cię”, “Nie mam cię”, “Nie wiem, czy chcę cię znać”, „Nie wiem do czego jesteś zdolny”. W końcu kiedyś z zazdrości prawie zabił człowieka, gołymi rękami. To wszystko odpłynęło.
Zamiast tego była muzyka. Głęboki bas niosący się przez jego mostek. Były światła, które odbijały się od powierzchni kieliszka i rozlewały po jego źrenicach. Była Sloane. Był Jules. Były oczy, które znał. Głosy, które przyzwyczaił się ignorować albo chłonąć całym sobą. Było jak kiedyś, nieskomplikowanie, lekko, ślisko. Nie było konsekwencji, winy, strachu, ani tej dziwnej, bolesnej miłości, którą nosił w sobie od miesięcy. Była impreza. Czysta. Głęboka. Wibrująca w krwi jak stara znajoma. Jak kiedyś. Jak wtedy, gdy pozwalał Sloane i Ruby zaciągnąć się do dusznych pokoi, bez okien i bez zasad. Gdzie liczyły się tylko usta, język i dotyk, a wszystko inne zostawało za drzwiami. Gdzie nie istniało jutro.
Tego wieczoru nie było przyszłości. Była tylko ta jedna, błyszcząca chwila. I Carter… Carter postanowił ją wypić do dna. Dlatego położył sobie na otwartej dłoni dwie różowe tabletki. Spojrzał na nią, ale nie tak, jak patrzy się na kogoś po prostu znajomego. Patrzył, jakby właśnie sprawdzano jego pamięć mięśniową. Sprawdzał, czy jeszcze umie w te ich gierki. Czy ciało zareaguje jak kiedyś. Czy ona to zrobi, tak, jak robili zawsze. Zanim poznał Sophię. Zanim coś go ruszyło. Zanim cholernie wiele się zmieniło. Czekał. Nie pośpieszał. Nie prowokował. Po prostu siedział, oparty nonszalancko o miękkie oparcie loży, rozgrzanym karkiem i wzrokiem wbitym w Sloane. Czy podejmie rękawicę? Czy sięgnie po tabletkę? Czy położy ją sobie na języku, tak jak kiedyś, powoli, celowo, z tym wyzywającym uśmiechem, który znał aż za dobrze? Czy przysunie się do niego bliżej, tak że poczuje jak jej kolana ocierają się o jego uda? Czy, zanim zdąży pomyśleć, przechyli się w jego stronę i po prostu go pocałuje, przekazując mu tę cholerną tabletkę z własnych ust, jak robiła to setki razy wcześniej? Czy odpuści? Czy stanie się kimś innym niż była? Czy zniknęła tamta Sloane, a została tylko dziewczyna po rozwodzie, która udaje, że już nie czuje? Carter czekał. Niecierpliwie, ale w milczeniu. Z lekkim uśmiechem w kąciku ust.
OdpowiedzUsuń— Pokaż mi, kim dzisiaj jesteś. Bo ja, kurwa, właśnie przestałem być kimkolwiek.
Zaire
Carter przez chwilę tylko patrzył na nią, jakby jego mózg próbował dogonić to, co właśnie się stało. Uderzenie dźwięków z parkietu, oślepiające światła, zapach jej perfum, wszystko wymieszało się w jeden chaotyczny, gęsty obraz. Nie potrafił odróżnić wspomnienia od teraźniejszości. Sloane, jej usta, ciepło, które przebiło się przez jego odrętwienie, to wszystko przypomniało mu o tym, jak bardzo był kiedyś uzależniony. Nie od prochów. Od niej. Przez sekundę miał wrażenie, że znów są tam, w tamtym pokoju, w tamtym czasie, kiedy świat należał do nich, a granice między namiętnością i szaleństwem dawno się zatarły. Ale ta sekunda trwała zbyt krótko. Zamiast ciepła przyszło uderzenie. Serce ścisnęło mu się tak gwałtownie, że przez moment stracił oddech. Patrzył na nią z bliska, z tym swoim spojrzeniem, które kiedyś potrafiło roztopić, a teraz tylko piekło. Nie wiedział, czy był wściekły, czy oszołomiony. W jego żyłach płynęła mieszanka wszystkiego, ale nic nie tłumiło tego, co się w nim właśnie odezwało.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, że zawsze potrafisz rozwalić mi głowę — powiedział cicho, z głosem szorstkim od emocji. Zbyt cichym jak na to miejsce, ale ona i tak go słyszała. Rękę, którą oparł na oparciu sofy, zsunął niżej, na jej plecy. W środku było w nim wszystko, czego próbował się pozbyć: tęsknota, gniew, pożądanie, bezsilność. I to poczucie, że znów zaczyna się topić w tym, co kiedyś prawie go zniszczyło. Patrzył na nią, jakby próbował znaleźć w jej oczach jakiekolwiek ostrzeżenie, że to, co robią, jest głupie, że za chwilę znowu się poparzą. Ale nie widział tam niczego oprócz pustki i blasku odbijających się świateł.
— Ty po prostu lubisz się gubić. A ja, jak idiota, zawsze cię wtedy znajduję — wymruczał, a w jego głosie zabrzmiała mieszanka czułości i goryczy. I choć to zdanie mogło brzmieć jak żart, w jego oczach nie było nic zabawnego. Zaire uśmiechnął się krzywo, bez cienia rozbawienia. Jego wzrok na moment uciekł w stronę Julesa, który coś śmiał się do kogoś przy drugim końcu sofy, jak zwykle w swoim świecie. Jules był nieprzewidywalny, iskrą, która potrafiła podpalić cały pokój, a potem zniknąć, zostawiając zgliszcza.
— Z Julesem zawsze trzeba uważać. — Mruknął nisko, bardziej do siebie niż do niej, jakby to było ostrzeżenie, które sam zbyt wiele razy zignorował. — Z tobą też…
W jego głosie nie było fałszu. Tylko coś chropowatego i bolesnego, jakby to, co mówił, było dla niego prawdą, nawet jeśli już dawno nie było to takie proste. W tej jednej sekundzie wszystko wróciło. Jej ciepło przy jego skórze. Smak jej ust. To, jak pasowała do niego bez wysiłku, bez zastanowienia, jakby byli zaprojektowani, żeby się nawzajem zniszczyć. Zaire przesunął rękę po jej plecach, powoli, jakby chciał zapamiętać każdy centymetr, jakby sprawdzał, czy to wszystko dzieje się naprawdę. Jego palce dotarły do karku Sloane, gdzie zatrzymał się na ułamek sekundy… Ale nie poruszył się. Nie zrobił tego, co kiedyś przyszedłby mu z łatwością. Nie pochylił się, nie sięgnął po jej usta. Zamiast tego patrzył z bliska, intensywnie, z tą mieszaniną rozpoznania i niedowierzania. Jakby widział duchy. Jakby próbował znaleźć w jej oczach jakieś ostrzeżenie, że to, co się właśnie dzieje, prowadzi ich z powrotem do miejsca, z którego ledwo się wydostali. Ale nie widział nic. Tylko odbłysk świateł i to znajome napięcie między nimi. Niebezpieczne i stare jak oni sami.
Zamiast tego wziął głęboki oddech, który bardziej przypominał westchnienie zrezygnowania. Jego wzrok był rozbity, rozsypany między tym, co czuł, a tym, czego się bał.
— Cholera, Sloane… — wymruczał, ledwo słyszalnie. Z trudem przełknął ślinę, jakby próbował zepchnąć w dół coś, co zaczynało go dusić. Patrzył na nią, na to znajome spojrzenie, które znał aż za dobrze. Nie było w nim już gniewu. Tylko coś, co przypominało zrezygnowaną tęsknotę.
— Wiesz, że to mnie kiedyś zabije, nie? — dodał cicho. Zsunął dłoń z jej karku na ramię, potem niżej, jakby chciał coś powiedzieć, ale żadne słowa nie przychodziły. Odsunął się i oparł się z powrotem o sofę.
Carter
Carter zaśmiał się krótko, gardłowo, jakby sam nie wierzył, że jeszcze potrafi. Brzmiało to jak coś między rozbawieniem a rezygnacją, bo przecież wiedział, że miała rację. Wiedział to od pierwszego razu, kiedy na niego spojrzała tym swoim spojrzeniem: aroganckim, łamliwym, pełnym potrzeby i buntu. Zawsze była jak ogień, który sam podpalił i teraz nie potrafił ugasić.
OdpowiedzUsuń— Dlatego nie każę ci wypierdalać — mruknął, przesuwając spojrzeniem po jej twarzy, jakby szukał w niej czegoś, co już kiedyś znał. — Bo z nas dwojga to ty zawsze rządzisz, Sloane. I stawiasz na swoim.
Jego głos był miękki, lekko rozmyty przez stan, w jakim był, ale niosło się w nim rozbawienie.
To ona rozdawała karty, nawet jeśli sama nie była tego do końca świadoma. Nawet wtedy, kiedy myślał, że ma nad nią kontrolę, że potrafi ją odsunąć, zamknąć drzwi, zapomnieć, ona wchodziła z powrotem bez pukania. W każdą komórkę ciała. W pamięć. W zmysły. W ten moment, kiedy znów siedziała przy nim tak blisko, że czuł jej oddech na szyi i miał ochotę znowu się w tym wszystkim zgubić. Palce, które wciąż spoczywały na jej plecach, poruszyły się lekko. Oparł się wygodniej o sofę, a jego wzrok przesunął się po jej twarzy, po ustach, które znał na pamięć, po linii szyi, po cienkich ramiączkach sukienki zsuwających się z ramion. Była tak blisko, że wystarczyłby jeden, nieprzemyślany ruch. Ale on milczał. Tylko śmiech zgasł mu na ustach, zostawiając po sobie cień. — Zawsze byłaś lepsza w wydawaniu poleceń niż w ich słuchaniu. — Dodał po chwili, odchylając głowę w tył. W jego spojrzeniu nie było już złości. Tylko nostalgia pomieszana z tym starym, znajomym bólem, tym, który wracał zawsze, kiedy był zbyt blisko niej.
Carter parsknął pod nosem, jakby to pytanie było zabawniejsze, niż powinno. Albo może zbyt prawdziwe. Jego śmiech był krótki, lekko ochrypły, podszyty czymś, co drapało go od środka.
— Jak nie prochy… to ty. — Mruknął z przekąsem, opierając łokieć o oparcie sofy, nieco pochylony w jej stronę. Uśmiechnął się półgębkiem, ale w jego oczach nie było lekkości. Było to, co zawsze przy niej: błysk uzależnienia i zmęczenia nim.
— Tyle że ty łatwiej wchodzisz. I trudniej schodzisz. — Jego palce znów musnęły jej plecy, zbyt delikatnie, jak na ich historię. Było w tym coś automatycznego, znajomego. Znał jej skórę, tak samo jak znał skutki uboczne. Wiedział, że po niej nie było odtrutki. Że można się było zagubić, oślepnąć, zatracić. Ale wciąż siedział obok niej. Wciąż jej dotykał. Wciąż się śmiał, tym głosem, który znała tylko ona, bo tylko ona potrafiła doprowadzić go do takiego stanu.
— Wpadłem tylko na chwilę. — Odpowiedział bez większego przekonania, zerkając na nią z ukosa. Wzruszył ramionami tak, jakby wcale nie miało to znaczenia
— W zasadzie powinienem się niedługo zbierać. — Dodał po chwili, jakby przypomniał sobie, że przecież nie miał tu być. Nie spojrzał jej przy tym w oczy. Palcami stukał w szklankę, jakby próbował coś sobie przypomnieć albo zagłuszyć coś, co zaczęło w nim zbyt głośno szumieć.
— Ten nocy kończy się już miejsce na głupoty. — Mruknął jeszcze, pod nosem, z tym charakterystycznym skrzywieniem w kąciku ust, które pasowało do niego tylko wtedy, gdy próbował się z czegoś wymiksować. Ale tym razem zabrzmiało to jak obrona, nie przed nią, tylko przed sobą. Ale nie ruszył się ani o centymetr. Jego ręka wciąż spoczywała na jej plecach. Jej dłoń wciąż leżała na jego udzie. I to ich „zaraz” wisiało między nimi jak niewypowiedziane „zostań jeszcze chwilę”.
Carter
Zaire nie odpowiedział od razu. Siedział w tej pozie z pozoru wyluzowanej, z dłonią opartą o jej plecy, z tym samym półuśmiechem, który zwykle niczego nie zdradzał. Ale w jego oczach było coś nowego. Głębszego. Cięższego. Nie tylko alkohol i narkotyki buzujące w żyłach, nie tylko echo dobrej zabawy. Była też świadomość. Ta paskudna, natrętna świadomość, która nie chciała się wyciszyć, mimo że wszystko w nim domagało się ogłuszenia.
OdpowiedzUsuńSiedziała obok, bliska, znajoma, pachnąca grzechem i przeszłością. Ta sama Sloane, która wciąż potrafiła jedną ręką rozpalić ogień, a drugą go zadusić. Kiedyś dawała mu euforię, jakiej nie znał wcześniej, i ból, którego nie dało się zagłuszyć nawet najmocniejszym towarem. I choć było w niej wszystko, co go niszczyło, to również wszystko, co znał najlepiej.
Ale był rozdarty.
Z jednej strony ciągnęło go do niej z siłą, której nie potrafił zignorować. Wciąż pamiętał ich ostatnie spotkanie, to, co powiedziała mu wtedy w mieszkaniu. Każde słowo jak kolejne ostrze, wbite celnie, bez litości. Potem widziała go na parkingu. Nie w wersji Cartera, jaką świat znał, pewnej siebie, opanowanej, charyzmatycznej. Widziała go rozbitego. Z czerwonymi oczami, ze łzami na policzkach, z sercem roztrzaskanym w dłoniach. Tego w sobie nienawidził. Że pozwolił jej zobaczyć to wszystko.
Z drugiej strony… szumiało mu w głowie. Sophia.
Nie odzywała się. Nie pojawiła się ani razu w schronisku, kiedy on tam był. Wiedział, że wyjechała na weekend z rodziną, z ojcem. Tym samym, który postawił jej ultimatum. Albo zerwie z Carterem, albo nie ma czego szukać w domu. I co zrobiła Sophia? Wyjechała. Była z rodziną, w Hamptons, nie tutaj, nie z nim. Nie pisała. Nie tłumaczyła. To był dla niego jasny sygnał: wybrała. I nie był to on. Po raz kolejny okazał się niewystarczający.
I nie wiedział, co powstrzymywało go teraz bardziej przed tym, by sięgnąć po Sloane, by ją mieć, tak jak zawsze. Zraniona duma? Żal?
A może ten uparty, do bólu naiwny fragment w nim, który chciał być dla kogoś jedyny? Nie półśrodkiem. Nie opcją. Nie miejscem ucieczki. Jedynym. Najważniejszym. Numerem jeden.
Odwrócił lekko głowę, a jego spojrzenie zatrzymało się na twarzy Sloane. Dłonie wciąż miał na jej ciele, ale nie poruszył się, nie przysunął bliżej.
— Wiesz, czego chcę — powiedział cicho, z tym charakterystycznym szorstkim tonem, który zdradzał więcej, niż chciał. Chciał być jedynym.
A jeśli miał znowu być tylko chwilowym zapomnieniem, to wolał nie być niczym. Tylko za tę cenę, za ten warunek, był gotów się spalić. I wiedział, że Sloane nigdy nie grała w takie zasady. Nigdy nie umiała dawać siebie całej. A on… nie chciał już więcej połowy. Nie chciał być tym, co się bierze, gdy brakuje ciszy w głowie.
Dlatego siedział. Patrzył. Ale nie całował. Nie teraz. Może już nigdy. Choć całe jego ciało rwało się, by to zrobić.
Zaire nie spuszczał z niej wzroku, ale coś w jego spojrzeniu zaczęło się zmieniać. Tego wieczoru przeszedł już przez całą skalę emocji, od pustki, przez złość, aż po to znajome napięcie, które zawsze towarzyszyło Sloane. Ale teraz… Zdał sobie sprawę, że siedzą tu jak dwa cienie dawnych wersji siebie. Z prochami w żyłach, z niedopitymi drinkami, z tym samym tańcem, który zawsze kończył się tak samo, piekłem. Westchnął głęboko i odsunął się od niej odrobinę. W jego oczach już nie było tej iskry. Został tylko ten męczący ciężar w środku, który przypominał mu, że znowu próbuje sięgnąć po coś, co tylko z zewnątrz wygląda znajomo.
— Pierdolę to miejsce — rzucił nisko, ale wystarczająco głośno, żeby usłyszeli go wszyscy najbliżej. — Zawijam się do siebie.
Wstał. Nie trzaskał, nie robił sceny. Po prostu się podniósł i sięgnął po swoją kurtkę. Odruchowo rozejrzał się za Julesem, ale potem machnął ręką, jakby stwierdził, że nawet jego nie warto szukać. Rzucił ostatnie spojrzenie na Sloane długie, bez emocji, ale z czymś, co przypominało żal. I bez słowa ruszył w stronę wyjścia, zostawiając za sobą światła, muzykę i zapach jej perfum, który zostanie z nim jeszcze długo.
Carter
Carter dopiero niedawno doszedł do siebie po ostatniej nocy. Zbyt długo leżał w tym swoim zawieszeniu, między snem a czuwaniem, nie do końca wiedząc, czy ma jeszcze w sobie siły, żeby się podnieść. Ale w końcu się zmusił. Wziął prysznic, ogolił się, i próbował coś zjeść, ale jedyne, na co miał ochotę, to cisza i cola. Konsola szumiała cicho, kiedy znów odpalił swoją grę, która miała go oderwać od wszystkiego, choć na godzinę. Przynajmniej dopóki nie przypomniał sobie, że nie ma wiadomości od Sophii.
OdpowiedzUsuńPrzez cały dzień nie napisała. Nie zadzwoniła. Nie pojawiła się w jego drzwiach. Żadnego znaku. Żadnego „wróciłam”. Zniknęła dokładnie tak, jak kiedyś zrobiła to Sloane. A on… on powinien był się tego spodziewać. Naprawdę powinien. Ale nie zrobił tego. I teraz, zamiast się na siebie wściekać, tylko pogrążał się głębiej w myślach, próbując nie zacząć znowu czegoś jarać, czegoś pić, czegoś brać. Dziś był czysty. Choć bolało bardziej niż zwykle.
Kiedy usłyszał dźwięk otwieranych drzwi, napiął się. Odruchowo podniósł się z kanapy, rzucając pada na sofę, a jego pierwszą myślą – zanim jeszcze usłyszał głos, było jedno imię.
Sophia. To była jego pierwsza myśl. Wróciła. Z Hamptons, od ojca, od rodziny, od wszystkiego, co od niego uciekało. Wstał gwałtownie, aż pad wypadł mu z rąk na sofę. Ruszył przez salon, z duszą na ramieniu. Miał już w głowie całą scenę jak ją zobaczy, co powie, jak spróbuje się nie rozsypać. Ale kiedy skręcił do kuchni i zobaczył ją, serce zamarło mu na ułamek sekundy.
Sloane. Z colą w dłoni. Oparta o blat. Patrząca w jego lodówkę jakby coś się w niej nie zgadzało. I owszem, nie zgadzało się. Bo to nie ona miała tu teraz być. Nie ona miała przechadzać się po jego kuchni. Nie jej zapach miał poczuć zaraz po wyjściu spod prysznica.
Zatrzymał się w progu. Nie odezwał się od razu, tylko mierzył ją wzrokiem. Ręką potarł kark, napięty i sztywny, jakby próbował zebrać wszystkie rozbite myśli w całość.
— Sloane? — spytał niskim głosem. Brzmiał bardziej zmęczony niż wkurwiony. Jakby był już za daleko poza granicą emocji, żeby się autentycznie zdenerwować. Wyglądał na ogarniętego, ale w jego oczach czaiło się coś dziwnego, zawieszenie między niedowierzaniem a czymś na kształt cienia dawnego rozczulenia.
Carter zatrzymał się w progu kuchni, opierając dłoń o framugę jakby potrzebował fizycznego punktu podparcia, żeby nie wrócić na pięcie do salonu i nie zamknąć za sobą drzwi. Przez chwilę tylko patrzył, wciąż do końca niepewny, czy to realne. Czy ta scena naprawdę się dzieje, czy to jakaś podła iluzja wywołana zmęczeniem i głową pełną nieprzepracowanego wszystkiego.— No proszę… — mruknął w końcu z nutą chłodnej ironii w głosie, przekrzywiając lekko głowę. — Ledwo człowiek się odgruzuje, a już mu się była żona po kuchni kręci.
Jego spojrzenie przesunęło się po niej powoli, od boso postawionych stóp, przez znajome krzywizny, aż po tę puszkę coli w jej dłoni.
— Śmiało, rozgość się. — Uśmiechnął się nieznacznie. — Może jeszcze kąpiel, piżama i zrobisz porządek w szafkach, co?
Zamilkł na chwilę, unosząc brew.
— Stęskniłaś się, Sloane?
Nie czekając na odpowiedź, Carter przeszedł obok niej, blisko, ale bez dotyku, tak, jakby jej obecność nic dla niego nie znaczyła, choć oboje doskonale wiedzieli, że to nieprawda. Było w jego ruchach coś niecierpliwego, jakby nie miał siły ani ochoty na żadne kolejne dramaty, a jednocześnie coś spiętego, jakby każda jego komórka walczyła z napięciem, które przyniosła ze sobą Sloane. Otworzył lodówkę i bez pośpiechu sięgnął po puszkę energetyka. Zamknął drzwi barkiem, odrywając zawleczkę jednym ruchem. Metaliczny trzask puszki przeciął ciszę kuchni, a Carter wziął pierwszy łyk, nie patrząc już na nią. Jakby potrzebował choć chwili, żeby odzyskać kontrolę. Albo przynajmniej udawać, że ją ma.
— Tylko niczego mi tu nie przestawiaj — mruknął jeszcze, opierając się biodrem o blat.
Carter
Carter westchnął cicho, przetarł dłonią kark, jakby chciał z siebie zrzucić coś ciężkiego, co i tak nie chciało zejść. Jego wzrok zsunął się na chwilę z jej twarzy, wylądował na podłodze, potem wrócił do niej. I w końcu… po prostu się poddał. Przynajmniej na chwilę.
OdpowiedzUsuń— Jeśli masz ochotę, wanna jest twoja. — Wzruszył lekko ramionami, jakby proponował coś zupełnie zwyczajnego, choć oboje wiedzieli, że nic tu nie było zwyczajne. — Czym chata bogata.
Jego ton nie był ani zimny, ani czuły. Był taki… jego. Z tą charakterystyczną nutą dystansu, którą rzucał jak tarczę, zanim cokolwiek zdołało naprawdę sięgnąć jego emocji. A potem spojrzał na nią jeszcze raz, tym razem dłużej, spokojniej, bez rozbrajającego komentarza na końcu. Jakby szukał czegoś w jej twarzy, w tym tonie głosu, który znał na pamięć, ale dzisiaj brzmiał inaczej. I może właśnie to go w niej uderzyło, nie to, że przyszła. Ale że przyszła taka. Inna. Wciąż jego, ale już nie jego. Już nie w ten sposób.
— Nie, nie spodziewałem się nikogo. Wbrew pozorom, nie każda noc kończy się z kimś w łóżku. Zaskakujące, co?
Prychnął cicho pod nosem i w końcu upił łyk napoju. To ostatnie powiedział ciszej. Bez złości. Czarny humor.
— Dobrze cię widzieć. — Wypowiedział to jak coś, co powinien powiedzieć wcześniej, ale nie umiał. Zamilkł na ułamek sekundy, jakby sam nie wierzył, że właśnie to powiedział. Ale już się z tego nie wycofał. Przeciągnął się lekko i oparł wygodniej na stołku.
— To znaczy… dobrze, że przyszłaś. — Wskazał głową na konsolę, której pad leżał samotnie na sofie. — Bo chciałem coś odpalić, ale nie lubię grać sam.
Uśmiechnął się krzywo. Bez tej dawnej pewności siebie. Tak po prostu, zwyczajnie, ludzko. Jakby naprawdę cieszył się, że nie siedzi tu sam. Nawet jeśli nie do końca wiedział, co z tym teraz zrobić. Carter oderwał się od blatu i bez słowa ruszył w stronę salonu. Puszka z energetykiem szeleściła cicho w jego dłoni, a stopy miękko stąpały po drewnianej podłodze. Nie odwrócił się, nie spojrzał za siebie. Nie musiał. Wiedział, że pójdzie za nim. Zawsze szła. Może nie od razu, może nie w ten oczywisty sposób, ale prędzej czy później była tam, gdzie on. Ich trajektorie nieustannie się krzyżowały, jakby jakiś przeklęty magnes wciąż ich na siebie skazywał. I dzisiaj, choć nie miał na to siły, choć jego serce było rozszarpane, nie miał w sobie oporu, by pozwolić jej znów wejść do środka. Oparł się o tył kanapy i spojrzał na ekran telewizora, gdzie czekało zawieszone menu gry. Jeszcze nie usiadł. Jeszcze nie zdążył się w nią zanurzyć, jak robił to przez ostatnie dni, próbując wyłączyć głowę. Był tu, fizycznie obecny, ale jego myśli były gdzie indziej. Przy tej, która wyjechała. Przy tej, która stała za nim. Wiedział, że Sloane przyszła tu z jakiegoś powodu, ale wiedział też, że nie powie mu go od razu. Zawsze owijała w bawełnę, krążyła wokół jak drapieżnik. Lubiła dawać sygnały, nigdy deklaracje. Ale on już ją znał. Każdy niuans jej zachowania. I wiedział jedno: jeśli jeszcze nie wyszła to znaczy, że czegoś chce. Więc nie naciskał. Nie prowokował. Nie zadawał pytań. Usiadł na kanapie, powoli, nonszalancko, i sięgnął po pada. Nie włączył gry. Przekładał tylko palcami przyciski, zupełnie jakby czekał, aż drugie miejsce obok niego się zapełni.
Carter
Carter nawet nie spojrzał, kiedy usłyszał, jak szwenda się po kuchni. Wiedział, że i tak zaraz tu przyjdzie. I przyszła. Tak jak się spodziewał, z puszkami coli i chipsami, jakby to był jeden z tych ich zwykłych wieczorów po wszystkim. Po chaosie, po kłótni, po rozbiciu świata w drobny mak. Jakby znów udawali, że jest między nimi normalność, która nigdy nie istniała.
OdpowiedzUsuńZerknął tylko kątem oka, gdy usiadła obok, ale nic nie powiedział. Dopiero po chwili, kiedy złapała czarny pad i rzuciła to swoje „serio?”, uśmiechnął się krzywo, niemal niewidocznie.
— Masz rację. Jesteś nie do zniesienia, kiedy wygrywasz. — Mruknął, nie odrywając wzroku od ekranu, ale ton miał miękki. — Ale czego się nie robi dla dobrych relacji z byłą żoną. Może w końcu skończysz z tą alienacją rodzicielską i dasz mi się czasem zobaczyć z Rue… — Brzmiało to jak żart, ale pod tą złośliwością było coś jeszcze. Coś miękkiego. Coś, co wybrzmiewało w jego głosie tylko wtedy, gdy mówił o niej. Nie do niej, ale o niej i to była różnica. Bo tam, głęboko, wciąż była dla niego jakąś wersją domu.
Carter nie powiedział nic. Przez dłuższą chwilę po prostu siedział, pozwalając, żeby cisza między nimi płynęła bez żadnych zakłóceń. W końcu przesunął się na sofie. Niewymuszenie, bez pośpiechu. Wsunął się głębiej w róg kanapy, nogę ugiął, drugą opuścił luźno na podłogę. Sięgnął po jedną z poduszek i ułożył ją sobie na udach, dokładnie tak, jak robił to zawsze, gdy zamierzał grać dłużej niż pięć minut. Oparł na niej łokcie, dłonie z padem wygodnie ułożył tuż przed sobą, a kciuki od razu wskoczyły na swoje miejsce. Przez moment wyglądał, jakby właśnie wrócił na swoje terytorium. Zachowywał się swobodnie. Jakby jej obecność wcale go nie ruszała. Jakby przywykł do tego, że Sloane pojawia się nagle, bez pytania, bez zapowiedzi, bez konkretnego celu. Jakby nigdy nie przestała tu przychodzić, mimo że przecież przestała.
Carter siedział bez koszulki, jak często wtedy, gdy był u siebie, gdy nie musiał się nikomu tłumaczyć ani niczego udawać. Skóra napięta na ramionach, klatce i brzuchu, nawet przy tym swobodnym ułożeniu ciała widać było, że wygląda lepiej. Zdecydowanie lepiej niż wtedy, kiedy widzieli się ostatni raz. Nie był już taki… wyniszczony. Zniknęły te cienie pod oczami, które kiedyś zdradzały, że spał ledwie kilka godzin w tygodniu. Jego sylwetka była wciąż atletyczna, ale teraz jakby… mocniejsza. Stabilniejsza. Ciało, które wcześniej wyglądało jak narzędzie, które się przepala, teraz było spokojniejsze. Zdrowsze. Jakby przynajmniej na zewnątrz, jego życie zaczęło się w końcu składać.
Przechylił lekko głowę, rzucając jej jedno z tych półspojrzeń, spod rzęs, z cieniem rozbawienia w kąciku ust. Zaczęła się gra. Dźwięki, kolory, ruchy. Jego sylwetka z pozoru skupiona, ale wciąż rozluźniona. Wyglądał dokładnie tak, jak wtedy kiedy Sloane siedziała z nim całymi wieczorami, udając, że ich życie to tylko ta kanapa, gra i blask ekranu. Żadnych innych ludzi. Żadnych problemów. Żadnych kłamstw. I może właśnie po to tu przyszła. Żeby przez chwilę udawać, że ten świat dalej istnieje.
Carter
Carter przesunął się na kanapie, nieco bokiem, by lepiej widzieć Sloane kątem oka. Trzymał pada swobodnie, łokcie oparte o poduszkę, którą wcześniej ułożył sobie na kolanach. Cały był rozluźniony, jakby to nie była żadna wielka scena, tylko zwykły wieczór jak kiedyś.
OdpowiedzUsuńCo jakiś czas spoglądał na nią, niby ukradkiem, niby od niechcenia, ale jego wzrok zatrzymywał się dłużej niż powinien. Zwłaszcza gdy pochylała się do przodu w skupieniu, z tym swoim językiem wysuniętym lekko w stronę kącika ust. Znał ten gest aż za dobrze. Wiedział, że to nieświadomy odruch, który miała zawsze, kiedy się na czymś koncentrowała. Jakby tamta Sloane, ta bardziej beztroska, ta z ich wspólnych poranków, nagle wyszła spod tej zniszczonej wersji, którą zostawił.
Nie odezwał się przez dłuższą chwilę, jakby ważył słowa, a potem rzucił cicho, nie odrywając wzroku od ekranu.
— Dobrze, że jej nie przywiozłaś.
Tylko tyle na początku. Jakby jeszcze nie wiedział, czy chce rozwinąć tę myśl, ale po paru sekundach dodał, znów z tą swoją typową, spokojną manierą.
— Nie ma sensu. Potem znowu długo się nie zobaczymy, a ja nie chcę jej mieszać w głowie.
Spojrzał na nią, już bez gry w oczach, bez ironii. Miał miękkie spojrzenie, to jedno z tych, które trafiały w środek brzucha, jeśli znało się Cartera wystarczająco dobrze, by je rozpoznać.
— Pewnie jak wrócisz, i tak wyczuje mój zapach. — Westchnął lekko. Brwi Sloane uniosły się minimalnie, ale nic nie powiedziała. Wcisnęła kolejny przycisk na padzie. On tymczasem lekko przesunął się na kanapie, jakby szukał lepszej pozycji l, ale prawda była taka, że szukał jakiegoś zajęcia dla rąk. Złapał colę, napił się łyk i wrócił spojrzeniem na ekran, mimo że myśli dawno odpłynęły w inną stronę.
To nie był żal. To była surowa, trzeźwa świadomość. Jego głos nie zadrżał, nie złamał się, ale było w nim coś przyciemnionego. Zamyślenie. Żal, ale nie w słowach, w intonacji, w powietrzu między nimi.
— A ten rudy pies… — kontynuował po chwili, zerkając z ukosa na ekran. — Zajmuję się nim tylko, jak jestem w schronisku.
Zamilkł na ułamek sekundy, a potem wzruszył ramionami z tym swoim charakterystycznym grymasem na ustach. Zacisnął szczękę, szybko łapiąc się na tym, że myśli o psie z taką emocjonalnością, z jaką kiedyś myślał o ludziach. „Schronisko zmienia ludzi”, przypomniał sobie jej słowa i pokręcił głową z cichym parsknięciem.
— Ktoś ją adoptował w tym tygodniu. Całkiem fajna rodzina. Z dziećmi. — Spojrzał znów na ekran. — Pasuje tam bardziej niż do mnie.
Nie dodał, że przez chwilę miał tę chorą myśl, żeby zabrać Gigi do siebie. Ale wycofał się, tak, jak wycofywał się ze wszystkiego, co mogłoby wymagać od niego zaangażowania na dłużej. Nie powiedział tego z żalem. Ale coś w nim jednak drgnęło, jakby ta myśl dotyczyła nie tylko psa. Wrócił do gry, ale na moment dłoń mu się zawahała. Przez chwilę po prostu patrzył na to, jak postać Sloane na ekranie biega obok jego. A potem znów ruszył w grze do przodu, jakby to było łatwiejsze niż ruszyć dalej w rzeczywistości.
Carter nie odpowiedział od razu. Przesunął palcem po padzie, wykonując jeszcze jeden ruch w grze, ale jego spojrzenie zawisło na niej. Usiadła niżej, osunęła się, jej ciało zmiękło, a głos nie miał już tej pewności, jak wcześniej. Znał ją wystarczająco dobrze, by wyczuć, że coś się w niej rozmyło. Jakby cała ta gra, śmiechy, chipsy, były tylko zasłoną dymną. I że właśnie zaczęła przez nią prześwitywać prawdziwa Sloane.
Parsknął cicho. Nie z kpiny, a raczej z tego, jak przewidywalna była dla niego, w tym najlepszym sensie. — Nigdy ci nie dawałem wygrać. — Odparł spokojnie, z tą lekką, zbyt dobrze znaną manierą, w której mieszało się znużenie i czułość. — Po prostu grasz lepiej, jak się wkurzysz.
Uniósł brew i zerknął na nią, po czym rozciągnął wargę w półuśmiechu. Nie do końca rozbawionym, ale bliskim tej wersji Cartera, który kiedyś siadał za nią na podłodze i całował ją w kark, kiedy przegrywała i rzucała padem o dywan. — A teraz wyglądasz, jakbyś miała gdzieś, kto wygra. — Przekrzywił głowę, nie odrywając od niej wzroku. Gra mogła się palić, jego postać mogła spaść z klifu, nie miałby to teraz znaczenia.
OdpowiedzUsuń— Co ci siedzi w głowie, Sloane? — Zapytał cicho, bez napastliwości. Nie z przymusu, ale dlatego, że po prostu chciał wiedzieć. Jakby przez cały wieczór grał pod nią, nie tylko w grze, ale w rozmowie, w tonie, w dystansie. Ale teraz… coś się w niej zapadło. I on to widział.
Carter
Carter zamilkł na moment. Kciuki zatrzymały się nad przyciskami pada, gra w tle zawisła w bezruchu, a on sam przeniósł spojrzenie na nią. Patrzył przez chwilę, jakby się wahał. Jakby sam nie był pewien, czy chce powiedzieć to na głos, a może nie chciał przy niej tego w ogóle wypowiadać, bo istniały jeszcze rzeczy, które chciał zachować tylko dla siebie. Ale Sloane… Znała go zbyt dobrze. Rozgryzała szybciej, niżby chciał. Odłożył pada na bok, podciągnął kolano pod siebie i oparł o nie łokieć. Patrzył na nią chwilę, bez pośpiechu, jakby rozważał, czy to powiedzieć. Czy nie będzie to kolejnym kamieniem dorzuconym do tego pieprzonego ognia, który i tak już się w niej tlił.
OdpowiedzUsuń— Sloane… — zaczął cicho, i ta krótka przerwa w jego głosie była bardziej znacząca niż cokolwiek, co powiedział wcześniej tego wieczoru. — Dostałem wyrok i prace społeczne. Za tamto… — urwał na moment, jakby musiał sam sobie to jeszcze raz powtórzyć, żeby nie brzmiało absurdalnie. — W klubie.
Nie dokończył. Nie musiał. Ona wiedziała, o czym mówił. Xavier. Obraz tamtej nocy był wciąż ostry w pamięci, nawet jeśli minęły tygodnie. Krew na rękach Cartera, krzyki, zamieszanie. A potem milczenie. Długa cisza, która rozciągała się między wszystkimi, jakby coś zostało bezpowrotnie naruszone. Wtedy wszystko się posypało. A może zaczęło się naprawiać?
— Sędzia się uparła — wzruszył ramionami. Nie było takiej kwoty, która by ją wtedy przekonała. Miała „misję” naprawienia go.
Nie miał w głosie wstydu, ale i nie było w nim dumy. Mówił to sucho, rzeczowo, jakby chciał tylko, żeby wiedziała. — Dlatego schronisko — dodał po chwili ciszy, trochę sztywno, trochę zbyt poważnie. — Nie chodzę tam dlatego, że nagle mam misję ratowania świata — pokręcił głową i przewrócił oczami, ale widać po nim było, że nie jest wobec tego obojętny. Wzruszył ramionami, próbując się rozluźnić, ale i tak jego spojrzenie znów zbłądziło do niej. Nie po to, by zobaczyć, jak zareaguje, nie oczekiwał ani zrozumienia, ani rozgrzeszenia. Chciał tylko, żeby wiedziała, gdzie był, co robił. Może żeby przestała się domyślać.
— Świat się kończy, co? — Uśmiechnął się krzywo. — Ale ten uśmiech był pusty Carter Zaire w kamizelce z odblaskami i z mopem w ręce. — Przygryzł wnętrze policzka i znów spojrzał w jej stronę. Nie unikał wzroku. Nie grał. To był jeden z tych momentów, kiedy Carter naprawdę był Carterem, bez masek, bez gier, bez tej zblazowanej, chłodnej powłoki. Zwykły facet, który zrobił coś, czego żałował. I którego ktoś w końcu za to rozliczył. A on to przyjął. Bez sprzeciwu.
Carter uniósł lekko kącik ust, jakby chciał rzucić jakąś ironiczną odpowiedź, ale nic nie padło od razu. Zamiast tego spuścił wzrok na pada w dłoniach, przesunął palcem po jednej z gałek i przez dłuższą chwilę się nie odzywał. Może rzeczywiście wyglądał lepiej. Zdrowiej. Skóra miała normalny kolor, nie było już tych szarych cieni pod oczami, które kiedyś mówiły wszystko o tym, jak się trzyma. Ale to było tylko na zewnątrz. Wewnątrz wciąż coś się w nim kruszyło.
— Dzięki. — Mruknął krótko. Wyprostował się lekko, oparł wygodniej na kanapie i spojrzał na nią z boku. Wiedział, że to pytanie nie padło ot tak. Sloane nie mówiła takich rzeczy przypadkiem. Umiała grać słowami, ale on znał ją za dobrze, by się na to nabrać. I może dlatego nie unikał odpowiedzi.
— Jest… różnie. — przyznał spokojnie, może zbyt spokojnie jak na niego. — Czasem lepiej. Czasem gorzej. Wiesz, nie robię dram, nie biję ludzi, nie znikam na trzy dni. — Westchnął krótko i przetarł dłonią kark, jakby to wszystko, co właśnie powiedział, było cięższe niż powinno. — Są dni, kiedy tęsknię za bałaganem. Za chaosem. — Uśmiechnął się krzywo. — Wiesz, o czym mówię. — Zamilkł na chwilę.
Jego palce powoli obracały pada między dłońmi, ale wzrok miał wbity gdzieś w przestrzeń przed sobą, jakby próbował poukładać myśli, zanim pozwoli im się wydostać. — Ale jak tylko sobie to przypomnę wszystko to, co mi się rozpadło w rękach, to myślę sobie, że może to i dobrze, że jest tu, gdzie jestem. — Uśmiechnął się blado. Smutno. Jakby chciał, żeby to, co powiedział, brzmiało bardziej przekonująco, niż faktycznie było. — A co u ciebie? — zapytał w końcu, przerzucając ciężar rozmowy na nią, bo czuł, że jeszcze chwila, a powie za dużo. — Poza tym, że znowu nie śpisz, nie jesz i masz w oczach cały ten burdel, którego próbujesz nie pokazać światu? — Nie powiedział tego z wyrzutem. Nie była to złośliwość. To była troska. Tylko wyrażona w jego stylu.
OdpowiedzUsuńCarter
Carter wyciągnął nogi przed siebie, przeciągając się lekko, jakby opowieść, którą miał zaraz z siebie wydobyć, była czymś między śmiesznością a upokorzeniem. Ale zamiast tej jego typowej, zirytowanej nuty, pojawiła się autoironia, którą Sloane znała aż za dobrze.
OdpowiedzUsuń— Byłoby gorzej, — przyznał, kręcąc głową z lekkim rozbawieniem. — Ale Xavier na moje szczęście okazał się wyjątkowo łasy na kasę. Wystarczyło odpowiednio mu zapłacić, a nagle stwierdził, że jednak nic nie pamięta. — Parsknął pod nosem. — Klasyk.
Przeniósł wzrok na ekran, jakby gra miała go uchronić przed czymś zawstydzającym, co zaraz powie. Ale powiedział, bez zająknięcia.
Zerknął na nią kątem oka, jakby badał jej reakcję. Wiedział, że Sloane zna jego ciemniejsze strony. Nie musiał ich już przed nią ukrywać. Ale mimo to… może wciąż odczuwał jakiś cień wstydu. Uśmiechnął się krzywo i sięgnął po puszkę coli, unosząc ją w niemej ironii jak toast.
— Zaczynałem od najgorszych robót. Serio, Sloane, nawet ci nie opowiem. Chcę zachować resztki godności. — Upił łyk i oparł się z powrotem o sofę, już bardziej rozluźniony. — Ale teraz wyprowadzam psy. Karmię je, czasem pomagam przy tych bardziej wystraszonych. — Zamilkł na sekundę, nieco poważniejąc. — Niektóre są w gorszym stanie niż ja byłem. Może dlatego tak mi to siadło. Przynajmniej one nie udają, że wszystko gra. Jak cierpią, to cierpią wprost.
Wzruszył ramionami i wrócił do gry, ale wyraz jego twarzy przez chwilę zdradzał coś więcej, coś czułego, miękkiego, nieoczywistego. Może żałował, że wcześniej nie miał w sobie na tyle pokory, żeby robić coś takiego. A może po prostu… potrzebował w końcu czuć, że potrafi dać komuś bezpieczeństwo. Nawet jeśli to tylko pies.
Carter parsknął cicho, jakby samo pytanie o media go rozbawiło, albo zirytowało, ale po nim jak zwykle trudno było to rozczytać. Oparł łokieć o oparcie sofy i przesunął palcami po włosach, niewzruszony tym, że temat zszedł na coś tak przyziemnego jak jego wizerunek.
— Nie wiem — odpowiedział szczerze, bez śladu zawahania w głosie. — Przecież wiesz, że tego nie śledzę. — Spojrzał na nią z ukosa, tym swoim trzeźwym, tępym spojrzeniem. — U mnie nie istnieje coś takiego jak damage control, Sloane. Każdy materiał o mnie i tak jest negatywny. Więc po co się starać?
Wzruszył ramionami, jakby naprawdę nic go to nie obchodziło i może faktycznie już nie obchodziło. Jakby przyjął fakt, że świat widzi w nim tylko rozpuszczonego dupka, który zbyt wiele ma, a za mało sobą reprezentuje. Nauczył się z tym żyć. Bez prób wyjaśniania, bez tłumaczeń.
— Może coś podejrzewają. — Uniósł brew. — Wrzucałem przecież posty ze schroniska. Zdjęcia z psami. Zachęty do adopcji. — Przez chwilę zamyślił się. — A nikt, kto mnie obserwuje, nie pomyślałby, że znalazłem się tam z własnej nieprzymuszonej woli. — Zaśmiał się krótko, sucho. — I pewnie mieliby rację.
Nie było w tym tonu ofiary. Raczej pogodzenie się z faktem, że opinia publiczna to tylko echo ich dawnych grzechów, a jego było słychać wyjątkowo wyraźnie. Przekręcił głowę, znów patrząc na ekran, ale w jego głosie tliła się coś więcej, nie żal, ale jakaś nuta zawieszenia. Jakby sam się zastanawiał, czy kiedykolwiek naprawdę da się zacząć od nowa.
— Ale nie martw się, dalej jestem tym samym Zairem, żeby nie było. Nie da się od niebo uwolnić. — Uśmiechnął się półgębkiem, jakby z premedytacją chciał ją rozbawić, albo odciągnąć jej myśli od tej smutniejszej części ich rozmowy.
Carter oparł głowę o zagłówek sofy i przez moment tylko na nią patrzył. Uważnie. Bez żadnej kpiny, bez tego typowego dla niego zblazowanego półuśmiechu. Po prostu patrzył tak, jakby jej słowa przeszły przez jego skórę i osiadły gdzieś głębiej, gdzie nawet on nie umiał do końca zagłuszyć emocji.
OdpowiedzUsuń— No… z tym twoim ex — zaczął powoli, jakby ważył słowa, choć przecież i tak zwykle mówił to, co myśli. — Widziałem. Jules z jakiegoś powodu lubi mnie trzymać poinformowanego, jeśli chodzi o ciebie. — Parsknął pod nosem, ale bez złości. — Nie wiem, czy robi to z sympatii do mnie, czy dlatego, że ma dziwną definicję przyjaźni.
Oparł łokcie na kolanach, splótł dłonie i utkwił wzrok gdzieś w podłodze, zamiast na ekranie. W jego głosie nie było wyrzutu, ale coś tam wisiało w powietrzu. Westchnął ciężko i odchylił głowę z powrotem, patrząc w sufit.
Carter
Carter przerzucił spojrzenie z ekranu gry na Sloane, kiedy usiadła bokiem. Jego twarz na moment złagodniała, jakby coś w tym ruchu, tak znajomym i mimowolnym, cofnęło go o miesiące wstecz, do tamtych wieczorów, kiedy rozmawiali półszeptem, a telewizor grał w tle, zupełnie zapomniany. Przesunął się lekko, by zyskać lepszy widok na nią. Zawahał się z odpowiedzią, aż w końcu westchnął cicho.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem, może trochę. — Rzucił po krótko, bez większego tłumaczenia, jakby sam dopiero teraz to sobie uświadomił. Oparł głowę o tył kanapy i zapatrzył się w sufit na moment, zanim odezwał się dalej.— Tam wszystko jest proste. Zrób miskę, wyprowadź, posprzątaj. Jak ogon chodzi, to znaczy, że robisz coś dobrze. Nie musisz się domyślać.
Nie był pewien, czy to, co powiedziała, miało mu coś wypominać, czy raczej zadać pytanie, którego nie umiała sformułować na głos. Ale nie podchodził do tego defensywnie. Może po raz pierwszy od dawna. Spojrzał na nią znów, kiedy rzuciła o tych jego innych postach, o nie tylko psach. Wciągnął powietrze przez zęby i przewrócił lekko oczami, choć uśmiechnął się przy tym jak ktoś, kto próbował być ironiczny, ale za bardzo wiedział, że został przyłapany.
— No tak. Nie tylko psy. — Mruknął, bawiąc się puszką coli w dłoni. Jeśli Carter czegoś nie robił, to właśnie tego. Nie śledził social mediów. Mógł coś wrzucić od czasu do czasu, zdjęcie psa ze schroniska, jakąś głupotę z nocnego wypadu albo cichy post, który niczego nie tłumaczył, ale nigdy nie zagłębiał się w to, co publikowali inni. Nie interesowały go cudze stories, nie przeglądał Instagrama ani TikToka, nie zjeżdżał w dół Twittera. Nie miał nawet włączonych powiadomień. Cokolwiek ważnego działo się w tym cyfrowym świecie i tak zawsze do niego trafiało. Ktoś mu to podsyłał. Najczęściej Jules. Jakby uznał, że Carter musi wiedzieć, musi być na bieżąco, nawet jeśli sam zainteresowany wolał żyć poza tym szumem. Tak właśnie dotarły do niego zdjęcia Sloane. Wtedy, tamte. Te, których nie szukał, ale i tak je zobaczył. I chociaż nie przyznał się do tego głośno, niektóre z nich zapamiętał aż za dobrze.
Milczał, gdy wspomniała o Julesie. Nie wyglądał na zaskoczonego. Nawet nie pytał, co dokładnie jej powiedział. Wystarczyło mu jedno słowo: wkurwiło. Bo znał to uczucie. I znał ten moment, kiedy ktoś wciska palec w świeżą ranę, a ty nie masz już siły jej zasłaniać. Kiedy usiadła bokiem i oparła się o zagłówek, jego wzrok znów na niej spoczął. Uważny. Cichy.
— Nie wiem, czy potrafisz przestać to psuć, Sloane. — Powiedział to łagodnie, niemal bez osądu. — Ale wiem, że próbujesz. I wiem, jak to jest, kiedy cały świat wali się na głowę i nie masz nawet komu tego powiedzieć.
Przez chwilę było tylko milczenie między nimi. Ciche, trochę znajome. Trochę bolesne.
— Chcesz zjeść coś innego niż chipsy? — Zapytał w końcu. To był jego sposób na pokazanie, że może… jeszcze nie wszystko między nimi było spalone. Że może jeszcze mogła po prostu z nim posiedzieć. Nie jako była. Nie jako porzucona. Nie jako toksyczna. Tylko jako Sloane.
Carter uniósł brwi, powoli obracając puszkę coli w dłoni. Jego spojrzenie zawisło na Sloane, uważne, zmrużone lekko, jakby próbował wyczytać coś z tonu jej głosu, z tego krótkiego śmiechu, który wcale nie był wesoły.
— Co? — Powtórzył powoli, przeciągając słowo, jakby naprawdę nie rozumiał, o co jej chodzi. W jego głosie nie było jeszcze niepokoju. Było to raczej coś między zaintrygowaniem a zniecierpliwieniem. Westchnął, opierając łokieć na oparciu sofy i odwracając się do niej bardziej.
— Sloane, jeśli zaraz powiesz mi, że Jules znowu wrzucił coś na Twittera, to serio… oszczędź mi. — Uśmiechnął się krzywo, ale to nie rozładowało napięcia. — Co konkretnie powinienem wiedzieć?
Przez moment patrzył na nią tak, jakby już przeczuwał, że odpowiedź mu się nie spodoba. Że zaraz znów będzie musiał poskładać coś, co już raz rozpadło się w dłoniach. Ale i tak czekał. Z tą cierpliwą ciszą, którą miał dla niej tylko on.
Carter
Carter uniósł lekko brwi, zerkając na nią spod półprzymkniętych powiek. Jeszcze nie odpowiedział, ale Sloane już po jego spojrzeniu mogła się domyślić, że rozumie, dokąd zmierza i że niekoniecznie zamierza udawać, że nie. Przesunął językiem po zębach, jakby w głowie przewijał każdą możliwą interpretację jej pytań, ale równocześnie… wyglądał, jakby gra, którą ledwie przed chwilą porzucili, znów próbowała go wciągnąć. Może właśnie po to, żeby nie musieć jeszcze nic mówić.
OdpowiedzUsuń— Spring rollsy brzmią jak plan — mruknął w końcu i sięgnął po telefon, który leżał obok, na podłokietniku. Wzrok automatycznie prześlizgnął się po ekranie, palce działały odruchowo, jakby odblokowywał go już setki razy tego dnia, po czym otworzył znajomą aplikację do zamówień. — Nawet nie będę próbował się kłócić.
Przewijał menu powoli, niemal bezmyślnie. Może wcale nie szukał, tylko potrzebował czymś zająć dłonie. Bo gdy mówiła dalej, jego uwaga wracała do niej. Każde kolejne słowo, wypowiedziane lekko, jakby od niechcenia, ciążyło mu coraz mocniej, nawet jeśli nie dawał tego po sobie poznać. Carter znał Sloane. Lepiej, niż sam by chciał. Wiedział, kiedy uciekała w pozorny luz tylko po to, żeby nie rozpaść się na jego oczach.
— Wiesz… — odezwał się w końcu, nie podnosząc jeszcze wzroku z ekranu. Przewijanie dawno ustało, ekran zatrzymał się na zdjęciu makaronu. — Jeszcze się ogarniemy. Oboje.
Teraz spojrzał na nią. Cicho. Prosto. Bez tych wszystkich zbroi, które zwykle między sobą nosili. Tylko z tą znajomą nutą w spojrzeniu, czymś między melancholią a akceptacją.
— Tylko może jeszcze nie teraz. — Uśmiechnął się półgębkiem. Smutno. — Jesteśmy w tym naprawdę dobrzy, nie? W “prawie” ogarnianiu się. W “prawie” robieniu rzeczy jak trzeba.
Wrócił do telefonu i stuknął w ekran parę razy, dokańczając zamówienie. Jakby w tym konkrecie, jedzeniu, aplikacjach, drobnych rutynach, potrafił się jeszcze zakotwiczyć. Jakby tylko to trzymało ich na powierzchni. Ale ręka, w której trzymał pada, nie ruszyła się już wcale. Pauza. Coś zawisło w powietrzu.
I wtedy padło to pytanie.
Carter przez chwilę patrzył na ekran, ale nie widział już na nim nic.
— Słucham? — Przeniósł wzrok na Sloane. Jej ton. Te oczy. Te wszystkie niedopowiedzenia, które znał zbyt dobrze.
Wciąż trzymając telefon, zsunął go z powrotem na podłokietnik. Dłoń lekko przesunęła się po padzie. Nie wykonał jednak żadnego ruchu postacią w grze. Pauza A potem…
— Jest za miastem — powiedział spokojnie. Nie odwracał głowy. Patrzył prosto w nią. Mówił spokojnie, z pozoru bez emocji, ale nie dało się nie zauważyć, jak delikatnie zacisnął szczękę zaraz po tym, jak wypowiedział te słowa. Cisza, która zapadła po jego odpowiedzi, nie była niezręczna, była ciężka. Niosła ze sobą niedopowiedzenia. I coś jeszcze. Coś, czego nie chciał mówić na głos. Nie tłumaczył się. Nie dopowiedział, kim dla niego Sophia była. Nie powiedział, co go z nią łączy, ani co ich dzieli. Bo może sam jeszcze tego do końca nie wiedział. Albo nie chciał się przed nią z tym odkrywać. Przynajmniej nie w tej chwili. Ta cisza mówiła wszystko, co Carter zazwyczaj ukrywał między wierszami. Coś, czego nie trzeba było tłumaczyć.
— Do czego zmierzasz, Sloane?
Nie zabrzmiało to jak oskarżenie. Bardziej… jak wyczerpanie.
— Bo przecież nie przyszłaś tu tylko pograć. I nie po to, żeby się po prostu spotkać.
Carter sam nie był pewien, czy Sophia kiedykolwiek naprawdę była jego. Kiedy myślał o niej teraz, o tym, że była za miastem i nie odezwała się od kilku dni, nie czuł ani zazdrości, ani złości. Czuł pustkę. Tę samą, która pojawiała się zawsze, kiedy coś kończyło się zbyt cicho. Bez awantur, bez drzwi trzaśniętych z hukiem, bez dramatów. Po prostu… zniknęła. I może właśnie to bolało najbardziej. Sophia nigdy nie była jego. A jeśli była, to tylko przez moment. I Carter nie wiedział, czy to on ją wypuścił z rąk… czy nigdy tak naprawdę nie próbował jej zatrzymać.
Carter
Carter usztywnił się natychmiast, gdy tylko padła ta nazwa.
OdpowiedzUsuńHamptons.
Z początku ledwo zauważalnie. Lekki napięcie w barkach. Dłoń z telefonem, która znieruchomiała na ekranie. Wzrok, który nie przeniósł się od razu na Sloane, jakby jeszcze próbował znaleźć w tej informacji jakiś logiczny sens. Jakieś inne wyjaśnienie. Może przypadek. Może Sloane po prostu wpadła na profil Sophii na Instagramie. Carter potrafił się oszukiwać. Lepiej niż większość ludzi. Ale to napięcie nie ustępowało, bo gdzieś pod skórą już czuł, że to nie był przypadek. Nie była tu po to, żeby zagrać w grę, chociaż teraz to wspomnienie ich rozgrywki wydało mu się nagle absurdalnie intymne. Tak jakby na chwilę byli w innym świecie. Lepszym. Mniej skomplikowanym.
Ale nie. Przyszła, żeby powiedzieć mu coś, co zrujnowało jego iluzję. Siedziała blisko, mówiła rzeczowo, bez okrucieństwa, a mimo to każde słowo miało wagę, jakby wbijała je między żebra.
Kiedy wypowiedziała słowo „filmik”, Carter już wiedział, że nie chce słyszeć końca tego zdania. Mimo to nie zaprotestował. Pozwolił jej mówić. Tylko z każdym kolejnym słowem coraz bardziej zaciskał zęby. Czuł to znajome, podskórne napięcie, które przelewało się przez niego jak fala. To nie była wściekłość. Jeszcze nie. To był szok zmieszany z próbą zrozumienia. Jeszcze próbował.
Myśl, która pojawiła się jako pierwsza to Ruby. Przed oczami mignęły mu urywki z tego krótkiego nagrania, które rozlało się po sieci po ich ostatnim wspólnym wieczorze. Zbyt krótki, zbyt rozmazany, zbyt wiele szumu wokół niczego… ale i tak był wtedy na nagłówkach. Ale przecież nie o Ruby jej chodziło. Nie o to. Dotarło to do niego dopiero po chwili. Ten pierwszy film. Zimny błysk, który przeciął jego świadomość jak żyletka. Tamten, przez który Sophia miała problemy. Wiedział o tym nagraniu. Nie widział go i nie chciał widzieć. Wystarczyło mu, co usłyszał. Ale teraz…
Teraz Sloane o tym mówiła tak, jakby znała całą historię. I nie tylko to.
„Kto występował z nią w tym filmiku?”
„A zgadnij, kto jeszcze teraz jest w Hamptons.”
Zrozumiał. W końcu.
Sophia. Nico.
Razem. Teraz.
Jego spojrzenie nie przeniosło się od razu na Sloane. Wpatrywał się w punkt przed sobą, jakby musiał jeszcze raz ułożyć sobie wszystkie klocki w głowie.
— Co ty pieprzysz? — Wiedziała. Wiedziała i przyszła mu to powiedzieć. Nie wiedział, czy po to, żeby go skrzywdzić, czy po to, żeby go obudzić. W końcu odwrócił się do niej.
— Skąd to niby wiesz? — zapytał w końcu, głosem zaskakująco cichym. Ale nie łagodnym. Było w nim coś twardego. Napiętego. Nie ufał jej teraz. Nie w tym momencie. Oczy ciemniejsze niż zwykle, chłodne. Jakby właśnie odciął się od wszystkiego, co nie miało teraz znaczenia. Bo miało znaczenie tylko jedno: Sophia. I to, że nie miał pojęcia, że jest w Hamptons. Z nim.
Nico. Bokser. Ten który pobił faceta, który chciał ją skrzywdzić. Pierdolony wybawca. Jak mógł wcześniej nie połączyć kropek? Przypomniał sobie jej wiadomości, krótkie, zdawkowe, niemówiące nic konkretnego. O tym, że musi wyjechać, że wróci, kiedy wszystko sobie poukłada.
Wciąż trzymał telefon w dłoni, ale palce już się nie poruszały. Ekran przygasł. Teraz wszystko, co miało znaczenie, było tu, między nimi. A Carter, choć w środku czuł, jak coś w nim pęka, z zewnątrz nadal wyglądał na chłodnego. Opanowanego. Jakby nie chciał dać jej satysfakcji, że coś go to kosztuje. Jakby próbował jeszcze udawać, że to tylko ciekawość. Że nie trafia to głębiej.
OdpowiedzUsuń— Chcesz mi powiedzieć… — zaczął, przeciągając słowa, jakby potrzebował upewnić się, że naprawdę to wypowiada. — …że Sophia jest teraz w Hamptons z twoim chłopakiem?
Głos mu nie zadrżał, ale coś w spojrzeniu się zmieniło. Jakby z tyłu głowy wciąż próbował znaleźć jakieś logiczne, bezpieczne wyjaśnienie. Jakby wciąż nie chciał dopuścić do siebie tego najprostszego, najbardziej oczywistego. Nie odwrócił się. Nie odsunął. Patrzył prosto w jej oczy, nie prosząc, nie błagając. Po prostu chciał znać prawdę. Z jej ust. Skoro już przyszła, skoro już rozwaliła ten jego nowy, prowizoryczny porządek, niech to chociaż zrobi do końca.
— To chcesz mi powiedzieć, Sloane? — powtórzył ciszej.
Carter
Cisza, która zapadła po jej słowach, była inna niż wszystkie dotychczasowe. Cięższa. Gęstsza. Dławiąca. Rozgościła się między nimi jak nieproszony gość, który nie zamierzał szybko wyjść. Carter nie odpowiedział od razu. Siedział bez ruchu, jakby jego ciało próbowało nadążyć za tym, co właśnie usłyszał. Jakby każda część układanki, którą nieświadomie składał od miesięcy, nagle spadła na ziemię. I roztrzaskała się na kawałki.
OdpowiedzUsuńOparł się łokciem o kolano i powoli przesunął dłonią po twarzy. Jakby próbował się otrzeźwić.
Jakby to, co usłyszał, mogło zniknąć, jeśli przetrze oczy odpowiednio mocno. Ale nie znikało. Z każdą sekundą było tylko głośniejsze. Sloane mówiła spokojnie. Ułożenie jej słów było nawet łagodne, tłumaczące. Nie próbowała go dobić. Ale to nie miało już znaczenia. Słowa były jak strzały, które trafiły dokładnie tam, gdzie Carter był jeszcze miękki.
Jeszcze wrażliwy. Jeszcze naiwny.
Nie był zły na Sloane. Nie miał prawa być.
Była tylko posłańcem. Może trochę perfidnym, może z własnym interesem, ale przecież nie wymyśliła tej historii. Ona po prostu wypowiedziała ją na głos. A Carter? On się na to kompletnie nie przygotował.
Przetarł dłonią kark, jakby próbował rozmasować napięcie, które wbiło się między łopatki.
— Ty chyba naprawdę masz swój typ.
Uśmiechnął się gorzko. Jeden z tych jego uśmiechów, które były ledwie grymasem. Bez radości, bez światła.
— Faceci, którzy się biją o dziewczyny — rzucił półżartem, z goryczą, która przytłumiła śmiech, zanim jeszcze ten miał szansę wybrzmieć.
— Ja chyba też, laski które spieprzają na na drugi koniec stanu ze swoimi byłymi. Ciekawe.
Zamilkł. Przesunął dłonią po udzie, zupełnie bezwiednie, jakby potrzebował jakiegoś zakotwiczenia. Minęła chwila, zanim w końcu się odezwał. Głos miał niższy niż zwykle. Cichszy.
Taki, który nie potrzebował krzyku, żeby było wiadomo, że coś w nim się właśnie zawaliło.
— Nie wiem, co jest bardziej popieprzone. — Odezwał się w końcu. — To, że dowiaduję się o tym od ciebie. Czy to, że… — Gorzki uśmiech przeszedł przez jego usta, ale zgasł tak szybko, jak się pojawił. — Nieważne. — rzucił lekko, prawie wzruszając ramionami. Głos miał pozbawiony napięcia. Równy. Gładki. Ale to nie była prawdziwa obojętność, to była tarcza. Wycofanie się w ostatniej chwili.
— To i tak było tylko chwilowe. — Rzucił, jakby mówił o pogodzie albo durnym meczu. — Na czas wyroku. — Wzruszył ramionami, nonszalancko. Zbyt nonszalancko. — Żebym miał coś z życia… i nie umarł z nudów w tym pieprzonym schronisku.
Carter sięgnął bez słowa do paczki leżącej na niskim stoliku obok konsoli. Palce przesunęły się po zużytym kartoniku, trochę zbyt mechanicznie, jakby szukał tam czegoś więcej niż tylko nikotyny. Otworzył ją powoli, spojrzał do środka, a potem z tym półuśmiechem, którego nie dało się rozszyfrować, wyciągnął skręta i obrócił go między palcami.
— Naprawdę chcesz, żebym się w tym wszystkim rozjebał razem z tobą? Czy… po prostu nie chciałaś być w tym sama?
Zamrugał leniwie, po czym podniósł wzrok na Sloane. Jedną brew uniósł nieznacznie w pytaniu, czy chce. Nie powiedział ani słowa, nie musiał. Ten gest był między nimi stary jak świat. Pamiętała go aż za dobrze.
Kiedy nie odpowiedziała od razu, rzucił skręta sobie między wargi, jakby temat był już zamknięty.
Przeszedł przez salon z powolną pewnością ruchów, ale jego dłoń w drodze zahaczyła jeszcze o bluzę przewieszoną przez oparcie krzesła. Zarzucił ją na siebie niedbale. Nie czekał na nią. Nawet się nie odwrócił. Po prostu otworzył drzwi tarasu i zniknął za nimi w chłodniejszym powietrzu nocy.
Carter
Carter parsknął śmiechem, krótkim, sucho brzmiącym, bez grama rozbawienia. Przekazał jej skręta i oparł łokcie o poręcz tarasu i spojrzał gdzieś w dal, na rozświetlone jeszcze punktami miasta niebo. Zaciągnął się mocniej, jakby chciał stłumić wszystko, co już zbyt głośno dudniło mu w głowie.
OdpowiedzUsuń— Oczywiście, że chwilowe. — Rzucił z takim przekąsem, że brzmiało to bardziej jak kpina z samego siebie niż próba uspokojenia sytuacji. Przekręcił głowę, rzucając jej krótkie spojrzenie przez ramię. — Ty naprawdę sobie mnie wyobrażasz z taką dziewczyną?
Jego głos był spokojny, nawet zbyt spokojny, jakby wszystko, co naprawdę czuł, zostało starannie zamknięte za drzwiami, do których nie zamierzał teraz nikogo wpuszczać.
— Spokojna. Ułożona. Z dobrego domu. — Powtórzył z lekką ironią, kręcąc głową i posyłając w niebo obłok dymu. — Zero dramy. Ty prawie uciekłaś na widok pistoletu w szufladzie... — Wzruszył ramionami, jakby to było oczywiste. Jakby to była odpowiedź sama w sobie. — Co ja bym miał niby z nią robić na dłuższą metę?
Zamilkł na moment. A potem znów się zaśmiał. Pusto. Bez echa.
— Pewnie gotować razem wegańskie obiady i kupować matching piżamy. — Mruknął. — Przecież prędzej bym się zastrzelił.
Ale im więcej mówił, tym mniej było w tym złości, a więcej tego znajomego, ledwo zauważalnego chłodu, który pojawiał się w nim zawsze wtedy, gdy próbował coś zdusić, zanim to w nim eksploduje. Maska obojętności zsunęła się gładko na twarz. Jak zawsze. Carter był w tym mistrzem. Ale Sloane znała go zbyt dobrze, by dać się nabrać na te słowa do końca. Bo gdyby naprawdę nie miało to dla niego znaczenia, nie paliłby teraz skręta na tarasie, zaciągając się jakby od tego zależał jego spokój.
Carter nawet nie drgnął, kiedy poczuł jej dłoń na swoich plecach. Odruchowo. Znajomo. W miejscu, w które kiedyś trafiała zawsze, gdy stawała obok. Jakby jej ciało pamiętało więcej niż głowa chciała przyznać. A jego… jego ciało pamiętało wszystko. Zaciągnął się jeszcze raz, po czym odwrócił skręta w palcach i podał jej bez słowa. Jego dłoń otarła się przy tym o jej nadgarstek, a spojrzenie rzucił mimochodem krótkie, ale pełne niedopowiedzeń.
— Zamówiłem przecież. Zaraz będzie. Inaczej nie dałbym ci zajarać. — Oparł się ciężej o barierkę, przenosząc wzrok na znajomy pejzaż miasta. — Nie zamierzam słuchać twojego marudzenia, że jesteś głodna. — Rzucił tonem, który brzmiał jak żart, ale gdzieś pod tym był też jakiś cień czułości. Nieplanowany, ale trudny do ukrycia.
Zamilkł na chwilę, gdy jej słowa wybrzmiały cicho między nimi. „Znowu razem.” Przetoczyły się przez niego, jakby były bardziej gorzkie niż cokolwiek, co wypowiedziała wcześniej.
— No, kto by pomyślał… — Powtórzył prawie szeptem, zaciągając się powietrzem tym razem, nie dymem. I choć słowa były proste, ton w nich miał w sobie ciężar. Jakby sam nie wiedział, czy jest w tym cień rozbawienia, smutku czy… żalu. — Świat lubi sobie z nas zakpić, co?
Przekręcił głowę, spojrzał na nią z boku. Przez moment patrzył tak, jakby próbował zajrzeć pod jej skórę. Sprawdzić, czy to wszystko nie jest tylko snem, albo żartem, który zaraz się skończy. Ale Sloane tam była. Obok niego. Znów. I wszystko w nim rwało się do tego, by nie zadawać pytań. Ale on przecież był Carterem. I pytania zawsze wracały.
Carter
Carter parsknął pod nosem, nieco zbyt ostro, kiedy Sloane rzuciła tekst o seksie z nudną dziewczyną. Obrócił głowę tylko na moment, zerkając na nią z ukosa, spojrzeniem, które mówiło wiele, ale nie dawało żadnej konkretnej odpowiedzi. Trochę rozbawiony, trochę zrezygnowany, a trochę… zwyczajnie zmęczony.
OdpowiedzUsuń— Może znudziły mi się te wyuzdane — rzucił z przekąsem, przeciągając słowo z premedytacją. — Może teraz kręci mnie słodka niewinność. — W jego głosie pobrzmiewała kpina, ale też nuta czegoś, co brzmiało jak obrona. Tylko nie było do końca wiadomo, czego właściwie broni. Jej, siebie, czy samego faktu, że to wszystko teraz musiał udawać. Bo musiał. Bo nie umiał inaczej.
— Każde z nas miało z tego coś dla siebie…
Siedzenie tu z nią, palenie skręta, dzielenie się wspomnieniami i ostrymi słowami, udawanie, że są dorośli, że wszystko to tylko echo, które już nie boli, to było męczące. Jak zakładanie tej samej maski, którą zdjął dopiero parę miesięcy temu, by spróbować znów czuć cokolwiek na serio. A teraz… teraz musiał ją włożyć z powrotem. Przy niej. Jakby nic się nie zmieniło. Jakby Sloane znów miała mieć nad nim przewagę, której nie chciał jej dać. Wystarczająco już się przed nią upokorzył. Nie zamierzał robić tego ponownie.
O tak, dzisiaj bardzo chętnie by jakieś piguły łykną. Albo coś roztrzaskał. Odchylił się lekko od barierki i jeszcze raz spojrzał na nią, uważnie, z czymś zbliżonym do rozczulenia, ale ukrytym za cieniem ironii. Wtedy zadzwoni dzwonek. Carter zniknął z tarasu, zostawiając za sobą tylko cichy śmiech i unoszący się w powietrzu zapach palonej trawki zmieszany z jej perfumami, które nadal znał aż za dobrze.
Skierował się w stronę drzwi wejściowych. Dostawca był już na miejscu. Odebrał papierowe torby mechanicznie. Na ekranie miał otwarty kontakt do Sophii. Zadzwonił.
Raz.
Cisza.
Drugi.
Znowu nic.
Ekran zgasł, zanim jeszcze odebrał jedzenie. Przez moment stał nieruchomo, dłoń z telefonem opadła wzdłuż ciała. Chciał tylko usłyszeć jej głos. Usłyszeć, że to wszystko to jakieś nieporozumienie, coś wyrwane z kontekstu, żart. Że nie wyjechała z Nico. Że nie zniknęła dokładnie tak, jak znikała Sloane. Ale nie dostał nic. Tylko echo w słuchawce i ucisk w klatce, który próbował natychmiast stłumić.
Zamrugał. W ostatniej chwili powstrzymał się przed tym, żeby nie roztrzaskać telefonu o ścianę.
Carter wrócił do środka w ciszy, z twarzą spokojną do granic możliwości, aż zbyt spokojną, jak na kogoś, komu przed chwilą głowa prawie pękła od nieodebranych połączeń i zbyt wielu myśli. Torby z jedzeniem położył na stoliku w salonie, jeden ruch, potem drugi. Wszystko sprawnie, jakby od początku wiedział, gdzie co ma wylądować. Odsunął pudełka z daniami, sięgnął po szklanki ze szklanego barku i postawił dwie na stole. Potem z lodówki wyciągnął colę i butelkę whiskey, lekko uniósł ją w górę i spojrzał na Sloane z przekąsem.
— Na lepsze trawienie. — Mruknął z tym swoim półuśmieszkiem, który zawsze mówił „nie pytaj”.
Otworzył obie butelki. Najpierw nalał colę, dużo lodu, niemal pod korek. Potem whiskey, nie za dużo, nie za mało. Idealnie, żeby się nie upić, ale poczuć coś więcej niż tylko smak. Nie usiadł na kanapie. Zamiast tego, zsunął się na podłogę i usiadł na miękkim, grubym dywanie, tuż przed nią, opierając plecy o sofę. Czuł jej obecność nad sobą, jak ciepło, które znał aż za dobrze.
— Prawie jak kiedyś. — Mruknął w przestrzeń, bez oczekiwań, z jakąś dziwną nostalgią w głosie. — Tylko teraz mamy o wiele więcej powodów, żeby się napić.
Carter
Co miał jej właściwie powiedzieć? Że lubił to, jak Sophia na niego patrzyła, tak, jakby był jedynym człowiekiem na świecie, którego naprawdę widzi? Jakby był kimś, kogo można tylko kochać? Przecież nie był. Nigdy taki nie był. Nie dla Sloane, nie dla nikogo.
OdpowiedzUsuńMógłby jej powiedzieć, że lubił ten spokojny, trzeźwy seks. Ten, w którym nie chodziło o adrenalinę, o instynkt, o to szaleństwo, które ich z Sloane zawsze zżerało od środka. Z Sophią to było inne, czułe, czyste, bez walki o to, kto kogo zdominuje. Mógłby też dodać, że podobało mu się, że nie musiał udawać twardszego niż był, że nie musiał z nią rywalizować o każde słowo. Że była ciepła. Zawsze. Że nie szukała dramatu, bo nie potrzebowała chaosu, by poczuć, że żyje. Że dzięki niej znowu nauczył się wracać do domu, do miejsca, które nie było polem bitwy. Że pozwolił jej się tam rozgościć. Najpierw w kuchni, potem w sypialni, aż w końcu w jego sercu, nim zdążył się zorientować, że znów dopuścił kogoś za blisko. Że zaczęła wypełniać przestrzeń po Sloane, nie tym samym światłem, ale jakimś innym, łagodniejszym.
Tylko co to teraz miało za znaczenie? Skoro ta sama dziewczyna właśnie wybrała kogoś innego. Swojego ex. Może Sloane nawet miała rację wszystko krążyło po tym samym torze, jakby los miał dziwne poczucie humoru.
Nie mógł jej tego powiedzieć. Przyznałby przed Sloane, że znowu przegrał? Że nie chodziło ani o Sophię, ani o Sloane, tylko o niego? Że problem zawsze siedział w nim?
Myślał, że wystarczy wyrzucić z domu jej rzeczy, zakryć tatuaż, schować broń, przestać chodzić do klubu, który przypominał o niej zbyt mocno. Myślał, że wystarczy posprzątać po niej. Ale nigdy nie chodziło o porządek, tylko o to, że wszystko, czego dotknął, wcześniej czy później się rozpadało. Więc siedział teraz przed nią, oparty o sofę, ze szklanką w dłoni, patrząc gdzieś przed siebie i milcząc. Bo nie wiedział już, jak się mówi o rzeczach, które bolą tak cicho. Niby w bezpiecznej odległości, a jednak wystarczająco blisko, by mógł, gdyby tylko chciał, sięgnąć jej nogi. Zmarzniętej stopy, której paznokcie błyszczały idealnym czerwonym lakierem. Tym samym odcieniem, który pamiętał aż za dobrze, bo kiedyś to jego dłonie trzymały jej kostki, kiedy rozgrzewał ją ciepłym dotykiem, łagodnie, z troską, której wtedy jeszcze nie umiał nazwać. Teraz mógł zrobić to samo. Wystarczył jeden ruch unieść rękę, położyć jej stopę na swoim udzie, nakryć dłońmi i poczuć, jak jej chłód znika pod jego skórą. Ciało pamiętało każdy taki gest. Każdy moment, gdy między nimi była prosta czułość, zanim wszystko stało się ciężkie, skomplikowane, zbyt głośne. Ale nic nie było jak dawniej. I on też nie był.
Carter uniósł na nią wzrok, spokojny, ale ciężki. W tej ciszy między nimi jego głos zabrzmiał cicho, sucho, bez emocji, tak jak mówi się rzeczy, które są zbyt prawdziwe, by je podnosić tonem.
OdpowiedzUsuń— To nigdy się nie zaczęło psuć, Sloane. — Przesunął kciukiem po krawędzi szklanki, jakby potrzebował zajęcia dla dłoni. — To zawsze było popsute. Od samego początku.
Nie zabrzmiało to jak wyrzut, ani jak próba wbicia jej noża. Raczej jak konstatacja. Trzeźwe, gorzkie stwierdzenie faktu. Spojrzał w bok, w jej stronę, ale tylko na moment.
— My po prostu udawaliśmy, że działa. Że się naprawi, jak będziemy wystarczająco chcieli. — Kącik jego ust drgnął w coś, co przypominało uśmiech, ale tylko przez sekundę. — Ale to nigdy nie działało, prawda?
Zamilkł, a potem upił łyk whisky, jakby chciał zmyć z ust tamte słowa. Wciąż siedział naprzeciw niej. Spojrzał na nią z dołu, spod przymrużonych powiek, a potem odezwał się głosem niższym, chropowatym, podszytym zmęczeniem.
— Nie dawałem ci tego, czego chciałaś, pamiętasz? — zapytał, jakby sam chciał się upewnić, że dobrze to pamięta. — Więc zrobiłaś sobie mały pierdolony męski harem.
Nie było w tym złości, raczej ironia podszyta bólem. Cichy śmiech, który wyszedł mu z gardła, zabrzmiał gorzko, bez odrobiny wesołości. Sięgnął po szklankę, oparł ją o udo i przez chwilę wpatrywał się w bursztynowy płyn. Palce miał napięte, jakby trzymał się czegokolwiek, co pozwalało mu zachować pozory spokoju.
Carter
Całe to mieszkanie pachniało Sophią. Nie tylko jej perfumami, delikatnymi, ciepłymi, z nutą wanilii i drzewa sandałowego, ale też tą nieuchwytną obecnością, która zostaje po kimś, kto przez jakiś czas naprawdę był. W powietrzu unosił się zapach świeżej pościeli, świec zapachowych, jakich Carter nigdy by tu nie postawił. W kuchni, między butelkami whisky i ginów, stał kubek w bladoniebieskie kwiaty. Tak niewinny, że aż nie pasował do tego wnętrza. Na blacie leżała czysta ścierka, idealnie złożona, jakby ktoś przed chwilą starł z niego kurz. Gdyby Sloane poszła dalej, do łazienki, znalazłaby tam ślady tej samej dziewczyny, drobne buteleczki pielęgnacyjne, balsamy o łagodnych zapachach, szczotkę z paroma włosami w kolorze ciemnego brązu. W garderobie sweterki, sukienki, a w szufladzie, złożoną zbyt starannie bieliznę, z czerwonej koronki. Nawet w sypialni, choć nic się tam nie zmieniło, Sophia była obecna. W miękko ułożonej kołdrze, w książce odłożonej na nocnym stoliku, w zapachu lawendy, który mieszał się z jego.
OdpowiedzUsuńGdyby Sloane zajrzała do wnętrza Cartera, tak naprawdę, głęboko, bez znieczulenia i bez udawania, też zobaczyłaby tam Sophię. Może nie od razu. Może nie wprost. Ale byłaby tam.
W spojrzeniu, które czasem miękło, gdy myślami odpływał gdzieś indziej. W tym, jak na moment zawieszał wzrok na telefonie, jakby chciał, by się odezwała. W tej ciszy, która trwała zbyt długo, jakby zostawiał miejsce… właśnie dla niej. Sloane może już to widziała. Nie chciała tego przyznać nawet przed sobą, ale czuła to pod skórą. Sophia była gdzieś pomiędzy słowami, których nie wypowiadał. W sposobie, w jakim się od niej odsuwał, delikatnie, z jakimś dziwnym szacunkiem, jakby nie chciał zdradzić czegoś, co nie należało do niej. Była w tej miękkiej nieobecności, która rozciągała się między nimi jak cienka, ledwie wyczuwalna linia.
To już nie był ten sam Carter, który rozbijał szklanki o ściany i całował ją tak, jakby od tego zależało jego przetrwanie. To był ktoś inny. Bardziej złamany, ale w inny sposób.
Kiedy wypowiedziała to jedno słowo „kochanie”, cicho, z tą miękkością, której dawno nie słyszał w jej głosie, Carter podniósł na nią wzrok. Nie musiał nic mówić. Przez ułamek sekundy, krócej niż trwa mrugnięcie, coś w nim drgnęło. Jakby coś się odwinęło z głębokiego zakamarka, który trzymał od miesięcy zamknięty na cztery spusty. Jakby na moment w jego oczach odbiło się to wszystko, co było kiedyś. Tamten Carter. Zanim wszystko się spieprzyło. Zanim nauczył się żyć bez niej. Zanim zaczął próbować być kimś innym, spokojniejszym, trzeźwiejszym. Była w tym spojrzeniu pamięć. Czułość, której się po sobie już nie spodziewał. Zanim znów ukrył to za pozornym chłodem. Ale Sloane musiała to widzieć. Znała go zbyt dobrze, żeby nie zauważyć.
Carter uniósł wzrok znad szklanki, którą trzymał w dłoni i przez chwilę po prostu na nią patrzył. Było w tym spojrzeniu coś, co nie potrzebowało uniesionych brwi ani drwiącego uśmiechu. Coś surowego. Prosto w punkt.
— Więc co, Sloane? — odezwał się cicho, ale z wyraźnym przekąsem. — Z nikim ci nie wyszło i przyszłaś z powrotem do mnie?
Oparł głowę o sofę za sobą, a potem odchylił ją lekko w tył, jakby potrzebował chwili ciszy, oddechu, dystansu. Czegokolwiek.
— Słaby plan, Sloane. — dodał krótko, jakby to miało wszystko podsumować. Carter podniósł wzrok, nie ruszając się z miejsca. Wciąż oparty plecami o sofę, z łokciem luźno opartym na kolanie, spojrzał na nią z góry, jakby przez krótką chwilę zastanawiał się, czy w ogóle warto to mówić.
— Bo jeśli tak, to nie wiem, czy ci współczuć, czy pogratulować wytrwałości. — Dodał, z goryczą gdzieś pod skórą, jakby sam nie wiedział, czy właśnie ją kara, czy chroni. Nie powiedział już nic więcej. Nie musiał.
Carter
Carter odchylił lekko głowę, opierając ją o sofę za sobą, a potem z cichym westchnieniem zsunął dłonie na uda. Słowa Sloane docierały do niego z opóźnieniem, jakby były szeptane spod wody. A może po prostu nie chciał ich naprawdę słyszeć. Nie ruszał się. Ale jego ciało było napięte. W szczękach miał zaciśnięte mięśnie, a palce drugiej ręki, tej wolnej, wbijały się w dywan, jakby chciał coś w nim złapać. Zakotwiczyć się. Nie odpłynąć w ten szum, który od kilku minut narastał mu pod czaszką.
OdpowiedzUsuńNie przyszłam po to, aby cię odzyskać.
Te słowa odbiły mu się echem w głowie. Nie bolały tak bardzo jak powinny. W końcu kiedyś już to przerabiał, w jej mieszkaniu. Może też dlatego, że nie bardzo już wiedział, czym właściwie było “odzyskać go”. Zmrużył lekko oczy i parsknął śmiechem, zupełnie jak ona wcześniej, cicho, sucho, bez choćby grama rozbawienia.
— To czego szukasz, Sloane? — zapytał.
Brzmiał spokojnie. Aż za bardzo. Ale to nie był spokój, to była kontrola szkód. Taki ton, którym mówił, gdy próbował nie rozpętać w sobie huraganu.
— Pofatygowałaś się tu tylko po to, żeby mi powiedzieć o Sophii o Nico? — Odwrócił głowę, spojrzał na nią z boku. Uważnie. Z chłodnym dystansem, który był tylko fasadą. Bo przecież w środku mu się gotowało. — Szukasz znajomych wrażeń? — rzucił lekko, ironicznie, ale między słowami przemykał cień czegoś surowego. — Chcesz seksu, żeby się odegrać na Nico? — Każde pytanie było kolejnym ciosem. Nie dla niej. Dla niego. Bo przecież nie miał pojęcia, dlaczego naprawdę tu była. I ta niewiedza go rozsadzała od środka. A może jednak wiedział, tylko nie chciał przyjąć tego do siebie. Bo jeśli przyszła, bo coś w niej drgnęło, to znaczyłoby, że nadal coś znaczy. A jeśli przyszła pomścić się na Nico… to co to mówiło o nim? Nie wiedział, którą wersję gorzej by zniósł. Z każdym jej słowem czuł, jak w jego głowie zaciska się pętla. Jej obecność, znajoma, drażniąco bliska, zderzała się z tym wszystkim, co próbował zbudować przez ostatnie tygodnie. I wszystko się w nim rwało. Bo kiedy patrzył na Sloane, przypominało mu się, jak to jest być rozsypanym. Ale też jak to jest czuć. Tylko że Sloane wracała, kiedy chciała. I nigdy na sto procent. Carter chował się za sarkazmem. Za złośliwościami, które były jego zbroją. Bo nie potrafił inaczej. Nie teraz. Nie przy niej. Więc zamiast tego podniósł szklankę, upił łyk i rzucił jakby od niechcenia:
— W sumie… jeśli chodzi o plan ucieczki w znajome objęcia, to serio mogłaś trafić gorzej.
Słodki moment autoironii, który tak naprawdę był ledwie zamaskowanym bólem.
Bo przecież wiedział, że nie był tu pierwszy wyborem. I może nawet nie był już żadnym.
Pochylił głowę, jakby sam się nad tym zastanawiał, nad odpowiedzią, której ona może nawet nie chciała przyznać głośno. A potem parsknął cicho. Krótko. Pół-żartem, pół-poważnie. Nie wiedział, czy bardziej chciał jej dokuczyć, czy może… sprawdzić coś. Wbić szpilę i czy wyczuć, czy jest w niej jeszcze cokolwiek dla niego. Czy przyszła z wyrzutem, czy może z tęsknotą. Może jedno i drugie. A może naprawdę tylko po to, żeby się odegrać na Nico, albo na Carterze, albo na samej sobie.
Czuł się zagubiony. I ta ironia, ten chłodny dystans w jego głosie, miały być barierą.
Ale była też inna warstwa. Niepokojąco szczera. To pytanie — szukasz znajomych objęć? Chcesz seksu? Chcesz się odegrać? — nie było tylko ciosem wymierzonym w nią. Było testem. Sprawdzianem jej motywów. Ale też jego własnych. Bo może to on szukał pretekstu.
Może dlatego tak go to gryzło. Bo w jego głowie pojawiła się myśl: A co jeśli by to zrobili? Tylko raz. Tylko dzisiaj. Bo bolało go wszystko. Bo Sophia nie odbierała. Bo wciąż nie wiedział, co robi z Nico. A jeśli miałby się odegrać, jeśli miałby kogoś zranić, to przecież był mistrzem w wybieraniu najgorszych możliwych rozwiązań. Ale nie zrobił nic. Jeszcze nie. Bo siedziała naprzeciwko niego, jego dawna miłość, jego katastrofa i tak cholernie przypominała mu wszystko, od czego próbował uciec. I tak cholernie kusiła, żeby się znowu w tym zanurzyć.
Carter
Carter sam nie wiedział, czego właściwie od niej chciał. Po co tak drążył, po co wbijał szpilki, po co prowokował. To było jak odruch, stary mechanizm obronny, który odpalał się sam, zanim zdążył pomyśleć. Ale im dłużej patrzył na Sloane, tym bardziej gubił się w tym, co naprawdę chciał usłyszeć. Nie wiedział, czy pragnął, żeby rzuciła w niego szklanką, żeby wyleciały z niej słowa, które piekły i zostawiały ślady głębsze niż uderzenie. Może tego właśnie potrzebował, chaosu. Tego znajomego napięcia między nimi, tej iskry, po której wszystko zaczynało się palić. Bo w tej ciszy, w której teraz siedzieli, było coś znacznie gorszego. Było coś zbyt prawdziwego. A może chciał, żeby po prostu się na niego rzuciła. Z gniewu. Z bólu. Z potrzeby, która w nich obojgu wciąż się tliła, mimo że każde z nich próbowało ją udusić na własny sposób. Żeby to się znowu stało, to niezrozumiałe przyciąganie, które kończyło się zawsze tak samo: w splątanych ciałach i pustce zaraz po. Albo może, choć sam przed sobą nie chciał się do tego przyznać, liczył na coś zupełnie innego, że usłyszy od niej to jedno zdanie, powie, że żałuje, że nie powinni byli się rozstawać, że ten ich koniec był pomyłką, a tamten facet, dla którego zostawiła wszystko, nie był nic wart, że to jego, Cartera, nigdy nie przestała kochać, choć przecież tyle razy przysięgała, że ma go już dość. Ale równie dobrze mógłby chcieć, żeby po prostu wyszła. Żeby zostawiła go z tym całym emocjonalnym bałaganem, który przy niej zawsze rozsadzał mu głowę. Żeby mógł się wyładować, roztrzaskać coś, w końcu pozwolić sobie na złość. Może wtedy znów by sięgnął po telefon, zadzwonił do Sophii, choć wiedział, że nie odbierze. A potem pewnie przewijałby internet, przeszukując każdej wzmianki o niej, każdego artykułu, każdego zdjęcia, jakby chciał się upewnić, że to wszystko naprawdę się dzieje.
UsuńNie wiedział. Nie wiedział, czego chciał od Sloane, od siebie, od tej rozmowy. Wiedział tylko, że kiedy na nią patrzył z tym jej wzrokiem, w którym odbijała się i nostalgia, i gniew, i coś jeszcze znów czuł to samo, co zawsze. Jakby wracał do miejsca, którego nienawidził, ale nie potrafił bez niego żyć.
Carter uniósł głowę znad szklanki i spojrzał na nią z lekkim przekąsem, który miał przykryć wszystko, co naprawdę czuł.
— A co, miałem czekać, aż się wyszumisz i łaskawie do mnie wrócisz? — rzucił chłodno, ale nie ostro. Było w tym więcej zmęczenia niż złości. — Ostatnio wyraziłaś się jasno. I przyjąłem to do wiadomości.
Nie mówił tego, żeby ją zranić. Mówił, bo musiał. Bo jeśli miał dalej siedzieć naprzeciw niej i patrzeć, jak wraca po miesiącach milczenia i znów próbuje zostawić po sobie ślad, to przynajmniej musiała wiedzieć, że nie będzie czekał na nią w nieskończoność. Nie był już tym samym Carterem, który biegał za nią po mieście, który łapał każdy rzucony przez nią gest, jakby był szansą na powrót. Zbyt wiele się wydarzyło. I za bardzo go to kosztowało.
Carter westchnął cicho, jakby właśnie próbował się ogarnąć. Oprzytomnieć. Zgasić w sobie to napięcie, które narastało z każdą kolejną wymianą zdań. Przetarł dłonią twarz, a potem uniósł wzrok na Sloane, mniej już w nim było gniewu, a więcej jakiejś trzeźwej rezygnacji.
— Dlaczego się rozstaliście? — zapytał, tonem o wiele spokojniejszym niż przed chwilą. — Z Nico. Po tym waszym… szalonym debiucie.
Nie było w tym ironii. Może lekki cień goryczy, ale głównie próba zrozumienia. Bo nie pytał jako facet, który chce się mścić. Pytał jak ktoś, kto dobrze znał sposób, w jaki Sloane od wszystkiego uciekała. Nawet od ludzi, którzy próbowali ją kochać.
Carter
Zaire nie od razu spojrzał na nią. Wpatrywał się w podłogę, jakby potrzebował chwili, żeby zrozumieć, co właśnie usłyszał. A może nie zrozumieć, tylko przetrawić. Bo każde z tych słów trafiło dokładnie tam, gdzie nie chciał, żeby trafiły, w miejsce, które od miesięcy próbował zagłuszyć. Schować pod warstwą obojętności, pod chłodnym sarkazmem, pod spokojem, który był tylko pozorny.
OdpowiedzUsuńTo „bo nie są tobą, Zaire” rozdarło w nim coś, co dawno powinno umrzeć. A jednak nie umarło.
To były słowa, które chciał usłyszeć wtedy, kiedy wróciła spedzeniu tygodnia z Jamesem i patrzył na nią z takim niedowierzaniem, jakby sam już nie wierzył w to, że jeszcze może być dla niej domem. To chciał usłyszeć, kiedy się z nią rozstawał, rozbity i wściekły, ale z tą jedną nadzieją, że jeśli nie teraz, to może później… I wtedy, kiedy wysłał jej papiery rozwodowe, drżącymi dłońmi, z oczami wlepionymi w podpis. I wtedy, kiedy wrócił w środku nocy, żeby choć przez chwilę poczuć, że wciąż coś dla niej znaczy.
A teraz?
Teraz te słowa w końcu padły. A on… nie wiedział, co z nimi zrobić. Podniósł na nią wzrok, ten wzrok, którym patrzył na nią zawsze, kiedy nie potrafił już znieść nic więcej, ale i tak patrzył, bo nie umiał przestać. Oczy miał ciemne, trochę zmęczone, trochę puste, a jednak… w tej jednej sekundzie było w nich coś, co mówiło więcej niż cokolwiek, co kiedykolwiek wypowiedział.
— Sloane… kurwa… — powiedział tylko. — Teraz? Na prawdę — Głos miał niski, prawie ochrypły, jakby każde słowo miało go kosztować więcej niż powinno. Nie dokończył. Bo może nic więcej nie dało się powiedzieć. Powoli podniósł się z ziemi. Bez żadnych gwałtownych ruchów, jakby nie chciał niczego zburzyć. Jakby musiał się z tego oderwać. Sięgnął po paczkę papierosów, zgarnął zapalniczkę ze stolika i bez słowa ruszył na taras. Szklane drzwi zasunęły się za nim niemal bezdźwięcznie. Stanął na zewnątrz, blady blask miasta odbijał się w jego oczach. Wyciągnął papierosa, wsunął go między wargi i odpalił. Zaciągnął się mocno, aż palce mu lekko zadrżały. Dym wyszedł z jego ust powoli, jakby razem z nim próbował wypuścić z siebie coś więcej niż tylko nikotynę. Coś w nim pękło. Ale nie było już krzyku. Nie było furii. Była tylko cisza. I ona, za tymi drzwiami.
Na tarasie było chłodniej niż wcześniej, ale Zaire ledwo to odczuwał. Stał nieruchomo, z ramionami lekko napiętymi, jakby całe ciało gotowe było do reakcji, tylko nie wiedziało jeszcze, w którą stronę. W jednej dłoni trzymał papierosa, drugą wcisnął głęboko w kieszeń bluzy. Dym unosił się powoli, spiralnie, rozmywał się w chłodnym powietrzu i znikał. Jakby nigdy go nie było. A on próbował zrobić to samo z myślami. Ale nie znikały. Stał w miejscu, z oczami wbitymi w światła miasta, jakby miały mu coś powiedzieć. Jakby gdzieś między neonami, smugami reflektorów i tą nieustającą nocną pulsacją Nowego Jorku, miał znaleźć odpowiedź, której nie potrafił w sobie wygrzebać. Słowa Sloane wciąż rezonowały mu w głowie. Proste. Ciche. Niewinne z pozoru, ale rozcinające jak brzytwa.
„Bo nie są tobą, Zaire.” Przejechał dłonią po karku. Oparł łokcie o barierkę. Skulił się trochę, jakby próbował zamknąć w sobie to, co się właśnie rozlało. Nie wiedział, co było gorsze, to, że te słowa tak cholernie chciał usłyszeć… czy to, że usłyszał je teraz. Po wszystkim. Po miesiącach walki o siebie, o spokój, o inną wersję życia. Zaciągnął się ponownie. Tym razem dłużej. Tak, jakby w dymie było coś, co miało mu pomóc to poukładać. Nie było.
Zamknął oczy i opuścił głowę. Westchnienie wyrwało mu się z gardła, ciche i ciężkie. Miał ochotę coś rozwalić. Albo wrócić do środka, złapać ją za rękę i spytać po co teraz. Czemu to mówi, skoro wszystko, co mógłby jej dać, leży roztrzaskane pod ich nogami. A może chciał tylko, żeby przestało tak boleć. Żeby nie czuł, że coś właśnie się w nim złamało na nowo.
Wystarczyłby jeden ruch. Jedno odwrócenie się, kilka kroków przez próg i jeden gest. Wyciągnąć rękę, nachylić się nad nią i pocałować tak, jakby nigdy jej nie przestał kochać. Bo może… może naprawdę nie przestał. To wszystko było zbyt blisko. Zbyt świeże. Wystarczyło zburzyć ledwo stojące mury, jakie zdołał postawić między nimi.
OdpowiedzUsuńWystarczyłby tylko jeden krok, żeby znowu przy niej zasypiać i budzić się z jej włosami na poduszce. Żeby dzielić z nią każdy dzień, nawet jeśli miały być poskładane z wrzasków i ciszy.
Każdą noc, nawet jeśli miała być nerwowa, gorąca, nieprzespana. Każdą cholerną awanturę, bo między nimi nawet milczenie było głośniejsze niż krzyk. Zaciągnął się ostatni raz.
Wystarczyłby jeden ruch. Ale może właśnie w tym była największa pułapka. Bo on nie chciał znowu tonąć. A jednocześnie… wiedział, że jeśli się odwróci, zobaczy ją. I może wcale nie będzie potrafił się powstrzymać. Bo kiedy chodziło o Sloane… Zawsze był o ten jeden krok od wszystkiego.
Carter
Naprawdę chcesz się z nią bawić w dom?
OdpowiedzUsuńTe słowa padły za jego plecami jak strzał.
Nie odwrócił się. Walczył. Z całych sił próbował jeszcze się trzymać, bo gdzieś głęboko w nim krzyczała ta część, która przez ostatnie miesiące z trudem się wyciszała. Która zaczęła w końcu oddychać. Chciała normalności. Ciszy. Tej miękkości, którą przynosiła ze sobą Sophia. Która nie wchodziła w jego życie z impetem huraganu, tylko wsuwała się cicho, po cichu go składając. Która nigdy nie rzucała w niego ostrymi słowami, nie prowokowała, nie karmiła się chaosem. Westchnął ciężko. Bardzo powoli obrócił głowę w jej stronę, tylko trochę, nie patrząc jej jeszcze w oczy. Zgasił papierosa o barierkę. Dłoń zacisnął na metalu tak mocno, że aż zbielały mu knykcie.
— Wracasz, kiedy chcesz. Wpierdalasz mi się do życia i rozstawiasz po kątach. I nawet nie wiem, czy naprawdę chcesz być ze mną, czy po prostu chcesz, żeby nie był ze mną nikt inny.
Zrobił krok bliżej. Już nie stała obok barierki sama. Był tuż przed nią. Zatrzymał się na centymetry od jej twarzy. Jego spojrzenie było ciężkie. Zmęczone. Ale intensywne.
Przymknął oczy, odwrócił lekko głowę, jakby potrzebował chwili tylko dla siebie. Ale zaraz potem znów spojrzał na nią. Zrobił krok do przodu. Powolny. Uważny. Jakby bał się, że jeśli zrobi to zbyt gwałtownie, pęknie coś, czego nie będzie się dało skleić. Wyciągnął dłoń i przesunął palcami po jej policzku, z niesamowitą ostrożnością. Jakby dotykał wspomnienia. Jakby musiał sprawdzić, czy to naprawdę ona, a nie tylko wyobrażenie, które wróciło po raz kolejny, żeby go pogrążyć. Zbliżył się jeszcze bardziej. Jego czoło oparło się o jej czoło. Wciągnął powietrze przez nos i zaciągnął się jej zapachem, znajomym, pieprzonym, cholernie swoim. Pachniała tak samo. Jak chaos i bezpieczeństwo jednocześnie.
— Powiedz mi, Sloane… Ty naprawdę jeszcze coś czujesz? Czy po prostu nie możesz znieść, że ktoś inny mnie dotyka? Że ktoś inny mnie całuje, zostaje na noc? — zapytał cicho. Jego usta przesunęły się bliżej, centymetr po centymetrze, aż dotarł do jej ucha.
— Nie chcę się bawić w dom… — wyszeptał cicho. Prosto, niemal delikatnie. Ale w jego głosie była ostateczność. —… z tobą, Sloane.
Odchylił głowę. Patrzył jej w oczy. Tak blisko, że czuła każde jego słowo na skórze.
— Bo dom z tobą… to był ciągły pożar — dodał. Odsunął się. Powoli. Bez gwałtowności, bez chłodu, ale zdecydowanie. Spojrzał na nią. Naprawdę spojrzał. I wtedy… zaśmiał się. Cicho. Krótko. Z niedowierzaniem. Potrząsnął lekko głową, jakby to właśnie teraz zrozumiał coś, co od miesięcy nie chciało się ułożyć.
— Wiesz… — zaczął, a w jego głosie było coś gorzkiego, ale i spokojnego. — Kiedyś dałbym się pokroić za te słowa. — Uniósł wzrok, jakby chciał się upewnić, że dobrze je słyszał. Że naprawdę je wypowiedziała. — Za ten szept. Za to jedno zdanie. Że to nie oni. Że to ja. Że nadal… — urwał, znowu pokręcił głową. — Kurwa, żyłem tym. Żyłem nadzieją, że kiedyś to powiesz. — Zamilkł. I wtedy coś w nim pękło. Coś, co dotąd było spięte i zamrożone. Coś puściło. Westchnął głęboko, jakby z ulgą. Z ciężką, uwalniającą ulgą, której się nie spodziewał. — A teraz… Już za późno. — dodał cicho, jakby sam nie wierzył, że te słowa wychodzą właśnie z jego ust. Czuł się tak, jakby ktoś w końcu posprzątał cały ten jebany bałagan w mojej głowie. Przechylił lekko głowę. Już nie był zły. Już nie był rozdarty. Był wolny.
— My… Sloane… — powiedział spokojnie. — To już przeszłość. Za dużo się wydarzyło. Za dużo razy spierdoliliśmy wszystko, co mogliśmy mieć.
Spuścił wzrok na chwilę, jakby zbierał w sobie siły, żeby to dokończyć. A potem uniósł go znów, wprost na nią, bez złości, bez oskarżeń. Po prostu z tą nieuchronną świadomością, że coś się skończyło. Na dobre. — Teraz wszystko już wygląda inaczej. — W jego głosie nie było triumfu. Była w nim tylko cicha pewność.
Carter
Carter nie odsunął się. Nie wtedy, kiedy jej palce dotknęły jego skóry. Nie, kiedy jej usta tak miękko musnęły jego wargi. Stał nieruchomo, jakby ta chwila, ten gest, miał moc cofnięcia wszystkiego, co się między nimi wydarzyło.
OdpowiedzUsuńAle nie cofnęła.
Czuł jej łzę, zanim ją zobaczył. Ciepły ślad na zimnej skórze. Jakby wypaliła mu znak, który nosił już i tak zbyt długo pod skórą, w mięśniach, w sercu. Gdy się odsunęła, otworzył oczy. Wszystko w nim zadrżało, jakby serce znów złapało rytm, który znał aż za dobrze. Ten, który dawniej doprowadzał go do granic i z powrotem. Mógłby się w tym zgubić. W tej jednej łzie, w tych szeptach, w smaku jej ust, które tak dobrze znał, choć minęło już tyle miesięcy. Jej dotyk był jak bolesne deja vu, znajomy do bólu, a jednocześnie tak obcy, jakby dotykała go już nie jego kobieta, ale wspomnienie.
I wtedy zobaczył ją naprawdę. Nie tę Sloane, która wbiegła mu do życia i je rozsadziła od środka. Nie tę, która znikała, krzyczała, prowokowała, paliła wszystko, co mieli.
Zobaczył kobietę, która przyznała się w końcu do czegoś, co zbyt długo trzymała w sobie.
Nie powiedział nic od razu. Bo coś w jego gardle zapiekło. Bo coś w nim właśnie pękło. Albo się domknęło. Nie wiedział. Nie zrobił kroku w jej stronę. Ale też nie zrobił kroku w tył.
Patrzył tylko z tym spojrzeniem, którego ona szukała przez miesiące.
— Wiem. — odezwał się w końcu, szeptem. I w jego głosie było coś tak miękkiego, jakby mówił to do siebie, nie do niej. — Wiem, Sloane.
Nie dodał: ja też. Bo nie chciał jej karmić resztkami nadziei. Nie, skoro nie miał w sobie już siły, żeby znowu przez to wszystko przechodzić. Nie powiedział: już mnie nie obchodzisz, bo to byłoby kłamstwo. Ale to, co do niej czuł, już nie bolało tak samo. Już nie paliło. Nie dławiło. To było coś innego. Coś cięższego. I cichszego.
Oparł się plecami o barierkę i spojrzał gdzieś nad jej głowę, jakby próbował złapać choć jedną myśl, która nie rozsypywała się w pył.
— Ale to nie wystarczy.
Powiedział to cicho. I w tym jednym zdaniu było wszystko. Ich historia. Wszystkie “gdyby”. Spojrzał na nią raz jeszcze.
— Może kiedyś, w innym życiu. — Uśmiechnął się smutno. — Ale nie teraz. Bo ja… ja już nie potrafię cię kochać tak, jak wtedy.
Słowa ledwo przeszły mu przez gardło. Nie dlatego, że były trudne. Ale dlatego, że były prawdziwe. Zrobił krok w tył. Nie dramatycznie. Powoli. Z ociężałością człowieka, który właśnie zamyka drzwi do życia, którego już nie będzie. I chociaż część jego serca darła się na strzępy, błagając, żeby po prostu złapał ją za kark i przyciągnął do siebie, żeby już nic nie mówić, nic nie kończyć, wiedział. To już się stało. Nie był tym samym Carterem, którego kochała. I ona też już nie była tą Sloane, którą kiedyś kochał bez granic. Spojrzał na nią raz jeszcze, ostatni raz tak naprawdę. Bez złości. Bez goryczy. Tylko z tą bolesną, prawdziwą łagodnością, którą zachowuje się dla tych, których już nie można mieć, ale zawsze będzie się pamiętać.
— To już naprawdę koniec.
Tym razem nie było w nim żadnego zawahania. Żadnego „może”, „kiedyś”, „jeszcze”. Bo z tym pocałunkiem… pożegnali się naprawdę.
Carter
Carter patrzył na nią, jakby starał się zatrzymać w pamięci każdą sekundę tej chwili. Nie dlatego, że chciał ją zapamiętać, ale dlatego, że wiedział, że już nigdy więcej nie będzie takiej między nimi. Żadnych błysków, żadnych wybuchów, żadnego chaosu, który ich oboje spalał. Stał wciąż na tym balkonie, lekko zgarbiony, jakby coś ciążyło mu na plecach. Papieros dopalał się między palcami, a dym rozwiewał wiatr. Gdzieś w oddali słychać było klaksony, śmiechy, muzykę. Życie płynęło dalej, zupełnie obok nich, jakby Nowy Jork nie miał pojęcia, że właśnie kończy się jakaś historia. Gdy powiedziała „może w innym życiu”, uśmiechnął się blado, bez cienia ironii. — Może wtedy nie spieprzyli byśmy wszystkiego — odpowiedział równie cicho. Nie wiedział, czy to miało być dla niej pocieszenie, czy po prostu chciał wyrzucić z siebie ostatni resztkowy żal.
OdpowiedzUsuńWidział, jak na nią patrzy, tym samym spojrzeniem, które znał na pamięć. Ciepłym i twardym jednocześnie. Tym, które mówiło: „zostanę, jeśli mnie o to poprosisz”. Ale on nie chciał jej o to prosić. Nie tym razem. Nie chciał już wracać do tego miejsca, w którym znowu musieliby się odbudowywać z popiołów, tylko po to, by znowu się spalić. Kiedy wypowiedziała to „koniec”, coś w nim drgnęło. Tak, jakby wreszcie pozwolił sobie to usłyszeć na głos. Nie od siebie, ale od niej. Jakby dopiero teraz to słowo nabrało wagi. Zaciągnął się po raz ostatni, po czym zgasił papierosa o metalową barierkę. Odetchnął głęboko, dłużej niż trzeba, i dopiero wtedy spojrzał na nią.
— Wiesz, że też przepraszam, prawda? — powiedział spokojnie, z tą miękką chrypką w głosie, która zawsze pojawiała się, gdy mówił szczerze. — Za to, że nie umiałem nas uratować, że wciąż cię wciągałem w ten burdel...
Nie było w tym patosu. Żadnych wielkich słów.
To było po prostu ich pożegnanie. Bez krzyku. Bez dramatów. Tylko to jedno, do bólu zwyczajne zrozumienie, że już nie ma o co walczyć. Przez moment wydawało się, że może jeszcze coś powie. Ale nie powiedział.
Tylko kiwnął głową, jakby potwierdzając wszystko, co już między nimi zapadło.
— Do zobaczenia, Sloane. — dodał w końcu. Nie „żegnaj”. Bo choć wiedział, że naprawdę to koniec, gdzieś głęboko w nim wciąż istniała ta iskra, że ich ścieżki kiedyś jeszcze się przetną ale już nie jako „my”.
Kiedy drzwi za nią cicho się zamknęły, przez dłuższą chwilę Carter po prostu stał w miejscu, z rękami spuszczonymi wzdłuż ciała i wzrokiem wbitym gdzieś w podłogę. Dopiero po dłuższym momencie odetchnął głęboko, jakby dopiero teraz pozwolił sobie na to, by wrócić do własnego ciała. Zacisnął palce, rozluźnił je. Przetarł dłonią twarz, a potem potarł kark, jakby próbował zetrzeć z siebie resztki tej rozmowy, tego wszystkiego, co jeszcze przed chwilą wisiało w powietrzu.
Żeby zająć czymś ręce, zabrał się za sprzątanie. Złożył pudełka po jedzeniu, starannie, może zbyt starannie, układał wszystko w reklamówkach. Zebrał szklanki, wytarł stół, wyrzucił serwetki. Ruchy miał mechaniczne, jakby wykonywał je na autopilocie, ale w każdej czynności była pewna nerwowość. Cichy bunt przed tym, co właśnie się wydarzyło. Albo może próba nie dopuszczenia do siebie, że to w ogóle miało miejsce.
W końcu usiadł. Na kanapie, tam gdzie jeszcze przed chwilą siedziała Sloane, pachniało jej perfumami. Tym zapachem, który kiedyś przyprawiał go o zawrót głowy, a teraz przypominał tylko o tym, jak bardzo byli od siebie już daleko. Przesunął dłonią po twarzy jeszcze raz, zanim sięgnął po telefon. Nie myślał. Po prostu odblokował ekran i otworzył przeglądarkę. Wpisał w wyszukiwarkę hasła, których nie chciał wpisywać. „Sophia Morreira Nico Miller.” Wcisnął enter.
OdpowiedzUsuńZalały go zdjęcia. Te z plaży, z Hamptons, ujęcia ich z ukrycia, jak szli obok siebie, jak się śmiali, jak Sophia miała głowę przechyloną w jego stronę. Jak Nico coś do niej mówił z tym swoim nieznośnym uśmiechem. Przewijał, bez żadnego konkretnego celu, jakby szukał czegoś, co go uderzy. Co da mu powód, żeby się odciąć. Żeby znienawidzić. I w końcu to znalazł. Wideo z siłowni. To, o którym mówiła Sloane. Nie myślał, po prostu kliknął „play”. Zamilkł. Przez chwilę po prostu siedział z telefonem w ręku, ze wzrokiem utkwionym w ekran. Nie przewinął. Nie odtworzył jeszcze raz. Nie wyłączył. Po prostu siedział, a w jego gardle powoli zaciskał się ten sam pieprzony ciężar, który znał aż za dobrze.
Carter
Mały Terrence był kimś, po kim otoczenie spodziewało się wielkich osiągnięć. Wychowany w dobrym, zamożnym domu, uczęszczający do najlepszych prywatnych szkół, mogący się pochwalić solidnymi ocenami i świadectwami. Do tego przyjacielski, empatyczny, zawsze skory do pomocy. Brakowało chyba tylko jakiegoś tytułu harcerskiego na koncie. Zawsze mógł liczyć na swoich rodziców, a w ramach rekompensaty po prostu starał się być najbardziej samodzielny, jak tylko mógł. Wierząc we wróżoną mu świetlaną przyszłość zapisał się na studia prawnicze na Yale, chcąc iść w ślady ojca, jednak po roku miał już tak podziurawiony nos i przećpany mózg, że wyleciał z hukiem – nawet pieniądze rodziców nie były w stanie tego naprawić. Ze złotego dziecka wstał się największą skazą na honorze rodziny Dickinsonów.
OdpowiedzUsuńSzczerze powiedziawszy, nie pamiętał nawet, kiedy pierwszy raz dopuścił się kradzieży. Wiedział jednak, że miała ona miejsce w rodzinnym Nashville, a on sam nie mógł tam wrócić do momentu przedawnienia się sprawy, jako że poszukiwany był listem gończym. Wtedy właśnie stwierdził, że najlepszym rozwiązaniem sytuacji będzie ucieczka do dużego miasta, gdzie łatwo będzie mu wtopić się w tłum i działać w cieniu – nie zamierzał bowiem rezygnować z przestępczego stylu życia, w który zdążył się wkręcić. Było to o wiele łatwiejsze niż harowanie na etacie za marne grosze. Ba, nawet gdyby ostatecznie ukończył studia i został tym zasranym prawnikiem, prawdopodobnie nigdy nie zobaczyłby takich pieniędzy, jakie teraz przerzucał przez swoje konta na Kajmanach i w innych rajach podatkowych. Żył jak król i ostatecznie tylko to się liczyło.
Nie chciał jednak popełniać błędów z młodości, w końcu teraz był profesjonalistą, a danie się złapać byłoby zbyt kosztowne. Stąd też pojawił się pomysł na w pełni legalny biznes. Le Libertinage, mające być skuteczną przykrywką w razie kontroli skarbowej, okazało się jednak całkiem przyjemnym dodatkowym źródłem dochodu i jego prywatym domem rozpusty. Czteropiętrowy klub noc w noc przyjmował niezliczoną ilość gości, w tym VIPów, a Terrence skutecznie dbał o to, żeby każdy znalazł tu coś dla siebie. Byli tancerze, tancerki, skąpo ubrani kelnerzy i kelnerki, alkohole najlepszego sortu, stały kącik dla dilerów, prywatne loże dla co ważniejszych osób i pokoje z gwarancją stuprocentowej dyskrecji. W Le Libertinage każdy mógł spełnić swoje najdziksze fantazje bez obaw o konsekwencje. Nawet ochroniarze zostali przyuczeni, żeby reagować tylko w momencie realnego zagrożenia życia lub uszczerbku na zdrowiu – Dickinson nie mógł sobie pozwolić na jakikolwiek skandal, który zwróciłby uwagę służb na klub. Owszem, lokalni komendanci i zwykli funkcjonariusze też tu bywali i świetnie się bawili, ale z prokuraturą prawdopodobnie byłoby trudniej. Nie dość, że prawdopodobnie nie udałoby mu się wybronić z zarzutów, gdyby te hieny zaczęły drążyć, to straciłby też zaufanie stałych bywalców, w większości osób wysoko postawionych lub znanych ze świata rozrywki – za dużo czasu poświęcił na zapamiętywanie ich imion i zdobywanie zaufania, żeby to zaprzepaścić przez jakiś gówniarski wybryk.
Tej nocy wyjątkowo nie miał ochoty na integrowanie się. Siedział w swoim gabinecie z nogami na blacie biurka, na kolanach miał broń, a dłonie zajmowało mu uzupełnianie nabojów w magazynku. Tylko co jakiś czas zaglądała do niego ulubiona kelnerka, żeby postawić przed nim kolejną szklankę szkockiej z lodem. Do czasu.
— Szefie… — zdyszany goryl wpadł do środka, jego szerokie barki ledwo zmieściły się w przejściu. — Sloane.
To jedno imię w zupełności wystarczyło, żeby Terrence zerwał się z miejsca i ruszył za mężczyzną, nie pytając o szczegóły. Znali się od jakiegoś czasu i pomimo tego, że nie byli ze sobą szczególnie blisko, wiedział, jaka potrafi czasem być. Cokolwiek się działo, musiał zainterweniować.
Na miejscu zastał istną burzę. Blond włosy mieszały się z rudymi, ktoś coś krzyczał, ktoś inny odkrzykiwał, pięści z pomalowanymi paznokciami przecinały powietrze, a podłoga kleiła się od rozlanego alkoholu. Kurwa mać. Skinął głową w stronę goryla, aby tamten zajął się drugą dziewczyną, a w tym samym czasie on sam mocno chwycił za ramiona rozwścieczoną Sloane i zaczął ją odciągać od bójki i gapiów.
Usuń— Przestań się rzucać jak popierdolona. — warknął dziewczynie do ucha na tyle głośno, żeby usłyszała go pomimo dudniącej zewsząd muzyki.
Po upływie kilku chwil wepchnął ją za drzwi swojego gabinetu. Otarł pot z czoła, jednocześnie dając kelnerce znak ręką, aby przyniosła dwa drinki w trybie natychmiastowym. Siłą usadził Sloane na czarnej skórzanej kanapie i stanął przed nią, krzyżując ręce na klatce piersiowej.
— Co ty odpierdalasz? — rzucił chłodnym tonem, żyła na jego skroni pulsowała ze złości.
W tym samym czasie pojawiła się skąpo ubrana dziewczyna z dwoma kieliszkami szampana.
— Zamknij za sobą drzwi. — odprawił ją, biorąc od niej alkohol.
Gdy znowu zostali sami, podszedł do Sloane, chwycił ją za policzki i na siłę wlał jej do ust trochę zimnego trunku.
— Ochłoń, kobieto.
cham i prostak Terrence
Carter uśmiechnął się półgębkiem, lekko unosząc brew, jakby właśnie usłyszał coś wyjątkowo przewidywalnego. Szklanka whisky zakręciła się leniwie w jego dłoni, bursztynowy płyn zatańczył w świetle lampy, a on spojrzał na Sloane z tą charakterystyczną mieszaniną ironii i znużenia, którą znała aż za dobrze.
OdpowiedzUsuń— Tak — mruknął po chwili, głos miał niższy niż zwykle, lekko chropowaty, jakby się nim bawił. — Znaleźliśmy wspólny język… w połowie. — Kącik jego ust uniósł się wyżej. — Jak się pewnie domyślasz, Sloane, druga połowa to właśnie powód, dla którego musimy teraz rozmawiać na osobności.
Zamilkł na moment, pozwalając, by cisza między nimi zgęstniała. Potem zbliżył się o krok, z tą spokojną pewnością, która zawsze była jego tarczą, nawet kiedy sam nie miał pojęcia, co zrobić dalej.
— Wiesz, jak jest — dodał, tym razem już ciszej, niemal szeptem. — Nie wszystko da się wytłumaczyć komuś, kto nie zna drugiej strony lustra. Nie chcę jej w to mieszać... — wzruszył nieznacznie ramionami. Spojrzał na nią z góry, mrużąc lekko oczy. — Ale ty, Sloane… ty zawsze wiedziałaś, w co się pakujesz. I zawsze wracałaś dokładnie tam, gdzie nie powinnaś.
Carter uniósł kącik ust w tym pobłażliwym, półironicznym uśmiechu, który zwykle poprzedzał jego unik. Nie dał się sprowokować. Nigdy nie był mistrzem w tłumaczeniu swoich decyzji, wolał je po prostu robić, a potem patrzeć, jak świat próbuje za nimi nadążyć. Teraz też nie zamierzał wdawać się z Sloane w żadne „a pamiętasz, jak…”, wiedział, że w tym pojedynku na wspomnienia i tak by przegrał, bo ona miała lepszy talent do słów, a on… do milczenia. W myślach przemknęła mu jednak krótka sekwencja ostatnich tygodni: Sophia w jego koszulce kręcąca się po kuchni z kubkiem kawy, jej album na stole, spotkanie z jej ojcem, które skończyło się katastrofą, i to drobne mgnienie, gdy motyl wylądował najpierw na jego a potem na jej skórze. Dwa miesiące, a wydarzyło się tyle, że niektórzy nie doświadczają tego przez lata. Wprowadziła się do jego mieszkania, kłóciła się o niego z własnym ojcem, zrezygnowała z połowy swojego świata. A on wpuścił ją do swojego… w połowie.
— Dwa miesiące — odpowiedział w końcu, przeciągając sylaby jakby od niechcenia, upijając łyk whisky i unosząc lekko brew. — Ale ty i ja, Sloane, po miesiącu byliśmy już małżeństwem, więc… — Uśmiechnął się szerzej, nieco drwiąco, ale bez jadu. — W porównaniu z tym to naprawdę wolny progres, nie sądzisz?
Spojrzał na nią z lekkim rozbawieniem, ale i z tym cieniem refleksji w oczach, którego nie dało się z niego całkiem zetrzeć. Bo nawet w tym żarcie kryła się nuta prawdy, ich historia zawsze przypominała wybuch, nie proces.
Carter zaśmiał się krótko, ten jego niski, lekko zachrypnięty śmiech przebił się przez ciszę biura i odbił od ścian. Odstawił szklankę na blat obok i przez moment tylko na nią patrzył – z tym znajomym błyskiem w oku, który trudno było nazwać inaczej niż rozbawieniem. Oparł się biodrem o biurko, unosząc szklankę z powrotem do ust. W tym ruchu było coś swobodnego, niedbałego, jakby naprawdę przez chwilę zapomniał o tym, że na zewnątrz czeka Sophia, a tutaj nie powinni nawet rozmawiać.
— Wiesz, nie spodziewałem się, że kiedyś to powiem, ale może ze wszyskich najgorszych pomysłów, rozwód to był tym najlepszym. — Uśmiechnął się szerzej, z tym swoim rozbrajającym luzem. — W końcu oboje żyjemy, nie? Ty wciąż robisz zamieszanie, ja wciąż gaszę pożary. Równowaga w przyrodzie zachowana.
Sięgnął po papierosa z paczki leżącej na biurku, obracając go w palcach po tym jak podał paczkę jej. Spojrzał na nią jeszcze raz, z tym półcieniem szczerości, który czasem w nim się pojawiał, rzadki, prawie niedostrzegalny.
Carter odłożył szklankę, a szkło cicho stuknęło o blat. Ton, który do tej pory był lekki i zabarwiony żartem, zgasł w sekundę. W jego spojrzeniu pojawiła się ta znajoma, cięższa nuta, uważność, której Sloane nie widziała u niego od dawna. Zapalił a dym z papierosa, unosił się leniwie w powietrzu.
OdpowiedzUsuń— Kurwa, Sloane… — mruknął, bardziej do siebie niż do niej, po czym przetarł dłonią twarz. Oparł się mocniej o biurko, jakby potrzebował chwili, żeby wszystko sobie w głowie poukładać.
— Wrócili. — Powtórzył powoli, jakby testował smak tego słowa. — Oczywiście, że wrócili. Podniósł wzrok na Sloane, a jego twarz stężała, choć wciąż próbował utrzymać ten pozorny spokój, który zawsze nakładał jak maskę, gdy coś w nim wrzało.
— To gówno nigdy się nie skończy… — prychnął krótko, potem przesunął dłonią po karku, jakby próbował pozbyć się ciężaru, który nagle spadł na ramiona. — Chcą, żebyś woziła to samo, co ja? — powtórzył spokojniej, ale w jego głosie czuć było napięcie. — Nie ma mowy. Jak wejdziesz, to już nie będzie odwrotu. Wtedy ani ja, ani nikt inny cię z tego nie wyciągnie.
Na moment zamilkł, a jego szczęka lekko się napięła. — Wiesz, jak to się kończy. Tego nie da się potem odkręcić… Carter westchnął cicho i przejechał dłonią po karku, jakby próbował się pozbyć napięcia.
— Tak, mam trasę — przyznał po chwili ciszy, unosząc wzrok na Sloane. — Część sprzętu już pojechała. Miało być po cichu, jak zawsze, ale… — westchnął, sięgając po szklankę, którą mu wcześniej podała. Alkohol ściął mu gardło, choć wypił tylko łyk. — Robi się gorąco.
Oparł się plecami o biurko, trzymając szklankę w dłoni. Słowa wypowiadał ostrożnie, jakby ważył każde z nich, zanim pozwoli im paść.
— Są kontrole. Nie tylko przy wjeździe, też w magazynach. Czasem losowe, czasem… — przerwał, wzruszając lekko ramionami, jakby chciał zbyć temat. — Zatrzymali mi jedną z ciężarówek. — Zapadła cisza, a on spuścił wzrok na bursztynowy płyn w szklance, kręcąc nią lekko, by nie musieć na nią patrzeć.
— I… — zaczął, ale zaraz się zatrzymał. Głos na moment zamarł, jakby sam przed sobą chciał to cofnąć. — Nieważne. — Uśmiechnął się krótko, bez humoru, z tym charakterystycznym, cynicznym grymasem, który pojawiał się zawsze, gdy nie chciał dopuścić do siebie zbyt wiele. — Po prostu… powiedzmy, że nie mogę sobie teraz pozwolić na dodatkowe komplikacje a nie bardzo mam jak się wycofać.
— Więc jeśli przyszło ci do głowy, żeby się w to wmieszać… — urwał i zerknął na nią z tym półuśmiechem, który nie zwiastował nic dobrego. — Odpuść, Sloane. Naprawdę.
Odstawił szklankę na biurko, po czym skrzyżował ramiona na piersi i oparł się biodrem o blat. Głos miał niższy, spokojny, ale pod tą pozorną lekkością czuć było napięcie.
— Jak będą naciskać, odeślij ich do mnie. Ja to przewiozę. To będzie moja sprawa, nie twoja.
Przyłapał się na tym, że mówi to zbyt zdecydowanie, więc złagodniał odrobinę, kładąc dłoń na jej ramieniu. Patrzył jej w oczy tak, jakby chciał tam schować wszystkie kłopoty, żeby nie musiała ich dźwigać. — Załatwię to — dodał ciszej, niemal łamiącym się tonem, który nie znosił pytań. W środku czuł ciężar. Nie tylko dlatego, że sytuacja była niebezpieczna, czuł odpowiedzialność. Wiedział, że to jego świat, jego stare układy, to jego błędy, które teraz kogoś dotknęły. A Sloane? Sloane była ofiarą tych okoliczności; on ją wciągnął w ten krąg znajomości i decyzji. Myśl o tym robiła mu się w gardle gorzka. Dlatego obietnica, którą jej składał, była czymś więcej niż tylko słowami, była przyrzeczeniem, że posprząta bałagan własnymi rękami. Zapłaci cenę zamiast niej. Przez moment milczał, jakby chciał dodać coś jeszcze, po czym westchnął cicho.
— Sloane, serio. To już nie są te same układy, co kiedyś. Teraz… każdy ruch ma swoją cenę.
Carter
Carter zaśmiał się krótko, choć w tym dźwięku było więcej rezygnacji niż rozbawienia. Uniósł szklankę, zakręcił nią lekko, obserwując, jak bursztynowy płyn osiada na ściankach szkła.
OdpowiedzUsuń— Cóż… — westchnął cicho, opierając się biodrem o biurko. — Przynajmniej tym razem nie będę musiał przechodzić przez rozwód. — Kącik ust uniósł się mu lekko w uśmiechu, który nie miał w sobie ani grama radości. — W sumie… nie wiem, co gorsze.
Zamilkł na chwilę, patrząc gdzieś w przestrzeń, ponad jej ramieniem. Wiedział, że miała rację. Sloane zawsze miała rację w takich rzeczach. Prawda, nawet ta, którą zakopywał najgłębiej, prędzej czy później wychodziła na powierzchnię.
Podniósł wzrok na Sloane. Było w nim coś miękkiego, znajomego. Jakby przez moment wrócił do tamtego człowieka sprzed lat tego, który jeszcze wierzył, że da się wszystko naprawić rozmową, uśmiechem, gestem.
— Może tak ma być. — Wzruszył ramionami. — W końcu to, co ja umiem najlepiej, to psuć rzeczy, które działają.
Chciał to zabrzmieć żartobliwie, ale jego ton był zbyt cichy, zbyt szczery. Dopiero po chwili dopił resztę whisky i postawił szklankę z lekkim stuknięciem na biurku. Kiedy wspomniała o tym, ze nie dał jej wtedy odejść, uśmiechną się blado.
— To i tak niczego nie zmieniło — rzucił cicho, nie odrywając wzroku od bursztynowego dna szklanki. Nie było w tym złości, ani żalu. Raczej coś na kształt podsumowania, które już dawno przestało boleć, a zostało jedynie wspomnieniem. Bo przecież wiedział, że miała rację wtedy w Vegas, w Nowym Jorku, w każdym miejscu, gdzie próbowali zaczynać od nowa. Sloane odeszła od niego na długo zanim naprawdę się rozstali. Odchodziła po kawałku, każdego dnia aż uciekła fizycznie, ze swoim ochroniarzem. Pamiętał tamten moment aż za dobrze. Zmęczony. Wypalony. Winny. Bo jak miał o nią walczyć, skoro wiedział, że to on sam pchnął ją w przepaść?
Carter przeciągnął dłonią po karku, jakby próbował zrzucić z siebie ciężar wspomnienia. Wargi wykrzywiły mu się w czymś, co można było uznać za półuśmiech, zbyt lekki, żeby był szczery, zbyt znajomy, żeby uznać go za obronny.
— Widzisz, przynajmniej tym razem nie musisz się martwić, że znowu cię zatrzymam. — Uniósł na nią spojrzenie i znów był ten sam Carter co zawsze, ten wyluzowany, z chłodną ironią w głosie, jakby nic z tej rozmowy nie mogło go dotknąć naprawdę. — Teraz jestem z tych, co puszczają wolno. Podobno to zdrowsze.
Sięgnął po butelkę, rozlał im po odrobinie whisky i z lekkim uniesieniem brwi dodał:
— Chociaż, jak na ironię, to właśnie wtedy ludzie wracają, nie?
Wbił wzrok w szkło, w którym odbijało się blade światło lampy. Przez sekundę wyglądał, jakby zamyślił się bardziej, niż zamierzał, ale po chwili znów przybrał tę typową dla siebie maskę, półuśmiech, nonszalancki spokój, lekki ton.
Carter zaciągnął się powoli, aż końcówka papierosa rozżarzyła się na czerwono. Dym unosił się między nimi gęstą smugą, mieszając z zapachem whisky i jej perfum, ciężkich, trochę słodkich, takich, które znał zbyt dobrze. Nie odpowiedział od razu. Słuchał. Z tą charakterystyczną dla siebie ciszą, która mogła znaczyć wszystko, od gniewu po troskę. Kiedy skończyła mówić, wypuścił powoli dym bokiem ust, a potem przytknął filtr do popielniczki i zgasił go jednym ruchem.
— Wiem, że nie chcesz. — Jego głos był niższy, chrapliwy, ale spokojny. Nie musiał pytać, czy mówi prawdę, widział to w jej oczach. — Ale oni nie zapomną, Sloane.
Zerknął na nią spod półprzymkniętych powiek.
— Powiedziałem, co masz zrobić. Powiedz, że ja to wezmę. Nie będą ryzykować, jeśli dostaną ode mnie sygnał, że sprawę ogarnę. Jakie miejsce ich interesuje? Jeśli nie mam tam terminu, to go doplanuję… — Odchylił się na oparcie fotela, sięgnął po szklankę i upił łyk. Whisky paliła gardło, ale potrzebował tego uczucia, jakby to miało spłukać z niego zbyt ciężkie słowa. — Ty trzymaj się z daleka.
Przez chwilę między nimi panowała cisza. Słychać było tylko muzykę zza ściany, przytłumioną, pulsującą jak serce miasta. Sloane wyglądała na zmęczoną. I przestraszoną, a to, co powiedziała o facetach śledzących ją, tknęło w nim coś, co od dawna próbował trzymać pod kontrolą. Kiedy oparła głowę na jego ramieniu, nie cofnął się. Odruchowo uniósł dłoń, przesunął kciukiem po jej przedramieniu spokojny, powolny gest, który miał uspokajać.
OdpowiedzUsuń— Co się zmieniło? — powtórzył półgłosem, z lekkim, prawie gorzkim uśmiechem. — Nic i wszystko.
Patrzył przed siebie, na biurko, na którym kiedyś siedziała, śmiejąc się z jego głupich żartów. Na to samo miejsce, które teraz dzielił z nią tylko dym i wspomnienia.
— Wtedy myślałem, że mogę kontrolować wszystko. — Przerwał na moment, jakby sam się zastanawiał nad własnymi słowami. — Że mogę to trzymać w ryzach. Biznes, trasę, ciebie, siebie. Ale to już nie działa, Sloane.
Podniósł wzrok na nią, tym razem bez maski.
— Dlatego nie chcę, żebyś się w to mieszała. Wystarczy, że ja już w tym siedzę po uszy.
Potem jednak jego głos zmiękł, znów stając się tym znajomym, lekko ironicznym tonem:
— Poza tym… — uniósł kącik ust. — Ty zawsze miałaś talent do komplikowania wszystkiego, nawet jak było dobrze.
W jego spojrzeniu na sekundę błysnęło coś, co przypominało dawną czułość, ale szybko ją zgasił. — Zostaw to mnie, Sloane. Serio. Nie rób głupstw.
Carter zerknął na zegarek, potem na drzwi. Złapał się na tym, że po raz pierwszy od początku rozmowy pomyślał o tym, ile już minęło czasu i że Sophia wciąż siedzi tam, po drugiej stronie, pewnie udając, że wcale nie liczy minut. Westchnął cicho i odstawił pustą szklankę.
— Muszę wracać. — Powiedział spokojnie, ale z tą chropowatością w głosie, którą Sloane znała aż za dobrze. Oparł dłonie na biurku i przez chwilę tylko na nią patrzył. Nie było w tym chłodu. Raczej coś w rodzaju rezygnacji i troski, której nie potrafił już nazwać. Zgarnął z biurka paczkę papierosów i wsunął ją do kieszeni. Potem pochylił się lekko w jej stronę, nie na tyle, żeby naruszyć granice, ale na tyle, żeby jego głos brzmiał tylko dla niej.
— Nic nikomu nie mów. Jeśli się rozgadasz, zrobi się z tego jeszcze większy burdel, a tego nam nie trzeba. — Spojrzał jej prosto w oczy. — Spotkamy się w poniedziałek. Tutaj. Porozmawiamy spokojnie, dobra?
Wyprostował się, odruchowo poprawił mankiet kurtki.
— Nie wychylaj się. I nie odbieraj żadnych telefonów, jeśli nie znasz numeru. — Brzmiał jak ktoś, kto znał już konsekwencje zignorowania takiej rady. Zanim otworzył drzwi, zatrzymał się jeszcze w progu.
— Sloane… — rzucił przez ramię, bez odwracania się. — Dobrze, że przyszłaś z tym do mnie.
Carter
Carter milczał chwilę, wsłuchując się w jej głos, w te znajome wahania między ironią a zmęczeniem, które brzmiały w nim tak samo jak dawniej. Gdy wymieniała kolejne miasta, coś w nim się napinało. Wiedział, że to nie był blef ani przesada, znał tych ludzi zbyt dobrze, by mieć złudzenia, że zostawią ją w spokoju.
OdpowiedzUsuńCarter skinął powoli głową, mimowolnie rozluźniając szczękę.
— Dobrze — powiedział cicho. — Najgorzej jest, kiedy trzeba jechać za granicę, tam na granicy wszystko przeglądają, psy, skanery, są kamery, kontrole są bardziej rygorystyczne. W kraju można to rozegrać dużo dyskretniej, mniejsze ryzyko. — Przybliżył się jeszcze o krok, głos miał niski i pewny.
— Zrób tak, przyjdź w poniedziałek z tymi datami, pokaż mi listę, a ja pomyślę nad wariantami, które nie będą cię wystawiać na świecznik. Przynieś wszystko. daty, trasy, nazwiska, jeśli masz. Zobaczymy, jak to rozegrać.— Powiedział cicho, w tonie, w którym nie było złości, tylko pewność. Zgasił niedopałek, zgarnął popielniczkę i odstawił ją na bok, jakby to miało symbolicznie zakończyć temat. Potem spojrzał na nią, dłużej, niż chciał.
Jego głos był spokojny, ale w środku już układał plan. Wiedział, że nie może zostawić jej samej, bo to on był tym, który wprowadził ją w ten świat. On, jego kontakty, jego nazwisko, jego głupie decyzje. Nie powiedział tego na głos, ale poczucie winy paliło go tak samo jak dym z papierosa, który jeszcze unosił się między nimi.
Uśmiechnął się lekko, z tym cieniem zmęczenia w oczach.
— Wiem, że ci ciężko, ale… zrobimy to po cichu, okej? Tak, żeby nikt nie ucierpiał. —Spojrzał na nią, już spokojniejszy, bardziej opanowany. — I Sloane — powiedział ciszej. — Tym razem naprawdę daj mi to załatwić.
Carter zatrzymał się na chwilę, odwrócił się powoli tak, że stał twarzą do Sloane. W jego oczach była zmęczona twardość i coś, co przypominało wyrzut, nie do niej, bardziej do siebie samego.
— Co niby mam jej powiedzieć? — wyrzucił cicho, z gorzkim półuśmiechem, jakby pytanie samo w sobie brzmiało już absurdalnie. — „Słuchaj, kochanie, wiesz trasa to przykrywka, pod którą przewożę towar i opłaca mnie mafia, ale nie przejmuj się, to nic takiego”? — Powtórzył jej słowa z lekkim sarkazmem, a potem odchrząknął. Przez chwilę milczał, patrząc na nią uważnie. Jego głos zrobił się niższy, miększy, mimo że każde słowo ciążyło.
— Nie może się dowiedzieć — powiedział ostro, bez żadnych upiększeń. — To dla jej dobra. Nie będę tego rozkładał na części w salonie, nie chcę jej narażać i tyle.
Spojrzał jej prosto w oczy, twardo, bez chwili zawahania.
— Tak będzie… lepiej.
Jego ręka mimowolnie zadrżała na framudze drzwi. Uśmiechnął się krótko, trochę bezradnie.
— Numer? — mruknął. — Odblokuję. Ale nie dzwoń za często, okej? Tylko w prawdziwym kryzysie.— zażartował. W jego głosie zabrzmiało coś, co miało być uspokojeniem, choć sam miał świadomość, że obietnice, które dawał, były kruche.
— Muszę iść. — Mruknął, zerkając w stronę drzwi. Bas zza ściany wrócił mu do świadomości, przypominając, że Sophia tam czeka. — Nie chcę, żeby pomyślała, że coś jest nie tak.
Carter odprowadził ją spojrzeniem jeszcze przez chwilę, zanim w końcu ruszył w stronę wyjścia z biura. Zatrzasnął za sobą drzwi i od razu uderzył go znajomy huk basu, ciężki rytm przebijający się przez powietrze. Wystarczyło kilka kroków, żeby znów znaleźć się w rzeczywistości, wśród świateł, ludzi i dymu.
Przeszedł przez salę pewnym krokiem, nie zatrzymując się przy nikim. Szukał jej wzrokiem, znajomej sylwetki, ciemnych włosów, spojrzenia, które potrafiło wyhamować w nim każdy chaos. Sophia siedziała tam, gdzie ją zostawił. Nadal z tym samym spokojem wymalowanym na twarzy, choć wiedział, że pod nim kryła się niepewność.
Kiedy do niej podszedł, po prostu położył dłoń na jej ramieniu i nachylił się niżej, żeby musnąć jej usta. — Już jestem, mała. — Mruknął nisko, tak, żeby tylko ona mogła to usłyszeć. Zsunął się obok niej, a jego dłoń niemal automatycznie odnalazła jej udo. Wszystko inne przestało mieć znaczenie. Wracał do niej. Do swojego miejsca.
Carter
Ryan wszedł do środka, zamknął za sobą drzwi i od razu zgasił wzrokiem każde jej nerwowe „poradzę sobie”. Nawet Rue zamilkła w sypialni, jakby wyczuwała, że zaczęło się coś poważniejszego. Nie rozbierał się, nie ruszył z miejsca. Stał jak wryty, szeroko, pewnie, jakby każde włókno w nim napinało się do walki.
OdpowiedzUsuń— Jakie towarzystwo, Sloane? — zapytał lodowato. Bez słodkich pytań, bez wyczekiwania na jej humor. — Kto tu był? I jak tu, do cholery, weszli? Budynek jest strzeżony jak Biały Dom… — Mrugnęła, jakby nie była gotowa na atak. — Nie — przerwał jej. — Nie rób tego. Nie chcę słyszeć tego pierdolenia o „poradzę sobie”.
Ryan zamrugał wolno. Ale to nie było zmieszanie. To było narastające, chłodne wkurwienie, takie, które rodzi się u ludzi, którzy zawodowo patrzą na niebezpieczeństwo.
— Masz pojęcie, jak to wygląda? — warknął. — Weszli do twojego mieszkania. Bez zgody. Bez oporu. Z uśmiechem? Tak? — uniósł brew. — Z uśmiechem, Sloane? Jakby przyszli tu sprawdzić, czy mogą. A skoro mogli raz, to znaczy, że zrobią to znowu.
Ryan zaklął półgłosem. Zaciśnięta szczęka. Oczy zwężone. Postawił stopy jeszcze szerzej, jakby samym ciałem chciał zablokować wejście.
Drgnęła.
Tak, trafił. To było gorsze niż krzyk tamtych mężczyzn.
— Na tym etapie powinniśmy mieć tu dwóch ludzi na zmianie, nie jednego. Ochrona całą dobę. Monitoring. Zmiana tras. I zgłoszenie na policję — zakończył, jakby to była jedyna sensowna kolejność. Odwrócił się, wyjął telefon.
A ona od razu wiedziała, co robi.
— Mam obowiązek to zgłosić Marie. To nie jest już kwestia twojej wygody. To kwestie bezpieczeństwa. I obowiązków. Nie robię ci pod górkę tylko wykonuję swoja pracę.
Zanim zdążyła go zatrzymać, już wybrał numer.
Marie odebrała po dwóch sygnałach.
— Mamy incydent kategorii drugiej — rzucił. Czyste fakty, zero emocji. — Sloane miała wizytę ludzi, których nie powinna znać. Jest przestraszona. Zalecam zwiększenie ochrony natychmiast, a także kontakt z policją.
Marie nie pytała drugi raz.
— Rozumiem. Załatwię to.
Telefon się rozłączył. A Ryan spojrzał na nią długo, bardzo długo, nie jak ochroniarz, tylko jak ktoś, kto właśnie zobaczył w niej dziewczynę zagubioną bardziej niż komukolwiek się zdaje.
Ryan odłożył telefon z chłodnym spokojem zawodowca, ale pod skórą aż buzowało. Stał przez chwilę nieruchomo, jakby wciąż analizował zagrożenie, wzrokiem omiótł mieszkanie, zatrzymując się na uchylonych drzwiach sypialni, na paczce papierosów, na niedopitej szklance wody. Ryan przestawił się w tryb pełnej gotowości. Ochroniarz, który dotąd był głównie dyskretnym cieniem Sloane, teraz przypominał bardziej agenta operacyjnego niż kogoś, kto tylko odprowadza gwiazdę pop na pilates. Wyszedł w głąb mieszkania, bez pytania, bez zawahania. Zajrzał do sypialni, sprawdził drzwi balkonowe, przejechał wzrokiem po oknach, połączeniach przewodów od kamer, a potem spojrzał na klamkę wejściową, jakby analizował, ile czasu potrzebowali, żeby wejść i jak szybko mogą wrócić. Nie odezwał się ani słowem, ale jego ciało mówiło wszystko. Ramiona miał spięte, kark napięty, oddech kontrolowany. Coś w nim się przestawiło. Już nie był tylko zewnętrzną warstwą ochrony, był na froncie. A dla niego to była różnica. Sięgnął ponownie po swoją służbową komórkę i napisał kilka wiadomości, krótko, kodowo. Zaciśnięta szczęka poruszała się lekko, kiedy przygryzał policzek od środka. W jego ruchach nie było paniki, ale był w nich rodzaj wytrenowanej bezwzględności chłodnej, skutecznej reakcji. Oparł się potem bokiem o ścianę, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, jakby chciał być w zasięgu, ale nie naruszać przestrzeni, dopóki nie usłyszy kolejnego kroku. Na razie czekał. Ale już nie tylko czekał na wyjaśnienia. Czekał na działania. Przyszłość tej nocy nie należała już wyłącznie do niej.
James Harper pojawił się po trzydziestu pięciu minutach. Dokładnie. Ryan spojrzał na zegarek, jakby odmierzał każdą sekundę, odkąd wysłał wiadomość do Marie i dostał potwierdzenie, że sprawa trafia do Harpera. Nie zapytał, jak szybko się zjawi. Wiedział, że James się pojawi i że zrobi to natychmiast. Zanim zdążył wybrzmieć dzwonek, Ryan był już w korytarzu. Otworzył bez słowa i na krótką chwilę zostawił Sloane samą. Rozmawiali na progu. Krótko, cicho, ale intensywnie. Słowa padały szybko, rzeczowo, w urywanym rytmie zawodowego żargonu. Żadnych emocji, żadnych pytań, żadnych zbędnych szczegółów, same fakty. Ryan mówił spokojnie, ale spojrzenie miał twarde. James, z dłonią wsuniętą do kieszeni płaszcza, kiwnął głową raz, potem drugi, przytakując tylko połowicznie, jakby przetwarzał dane na bieżąco i łączył je z tym, co już podejrzewał. W jego postawie było coś niepokojąco spokojnego, ten rodzaj opanowania, który nie zwiastował ciszy, lecz burzę. Nie padło żadne „wchodź”, nie musiało.
OdpowiedzUsuńPo krótkiej wymianie, Ryan wrócił do środka, a James wszedł za nim. Cisza w mieszkaniu była cięższa niż wcześniej. Wszystko wydawało się znajome aż do bólu. Każdy detal w salonie, każde światło, rozrzucona książka, fotel, w którym kiedyś zasypiał z nią na kolanach. Wszystko tu znał. Nie zatrzymał się w progu, nie zawahał. Nie było go tu kilka miesięcy, ale ciało pamiętało drogę. Kroki skierował wprost do salonu, powoli, ale pewnie. Jakby wracał do miejsca zbyt dobrze znanego, zbyt osobistego, by je omijać wzrokiem. Jakby nie miał już wyboru. Chciał czy nie, był tu znowu.
— Sloane… — rzucił kiedy podniosła na niego wzrok.
JH
James stał przez chwilę w tym salonie zupełnie nieruchomo, jakby czas się zatrzymał. Albo jakby on sam próbował zatrzymać wszystko, co właśnie poczuł, ledwo przekraczając próg. Te trzydzieści pięć minut w aucie i na schodach wykorzystał, żeby nałożyć zbroję. Sztywną, chłodną, profesjonalną. Ale jedno spojrzenie na Sloane, skuloną na kanapie, z kolanami pod brodą i tym cholernym, znanym mu kocem, który pamiętał lepiej niż powinien, wystarczyło, żeby poczuł, jak coś się w nim rozszczelnia.
OdpowiedzUsuńZawsze tak było z nią. Nawet teraz.
Odetchnął głęboko, przelotnie spojrzał na Ryana, krótki, bezgłośny komunikat. Nic już nie trzeba było mówić. Przejęcie sytuacji należało teraz do niego. Zrobił parę kroków. Niby spokojnych, ale jakby ostrożnych. Jakby mierzył ciężar własnych ruchów. Nie zbliżał się od razu. Zatrzymał się przy fotelu naprzeciw kanapy i oparł dłonie na oparciu, jakby wciąż kalkulował, czy w ogóle powinien usiąść. Jego spojrzenie na moment zawisło na Rue, leżała czujnie obok niej, jakby wiedziała, że dzieje się coś ważnego.
Spojrzał na jej dłonie. Chusteczka. Krew. Zbyt znajomy obraz. Nie chodziło o ranę, raczej o odruch. O to, że wracała do starych mechanizmów, kiedy wszystko się sypało. Tylko że tym razem nie było tu żadnych resztek tabletek, pustych kieliszków czy cieni na jej twarzy. Teraz wyglądała… inaczej. Jakby w końcu naprawdę próbowała walczyć.
— Co teraz? — Powtórzył. Cicho. Bez napięcia, ale też bez emocji, które wyrywały się pod powierzchnią. Znała ten ton. Używał go wtedy, kiedy próbował się trzymać z daleka. Kiedy próbował się nie zaangażować bardziej, niż musiał.
— To zależy od ciebie — zaczął. — Od tego czy w końcu jesteś gotowa szczerze ze mną porozmawiać.
Na jego twarzy nie było gniewu, ale i nie było miękkości. Była uważność. Skupienie. Męcząca cisza, która nie przypominała tej znajomej, intymnej między nimi, tylko taką, która mówiła: wiem, że coś przede mną ukrywasz.
Zrobił kilka kroków, powoli, spokojnie, po czym usiadł naprzeciwko niej, w fotelu, który pamiętał jej stopy zarzucone na jego kolana, jej śmiech, który rozlewał się po pokoju, jej spojrzenia rzucane ukradkiem spod rzęs, kiedy udawała, że go nie obserwuje. Oparł przedramiona na kolanach, dłonie splecione. Chciał widzieć wszystko, to, jak zaciska palce na chusteczce, jak co chwila przygryza wargę, jak ciało drży pod kocem nie tylko z chłodu. Nie był tu po to, by ją oceniać. Nie był też tylko służbowo. Tego już nawet nie udawał.
— Więc Sloane… — odezwał się cicho, ale z tą spokojną stanowczością, która potrafiła rozbroić ją szybciej niż krzyk. — Co się dzieje? — zapytał cicho. — Będziemy znowu bawić się w półsłówka, czy w końcu pogadamy szczerze? Bo nie wyciągnę z ciebie nic na siłę, Sloane. Ale jeśli chcesz, żebym naprawdę ci pomógł… to musisz mi na to pozwolić.
Przerwał na moment. Patrzył, jak podciąga koc wyżej, jak wciska się głębiej w kanapę, jakby próbowała się w niej schować. Kiedyś to on był tą kryjówką. Wziął oddech, długi i ciężki, jakby sam ze sobą walczył, czy powiedzieć więcej. Ale nie powiedział. Delikatne napięcie na jego szczęce zdradzało, ile go kosztowało, by nie mówić więcej, szybciej, ostrzej.
JH
James słuchał, ale nie jak policjant. Nie jak ktoś z zewnątrz, kto pierwszy raz styka się z problemem. Słuchał jak ktoś, kto już zna ten świat aż do kości i kto aż za dobrze pamięta, jak Sloane wygląda, kiedy się boi, choć udaje, że nie. W żadnym momencie jej nie ponaglał. Nie wciął się w pół zdania. Pogłaskał Rue, która oparła się o jego nogę, ale gest, który w innym czasie byłby czuły, teraz był mechaniczny. James nawet nie spojrzał w jej stronę, wzrok miał wbity wyłącznie w Sloane. A kiedy skończyła, odchylił się powoli w fotelu i odetchnął tak, jakby właśnie policzył do dziesięciu. Nie z wściekłości. Z koncentracji. Jakby od momentu, w którym wypowiedziała „to nie takie proste”, już układał w głowie mapę tego, co nadchodzi. Kiedy się odezwał, jego głos był niższy. Twardy. Zbyt spokojny, by był naturalny.
OdpowiedzUsuńJames w końcu odsunął się nieco do tyłu, splecione dłonie oparł na udach. Wyglądał jak ktoś, kto nagle musi złapać dystans, bo za długo był zbyt blisko emocji, które w nim poruszyła. Ale głos miał nadal spokojny.
— Sloane — odezwał się, tym razem delikatniej, ale nie miękko — To nie jest tydzień.
Ryan, stojący z boku, skrzyżował ramiona, jakby bał się odezwać, jakby każde nieodpowiednie słowo mogło coś wysadzić.
— To się zaczęło dużo wcześniej — powiedział, jakby wypowiadał oczywistość, której ona bała się nazwać. — Chcę to od ciebie usłyszeć. — powiedział cicho. — Całą historię.
James Harper wyglądał teraz, jakby coś w nim się przełączyło. W jednej chwili był po prostu obecny, znajomy cień z przeszłości, wspomnienie rąk na jej biodrach, ciepła klatka piersiowa pod jej policzkiem i śmiech o poranku. A teraz… teraz siedział naprzeciwko niej z wyrazem twarzy, który przypominał Sloane, że ten człowiek nie przypadkiem nosił odznakę. Że kiedyś potrafił złamać kogoś samym spojrzeniem i że dalej to potrafi. Nie był już ciepły. Nie był nawet chłodny.
Był profesjonalny. Precyzyjny. Bezwzględny.
Wsunął się bliżej, jakby skracając dystans tylko po to, by odebrać jej ostatni tlen, ostatnią szansę na wymigiwanie się od odpowiedzi.
W oczach miał to, co tak często widzieli u niego przestępcy w sali przesłuchań, nic. Ani jednej emocji, która mogłaby dać złudzenie, że można z nim pogrywać.
OdpowiedzUsuń— Jeszcze raz. Od początku. — powtórzył, wolniej, tonem jak z taśmy rejestrującej przesłuchanie. — Kiedy to się zaczęło? Kiedy mieliście pierwszy kontakt?
Światło z lampy odbijało się w jego źrenicach jak ostrze. Oparł łokcie o kolana, ręce złączył w luźny splot, a całe ciało zyskało jakiś podskórny rodzaj napięcia.W jego głosie nie było drżenia. Tylko sprawdzony rytm, pytanie po pytaniu.
— Ilu ich było dzisiaj? — Jego głos był cichy, ale ostry jak nóż. — Mieli przy sobie coś? Broń? Użyli imienia, ksywki, czegokolwiek?
Nie patrzył na nią z góry. Patrzył na nią tak, jak patrzyłby na świadka, który zataił coś istotnego. Nie był tu, by ją przytulać. Był tu, żeby poznać prawdę. Rue, jakby wyczuła napięcie, znieruchomiała przy nogach Jamesa. Nie pisnęła ani słowa, nawet nie drgnęła ogonem. A przecież zwykle reagowała tak żywo. Ale teraz… Teraz w salonie czuło się coś, co gęstniało z każdą minutą.
— Grozili ci? Wprost albo między wierszami. Mówili, co się stanie, jeśli odmówisz? — Dopytywał, a jego brwi lekko się ściągnęły. Nie po to, żeby okazać emocje. Tylko żeby wywierać nacisk. Dokładnie taki, jak trzeba. Nawet jego oddech wydawał się kontrolowany.
— Powiedzieli, co to ma być za towar? Cokolwiek? Kokaina? Fentanyl? Broń?
Nie odwracał wzroku. Znał tę grę. Widząc jej dłonie, jakby się cofające, drżące nieco w świetle lampy, widząc te ślady po skubaniu skórek i ślady zmęczenia pod oczami, widział kobietę na granicy. Ale nie dał jej taryfy ulgowej. Kiedyś jego głos miał dla niej inny ciężar. Wypełniał przestrzeń bezpieczeństwem. Teraz był jak stalowa obręcz: zaciskał się powoli, ale konsekwentnie.
— I nie wciskaj mi kitu, że to wszystko — dodał, znowu patrząc prosto w nią. — Bo takich jak oni znam na wylot. Jak wchodzą do twojego domu, to znaczy, że już siedzą w twoim życiu.
Zamilkł na chwilę. Uniósł wzrok i znów złączył dłonie. Jego głos nie był czuły, ale każde zdanie miało w sobie znajome, niewygodne dla niej ciepło. Złość, pod którą leżał strach o nią.
Rue poruszyła się nieznacznie. James zsunął wzrok na podłogę, wziął wdech. A potem… nieco ciszej, spokojniej, ale bez słabości, powiedział.
— Musisz mi powiedzieć wszystko. Każdy szczegół.
Wpatrywał się w nią, jakby właśnie siedzieli na bombie z opóźnionym zapłonem i tylko od niej zależało, czy sięgnie do kabli.
Carter
Ehehe oczywiście James :)
UsuńJames słuchał jej w absolutnej ciszy, takiej, którą Sloane mogła poczuć w kościach. Ani jednego „mhm”. Ani jednego westchnienia. Nawet Rue, siedząca tuż przy jego nodze, była jak wycięta z papieru. James myślał. Składał to wszystko w całość. A kiedy on tak milczał, to znaczyło, że każdy szczegół ma znaczenie. Oparł się powoli o oparcie fotela, splótł dłonie na kolanie i… patrzył na nią. Nie jak na dawną partnerkę. I nie jak na dziewczynę, która go kiedyś raniła. Jak na źródło informacji, którym musi się zająć, zanim wszystko wybuchnie. Ale w tej chłodnej, analitycznej twarzy pojawiło się coś, co Sloane dobrze znała. Ta jedyna rzecz, której nie dało się w nim zgasić. Instynkt. Ochrona. Harper.
OdpowiedzUsuńDrgnął. Minimalnie, prawie niezauważalnie…
— Vegas — powtórzył powoli, cicho, jakby układał sobie wszystko od nowa. Uniósł wzrok, nie spuszczając z niej oczu. — Nic mi wtedy nie powiedziałaś… — Dźwięk jego głosu był inny. Surowszy. Ale nie głośniejszy. — To dlatego „potrzebowałaś przerwy” i chciałaś „zaszyć się gdzieś w Europie”? — zapytał cicho, ale jego pytanie wbiło się w przestrzeń między nimi jak klin. Nie oczekiwał odpowiedzi. Jeszcze nie.
Ale już wiedział. Albo przynajmniej zaczynał rozumieć. James przez moment jeszcze milczał, tak, jakby musiał przepchnąć przez gardło to, co naprawdę chciał jej powiedzieć. W końcu westchnął, głęboko, jakby właśnie zrzucał z siebie ciężar.
— Sloane… — podniósł wzrok i spojrzał jej w oczy. — To nie jest przesłuchanie a Ty nie jesteś podejrzaną.
Jego głos był niższy, spokojniejszy niż wcześniej, ale nie mniej poważny. Miał w sobie coś bardziej osobistego niż ton detektywa. Brzmiał jak ktoś, kto naprawdę chciał ją z tego wyciągnąć.
— Rozmawiamy, bo jeśli mam ci pomóc, to muszę znać każdy szczegół. Muszę zrozumieć, jak głęboko cię w to wciągnęli. Jak bardzo cię trzymają. — Wytłumaczył. Jego ton nieco się zmienił. Nie była to już tylko chłodna analiza i twarde pytania.
— Wiem, że boisz się o… innych— dodał ciszej.
Pochylił się jeszcze trochę, tak, że dzieliło ich zaledwie kilkadziesiąt centymetrów.
— Wiem, że chodzi o Cartera — powiedział bez cienia zawahania. — Nie musisz tego potwierdzać. — Nie powiedział tego z wyrzutem. Ani z oskarżeniem. W jego głosie było coś innego. Coś, co znała. Zrozumienie. I… rozczarowanie. — Wiem, jak to działa. Znam ten świat, tak samo jak ludzi którzy się w nim obracają. I nawet nie chodzi mi teraz o niego, Sloane. — Wskazał dłonią w górę, niewidzialnie, gdzieś poza ściany mieszkania, poza Nowy Jork. — Chodzi mi o tych, którzy trzymają na tym wszystkim rękę. O tych, których nawet on się boi.
Patrzył na nią uważnie, bez gniewu. Bez emocjonalnych wybuchów. Tylko ta cholernie znajoma cierpliwość, którą tak dobrze znała. Ta sama, która kiedyś sprawiała, że czuła się przy nim bezpieczna, nawet wtedy, gdy cały świat ją zawodził.
— Nie przyszedłem tu po twoje winy.
Wiedział, że Sloane nie opowiedziała jeszcze wszystkiego. Że gdzieś między milczeniem a tym, co powiedziała, kryła się najważniejsza część tej układanki.
Usiadł bliżej. Odkładając na moment maskę obojętnego detektywa. Nie po to, by ją pocieszać, ale by ją złapać.
OdpowiedzUsuń— Dobrze — powiedział cicho. Przesunął dłonią po brodzie, zamyślony. Głos miał niższy, bardziej kontrolowany, ton jak przy najpoważniejszych sprawach.
— Teraz słuchaj mnie bardzo uważnie — pochylił się do przodu; oczy miał twarde, skupione. — Weszli do twojego mieszkania. To już nie jest „ostrzeżenie”, ani „prośba”. To pierwszy etap przejęcia kontroli.
Wskazał podbródkiem na koc, który skubała.
— Wiedzieli, kiedy jesteś sama. To znaczy, że cię obserwują. Że znają twoją rutynę. I testują granice.
Ironia losu, James mówił spokojnie, ale to właśnie ten spokój przerażał najbardziej.
Nie wypowiadał tego na głos, ale ona wiedziała. Broń. Fentanyl. Transport międzynarodowy. Ludzie, którzy nie znikają, jeśli im odmówisz.
James odetchnął ciężko. Skupiony. Ale… bardziej ludzki. Tak minimalnie, że tylko ona mogła to dostrzec.
— Sloane — powiedział cicho, ale twardo. — Ja cię z tego wyciągnę. Ale muszę wiedzieć wszystko. Wszystko. Bo jeśli pójdziesz dalej w tę historię, to nie będzie już trasa koncertowa.
Tylko nielegalny łańcuch transportowy, z twoim nazwiskiem jako przykrywką.
Przez krótką chwilę ją obserwował. Jakby badał każdy ułamek jej reakcji.
— Wtedy zniszczona karier to będzie twoje najmniejsze zmartwienie.
Przesunął dłonią po twarzy. Znała ten gest, robił go zawsze, gdy balansował na granicy wściekłości i zawodowego spokoju.
JH
James westchnął, ciężko, cicho, tak jak ktoś, kto doskonale rozumie, że stoi na polu minowym, ale i tak idzie dalej. Bo nie ma wyboru. Bo ona też już nie ma. Oparł łokcie o kolana, pochylił się nieznacznie, jakby chciał zejść do jej poziomu, nie siłą, nie presją, ale obecnością. I tym razem nie było w nim chłodu. Ani tej ostrej, przeszywającej kontroli, którą Sloane przed chwilą poczuła. To wciąż był detektyw. Ale detektyw, który znał Sloane Fletcher lepiej niż ona sama siebie.
OdpowiedzUsuń— Sloane… — zaczął spokojniej. — Nie musisz go „wsypywać”. Nikt cię o to nie prosi. Myślę, że nie mogłabyś mi powiedzieć o nim więcej, niż wiem. — Jego głos był niski, równy. Nie miękki, ale uczciwy. Uniósł wzrok i wbił go w nią w sposób, który sprawiał, że trudno było kłamać.
Nie dlatego, że się bała, ale dlatego, że za tym spojrzeniem stała prawda, którą znała jeszcze z dawnych czasów.
Przesunął dłonią po brodzie, stary nawyk, kiedy układał sobie w głowie linię śledztwa. Spojrzenie Jamesa zrobiło się ostre, skupione, ale skierowane nie na nią. Raczej przez nią. Jakby widział całą tę pajęczynę, której Sloane dotykała tylko od zewnętrznej strony.
— Ale są nad nim ludzie, którzy trzymają to wszystko w garści. Dużo wyżej. Dużo bardziej nieosiągalni.
James zamilkł na chwilę, dając jej przestrzeń. Nie dlatego, że nie miał nic więcej do powiedzenia, przeciwnie. W jego głowie pojawiały się już konkretne ciągi logiczne, scenariusze działania, możliwe warianty współpracy… i konsekwencje. Znał ten świat aż za dobrze. Wiedział, jak to się kończy, gdy ktoś myśli, że zdoła się wypisać, zanim stół zostanie przewrócony.
— Sloane… — jego ton był spokojny, ale już nie miękki. To był głos faceta, który za długo był w tym piekle, żeby się łudzić. — Jeśli jest tam jak mówisz… — Zawiesił głos, nie odrywając od niej spojrzenia. — To musi się zdecydować, po czyjej stronie chce stanąć. I musi to zrobić teraz.
Oparł dłonie na kolanach, pochylając się nieco bardziej w jej stronę.
— Bo jeśli dotrzemy do samej góry bez niego, jeśli rozpracujemy strukturę, zanim on wyciągnie rękę po ochronę… to nikt się nie będzie nad nim pochylał. — Mówił to spokojnie. Bez pogróżek. Ale każde słowo wbijało się głęboko. — Nie będzie taryfy ulgowej. Nie będzie „ale on to robił z przymusu”. Pójdzie siedzieć jak wszyscy umoczeni. Jego nazwisko znajdzie się na listach, jego twarz w aktach, a jego życiorys skończy się w raporcie jako jeden z tych, co miał wybór i go nie wykorzystał.
James przerwał tylko na chwilę, żeby upewnić się, że Sloane naprawdę to słyszy. Mówił twardo, ale nie brutalnie. To nie był atak, to była przestroga. I każda litera tej przestrogi miała znaczenie.
— Więc jeśli go bronisz… jeśli wciąż ci zależy… — głos lekko zadrżał, jakby walczył z czymś wewnętrznym. — To nie okłamuj siebie, że robisz mu przysługę.
Zbliżył się jeszcze, na tyle, by nie dało się od niego uciec ani fizycznie, ani mentalnie.
— Przekonaj go do współpracy. Żeby przestał się bawić w gangstera i pomógł posprzątać ten syf, w którym siedzi po uszy. Bo jak nie…
to ty go nie uratujesz. A ja już nie będę miał powodu, żeby próbować.
James opuścił wzrok, przez chwilę tylko patrzył na zaciśnięte palce Sloane.
— To nie jest gra. I to się nie skończy dobrze dla nikogo, kto będzie siedział cicho.
W jego tonie nie było już gniewu. Tylko czyste, niewygodne fakty.
James westchnął. Cicho, głęboko jak ktoś, kto właśnie kończy rozmowę, która kosztowała go więcej, niż powinien był przyznać. Spojrzał na nią jeszcze przez chwilę, nieco inaczej niż przed momentem. Jakby złagodniał. Jakby coś w jego wnętrzu popękało, mimo całego opanowania, które trzymało go przez ostatnie pół godziny w ryzach. Bez słowa wstał. Jego ruchy były spokojne, kontrolowane, ale nie aż tak sztywne, jak wcześniej.
— Przemyśl to, Sloane — powiedział w końcu, łagodniej, z nieoczywistym rodzajem troski, który ledwo przebijał się przez zmęczony głos. — Nie dla mnie. Nawet nie dla siebie. Ale może dla niego. Jeśli jeszcze coś z tego ma sens…
Przesunął dłonią po karku i skrzywił się lekko, jakby całe to napięcie właśnie zaczęło mu siadać na barkach. Zerknął na pudełko z KFC, które nadal leżało na blacie, nieruszone.
OdpowiedzUsuń— I zjedz coś — mruknął, tonem, który próbował brzmieć zwyczajnie, choć nie brzmiał wcale. Wskazał podbródkiem w stronę kuchni, z tym samym wyrazem, z którym kiedyś mówił jej “odpocznij”, kiedy wracała po całonocnej trasie. Bez patosu. Po prostu: zadbaj o siebie.
— Ja pójdę pogadać z portierem i załatwić
nagrania z kamer — dodał, już całkiem rzeczowo. Sięgnął po telefon i wsunął go z powrotem do tylnej kieszeni spodni. I zanim jeszcze odwrócił się w stronę wyjścia z salonu, rzucił przez ramię cicho, bez spojrzenia.
— Zobaczymy się później.
I zniknął za rogiem, zostawiając ją z cichym stukiem zamykających się drzwi i z ciszą, która ważyła więcej niż wszystkie jego pytania.
JH
James stanął już w drzwiach, kiedy usłyszał jej pytanie. Zatrzymał się w pół kroku i przez moment nie odwracał się w ogóle, jakby rozważał, czy odpowiedzieć. Czy jeszcze coś dodać, czy po prostu wyjść i dać jej czas na przetrawienie wszystkiego. Ale westchnął cicho, krótko, i jednak spojrzał przez ramię. Gdy jego wzrok znów na niej spoczął, był już innym Jamesem niż kilka minut temu. Bardziej surowym. Znowu detektywem.
OdpowiedzUsuńUśmiechnął się pod nosem, ten jego uśmiech był krótki, pozbawiony ciepła, ale miał coś z tej starej, znajomej ironii.
— Coś w zamian? — powtórzył, jakby usłyszał coś wyjątkowo absurdalnego. — Sloane, on nie jest w pozycji, żeby stawiać warunki. On nie negocjuje kontraktu. On tonie. A ty próbujesz mu rzucić linę.
Zrobił krok w stronę salonu, już nieco swobodniej, nonszalancko wręcz, jakby chciał zbić z niej nieco napięcia. Albo z siebie. Bo dobrze wiedział, że rozmowa z nią wcale nie była dla niego łatwiejsza. Tylko że oboje grali swoje role. A może już tylko je grali.
— Nie dostanie za to orderu — rzucił, unosząc lekko brwi, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. — Ale jak dobrze pójdzie, to może uniknie odsiadki. I będzie mógł dalej budować sobie swoje… idealne życie z nową ukochaną. — Zamilkł na moment. Nie zamierzał jednak gryźć się w język, żeby przypadkiem nie zranić jej uczucia — Brzmi jak niezła oferta, jeśli mnie pytasz. Więc niech ze mną porozmawia.
Na chwilę zamilkł, spoglądając na nią spokojnie, z tą lodowatą pewnością człowieka, który już widział wszystko. I który doskonale wiedział, że teraz wszystko zależy od niej. Od tego, jak zagra. Co powie. Co obieca i ile będzie w stanie z tego dotrzymać.
— A jeśli nie… to my do niego dotrzemy. Może nie jutro. Może nie za tydzień. Ale dotrzemy. — dodał ciszej, poważniej. — I wtedy już nikt nie zapyta, czy to był wybór.
Zawiesił spojrzenie na niej jeszcze przez sekundę, a potem po prostu skinął głową i odwrócił się, tym razem naprawdę wychodząc. Ciche kliknięcie drzwi i odgłos oddalających się kroków był jak ostatni znak, czas się kończył.
James nie zjechał jeszcze windą na parter, a już poczuł, jak napięcie z całej rozmowy powoli opada z jego barków. To nie była zwykła rozmowa. I nie tylko dlatego, że dotyczyła sprawy, która mogła sięgnąć znacznie wyżej niż ktokolwiek przypuszczał. To było coś więcej. Coś osobistego.
W międzyczasie jego myśli znów uciekły do Sloane. Nie ufał jej. Ale nie mógł też zaprzeczyć, że coś w jej oczach było prawdziwe. Autentyczne. I jeśli naprawdę był cień szansy, że zdoła przekonać Cartera do współpracy… to musiał przygotować wszystko. Na wszelki wypadek. Bo jeśli to miało zadziałać, to musieli działać precyzyjnie. Szybko. I bezpiecznie. Nie tylko dla niej. Dla wielu ludzi, którzy nie wiedzieli, że właśnie stają się pionkami na cudzej planszy.
Wyszedł na chłodne nocne powietrze i spojrzał na pustą, nieruchomą ulicę. W oddali przejechał czarny sedan z przytłumionym warkotem silnika, ale tu, przed apartamentowcem, panowała cisza. Uderzająca, jakby cały świat na chwilę się zatrzymał. Zbyt spokojna jak na to, co czuł w środku.
JH
Pod apartamentem Sloane panował już względny spokój. Ryan stał w holu i rozmawiał z dwoma dodatkowymi ochroniarzami przysłanymi przez Marie, pokazując coś na ekranie telefonu. James znał ten wyraz twarzy,rzeczowy, konkretny. Chyba nigdy nie widział go roztrzęsionego. Właściwie to Ryan wyglądał, jakby dowodził tą akcją, mimo że formalnie nie należał do żadnej jednostki. To był jego sposób na kontrolę, nie spuszczać wzroku z nikogo i udawać, że to wszystko go nie rusza. James wszedł do środka niezauważony. A może zauważony, ale nie zatrzymany. Może Ryan zignorował go celowo, może po prostu nie było już nic do powiedzenia. W windzie była cisza, światła odbijały się od stali.
OdpowiedzUsuńTo był idiotyczny pomysł. Tak przynajmniej James sobie powtarzał, stojąc po raz drugi tej nocy pod drzwiami apartamentu Sloane, z ciepłą torbą w rękach pachnącą kolendrą, imbirem i pho. Nie planował wracać. Nie powinien był wracać. To miała być szybka interwencja, wejść, zadać pytania, zabezpieczyć dane, wyjść. Bez zbędnych powrotów. Bez sentymentów. A jednak stał. Jakby tamte wspomnienia nie były wystarczającym ostrzeżeniem. Jakby nie znał siebie wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że nie będzie potrafił przejść obok tego obojętnie. Że coś w nim wciąż zareaguje, gdy widzi ją taką, wytracającą siły, zagubioną, zdeterminowaną, żeby wszystkich ratować oprócz samej siebie.
Kiedy zapukał, Sloane otworzyła niemal natychmiast. Jakby nie odchodziła od drzwi. Wyglądała inaczej niż wcześniej. Jakby ten ostatni fragment rozmowy naprawdę w niej zapadł. Jakby wiedziała, że to nie była tylko kolejna pogadanka z przeszłością, ale droga w jedną stronę i niekoniecznie jej ulubioną. Była zaskoczona jego widokiem. Widział to wyraźnie.
— Ryan jest na dole, gada z ochroniarzami. Będziesz miała dwie dodatkowe osoby, całą dobę.
Zapach jedzenia roznosił się po zamkniętej przestrzeni, zaskakująco ciepły i kojący, zupełnie jakby wracał do domu, choć przecież nic z tego nie było już jego. James nie powiedział zbyt wiele. Tylko podał torbę i mruknął coś o imbirze i chili. Ale jego spojrzenie zatrzymało się na niej trochę dłużej. Jakby chciał się upewnić, że ta wersja Sloane, ta, którą pamiętał, jeszcze tam gdzieś jest.
— Nie wyglądałaś na kogoś, kto sięgnie po zimne KFC — powiedział sucho, choć głos miał o ton łagodniejszy niż wcześniej. — Pho z knajpy z rogu. Sporo imbiru i chili, ale nie przesadziłem.
Nie dodał, że to ta sama zupa, po którą jeździł, kiedy chorowała albo miała atak paniki po trasie. Nie dodał też, że starszy kucharz z baru spojrzał na niego i powiedział tylko: „Dawno cię tu nie było, Harper.”
— Zjedz. I odpocznij. — powtórzył, już prawie odwrócony. Spojrzał na nią jeszcze raz. Na ułamek sekundy, ale wystarczająco długo, by między słowami zawisła resztka niewypowiedzianych myśli.
— Dzięki, że mnie dzisiaj wysłuchałaś — dodał ciszej. — Nawet jeśli nie dla mnie.
Uśmiechnął się półgębkiem. To był ten jego półuśmiech, który znała za dobrze, z tych dni, kiedy rano próbował udawać, że nie zjadł ostatniego naleśnika, i z tych nocy, kiedy całował ją w ramię, a potem milczał, bo słowa już nie były potrzebne.
Dla Jamesa to też była wojna. Tyle że na froncie, z którego nikt nie wychodził bez blizn.
Nie miał zamiaru zostawać. Nie miał nawet zamiaru tego komentować. Miał po prostu dać jej to i wyjść. Nie dlatego, że była dla niego kimś więcej. Tylko dlatego, że znał ten stan, kiedy człowiek nie ma siły zadbać o siebie, choć bardzo chce udawać, że wszystko jest w porządku. Nie próbował wejść. Nie zamierzał zostać. Zrobił tylko to, czego nie mógłby nie zrobić. Wyprostował się. Wzrok przez chwilę zatrzymał mu się na jej twarzy, na oczach, które widział w tylu wersjach, ale nigdy tak rozbite jak dziś. Nie mówił już nic więcej.
Carter
“I to przyszedłeś mi powiedzieć?”
OdpowiedzUsuńJames uniósł lekko brwi, a kąciki jego ust drgnęły w półuśmiechu, ledwie dostrzegalnym, ale znanym jej aż za dobrze. W tej jednej sekundzie znów był „jej Jamesem”, tym, który znał wszystkie jej reakcje, zanim zdążyła je wyrazić. Tym, który potrafił ją rozbroić jednym spojrzeniem.
— Stare przyzwyczajenie. — Zaśmiał się cicho, bardziej do siebie niż do niej, i lekko pokręcił głową. — Wrócić z jedzeniem, kiedy jesteś w połowie załamania nerwowego. Klasyk. — Rzucił z lekką ironią, ale i czymś łagodniejszym w głosie. — Ryan jeszcze tego nie odkrył... — Zamilkł na moment, po czym dodał ciszej, bez żartów. — Po prostu… chciałem, żebyś dziś zasnęła spokojnie.
Nie było w tym patosu. Nie było w tym niczego, co miało ją rozczulić. Nie próbował wkraść się z powrotem w jej życie, nie udawał zbawiciela. Stał przed nią po prostu jak człowiek, który wciąż za dobrze wiedział, gdzie ma jej granice i ile mogą jeszcze wytrzymać. Zsunął dłoń z framugi i na moment odwrócił wzrok, jakby szukał słów. Nie lubił za dużo mówić. Zwłaszcza, gdy rzeczy były proste.
— Chciałem cię po prostu zapewnić, że możesz spać spokojnie — powiedział cicho, prawie od niechcenia, ale nie było w tym ani grama obojętności. — W kwestii bezpieczeństwa możesz mi chyba jeszcze ufać. — To zdanie nie było przypadkowe. Nie brzmiało chłodno, nie było też wypowiedziane z pobłażaniem. Raczej jak uznanie. W tych słowach było wszystko, czego nie mógł jej już powiedzieć głośno: że nadal pamięta, jak wygląda, gdy budzi się zlana potem. Że znał ten cień pod oczami, który miała dzisiaj, zanim jeszcze otworzyła mu drzwi. Że jakkolwiek by się nie skończyło, nie potrafiłby jej całkiem zostawić.
Spojrzał na torbę, którą trzymała, jakby zbyt długo zastanawiała się, co z nią zrobić, i pokręcił lekko głową. Wzrok miał trudny do odczytania, ale gdzieś pod warstwą zmęczenia i ostrożności tliło się coś łagodniejszego. Potem spoważniał. Spojrzał na nią dłużej, z czymś bardziej wyciszonym, jakby to już nie był żart ani rozluźniający komentarz.
— Powinnaś odpocząć, Sloane — powiedział spokojnie, ale stanowczo. I choć jego ton był łagodny, nie pozostawiał miejsca na dyskusję. — Zjeść, wziąć gorący prysznic, położyć się i pozwolić głowie odetchnąć.
W jego głosie nie było chłodu, nie było też bliskości. Była troska, ta czysta, bezinteresowna, która nie oczekuje niczego w zamian. Ale też granica, której James nie zamierzał przekraczać.
— To nie byłby dobry pomysł. — dodał ciszej, jakby kończąc temat. Nie zrobił kroku w jej stronę, nie szukał kontaktu. Tylko spojrzał na nią jeszcze raz tym swoim spojrzeniem, cichym, wyważonym, bez dramatyzmu. Tylko tyle. Spojrzał jeszcze przez moment w głąb mieszkania. Światła paliły się w każdym pomieszczeniu. Ten widok powiedział mu więcej niż jakiekolwiek słowa, które mogła wypowiedzieć.
— I może zadzwonić po kogoś… — dodał po chwili, unosząc wzrok z powrotem na nią. — Żeby nie być sama tej nocy. Po prostu… ktoś, komu ufasz.
Nie mówił tego z troską, która miała ją osaczyć. Nie chciał jej prowadzić za rękę. Ale wiedział, że jeśli znów zostanie w tej ciszy, z odgłosami, które nie istnieją i cieniami, które przypominają groźby, to jutro znów obudzi się z bólem w żołądku i nie ruszy nawet łyżki zupy. A wiedział, że czeka ją poniedziałek, coś o wiele trudniejszego niż obecna noc.
JH
James już miał odejść, kiedy jej głos go zatrzymał. Nie odpowiedział od razu, tylko stał z ręką na klamce, patrząc w przestrzeń, jakby przez sekundę sam nie wiedział, co robić.
OdpowiedzUsuńW końcu wypuścił z siebie ciche, krótkie westchnienie. W tym dźwięku było wszystko, zmęczenie, bezsilność, ciche “cholera” wypowiedziane w myślach. Powoli odwrócił się w jej stronę. Spojrzał na nią, przez dłuższą chwilę w milczeniu. Ta jego nieruchoma twarz, spokojna, ale nieodgadniona, jak zawsze, kiedy coś w nim pracowało. Kiedy próbował wyważyć to, co czuje, z tym, co powinien. Przez dłuższą chwilę patrzył na nią tylko z tym swoim półuśmiechem, który ledwie sięgał kącika ust, jakby nie chciał pozwolić, by zdradziło go coś więcej. Ale spojrzenie miał miękkie. To właśnie ono mówiło najwięcej.
— Wiesz, że jesteś jedyną osobą, która potrafi namówić mnie na złamanie protokołu? — rzucił cicho, niemal z rozbawieniem, ale w jego głosie nie było kpiny. Było zmęczenie. Ciche przyznanie, że i dla niego to nie było łatwe. Przesunął dłonią po karku, jakby próbował sam siebie do czegoś przekonać albo wręcz przeciwnie, zniechęcić. Potem jednak westchnął. Krótko. Cicho. Jakby ten jeden dźwięk oznaczał, że właśnie skapitulował.
— Pięć minut. — Ustalił sam ze sobą. — Dla równowagi wszechświata. Żebyś nie musiała sama jeść tej przerośniętej porcji i żebyś mi potem nie wmawiała, że byłem potworem, który zostawił cię samą z kolacją.
Zamknął za sobą drzwi, ale nie podchodził od razu. Nie śpieszył się. Obserwował ją przez moment, spokojnie, uważnie. Nie jak śledczy, który czeka na potknięcie. Jak ktoś, kto dobrze zna każdą z jej reakcji, każdą zbyt długo przeciągniętą pauzę, każdy cichy gest, który mówi więcej niż słowa. Podszedł wolnym krokiem, odebrał od niej torbę z jedzeniem. Rozłożył pałeczki, jakby robili to codziennie, od lat. W jego ruchach była cisza i pewność. Taka, która nie domagała się uznania, po prostu była. Wyjął z szafki miski i rozłożył w nich jedzenie. Usiadł tam, gdzie zawsze, jakby nie było w tym niczego dziwnego. Jakby nie minęły miesiące. Jakby nie było tego wszystkiego, co rozdzieliło ich wcześniej. Oparł łokcie o blat, czekając aż dołączy. Nie było w tym nic z uwodzenia, nic z nadziei. Tylko jedna wspólna chwila, której oboje teraz potrzebowali.
— Jak się czujesz? — Zapytał. — Tak na prawdę…
Spojrzał na nią, już nie jako detektyw. Nie jako ktoś, kto musi ją do czegoś przekonać. Jego głos był prosty. Ludzki. Bez dystansu.
— Wiem, że próbujesz trzymać wszystko w ryzach. Zachować kontrolę. Ale nie musisz grać twardej. Nie dzisiaj.
Jego spojrzenie przesunęło się po jej twarzy, wolno, z tą znajomą uważnością, która kiedyś ją rozbrajała, a dziś… dziś mogła równie dobrze doprowadzić ją do łez. Ale James nie naciskał. Nie mówił nic więcej. Po prostu… był. Obecny.
JH
James jadł w ciszy, powoli, jakby każda łyżka miała mu dać chwilę do namysłu. Ale wszystko w jego postawie, ramiona trzymane nisko, spokojny oddech, wzrok cofający się do niej co kilka sekund, mówiło jedno: on tu nie siedział z obowiązku. I nie z litości. To była decyzja. Może zła, może nierozsądna, ale jego.
OdpowiedzUsuńKiedy Sloane skończyła mówić, odłożył pałeczki, wyprostował się i przez chwilę po prostu na nią patrzył. Nie tak, jak detektyw na świadka. Nie jak ktoś, kto musi wysłuchać. Jak ktoś, kto zna każdy jej grymas, ten prawdziwy, udawany, ten, którym starała się ukryć strach. I właśnie ten widział teraz.
Westchnął cicho, przesunął palcami po czole, jakby próbował zebrać wszystkie słowa we właściwą kolejność. Kiedy się odezwał, jego ton był miękki, ale niosący pewność, której jej brakowało.
— Po pierwsze… — zaczął powoli. — Nie jesteś sobie winna wszystkiego, Sloane.
Uniósł brwi, jakby mówił najprostszy fakt na świecie.
— To, że ktoś cię wepchnął w syf, nie znaczy, że sama sobie wybrałaś takie zakończenie. A to, że nie posłuchałaś? — wzruszył lekko ramionami. — Znasz życie. To nie działa w taki sposób, że słyszysz „uważaj” i nagle wszystkie złe rzeczy idą się jebać. — Urwał, wciągając oddech. — Za przeproszeniem. — Uśmiechnął się krótko, z błyskiem w oku. Potem znowu spoważniał. Przesunął zupę bliżej niej, tak jak kiedyś przesuwał kubek herbaty, kiedy miała gorszy dzień.
— Po drugie… To normalne, że się boisz. Gdybyś się nie bała, martwiłbym się bardziej. — Patrzył jej prosto w oczy, tym swoim głębokim, spokojnym spojrzeniem, które zawsze w niej coś otwierało. — Ale to, że nie masz kontroli? Sloane, nikt nie ma. Nigdy. Cała ta sytuacja… — wskazał dłonią powietrze, jakby to wszystko unosiło się między nimi — …jest większa od ciebie, ode mnie, nawet od jego mądrze rozpisanych umów z ludźmi z Vegas.
Przechylił lekko głowę, jakby chciał wyłapać każdy niuans jej emocji.
— I po trzecie. To, co teraz robisz… to nie jest zdrada. To nie jest donos. Ty próbujesz ochronić faceta, który sam się w to wpakował i nie widzi, że tonie. — Głos Jamesa zrobił się niższy, mocniejszy. — A jeśli on nie zrozumie różnicy między lojalnością a wspólnym upadkiem… to nie jest już na twoje barki.
Oparł łokcie o blat, nachylił się odrobinę bliżej. Nie za blisko, właśnie tyle, by poczuła jego obecność, nie nacisk.
— Znam cię. — Powiedział to jak fakt, nie prośbę ani oskarżenie. — Nie rozmawiałabyś ze mą tak szczerze, gdyby to nie był ten moment, kiedy w końcu naprawdę nie dajesz rady. — Urwał, po czym dodał ciszej. — I nie musisz udawać, że jest inaczej.
Jego spojrzenie złagodniało. Bardziej niż wcześniej tego wieczoru. Nie jak detektywa. Jak Jamesa. Nie odrywał od niej wzroku przez dłuższą chwilę, jakby coś jeszcze w niej czytał, jakby między jednym łykiem a drugim chciał mieć pewność, że dobrze ją rozumie. Ale może też po prostu wiedział, że nikt inny tego nie zrobi tak, jak on. Nie patrzył na nią jak na problem do rozwiązania, jak na ofiarę, ani nawet jak na kobietę, którą kiedyś kochał. Patrzył na nią tak, jak się patrzy na człowieka, który trzyma się na krawędzi, z uważnością. Bez litości, ale z cichym, niewypowiedzianym „mam cię”.
— Wiesz… — zaczął w końcu spokojnie, odstawiając pałeczki na bok, kiedy miska była już w połowie pusta. — Czasem sobie myślę, że z nas dwojga to ty miałaś większe jaja.
Uniósł brew, widząc jej zdziwione spojrzenie, i tylko parsknął krótko pod nosem.
— Serio. Ja zawsze miałem procedury. Drabinkę. Podręcznik i raport. A ty? Ty skakałaś w ogień z gołymi rękami i potem próbowałaś ugasić pożar kubkiem wody. — Uśmiechnął się lekko. — Ale zawsze próbowałaś. I może to był jeden z tych powodów, dla których tak długo się w tym wszystkim trzymałaś.
Potarł kark, jakby sam się zaskoczył tym, że w ogóle to powiedział. Ale teraz już nie zamierzał się wycofać. Nie miał zresztą po co.
— A teraz znowu próbujesz. Nawet jeśli to znaczy, że zrobisz coś, za co ktoś może cię znienawidzić. — Zmarszczył brwi. — To jest cholernie odważne, Sloane.
Zamilkł na moment, po czym sięgnął po szklankę i wypił kilka łyków. Dopiero potem znów spojrzał jej prosto w oczy.
OdpowiedzUsuń— I wiesz co jeszcze? — powiedział ciszej. — Nawet jeśli Carter się wścieknie. Nawet jeśli cię nie zrozumie, albo uzna, że to zdrada… Ty wiesz, że zrobiłaś, co trzeba. I to się liczy.
Milczenie, które po tym zapadło, nie było niewygodne. Było ciężkie, ale potrzebne. Takie, które człowiek czuje w kościach, jakby zapadało się w nim wszystko to, co przez długi czas nie miało gdzie się zatrzymać. James patrzył teraz na nią spokojnie, z łagodnością, której się po nim nie spodziewała.
— Przetrwałaś gorsze rzeczy. — dodał jeszcze, półgłosem. — I choćbym miał ci to powtarzać co wieczór, żebyś w końcu w to uwierzyła, zrobię to. Nawet jeśli będziesz mi trzaskać drzwiami przed nosem.
Przeniósł wzrok na jej dłoń, zaciśniętą na pałeczkach, i lekko uniósł brew.
— Tylko może najpierw ogarnij, jak się to trzyma. Bo serio, wygląda, jakbyś chciała je wbić komuś w oko.
Uśmiechnął się znowu. Ten jego półuśmiech, spokojny, zaczepny, znajomy do granic bólu. Jakby chciał dać jej chwilę normalności. Jakby w tej jednej, krótkiej chwili naprawdę wszystko znów mogło być proste.
JH
James wziął od niej pałeczki, ostrożnie, jakby w tej drobnej codzienności było coś więcej niż tylko banalne przejęcie narzędzia do jedzenia. Przez chwilę obracał je w palcach z tą samą precyzją i spokojem, z jakim rozbrajał emocjonalne miny, które Sloane rozstawiała wokół siebie od miesięcy.
OdpowiedzUsuń— Bo je trzeba oszukać. — Mruknął pod nosem z lekkim półuśmiechem. — Przekonać, że wszystko masz pod kontrolą, nawet jeśli nie masz.
Delikatnie zagiął serwetkę, owinął ją wokół pałeczek, jak kiedyś, dokładnie tak, jak pamiętała. Prosty trik. Przez moment wpatrywał się w swoje dłonie, a potem uniósł na nią wzrok i podał jej z powrotem sztućce, które teraz były idealnie ustabilizowane. Jego palce musnęły jej skórę, tylko przez sekundę, ale wystarczyło, by w powietrzu zawisło coś ciepłego, znajomego. I jak zawsze, trochę niebezpiecznego.
— Proszę. Gwarancji nie daję, ale powinny cię mniej wkurzać — dodał, jakby tonem chciał rozbroić własny gest. Ale nie cofnął się. Nie pospieszył. — W ostateczności mogę dziś przymknąć oko i dać ci do tego widelec — dodał żartobliwie. Patrzył na nią uważnie nie z litością, nie z dystansem. Z czymś między opieką a sentymentem.
— A co do tamtego… — Wrócił do wcześniejszej rozmowy, sięgając po swoją szklankę. — Carter to dorosły facet. Może nie zawsze się tak zachowuje, ale… wie, w co wszedł. I jeśli w poniedziałek wszystko pójdzie dobrze, to może kiedyś cię za to przeprosi. Albo podziękuje. Albo i jedno, i drugie.
Zamilkł na chwilę, a potem dodał, już ciszej, bardziej do siebie.
— Nie masz wpływu na to jak zareaguje, ale to nie znaczy, że robisz coś złego. I jeśli to wystarczy, żeby się odwrócił, to może powinnaś się zastanowić, czy naprawdę jest w stanie pociągnąć to wszystko dalej.
Zamilkł, ale nie spuszczał z niej wzroku. Wiedział, że te słowa ją uderzą, może nie od razu, może dopiero wieczorem, kiedy zostanie sama i odwinie w głowie tę rozmowę jeszcze dziesięć razy. Ale wiedział też, że jeśli ktoś miał prawo to jej powiedzieć, to był nim on.
— Nie jesteś lekkomyślna — dodał jeszcze po chwili, spokojnie. — Podejmujesz ryzyko, bo ci zależy. To nie to samo. Tylko ludzie, którzy mają coś do stracenia, robią głupie rzeczy z serca. I właśnie dlatego to ma wartość.
Jego ton był spokojny, ale pod tą powłoką kryło się coś więcej. Troska, ale też rozczarowanie. Nie nią, raczej tym, że mimo całego czasu, który minął, nadal czuła się tak sama z tym wszystkim. Jakby nie pozwalała nikomu zostać na tyle długo, by mógł pomóc naprawdę. Poprawił się lekko na krześle, rozglądając się po kuchni, która mimo zmian wciąż miała w sobie coś znajomego. Jakby wszystko się zmieniało, tylko nie to, jak się tu przy niej czuł.
Zmarszczył brwi. Nie krytycznie. Raczej… z uznaniem.
— Wiem, jak to jest, kiedy robisz coś wbrew rozsądkowi, bo serce ci krzyczy, że musisz. I wiem, jak to jest potem, siedzieć z tym, jakbyś sama podpisała na siebie wyrok. — Westchnął cicho. — Ale to nie znaczy, że jesteś głupia. To znaczy, że jesteś człowiekiem. I chociaż dużo ludzi traktuje cię jak ikonę skandalu… dla mnie jesteś po prostu Sloane. Uparta, krzykliwa, chaotyczna, ale piekielnie silna dziewczyna, która nie boi się oberwać, jeśli tylko istnieje szansa, że coś uratuje.
Kiedy parsknęła, on tylko uśmiechnął się szerzej. Tą wersją uśmiechu, którą widziała tylko w kuchni, nad jedzeniem, po koncertach, gdy żadne z nich nie grało roli. A potem pochylając się nad blatem, dodał jeszcze jedno, bardziej miękko, niż zamierzał.
— Zrobisz, co trzeba. W poniedziałek też. A jeśli coś pójdzie nie tak… ja to ogarnę. — Spojrzał jej w oczy, bez ani odrobiny wątpliwości. James nie był mistrzem w słowach pocieszenia, nie tych, które brzmiały jak z tanich poradników psychologicznych. Ale był mistrzem w mówieniu rzeczy, które zostawały. I które docierały do człowieka wtedy, kiedy wszystko inne już przestawało mieć sens.
Westchnął cicho, a jego spojrzenie nieco złagodniało. Przechylił lekko głowę, jakby chciał się jej dokładniej przyjrzeć. Może zapamiętać. Może upewnić się, że jeszcze tu jest. Że nie wycofała się za daleko.
OdpowiedzUsuń— A jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, czy dobrze robisz… — urwał, potem nachylił się jeszcze bliżej i dokończył już ciszej, — …to odpowiedz sobie na pytanie, kim chcesz być, kiedy wszystko się skończy.
Nie “z kim”. Nie “gdzie”. Kim. Bo wiedział, że to pytanie będzie dla niej trudniejsze niż wszystkie inne.
JH
James obserwował ją uważnie, ale tym razem nie w sposób zawodowy, nie jak detektyw, który szuka nieścisłości, tylko jak mężczyzna, który zna każdy jej mikrogest i wie dokładnie, kiedy coś w niej drży, kiedy coś pęka, kiedy coś chce zniknąć, choć wcale nie powinno. Kiedy powiedziała „nie tym, kim jestem od miesięcy”, coś w jego spojrzeniu minimalnie zmiękło, ale nie tak, jakby jej współczuł. On nigdy nie traktował jej jak ofiary. Nie teraz. Nie wtedy. Nie w ogóle. Odłożył pałeczki na bok, powoli, ostrożnie, jakby nagle ich rozmowa stała się czymś zbyt prawdziwym, żeby towarzyszyła jej rutynowa czynność. Przez moment milczał, a cisza była rodzajem odpowiedzi, tej, która poprzedza coś ważniejszego.I w końcu odezwał się nisko, spokojnie, z tą charakterystyczną dla niego pewnością, która nie podnosiła głosu, bo nie musiała.
OdpowiedzUsuń— Dobrze — przytaknął cicho. — To już wiesz, kim nie chcesz być. To więcej, niż większość ludzi potrafi powiedzieć.
Nachylił się trochę bliżej, opierając przedramię o blat. Z tej odległości wydawał się większy, bardziej realny, bardziej obecny niż przez cały wieczór. — Ale powiem ci coś, co powinnaś usłyszeć, choć obstawiam, że ci się to nie spodoba. Podniósł wzrok, zawieszając go na niej bez cienia zawahania. — Zmieniłaś się. Ale nie tak, jak myślisz. Nie stałaś się słabsza. Stałaś się świadoma. A świadomość potrafi boleć bardziej niż cokolwiek innego.
Uśmiechnął się krótko, nie ironicznie, bardziej jak ktoś, kto dokładnie wie, o czym mówi.
— Ludzie mylą chaos z siłą. Krzyk z głupotą. Strach ze słaboscią. A ty… — jego spojrzenie przesunęło się po niej wolno, uważnie — …ty próbujesz to wszystko poskładać, mimo że nikt cię tego nie nauczył. I mimo że każdy, absolutnie każdy etap tej układanki cię rani. — Zawiesił głos na moment.
— To jest siła. Nie ta z wywiadów. Ta prawdziwa.
Odchylił się lekko, ale nadal nie odrywał od niej spojrzenia.
— I nie będę ci mówił, kim masz być. Ani co masz zrobić. Bo za dużo ludzi już ci mówiło, kim powinnaś zostać. — Uniósł lekko brew. — Ale wiem jedno: to, kim jesteś dziś, to nie jest twoje ostatnie słowo.
Sięgnął po swoją szklankę, ale nie napił się od razu, trzymał ją, jakby kupował sobie czas na znalezienie odpowiednio precyzyjnych słów. Tych, które nie zranią, ale trafią tam, gdzie powinny.
— A co do Cartera… — westchnął. W jego oczach przez chwilę zatańczył znajomy błysk, ten sam, który pojawiał się zawsze, gdy miał zamiar rzucić jakąś suchą uwagę, która zbyt mocno trącała o rzeczywistość, żeby nie była chociaż trochę zabawma.
— Myślisz, że na spotkanie powinienem założyć kamizelkę kuloodporną? — rzucił, opierając się wygodniej o oparcie krzesła. Uśmiechnął się kątem ust, jakby chciał nieco rozładować sytuację. — Nie żebym się bał, ale… Sama rozumiesz, jest między nami jednak trochę popsutej krwi — dodał luźno, jakby mówił o pogodzie, a nie o potencjalnej wymianie spojrzeń z mężczyzną, widział w nim winę rozpadu swojego „idealnego” małżeństwa. Oparł łokieć o blat i przesunął spojrzeniem po jej twarzy.
— A może lepiej nie siadać plecami do drzwi? Jakieś zalecenia? — Rzucił z cichym rozbawieniem, w którym kryła się jednak nuta autentycznego zainteresowania. Nie wyglądał na zestresowanego. Ale znał zasady. I wiedział, że ten świat rzadko bawił się w ostrzeżenia. Potem roześmiał się jednak wesoło, widząc jej minę.
— Spokojnie, nie pozabijemy się. Carter i ja mamy dość wspólnego, żeby obaj wiedzieć, kiedy nie wolno odwalać scen. A jeśli będzie chciał, to mu wytłumaczę, że nie przyszedłem tam po jego głowę.
Zawiesił na niej spojrzenie, tym razem bardziej detektywistyczne, chłodne, analityczne, ale podszyte troską, której nigdy nie nazwie.
— A jeśli chodzi o konsekwencje dla ciebie… — powoli pokręcił głową. — Nie jesteś celem. Nie jesteś stroną. Nic nie zrobiłaś. Jesteś świadkiem, który znalazł się za blisko ognia. To wszystko.
Przechylił się jeszcze odrobinę w jej stronę, tak że dzieliło ich może pół metra, ta odległość, która zawsze była najbardziej niebezpieczna.
OdpowiedzUsuń— I Sloane… — jego głos obniżył się do niemal szeptu, miękkiego, ale stanowczego — …nie będziesz odpowiadać za cudze grzechy tylko dlatego, że kiedyś stałaś obok.
Przez sekundę patrzył na nią tak, jakby chciał coś jeszcze dodać, coś nieoczywistego, coś, co bolało go bardziej niż powinno. Ale nie powiedział tego. Pozwolił temu opaść. I wtedy, cicho, prawie jakby mówił to bardziej do niej sprzed miesięcy niż do tej teraźniejszej, dodał:
— A Carter cię nie znienawidzi. Nie za to, że próbujesz go ratować. Nawet jeśli nie będzie chciał tego nazwać.
W rzeczywistości Jamesa wcale nie obchodziło, co stanie się z Carterem. Mógł mówić to, co Sloane chciała usłyszeć, o rozsądku, o braku scen, o tym, że nie przyszedł po jego głowę, ale prawda była zupełnie inna. Nie miał do Cartera za grosz szacunku. Nie uważał go ani za mężczyznę z honorem, ani za człowieka, który zasłużył na lojalność kogokolwiek. Widząc, jak głęboko Sloane się w to wszystko zaplątała, przez moment czuł coś bliskiego pogardzie, nie do niej, lecz do świata, który jej to zrobił. Carter był tylko częścią większego obrazu. Jedną z tych postaci, które pojawiały się w cudzych historiach tylko po to, by zostawić po sobie bałagan. James znał takich facetów. Byli wszędzie, z uśmiechem pewnym siebie, z ciężkim spojrzeniem, z rękami brudnymi od rzeczy, o których nie chcieli mówić głośno. Nie miał ochoty wybielać żadnego z nich, a już na pewno nie tego konkretnego. Nie chodziło mu o Cartera. Nigdy nie chodziło. Ale obiecał jej coś. I choć wcale nie musiał, choć nie ciążyła na nim żadna zawodowa ani moralna powinność, zamierzał, w miarę możliwości, dotrzymać słowa danego Sloane. Dlatego z nią rozmawiał. Dlatego, mimo zmęczenia i frustracji, zostawał tu dłużej, niż powinien. Bo jej spojrzenie, jej roztrzęsione dłonie i ten ledwie wyczuwalny strach, którego próbowała nie pokazać, to właśnie było dla niego powodem. Nie Carter. Nigdy Carter.
JH
James milczał przez dłuższą chwilę, jakby w ogóle nie zamierzał odpowiadać na to pytanie. Nie dlatego, że go zignorował, ale raczej dlatego, że przez tę jedną krótką chwilę naprawdę nie wiedział, od czego zacząć. Przesunął palcami po pustej misce, jakby chciał ją odsunąć, ale zostawił ją dokładnie tam, gdzie była, i powoli uniósł na nią wzrok. Jego spojrzenie nie było już chłodne. Nie było też oskarżycielskie. Miało w sobie ciężar. Ciężar zmęczenia. Niewypowiedzianych słów, których przez te miesiące nagromadziło się zbyt wiele, i tych wszystkich emocji, które nie miały gdzie się rozładować. W tym spojrzeniu była jakaś zgoda. Akceptacja. Ale też coś, co trudno było nazwać może cień rozczarowania, który nie miał już ostrych krawędzi.
OdpowiedzUsuń— Nie. — Powiedział w końcu cicho, ale pewnie. — Nie znienawidziłem cię, Sloane. Głos miał spokojny, głęboki, nieco zachrypnięty, jakby wszystko, co teraz mówił, od dawna siedziało mu na gardle.
— Nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej… ale nie potrafiłem cię znienawidzić, nawet kiedy próbowałaś mnie od siebie odepchnąć. Nawet kiedy znikałaś, milczałaś, wybierałaś kogoś innego i wracałaś tylko wtedy, kiedy naprawdę cię przyciskało. — Zabrał dłonie z blatu i na moment się uśmiechnął. Krótko, bez radości, raczej z czymś w rodzaju wewnętrznego znużenia.
— Możesz znikać, uciekać, podejmować głupie decyzje… ale nie potrafię cię znienawidzić. Nie wiem, czy to dobrze. Ale tak właśnie jest.
Zamilkł. Przez dłuższą chwilę tylko patrzył na nią, uważnie, w milczeniu, bez pośpiechu, bez tej złości, którą czasem w sobie nosił. Potem, jakby te wszystkie słowa potrzebowały najpierw opaść w nim do samego dna, przetarł dłonią twarz i westchnął cicho, jakby coś w nim na moment pękło, ale już nie bolało tak mocno jak kiedyś.
— Tak musiało być. — Jego głos był spokojny. Cichy. Ale w tych słowach nie było już złości. — Nigdy nie powinienem był łamać własnych zasad. Nigdy nie powinienem był pozwolić sobie… na ciebie.
Nie powiedział tego, żeby ją zranić. Nie było w tym oskarżenia. Raczej rodzaj gorzkiej akceptacji. — Przekroczyłem granicę, którą sam wyznaczyłem. I nie byłem gotowy na to, co przyszło potem.— Odwrócił na moment wzrok, jakby z tym ciężarem łatwiej było mówić do przestrzeni niż do niej. Jego szczerość była prosta. Nieobudowana patosem. Bez dramatów, bez oskarżeń. Nie opowiadał tego, żeby od niej cokolwiek uzyskać. Po prostu… musiał to wreszcie powiedzieć na głos.
— Nie jesteś moim błędem. Ale to, że próbowałem to wszystko pogodzić, pracę, zasady, ciebie, to był błąd.
Spojrzał na nią znowu, uważnie. Tak jakby chciał, by zapamiętała nie tylko słowa, ale wszystko, co się w nich kryło.
— Dlatego to wszystko skończyło się tak, jak się skończyło.
I tyle. Bez deklaracji. Bez zapewnień, których nie mógłby dotrzymać. Po prostu prawda, czasem brutalna, czasem cicha, ale zawsze jego.
— Co do winy… Gdybym miał traktować cię jak współwinną, nie siedziałbym tu z tobą. Nie z tą zupą. Nie z tym wszystkim, co właśnie mi powiedziałaś. — Westchnął cicho. — Ale nie pytaj mnie o gwarancje, których nie mogę ci dać. Ty wiesz, że ja zrobię wszystko, żeby cię chronić. Ale też wiesz, że nie wszystko jest ode mnie zależne. Dlatego… nie możesz teraz działać na własną rękę, żadnych spontanicznych decyzji, spotkań, żadnych „poradzę sobie z tym” ani „Carter to załatwi”.
Jego głos nie drżał. Był spokojny. Ale niosło się w nim coś, co trudno było zignorować. Szczerość. Brutalnie spokojna, nieosłonięta żadnym żartem.
— Nie załatwi a może wszystko tylko pogorszyć. — Jego twarz znów była spokojna, ale bardziej ludzka niż zwykle. Bez maski funkcjonariusza, bez tej profesjonalnej powłoki, którą tak często nakładał między nimi. — Wiesz, nie obchodzi mnie, jak on skończy. Nie mam do niego nawet odrobiny szacunku, a wszystko, co robi, prędzej czy później i tak się o niego upomni. Ale obiecałem ci coś. I zamierzam dotrzymać słowa. O ile pozwolisz mi zrobić to po swojemu.
JH
Przyszedł niecały kwadrans przed nią, ledwo zdążył usiąść, a już został otoczony. Nie zdziwiło go to. Pojawił się bez Sophii, a to zawsze było jak zaproszenie. Dla nich to znaczyło jedno: wrócił na rynek.
OdpowiedzUsuńNie wrócił.
Nie pił. Mimo że kelner co chwila przynosił coś z baru. Alkohol nie był mu dziś potrzebny. Zaraz i tak miał iść do biura. Miał do załatwienia coś znacznie poważniejszego niż noc z dziewczyną, której imienia nawet nie zapamięta. Poza tym… To go już nie interesowało. Zmienił się, a przynajmniej tak chciał o sobie myśleć.
Nie musiał się rozglądać. Zanim jeszcze usłyszał jej głos, już czuł, że się zbliża, jakby obecność Sloane rozsadzała powietrze wokół, zanim zdążyła otworzyć usta. Podniósł wzrok i przez chwilę na nią patrzył. Wyglądała gorąco, w tej pieprzonej spódniczce i za dużej kurtce, z makijażem, który zakrywał więcej, niż powinien. Tłum nie miał dla niej znaczenia. Szła jak zawsze, pewnym, odrobinę zbyt teatralnym krokiem, ale dziś w jej oczach było coś innego. Napięcie. Widział to w ruchach ramion, w zaciśniętych dłoniach, w napięciu mięśni, które znał aż za dobrze. Nie ruszył się, tylko sięgnął po szklankę z wodą i upił łyk, obserwując, jak toruje sobie drogę między ludźmi. Zignorował zaczepki dziewczyny, która jeszcze przed chwilą próbowała wetknąć mu swój numer i odchylił się lekko na kanapie, zerkając na Sloane z chłodnym półuśmiechem. Nie ruszył się jednak. Nie od razu. Czekał, aż do niego podejdzie, aż ta gra dobiegnie końca i zostaną tylko oni dwoje, na tej samej orbicie, jak zawsze. Carter niemal westchnął głośno, słysząc jej zgryźliwość. Jakby cały ten teatrzyk musiał przeżyć jeszcze raz. Uniósł brew i uśmiechnął się kącikiem ust.
— A co, chcesz przepis? — odezwał się w końcu, głosem niższym niż zwykle. Zmęczonym. Jakby ten dzień ciągnął się od lat. Jego spojrzenie przeskoczyło po niej, od butów, przez te poprzecierane kabaretki, aż po kurtkę, którą znał aż za dobrze. Usta mu drgnęły, ale jeszcze się powstrzymał. Podał jej świeżo odpalonego papierosa, jakby to był ich własny, pieprzony język. Potem sam sięgnął po paczkę i odpalił kolejnego.
— Pieprzone kabaretki i sarkazm, jak za starych, dobrych czasów. — Pokręcił głową z półuśmiechem, wypuszczając dym powoli.
Zamilkł na ułamek sekundy, po czym wskazał głową korytarz, zaciągając się jeszcze raz.
— Chodź. — Wypowiedział to prosto, niemal nonszalancko, bez emocji, ale ona znała ten ton. Gdy mówił chodź w ten sposób, oznaczało to tylko jedno: nie będzie uciekania, nie będzie odwrotu. Teraz gramy na serio. Nie poczekał, aż ruszy. Po prostu odwrócił się, zostawiając za sobą obłok dymu, znajomy zapach i te wszystkie spojrzenia, które natychmiast przeskoczyły ze Sloane na jego plecy.
Zaraz po tym, jak drzwi zatrzasnęły się za nimi, ruszył w głąb pomieszczenia z tą swoją spokojną, leniwą nonszalancją, jakby całe to spotkanie było czymś, co wrzucił między inne sprawy do załatwienia dzisiaj. Nie patrzył na nią od razu, nie musiał. Wiedział, że i tak stoi za nim. Czuł ją. Ten jej specyficzny zapach, który znał aż za dobrze, trochę jak chaos w butelce perfum. Podszedł do kredensu z ciemnego drewna w rogu, bez słowa wyciągnął butelkę whisky i dwie szklanki. Nalewał powoli, nie patrząc w jej stronę, jakby dawał jej kilka sekund na uspokojenie albo zebranie myśli, ale równie dobrze mógł po prostu potrzebować jeszcze chwili spokoju, zanim znów będzie musiał ją słuchać.
Podszedł do niej powoli, podał jej jedną z szklanek, nie wypowiadając ani słowa, po czym sam upił łyk z własnej. Czuł, jak alkohol rozlewa mu się ciepłem po gardle, ale to nie on był tu dzisiaj odpowiedzialny za nerwy. Oparł się biodrem o blat biurka.
— Masz wszystko, o co prosiłem? — zapytał. Zaciągnął się jeszcze raz papierosem i powoli wypuścił dym nosem, jakby celowo robił między nimi przestrzeń tylko po to, żeby znów ją zburzyć. Nie był szorstki, ale ton nie zostawiał miejsca na zgrywanie się. Miał dość teatru, a jej scena na wejściu już wyczerpała limit cierpliwości.
Carter
Przez moment po prostu na nią patrzył. Siedziała na jego biurku jak gdyby nigdy nic, nogi luźno zwieszone, kabaretki podarte w sposób tak oczywisty, że aż teatralny, a gorsetowy top trzymał się na niej jak druga skóra. Palce z czerwonymi paznokciami oplatały szklankę z whiskey, którą sączyła w zbyt wolnym tempie, jakby celowo chciała go sprowokować. Była w tym wszystkim tak bardzo sobą, że aż go to bolało. Stał z boku, przez chwilę opierając się biodrem o kant biurka, wystarczająco blisko, by widzieć każdy szczegół błysk w oku, ułożenie ust, każdy ruch dłoni. Zgasił papierosa w popielniczce obok i kiedy wyprostował się, dotarł do niego jej zapach. Te same perfumy co zawsze. Te, które znał lepiej niż własne. Te, które czuł na jej karku, kiedy jeszcze byli razem. Odepchnął się od biurka bez słowa. Nie gwałtownie, ale zdecydowanie. Wrócił na swoją stronę biurka, gdzie dystans był większy. Nie był naiwny. Wiedział, że ona też to czuje. Napięcie, które wisi między nimi od momentu, kiedy tylko pojawiła się przy loży. Jakby kłopoty obudziły w nich te pokłady adrenaliny, od której oboje byli uzależnieni. Ale wiedział też, że jeśli teraz da się w to wciągnąć, to po nich. Po tym układzie, po tym planie, po wszystkim. A Sophia… nie. Nie mógł tego rozpieprzyć.
OdpowiedzUsuńCarter wziął dokumenty z jej rąk bez słowa i przez chwilę po prostu w nie zerkał, śledził wzrokiem daty i nazwy miejscowości, przewracał kolejne strony. Uniósł brwi, a potem zerknął na nią znad kartki.
— Nie sądzisz, że trochę przeginasz z tymi koncertami? — zapytał w końcu, tonem, który balansował gdzieś między niedowierzaniem a rozbawieniem. — Zamierzasz być w trasie cały rok, Sloane? — Uniósł brew, jakby pytał całkiem serio, czy zamierza oddychać w przyszłym roku, czy tylko śpiewać. Zamknął dokumenty, stukając ich brzegiem o dłoń, i pokręcił głową. Odłożył papiery na bok i sięgnął po szklankę, upił łyk whiskey, jakby miał nadzieję, że choć trochę pomoże mu to przetrawić to, co właśnie przeczytał.
— Europa ich nie interesuje. — Rzucił bez wahania, chłodno i konkretnie.
Zamilkł na chwilę, stukając paznokciem w jedną z zaznaczonych tras.
— Część miejsc się pokrywa. To dobrze. — Mruknął, nie odrywając wzroku od papieru. W jego ruchach nie było już nonszalancji, była koncentracja, napięcie, chłodna analiza sytuacji.
Carter uniósł wzrok znad szklanki i spojrzał na nią tak, jakby właśnie zapytała go, czy nie chciałby teraz, przypadkiem, zabić kogoś dla rozrywki.
— Sloane… — westchnął, krótko i ciężko, jakby już sam fakt, że musiał wypowiedzieć jej imię w tej chwili, był dla niego zbyt wiele. — Serio?
Odstawił whiskey na biurko, odchylił się lekko, ale spojrzenia nie odrywał.
— To nie jest, kurwa, backstage pod koniec afteru. — W jego głosie nie było krzyku, ale ton był lodowato trzeźwy. — Myślisz, że po to tu przyszedłem? Żeby coś przyćpać i pogadać o trasie między jednym strzałem a drugim?
Jego głos był cichy, ale stanowczy. Nie krzyczał. Nawet nie uniósł tonu. Nie musiał.
— Mam się z nimi spotkać w środę — powiedział po chwili cicho, niemal niedosłyszalnie. — Wiem jak to wygląda Sloane, ale załatwię to.
Carter milczał przez chwilę, a jego palce zacisnęły się mocniej na krawędzi dokumentu, który trzymał. Zerknął raz jeszcze na rozpisane trasy, potem uniósł wzrok na Sloane. Westchnął ciężko, głęboko, jakby zrzucał z siebie coś, co od dawna mu ciążyło. I choć nie lubił mówić więcej niż musiał, tym razem pozwolił sobie na chwilę szczerości.
— Pytałaś ostatnio, co poszło nie tak. — Odezwał się w końcu, cicho, ale nie bez emocji. — Zrobiło się gorąco. Nie podobało mi się to, co się zaczęło dziać… Za dużo ryzyka, za dużo syfu. — Pokręcił lekko głową, gorzki półuśmiech przemknął mu przez usta. — Chciałem się z tego wycofać, Sloane. — Powiedział cicho, ale z wyraźnym ciężarem w głosie.— I wiedzieli, że jeśli przycisną ciebie, to wrócę do stołu. — Oparł się biodrem o krawędź biurka, jakby wreszcie to przyznanie się do czegokolwiek odjęło mu sił.
— Więc wracam — rozłożył ręce. Spojrzał na nią już bez tej lodowatej ironii, bez dystansu. Po prostu szczerze.
Carter
Carter wbił wzrok w dokumenty, które trzymał w dłoni, ale nie czytał ich. Zmarszczył brwi, jakby coś się nie zgadzało, chociaż tak naprawdę to nie cyferki ani terminy go wkurwiały.
OdpowiedzUsuńTo ona.
To, że znów siedziała na jego biurku, jak gdyby nigdy nic. Że wyglądała jak grzech. Że mówiła do niego w tym tonie, jakby wciąż miała do niego prawo. I że, cholera, z jakiegoś powodu wciąż działała mu na nerwy… Uniósł wzrok. Spódniczka podwinęta o centymetr za wysoko. Palce bębniące w blat, jakby specjalnie wystawiała jego cierpliwość na próbę. Przez sekundę miał ochotę zbliżyć się na tyle, by zetrzeć z niej ten ironiczny uśmieszek i przypomnieć jej, że jeśli się z nim droczy musi być gotowa na konsekwencje. Ale nie zrobił tego. Zamiast tego oparł się mocniej o kant biurka, ścisnął papier w dłoni i powoli wypuścił powietrze.
— Przesadzają. Ty też. — Wskazał brodą na dokumenty. — Kto, do cholery, robi pięćdziesiąt koncertów w pół roku, Sloane? Co ty robisz, światowe tournée bez przerwy?
Przesunął wzrokiem po niej jeszcze raz i pokręcił głową z cichym parsknięciem.
— Byli u ciebie? — powtórzył powoli, przeciągając każde słowo. W jego głosie zabrzmiało coś między zaskoczeniem a narastającą irytacją. — I dopiero teraz mi to mówisz?
Odepchnął się od biurka i zrobił krok w jej stronę. Nie był wściekły, jeszcze, ale jego ciało już było napięte. Szklanka w jego dłoni lekko się uniosła, jakby w odruchu, że zaraz będzie musiał ją odstawić, zanim zrobi coś głupiego.
— Kurwa, Sloane. — Zmusił się, żeby nie podnieść głosu. — Nie jesteś jakąś nową dziewczyną z ulicy, która nie wie, z kim rozmawia. Jeśli oni byli u ciebie w weekend, to trzeba było mi to powiedzieć od razu. Nie między łykiem whisky a tekstem o dywanie z Paryża.
Zamilkł na moment. Przeszedł się po biurze, jakby musiał rozładować napięcie. Zbliżył się znów i przystanął przy biurku. Jego wzrok był znacznie bardziej skupiony, niż jeszcze minutę temu.
Carter przyglądał się jej z niemożliwym do odczytania wyrazem twarzy. W tej jednej chwili wyglądał, jakby mierzył się nie z nią, a z czymś, co siedziało w nim głęboko, jakby szukał słów, które nie brzmiałyby jak rozkaz, ani jak ucieczka. Parsknął cicho, gorzko, jakby właśnie usłyszał coś wyjątkowo naiwnego. Odchylił głowę, spojrzał na nią spod przymrużonych powiek, a potem powoli, z ciężarem w głosie, wypowiedział:
— Ja do tego nie wracam, Sloane. Bo nigdy z tego nie odszedłem.
Nie brzmiał na wściekłego. Ani na zirytowanego. Brzmiał jak ktoś, kto po prostu mówi prawdę — taką, której nie ma sensu już owijać w żadne słowa.
— Nie jesteś głupia. Wiesz, że w tym świecie nie da się zniknąć, jakby nic nigdy nie istniało. To nie jest coś, co się kończy, kiedy masz dość. To po prostu przestaje być ciche.
Sięgnął po szklankę, ale nie napił się. Trzymał ją w dłoni, jakby miał nadzieję, że whisky pomoże mu jakoś znieść to wszystko, a może tylko powstrzymać przed powiedzeniem zbyt wiele.
— I nie musisz się zastanawiać, co ja z tym zrobię. Bo to już nie jest twoje zmartwienie. — Spojrzał jej prosto w oczy. Nie było w tym czułości. Ale była lojalność. Brutalna, twarda jak beton. Typowa dla niego.
— To nie jest tak, że rzuciłem wszystko, bo nagle zrobiło się niewygodnie. — Przesunął dłonią po twarzy. — Ale odkąd się rozeszliśmy, coś się zaczęło psuć. I chyba pierwszy raz od lat naprawdę chciałem z tego wyjść.
Zmarszczył brwi, spojrzał na nią z niechęcią, ale nie do niej, do sytuacji. Do tego, że znów siedzieli po dwóch stronach tego samego pieprzonego problemu.
— Ale oni to czują. Kiedy ktoś się zaczyna łamać. Czują to jak pies krew. Dlatego przyszli do ciebie, Sloane. Nie chodziło o trasę. Nie chodziło o ciebie. Chodziło o to, żeby mnie złamać. — Przerwał, po czym dodał już cicho: — I cholernie dobrze im to wychodzi.
Odchylił się do tyłu i splótł dłonie na karku, patrząc w sufit przez sekundę, zanim znów wrócił wzrokiem do niej.
— Gdyby chodziło o kogoś innego, mógłbym ich olać. Ale nie ciebie. I oni, kurwa, doskonale o tym wiedzą.
Carter
Carter stał przez chwilę nieruchomo. Niby tylko parę kroków od niej, ale w głowie czuł się jakby dzielił ich cały cholerny kontynent. Jakby między nimi rozciągała się linia frontu, po jednej stronie Sloane, po drugiej jego teraźniejszość. Przyszłość. Sophia. Zacisnął szczękę. Powoli. Odstawił szklankę na bok. Kurwa. Jakie to było… niebezpieczne. Jej głos. Ten zapach. Ta bliskość. Te słowa. Spojrzał na nią. Tak naprawdę. Bez zbroi, bez dystansu. Na te kilka sekund pozwolił sobie zobaczyć nie tylko Sloane, z którą dzielił przeszłość. Ale Sloane, która go znała. Aż za dobrze. Znała odpowiedzi, zanim jeszcze otworzył usta. Znała historię. Najmroczniejsze zakamarki jego duszy, których nie odsłonił przed Sophią. Przesunął dłonią po karku, jakby próbował się pozbierać.
OdpowiedzUsuń— Gdyby to było proste, już dawno by mnie w tym nie było. Ale to się nie kończy jednym „pierdolę to”. Wiesz dobrze, jak to działa.
Zamilkł. Patrzył na nią, tą samą Sloane, z którą kiedyś siedział w tym samym biurze, rozrysowując na serwetkach przyszłość, która nigdy nie nadeszła. Patrzył na nią długo. W ciszy, która dusiła bardziej niż jakiekolwiek słowa. Jakby ważył to pytanie na języku, zanim jeszcze zdecydował się je wypowiedzieć.
— Dla ciebie… — zaczął, ale urwał. Ze Sloane zawsze wszystko było inne. Intensywne, głośne, niebezpieczne. Oni się nakręcali, do wszystkiego. Do imprez, do brania, do ryzykownych decyzji. Do krzyku i do szeptów, które kończyły się wciśniętymi w ścianę pocałunkami, przerywanymi „przestań” i „jeszcze”. Wystarczyła jedna prowokacja, jedno spojrzenie, jedno słowo, a już wrzało. Zazdrość? Paliła jak spirytus. Seks? Był jak walka. Cisza? Zawsze była tylko chwilą między wybuchem a detonacją. Im bardziej się ranili, tym mocniej wracali. Jakby tylko destrukcja ich ruszała, jakby tylko w chaosie czuli się naprawdę żywi. To była jazda bez hamulców, bez pasów bezpieczeństwa. Z nią wszystko było ostrzejsze, mocniejsze, bardziej. Nawet jeśli prowadziło do destrukcji. Nawet teraz, kiedy stała tak blisko niego… czuł się jak pierdolony narkoman z rozłożoną przed sobą strzykawką. Jakby wszystko, czego próbował się pozbyć, nagle wróciło i rozciągało się przed nim na wyciągnięcie ręki. Miała w sobie ten sam smak pokusy, co kiedyś.
— Wtedy to wszystko mnie jeszcze trzymało. — Przyznał w końcu, szczerze, bez złości, bez wyrzutu. — Ty też. Nakręcaliśmy się. Każdy problem gasiliśmy ogniem. — Spojrzał znowu na nią. — Wtedy myślałem, że da się to pogodzić, być i tu, i tam. Trochę w tym świecie a trochę w tamtym.
Z Sophią było… odwrotnie. Cicho, ciepło. Inaczej. Nawet kiedy jemu odbijało, kiedy krew pulsowała w skroniach, kiedy miał ochotę wszystko spalić i nie zostawić po sobie nic, ona sprowadzała go na ziemię. Spojrzeniem. Dotykiem. Słowem, którego nie wypowiadała, a które gdzieś między nimi po prostu istniało. Nie wchodziła w ten rytm, który znał ze Sloane. Z nią nie było potrzeby wrzucania kolejnych biegów. Nie było pędu, tylko balans. Gdzie Sloane by mu dorzuciła jeszcze ognia, Sophia dawała mu oddech. A on pierwszy raz w życiu naprawdę chciał oddychać.
— Teraz wiem, że nie da się tego zrobić połowicznie. Nie da się być w tym świecie i jednocześnie próbować mieć normalne życie. Wszystko jedno, z kim. — Przeniósł wzrok gdzieś za jej ramię, przez chwilę, ale zaraz wrócił na nią. — A ja mam dość patrzenia, jak wszystko, co buduję, jebie się w sekundę…
Oparł się lekko biodrem o blat. Wzrok miał wbity gdzieś w bok, ale po chwili znów wrócił nim na nią. Na nią, nie na ciało, nie na te podarte rajstopy, nie na wspomnienia, które wciąż tłukły się gdzieś z tyłu głowy.
OdpowiedzUsuń— Więc tak. — Westchnął, krótko, jakby coś właśnie w sobie przyznał. — Gdybym wiedział, że to możliwe. Odszedłbym.
Nie czuł już potrzeby się z tego tłumaczyć. Nie był tym samym facetem, który kiedyś wracał do niej nocami, który prowadził ten biznes, jakby był nieśmiertelny. Teraz wiedział, co może stracić. I pierwszy raz w życiu, naprawdę nie chciał tego spieprzyć. Nie odwrócił wzroku.
Bo choć właśnie przyznał coś, czego nie chciał nigdy powiedzieć na głos, to wiedział, że tylko Sloane mogła to zrozumieć do końca.
Carter wypuścił powietrze przez nos, cicho, ciężko, jakby próbował wypchnąć z siebie cały ten napięty impuls, który wywoływała w nim jej bliskość. Przez moment nie odrywał od niej wzroku, jakby szukał w jej spojrzeniu czegoś, czego sam nie potrafił jeszcze nazwać. Potem jednak wyprostował się, zrobił pół kroku w tył, dokładnie tyle, żeby odzyskać oddech i trochę jasności w głowie.
— Nie martw się. — Jego głos był spokojny, ale niepozbawiony tej twardej, nieprzekupnej pewności. — I nic nie kombinuj. — Zamilkł na sekundę. — Ja sobie z tym poradzę.
Carter
James słuchał jej w ciszy. Nie przerywał. Nie poganiał. W jego spojrzeniu nie było zniecierpliwienia, ani tej surowości, którą Sloane znała z wielu wspólnych rozmów. Było raczej coś miękkiego, ale nie słabego. Raczej ciężar dojrzałości, która nie potrzebowała już walki, żeby coś zrozumieć. Po chwili sięgnął po szklankę, upił łyk i odsunął ją powoli na bok. Wsunął dłonie pod blat, splótł palce i spojrzał na nią spokojnie, tak, jakby to, co miał powiedzieć, nie było już dla niego ciężarem. Po prostu czymś, co trzeba postawić między nimi, żeby nie udawać, że tego nie ma.
OdpowiedzUsuń— Taki już jestem. Pomagam, kiedy wiem, że ktoś potrzebuje pomocy. — Jego wzrok nie uciekał, ale w oczach nie było już emocjonalnych wybuchów. Tylko ta cicha, konsekwentna pewność. — Wiem, że myślisz, że powinienem cię nienawidzić. Może… był taki moment, że tak było. Ale nie dziś. I nie teraz. — Przechylił lekko głowę. — Teraz po prostu wiem, że to tak właśnie miało być. Zasady, które łamiesz dla drugiego człowieka, rzadko kiedy działają na twoją korzyść. — Zawiesił na chwilę głos, przysuwając się nieco bliżej, choć wciąż zachowywał przestrzeń. Ich własną, nową granicę. — Jeśli cię to pocieszy, to nie złamałaś mi serca, Sloane. — Uśmiechnął się kątem ust. Milczenie, które zapadło po tych słowach, nie było już ciężkie. Raczej… wyczyszczone. Jakby ich przeszłość, z całym jej chaosem i niedopowiedzeniami, wreszcie mogła spokojnie opaść między nimi. James oparł się wygodniej, zsunął spojrzenie na jej dłonie, którymi bawiła się nerwowo przy pierścionkach.
— A jeśli chodzi o pomarańczowe wdzianka… — Uniósł lekko brwi i odchrząknął, tonując powagę. — To nie, raczej ci nie grożą. Ale jeśli bardzo się upierasz, mogę ci załatwić jedną taką sztukę do sesji zdjęciowej. — Rzucił lekko. Spojrzał na nią z tym półuśmiechem, który był jego osobistym sposobem na wyciąganie kogoś z dołu bez słów otuchy. — Ale serio, nie będziesz miała kłopotów. Nie działasz sama. Nie siedzisz cicho. Wszystko, co teraz robisz, to już coś.
Na wzmiankę o Carterze, i o tym, że „to ty się na tym znasz, James” tylko westchnął i pokręcił głową z lekkim rozbawieniem. Ale to rozbawienie było czymś więcej, lekką ironią, może nawet goryczą.
— Może właśnie w tym problem. Że się znam. Za dobrze. — Pokręcił głową, a jego uśmiech zgasł. — Nie martw się o to, co zrobię. Nie jestem dzieciakiem z misją zemsty, Sloane. Jeśli Carter zrobi to, co trzeba… ja zrobię to, co obiecałem. Tylko tyle i aż tyle.
James sięgnął po jej pustą miskę w tym samym momencie, w którym Sloane próbowała ją od siebie odsunąć. Ich dłonie zetknęły się mimochodem, niechcący, ale wystarczyło. Delikatny dotyk skóry o skórę, krótki impuls, który wybił ich z tej wyważonej, spokojnej równowagi, w jaką weszli. To było jak napięcie w starym kablu, niewidoczne, ale wyczuwalne natychmiast. James nie odsunął się gwałtownie. Trwał jeszcze przez ułamek sekundy w tej bliskości, jakby chciał zrozumieć, czy to coś znaczy, a może tylko im się wydawało.
— Powinienem już iść. — Jego głos był spokojny, może tylko odrobinę niższy niż wcześniej. Unikał spojrzenia przez moment, jakby musiał odzyskać pełną kontrolę. — Ale… jak już pogadasz z Carterem, to… daj mi jutro znać, dobra? Przyjadę. I porozmawiamy.
Spojrzał na nią wtedy z pełną powagą. Bez żadnej presji, ale z tym cichym „jestem”, które Sloane znała. Nie wymagał od niej decyzji, nie cisnął emocji. Po prostu zostawiał jej przestrzeń i jednocześnie furtkę, przez którą mogła znów przejść, jeśli będzie gotowa. Wstał spokojnie, bez pośpiechu, zerkając jeszcze raz na jej sylwetkę, jakby chciał się upewnić, że rzeczywiście da radę zostawić ją tu na noc samą. Ale ufał. Może nie całej sytuacji, ale jej. Choćby tylko na dziś. Zawahał się, a potem dopowiedział spokojnie, już całkiem serio. — Jak coś się wydarzy, dzwonisz do mnie pierwszego. Zanim zaczniesz panikować. Albo zanim komuś strzeli coś głupiego do głowy. Jasne?
James
Carter słuchał jej w milczeniu. Napięcie wisiało w powietrzu, gęste i duszne, jakby sam dym z ich papierosów wciąż nie rozszedł się po pokoju. Z każdą kolejną sekundą jego twarz twardniała. Nie tak, jak kiedyś, nie ze złości. Ale z ciężarem czegoś, co dawno zostało zakopane, a teraz właśnie zaczynało się odgrzebywać. Stał oparty o ścianę, ramiona skrzyżowane na piersi, jedna kostka lekko ocierała się o drugą. Na pierwszy rzut oka, spokojny. Ale jego spojrzenie było niebezpiecznie spokojne. A to oznaczało tylko jedno: że coś w nim właśnie zaczynało pękać.
OdpowiedzUsuńPrzez chwilę milczał, jakby szukał w sobie odpowiednich słów. Odetchnął krótko, z nostalgią i narastającym napięciem, które nawet whisky nie potrafiła już rozpuścić.
— Mówisz tak, jakbyś zapomniała, że przez cały nasz związek nie potrafiłaś „wyrzucić z głowy” swojego pieprzonego ochroniarza — rzucił cicho, bez uśmiechu, bez tej zgryźliwej nuty, którą zwykle się bronił. Nie unosił głosu, ale każde kolejne zdanie wbijało się ostro, bo nie przyszło mu łatwo. Bo nie mówił o rzeczach, które już przeszły, tylko o tych, które nigdy nie dały mu spokoju. Odepchnął się od ściany i powoli przeszedł parę kroków w bok. Jakby potrzebował przestrzeni. Głębiej odetchnął, jakby zaciągał się powietrzem pełnym wspomnień, których nie chciał już dotykać. Nie patrzył na nią od razu, tylko gdzieś ponad jej ramieniem, jakby próbował wyłapać w tej przestrzeni coś, co da mu ukojenie.
— Więc nie próbuj mi kurwa grać na sumieniu, jakbyś przez sekundę była gotowa wtedy coś dla nas poświęcić. — Głos mu stwardniał. — Nie próbuj mówić, że nie walczyłem, że nie chciałem czegoś więcej. — Zbliżył się powoli. Nie na tyle, by ją dotknąć, ale na tyle, by zburzyć komfortowy dystans.
— Jak to było? „Kocham was obu”? — Precyzyjnie przytoczył jej słowa, te, które odebrały mu wtedy oddech i rozum. — Słaba motywacja do zmiany życia. Nie sądzisz? — Zamilkł na chwilę. Cisza była lepka, gęsta, jakby nawet biuro nagle zamarło i czekało na ciąg dalszy. W jego oczach coś drgnęło. Nieco łagodniej. Może żal, może wdzięczność, a może po prostu smutek. Bo przecież kiedyś, dawno temu, był gotów zrobić dla niej wszystko. Wyjął z paczki papierosa i wsuną go sobie do ust.
— Ja wiem, czego chcę. I wiem, że może być na to za późno. — W jego głosie nie było złości. Było coś gorszego: znużenie prawdą, którą oboje znali, ale nigdy nie wypowiedzieli na głos.
Carter zaciągnął się dymem papierosa, jakby próbował zepchnąć ciężar tych słów gdzieś głębiej, tam, gdzie nie będzie musiał się z nimi konfrontować. Ale nie dało się. Nie tym razem. Nie przy niej. I nie wtedy, gdy w jego głowie natychmiast rozbrzmiało jedno imię. Sophia. Nie musiała kończyć zdania, bo on już to widział. Ostry, krystaliczny obraz. Gorszy niż wszystko, z czym miał wcześniej do czynienia.
— Nie dopuszczę do tego. — Wypowiedział to cicho, ale pewnie. Bez wahania. Jak coś, co już dawno w sobie przegadał i przysiągł. Nie był naiwny. Doskonale wiedział, że w tym świecie nic nie było czarno-białe, a już na pewno nie bezpieczeństwo. Ale mimo wszystko… miał to pod kontrolą. Przynajmniej na tyle, na ile ktokolwiek w ogóle mógł to mieć.
Stanął po drugiej stronie biurka, teraz nieco bardziej w cieniu. Jego sylwetka była spięta. W spojrzeniu pojawiła się znów ta znajoma determinacja. Twarda. Lodowata. Zarezerwowana na sytuacje, w których wszystko mogło się posypać.
OdpowiedzUsuń— Nie kombinuj, Sloane. Nie działaj za moimi plecami, nie rób nic, czego nie przegadamy. — Przez moment z jego tonu mogłoby się wydawać, że znów chce przejąć kontrolę. Oparł dłonie na krawędzi biurka i przez sekundę przyglądał się jej uważnie, jakby oceniał, ile jeszcze jest w niej tej starej Sloane, nieprzewidywalnej, ryzykującej, działającej z impulsu. A ile już tej nowej, takiej, która potrafi się na moment zatrzymać.
— Wiem, że chcesz pomóc, ale jeśli coś ma się posypać, to wolę, żeby posypało się na moich zasadach. — Słowa nie były zimne. Ani agresywne. Ale niosły ciężar. Carter nie tylko mówił, on się z tym mierzył. Z każdym pierdolonym dniem, od miesięcy. I nikt, nawet Sloane, nie mógł wiedzieć, ile kosztowało go trzymanie wszystkiego w ryzach.
Spojrzał na nią raz jeszcze. Z każdej strony czuł nacisk. Przeszłość, Sloane, ludzie z Vegas, Sophia. I to, co działo się w nim samym. Ale wbrew pozorom, Carter jeszcze się nie chwiał. Trzymał się. Bo miał po co. Nie chciał, żeby wkładała w to swoje ręce. Bo znał ją. Znał tę potrzebę kontroli. To pragnienie, żeby wszystko poukładać po swojemu, kiedy emocje zaczynały ją dusić. Ale też wiedział, że jeśli choć raz ruszy za niego… to wciągnie ją z powrotem tam, skąd ledwo się wydostała.
— Masz karierę, trasę, zajmij się tym, a ja się zajmę resztą. — W jego głosie pojawił się krótki cień… może zmęczenia, może rezygnacji, może tego, że mimo wszystkiego, wciąż próbował ją chronić. Nawet jeśli sam był po pasie w bagnie.
Carter
Carter nie odzywał się od razu. Stał bokiem, przy biurku, trzymając w jednej dłoni szklankę z ledwo sączoną whisky, a w drugiej papierosa. Przez chwilę tylko patrzył w przestrzeń. Bez słowa. Jakby zbierał się w sobie. A może po prostu przetrawiał to wszystko, co właśnie powiedziała. Jej głos wciąż wisiał w powietrzu, spokojny, miękki, cholernie dojrzały, jak na nich dwoje. I to właśnie uderzało najmocniej. Nie kłócili się. Nie krzyczeli. A jednak wszystko między nimi drżało w napięciu, jakby każde kolejne słowo mogło być tym, które przeważy szalę. Zaciągnęła się papierosem. Przesunęła dłońmi po udach, jakby chciała wygładzić podwiniętą spódniczkę, ale nie poprawiała jej, to nie miało już znaczenia. Nie teraz. Carter w końcu się poruszył. Odepchnął się od biurka i stanął na wprost niej. Nie podszedł bliżej, ale jego wzrok, ciężki i skupiony, zatrzymał się prosto na niej.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że to może się rozjechać w każdej chwili. Że nie przewidzę wszystkiego. Ale właśnie dlatego muszę być tym, który trzyma rękę na pulsie. Nie ty. Tylko ja.
Zrobił krok w bok, jakby próbował wyrwać się z tego napięcia, ale nie udało mu się do końca. Wciągnął powietrze przez nos, jakby próbował uspokoić nerwy, zanim cokolwiek powie. Przeszedł parę kroków, ale zatrzymał się znów, nie za blisko, nie za daleko, dokładnie w tym miejscu, w którym czuł, że jeszcze ma nad sobą kontrolę. Pochylił głowę, zaciągnął się papierosem i wreszcie podniósł na nią wzrok. I choć mówił spokojnie, to w jego głosie było napięcie, jak u człowieka, który już za długo słucha o tym, co może pójść nie tak.
— Nie mów tak — rzucił krótko, twardo, jakby każde jej słowo wbijało mu się pod skórę. — Nie dopuszczę do tego.
Jego spojrzenie było twarde, skupione, z jakąś cichą furią, która gotowała się pod powierzchnią. Ale nie była skierowana w Sloane. Była reakcją na samą możliwość, że ktoś mógłby sięgnąć po coś, co teraz należało do jego świata. I było czyste. — I do ciebie też nie wrócą. — dodał. — Załatwię to. Po prostu… pozwól mi działać.
Przy tych słowach coś w jego głosie stwardniało. Jakby wróciła ta część Cartera, która nie pozwalała nikomu się zbliżać, kiedy sytuacja robiła się niebezpieczna. To nie była groźba rzucona na wiatr. W jego oczach nie było fanatyzmu. Nie było furii. Było coś gorszego, absolutny spokój. Spokój kogoś, kto już to sobie przemyślał i wiedział, do czego będzie zdolny, jeśli dojdzie do ostateczności.
Carter znieruchomiał. Zupełnie, jakby na moment coś w nim się wyłączyło, oddech, reakcja, myśli. Stał tam, w pół kroku, z oczami wbitymi w nią, z twarzą tak zamkniętą, że aż nienaturalnie spokojną. Ten spokój był złudny. Przesiąknięty napięciem. Uderzyłby prędzej pięścią w ścianę niż dał po sobie poznać, co się właśnie w nim kotłowało.
Ryan. Marie.
Carter wciągnął powietrze przez nos i przetarł twarz dłonią, jakby próbował się obudzić z jakiegoś snu, który nagle wymknął się spod kontroli. Kiedy odezwał się ponownie, jego głos był bardziej szorstki, niż zamierzał jakby każde słowo miało posmak metalu i tytoniu.
— Co im powiedziałaś? — zapytał, prostując się i spoglądając na nią spod zmarszczonych brwi. — Konkretnie, Sloane. Słowo po słowie. Nie jakieś twoje “powiedziałam Ryanowi”. Co konkretnie , kurwa, powiedziałaś?
W jego głosie nie było krzyku. Jeszcze. Ale napięcie rosło z każdą sekundą podskórne, ledwo kontrolowane, aż kipiało mu spod skóry.
Jego ręka drgnęła lekko, jakby miał zaraz znów sięgnąć po papierosa, ale rozmyślił się i wsunął ją do kieszeni.
OdpowiedzUsuń— I co ma do tego James? — dodał ostro, robiąc krok w jej stronę. — Dlaczego w ogóle pada jego imię? Sloane, o co tu chodzi?
W tym pytaniu była nie tylko frustracja. Było coś głębszego niepokój, którego nie mógł już dusić. Nie znosił, gdy rzeczy działy się poza jego wiedzą. A teraz nie wiedział, ile z tej układanki już zostało bezpowrotnie przestawione. Ile decyzji już zapadło bez niego. Patrzył na nią uważnie, świdrująco, jakby chciał przez nią przejrzeć, zobaczyć, ile jeszcze mu nie powiedziała. Bo znał ją. A gdy Sloane zaczynała działać za jego plecami… to znaczyło, że sprawy zaszły dalej, niż się spodziewał.
— Nie rób ze mnie głupka. Muszę wiedzieć. Teraz. — Mówił już ciszej, ale przez zaciśnięte zęby. — I lepiej, żebyś nie próbowała mi sprzedać połowy prawdy.
Nie podniósł głosu. Ale każde słowo wypowiedział wolno i z naciskiem. Bardziej rozczarowany niż wściekły. Jakby znał ten scenariusz aż za dobrze. Zatrzymał się na moment. Oparł się o kant biurka i wbił w nią wzrok.
Carter
Carter patrzył na nią w milczeniu może trzy sekundy, ale dla niego to była wieczność.
OdpowiedzUsuńTrzy sekundy, w których coś w nim po prostu zgrzytnęło. Najpierw w szczęce. Potem w barkach. Na końcu w spojrzeniu, które zrobiło się lodowate i ostre jak żyletka. Nie dlatego, że chciał ją zranić. Dlatego, że to wszystko zaczynało się walić szybciej, niż był w stanie zareagować. Przeszedł parę kroków. Zacisnął palce na karku, próbując zebrać myśli, ale te rozchodziły się na wszystkie strony. W końcu odwrócił się do niej.
— Czy ty siebie słyszysz, Sloane? — zapytał nisko, tak nisko, jakby każde słowo musiał wyciągać z gardła siłą.
Nie krzyczał. Ale ton miał taki, że aż powietrze zgęstniało.
Zbliżył się na krok, nie agresywnie, ale intensywnie, jakby potrzebował, żeby każde jego słowo w nią trafiło.
— Oczywiście, że miałem plan — syknął. — Ale ty postanowiłaś urządzić sobie własną interwencję jebanych psów, zanim w ogóle zdążyłem się ruszyć.
W jego oczach mignęło coś groźnego, nie wobec niej, ale wobec sytuacji. To spojrzenie chłopaka, którego życie nauczyło, że jedyne, na czym może polegać, to jego własne ręce i jego własna lojalność. I że kiedy on coś trzyma, nikt mu tego nie odbiera.
— James? Serio? — Zaśmiał się krótko i lodowato. — Chcesz, żebym poszedł na układ z kimś, z kim spałaś, kiedy byliśmy, kurwa, małżeństwem? — rozłożył ręce, jakby nie wiedział, czy ma się roześmiać, czy w coś jebnąć. — Żebym oddał wszystko, co mam, w ręce faceta, który wie, jak wyglądają wszystkie twoje blizny?
Był blady. Złość, strach i adrenalina mieszały mu się w żyłach jak trucizna.
— Sloane… — Głos mu na moment zadrżał. Rzadko to robił. — To nie jest kwestia tego, czy mogę wyjść. Ja muszę to zrobić tak, żeby nikt po drodze nie został zmieciony. A oni zmiotą wszystkich. — Wbił w nią spojrzenie tak intensywne, że aż trudno było to znieść.
Ale kiedy wspomniała o trzydziestu latach… Coś mu drgnęło pod skórą. Nerwowo, niebezpiecznie. To był jeden z jego największych lęków. Ten, którego nigdy głośno nie wypowiadał. Carter poczuł, jakby ktoś złapał go za skronie od środka i zaczął je ściskać. Napięcie rosło w nim warstwa po warstwie, razem z frustracją, strachem i wkurwieniem.
Carter popatrzył na nią uważnie, z tym swoim spojrzeniem, które przez lata znała aż za dobrze, chłodne, przenikliwe, zmęczone. Takie, jakby przez kilka sekund widział ją na wylot i próbował zrozumieć, jak to się stało, że właśnie tu są. Że właśnie to mówią. Że znowu w tym siedzą. Ale kiedy odezwał się w końcu, to nie było w nim złości. Było coś znacznie gorszego.
— Ty naprawdę mu uwierzyłaś?
Cisza między nimi nagle zgęstniała. Głos Cartera nie był ani agresywny, ani cyniczny. Był cichy. I zbyt spokojny. Jak u kogoś, kto po prostu się poddał, ale jeszcze tego nie powiedział głośno.
— Co ci powiedział, Sloane? — Zatrzymał się znów i spojrzał prosto na nią. — Że ma na nich haki? Że to tylko formalność? Że trzeba tylko pogadać, że wystarczy dać im coś na talerzu, a resztą się zajmą?
Pokręcił głową. Z niedowierzaniem, z goryczą, która znów zaczynała się w nim kotłować, choć jeszcze trzymał ją na wodzy.
— Jak dokładnie James ma zamiar mnie wyciągać. I za jaką cenę. Bo nie istnieje scenariusz, w którym gliniarz z wydziału narkotykowego pomaga komuś takiemu jak ja…
Przeszedł kilka kroków, po drodze zahaczając palcami o kant biurka, jakby próbował zająć ręce, by nie wybuchnąć.
— Znasz ich, Sloane. Wiesz, jak to działa. — Wbił w nią wzrok, głęboki i ciężki jak głaz. — Kiedy się wyciąga rękę, to oni zabierają całe ramię. Nawet jeśli James ci coś obiecał, on nie pisze wyroków. On nie decyduje. A ci, co decydują, będą chcieli krwi. Zawsze chcą.
Zacisnął szczękę i rozejrzał się po biurze, jakby nagle było mu za duszno. Bo było. Wszystko, co działo się tej nocy, zbijało mu powietrze z płuc. A jej odpowiedzi były jak kolejny łyk dymu, gorzki, duszący, nie do połknięcia.
OdpowiedzUsuńPrzez moment wyglądał, jakby chciał coś jeszcze dodać. Ale tylko odetchnął głębiej, cicho, bezgłośnie. Zbliżył się na tyle, że jej perfumy i zapach dymu znów go uderzyły, ta sama mieszanka, która zawsze robiła mu w głowie zwarcie.
— Nie próbuj teraz malować tego na kolorowo i mówić, że to wszystko dla mojego dobra, bo nagle dostałaś olśnienia. — Splótł ręce na piersi. — Zrobiłaś to, co zawsze, rzuciłaś się do akcji, wszystko postawiłaś na głowie, podjęłaś decyzję za nas oboje i teraz chcesz, żebym ci za to podziękował.
Jego ton był ostry, ale nie krzyczał. Paradoksalnie, im ciszej mówił, tym bardziej było czuć napięcie, jakie w nim narasta.
— Nie wiedziałem, że jesteś gotowa aż tak daleko się posunąć. — Odwrócił głowę w jej stronę. — Że zrobisz to za moimi plecami.
Zacisnął palce na szklance tak mocno, że kostki zbielały. I cisnął nią w ścianę. Głuchy trzask szkła rozdarł pomieszczenie. Whisky rozbryznęła się na ciemnej farbie, szkło posypało się na podłogę, uderzając o drewno i metal. Nie ruszył się z miejsca. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała zbyt szybko, jakby próbował złapać oddech, który dawno temu już mu uciekł.
— Pieprzone kłamstwa. — Wycedził przez zęby, ledwo słyszalnie. Oparł dłonie o biurko, jakby na chwilę nie ufał własnym nogom. Wciąż unikał jej spojrzenia. — Myślisz, że wystarczy pójść na ugodę? — odezwał się ciszej, ale w głosie brzmiało coś ostrego, stalowego. — Że James się uśmiechnie, wpisze coś w raport i wszystkie winy nagle znikną? — Pokręcił głową, cicho, powoli. — Zrobili z tego grę. A ty im właśnie dałaś kartę przetargową, której nawet nie mieli w ręce. — Zerknął na nią. W końcu. — I pytasz mnie, co zamierzam zrobić?
Wyprostował się. Głos mu nie drżał. Ale był niski, chropowaty. Odwrócił się do niej plecami i ruszył powoli w stronę barku, jakby musiał coś jeszcze w sobie wyciszyć, nim znów na nią spojrzy.
Carter
Carter stał nieruchomo, wciąż odwrócony plecami do niej, z dłonią wspartą na blacie barku. Szkło tłukło się jeszcze echem po ścianach, jakby miało mu przypominać, że nie ma już odwrotu. Że padło za dużo słów. Że za dużo zostało powiedziane w imię ochrony, która nie miała prawa istnieć w ich świecie. Odwrócił się kiedy usłyszał jej głos tuż za plecami. Zacisnął powieki, kiedy poczuł jej dotyk. Palce na jego twarzy. Dłoń, która kiedyś była dla niego wszystkim, teraz przypominała o wszystkim, co stracił. Wciągnął powietrze głęboko, przez nos. Powoli. Jakby próbował coś zdusić w sobie. Coś, co wrzeszczało, żeby ją odsunąć. Żeby znów wybrać złość, bo tak łatwiej było z nią funkcjonować. Ale nie odsunął się.
OdpowiedzUsuń— Naprawdę w to uwierzyłaś? — odezwał się w końcu, cicho, bez emocji, a przez to jeszcze groźniej. — Że ktoś z tego wyjdzie czysty? Że oni komukolwiek darują, bo James zna czyjeś nazwisko? Że te pieprzone trzydzieści lat da się zamienić na parę miesięcy pod dozorem, jakbyśmy żyli w serialu? — Zamknął oczy i uśmiechnął się gorzko, uśmiechem człowieka, który widział zbyt wiele, żeby mieć jeszcze złudzenia. W końcu otworzył oczy. Spojrzał na nią. Z bliska. Z taką intensywnością, że nie dało się od niej uciec.
— Myślisz, że jak kogoś wsadzą, jak któryś z nich pójdzie siedzieć… przeze mnie… to reszta powie „trudno” i się rozejdzie do domów?
Jakby jej bliskość teraz tylko wszystko pogarszała. Jakby zapach jej perfum przypominał mu, jak bardzo nie chciał być w tej sytuacji. Zamilkł. Na dłuższą chwilę. Spojrzał w bok, jakby znowu nie był pewien, czy warto to jeszcze mówić. Ale mówił dalej, niżej, ciszej.
— Nie jesteśmy bohaterami jakiegoś filmu, Sloane. Tu nie będzie happy endu. Tu będzie rozlew krwi, jeśli to jebnie. I nikogo nie obchodzi, że ty chcesz mnie ratować. Nikogo nie obchodzi, że masz dobre intencje.
Carter zamilkł na moment, jakby nie dowierzał, że w ogóle musi to mówić. Jego wzrok utkwił gdzieś nad jej ramieniem, przez sekundę nieobecny, jakby próbował objąć myślą wszystko to, co właśnie się stało. Jakby próbował ogarnąć, jak bardzo się pogrążyli.
— Co ty, kurwa… narobiłaś — powiedział w końcu, prawie szeptem. Głos miał ochrypły, jakby coś go dławiło. Jakby to jedno zdanie złamało mu coś w środku. Zamknął oczy i pokręcił głową, a jego palce zacisnęły się mocniej na krawędzi blatu barku. Kiedy znów spojrzał na nią, w oczach nie było już złości. Było rozczarowanie. Bezradność. I coś, co bolało bardziej niż jakiekolwiek krzyknięte wcześniej słowo. Carter przez długą chwilę stał nieruchomo, jakby jej dotyk go sparaliżował. Oddychał ciężko, a mięśnie na jego szczęce pulsowały nerwowo pod jej dłońmi, które nie chciały się cofnąć. W jego oczach kłębiło się zbyt wiele naraz, gniew, rozczarowanie, zawiedzione zaufanie i coś, co wyglądało jak bezsilność. Rzadki widok u mężczyzny, który całe życie utrzymywał kontrolę, nawet kiedy wszystko się sypało. Przesunął palcami po jej nadgarstkach, ale nie zrzucił ich. Jeszcze nie. Może nie miał siły, a może nie chciał. Wbił spojrzenie w jej oczy, jakby czegoś tam szukał. Potwierdzenia. Albo kłamstwa.
— Nie jestem twoim problemem do rozwiązania. Ani twoim projektem do ratowania. Nie chcę, żebyś załatwiała za mnie moje wojny. — Jego palce zacisnęły się mocniej na jej rękach, ale wciąż bez agresji. Po prostu… mocno. — Nawet jeśli to wszystko jutro się rozpierdoli.
Carter stał nieruchomo. Dłonie Sloane nadal spoczywały na jego policzkach, delikatnie, jakby próbowała go zatrzymać, przytrzymać przy sobie, choćby jeszcze przez kilka sekund. Jego palce zaciśnięte na jej nadgarstkach były twarde, spięte, ale w tej chwili nie było w nim przemocy, był tylko chaos. Bez słowa pochylił głowę i dotknął czołem jej czoła.
Zamknął oczy. I przez ten jeden pieprzony moment… świat się zatrzymał. Zawirowania, napięcie, gniew, strach wszystko zniknęło. Liczyło się tylko to, że stali tu razem. Oparci o siebie nawzajem, jakby szukali równowagi, której już nie byli w stanie odzyskać. Zacisnął powieki mocniej. I gdyby był kimś innym, może by się złamał. Może by ją objął. Może powiedziałby, że wszystko będzie dobrze. Ale nie był kimś innym. I dobrze oboje o tym wiedzieli. Po kilku sekundach odsunął głowę. Nie spojrzał na nią od razu, tylko odetchnął głęboko, jakby walczył z czymś, co próbowało wydostać się z niego na siłę.
OdpowiedzUsuń— Wynoś się stąd, Sloane — powiedział cicho. Głucho. Bez krzyku. Bez furii. — Zanim naprawdę powiem coś, czego nie cofnę. Zanim zrobimy coś, co będzie jak gwóźdź do trumny. Idź. Teraz. — Rzucił, a jednak wciąż trzymał w dłoniach jej nadgarstki. Patrzył na nią jak na kobietę, którą kiedyś kochał tak bardzo, że prawie go zabiła. I której teraz musiał kazać odejść.
Carter
To był jeden z tych momentów, kiedy czas przestaje płynąć liniowo. Kiedy każda sekunda potrafi się rozciągać w nieskończoność, a myśli, zamiast biec do przodu, cofają się jak taśma z nagrania. Kiedy Carter zamknął oczy i dotknął czołem jej czoła, coś w nim zadrżało. Coś, co miało być już dawno zakopane. Pod ciężarem nowych spraw, nowego życia, nowej kobiety i innej wersji siebie. A jednak… Sloane znowu tu była. W środku burzy, jak zawsze. Oddychała blisko, mówiła jego imię, mówiła „kocham” i błagała go, żeby pozwolił jej coś uratować. Jego, ich, siebie. Nie wiedział już nawet, co konkretnie. Ale wszystko w nim wrzało. Serce, które biło zbyt szybko. Gardło, które miał ściśnięte tak mocno, że ledwo łapał oddech. Myśli, które pędziły jak pieprzone pociągi wykolejone w pół drogi. Nie otwierał oczu, bo bał się, że kiedy to zrobi, wszystko runie. Cała ta nowa konstrukcja, którą zbudował. Sophia, spokój, światło. Normalność, której się uczył, której chciał. Ale Sloane potrafiła jednym dotykiem, jednym spojrzeniem sprawić, że czuł się, jak wtedy, kiedy siedział z nią na podłodze w pokoju, kłócąc się, śmiejąc, przekazując sobie skręta z ust do ust. Jakby przez te kilka sekund… cofnął się w czasie. I było mu niedobrze z tej świadomości. Niedobrze ze złości, z napięcia, z obecności Sloane, która pachniała tak samo, mówiła tak samo, trzymała go tak samo, chociaż nie była już jego. A może była? Kurwa, nawet tego już nie wiedział. Może nigdy do końca nie przestała być.
OdpowiedzUsuńOparł czoło o jej czoło, bo chciał, żeby na moment wszystko zniknęło. Jej głos, jej dotyk, cała ta jebana rzeczywistość, która waliła się nad ich głowami. Zacisnął palce na jej nadgarstkach nieco mocniej, ale nie chciał jej od siebie oderwać, chociaż wszystko w nim krzyczało, żeby to zrobił. Żeby uciekał. Czuł, jak jego klatka piersiowa unosi się gwałtownie. Jak jego żuchwa drży, jakby zaraz miał coś powiedzieć, ale gardło odmawiało współpracy. Czuł, jak całe ciało napina mu się do granic. Jakby był zrobiony z drutu i każda emocja była jak prąd, który przez niego przechodzi. Strach. Złość. Tęsknota. Zdrada. Poczucie winy. Bezsilność. I coś, co nigdy nie wygasło, cholerny cień miłości.
Nie mógł na to pozwolić. Nie teraz. Nie z nią.
Zacisnął oczy jeszcze mocniej. Jego palce przesunęły się po jej skórze, jakby nie potrafił się zdecydować, czy trzymać ją czy puścić. Czuł jej dłonie na swoich policzkach. Ciepłe. Znajome. Niebezpieczne. Cholernie niebezpieczne, bo przez ten dotyk był o krok od tego, żeby znów poczuć, że do niej należy. Że tylko ona go zna. A przecież wszystko miał już ułożone. I właśnie to było w tym najgorsze. Że stojąc tu z nią, w tym pokoju, z czołem opartym o jej czoło, czuł, jakby wszystko, co miał, to co z taką pieczołowitością budował z Sophią, miało termin ważności. I ten termin właśnie nadchodził.
Czuł, jak pęka w środku. Jakby ktoś wbijał mu igły pod skórę, po jednej, po kolei. Nie mógł jej tego pokazać. Nie mógł jej pozwolić, żeby widziała, jak bardzo go to łamie. Jak bardzo się boi. Jak bardzo znów zaczyna się gubić. Otworzył oczy. Powoli. I przez sekundę… sekundę za długą… patrzył na nią tak, jakby chciał coś powiedzieć. Jakby chciał się złamać. Ale się nie złamał. Zacisnął zęby. Odsunął lekko głowę. Nie oderwał jeszcze dłoni.
— Co ty mi robisz — wyszeptał w końcu, ledwo słyszalnie. Czoło wciąż oparte o jej. Głos pełen zmęczenia, gniewu, niedowierzania. — Kurwa, Sloane… czego ty jeszcze ode mnie chcesz?
Zaciskał zęby. Bo to, co czuł, nie dawało się oddzielić. Wszystko nachodziło na siebie jak połamane zdjęcia w starym albumie. Każda myśl uruchamiała kolejną, a każda emocja była sprzeczna z następną. W jednym oddechu był wkurwiony i rozczulony, rozdarty i gotowy ją złapać za kark i potrząsnąć. Albo osunąć się przy niej na ziemię i powiedzieć, że nie da już rady. Że naprawdę nie wie, co dalej.
To był chaos. Żywy. Surowy. Namacalny.
Wystarczył jeden dotyk Sloane, jeden pieprzony dotyk, by znów poczuł się jak ten facet, którym był przy niej, mniej poukładany, bardziej drapieżny, impulsywny, jakby cała jego nowa tożsamość nagle wyparowały.
To była pętla czasu. I on znów był tam, gdzie przysiągł sobie, że nigdy nie wróci. A najgorsze, najgorsze było to, że nawet w tym stanie, nawet rozbity w środku jak szklanka roztrzaskana o ścianę i tak chciał ją chronić. Tak samo jak Sophiię. To była pułapka. I on sam ją sobie zbudował.
OdpowiedzUsuń— Nie wiesz, co zrobiłaś… — głos mu zadrżał. — Nie masz pojęcia, co może się teraz wydarzyć…
Jego głos podniósł się, pękł.
— Jeśli ich wydam, to wszyscy będziemy na celowniku, wszyscy. Ty. Ja. Ona. Rozumiesz to? Kurwa, rozumiesz?! — Wyrzucił z siebie z siłą, której nie kontrolował. — Myślisz, że ktoś będzie miał skrupuły? Że odpuści? Że powie, ok on też siedzi, więc sprawa załatwiona?
Oczy miał czerwone od napięcia, szczęka mu drgała. W klatce piersiowej czuł, jakby coś pękało, nie serce, coś głębiej. Jakby całe jego życie właśnie waliło się po raz kolejny, i tym razem nie był pewien, czy uda mu się je znów złożyć do kupy.
— Myślałem, że mam wszystko ogarnięte, że wiem, kim jestem. Z kim jestem. Że to wszystko w końcu ma sens... — Spojrzał na nią. I nagle nie był pewien, kim kurwa teraz jest. I chociaż jego ręce powoli odsuwały się od jej nadgarstków, jeszcze przez moment został w tej przestrzeni między nimi. Jakby nie potrafił się ruszyć. Jakby to był ostatni raz. Jakby oboje wiedzieli, że następnego już nie będzie.
Oczy Cartera wciąż były na niej. Ciemne, przygaszone, z cieniem emocji, których nawet on sam nie był już w stanie nazwać. Zaciągnął się głęboko powietrzem, jakby miał nadzieję, że to go uspokoi. Nie uspokoiło.
— Tracisz tu czas — wysyczał. Cicho, z pełnym jadu chłodem, jakby każde słowo miało ją odciąć od niego raz na zawsze. Jakby próbował odgonić nie tylko jej obecność, ale wszystko, co w nim właśnie pękało. Głos miał niski, niebezpiecznie spokojny, przesycony bólem, którego nie potrafił już inaczej ukryć. Odwrócił wzrok. Zbyt długo na nią patrzył. Zbyt blisko był moment, w którym mógłby znowu zrobić coś głupiego. Dać się wciągnąć. Albo, co gorsza, przyznać, że naprawdę nie chce jej stracić.
— To nie jest twój świat, Sloane. Nigdy nie był. — dodał już ciszej, prawie niewyraźnie. Ale nie cofał się. Nie ruszał. Jakby sam nie wiedział, dlaczego nie potrafi zrobić ostatniego kroku, tego, który by ją odepchnął naprawdę. Stał tak, trzymając się resztek kontroli. Jak człowiek, który już wie, że i tak nie ma wyjścia. I nienawidzi siebie za to.
Carter
Carter nie ruszył się. Nie poruszył ani ramieniem, ani głową, nawet wtedy, gdy przyciągnęła go bliżej. Jakby ciało już dawno przestało być jego, zbyt ciężkie, zbyt zmęczone, zbyt nasączone wszystkim, co w nim pulsowało jak napięte przewody pod skórą. Miał wrażenie, że gdyby zrobił choć jeden ruch, cała ta konstrukcja, którą tego wieczoru tak pieczołowicie stawiał rozpadłaby się w ułamku sekundy. Jej słowa przecinały go na pół. Każde jedno. Bo znała go lepiej niż ktokolwiek. Bo była tą, która widziała, jak podnosi się z dna, ale też jak upada. Wciąż. I mimo tego wracała. Oddychał ciężko, ramiona mu drżały, a spojrzenie było wbite w jedno miejsce na ścianie za nią. Przez chwilę wyglądał tak, jakby coś rozwalić. Albo się rozpłakać. Może wszystko naraz. A ona wciąż stała przed nim. Z tym głosem, który znał na pamięć. Z tą miękkością, której nie był już w stanie znieść. Mówiła “kochanie”, jakby przez te wszystkie miesiące nic się nie zmieniło. Jakby naprawdę mogła go jeszcze dotknąć i nie rozpaść się razem z nim. Jego głowa opadła nieznacznie, czoło prawie dotknęło jej ramienia. Nie odpowiedział. Jeszcze nie. To, co działo się w nim w tej chwili, trudno było ubrać w słowa. Chaos nie był wystarczająco precyzyjnym określeniem. To była burza, rozszalała, ciężka, rozrywająca go od środka. Strach, który piekł od środka. Złość, która nie miała ujścia. Żal, którego nigdy nie wypowiedział. A pod tym wszystkim panika. Brutalna świadomość, że wszystko, co budował, co próbował naprawić, mogło właśnie zacząć się sypać. A Sloane… była jak echo jego przeszłości, które wróciło, by przypomnieć, kim naprawdę jest. Jakby życie, które tak pieczołowicie ułożył, właśnie pokazało mu datę ważności. I to ona trzymała ją w dłoni. A najgorsze? Nie umiał jej nienawidzić. Choć powinien. Za Jamesa. Za to, że coś w nim budziła. Za to, że wciąż potrafiła trafić w ten jeden czuły punkt, o którym wszyscy inni zapomnieli. Bo ona pamiętała. Wszystko.
OdpowiedzUsuń— Nie mów do mnie tak — wycedził nagle, bez siły, jakby każde słowo kosztowało go zbyt wiele. — Nie mów do mnie jakbyś dalej tu była.
Uniósł głowę. W końcu. Spojrzał jej prosto w oczy, ciemne, rozszerzone źrenice, oddech wciąż zbyt płytki. Był zły. Ale pod tą złością… był złamany. Jeszcze nie do końca. Ale prawie.
— Nie pieprz, że mnie ratujesz — głos mu zadrżał. Ledwo zauważalnie. Ale zadrżał. — Nie masz pojęcia, w co mnie właśnie wepchnęłaś.
Zacisnął szczękę. Czuł się jak dzikie zwierzę uwięzione w klatce. Ramiona napięte, spojrzenie rozedrgane. Spojrzał na nią z takim bólem, jakby właśnie odebrała mu resztkę tlenu.
W jego głowie wszystko mieszało się ze sobą. Sophia. Sloane. Ten jebany James. Ludzie z Vegas. Obietnice i strach. Te kilka miesięcy, które miały być nowym początkiem, a nagle zaczęły wyglądać jak pułapka. I on w środku tego wszystkiego, duszący się, rozrywany od środka. Wszystko waliło się znowu. A jednocześnie… Wszystko, czego w tej chwili pragnął, to było oprzeć głowę na jej ramieniu i przez moment nie być nikim. Po prostu sobą. Czuł, jak w nim coś pęka, bezgłośnie, głęboko, nieodwracalnie. Chaos. Z każdą sekundą coraz większy. Była zbyt blisko. Jej głos za miękki. Dłonie zbyt znajome. Serce za głośne, jakby próbowało mu powiedzieć, że już za późno. Na wszystko. Na to, żeby cofnąć słowa. Na to, żeby ją od siebie odepchnąć. Na to, żeby wierzyć, że Sophia i jego nowe życie to coś, czego można jeszcze bronić bez łamania siebie na pół.
W środku szalało pieprzone piekło. Otworzył usta, ale nie od razu padły słowa. Zanim to zrobił, przymknął oczy. Na sekundę. Może dwie. Głębokie, bolesne westchnienie wyrwało mu się z gardła. Jakby właśnie wypuszczał z płuc cały ten dym, którym oddychał przez ostatnie tygodnie.
Potem jego czoło znowu dotknęło jej, ciężej, bardziej zdecydowanie. Nie jak tamto uspokojenie.
Bardziej jak zderzenie dwojga światów, które nie powinny się spotkać, a jednak zawsze kończą w tym samym punkcie.
OdpowiedzUsuń— To nigdy się nie kończy, Sloane — wyszeptał chrapliwie, niemal bezgłośnie, z bólem w głosie, którego nie potrafił już ukrywać. — Możesz podpisać milion układów. Ale oni zawsze wracają. — Spojrzał jej w oczy. Wreszcie. Bez tej zbroi, bez cynizmu, bez maski. Tylko on, rozedrgany, rozdarty, cholernie samotny, nawet jeśli stała tak blisko. — I ty wracasz — mruknął, ledwo dosłyszalnie, z jakąś dziwną goryczą i tęsknotą w jednym. — Zawsze wracasz. I wszystko zaczyna się od nowa.
Carter był gotowy ją odepchnąć. Naprawdę był. W swojej głowie widział ten gest, prosty, gwałtowny, urwany jak wszystkie myśli, które właśnie próbowały się przebić przez rwący szum emocji. Już niemal to zrobił. Naprężył się, poczuł napięcie w przedramionach, jakby właśnie miał uwolnić ją spod dotyku, który dla niego samego był jak przekleństwo. Ale nie zrobił tego. Bo ona musnęła go ustami. Cicho, miękko. Za lekko, żeby to się liczyło, a jednak za mocno, żeby mógł to zignorować. I nagle ten gest ten cholernie drobny gest, wyrwał mu powietrze z płuc.
Jej głos, pytanie, ciepły szept wprost w jego usta, było w tym coś tak intymnego, że przez ułamek sekundy zniknęło wszystko inne. Ci ludzie, te decyzje, wyroki, sieci, z których nie było wyjścia. Byli tylko oni. Tu. Teraz.
Jego ręce znów się poruszyły. Zeszły z jej nadgarstków, przesunęły po ramionach, aż zatrzymały się na jej talii. Mocno. Zbyt mocno. Jakby próbował ją zatrzymać. A może siebie. I wtedy zrobił to, czego nie powinien. Przyciągnął ją jeszcze bliżej. Jednym ruchem. Gwałtownym, instynktownym. Ich ciała zetknęły się w pełni, oddechy wymieszały się w pół słowie. Czuł bicie jej serca, jej zapach, znajomy smak powietrza między nimi. Tyle razy tu byli. Tyle razy się tu gubili. Jego wargi musnęły jej dolną w nieświadomym geście. Nie pocałunek. Jeszcze nie. Ale to było blisko. Za blisko. Jego palce wpiły się mocniej w materiał jej ubrań, jakby tylko to trzymało go jeszcze przy zdrowych zmysłach. Wszystko, czego się trzymał. Ale nie potrafił powiedzieć „przestań”. Nie potrafił też powiedzieć „zostań”. Wstrzymał oddech. I nie pocałował jej. Choć wystarczyłby jeden ruch.
— Kurwa, Sloane… — wysyczał, ale to już nie był gniew. — Idź. — powiedział cicho, chropowato, prawie z rezygnacją. — Idź, zanim znów wszystko zjebiemy.
Carter
Jego świat zatrzymał się dokładnie w chwili, gdy jej usta dotknęły jego. Nie był na to przygotowany. Nie wiedział, czy bardziej tego chce, czy nie chce. Jej pocałunek nie był ani czysty, ani niewinny. Był głodny. Był zrobiony z całej tej mieszanki bólu, strachu i nieumierającej tęsknoty. Był wszystkim tym, przed czym Carter całe miesiące uciekał. Palce na jej talii zacisnęły się gwałtowniej. Jakby jego ciało podjęło decyzję szybciej niż rozum mógł zaprotestować. Zadrżały mu dłonie, prawie niewidocznie, ale wystarczająco, by mógł to poczuć. W sobie. Gardło mu zapiekło. Serce tłukło się pod żebrami jakby miało zamiar rozerwać go od środka.
OdpowiedzUsuńTa kobieta była dla niego końcem świata.
Za każdym razem.
Najgorsze było to, że on… oddawał ten pocałunek. Po prostu, oddawał. Najpierw jak ktoś, kto się broni, kto chce zachować choć milimetr kontroli… a po chwili już bez żadnych pozorów. Z cichym syknięciem przez zaciśnięte zęby uniósł dłonie na jej twarz, wplótł palce w jej włosy i przyciągnął ją jeszcze bliżej, tak blisko, że nie było już między nimi ani jednego oddechu, który nie należałby do obojga.
Ona znała go za dobrze. Wiedziała, gdzie dotknąć, co powiedzieć, by coś w nim się uruchomiło. Ta stara część, której nie potrafił z siebie wypalić. Jakby znała każdy jego przycisk i wciskała je teraz po kolei. Dotykiem. Głosem. Słowami, które piekły jak sól na ranę. Sloane robiła to, co zawsze. Mieszała mu w głowie. Dotykiem. Oddechem. Znajomą bliskością. Przylgnęła do niego, jakby tylko ona mogła go jeszcze utrzymać w pionie. I może miała rację.
Sophia nigdy nie widziała go takiego. Nie dotknęła tej ciemnej warstwy, której Sloane była integralną częścią. Nie znała języka, którym trzeba było do niego mówić, kiedy wszystko się waliło. Ona by się go przestraszyła. Sloane nie. Ona się w tym odnajdywała. Jakby całe życie czekała na moment, aż znów będzie mogła mu powiedzieć: „Zostań. Jestem z tobą.” Jak wtedy pod klubem. Było w tym coś chorego. I coś prawdziwego. I właśnie dlatego Carter czuł, jak grunt pod nogami zaczyna się osuwać. Oddychał nierówno, ciężko. Serce waliło mu jak młot. Był na granicy. Wargi Sloane znów dotknęły jego ust. Nie delikatnie. Nie czekając na zaproszenie. Znała go zbyt dobrze, żeby się wahać. I właśnie dlatego, zamiast ją odepchnąć znów ją do siebie przyciągnął. Jakby szukał w niej ukojenia, którego nie potrafił znaleźć nigdzie indziej. Jakby nienawidził jej za to, że tylko ona potrafi go teraz utrzymać przy życiu.
W głowie miał chaos. W ciele ogień. W sercu przepaść. A jednak, w pewnym momencie coś w nim zaskoczyło. Jakby nagle całe to pragnienie, cała słabość, cały głód, który zdążył się już w nim obudzić… dostały jedną, lodowatą świadomość: Jeśli pójdzie dalej, straci wszystko. Rozerwało go to od środka. Oderwał usta od jej ust nagle, z ciężkim, rwanym oddechem. Odsunął się gwałtownie, jakby nagle oprzytomniał. Jakby dopiero teraz dotarło do niego, jak blisko byli. Zrobił krok w tył, jakby dopiero wtedy zauważył, że ma ją przyciśniętą do siebie. Jakby nagle poczuł na skórze całą tę bliskość, której nie powinno tu być. Otarł usta wierzchem dłoni. Dwa szybkie, nerwowe ruchy. Jakby próbował zetrzeć z siebie smak przeszłości, zanim zdąży go całkiem pochłonąć.
Sięgnął po szklankę. Resztki whiskey. Wlał w siebie jednym, brutalnym duszkiem, nawet nie czując smaku. Szkło z głośnym stukiem znów uderzyło o blat biurka.
Oczy Cartera, ciemne, niebezpiecznie spokojne, wbiły się w nią jak ostrze.
OdpowiedzUsuń— Najpierw… — jego głos był niski, chropowaty — Najpierw podpierdalasz mnie na psy, do gościa z którym pieprzyłaś się za moimi plecami, a potem wsadzasz mi język do gardła? — Jego głos był jak cios w szczękę. Śmiech, krótki, ostry, bez radości, wyrwał mu się z gardła. — Ciebie naprawdę popierdoliło! — Każde słowo cięte. Każde z odrazą skierowaną bardziej do siebie, ale to ona zbierała za to wszystkie rany. Zacisnął szczękę, odwracając na moment wzrok, bo gdyby patrzył dłużej, zrobiłby coś, czego oboje by żałowali. Wetknął do ust papierosa i odpalił go, a potem odrzucił zapalniczkę na blat.
— Jesteś ostatnią osobą, kurwa, rozumiesz?! Ostatnią osobą której chcę tutaj przy mnie. — Splunął te słowa jak truciznę. — Do cholery!
Zęby mu się zacisnęły tak mocno, że aż drgnął mu mięsień na policzku. Zacisną pięści. Głos, w którym coś pękało, ale nie pozwolił, by była to słabość. Milczenie zawisło gęste jak dym. On stał. Ale wszystko w nim drżało. Jakby dopiero teraz zobaczył, jak blisko krawędzi znowu stoi. Jego głos, kiedy w końcu dobył się z jego gardła, był szorstki. Ochrypły. Pęknięty.
— Nie mieszaj mi w głowie — syknął cicho, z gardła. Zacisnął powieki, jakby próbował zagasić ten ogień w sobie siłą woli. Komiczna próba, on i wola. Przy niej nigdy nie działały. — Słyszysz? — jego szept przeszedł w coś chropowatego, brutalnie szczerego. Wyprostował się, jakby dopiero teraz naprawdę wziął głęboki oddech taki, który nacina płuca od środka. — Trzydzieści lat… pierdol się z tym gadaniem… — Carter prychnął krótko, jakby ją wyśmiewał… ale to był śmiech człowieka, który właśnie traci grunt pod nogami. Podniósł rękę, jakby coś chciał pokazać, ale tylko zacisnął palce w pięść. — Jak to wszystko się spierdoli, jak mówisz… to ja sam się odstrzelę, zanim pozwolę, żeby mnie wsadzili do jebanego więzienia. — Powiedział to całkiem spokojnie. To było najgorsze, ta spokojna pewność w jego głosie. Ciche zdanie, które miało bardziej zaboleć niż wszystkie wcześniejsze wrzaski.
— Więc przestań mi tu pierdolić o tym, jak mnie uratujesz. Bo nie masz pojęcia, o czym mówisz. — Patrzył na nią ciemnym, ostrym spojrzeniem jakby chciał, żeby dotarło do niej już absolutnie wszystko, co wypierała.
Carter
W momencie, w którym Sloane sięgnęła po jego telefon, coś w nim szarpnęło gwałtownie, jak nerw pod napięciem. Odruch, szybki, brutalny jak u kogoś, kto całe życie bronił swojej prywatności i kontroli bardziej niż własnego serca. Wyrwał urządzenie z jej dłoni nie dlatego, że bał się, co zrobi, ale dlatego, że to była granica. Najgłębsza. Najbardziej osobista. Święta. A ona wkroczyła w nią jak w swoje. Zaraz potem nastąpiło to pieprzone uderzenie świadomości. Sekunda wcześniej całował jej usta tak, jakby od nich zależało jego przetrwanie, a teraz czuł w ustach tylko metaliczny smak błędu, gorycz i cholerną wściekłość na własne słabości. Złość na nią była prostsza. Na siebie, trudna do zniesienia. Każdy impuls, który go do niej popchnął, teraz krzyczał mu w głowie jak alarm ewakuacyjny. Czuł chaos, strach, napięcie wbite w ciało jak rozgrzane gwoździe. Serce waliło mu za szybko, jakby próbowało przebić klatkę piersiową i uciec stąd pierwsze. Myśli rozbiegały się w tysiące stron, Sophia, Vegas, policja, Sloane, pierdolone uczucia. Nienawidził tego, że ona wciąż potrafi odpalić w nim każdą reakcję: pożądanie, gniew, panikę, tę cholerną tęsknotę. I że wszystko to mieszało się w jednym miejscu, bez żadnej logiki. Najgorsze było to, co czuł tuż pod skórą, ten znajomy impuls destrukcji, który Sloane zawsze wyciągała z niego na wierzch. Właśnie dlatego poczuł tę pierwotną odrazę wymieszaną z uzależnieniem. Bo wiedział, że „ona” to część jego nałogów. A on w końcu zaczął z nich wychodzić. Każde spojrzenie na jej usta przypominało mu, jak bardzo przed chwilą dał się ponieść. Jak łatwo zapomniał, kim próbuje być. Jak blisko był powrotu do miejsc, z którego tak długo się wyszarpywał. I dlatego właśnie jego gniew był tak niebezpiecznie zimny. Bo nie był skierowany tylko do niej. Większość żaru celował wtedy we własną pierś.
OdpowiedzUsuńZareagował instynktownie. Jego dłoń zacisnęła się na jej nadgarstku z tą samą siłą, z jaką chwytał broń w klubie, gdy coś szło nie tak. Drugą ręką wyrwał jej telefon z dłoni. Szarpnięcie było szybkie, pewne, bez cienia wahania. Nie obchodziło go, że mogłoby ją to zaboleć. W tej chwili liczyło się tylko to, że naruszyła granicę. I że miała czelność tak po prostu grzebać się w jego życiu, jego problemach, jego prywatności.
— Pojebało cię do reszty? — syknął. Jego głos był chropowaty, ostry jak szkło, nie unosił się, ale był groźniejszy niż krzyk. — Myślisz, że to jakiś pierdolony żart?
Wcisnął komórkę do tylnej kieszeni spodni, wzrok przyklejony do jej twarzy. Serce waliło tak, że czuł je w gardle. I nawet nie chodziło już tylko o Sloane. Chodziło o to, jak cholernie szybko rozpieprzyła wszystko, co zbudował. Cały jego balans. Spokój. Zasady. Carter nawet nie drgnął, kiedy Sloane złapała go za policzki. Pozwolił jej mówić. Ale gdy skończyła coś w nim się domknęło. Jakby ktoś zatrzasnął stalowe drzwi. Jego spojrzenie było martwe. Bez iskry. Bez ognia. Zupełnie jakby wszystkie emocje spłonęły w jednej sekundzie, zostawiając tylko popiół. Wziął jej dłoń z własnej twarzy. Powoli. Tak powoli, jakby odgarniał z ubrania ostatni ślad brudu.
— „Ogarniemy się”… Jasne. Ty i ja. Najbardziej toksyczny duet na tej pierdolonej planecie.
Zrobił krok w tył. Jakby każdy centymetr, który odzyskiwał pomiędzy nimi, był mu potrzebny do oddychania. Czuł jej spojrzenie na sobie, uparte, pewne, gotowe walczyć dalej i to doprowadzało go do szału jeszcze bardziej. Nie dlatego, że nie wiedziała, kiedy odpuścić. Ale dlatego, że znała go na wylot. Zbyt dobrze widziała, jak bardzo jest na granicy. Miała rację. I to było najgorsze.
Nienawidził jej za to, jak bardzo potrafiła w nim grzebać. Jak otwierała wszystkie szuflady w jego głowie jednocześnie, robiąc burdel, którego on nie miał już siły sprzątać. Przez sekundę miał ochotę rzucić czymś jeszcze, cokolwiek, by odciąć się od jej głosu, od jej dłoni, od jej pieprzonych racji. Wiedział, że jeśli zostanie tu choć chwilę dłużej, to sam zacznie błagać, żeby go nie zostawiała. A tego nie zniosłaby jego duma. To nie była decyzja. To była ucieczka. Sięgnął po kluczyki rzucone gdzieś w stercie papierów, ręka drżała mu tak mocno, że przez moment ich nie trafił. Jakby jego własne ciało miało dość tej maski twardziela. Nie spojrzał na nią. Chciał zatrzasnąć drzwi. Chciał trzasnąć nimi tak mocno, żeby ściany zadrżały i zagłuszyły w nim wszystko, co w nim krzyczało. Ale nie zrobił tego. Po prostu wyszedł, cicho, szybko, jakby uciekł z miejsca zbrodni.
OdpowiedzUsuńProblem polegał na tym, że od niej mógł odejść. Od siebie, nie miał dokąd.
Carter
Carter zaciągnął się jeszcze raz, powoli, jakby każdy milimetr dymu miał mu pomóc poukładać to, czego poukładać się nie dało. Ręce miał skute zimnem, ale nawet tego właściwie już nie czuł, dopiero jej drobne palce obejmujące jego, delikatne, cieplejsze od niego, dopiero to przywróciło mu świadomość własnego ciała.
OdpowiedzUsuńNie spodziewał się jej tu zobaczyć. Nie teraz. Nie o tej porze. Nie w tym stanie. Gdy koc opadł mu na ramiona i poczuł zapach jej szamponu, którego nigdy nie potrafił nazwać, ale który na niej pachniał jak coś, co można pokochać, dopiero wtedy naprawdę drgnął. Głęboko w klatce, jakby ktoś przełączył w nim ukryty bezpiecznik. Siedział tak chwilę, milcząc, gapiąc się w mrok miasta, które nigdy nie spało, ale które jemu dawało poczucie obezwładniającej samotności.
— Przepraszam, nie chciałem cię obudzić — odezwał się w końcu, głosem zbyt niskim i chropawym, jakby te słowa przejechały po nim od środka papierem ściernym.
Nie spojrzał jeszcze. Nie potrafił, bo wiedział, że jedno jej spojrzenie i wszystko, co trzymał w sobie całą noc… pęknie. Zamiast tego zgasił papierosa o popielniczkę ustawioną na stoliku, a palce, te zimne, sztywne, zacisnął mocniej na jej dłoni, jakby upewniał się, że ona jest prawdziwa. Pociągną ją nieco wyżej i przyłożył sobie do ust, składając na wierzchu jej dłoni pocałunek. Dopiero wtedy obrócił delikatnie głowę. Włosy miała potargane, koszulka jego, za duża, spadała jej z ramienia w najpiękniej nieidealny sposób. A w jej oczach… zero wyrzutu. Zero presji. Tylko troska. I ta miękka siła, którą dawała mu jak powietrze.
— Przepraszam, że nie napisałem. — Palcami przesunął po jej dłoni, jakby przepraszając ją każdym milimetrem dotyku. — Miałem… ciężki wieczór.
To wszystko, co mógł jej teraz dać. Cokolwiek więcej musiałby nazwać. A on jeszcze nie był pewien, czy potrafi.
Carter wcale nie planował wracać tak późno. Wychodząc z mieszkania, miał w głowie najprostszy scenariusz: pojechać do klubu, pogadać ze Sloane, ustalić konkrety dotyczące tego, co się za nimi wlecze… i wrócić do Sophii. Zasnąć obok niej. Czuć jej kolano wbijające się w jego bok, na zmianę z włosami łaskoczącymi go w policzek. Zwyczajne rzeczy. Normalne. Ale nic z tym światem, z tamtą częścią jego życia, nie było zwyczajne ani normalne. Sloane jak zwykle weszła w to z buta. Potrafiła jednym zdaniem przypomnieć mu, że jeszcze nie wszystko z tamtego piekła spłonęło. Rozmowa, która miała potrwać dziesięć minut, zamieniła się w taniec wokół prawd. W nerwy. W emocje. W historię, która nigdy nie dała im się do końca zostawić za sobą. A potem wszystko, co miało być proste… przestało takie być. Wyszedł z klubu później, niż powinien. Z za ciężką głową i za ostrym spojrzeniem, żeby wracać prosto do łóżka. Dlatego wsiadł za kierownicę, chociaż nie powinien, bo nie wypił przecież mało. Musiał się jednak od wszystkich odciąć. Pomyśleć. Zanim zapalił ostatniego papierosa na tarasie, czuł, jak tamta rzeczywistość znów próbuje założyć mu ręce na gardło. Wciągnąć go z powrotem w błoto.
A potem… przyszła ona. Z kocem. Z troską zamiast oskarżeń. Z ciepłem w oczach tam, gdzie inni mieli zawsze wyrzut. I coś w nim ustąpiło. Coś puściło. Jakby Sophia jednym spojrzeniem zmyła z niego cały brud nocy. Carter nie chciał wracać późno. Ale czasem przeszłość nie pyta o pozwolenie. Przynajmniej znalazł powód, żeby zawsze wracać.
Oparła głowę o jego ramię. I wtedy, w tym jednym geście, Carter poczuł coś, co go zatrzymało na krawędzi. Jakby powiedziała mu bez słowa: jestem tu. Nie zadaję pytań. Nie musisz się tłumaczyć. Oddychaj. Ze mną. Zaciągnął koc bardziej, obejmując ją wraz z nim, wciągając ją pod swoją rękę tak, jakby wpychał ją do bezpiecznej twierdzy. Cichy, niechętny, ale szczery uśmiech pojawił się na sekundę w kąciku jego ust.
— Powinnaś mnie przynajmniej opieprzyć, że wróciłem o tej godzinie — mruknął półżartem, ale głos mu zadrżał.
Nachylił się i dotknął jej czoła ustami, krótko, uważnie, jakby upewniał się, że nadal jest ciepła, że oddycha, że śni jeszcze nie uciekły z jej skóry.
OdpowiedzUsuń— Chodź, motylku — powiedział w końcu miękko, głosem już znów bardziej jego. — Zanim tu naprawdę zamarznę, jak kretyn.
Podniósł się pierwszy, wciąż trzymając ją za dłoń, jak kotwicę. Jak tlen. Wiedział, że jutro nie będzie łatwiejsze. Że będą pytania, odpowiedzi, których nie da się powiedzieć spokojnie. Ale teraz? Teraz chciał zrobić coś, czego nauczyła go dopiero Sophia. Zostać. Nie uciekać. Pozwolić się przytulić. Zanim weszli do środka, zatrzymał ją jeszcze na sekundę. Wystarczająco długo, żeby spojrzała mu w oczy. I żeby zobaczyła w nich rzecz, której nie wypowiedział tej nocy na głos: tylko dzięki tobie wróciłem.
Carter