
Sloane Senna Fletcher ——— 22 latka; urodzona 16 maja 2003 roku w Los Angeles. Piosenkarka, tancerka i autorka tekstów o francusko-amerykańskich korzeniach, tworząca emocjonalny pop z elementami zmysłowości i surowej szczerości. Rodzice mieli fantazję, plany i prochy, dlatego Sloane w dokumentach widnieje jako Sloane Senna Fallon Delphina-Roux Petronille Fletcher-Basset. Jedyna córka Ivonne Basset - francuskiej modelki i jedno z wielu dzieci Desmonda Fletchera - amerykańskiego perkusisty zespołu alternatywnego Hollowed Souls. Właścicielka podążającej za nią krok w krok Rue. Zwyciężyni Grammy 2025 za Best New Artist, krążą plotki, że ojciec maczał palce w tym, aby dostała statuetkę. Między 2024, a 2025 była w międzynarodowej trasie don't call him back po wydaniu drugiego albumu old receipts. Mieszkanie w SoHo. Instagram.
Sloane Fletcher jest dziewczyną, która ma w życiu wszystko, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Bo nie pozwoli, aby obcy dostrzegli więcej niż chce pokazać. O swoich słabościach do ciemnych oczu, perfum z nutami tytoniu i słodkich słów, w które nie wierzy, opowiada w piosenkach podbijając TikToka i listy przebojów, na których króluje przez tygodnie. Urodziła się z nazwiskiem znanym od dekad. Otworzyło to przed nią wiele drzwi, zza które chętnie zagląda i garściami bierze to, co jest jej oferowane. Starannie pielęgnuje swoją karierę od szesnastego roku życia, kiedy pierwszy raz podzieliła się ze światem swoimi tekstami i głosem. Filmik wybił się momentalnie, a wytwórnie rozpoczęły między sobą wojnę, aby przygarnąć Sloane pod swoje skrzydła. Pierwszy poważny kontrakt podpisała dwa lata później. Wbrew matce, która wymarzyła dla niej karierę w Hollywood. Wbrew ojcu, który kręcił nosem na popowe szmiry, ale nawet mimo swojej niechęci, o ile nie jest czymś akurat naćpany lub nie szuka swoich zagubionych dusz na pustyniach, pojawia się na koncertach.
Sloane Fletcher sama do końca nie wie, jaka jest tak naprawdę. Na scenie jest głośna, pewna, nieco niebezpieczna. Nie ma tam chwili na zawahanie, a każda sekunda jest dokładnie zaplanowana. Poza sceną wśród mniej lub bardziej znajomych osób zdaje się, że wcale z niej nie schodzi. Ciągle odgrywa narzuconą sobie rolę, tyle, że przed mniejszą publicznością. Szuka towarzystwa, które bez mówienia tego na głos, da jej hałas i adrenalinę, aby zagłuszyć wszystkie niewypowiedziane na głos emocjonalne i fizyczne potrzeby. Nie pozwala ludziom się poznać, a oni, zdaje się, że wcale też nie chcą wiedzieć co tak naprawdę w niej się kryje.
Sloane Fletcher próbuje być autentyczna, ale nie wie, gdzie zaczyna się ona, a gdzie akt.
🎶🎶🎶
Zaire opadł ciężko na tylną kanapę czarnego SUV-a, a kolorowe światła miasta rozmywały się za szybą, mieszając z pulsującym w jego żyłach chaosem. Ostatnie godziny zlewały się w jedną, nieprzytomną plamę. Czuł słodki, mdlący dym marihuany unoszący się gęsto nad stołem, który rozpuszczał mu myśli, odrywając go od rzeczywistości.
OdpowiedzUsuńManager, Travis, niemal siłą wyciągnął go z imprezy, łapiąc mocno za ramię.
– Wystarczy, Crawford. Koniec na dziś. Masz cholerny koncert!
Starał się ogarnąć go na tyle, by nie padł twarzą wprost na beton.
– Wyluzuj, stary – mruknął Zaire, choć już dawno przestał kontrolować czas i przestrzeń. Słowa wychodziły mu ciężko, imprezował od dwóch dni.
W SUV-ie grało Illmatic, a jego kumple śmiali się do rozpuku z jakiejś pierdolonej historii o dziewczynie, która wpadła do basenu w płaszczu z alpaki. Zaire nie pamiętał, czy się śmiał razem z nimi. Miał w głowie mgłę i ogień jednocześnie. Whisky jeszcze grzała mu przełyk.
Zegar na backstage’u wskazywał 22:51.
Zaire miał to w dupie.
Wszedł tylnym wejściem, z kapturkiem naciągniętym na połowę twarzy, choć wiedział, że i tak każdy go rozpozna.
Czas rozciągnął się jak guma do żucia. Jeszcze godzinę temu śmiał się gdzieś w suite na Midtownie z ziomkami, których nawet nie znał z imienia. Ktoś coś wciągał, ktoś krzyczał, że grają jego track, a on sam leżał z głową wciśniętą w aksamitną kanapę i patrzył na sufit, który się kręcił.
Gdy teraz szedł korytarzem technicznym, czuł jak każdy krok brzmi zbyt głośno, jakby miał na nogach ołowiane ciężarki.
Drzwi uderzyły o ścianę z hukiem, który momentalnie zagłuszył wszystkie rozmowy i wywołał serię spojrzeń rzucanych w stronę wejścia. On wszedł jak do siebie. Carter ZAIRE Crawford. Wysoki, luźno ubrany, w ciemnych okularach i koszulce, która wyglądała, jakby jeszcze godzinę temu leżała na podłodze czyjegoś apartamentu.
Asystenci biegali jak szczury po tonącym statku. Ktoś coś krzyczał. Ktoś upuścił iPada. Gdzieś w oddali słychać było publiczność – tysiące gardeł, czekających, aż pojawi się na scenie.
Sloane siedziała na tym czarnym krześle reżyserskim, z puszką coli i wzrokiem, który potrafiłby spalić scenę szybciej niż jego set. Gdy go zobaczyła, powoli wstała.
Zaire patrzył prosto. Przekrwione oczy, suche gardło, puls w karku. Mózg jeszcze był gdzieś na Manhattanie. Ale ego wróciło wcześniej.
Nie drgnął, gdy jej paznokcie wbiły się w jego skórę. Nawet gdy zacisnęła palce z siłą, która mogłaby wycisnąć skruchę z każdego innego, on patrzył na nią z półprzymkniętymi powiekami, jakby go to wszystko… bawiło. Jakby to był tylko kolejny odcinek w serialu, który oglądał z kanapy we własnej głowie.
Ona mówiła, on patrzył. Pod jego spojrzeniem błyszczały iskry ironii, pobłażliwości i czegoś na kształt przekornego wyzwania.
— Wyluzuj, Sloane — rzucił, z kpiącym uśmiechem błąkającym się w kącikach ust. Jego oczy były przekrwione, ale wciąż jasne, przebiegłe, jakby adrenalina i substancje wciąż toczyły w nim wojnę o dominację.
Kiedy puściła go i cofnęła się o krok, przekrzywił głowę, jakby oceniał dzieło sztuki. Przeciągnął dłonią po twarzy dokładnie w miejscu, w którym dotykała go jej ręka, a potem uśmiechnął się z tym swoim sygnaturowym, cholernie irytującym uśmieszkiem — szelmowskim, jakby każde jej słowo, każdy nerw, każdy wulkan pod skórą był dla niego jak flirt, jak zaproszenie do dalszej gry.
— Tęczowa pigułka, huh? — mruknął z lekkim chrypnięciem. — Tak, coś w tym stylu. Ktoś nazwał ją „szczęśliwym końcem”. Nie pytaj. Ale jakbyś chciała spróbowaać… — poruszył zachęcająco brwiami.
Zrobił krok w jej stronę, nachylając się lekko, zmniejszając dzielącą ich odległość niemal prowokacyjnie. W powietrzu znów zawisł intensywny, przytłaczający zapach drogiego tytoniu zmieszanego z marihuaną i perfumami, który przypominał bardziej nocny klub na Manhattanie niż zaplecze koncertowe.
Zanim się odezwał, do Sloane podszedł jej ochroniarz. Nie trzeba było słów. Wystarczyło spojrzenie, mocne i stanowcze, oraz dłoń na jej ramieniu, która zasygnalizowała: „dość”. Jakby miał ją odciągnąć od granicy, której nie warto przekraczać. Jakby znał takich jak Zaire lepiej niż ktokolwiek inny i wiedział, że oni karmią się ogniem. A ona płonęła.
UsuńW tej samej chwili manager Zaire’a, Travis, pociągnął go za ramię, próbując wprowadzić jakąkolwiek dyscyplinę w chaotyczną sytuację.
— Ogarnij się, Carter! — warknął półszeptem, nerwowo zerkając na zegarek. — Wiesz, ile to kosztuje, prawda?
Zaire wyrwał się lekko, wzruszając nonszalancko ramionami, jakby słowa managera były tylko irytującym szumem.
Gdy Travis zaczął krążyć obok niego jak rozwścieczony dron, a ochroniarz wciąż trzymał Sloane na granicy wybuchu, Zaire skinął na jednego ze swoich towarzyszy, chudego chłopaka w czarnej bluzie z kapturem, który wyglądał jak ktoś, kto od dawna nie śpi i od jeszcze dłużej nie mówi nie. Tamten od razu zrozumiał sygnał.
Z kieszeni kurtki wyjął małe czarne etui, otworzył je z wprawą i jednym ruchem posypał kreski na lustrzanym wieczku. Trzy cienkie, równe linie. Bezbłędna precyzja. Jakby robili to setki razy. Bo robili.
Zaire odwrócił się na moment, podszedł do niego leniwym krokiem i pochylił się jak do modlitwy, ale nie zamknął oczu. Zamiast tego zerknął przez ramię na Sloane – cały czas z tym samym uśmiechem, jakby robił to tylko dla niej.
Nachylił się, pociągnął jedną kreskę, prostując się z głośnym wciągnięciem powietrza przez nos. Uniósł głowę, przymknął powieki i westchnął przeciągle, teatralnie, jakby dopiero teraz wszystko zaczęło się układać w logiczną całość. Oblizał palec, którym przeciągnął po pozostałościach białego pyłu. Potem ruszył w jej stronę z powrotem, powolnym krokiem, jakby właśnie wychodził z dymu.
Przeszedł tuż obok niej, posyłając jej zaczepne, bezczelne spojrzenie, które zdawało się tylko podsycać jej gniew. Sięgnął po jej puszkę z Coca-Colą, tę samą z różową słomką wsypał zawartość do niedopitej puszki coli z różową słomką i bez pytania, patrząc jej prosto w oczy, wypił do końca, nawet nie próbując ukrywać uśmiechu, który pojawił się na jego ustach.
Było w nim coś nieprzyzwoicie odklejonego od rzeczywistości. Jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, ile kosztuje go to jedno zachowanie. A może właśnie o to mu chodziło — żeby wszyscy zobaczyli, że on się po prostu nie boi. Że ma wyjebane. Że granice istnieją tylko dla tych, którzy się ich boją. On — nie zamierzał się cofać.
— Pięć minut, mówiłaś? — Uniósł brew. — Wiesz, co można zrobić w pięć minut, Sloane?
Carter
Zaire stał dokładnie tam, gdzie zawsze — w samym centrum zamieszania, które sam wywołał. Chaos zdawał się formować wokół niego niczym pole magnetyczne, a on był jego źródłem. Ludzie biegali, krzyczeli, próbowali ratować sytuację, trzymać ją w ryzach, a on? Stał, jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie, jakby był obserwatorem własnego upadku i zarazem jego reżyserem.
OdpowiedzUsuńNie krył niczego. Wręcz przeciwnie, wciągnięcie kreski wśród techników, artystów, ochroniarzy i pracowników promocji miało w sobie coś performatywnego. Jakby to było jego prywatne widowisko, jego teatr degeneracji, jego niepisany akt otwarcia. Zachowywał się tak, jakby backstage należał tylko do niego. Jakby ten wieczór był tylko tłem dla jego obecności. Jakby wszystko i wszyscy istnieli wyłącznie na jego zasadach.
Działał na innych jak rozlana benzyna. Jedno spojrzenie, jeden ruch, jedno słowo i wszystko mogło zapłonąć. A mimo to, im bardziej był destrukcyjny, tym mocniej niektórzy chcieli go dotknąć.
Słuchał Sloane uważnie, z pewnym rodzajem nonszalanckiego szacunku, który był gorszy od obojętności. Jakby każde słowo, które wypowiadała, było refrenem znanej mu piosenki, czymś, co już kiedyś słyszał, ale mimo wszystko puszczał sobie dla klimatu. To nie była tylko złość. To był wyrok. Cichy, ale nieodwracalny.
I on to czuł.
To był ten ton, kiedy ktoś przestaje wierzyć, że jesteś w stanie dowieźć to, co obiecałeś.
Nie przerywał. Nie musiał. Mówiła z taką siłą, że każde słowo rezonowało w powietrzu jak uderzenie perkusji. On odpowiadał tylko spojrzeniem — intensywnym, twardym, lekko rozbawionym. Takim, które mówiło: „wrócimy do tego później, w innym rytmie, przy innej melodii”.
Wciągnął powietrze przez nos, nie po to, by oczyścić resztki narkotyku, ale jakby próbował zatrzymać w sobie resztki tej nocy. Spojrzał na nią — i nie znalazł w jej oczach nic, co mógłby rozbroić uśmiechem.
Nie tym razem.
Kiedy Clara rzuciła chłodnym tonem, by Sloane na niego nie patrzyła, Zaire zrobił dokładnie to, co przewidywalne. Patrzył. Uparcie. Jakby tym samym wkraczał w jej przestrzeń jeszcze mocniej, jeszcze bezczelniej. Jakby zakaz dawał mu przyzwolenie.
Gdy przepchnęła się przez ludzi, z iskrami w oczach i napięciem, które można było kroić nożem, on jedynie dopił ostatni łyk z jej puszki — tej z różową słomką — i odstawił ją z ostentacyjnym luzem, który aż zadźwięczał o blat.
— W mojej pamięci na pewno — mruknął cicho.
Uśmiechnął się. Z pozoru kpiąco. Ale gdzieś pod warstwą nonszalancji czaiło się coś innego.
Wargi drgnęły, jakby rozważał, czy powiedzieć coś więcej. Ale nie musiał. Cały był jednym wielkim komentarzem. Ruchy, spojrzenia i oddechy grały lepiej niż słowa.
Travis pojawił się obok, jak cień sumienia.
— Musisz się wziąć w garść. I to natychmiast — powiedział twardo.
Zaire spojrzał na niego z przekąsem.
— Wziąłem się, przecież widzisz. Składam się do kupy w wersji deluxe.
Travis nie kupował tej wersji, ale znał go zbyt dobrze, by wdawać się w dyskusję. Zaire nie był jeszcze na dnie. Jeszcze unosił się na powierzchni.
Zrzucił z siebie koszulkę, odsłaniając pokryte tatuażami ciało. Był gorący, na każdej możliwej płaszczyźnie: emocjonalnie, fizycznie, chemicznie. Drżał lekko, ale twarz miał spokojną. Przesadnie spokojną. Jakby ciało nie nadążało za spokojem, który sobie wmówił.
Stanął naprzeciwko Sloane. Nadal. Wciąż. Jakby cały czas chciał zostać w jej zasięgu, jakby prowokował ją tylko po to, by nie pozwoliła mu zniknąć.
Spojrzał na zegarek.
— Trzy minuty — rzucił cicho, niemal szeptem. Dokładnie tyle trwał ich kawałek.
— Wystarczy, żeby zrobić show. Albo rozpierdol.
Nachylił się do niej, blisko. Zbyt blisko. Tak, że znów uderzył ją ciężki zapach jego skóry i perfum.
— A może jedno i drugie.
A potem się wyprostował. Zaciągnął się ostatnim oddechem, spojrzał raz jeszcze na światła za kurtyną.
Wszedł w tryb.
Złapał mikrofon, poprawił łańcuch na szyi, który przesunął się podczas całego tego spektaklu. Przymknął oczy.
Gdy je otworzył — był gotowy.
Nie do koncertu.
Do wejścia w ogień.
Carter
Wyszedł na scenę jakby nic się nie wydarzyło.
OdpowiedzUsuńJakby nie spóźnił się godzinę, nie wciągnął kreski za kulisami, nie zostawił za sobą chaosu.
Jakby jego obecność była naturalnym przedłużeniem tej nocy.
Ciała fanów w tłumie falowały jak ocean, światła waliły po twarzy, ale on widział tylko ją.
Sloane.
Szła jak zbrojna bogini. Mikrofon w dłoni jak broń. W oczach wojna.
Czuł jej złość. Była ostra, żywa. Nie musiała nic mówić – wystarczyło, że stanęła obok niego.
Jej zapach wżerał się pod skórę. Gdzieś między gardło a kręgosłupem wpełzło mu to znajome napięcie. Głos jeszcze milczał, ale ciało już reagowało.
Ludzie wrzeszczeli jego imię. Jej imię. Głos tłumu łupał mu w piersi jak drugi bas.
Zaire oblizał dolną wargę. Pomału. Przymknął na moment powieki.
Poczuł, jak dźwięk wchodzi w niego przez podeszwy butów.
Nie wiedział, czy to adrenalina, czy resztki koksu, ale miał wrażenie, że lewituje.
Z boku kątem oka widział, jak unosi brew.
Ten mały gest. Kącik ust, ledwo drgający.
Uśmiech zbudowany z pogardy, profesjonalizmu i zimnej pewności siebie.
Zamiast go zdławić, podsyciło to coś. To jego własne ego, to jego perwersyjne przywiązanie do ryzyka.
Chciał ją wyprowadzić z równowagi. Chciał ją złamać, tylko po to, żeby patrzeć, jak się odbudowuje.
A może tylko chciał, żeby go zauważyła inaczej niż przez pryzmat spóźnienia i śladów po nocy.
Jej głos popłynął pierwszy. Powolny, zmysłowy. Brzmiała, jakby go odpychała i jednocześnie przyciągała.
Zaire miał wejść dopiero w drugiej zwrotce.
Ale już teraz czuł, że musi się do niej zbliżyć.
Nie fizycznie – muzycznie. Energią. Tempem. Wibracją.
Zrobił pół kroku w jej stronę.
Nie odrywał od niej wzroku.
Szeptała słowa do mikrofonu, jakby mówiła je do niego.
Wsunął język za zęby, uśmiechnął się leniwie.
Znał ten utwór. Wspólnie go napisali. Ale teraz… teraz brzmiał inaczej.
Brzmiał jak zapowiedź wojny.
Był gotowy.
Zaire odwrócił głowę w stronę tłumu. Podniósł mikrofon. Nie musiał nic mówić, by usłyszeć wybuch euforii. I wtedy, dokładnie w uderzeniu czwartego taktu, wszedł.
Z werwą. Gładko. Jakby nigdy nie zniknął, jakby to wszystko — jego nieobecność, ich napięcie, narkotyki, złość — było częścią przedstawienia.
Może właśnie było. Bo tak, jak ona trzymała w dłoni mikrofon, on trzymał w dłoni tłum.
I razem, choć mieli ochotę się pozabijać — mieli też zamiar spalić tę scenę do gołej ziemi.
Dla niej to był test.
Dla niego — teatr chaosu.
Ale w tej chwili byli jednym: dźwiękiem, światłem, gniewem, który można było zatańczyć.
I wszystko mogło się rozpaść…
Ale jeszcze nie teraz.
Zaire
Tłum wył jak cholerne morze. Falował między beatem a światłami. Zaire czuł to całym ciałem. Z każdą sekundą bardziej.
OdpowiedzUsuńJej obecność była jak fala, silna, błyszcząca, piękna. Nie mógł jej zatrzymać, więc nawet nie próbował. Po prostu uniósł ręce. Poddał się. Dał się porwać.
Zaire oddychał ciężko. Był w transie. Ten stan, który znał tylko stąd, ze sceny, z tłumu, z dymu i światła. Ciało działało samo. Mikrofon jak przedłużenie ręki, głos jak echo jego wnętrza. Adrenalina bujała nim tak, jakby był znowu na tym dachu na Flatbush, freestyle’ując do bitu z telefonu.
Ale to nie był Brooklyn. A on nie był już „nikim”.
Mikrofon kleił mu się do dłoni. Głos miał nisko zawieszony, rytmiczny, głęboki. Czuł, jak jego zwrotka łapie publikę za gardło. Widział to: ręce w górze, kamery w powietrzu, światła w oczach. Ćwiczył to. Przelatywał ten fragment w głowie setki razy. Ale tego nie przewidział.
Jej.
Tego spojrzenia. Tego kroku. Tego, jak nagle znalazła się obok niego.
Jej ruchy były kontrolowaną burzą.
Skóra błyszczała, włosy tańczyły, biodra pracowały jak hipnotyczny rytm.
Wiedziała, jak się poruszać. Wiedziała, gdzie spojrzeć.
To było coś więcej niż występ.
To było jakby obserwował gwiazdę, która właśnie wchodzi na orbitę i rozświetla wszystko dookoła.
Czuł jej energię jeszcze zanim się zbliżyła.
Chwyciła za jego łańcuch i przyciągnęła go bliżej. Tego nie było w planie, a mimo to Carter nachylił się, tak jak chciała. Zbliżył twarz do jej twarzy. Zapatrzył się w nią, tak, jakby próbował odczytać coś w jej oczach, choć wiedział, że to jebane pole minowe.
Jej dłoń – chłodna, pachnąca jak scena po północy – przesunęła się po jego karku.
Kropla potu spłynęła mu wzdłuż kręgosłupa.
Ramiona mu zadrżały.
Nie od emocji.
Od czystego, narkotycznego uniesienia.
Złożyli się w ten moment jak wersy w refrenie. Napięci. W rytmie.
Światła błyskały. Tłum się darł. On tylko stał.
Pozwolił jej dotykać.
Pozwolił jej prowadzić.
Czuł jej paznokcie na karku, jej oddech gdzieś między ramieniem a szyją.
Jej dłoń zjeżdżającą niżej, przez biceps, po torsie… zatrzymującą się przy pasku.
To było jej show.
Jej światło.
Jej scena.
A on?
On mógł być tylko ramą dla jej obrazu. I to było wystarczające. To było więcej niż wystarczające. To było doskonałe.
Jej głos wszedł w beat, gładki i chłodny jak aksamit namoczony w benzynie.
Wycinała słowa z powietrza z chirurgiczną precyzją, ale była w tym też furia. Pasja. Głód.
Każde zdanie mówiło: patrzcie na mnie.
I wszyscy patrzyli.
A potem odeszła. Jak królowa, która już wszystko spaliła i nie musi się odwracać.
Odeszła kilka kroków. Ale zostawiła po sobie ślad. Na skórze. Na mikrofonie. Na czymś znacznie głębszym niż to, co mógł wciągnąć czy wypalić.
I wtedy spojrzała. Raz. Krótko. Jakby chciała powiedzieć: Twój ruch, Carter. Twój, kurwa, ruch.
Zaire nie był już sobą. Nie tym, który zjawił się godzinę po czasie z pustką w oczach i zapachem imprezy na skórze. Scena wciągnęła go całego. Spaliła resztki cynizmu, przyciszyła ego, zostawiła tylko instynkt. I ją. Wsunął się między taktami, bez wysiłku, jakby linijki rodziły się na jego języku w czasie rzeczywistym.
Tekst znał na pamięć, ale wypowiadał go teraz tak, jakby właśnie powstawał – między sercem a przeponą. Przepuszczony przez ciało, napięty jak żyła na skroni. Rzucał słowa do tłumu, ale słyszał tylko jej oddech. Gdzieś za nim. Albo obok. Albo może tylko w swojej głowie.
Był ogień. Była muzyka, która nie potrzebowała słów. Była chemia, której nikt nie rozpisywał na kartkach, a pod sceną tysiące ludzi, którzy nie mieli pojęcia, że oglądają coś, co miało się rozsypać… albo zmienić w coś, czego nie da się już wymazać.
Zaire
To nie był już koncert. To było pole minowe, a każdy krok, spojrzenie, dotyk mógł odpalić coś, czego nie da się cofnąć.
OdpowiedzUsuńSloane zmieniła plan. Nie tylko dla widowiska, on to widział. Zrobiła to, żeby coś mu pokazać. Coś sobie udowodnić. Coś poczuć. Jej energia była niebezpieczna, inna niż podczas prób, inna niż na materiałach promo. Rozpalona. Rozedrgana. Błyszcząca w furii i pewności siebie, jakby żarła reflektory na śniadanie. Gdy się odsunęła, nie potrzebowała się oglądać. On patrzył za nią. Każdym nerwem. Każdym skurczem mięśnia. Zostawiła po sobie elektryczność, której nie dało się z siebie strzepnąć. Ale nie tylko on to czuł. Tłum oszalał. Krzyki, piski, wrzaski, nie tylko z radości, ale z szoku, podniecenia, niedowierzania. Publiczność nie wiedziała, co widzi, ale czuła, że jest świadkiem czegoś, co nie powinno się wydarzyć, a jednak właśnie się dzieje.
Trzy minuty. Miała rację. To było trzy minuty piekła. Z ognia, który nie niszczy, tylko zniewala. A on? On nie próbował przejąć show. Nie próbował zdominować. Poddał się. Świadomie. Bez walki. Pozwolił jej prowadzić. Pozwolił, by błyszczała. I było w tym coś wyzwalającego. Bo choć był na scenie, niósł tłum, rapował wersy, wrzeszczał do mikrofonu jak w transie, wiedział, że dzisiaj to ona była centrum. On tylko płonął w jej orbicie.
I, kurwa, kochał każdą sekundę tego chaosu. Gdy zwrotka dobiegała końca, jej spojrzenie spadło na niego jak snajperski strzał. Nie było w nim czułości. Była kontrola. Zwycięstwo. Nie musiała mówić nic. Nie musiała nawet się uśmiechać, wystarczył ten lekki kącik ust.
To jedno drgnięcie brwi, jakby mówiła: nie przyzwyczajaj się. To tylko wyjątek, nie reguła.
I właśnie to… to pociągało go najbardziej. Bo mógł ją doprowadzać do szału. Ale to ona właśnie zrobiła z niego uczestnika własnego występu. I jeśli miał w sobie choć odrobinę rozsądku, powinien się bać. Ale on… on chciał więcej. Więcej dotyku, który nie miał prawa się wydarzyć. Więcej spojrzeń, które mówiły więcej niż słowa. Więcej tej chorej, palącej energii, którą potrafili stworzyć tylko razem. I nawet jeśli jutro wszyscy im za to spuszczą wpierdol, dziś wieczorem byli nie do zatrzymania. Bo stworzyli coś, co było zbyt intensywne, zbyt prawdziwe, zbyt nielegalne, by się temu oprzeć.
A piekło?
Piekło miało właśnie swoją premierę.
Zaire
Tłum wył jak rozszalałe morze — nie rytmicznie, nie harmonijnie, tylko dziko, chaotycznie, z taką intensywnością, że dla wielu tam na dole to był moment życia.
OdpowiedzUsuńDla niego?
Było to po prostu kolejne wyjście z ognia.
Ciepło reflektorów paliło skórę, powietrze było gęste od potu, dymu i adrenaliny, a basy jeszcze dudniły mu w klatce piersiowej, jakby próbowały wyrwać z niej serce. Stał na środku sceny, wyciągając rękę w stronę publiczności, która krzyczała jego imię, ale w środku był pusty.
Nie dlatego, że nie czuł.
Czuł za dużo.
Każdy centymetr ciała napięty jak struna. Serce rozregulowane po kreskach, które wciągnął, żeby w ogóle się wyprostować. Mięśnie bolały od przeciążenia, oczy piekły od świateł, a w uszach wciąż rezonowało echo setek tysięcy decybeli.
Zaire uśmiechnął się do tłumu automatycznie.
Gest wyuczony, odruchowy, jak błysk flesza.
Zrobił ostatni krok w stronę przodu sceny, pozwalając ludziom złapać moment, tę końcówkę, ten ostatni błysk. Widział telefony. Setki z nich. Ręce. Twarze. Błysk łez, potu, czystej ekstazy.
Ale dla niego to było jak patrzenie przez szybę.
Był tu. Ale nie był.
Zrobił krok w tył. Potem kolejny. I zniknął. Zszedł za kulisy jak człowiek schodzący z pola bitwy. Nie zwycięzca. Nie przegrany. Po prostu wykończony.
Ciężko oddychał, a każdy wdech był jak zaciąganie się powietrzem, które miało smak kurzu, nikotyny i resztek czegoś, co przypominało życie. Nie był pewien, czy to jeszcze adrenalina, czy już zejście.
Przechodził przez techników, operatorów, ludzi z ochrony. Wszyscy coś mówili. Coś pokazywali.
On nie słyszał. Nie odpowiadał. Szukał czegoś, czego nawet nie potrafił nazwać.
Zrzucił mikroport z hukiem na kanapę, przetarł twarz dłonią, która też drżała. Oparł się o ścianę. Zamknął oczy.
Tłum nadal wrzeszczał.
Rozbujane morze, które nie miało już mocy go poruszyć.
Nie dziś.
Nie po tym wszystkim.
Koncert był skończony.
A on – wreszcie mógł się rozpaść.
Zaire usłyszał swoje imię, zanim jeszcze w ogóle zorientował się, że ktoś do niego mówi.
— Wiedziałeś o tym?!
Lana.
Jej głos był jak rzucona szklanka w zatłoczonym barze — dźwięczny, nerwowy, dramatyczny.
Za głośny. Za ostry. Za późno.
Zaire stał pod ścianą, oparty ramieniem o chłodny beton backstage’u. Klatka piersiowa unosiła mu się ciężko, pot ściekał po torsie, a tętno nadal waliło jakby miał w sobie ukryty bęben.
Wciąż bez koszulki, włosy wilgotne, oczy przymglone. Nie do końca w rzeczywistości. Nie do końca w sobie. W głowie miał echo sceny, pulsujące flesze, krzyki tłumu, obraz Sloane i jej cholernych paznokci na jego szyi.
Całe ciało drżało z przestymulowania.
Odwrócił głowę w jej stronę powoli, jakby dopiero co przypomniał sobie, że tu jest.
Z ust zwisał mu jeszcze papieros, który zgasł, zanim zdążył go odpalić.
Spojrzał na Lanę z półuśmiechem, kompletnie niewzruszony.
— Co? — rzucił. Głos miał ochrypły, niski, rozjechany.
— Wiedziałeś o tym?! To, co zrobiliście na scenie?! Tego nie było w choreografii! — Lana była na skraju.
— Choreografii? — mruknął, jakby słowo pierwszy raz słyszał. Przechylił głowę w bok.
I wtedy, powoli, bez pośpiechu, wystawił jej środkowy palec.
Nie agresywnie. Nie z krzykiem.
Po prostu.
Z tym samym wyjebaniem, z jakim chwilę wcześniej zszedł ze sceny, ledwo żywy, ale rozpalony do czerwoności.
Lana otworzyła usta, jakby miała coś jeszcze powiedzieć: coś o kontraktach, o granicach, o konsekwencjach, ale Zaire już się odwrócił.
Jakby zniknęła z jego świata w momencie, gdy podniósł rękę.
Nie miał siły jej słuchać. Nie miał siły analizować. Był zbyt zmęczony, zbyt rozbity, zbyt… odklejony.
Zaire
Zaire siedział na skrzyni z kablami, z głową opartą o betonową ścianę, jedną nogą wystukując bezwładnie rytm, który istniał już tylko w jego czaszce.
OdpowiedzUsuńCałe ciało pulsowało, jakby każda komórka była pod napięciem. A mimo to – w środku był kompletnie, naprawdę kompletnie pusty.
Wciąż słyszał echo publiki, jak odległe fale tłukące o zatokę. Ich krzyki, piski, rozciągnięte „ZAIRE!” w tysiącu tonów. I tak naprawdę miał to gdzieś. Bo to wszystko: ta cała popowa otoczka, te ustalone układy, zgrane choreografie, uśmiechy do kamer i wyreżyserowane momenty wzruszeń. doprowadzała go do kurwicy.
W jego świecie nie robiło się „momentów”. W jego świecie wchodziło się na scenę jak na wojnę. Wychodziło się potarganym, rozpieprzonym, przepalonym od środka. Nie biegało się po niej jak jebana małpa w cyrku, robiąc sztuczki pod publiczkę.
On tego nie umiał. I nie chciał się tego uczyć.
Nie chciał być zapięty w kostium artysty, którego nie tworzył. W jego świecie wszystko miało być żywe. Brutalne. Czasem nieudane.
Ale prawdziwe. I dopiero dziś, cholera jasna, coś się wydarzyło.
Bo kiedy Sloane zeszła z choreografii, pociągnęła go za łańcuch, przecięła przestrzeń między nimi i rzuciła całą pieprzoną scenografię w kąt, wtedy coś zatrybiło. Wtedy to było to.
I jakkolwiek wkurwiała go ta otoczka, te kulisy, Lana z jej krzykiem, tabelki, kalendarze, te zapachy drogich perfum i ludzi, którzy nie mieli pojęcia, czym jest prawdziwa scena, to ta jedna chwila, tamta zwrotka, ta jej dłoń na jego karku… uratowały mu wieczór.
A może więcej niż wieczór.
Zamknął oczy.
Ktokolwiek myślał, że on będzie ładnie tańczył pod zaplanowanymi światłami, może go śmiało wypisać z listy. Nie był z plastiku. Nie był z playbacku. Był z błota, potu, błysku i narkotyku. I tak długo, jak mógł rozjebać wszystko swoim sposobem,
tak długo jeszcze zostanie.
Wciągnął powietrze przez zęby.
Wypuścił wolno, jakby wypalał ostatnie napięcie.
— Cyrk, kurwa — mruknął sam do siebie.
Zaire siedział w SUV-ie jak wrak. Z dłońmi rozłożonymi na udach, głową opartą o zagłówek i ciężkimi powiekami, które z trudem utrzymywały się w górze. Przez parę sekund nie istniał nikt i nic, tylko pulsujący w skroniach bas, który już nie grał z głośników, tylko w jego czaszce. Był zajechany. Rozbity, powykręcany w środku. Wciąż lekko drżały mu palce – ledwie wyczuwalnie, ale wystarczająco, żeby wiedział, że organizm nie zdążył jeszcze wyrównać tętna.
Narkotyk schodził, ale powoli.
Z serca. Ze skóry. Z głowy nie bardzo.
Szał sceny opadał z niego jak mgła, zostawiając roztrzęsione mięśnie i głowę pełną chaosu. Mimo to nie było w nim ani cienia skruchy. Może zmęczenie, może przegrzanie. Ale żalu? Zero.
Wracał. Z każdą minutą bardziej obecny, bardziej poskładany. Wciągnął powietrze. Wolno. Przez nos. Jakby próbował zassać resztki spokoju z tego auta. Jakby próbował poukładać sobie w głowie to, co właśnie się wydarzyło na scenie.
SUV pachniał jak pieprzone afterparty na kółkach. Ale kiedy Sloane wsunęła się do środka, świat w dziwny sposób się wyciszył.
Szpilka zahaczyła go o łydkę.
Nie przeprosiła.
I dobrze.
Zaire odchylił głowę w bok, spojrzał na nią spod przymkniętych powiek, jakby oceniał, czy właśnie wsiadła do samochodu jego… czy może jednak ona za moment zacznie prowadzić.
Język przesunął po wnętrzu policzka, potem przeciągnął dłonią po twarzy i w końcu powiedział, cicho, ochryple:
Sloane wyglądała jak ogień zamknięty w kobiecym ciele – błysk w oku, ten drwiący ton, rozmazany makijaż i zapach, który unosił się między nimi, pieprzony ślad koncertu, gniewu i adrenaliny. Zaire oparł głowę o zagłówek. Westchnął.
Spojrzał na nią, jakby czegoś szukał. Albo jakby sam się w niej gubił. Po chwili przeciągnął językiem po wargach i rzucił cicho, z niechlujnym uśmiechem, bez cienia agresji, wręcz przeciwnie, niemal z czułością.
Usuń— Pierdol się, Sloane.
Ale w tym “pierdol się” nie było jadu. Nie było złości. Było jak “masz mnie”, jak “cholera, znowu to robisz”. Jak “zrobię wszystko, tylko przestań tak na mnie patrzeć”. W jego głosie był rozbrajający ton zmęczonego zachwytu, jakby właśnie się poddał.
Sięgnął za siebie, wyciągnął małe lusterko, to samo, które wcześniej schował gdzieś między uchwyty na kubki i zmięte opakowania po miętówkach. Na lusterku – kilka cienkich, równych kresek. Nie spojrzał na nią, tylko po prostu uniósł lusterko i podsunął je pod jej nos.
— Twoja kolej. Zasłużyłaś, nie? Nie udawaj, że jesteś tu tylko przypadkiem.
Nawet się nie poruszył.
Tylko siedział tam z tą swoją rozciągniętą, brudną energią.
Z tą zmęczoną charyzmą i ciałem, które drgało jeszcze od koncertu.
Z tym “mam cię, i dobrze o tym wiesz” wypisanym w oczach.
Czekał.
— Ty to lubisz, co? — Nie czekał na odpowiedź. — Jak się wszystko pali. Jak pękają zasady. Jak ktoś nie tańczy, jak mu zagrasz.
W SUV-ie było cicho, poza oddechami, szumem klimatyzacji i zbyt głośnym pulsem, który wciąż rozchodził się po ich ciałach jak echo koncertu.
Miasto nadal tętniło życiem za szybami.
Ale tutaj, w środku – wszystko zależało od jej ruchu.
Carter
Carter słuchał jej z głową opartą o szybę, jakby każde słowo, które wypowiadała, przesiąkało mu przez skórę, a nie tylko wpadało do uszu. Z zamkniętymi powiekami wyglądał jak ktoś, kto właśnie wraca z innego wymiaru – nie śpi, ale i nie całkiem tu jest. Adrenalina koncertu, linia, dźwięki, światła, ona, wszystko razem dawało to wrażenie, że rzeczywistość rozlała się wokół niego jak ciepły dym. Rozmazana, ale piękna.
OdpowiedzUsuńKiedy odezwała się po raz pierwszy, tylko jeden kącik jego ust uniósł się delikatnie, nie otworzył jeszcze oczu. Ale był obecny. Obserwował. Czuł.
Otworzył oczy dopiero wtedy, kiedy jej głos uderzył w konkretne nuty: władza, niepewność, smak chaosu. I kiedy zobaczył, jak pochyla się nad lusterkiem, jak dźwięk krótkiego, ostrego wciągnięcia powietrza rozchodzi się echem po wnętrzu SUV-a…wtedy Carter się wyprostował.
Wolno, z jakimś dziwnym rodzajem dumy i aprobaty, jakby właśnie patrzył na coś, czego potrzebował bardziej niż chciał się przyznać.
— Lubisz się dobrze zabawić, huh? — mruknął, już bardziej do siebie niż do niej.
Jego głos był niski, zachrypnięty, jakby jeszcze nie wrócił z występu, jakby gardło nadal nosiło ślady mikrofonu. Rozciągnął barki, sięgając do tylnej kieszeni spodni, wyjął z niej zgniecioną paczkę papierosów i zapalniczkę. Wsunął jednego do ust i nie pytając, zapalił. Zaciągnął się głęboko, aż żar na końcu rozjarzył się jak czerwona syrena.
Patrzył na nią przez dym.
— Spodobałaś mi się? — powtórzył po niej. — Nie.
Krótka pauza. Potem skrzywił się jakby sam siebie wyśmiał.
— Ty mnie, Sloane, wkurwiasz. — Wypuścił powoli dym w stronę sufitu.
— Ale to uczucie… przynajmniej jest prawdziwe — dodał.
— A prawdziwe uczucia są rzadkie w tej branży. I warte tego, żeby je trochę… wyostrzyć.
Sięgnął do małej torby leżącej pod jego nogami, wyjął z niej plastikową butelkę z przezroczystym płynem i podał jej.
— Woda. Później mi podziękujesz.
Po raz pierwszy tego wieczoru wyglądał, jakby coś go naprawdę rozbawiło. Wreszcie – pierwszy pełny, powolny uśmiech. Zmęczony, rozciągnięty, ale cholernie szczery.
— Możemy się bawić w marionetki i sznurki, ile chcesz. Możemy spalić każdy klub po kolei. Ale jedno ci powiem… — zbliżył się, czołem niemal dotykając jej skroni, nie mówiąc tego z pożądaniem, tylko z czymś znacznie ciemniejszym. — Jeśli chcesz wojny, Sloane…
Dobrze trafiłaś.
Opadł z powrotem na siedzenie. Przymknął oczy. Jeden but oparty na konsoli, druga noga rozluźniona. W samochodzie było duszno i miękko. Jak w bańce, która zaraz pęknie.
Ale nie teraz.
Carter
Carter nawet nie drgnął, kiedy sięgnęła po papierosa, jakby od początku wiedział, że to zrobi. Albo po prostu go to nie zdziwiło. Obserwował ją w milczeniu, z głową lekko przechyloną na bok, jakby był w jakimś transie, zahipnotyzowany ruchem jej palców, sposobem, w jaki zaciągała się powietrzem, które jeszcze sekundę temu należało do niego. Jego spojrzenie zsunęło się niżej, śledząc linię jej szczęki, jakby czytał z niej myśli. Albo zaglądał tam, gdzie nikt nie powinien.
OdpowiedzUsuńDym zawisł między nimi jak mgła: lepka, gorąca, zmysłowa. Ona wypuszczała go powoli, a on czekał. Jak ktoś, kto nie musi naciskać, bo wie, że i tak dostanie to, czego chce. W końcu uśmiechnął się leniwie. Niewyraźnie. Jakby właśnie usłyszał coś cholernie zabawnego, choć ani jedno z nich nie rzuciło żartu.
Przetarł dłonią kark, opadając z powrotem na fotel. Miał na sobie tylko cienką, rozciągniętą koszulkę z rękawem podciągniętym do łokcia. Cały parował – potem, energią, resztkami adrenaliny. Gdzieś za szybą przemykały światła miasta, jakby NYC oddychał razem z nimi – płytko, szybko, głęboko, głośno.
Przechylił głowę na bok, obserwując ją, jakby był gotów rozgryźć każdy centymetr jej ciała bez dotyku. Jeszcze.
Była piękna w tym półmroku. Nieperfekcyjna. Potargana, z rozszerzonymi źrenicami, z błyskiem w oku, który mówił mu jedno – weź mnie, jeśli masz odwagę.
— Wiesz, co jest najlepsze w tym, że nie mam na ciebie planu? — odezwał się nagle, głosem miękkim jak ciemny aksamit, który otula cię tuż przed tym, jak uderzy fala.
— Że teraz mogę zrobić absolutnie wszystko, co przyjdzie mi do głowy. I nie będzie to ani przesada, ani zaskoczenie. Bo tego właśnie się po mnie spodziewasz.
Jego kolano niemal dotykało jej uda, gdy pochylony spojrzał prosto w jej oczy.
Wyrównał kreskę, która została na lusterku, przeciągając ją tak precyzyjnie, jakby podpisywał kontrakt. Jego własny rytuał. A potem, patrząc jej prosto w oczy – wciągnął.
Głowa opadła mu w tył. Ciche westchnięcie. Przez sekundę wyglądał jak ktoś, kto spada w pustkę z uśmiechem na twarzy.
— Fuck.
Odetchnął głęboko i przeciągnął się, jak drapieżnik po polowaniu.
— Jedźmy się zgubić, Sloane.
Silnik zawarczał. SUV ruszył. A miasto właśnie zaczynało się budzić do tej właściwej, brudnej nocy.
Carter
Carter wziął papierosa od niej bez słowa. Pomiędzy palcami, wciąż naznaczony błyszczykiem, wyglądał jak podpisany. Jej własność. Albo może jego, od niej. Ciężko było w tej chwili cokolwiek rozróżnić. Wszystko się mieszało: zapachy, spojrzenia, chęci. Gdy wetknęła mu go między usta, dym zatańczył między ich twarzami, tak blisko, że wystarczyłby pół oddechu, by sięgnąć po więcej.
OdpowiedzUsuńNie uśmiechnął się. Ale też nie spoważniał. W jego oczach coś się tylko przesunęło, cień, jakby próbował ocenić, czy właśnie mówiła serio. Czy naprawdę oferowała siebie. I czy miała świadomość, z kim gra.
Bo Carter Crawford nie znał połowicznych ruchów. Gdy w coś wchodził, szedł do końca. Rozjebać, rozsypać, wypalić. I o tym wiedzieli wszyscy, którzy kiedyś próbowali być blisko. Wciągnął dym, wzrok wciąż wbity w nią: ostro, ciężko, jakby odczytywał każdy jej ruch po kolei. Przytrzymał chwilę, zanim wypuścił. Cicho. Wolno. Jakby odpowiedź jeszcze się w nim formowała.
Kiedy powiedziała, że się już zgubili, coś drgnęło mu na twarzy. Może uśmiech, może cień wspomnienia. Jakby usłyszał coś, co znał aż za dobrze, tylko z innej twarzy, z innych ust. Ale nie zaprzeczył. Nie odpowiedział też od razu na pytanie. Bo kiedy Sloane wypowiedziała te trzy ostatnie słowa – “…we mnie?” – świat na sekundę przestał oddychać. Albo to on przestał. I może tylko dlatego, że zaraz potem się zaśmiała i spojrzała przez szybę, nie wydarzyło się nic głupiego. Ale mogło. I oboje to wiedzieli.
Cisza między nimi przeciągała się. Z głośników sączyła się muzyka, jakiś głęboki, elektroniczny beat: powolny, ciężki, brudny. NYC za oknem mrugał światłami, jakby miasto też było naćpane. Zaire pochylił się do przodu i wcisnął przycisk przy szybie. Szkło zsunęło się, wpuszczając do wnętrza SUV-a ciężkie, letnie powietrze i głosy ulicy.
Oparł łokieć o framugę, wypuścił resztkę dymu i powiedział niskim, ochrypłym głosem, jakby dopiero wracał z bardzo daleka:
— Wiesz, gdzie się gubię, Fletcher?
Przerwa. Drugi wdech.
— Tam, gdzie nie działa żadna zasada. — Spojrzał na nią, poważnie. — Gdzie nie ma zegarków. Gdzie nikt nie pamięta, jak ma na imię. Ani po co przyszedł. Gdzie nikt nie pyta, kim jesteś. Gdzie muzyka wali w żebra, a dziewczyny całują cię, nie znając twojego imienia.
Zaciągnął się znowu. Tym razem nie dokończył. Papieros dogasał między palcami, a on tylko patrzył.
— Gubię się w hotelach, których nazw nie pamiętam, w kobietach, których imion nie znam i w kawałkach, których nie puszczają w radiu — odpowiedział cicho, głosem, który bardziej brzmiał jak spowiedź niż riposta.
Przesunął spojrzeniem po jej udzie, ramieniu, linii szczęki. — Ale czasem…
Zawiesił się. Jakby sam się zdziwił tym, co miał zaraz powiedzieć.
„A teraz? Zgubiłem się w tobie, Sloane. Ale nie miej złudzeń. To nie jest bajka. To jest Nowy Jork. I noc, która nie zna granic.
Pochylił się lekko, wystarczająco blisko, by ciepło jego słów dotknęło jej ucha, a zapach dymu i skóry był wyraźniejszy niż muzyka.
— Bar, klub, ulica, dach, backstage, łazienka w Soho House… To nie ma znaczenia. Bo jak już wejdziesz w ten ogień, to nie ma drogi powrotu.
I wtedy uśmiechnął się krótko.
Za szybą zaświeciła się migająca reklama Room 13. SUV zwolnił, jakby sam miasto znało odpowiedź.
Carter
Zaire nie odsunął się ani na centymetr. Nie miał najmniejszego zamiaru.
OdpowiedzUsuńSiedział, oparty ciężko o skórzane siedzenie SUV-a, wpatrując się w nią z takim rodzajem skupienia, jaki rzadko kiedy po sobie zostawiał. Zmysły miał wyczulone do granic. Nie tylko przez to, co przed chwilą wciągnął.
To była ona.
Sloane.
Cała w tej swojej błyskotliwej autodestrukcji, z wyznaniami rzucanymi jak granaty i spojrzeniem, które kusiło, by sięgnąć głębiej, choć było oczywiste, że dno będzie piekłem. I właśnie dlatego nie mógł oderwać wzroku.
Zapach jej skóry, muzyka rozbijająca się o boki samochodu, dym, który mieszał się z zapachem jej błyszczyka. To wszystko zaczynało przypominać sen, taki, z którego nie chcesz się obudzić, choć wiesz, że coś cię w nim rozszarpie.
— Widzisz — mruknął nisko, nachylając się do niej jeszcze bardziej — problem w tym, że ty wyglądasz, jakbyś chciała spłonąć. A ja… jakbym od dawna już płonął.
Gdy położyła dłoń na jego udzie, jego palce drgnęły. Prawie niewidocznie. Jakby przyzwyczajony był do dotyku, który nic nie znaczy. Ale ten coś znaczył. I to było wkurwiające.
— Nie wierzę w bajki, Sloane — odpowiedział nisko. Głos miał chropowaty, jakby przez niego przesączał się cały brud tego wieczoru. — A my nie jesteśmy żadną historią.
Auto zatrzymało się gwałtownie.
Światła neonów odbiły się od szyb, wylewając do wnętrza samochodu róż i purpurę, żółcie i miedź. Świat pulsował. Jego puls bił w uszach, a widok zza okna był jak wejście do innego wymiaru. Ulica przy klubie żyła. Kolejka wijąca się pod drzwiami. Śmiech, dym, chaos. Pot, perfumy i narkotyki unoszące się w powietrzu, zanim jeszcze przekroczyło się próg.
Zaire skinął kierowcy. Nie zdążył jeszcze sięgnąć po klamkę, kiedy drzwi po jego stronie otworzyły się. Wpadli jego ziomale: głośni, spoceni, rozkręceni.
— Ej, stary! Ten burdel żyje dzisiaj jak pojebany! DJ z Berlina, jakiś koleś z labelu Supreme zapowiedział pop-up, a w środku tańczy Lana Del Rey albo jej duch! — krzyczał ktoś, pociągając z butelki.
— Mamy stolik i wszystko, co trzeba, yo! Lecisz, czy siedzisz tu z królową grzechu?
Ktoś inny wsunął się z boku, pokazując jeszcze dwie tabletki i skręta już odpalonego.
— Jedna na energię, jedna na wyjebanie. Obie razem, no to będzie, kurwa, odlot.
Carter nie odpowiedział od razu.
Zamiast tego, spojrzał jeszcze raz na Sloane.
Przysunął się o ułamek milimetra.
— Nie pytaj mnie później, co się wydarzyło. — Mruknął tuż nad jej ustami. — Bo nie będę pamiętał. I ty też nie powinnaś.
Po czym otworzył drzwi i wysiadł.
Zapach asfaltu i rozgrzanej elektryczności uderzył w twarz jak cios.
Carter przeciągnął się, wzrokiem przeczesując tłum przed wejściem do klubu, który już w tej chwili wibrował od basu.
— Let’s get fucking lost — rzucił przez ramię do niej, idąc przed siebie.
A jego ekipa, niczym rój, rozlała się za nimi.
Tego wieczoru nie było już Sloane Fletcher i Zaire’a Cartera. Był tylko ogień. I wszystko, co miało spłonąć.
Carter
Zaire rzucił krótkie spojrzenie przez ramię, gdy usłyszał jej głos. Sposób, w jaki to powiedziała – „królowa grzechu leci dziś z wami” – sprawił, że na ułamek sekundy coś drgnęło mu w kąciku ust. Nie uśmiech, nie ironia. Coś pierwotnego. Reakcja instynktu na to, co pachniało ryzykiem i obietnicą zagłady w pięknym opakowaniu.
OdpowiedzUsuńSzedł przed nią jak król chaosu: nonszalancko, z rękoma w kieszeniach, jakby wszystko, co działo się wokół, było zaledwie dekoracją dla jego wieczoru. Mógłby iść wprost przez ogień i nawet nie drgnąć. Wibrował tą specyficzną energią ludzi, którzy nie mają granic, tylko kolejne warstwy obojętności, które da się zdrapać z nich paznokciami. Może nawet zębami. Miejsce, do którego weszli, było wszystkim tym, czego oboje pragnęli w tej chwili: niekontrolowanym, tłocznym tyglem, w którym gubiło się twarze, zasady, świadomość czasu. Wystarczyło jedno mrugnięcie i można było utonąć.
Zapach klubowego powietrza, duszny, lepki, jakby cały klub pocił się razem z ludźmi, wlał się w płuca. Jego kumple wpadli między ludzi, jak wygłodniałe hieny. Radośni, głośni, rozbici, spragnieni czegokolwiek, co kopie mocniej niż poprzednia noc. Carter przepchnął się przez tłum bez najmniejszego przepraszam. Ludzie rozstępowali się przed nim jak przed falą dźwięku. Był w swoim żywiole — w tej brudnej ekstazie, która rozgrzewała mu krew lepiej niż jakakolwiek scena. Kiedy dotarli do stolika, jego ekipa już działała: butelki, torebki, lusterka, szkło. Zacierali ręce jak dzieci w sklepie z cukierkami. Każdy z nich był postacią z innej bajki — designerzy, DJ-e, dzieci bogatych rodzin, kilku podejrzanie cichych typów, o których lepiej było nic nie wiedzieć.
Stolik był ulokowany w jednej z wnęk, częściowo ukryty za ciężkimi, aksamitnymi kotarami. Z głośników płynęła mieszanka industrialnego techno i czegoś, co mogło być basowym tłem z jakiegoś podziemnego mixtape’u. Ciemno, ale nie na tyle, żeby nie widzieć oczu. Głośno, ale nie na tyle, by nie słyszeć własnego przyspieszonego oddechu. Gdy Sloane się odezwała, ten, którego wcześniej nazwała pigułkowym dealerem, spojrzał na nią z szerokim, półprzytomnym uśmiechem. Miał na sobie pogniecioną kurtkę Balenciagi i oczy jak szklane kulki. Zamrugał dwa razy, jakby potrzebował chwili, by przetworzyć fakt, że Sloane Fletcher właśnie go zaczepia. Ale zamiast się speszyć, wygiął usta w nieprzyzwoitym uśmiechu.
— Dla ciebie, skarbie? — Sięgnął do kieszeni kurtki. — Zawsze.
Na dłoni położył dwie małe, lśniące pigułki.
— Cukierki diabła. Czerwona cię rozbiera. Niebieska sprawia, że cały świat staje się miękki i błogi jak język kochanka. Razem… no cóż. Together is a trip.
Wyciągnął dłoń do niej, otwartą. Czekał, aż sama zdecyduje.
Carter pojawił się tuż obok, bez słowa. Wpatrywał się w Sloane, jakby nie wiedział, czy zaraz zniknie, czy może właśnie się materializuje na jego oczach. Nie patrzył, co zrobi. To nie była jego sprawa. Reszta jego ludzi już wciągała, łykała, mieszała. Na stole stała butelka Don Julio, kilka kieliszków, porozrzucane limonki, słoik z cukrem, jeden z nich coś tłukł i mieszał w rytm muzyki.
Z głośników sączył się remix czegoś znajomego może Weeknd, może stare Kanye, zniekształcone basem tak, że jedyne co czuło się w trzewiach to boom. Klub pulsował. Sufit oddychał światłem, jakby to miejsce miało własne serce.
Carter
Zaire stał oparłszy się ramieniem o ścianę w półcieniu, z jednym kolanem lekko ugiętym, jakby właśnie odpoczywał po koncercie, a nie wszedł w kolejny rytuał rozpadu. Przez chwilę nie ruszał się wcale. Nawet nie próbował powstrzymać tej sceny, nie zamierzał. Patrzył, jak Sloane – cała w blasku świateł i z błyszczykiem na ustach – przyjęła te tabletki z ustami rozchylonymi jak w pocałunku. Z przyjemnością, z prowokacją, z kontrolą, której nikt jej nie odbierał.
OdpowiedzUsuńW jego spojrzeniu nie było ani grama zazdrości. Raczej ten rodzaj znudzenia, który mają w sobie tylko ci, którzy widzieli już wszystko.
Ten od tabletek, który nazywał się chyba Jules, wyglądał, jakby właśnie dostał prywatny pokaz w strefie VIP. Kiedy Sloane wystawiła język, przez moment zawahał się z tabletkami, ale tylko dlatego, że jej spojrzenie spaliło mu bezczelność na języku. Ułożył czerwono-niebieską parę na jej języku z nabożną delikatnością, jakby wręczał jej zaklęcie. Słodka trucizna. I uśmiechnął się z szacunkiem, nie mówiąc już nic.
Zaire patrzył na to, jakby to był moment inicjacji. Z jego perspektywy wyglądało to jak rytuał. Pierwsza pigułka. Pierwszy ślad błyszczyka na kciuku innego kolesia. Pierwszy kieliszek z jego stołu. Ale teraz już była ichnia. Wciągnięta. Wpuszczona. Przepuszczona przez wewnętrzny filtr podziemia, które wcale nie wyglądało jak brudna klitka, tylko jak luksusowa jaskinia bez wyjścia.
Odepchnął się w końcu od ściany. W jego ruchach była pewna ociężałość, nie znużenie, ale przeciążenie bodźcami. Ciało wciąż przetwarzało adrenalinę, narkotyki i ten dymny, lepki klimat brudnego luksusu, który wylał się z
nich na scenie i nie zamierzał zniknąć.
Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy z hukiem jak zderzenie szkła o szkło. Była w tym uśmiechu Sloane nuta samozadowolenia, coś na granicy triumfu i wyzwania.
— Za noc bez granic. — Powtórzył, podchodząc do niej, biorąc swój kieliszek, lekko muskając palcami jej dłoń. — Za to, że jesteś bardziej pierdolnięta niż ja.
Carter podniósł kieliszek, stuknął nim lekko o jej, potem przechylił w dół jak wodę, która miała go zresetować. Tequila przypaliła mu gardło. Otarł usta grzbietem dłoni, po czym wychylił się w jej stronę.
Wokół ich stolika rozszczekały się śmiechy, ktoś rzucił hasło o afterze na Brooklynie, ktoś inny złapał butelkę z rumem i zniknął między ciałami na parkiecie. W uszach wibrował ciężki beat. Światła mrugały jakby w ataku padaczki. Powietrze było duszne, jakby każdy w tym klubie dzielił jeden oddech. Było intensywnie. Nie do zniesienia dla ludzi o słabszym układzie nerwowym.
Odstawił kieliszek, dźwięk szkła o blat zniknął w huku basu, który rozsadzał klub od środka. Podszedł bliżej i nachylił się do niej, tak że dzieliły ich tylko milimetry. Nosem niemal dotykał jej policzka, a jednak niczego nie naruszał. Żadnej fizycznej granicy.
— To dopiero początek, Fletcher — rzucił półgłosem, w jej stronę. W tym hałasie słowa trafiały inaczej. Głębiej. Nie przez uszy. Przez skórę. Przez napięcie mięśni, przez migotanie źrenic. Jej kark mógł je czuć, jej ramiona, każdy kawałek nagiej skóry, który dzielił od niego tylko powietrze. — Zobaczymy, jak długo zostaniesz na powierzchni— dorzucił, jeszcze niżej, ledwie słyszalnie, tak że niemal wpadły jej bezpośrednio do krwiobiegu.
I wtedy się odsunął. Powoli. Jakby coś w niej sprawdzał. Jakby obserwował, ile może jeszcze przesunąć granicę. Zrobił to z tą samą bezczelną nonszalancją, która działała jak pięść w brzuch i pieszczota jednocześnie. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.
Oparł się o kanapę, nonszalancko zarzucił rękę na oparcie, rozciągnięty, jakby to był jego własny klub. W jego spojrzeniu błyszczało coś niepokojącego — zapowiedź chaosu.
Jakby właśnie wrzucił ją do głębokiej wody, a teraz czekał, czy nauczy się pływać.
Carter
Zaire obserwował ją przez moment z boku, bez cienia pośpiechu. Gdyby ktoś spojrzał z zewnątrz, mógłby pomyśleć, że wcale jej nie słucha. Że odpłynął gdzieś indziej – wzrokiem przesuwał po tłumie, po kieliszku, po własnych dłoniach opartych o uda. Ale tak naprawdę każdy jej ruch trafiał do niego z opóźnieniem, jakby jego mózg filtrował wszystko przez mgłę. Słowa. Światło. Zapach.
OdpowiedzUsuńWiem. Dopiero się rozkręcam.
Kąciki jego ust drgnęły ledwo zauważalnie. Zabawne, jak to powiedziała – nie jak ktoś, kto się odgraża, tylko jak ktoś, kto właśnie otwiera drzwi do piekła.
I zaprasza do środka.
Wciągnął dym z papierosa głęboko, długo, jakby musiał coś przytrzymać pod żebrami. A potem wypuścił go bokiem, powoli, tak że zawisł w powietrzu między nim a stołem niczym mgła nad nocnym polem bitwy. Kiedy sięgnęła po kolejnego shota, przyglądał się jej dłoniom, temu, jak odrzuca włosy, jak odkręca butelkę, jak pije. To wszystko było erotyczne, ale w inny sposób. Nie seksowne. Nie ładne. Prawdziwe.
Jakby była sobą bez filtra.
Gdy się odezwała: “Baw się dobrze, Zaire” – nie odpowiedział. Patrzył tylko, jak odwraca się na pięcie i znika w tłumie, zostawiając za sobą smugę zapachu, ciepła, decyzji. Jakby właśnie wykonała ruch na szachownicy, który miał znaczenie dopiero za kilka tur.
Przez moment jeszcze siedział w bezruchu. Prawie nieruchomy. Tylko jeden palec stukał rytmicznie w bok kieliszka. W jego spojrzeniu tliło się coś niepokojącego, nie frustracja, nie złość. To było zaciekawienie. Jakby dopiero teraz naprawdę ją zobaczył.
I poczuł.
— Okej. — Mruknął do siebie pod nosem.
Jak odpowiedź, ale już jej nie było.
Dryfowała w rytmie, którego nikt nie kontrolował. Ani DJ. Ani ona sama. Obserwował ją, żeby nie przegapić momentu, gdy zacznie płonąć. Bo znał takich ludzi jak ona.
Takich, co nie wzywają pomocy. Tylko toną z uśmiechem na twarzy.
Wydawał się nieobecny, a jednocześnie wszystko do niego docierało. W zwolnionym tempie, falami, jak echo dudniącej muzyki.
Obok niego przysiadły się dwie dziewczyny. Jedna od razu wsunęła się w jego bok, jakby znała go całe życie. Pachniała czymś owocowym i tanim, słodkim do przesady. Druga podsunęła mu kolejny kieliszek z czymś różowym. Była ubrana w błyszczącą sukienkę, która kleiła się do jej ud od wilgoci i ciepła klubu.
Zaire nie protestował, kiedy ta pierwsza zaczęła przesuwać palcem po jego torsie, a druga masowała jego kark. Zaciągnął się dymem z papierosa, odchylił głowę do tyłu i na moment zamknął oczy. Był jak topniejący lód. Jak ktoś, kto właśnie się rozpuszcza, powoli, bez walki. Pozwalał im na wszystko, na śmiech, który rozbrzmiewał mu przy uchu, na paznokcie zahaczające o jego żebra, na język dziewczyny muskający mu szczękę.
A potem kątem oka, znowu spojrzał na parkiet. Na Sloane.
Kręciła się, tańczyła, ocierała o kogoś, może kogoś całowała, trudno było dostrzec. Ale widział ją. Widział to, że światła przelatywały po niej jakby była hologramem, ledwo realna. Widział też, jak bardzo działała. Jak tańczyła, jakby nie miała jutra. I w tym wszystkim jak już teraz zaczynała odpływać.
Błyszcząca skóra, ten półuśmiech, który mówił więcej niż jakiekolwiek słowa. I mimo że jego głowa bujała się jak łódź na kwasie, wiedział jedno: przyjęła dużo. Za dużo. I że zaraz może ją wyjebać w kosmos. A wtedy żadne z nich nie będzie miało nad tym kontroli.
Dziewczyna przy jego boku coś szepnęła mu do ucha. Głupie. Seksualne. Pozwolił, żeby język oparł się o jego szyję. Jego palce gładziły uda tej, która siedziała obok.
Z boku wyglądał jak król imprezy: naćpany, nietykalny, w swoim świecie.
Ale oczy, co jakiś czas, wracały na Sloane. Tak jakby miał tam jakiś niedokończony wers, którego nikt nie potrafił dopisać.
I mimo że był wciągnięty w obce dłonie, usta, języki, wciąż trzymał Sloane na cienkiej nici świadomości. Jakby nie był pewien, czy zaraz nie będzie musiał wstać. Bo znał ten moment, gdy błysk w oczach dziewczyny zamienia się w pustkę. A wtedy cała zabawa przestaje być zabawą.
Carter
Zaire już dawno przestał słuchać czegokolwiek, co działo się wokół. Wchłaniał ten klub jakby był wewnątrz organizmu: pulsującego, lepkiego, spoconego. Jakby oddychał nim przez skórę. Głowa mu ciążyła, ale w ten sposób, który pozwalał płynąć. Na dnie kanapy, pod miękkimi dłońmi i kobiecymi głosami, które zlewały się w biały szum. Dziewczyna po jego lewej stronie wtuliła się w jego ramię jak kotka. Ta druga przejeżdżała paznokciami po jego udzie, coraz wyżej. Zaire był jak król znużony własnym królestwem.
OdpowiedzUsuńUniósł powieki leniwie, jakby wybudzany ze snu, ale nie takiego, który koi. Raczej z transu: lepkiego, gęstego, w którym dźwięki miały teksturę, a światło smak. Rozsunięte źrenice błysnęły, gdy spojrzał na Sloane: najpierw na jej twarz, potem na ramię, na odsłonięty obojczyk, na błysk potu tuż pod szyją. W końcu wrócił do jej oczu. I tam zatrzymał się na moment dłużej, jakby próbował rozczytać, ile jeszcze została z niej tam, w środku. A ile już zdążyło odlecieć.
Dziewczyna, która siedziała przy jego boku, znów wbiła paznokcie w jego klatkę piersiową i wymruczała mu coś do ucha. Zaire nawet nie zareagował. Odchylił się nieco, jakby chciał odsunąć ciężar jej ciała od siebie. Ręka, która spoczywała wcześniej na jej udzie, teraz zsunęła się na podłokietnik. Oparł na niej głowę, nie spuszczając wzroku ze Sloane.
Obserwował ją, w tym całym rozmazanym obrazie, zbyt szybkim i zbyt powolnym jednocześnie. Ona była wyraźna. Jej kształt. Jej taniec. Jej kark, gdy odwracała głowę. I potem jej usta, gdy smakowała cudzej skóry.
Carter zaciągnął się dymem i pozwolił, żeby jedna z dziewczyn wsunęła dłoń pod jego koszulkę. Nie drgnął. Jego wzrok był tam, gdzie nie powinien. Na Fletcher. Na jej drżących ramionach, rozszerzonych źrenicach, ciele wirującym jakby nie należało już do niej.
Czuł to: coś się zbliżało. Ciało Sloane z każdym ruchem wyglądało jakby walczyło z grawitacją. Jakby za moment miało się rozpaść. Jules musiał to widzieć. A mimo to… po prostu czekał.
Carter przymknął oczy i odchylił głowę, kiedy jedna z dziewczyn musnęła ustami jego szyję. Był rozbity. Miękki jak wosk. Ale gdy otworzył oczy ponownie, ona już wracała. Podciągnięta z tłumu, wciąż rozedrgana. Przez sekundę jej spojrzenie padło na niego przez ramię, uśmiech krótki, ale wystarczająco znaczący, by coś w nim drgnęło.
Zanim zdążył zareagować, Jules już ją miał. Wciągnął ją na kolana jak swoją własność, bez pytania. Carter nie ruszył się nawet o milimetr, ale spojrzenie pociemniało. Jakby między jego żebrami osiadł cień. Ciężki. Lepki. Jakby coś właśnie się przechyliło.
Zarejestrował wszystko: sposób, w jaki siedziała na kolanach Julesa, jej ciało wtulone w niego jakby nic nie znaczyło. Te ślady po dziewczynie, która pachniała cynamonem. Ten kieliszek, który wylądował zbyt szybko w jej dłoni, i grymas, którego nie ukryła, nawet jeśli próbowała. Wiedział, że to nie była tylko tequila. Może Jules się popisał. Może się nie popisał. Tak czy inaczej, widział.
I gdy zobaczył, jak Sloane pije, z tym grymasem, który wcale nie był udawany, coś się w nim zacieśniło.
Może i siedział, może i pozwalał dziewczynom dotykać się do woli, może nawet sprawiał wrażenie obojętnego. Ale był dokładnie tam, gdzie powinien. W niej. Myślą. Instynktem.
Oparł łokieć o kolano, przechylił się lekko do przodu. Przez sekundę był cholernie skupiony. Za bardzo jak na kogoś w tym stanie. Jakby jego ciało było w narkotycznym transie, ale umysł, ten chłodny, obserwujący, nigdy nie odpłynął do końca.
I wtedy padło to pytanie.
— Jak się bawi książę ciemności?
Odchylił głowę. Oczy jak rozpalony żar, półprzymknięte.
— Ja się nie bawię. Ja się tylko przyglądam, jak świat się jebańsko pięknie rozpada.
Przechylił głowę, spojrzenie opadając na jej usta.
— A ty, kochanie, wyglądasz jakbyś chciała się rozsypać z klasą.
Uśmiechnął się leniwie, jakby każda litera tego zdania była karą lub zaproszeniem.
Carter
Zaire uniósł lekko brodę, kiedy usiadła na jego udach, jakby właśnie spadło coś, czego wcale nie zamierzał łapać, ale i tak zdążył. Ramiona miał ciężkie, spowolnione od towaru, pulsującego w jego krwi jak zbyt głośny bit. Dziewczyny obok szeptały coś przez zęby, sypały spojrzeniami ostrymi jak paznokcie, które chwilę temu wczepiały się w jego skórę. A on? Ani drgnął. Bo cała jego uwaga, cała ta zamglona, pobrudzona, pokruszona świadomość zatrzymała się na niej.
OdpowiedzUsuńSloane. Rozczochrana, błyszcząca, lepiąca się do niego od narkotyków, śmiechu i chaosu. Piękna w tej swojej autodestrukcji. Pachniała alkoholem i przekleństwem, które wciągało go jak dym, zaciągasz się raz i już nie ma powrotu.
— Podoba? — powtórzył półgłosem, opierając głowę o zagłówek, jakby próbował sobie przypomnieć, jak się oddycha. — Nie wiem, Fletcher. Przypomnij mi, co to znaczy.
Uśmiechnął się pod nosem. Ale to nie był uśmiech chłopaka, którego bawi sytuacja. To był ten zmęczony, zawieszony między jawą a snem, który mówił: „Za chwilę mnie nie będzie”. Ale jeszcze był. Jeszcze się trzymał. Dla niej.
Dłoń Cartera spoczęła na jej biodrze. Luźno, jakby przypadkiem, ale palce wbijały się lekko przez cienki materiał sukienki. Drugą sięgnął do jej karku, powoli, miękko, jakby sprawdzał, czy naprawdę tam jest, czy może mu się przywidziała. Ich ciała się stykały jego tors wciąż wilgotny po koncercie, jej udo przylegające do jego brzucha, jej oddech zawieszony na jego szyi.
— Pierdol się, Fletcher — wyszeptał w przestrzeń między ich twarzami.
Zamknął na chwilę oczy, opierając czoło o jej skroń. Dźwięki klubu przepływały przez nich, jakby grali w filmie bez dźwięku. Ciała wokół wibrowały, ale oni tkwili w tej jednej, dziwnie spokojnej bańce zbudowanej z podświadomości, ciężkiego basu i zapachu skóry. Otworzył oczy i złapał ją za biodra, mocno, pewnie, jakby musiał się czegoś trzymać, żeby nie zatonąć. Albo jakby to właśnie ją wybierał jako kotwicę. Przysunął twarz, nosem ledwie muskając jej policzek, tak jak ona jego przed chwilą. Oddech miał ciężki, płytki, drżący jak napięta struna.
Dziewczyna z cekinami. Ruby, albo kimkolwiek była naprawdę, pojawiła się nagle, jakby wyrwana z innego wymiaru. Rozczochrane loki odbijały światła, błyszczące powieki, zmysłowy uśmiech. Podeszła bez słowa, pewnym krokiem, jakby znała już zakończenie tej sceny i teraz po prostu odgrywała rolę. Jej spojrzenie tylko na moment zatrzymało się na Carterze, ale nie mówiła nic. Nie musiała.
Dłonie miała miękkie, zdecydowane, trochę zuchwałe, kiedy wsunęła je w jej rozgrzane włosy i delikatnie odgarnęła je na bok, odsłaniając kark Sloane. Nie pytała o zgodę, nie uprzedzała. Sloane odchyliła głowę. Półświadomie. Poddając się.
Usta Ruby dotknęły jej skóry jak pieczęć: najpierw jeden pocałunek, potem drugi, niżej, cieplejszy, bardziej głodny. Carter nie poruszył się ani o milimetr, ale jego wzrok stał się czarniejszy, głębszy.
Ruby przeciągnęła dłonią po ramieniu Sloane, aż dotknęła jego klatki piersiowej. Przesunęła po niej palcami, potem po jego szyi. Patrzyła na niego z bliska, z tym samym błyskiem, który miała wcześniej w oczach, kiedy patrzyła na Sloane.
I zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, pocałowała go. Bez cienia zawahania. Jakby należało jej się to od dawna. Jej usta zderzyły się z jego twardo, pewnie, prowokująco. A Zaire? On się nie cofnął. Nie odepchnął. Po prostu… przyjął. Z ustami gorącymi od whisky i dymu odpowiedział krótkim, surowym ruchem, po czym odsunął się o ułamek sekundy.
Ruby spojrzała na niego z uśmiechem, a potem, zanim echo pocałunku zdążyło wybrzmieć w jego głowie – nachyliła się do Sloane i złączyła ich usta płynnie, naturalnie, bez słowa, jakby już dawno wiedziały, że do tego dojdzie.
Carter patrzył na nie. Z oddechem przyspieszonym. Z sercem, które z jakiegoś powodu przyspieszyło mimo całej chemii krążącej mu we krwi.
I wtedy wszystko zniknęło – klub, tłum, hałas, światła.
Zostali tylko oni. Trzy ciała w jednej przestrzeni. Trzy demony karmiące się tą samą potrzebą. I jedno pytanie, które zawisło nad nimi jak błyskawica:
Kto kogo pochłonie pierwszy?
Carter
— Zabiję ją. Naprawdę, jak Boga kocham, zabiję ją — Mea ze wściekłością rzuciła telefonem na drugi koniec kanapy. Ten odbił się wysoko w powietrze, by chwilę później wylądować na skrawku kanapy. Mea ściągnęła brwi, obserwując z uwagą, czy urządzenia aby na pewno nie spadnie na ziemię.
OdpowiedzUsuń— Ty w Boga przecież nie wierzysz — Mat leniwie wypuścił z ust kłębek dymu, podając wypalonego do połowy skręta Meave. Dziewczyna z wyraźną wdzięcznością odebrała od chłopaka skręta, po czym zaciągnęła się nim mocno. Trawka już jednak nie działa na nią tak mocno uspokajająco jak kiedyś, a może to ten towar był zbyt słaby.
— Dwa dni. Sto razy do niej dzwoniłam, nagrałam się chyba z pięćdziesiąt. A wiadomości, to już nie zliczę. Ona mnie kiedyś do grobu wpędzi. Ja się nie dziwię, że ta poprzednia asystentka odeszła. Nikt nie potrafi z nią wytrzymać. Pieprzona Sloane Fletcher — warknęła. Z westchnięciem oparła głowę o zagłówek kanapy. W pokoju, w którym siedziała wraz z Mattem, panował półmrok, jedynie światło z telewizora jako tako oświetlało pomieszczenie. Oboje milczeli dłuższą chwilę, aż w końcu Meave podniosła się, biorąc do ręki swojego iPhone’a, którego schowała do tylnej kieszeni dżinsów.
— Spadam. Idę zobaczyć czy ona w ogóle żyje. Po niej można się spodziewać wszystkiego — wyjaśniła, kierując się w stronę wldrzwi wyjściowych.
— Wpadnij w sobotę, urządzam kameralną imprezkę dla znajomych — Mat posłał jej leniwy uśmiech.
— Ty nie znasz znaczenia słowa kameralnie, Matt. A ja na razie nie mam ochoty urzerać się z policją — zaśmiała się na odchodne.
Do mieszkania Sloane na szczęście nie miała daleko, zaledwie 15 minut spacerem. Był ciepły wieczór, a ona stwierdziła, że spacer jej dobrze zrobi. W mieszkaniu Solane mogła zobaczyć wszystko. Ją zapłakaną, naćpaną, leczącą kaca, oglądającą serial, piszącą nowy tekst, trenującą, i wiele, wiele innych. Pierwsze, co chciała, to tam ją zobaczyć, obojętnie w jakim stanie, ale najważniejsze, żeby była żywa. Potem mogło dziać się już cokolwiek, bo Meave była tak wkurwiona, jak jeszcze nigdy.
Kolejne westchnięcie wyrwało się z ust ciemnowłosej kobiety, kiedy stanęła przed drzwiami do mieszkania Sloane Fletcher. Klucz do zamka wszedł gładko, jednak Meave nie od razu go przekręciła. Kilka długich sekund stała na korytarzu, zupełnie samotna.
— Bądź żywa, tylko bądź, kurwa, żywa — mruknęła do siebie, i dopiero po wypowiedzeniu tych słów przekręciła klucz w zamku. Pchnęła lekko drzwi, wchodząc następnie do mieszkania Sloane.
— Jesteś tu, Fletcher? Żyjesz? — zawołała, obracając kluczami w dłoni, żeby jakoś potadzic sobie z nerwami, które w niej szalały.
— Kurwa, Sloane, jeśli zaraz się nie odezwiesz, zadzwonię po Twoją matkę! — zagroziła, stając w progu salonu.
Mea na ratunek
To, że Sloane nic nie pamiętała, w ogóle nie zdziwiłoby nikogo. Mea, spoglądając na nią, mogła sobie jedynie wyobrazić, co przez te dwa dni, kiedy nie miały żadnego kontaktu, mogło się dziać. Meave Lambert jednak pluła sobie trochę w brodę, że nie było jej przy niej, bo w końcu była jej asystentką. Powinna być przy niej zawsze, niezależnie od sytuacji, a jednak, i ona czasami potrzebowała chwili wytchnienia od tego szalonego życia, jakie towarzyszyło Sloane i przy okazji Meave. Powinna być przy niej i pilnować tego, co robiła. Co brała, co piła, z kim się całowała i powstrzymywać, żeby nic nie odjebała. A Meave czuła, że Sloane Fletcher odjebała dużo, ale jeszcze więcej nie pamięta z tych dwóch dni.
OdpowiedzUsuń— Gdzie masz cholerny telefon, Sloane? — zapytała, unosząc w górę jedną brew.Zlustrowała ją wzrokiem, od czubka głowy aż po same palce u stóp, po czym westchnęła. Boże, to nawet ona sama tak nie odpierdalała, jak ta dziewczyna. Owszem, była niespokojną duszą, ale nigdy nie gubiła się na dwa dni, i nie gubiła swoich rzeczy.
— Tylko nie mów, kurwa, że zgubiłaś telefon — jęknęła z rezygnacją. Cisza, którą podarowała jej Fletcher, oznaczało tylko jedno. Że zgubiła telefon, a może i nawet więcej. Klucze. Portfel. Godność. Meave rozmasowała skroń z prawej strony. Nagle zaczęła ją boleć głowa, i w ogóle się sobie nie dziwiła. Ta dziewczyna przyprawiała ją o taki ból głowy, jak nikt inny. Myślała, co najpierw zrobić. Zadzwonić do banku w jej imieniu, by zastrzec kartę? Zadzwonić do operatora sieci, bo może w jakiś sposób udałoby się namierzyć jej telefon? Była ciekawa, co w nim takiego mogło być i co takiego mogło wyciec na światło dzienne za jakiś czas.
— Boże, Slo… — jęknęła po raz kolejny, spoglądając na nią. Teraz czuła się jak jej matka, choć nie darzyła Ivonne jakąś wielką sympatią. Ale po części rozumiała, co czuła, kiedy jej córka wyprawia takie rzeczy.
— Idź weź prysznic, a ja zamówię nam coś do jedzenia. I zrobię Ci herbaty. Wyglądasz jak gówno, pewnie też się tak czujesz. A potem… potem muszę pomyśleć, co może się stać, jak ktoś znajdzie Twój telefon. Masz portfel? Powiedz, że chociaż tego nie zgubiłaś. Chociaż, chyba lepiej by było, gdyby ktoś wydał Twoje pieniądze, niż dostał się do Twojego telefonu — powiedziała.
Na wzmiankę o swojej matce, Mea zmarszczyła nieco nos. Robiła to zawsze, kiedy zaczynała się złościć, a temat jej rodziny zawsze ją wyprowadzał z równowagi.
— Nie wspominasz o niej, bo za dużo Ci nie mówię o tej wariatce. I jej nie ma w moim życiu, sama się z niego wypisała, bo nie spełniałam jej wymagań. Podejrzewam, że gdybym była na Twoim miejscu, a pieniądze zarabiały się dość szybko, to Nathalie zapewne nie zostawiłaby mnie tak łatwo, jak to zrobiła — wyjaśniła, ruszając w stronę kuchni. Sama też musiała się napić herbaty. I zapalić, zdecydowanie musiała zapalić jointa, bo na trzeźwo nie dało się tu wytrzymać.
— Idź się ogarnij, Sloane, bo zaraz sama wepchnę Cię pod ten cholerny prysznic i puszcze zimną wodę.
😗
— Dwa dni, Sloane! Dwa cholerne dni nie miałam z tobą kontaktu! — krzyknęła z kuchni, nalewając równocześnie wody do czajnika, który po chwili zaczął cicho bulgotać, gdy woda zaczynała się gotować.
OdpowiedzUsuńMeave oparła się plecami o kuchenny blat, splatając ze sobą ręce. Odetchnęła głęboko, przymykając przy tym oczy. Sloane nie miała pojęcia, co Mea przeżywała, choć może na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że nie bardzo się tym przejmowała. Sloane była człowiekiem, i nikt inny, oprócz niej samej, nie ponosił za nią odpowiedzialności. Miała wolną wolę, swoje zdanie i mogła robić wszystko, co tylko chciała. Nawet ochroniarz, którzy miał doświadczenie w marynarce wojennej nie był w stanie jej upilnować.
Sloane była okropna w tym swoim zachowaniu. Nie myślała o tym, że mogło jej się coś stać i tym bardziej nie myślała o tych wszystkich osobach, które były blisko z nią związane. O Clarze, Jamesie, Meave czy na jej rodzicach kończąc. Była okropna, ale nikt nie mógł jej nic zrobić, nie mógł jej w żaden sposób powstrzymać.
Czajnik zagotował wodę, a Mea wrzuciła do dwóch kubków po torebce czarnej herbaty, zalewając ją wodą, po czym wzięła je ze sobą i ruszyła w stronę sypialni Sloane, gdzie dziewczyna zniknęła.
— włażę. W dupie mam to, czy będziesz naga — powiedziała, otwierając drzwi do łazienki.
— Clara chciała mnie zajebać. Dosłownie, Ski, powiedziała, że mnie zajebie, bo Cię zostawiłam. Ta kobieta jest psychiczna, a ja nie jestem Twoją niańką — odpowiedziała, stawiając kubek na blacie łazienkowej szafki. Sama ze swoim skierowała się w stronę wanny, w której ulokowała się, przerzucając nogi na drugą stronę.
— Boże, jest zajebiście wygodna — jęknęła błogo, upijając łyk herbaty.
— Mniejsza z tym telefonem, mam nadzieję, że nikt nie będzie chciał go odblokować, jedli faktycznie go zgubiłaś. Z resztą, zawsze możemy spróbować go namierzyć — kolejny łyk ciepłego napoju rozgrzał wnętrze Meave.
Spojrzała w stronę Sloane, bez żadnego skrępowania. Nadal wyglądała jak gówno i pewnie tak też się czuła. Dobrze jej tak, to miała być nauczka.
— Clara? W sumie, to cud, że jeszcze tu nie wpadła. Zabiłaby nas obie — odparła z rozbawieniem, po czym uniosła biodra w górę, sięgając do kieszeni czarnych dżinsów. Wyciągnęła z niej paczkę bletek oraz mały woreczek strunowy z zielskiem. Wyciągnęła to wszystko tak, by Sloane mogła zauważyć, w posiadaniu czego jest Mea.
— Jak się ogarniesz, to pozwolę Ci się trochę wyluzować. A co do podwyżki, to tak, w sumie byłabym zadowolona z jakiejś. Pracuję w szkodliwych i stresujących warunkach, jakby nie patrzeć.
🍀🍀🍀
Deszcz ustał chwilę wcześniej, zostawiając miasto wilgotne i trochę zmęczone, jakby nawet ulice potrzebowały oddechu. Ethan szedł z rękami w kieszeniach, przemoczone mankiety spodni ciążyły mu przy kostkach. Zatrzymał się przed znajomymi drzwiami, przestąpił próg jak ktoś, kto właśnie wpadł do siebie po miesiącu na stacji kosmicznej, gdzie nie było wi-fi ani ludzi. Rzucił plecak przy drzwiach, rozejrzał się jakby na wypadek, gdyby ktoś w międzyczasie zamienił jej mieszkanie w galerię sztuki współczesnej. Ale wszystko było po staremu. Usiadł na kanapie bez zaproszenia, wiedząc, że go nie potrzebuje, i westchnął dramatycznie — jak aktor drugiego planu w średnio zagranym serialu obyczajowym. Przysunął się do stolika i wyjął z kieszeni coś, co przypominało kopertę, chociaż wyglądała, jakby przeżyła mały pożar i dwie przeprowadzki. Rzucił ją na blat z miną człowieka, który właśnie wręcza komuś wyrok skazujący.
OdpowiedzUsuń— Urodziny babci — oznajmił z powagą, której nie dało się traktować poważnie — Osiemdziesiątka. Jeśli nie przyjdziesz, babcia obiecała mi w testamencie kolekcję swoich porcelanowych słoników. Nie chcę tego. Zrób to dla mnie — wstał, podchodząc do niej bliżej, aby przy okazji obrzucić ją błagalnym wzrokiem — Serio, jesteś jej ulubioną osobą w rodzinie. Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale przebiłaś nawet moją kuzynkę, która adoptowała psa i przestała jeść gluten. A to niełatwe. Babcia twierdzi, że masz „dobrą aurę” i że „jak byłaś z Ethanem, to on przynajmniej nie gadał sam do siebie”. To kłamstwo. Gadałem zawsze. Ale wtedy robiłem to ciszej — usiadł z powrotem, rozciągnięty, z nogą na kolanie, patrząc przez okno — No dalej, powiedz, że nie masz nic lepszego w planach. Bo serio, prywatna wyspa, osiemdziesiątka babci, impreza, jakiej nie widział nikt poza celebrytami — uniósł brew, uśmiechając się lekko z tym swoim typowym, lekko przekornym wyrazem twarzy — Wiesz, babcia naprawdę cię lubi. Nie mówię tego tylko dlatego, że to moja babcia i muszę się pochwalić. Serio, ona zawsze mówi, że jak tylko się pojawiasz, to dom jakby od razu staje się bardziej… no, bardziej „żywy”. Babcia ma takie swoje sposoby, żeby to powiedzieć, ale to chyba najlepsza recenzja, jaką możesz dostać — zaczął się lekko śmiać — Zresztą, babcia to taki typ, co ma milion znajomych i interesów, ale naprawdę nie traci czasu na ludzi, których nie ceni. A ty? Ty zawsze byłaś dla niej kimś wyjątkowym. I to właśnie babcia powiedziała, że będzie się cieszyć, jeśli wpadniesz na urodziny. Bez żadnej ściemy. Nie masz więc wyboru — wzruszył bezradnie ramionami, lekko i z nonszalancją się przy tym przeciągając na kanapie.
Ethan
Ogień między nimi nie był już tylko metaforą. Był żywy, lepki, parzący jak alkohol spływający po gardle bez ostrzeżenia. Wystarczyło jedno spojrzenie Sloane, jeden ruch jej nadgarstka, jeden miękki jęk z gardła, który powinien zagubić się w klubowym zgiełku, a jednak utkwił gdzieś w jego głowie. Jak igła z winylu, która wbija się w ten sam punkt płyty, raz za razem.
OdpowiedzUsuńZaire siedział nieruchomo. A przynajmniej tak to wyglądało z zewnątrz. W środku był w ruchu. Szalał.
Bo z jednej strony wciąż czuł pod palcami jej biodra, czuł, jak jej paznokcie przecinają mu skórę przy karku. Jej zapach mieszał się z dymem, whisky, potem. Była jak gorący oddech na zimnym lustrze: znikająca, ale zostawiająca ślad. Z drugiej strony Ruby, dziewczyna, która przed chwilą obdarzyła go tak śmiałym, tak cholernie bezwstydnym pocałunkiem, że jego własna głowa odchyliła się w tył. Ślad po jej błyszczyku dalej tkwił w kąciku ust.
A teraz Sloane patrzyła na niego. Rozciągnięta na nim jak własność. Tlen i trucizna w jednym ciele.
Zadała pytanie. Wchodzisz?
Zaire nie odpowiedział od razu. Bo przecież nie musiał. Jego spojrzenie zsunęło się z jej oczu na jej usta, spuchnięte, lekko wilgotne, smakujące grzechem. Potem na szyję, gdzie jeszcze przed chwilą pocałunki Ruby zostawiały ślady jak tatuaże. A potem… znów wrócił do jej oczu. I coś w nim pękło.
— Jesteś tak popierdolona, Fletcher… — warknął cicho, uśmiechając się przy tym z błyskiem w oku, który był cholernie niebezpieczny. — I właśnie za to cię lubię.
Sięgnął dłonią do karku Ruby, drugą przyciągając Sloane z powrotem do siebie. Nie było tu miejsca na pytania, na zgodę, na plan. To była eksplozja, ich własna, trójkierunkowa, niemożliwa do kontrolowania gra.
Usta Cartera znów znalazły się na ustach Ruby, krócej, ostrzej, jakby tylko po to, by sprawdzić, czy dalej smakuje jak wcześniej. Potem zsunęły się na szyję Sloane, zostawiając ślady, które nie zejdą prędko. Językiem zahaczył o jej obojczyk, a potem bez skrupułów wsunął palce w jej włosy, przyciągając jej twarz do swojej.
Pocałował ją głęboko. Brutalnie szczerym, ciemnym pocałunkiem, który mówił wszystko, czego nie zamierzał wypowiedzieć. Smakowała jak piekło i kara, jak ostatnia noc przed końcem świata.
Wokół nich klub nadal żył własnym życiem, kobiety patrzyły z zazdrością, ktoś się śmiał, ktoś inny coś krzyczał, ale ten świat już się nie liczył.
Byli tylko oni. I ten ogień, który właśnie zaczynał pochłaniać wszystko.
Carter
Zaire siedział jeszcze przez ułamek sekundy, jakby próbował przetrawić cały obraz: ciało Sloane, język Ruby, ich dwa zupełnie inne oddechy splatające się w jedno pragnienie. Było to wręcz absurdalne, jak cholernie naturalnie zderzał się z tym chaosem, w którym powinien utonąć. A zamiast tego kwitł.
OdpowiedzUsuńJego palce ścisnęły dłoń Sloane, kiedy ta go pociągnęła, drugą zwinął wokół nadgarstka Ruby. Był między nimi. Pomiędzy ogniem a jedwabiem. Pomimo całego upojenia, narkotyków i mgły w głowie, jego zmysły były nadzwyczaj ostre. Czuł ich zapachy. Pot i perfumy. Słodycz balsamu do ciała, smak alkoholu z ich ust. Palce Ruby: ciepłe, drobne. Paznokcie Sloane: drapieżne, nienasycone.
Czuł jeszcze na ustach smak jej pocałunku: ostry, intensywny, cholernie dziki. Jakby nie całowała go dziewczyna, tylko huragan. Szarpnęła nim od środka, zostawiając po sobie ślad z zębów, języka, ognia. Ten pocałunek nie był grą wstępną, był deklaracją. Wojennym znakiem. Zajebistą zapowiedzią końca świata. I Zaire to kupował.
Bo Sloane nie należała do tych, które trzeba zdobywać. Trzeba było za nią nadążyć.
Zaire w końcu się ruszył. Powoli. Spokojnie. Przeciągnął językiem po zębach i podniósł się z kanapy jak ktoś, kto dobrze wie, że za chwilę cały świat skurczy się do jednego pokoju, dwóch ciał i trzeciej duszy, która chce się spalić razem z nimi.
Zaire nie potrzebował dodatkowego zaproszenia. Usta nadal tętniły smakiem jej gniewu i wyzwania, a szyja pulsowała w miejscu, gdzie Ruby złożyła pocałunek, jakby zostawiła na nim pieczęć – przynależność na próbę. Czuł się odurzony. Nie przez to, co wziął wcześniej. Nie przez alkohol. Przez nich.
Spojrzał kątem oka na stolik, królestwo upadłych, które zostawiali za sobą: kieliszki, jointy, dziewczyny, które teraz patrzyły z niedowierzaniem, jak schodzi z tronu. Ale on już nie był ich królem. Król zszedł z piedestału. Król poszedł za demonem. Zaire wiedział jedno: tego się nie dało zatrzymać. Byli jak pociąg bez hamulców. I nie chodziło o seks. Nie tylko. To było coś innego. Głębszego. Jakby coś pierwotnego w nich właśnie się przebudziło. Potrzeba dotyku. Władzy. Potwierdzenia istnienia.
Carter
Kilka dni wolnego. Brzmiało jak luksus. I może właśnie tym było. Po intensywnym evencie, po wyczerpującej sesji, po tygodniach planów, ustaleń, zdjęć, stylizacji, światła i ludzi, wreszcie wrócił. Tym razem z Włoch. Miejsce cudowne, ale podróż? Cóż… jet lag jak zwykle nie miał dla niego litości. Czuł się, jakby czas go rozciągnął, wycisnął i zwinął w kłębek. Jednak zaraz po przekroczeniu progu mieszkania wszystko to zeszło z niego jak ręką odjął.
OdpowiedzUsuńBaram przywitał go tak, jakby minęły nie dni, a miesiące. Całym sobą. Entuzjazm psa był najlepszym lekarstwem na zmęczenie. Dali sobie kilka godzin czystej radości, tarzanie się po dywanie, spacery, trochę biegania, trochę przytulania. Tego właśnie mu brakowało. Cichej, bezwarunkowej obecności. Kogoś, kto nie zadawał pytań, nie robił zdjęć, nie oceniał, nie oczekiwał. Po prostu był.
Ale ile można siedzieć na miejscu?
Nathaniel nigdy nie należał do tych, którzy potrafią bezczynnie leżeć przez cały dzień. Nawet kiedy odpoczywał, musiał coś robić. Dlatego, gdy dowiedział się, że Sloane, jego młodsza kumpela ze świata muzyki, właśnie zakończyła swoją trasę koncertową i miała wreszcie chwilę dla siebie, nie musiał się długo zastanawiać.
Zaproponował wspólny wieczór. Ich wspólny rytuał. Po prostu oni, dwa psy i trochę dobrego domowego żarcia. Gotowanie zawsze go wyciszało. I sprawiało radość, kiedy wiedział, że ktoś to naprawdę doceni. Szybko ogarnął kilka ulubionych dań, coś ostrego, coś słodkiego, coś, co zawsze robił bez przepisu, na pamięć, na smak.
Wygodne dresy, torba z jedzeniem, Baram u boku, gotowy i pełen energii, jakby sam czuł, że zbliża się coś fajnego. Ruszyli razem do apartamentu Sloane, dobrze znanej mu już trasy. Ich psy wyjątkowo się dogadywały, co tylko ułatwiało każde spotkanie. Trochę jakby to była jedna, czterołapna paczka, która zawsze z radością się spotyka.
Wjechał windą na odpowiednie piętro. Korytarz był spokojny, cichy, pachniał nowością i czymś... lawendowym? Może to któryś z sąsiadów. Stanął przed drzwiami, poprawił torbę z jedzeniem, spojrzał na Barama i zapukał.
– Ty weź się pośpiesz! Mi tu ciężko jest! – powiedział, gdy słyszał, że Sloanie zbliża się do drzwi.
Nathaniel
Ethan usiadł na skraju kanapy, powoli opierając łokieć o kolano. W pokoju panowała cisza, przerywana tylko przez cichy szum deszczu uderzającego o szyby i lekki chłód, który wdzierał się przez uchylone drzwi. Atmosfera była ciężka, ale jednocześnie w jakiś sposób spokojna. Nie spieszył się, nie chciał niczego wymuszać ani przyspieszać. Po prostu obserwował Sloane z taką samą ostrożnością, z jaką się zwykle podchodzi do kogoś, kto próbuje ukryć własne rany.
OdpowiedzUsuń— Sloane — zaczął powoli, głos miał cichy, ale pewny, bez żadnych zbędnych słów czy nadmiaru emocji — Babcia naprawdę chciałaby, żebyś była na jej urodzinach. Wiem, że to może się wydawać nieważne, albo po prostu kolejny powód, żeby się zamknąć w sobie, ale dla niej to coś znaczy. Nie oczekuje od ciebie cudów, zmian ani wyjaśnień. Po prostu chce cię zobaczyć, choćby na — patrzył na nią uważnie, jakby chciał wyczuć, czy te słowa do niej docierają. Nie naciskał, nie powtarzał, dał jej przestrzeń, żeby mogła to przemyśleć — Rozumiem, że możesz mieć swoje powody, żeby się nie pojawić — dodał spokojnie, prawie beznamiętnie — Może masz już plany, a może po prostu nie masz ochoty. To twoja sprawa i ją szanuję. Nie zamierzam się w to mieszać, nie będę cię do niczego zmuszać — uniósł lekko ramiona, dając do zrozumienia, że wybór należy do niej — Ale pomyśl o tym tak: to tylko jeden dzień. Nic wielkiego, nic, co miałoby zmienić całe twoje życie. Babcia byłaby szczęśliwa, gdyby cię zobaczyła, nawet,jeśli ty nie będziesz chciała długo zostać. Możesz po prostu przyjechać, powiedzieć „cześć” i wyjść, kiedy tylko zechcesz — chciał, żeby wiedziała, że to nie jest jakaś wielka sprawa i nikt nie będzie od niej wymagał czegoś, czego nie chce dać — Albo po prostu możesz nie jechać — powiedział łagodnie — to twoja decyzja i nikt się na niej nie obrazi — przez chwilę milczał, potem z lekkim uśmiechem, który nie sięgał oczu, dodał — A tak na marginesie — powiedział trochę lżej — Co u ciebie? Dawno nie rozmawialiśmy. Nie pytam, bo chcę się wtrącać czy coś kontrolować, po prostu pomyślałem, że może masz ochotę powiedzieć, jak się sprawy mają — jego spojrzenie było spokojne, otwarte, ale nie natarczywe. Nie oczekiwał odpowiedzi, nie chciał wyciągać niczego na siłę. Zrobił krótką pauzę, po czym spokojnym tonem dodał — Nie musisz się spieszyć z decyzją. Weź tyle czasu, ile potrzebujesz. Po prostu pomyśl o tym wyjeździe. Nie ma żadnej presji, żadnego ciśnienia. Ale może warto — dodał. Na zewnątrz deszcz wciąż delikatnie stukał o szyby, a chłód powoli wypełniał wnętrze. Ethan nie odwrócił wzroku, dając Sloane przestrzeń i czas, które mogła wykorzystać według własnego uznania.
Ethan
Zaire nie potrzebował więcej zaproszeń. Zsunął dłonie na jej talię, ściskając ją z tą samą pewnością, z jaką prowadził wcześniej przez korytarz. W tym klubie był u siebie. Ale z nią? Z nimi? Tu nie było gospodarzy. Władza przelewała się między nimi jak rozgrzany alkohol. Szybko. Bez reguł.
OdpowiedzUsuńRuby językiem znaczyła ścieżki na szyi Sloane, zostawiając za sobą mokre, rozpalone ślady. Drobne dłonie zsunęła na ramiona blondynki, zsunęła z nich ramiączka topu, czy sukienki, bez znaczenia, co to było. To przez to światło. Przez ich spojrzenia. I to, jak Carter wciąż nic nie mówił, tylko patrzył, jakby nagrywał to wszystko dla siebie, na później. Jakby już znał smak każdej części jej ciała, ale i tak chciał wszystkiego jeszcze raz. Wolniej. Dokładniej. Na swoich zasadach.
Ruby rozsunęła zamek z boku sukienki, która obsunęła się po udach, aż materiał zatrzymał się na biodrach. Palce dziewczyny powędrowały po nich w górę, miękko, z uczuciem, jakby dotykała czegoś drogocennego, czego nie można spieprzyć.
Carter odchylił głowę Sloane do tyłu, jego usta osunęły się w dół, od ucha, przez linię żuchwy, aż po ten kawałek skóry tuż przy obojczyku, który teraz pulsował wyraźnie. Czuł jej bicie serca. Jej oddech. I widział, jak bardzo nie potrafi przestać. Nie wiedział już, czy stoi, czy lewituje. Bo nogi zdawały się niepewne. Bo ten pokój był zrobiony z miękkości i pokus.
W dłoniach Sloane znalazł się jego łańcuch. Ten sam, którego dotykała wcześniej. Zacisnęła na nim palce, mocniej, niż powinna. Może jako ostrzeżenie. A może tylko po to, by przypomnieć, że nie tylko ona traci kontrolę.
Ruby wstała. Wystarczyło jedno spojrzenie. Jej usta odnalazły usta Sloane w cichym, delikatnym pocałunku, który zaraz przeszedł w coś bardziej dzikiego. W tym czasie Carter przesunął się za nią, jego tors przyciskał się do jej pleców, a dłonie zsunęły się na uda.
Było im duszno. Gorąco. Mokro od pragnień, których nie chcieli już ukrywać.
W tym pokoju nie było reguł. Tylko rytm. Ich własny. I jedno pewne: nikt stąd dziś nie wyjdzie taki sam.
Drzwi do pokoju już niemal się zamykały, kiedy nagle z impetem otworzyły się z powrotem. Odbiły się od ściany i uderzyły w nią głośniej, niż wypadało w tym miejscu. Bordowe światło zatańczyło gwałtownie po ścianach. I wtedy się pojawił.
Ochroniarz Sloane. Jak zły omen, jak wyrwa w tym narkotycznym śnie. Wysoki, masywny, ubrany cały na czarno, z miną jak ze stali. Stał w drzwiach jak tarcza, z ręką na framudze, z ciałem w blokadzie. Oddech miał ciężki, szczęka mu pulsowała, oczy miał cholernie trzeźwe. Za bardzo. Jednym spojrzeniem ogarnął pokój, dziewczyny, Zaire’a. I Sloane. Prawie naga, rozgrzana, przesiąknięta wszystkim, czego miała unikać.
— Wystarczy tego cyrku — rzucił chłodno, a jego głos wypełnił pokój, gasząc atmosferę jak wiadro zimnej wody. Był opanowany, ale Sloane znała ten ton. To nie była troska. To był rozkaz.
Zrobił krok do przodu, kiedy zobaczył, jak dłoń Cartera przesuwa się w dół jej uda, a Ruby — zupełnie nieświadoma — obejmuje ją od boku, jakby to wciąż był sen, a nie powrót do rzeczywistości.
— Wstawaj. Idziemy — powtórzył, bardziej do niej niż do kogokolwiek innego. Wyciągnął rękę, jakby miał zamiar dosłownie wyciągnąć ją z tego burdelowego półmroku.
— Nie jesteś jej ojcem — odezwał się Zaire.
— Jesteś tylko kolejnym problemem — dodał Carter. Powoli. Nie podnosił głosu. Ale każdy dźwięk wybrzmiewał jak odbezpieczony spust.
Harper spojrzał na niego. Jeden mężczyzna naćpany i wykończony. Drugi trzeźwy, silny, szkolony do takich sytuacji. Światło migotało między nimi, jakby samo nie wiedziało, kogo wskazać jako zwycięzcę.
— Sloane. Kurwa. Wracamy. — Jego głos był niski, zduszony, ale niosący się jak komenda. Zgrzytliwy i zniecierpliwiony. Zawiódł. Wiedział o tym. I nienawidził tej świadomości.
Zaire tylko się uśmiechnął. Ten cholerny, powolny uśmiech. Jakby właśnie zaczynał się dobrze bawić. I jakby dokładnie wiedział, że zbyt długo tłumił w sobie agresję, której właśnie dano mu pretekst, by użyć.
Zapanowała cisza, niepokojąca i nabrzmiała.
Wszystko zależało teraz od niej.
Carter & James
Harper zamarł.
OdpowiedzUsuńJakby to, co właśnie widział, nie było tylko ostrym zjazdem z linii obowiązku, ale osobistym ciosem, który przecinał go głębiej niż chciałby przyznać. Mógł ją znać od lat. Mógł łapać za ramiona, gdy potykała się o krawężnik po wyjściu z klubu. Mógł nawet ją lubić, po swojemu. Ale nie był na to gotowy.
Na to, że spojrzy mu prosto w oczy, ubrana jedynie w cienie i upór. Na to, że rozepnie pasek innego faceta, nie odrywając wzroku od Jamesa. Na to, że nie będzie już dziewczyną, którą się pilnuje, a kobietą, która mówi: „nie potrzebuję cię już, możesz odejść” bez jednego słowa.
Zaire się nie odsunął. Podobało mu się to, albo był zbyt naćpany. Ta chwila mówiła wszystko. Była manifestem. Sloane właśnie decydowała, komu daje władzę nad tą nocą. I to nie był ochroniarz, który znał jej triki. To nie był głos rozsądku. To był Carter, który zamiast ratować, pozwalał jej spadać, bo na to właśnie miała teraz ochotę.
Zaire spojrzał na nią, dłoń położył na jej karku, nie agresywnie, nie delikatnie. Pewnie. Czuł, że coś się zmieniło. Coś głębszego od zabawy, niżej niż bunt. Coś, co właśnie zaczęło ich łączyć cienką, niestabilną nicią. Granicę przekroczyli już wszyscy. Ręka zsunęła się z karku, zatopiła w jej włosach. Zaire widział ten moment jak przez brudne szkło: rozmazany, nierzeczywisty, odrealniony. Wszystko było w zwolnionym tempie. Słyszał swój oddech, nierówny, ciężki, zbyt głęboki. Czuł jej dłonie na swojej skórze, miękkie, śmiałe, zachłanne. Patrzył, jakby widział coś zakazanego, coś, co powinno się wyłącznie śnić. I nawet wtedy nie zasługiwałby na taki sen. Wciągnął powietrze nosem, powoli, z trudem. Jego serce waliło mu jak dzwon alarmowy, ale ani przez chwilę nie próbował jej zatrzymać. Była jak ogień, nie wchodzi się z nim w układ. Albo płoniesz, albo uciekasz. Zaire nie uciekał.
James Harper był zbyt długo na tej planecie, żeby dać się wciągnąć w ten teatr. Znał jej gry, znał jej tempo, znał nawet te momenty, kiedy wszystko wymykało się spod kontroli i właśnie ten był jednym z nich.
Patrzył na nią, kiedy rozpięła pasek Zaire’a. Serce waliło mu jak młotem, ale twarz pozostawała spokojna. Kamienna. W jego oczach nic się nie zmieniło, ale dłoń zacisnęła się w pięść. Zrobił krok w stronę niej i wtedy poczuł to. Zapach perfum. Słodki, drażniący. Koktajl owocowych nut z czymś ostrzejszym, bardziej cielesnym. Nie zdążył się nawet odsunąć, kiedy jej palce dotknęły go tuż pod żuchwą. Lekkie, precyzyjne. Jakby znała jego ciało lepiej niż on sam. Nie musnęła go przypadkiem. To był dotyk kogoś, kto wie, co robi. I wie, czego chce.
— Dołącz do nas. — Głos Ruby był jak cukier na gorącej skórze. Wślizgiwał się pod świadomość. Kusił. — Spodoba ci się.
UsuńOdwrócił głowę. Stała zbyt blisko. Uśmiechała się, jakby wiedziała dokładnie, jak działać. Jej palce musnęły jego żuchwę. Przesunęły się po linii szyi. Spokojnie. Bez pośpiechu.
Harper był przygotowany na wszystko. A przynajmniej tak mu się wydawało. Mógł wejść do płonącego budynku, rozbroić dwóch osiłków bez mrugnięcia okiem, przetrwać pięć godzin czuwania w słońcu, deszczu albo śniegu – ale
tego? Tego nie przewidział.
Organizm zareagował szybciej niż myśli. Mięśnie spięły się jak przy uderzeniu, serce przyspieszyło, a przez kręgosłup przeszedł długi, leniwy impuls, który nie miał nic wspólnego z obowiązkiem. Jakby całe jego ciało właśnie… zarejestrowało zagrożenie, ale nie to, na które był trenowany. Zagrożenie innego rodzaju. Zmysłowe. Głębokie. Nieznośnie ludzkie.
Ruby przekroczyła kolejną granicę, jej dłonie przesunęły się po jego torsie, sięgając do jego rozporka, a on przez moment… jeden krótki, zdradliwy moment się zawahał… jego ciało chciało się temu poddać.
Wystarczyłby jeden gest. Jedno westchnięcie. Jeden pocałunek. Tyle dzieliło go od przeżycia czegoś, co mógłby wspominać całe życie.
Tyle samo wystarczyłoby, by to życie zrujnować.
Jego szczęka drgnęła. Zacisnął ją mocniej, walcząc ze sobą. Z impulsem. Z głodem. Nie wolno. Nie tu. Nie teraz. Nie z nią. Nie w ten sposób. Jego wzrok zderzył się z jej oczami. I właśnie to jedno spojrzenie przywróciło mu równowagę.
Odsunął ją od siebie. W środku wciąż był rozedrgany, jakby przeszedł przez niego prąd. Ale na zewnątrz był opoką. W oczach miał tylko jedno: „Nie.” Ruby zmrużyła oczy. Uśmiech zniknął. Coś w jej twarzy się zmieniło. Może był to cień zrozumienia. Może cień urażonej dumy. Cofnęła rękę. Krokiem pełnym gracji odeszła o pół metra.
— Szkoda — szepnęła, jakby naprawdę było jej przykro. — Ale wiedz jedno. — Pochyliła się, tak blisko, że ich oddechy znów się splotły. — Nikt nie wychodzi stąd taki sam. Nawet ty.
Z każdą sekundą czuł, jak oddala się od granic, które przez lata budował, chłodno, metodycznie, kamień po kamieniu. A teraz, przez przypadek… nie, przez impuls, jeden z tych kamieni się obsunął.
Chciał zabrać stamtąd Sloane. Już. Teraz. Zanim coś naprawdę się wydarzy. Nie chodziło już tylko o odpowiedzialność zawodową. Chodziło o to, że nie chciał patrzeć, jak upada wiedząc, że mógł zareagować wcześniej.
— Sloane, wystarczy... — powiedział cicho, bez ostrzeżenia, bez prośby. Głos był napięty. Niewypowiedziana groźba wisiała w powietrzu, nie dla niej, a dla wszystkiego, co mogło ją od niej odciągnąć.
James & Carter
Nie musiał się ruszać. Nie musiał nawet oddychać mocniej. Ona i tak wiedziała. Czuła, gdzie uderzyć, w którym miejscu zostawić pocałunek, jak przesunąć palcami po jego skórze, by sprawić, że całe ciało zaczynało rezonować. Kiedy klęczała przed nim, coś w jego głowie na moment się rozlało. Nie przez to, że nie widział takich rzeczy wcześniej, widział wszystko. Ale nie w taki sposób. Nie z nią.
OdpowiedzUsuńSloane była jak pieprzony poemat napisany kokainą i ogniem.
Czuł, jak jego dłoń zaciska się na jej karku mocniej, nieświadomie. Jak mięśnie napinają się pod jej dotykiem. Jak jego ciało już dawno powiedziało tak, bo żadna myśl nie miała teraz szans z tym, co właśnie robiła. Kiedy przejechała językiem po jego brzuchu, kiedy rozpięła pasek z pełną premedytacją, nie było w tym cienia niepewności, tylko pokaz siły.
James nie drgnął. Stał jak zamurowany. Ale w środku… w środku wszystko się paliło. Widział ją już w dziesiątkach wersji. Pijaną, zaćpaną, wściekłą, zapłakaną. Widział, jak waliła pięściami w drzwi hotelu, jak tuliła się do ludzi, których nazwisk nie znała, jak leżała półprzytomna na zimnej podłodze. Zawsze ją wyciągał. Zawsze wracała. Ale nigdy nie widział jej takiej. Gdy klęczała przed tamtym facetem. Prowokacyjna. Piękna. Połykająca spojrzeniem, gryząca, nienasycona. Jej głos jeszcze dźwięczał w jego głowie, ten ton, między kuszeniem a prowokacją, między śmiechem a błaganiem. Znów była o krok za daleko. I znów patrzyła na niego tak, jakby naprawdę wierzyła, że mógłby puścić to wszystko w cholerę. Że ten jeden raz, dla niej, przestanie być Harperem.
Tyle że on nie mógł.
Nie dlatego, że nie chciał. Ale dlatego, że nie miał prawa chcieć. Zaire był grzechem, któremu się poddała. Ruby pokusą, która igrała z nim jak dziecko z ogniem. A ona? Ona była burzą. Tą, którą miał chronić przed innymi. I przed nią samą.
A jednak serce waliło mu w piersi tak, jakby miał zaraz zrobić coś, czego nigdy nie planował.
I to był problem.
Widział jej spojrzenie. Jakby analizowała go pod kątem własnych demonów i wciągała je w swoje. Jej głos dotarł do niego jeszcze raz, już nie tylko przez uszy, ale przez nerwy, przez krew, przez to przeklęte napięcie w powietrzu.
Zakopany głęboko pod mundurem chłodu, pod rutyną i milczeniem, reagował.
Jeden ruch. Jeden oddech.
Zacisnął dłonie. Patrzył na nią tak, jakby widział wszystko. Jej roztrzęsione emocje. Głód bliskości. Potrzebę utraty kontroli. I tę idiotyczną, piękną wiarę, że świat nie runie, jeśli ona będzie tą, która wygra.
To nie było tak, że nie mógł jej po prostu wynieść stamtąd. Oczywiście, że mógł. Znał każdy mechanizm w jej ciele. Wiedział, w jaki sposób ją unieruchomić, jak złapać, żeby nie zrobiła sobie krzywdy, jak trzymać, kiedy rzucała się w furii. Robił to setki razy. Wyciągał ją z klubów, samochodów, z objęć ludzi, którzy nie zasługiwali, by choćby znać jej imię.
Ale tym razem… Coś było inaczej. Nie, nie dlatego, że była rozebrana. To widok, na który przygotowany był od dawna, przynajmniej w teorii. Ale teraz w tym świetle, w tej pozie, z tym uśmiechem na ustach i rozpalonym ciałem pod rękami mężczyzny, który znał życie z brudnej strony, wyglądała nie jak ofiara, ale jak królowa własnego chaosu.
Nie była bezbronna. Nawet jeśli była naćpana. Nawet jeśli była napalona. Nawet jeśli nie do końca świadoma. To ona prowadziła. Owijała ich sobie wokół palca. Jego, Zaire’a, Ruby.
Nie potrzebowała ratunku. Potrzebowała widowni.
I to właśnie powstrzymywało Jamesa.
Bo wiedział, że gdyby zareagował zbyt gwałtownie, zrobiłby z niej ofiarę na oczach ludzi, którzy widzieli w niej coś zupełnie odwrotnego. Rozsypałby wszystko jednym ruchem. Był od tego, żeby chronić ją przed innymi. Ale też przed samą sobą. A tej nocy ta granica była cienka jak brzytwa.
Zaciśnięte szczęki. Sztywne plecy.
Palce spięte w pięść, tak mocno, że wbijały się w dłoń. Nie mógł nic zrobić. I to było najtrudniejsze. Najgorsze.
Bo istniała jeszcze jedna rzecz, o której nie chciał myśleć. Zazdrość.
Nieoczywista. Przykryta pod warstwą odpowiedzialności, funkcji, zawodowego dystansu. Jak duch. Jak coś, co nie ma prawa się odezwać, ale siedzi tuż za sercem.
UsuńNie był jej facetem. Nie był jej właścicielem. Nie był nawet przyjacielem.
Był ochroniarzem. I tylko nim. Więc patrzył. W milczeniu. Z tym pieprzonym uczuciem rozchodzącym się po wnętrznościach jak trucizna.
„Ten jeden raz. Nie bądź Harperem. Bądź Jamesem.”
Czuł, jakby przez jego żyły przeszło coś niepojętego. Jakby sam był na czymś, choć od lat był czysty. Ruby patrzyła na niego w ten sam sposób, w jaki Sloane patrzyła na Cartera. Powoli, uwodzicielsko, kusząco.
Kiedy zbliżyła się znów, muskając jego ramię, jego serce zabiło o jedno uderzenie za mocno. Przesunęła palcami po jego przedramieniu, jakby testowała napięcie mięśni. Pochyliła się bliżej na tyle, że czuł jej oddech na szyi.
— Wystarczy jedno słowo — szepnęła.
I wtedy… coś w nim pękło. Nie dlatego, że się poddał. Dlatego, że zrozumiał, jak blisko był upadku. Jak jeden gest mógłby wymazać wszystko, na co pracował przez całe życie.
I wtedy ona się cofnęła. Jakby coś z niej spłynęło. Jakby poczuła, że ten człowiek, choć stoi tutaj nie jest ich, że ta noc, jak intensywna by nie była, nie rozbije jego muru. Że może i drżał w środku, ale nie pękł. Nie teraz.
A on skierował się do drzwi. Nie dlatego, że ją zostawiał. Ale dlatego, że musiał oddychać. Że musiał dać sobie choć tę sekundę, by przypomnieć, kim jest. I dlaczego to wszystko… musi się skończyć.
Zaire widział to wszystko. Zmarszczył lekko brwi. Może z szacunku. Może z ciekawości.
Tej nocy James Harper przegrał z Jamesem. I wygrał tym samym. Bo jeszcze przez chwilę, był cały.
James & Carter
Za drzwiami panowała cisza.
OdpowiedzUsuńTa osobliwa, ciężka cisza, w której każdy dźwięk z wewnątrz, nawet najcichszy, zdawał się rozlewać na marmurze korytarza, ściekać po ścianach, sączyć pod skórę. James Harper stał przy framudze, nieruchomy, jak strażnik, nie po to, by ją ratować, a po to, by przynajmniej nikt więcej nie wszedł do środka. Wystarczyło trzech uczestników tego przedstawienia.
Ramiona miał skrzyżowane na piersi, ale nie był spokojny. Jego żuchwa pulsowała z napięcia, dłoń, którą wsparł o ścianę, miała zaciśnięte palce, a w myślach przewijała się ta jedna scena, ta jedna sekunda, w której mógł, może nawet powinien po prostu ją stamtąd wynieść. Nie zrobił tego.
Bo była naga.
Bo byłaby to scena.
Bo może wtedy naprawdę by ją skrzywdził.
Nie dlatego, że nie potrafił. A dlatego, że po raz pierwszy nie był pewien, czy powinien.
Wiedział, że była naćpana. Może i napalona. Może sama nie do końca świadoma swoich działań. Ale widział ją. Nie jak rozbitka, a jak królową. Dominującą. Kręcącą tymi dwojgiem wokół własnego palca, jakby to ona była sercem ich chaosu, a nie jego ofiarą. Rozebrana, w blasku bordowego światła, wyglądała jak diablica, która nawet Boga zmusiłaby do upadku.
A mimo to nie ruszył się z miejsca.
Przez drzwi dobiegały przytłumione głosy cała gama dźwięków, które przebijały się przez muzykę i mówiły więcej niż jakiekolwiek słowa. A może tak mu się tylko wydawało. Może działała tylko jego wyobraźnia.
Mógł odejść, zniknąć. Nie zrobił tego.
Nie był jej pieprzonym ojcem. Nie był też kochankiem. Był ochroniarzem. A mimo to serce waliło mu w piersi jak u chłopaka, który czeka na dziewczynę, która właśnie zasypia w cudzych ramionach.
„Ogarnij się”, powtarzał w głowie. Jak mantrę. Jak zaklęcie, które nie działało.
A ona…?
Ona wygrała wszystko.
W środku zapach perfum, dymu i skóry unosił się ciężko, jak zasłona po przedstawieniu. Torsy pokryte cienką warstwą wilgoci, potargane prześcieradła, rozsunięte ubrania na podłodze – wszystko świadczyło o tym, że w tym pokoju nie było wstydu. Tylko głód. Tylko chciwość dotyku i pragnienie ulgi.
Sloane leżała na plecach, z rozrzuconymi włosami i leniwym, sennym uśmiechem na twarzy. Ruby wtulała się w nią od boku, a Zaire opierał się łokciem o materac, wpatrując się w sufit, jakby próbował odczytać z niego odpowiedzi na pytania, których nawet nie zadał.
Nie było potrzeby mówić. Wystarczyło to, co się wydarzyło. Ciała mówiły za nich, chwilami twarde, chwilami miękkie, wgniecione w siebie nawzajem, we wzajemnej zgodzie i rozkosznej dekadencji. Czas nie miał znaczenia. Żadne z nich nie miało planu.
Carter sięgnął do stolika i odpalił papierosa, a potem, po pierwszym zaciągnięciu, odchylił głowę i wypuściła dym w kierunku sufitu. Zamknął oczy. Był wykończony. Nie wiedział już, jak długo nie spał. Doba? Dwie? Może więcej. Wszystko zlewało się w jeden, gorączkowy sen pełen świateł, dźwięków, kobiecych nóg i białych linii przeciąganych po szkle. Czuł, jak jego ciało pulsuje od środka nie z podniecenia, nie z euforii. Z wycieńczenia. Z przegrzania. Z ciężaru, którego nie był już w stanie nieść.
Wstał po cichu, ledwo odrywając się od przegrzanych prześcieradeł. Był wypalony. Czuł to w kościach, w mięśniach, w każdej myśli, która nie chciała się już składać w logiczne zdania.
Wciągnął na siebie ubranie, nie zerkając nawet na śpiące kobiety. Przy drzwiach musiał oprzeć się o framugę, zanim je otworzył. Głowa mu ciążyła. Serce dudniło wolniej, ciało było rozklejone.
A potem drzwi się uchyliły i spojrzał prosto w twarz Jamesa. Ich spojrzenia zderzyły się w półmroku korytarza. Zaire się nie uśmiechnął. Nawet nie próbował. Zmrużył oczy i westchnął ciężko, z tą specyficzną nonszalancją kogoś, kto właśnie przeszedł przez piekło i było mu z tym dobrze.
— Są twoje, bracie — rzucił ochrypłym głosem, ledwo nad szeptem. — Nieważne, jak bardzo był rozbity zawsze musiał mieć ostatnie słowo.
James zmierzył go chłodnym, wręcz twardym spojrzeniem. Bez cienia współczucia. Jakby patrzył na zgniły owoc, który ktoś zostawił w gabinecie. Bo Zaire wyglądał dokładnie tak, jak się czuł: spocony, wyczerpany, rozstrojony. Jak człowiek, który zszedł do piwnicy samego siebie i został tam na noc za długo.
UsuńMinął Harpera powolnym krokiem, zostawiając za sobą zapach nocnych ekscesów i coś jeszcze, coś trudniejszego do zmycia. Rezygnację? Zawód? Może jedno i drugie. James nie poruszył się ani o centymetr. Ale jego wzrok był jak ostrze.
Zaire już go nie widział. Jego menedżer, jak cień wyłaniający się zza rogu, złapał go za ramię i bez słowa poprowadził korytarzem w stronę wyjścia dla personelu.
Tyłem. Cicho. Jak się wyprowadza zużytego artystę ze sceny, kiedy kurtyna dawno już opadła, chroniąc przed wzrokiem gości, przed fleszami, przed światem.
James został. Sam. Z dłońmi wciąż zwiniętymi w pięści i cichym, gorzkim pytaniem we własnej głowie: dlaczego pozwolił, żeby do tego doszło. I czy przypadkiem to, co właśnie usłyszał, nie zabolało go bardziej, niż było powinno.
Both :)
James, odkąd Sloane zniknęła za drzwiami pokoju, nie zmarnował ani minuty.
OdpowiedzUsuńZlustrował cały korytarz, przejrzał plan budynku, zapamiętał każdy możliwy punkt ewakuacyjny. Obszedł teren. Wypatrzył tylne wyjście prowadzące prosto do garażu podziemnego, zadzwonił po zaufanego kierowcę. Zrobił to, co do niego należało. Bo tak właśnie działał, nawet, jeśli serce wyło mu w piersi jak ranny wilk.
Kiedy Sloane w końcu się pojawiła, wyglądała jak po wojnie: włosy w nieładzie, skóra rozgrzana, oczy przygaszone, ale dumnie podniesione. On nie rzucił ani jednego zbędnego słowa. Tylko ruszył przodem, wyraźnie oczekując, że za nim pójdzie. I choć chwiała się na nogach, zrobiła to. W ciszy. Z resztkami królewskiego wdzięku, który tak pieczołowicie wypracowała przez lata.
Nie odezwał się ani słowem, kiedy drzwi się otworzyły. Nawet nie uniósł brwi, choć jego spojrzenie ciężkie, nieruchome wbiło się w Sloane jak ostrze. Wyglądała jak królowa ruin, która rozjebała cały zamek, a teraz bezczelnie wychodzi główną bramą.
Widział, jak każdy centymetr jej ciała walczy, by nie runąć. Ale też jak każdy ruch jest przemyślany, kontrolowany. Nie wyglądała jak dziewczyna, która wymaga ratunku. Przeciwnie wyglądała, jakby to ona miała ratować innych, owijając ich sobie wokół palca, aż przestają oddychać bez niej.
Ale coś w nim jednak pękło.
Bo gdy spojrzała na niego spod zmrużonych powiek, jeszcze z tym swoim niegrzecznym uśmiechem, jakby właśnie wygrała cholerny zakład o duszę diabła jego palce na sekundę zacisnęły się mocniej, zbyt mocno.
— Nikt cię nie widział — powiedział tylko.
Ruszyli razem w stronę schodów. Korytarz był pusty, klub wymarły. Przez całą drogę przez klub nie odezwał się do niej ani razu. Nikt nie rzucił im spojrzenia tylne przejście było puste, dokładnie jak zaplanował. Gdy tylko znaleźli się w ciemnym korytarzu, Harper otworzył drzwi na zewnątrz. Chłodne, nocne powietrze uderzyło ich w twarz. Czarny SUV czekał przy ścianie, silnik pracował cicho, szyby były przyciemnione.
Sloane mogła upadać, ile chciała. Na scenie. W sypialni. W oczach innych. Ale on był tym, który czuwał, żeby zawsze mogła wstać. Nawet jeśli kosztowało go to więcej, niż kiedykolwiek przyzna.
Otworzył tylne drzwi. Nie powiedział: „wsiadaj”. Nie pomógł jej z butami, nie podał ręki. Tylko patrzył, spokojny, nieprzenikniony. Jakby całą sytuację widział z góry z dystansu, który musiał zachować. Kiedy zajęła miejsce, z gracją niepasującą do stanu, w jakim była, dopiero wtedy się pochylił.
Zatrzymał się jednak tuż przy drzwiach, nie wsiadając za nią. Przez chwilę ich spojrzenia się spotkały. Ona wykończona, rozleniwiona, uparta. On cichy i twardy. Ale coś w jego oczach drgnęło. Może cień zmęczenia. Może zawód. A może coś, czego nigdy nie miał prawa nazwać.
Nie odezwał się. Nie rzucił żadnego komentarza. Nie powiedział jej, że się martwił. Ani że wygląda, jakby właśnie wypaliła sobie duszę. Zamiast tego, zamknął drzwi z typowym dla siebie spokojem i bez pośpiechu.
Potem skinął do kierowcy. Krótki, prosty gest ruszaj. SUV oddalił się bezszelestnie, a Harper został pod ścianą, w mroku klubu, z rękami w kieszeniach i stalowym spojrzeniem wbitym w pustkę. Bo mógł ją uratować z każdej opresji. Ochronić przed każdym niebezpieczeństwem.
Ale nigdy nie przed samą sobą.
James
Nie zrobił tego od razu.
OdpowiedzUsuńMinęły trzy dni.
Trzy dni, w których telefon milczał, a on siedział w swoim mieszkaniu, niezdolny do snu, do treningu, do czegokolwiek poza powtarzaniem w głowie obrazu jej sylwetki wychodzącej z tamtego pokoju jak z pola bitwy, z włosami posklejanymi potem, ustami rozmazanymi, spojrzeniem pustym. Płonącym. Triumfującym.
Zawsze była jak ogień ale tej nocy przypominała pożar nie do ugaszenia. I właśnie dlatego wiedział, że to koniec.
Coś się w nim złamało tamtej nocy. Coś pękło cicho, bez rozgłosu, jak naprężona linka, która zrywa się po latach noszenia cudzego ciężaru.
Nie był w stanie spojrzeć na nią tak samo. Nie dlatego, że ją potępiał przeciwnie. Widział ją zbyt wyraźnie. Całą. Bezbronną w swoim samozniszczeniu, bezwstydną w próbie zagłuszenia pustki. I po raz pierwszy nie miał pewności, czy jego obecność jeszcze cokolwiek znaczy. Czy nadal potrafi ją chronić nie tylko fizycznie, ale przed tym, co najgorsze: przed nią samą.
Nie spał. Zbyt wiele razy odtwarzał w głowie tamtą noc. Sposób, w jaki zlustrował drzwi prywatnego pokoju. Ciszę, w której czekał. Dźwięki, które musiał udawać, że ignoruje. Jej sylwetkę, gdy wyszła rozmazaną, półprzytomną, i tę krótką chwilę, w której spojrzeli sobie w oczy.
O świcie, czwartego dnia, włożył marynarkę, zabrał identyfikator i pojechał do biura agencji. Nie zabrał żadnych spakowanych rzeczy, nie wziął też broni, którą zwykle odbierał na kontrakt. To nie była sprawa zawodowa. To była sprawa osobista, a właśnie tego miał już dość.
Złożył wypowiedzenie. Cicho, rzeczowo, bez emocji. Po prostu złożył kartkę papieru na biurku koordynatorki ochrony.
— James… — zaczęła ostrożnie, patrząc na niego z powątpiewaniem. — Co się stało? To nagłe.
— Potrzebuję zmiany — odpowiedział, spokojnie, niemal bezdusznie.
— To przez Sloane? — padło po chwili ciszy.
Nie zareagował. Ani potwierdzeniem, ani zaprzeczeniem. Marie wstała, podchodząc bliżej, jakby chciała go zatrzymać fizycznie, choć doskonale wiedziała, że to absurd.
— James… jesteś na kontrakcie. Sloane Fletcher nie jest klientką, której można zostawić bez zabezpieczenia. Co się wydarzyło?
Zacisnął szczękę. Cień napięcia przeszedł przez jego twarz.
— To nie ona. Ja… po prostu nie jestem już odpowiedni do tej roboty. — W końcu uniósł wzrok.
— Harper, cholera, jesteś jej cieniem od prawie roku. Przeszła przez piekło z tobą przy boku. To nie jest zwykłe odejście i ty o tym wiesz. Powiedz mi, co się stało. Zrobiła coś? Kroś jej grozi?
Milczał przez chwilę. A potem powiedział tylko:
— Jeśli ktoś jej zagraża, to tylko ona sama — rzucił a potem skinął głową na pożegnanie, zostawiając ją z niedopowiedzianym niepokojem. Bo nikt nie rzucał tej pracy bez powodu. Zwłaszcza nie on.
Zszedł po schodach, nie oglądając się za siebie. W jego głowie wciąż brzmiał dźwięk zamykanych drzwi klubu tamtej nocy. I coś, co nie dawało mu spokoju: nie zawiódł jej jako ochroniarz. Zawiódł siebie bo po raz pierwszy nie wiedział, czy chce ją chronić… czy po prostu zabrać stamtąd i zatrzymać przy sobie.
***
James siedział przy kuchennym blacie swojego mieszkania, wpatrując się w parującą filiżankę kawy, która już dawno straciła aromat. Cisza była ciężka. Zbyt czysta. Zbyt obca. Przez ostatni rok przyzwyczaił się do hałasu do wrzasków zza kulis, dźwięku obcasów Sloane na metalowych schodach, trzasku drzwi, do klubowego basu, który niósł się przez ściany jak puls bijący nie jego życiem.
Ale teraz tego nie było. I właśnie o to mu chodziło. Musiał znaleźć sobie inne zajęcie. Coś konkretnego. Coś, co miało jasny początek i koniec. Coś, co nie polegało na wiecznym balansowaniu między sceną a zapaścią, między pożądaniem a odpowiedzialnością. Nie chciał już być niańką rozkapryszonej gwiazdy, która co noc testowała nie tylko jego cierpliwość, ale i jego granice jako człowieka.
Mógł odebrać jej kieliszek z ręki, ale nie mógł odebrać potrzeby sięgania po niego. Mógł ją chronić przed innymi, ale nie przed sobą samą. A najgorsze było to, że już nawet nie próbowała się ukrywać. Wręcz przeciwnie jakby sprawdzała, ile jeszcze w nim zostało lojalności, zanim pęknie.
OdpowiedzUsuńMusiał wrócić do prostych rzeczy. Może ochrona na lotnisku. Może praca w magazynie z załadunkiem coś fizycznego, neutralnego, gdzie człowiek się nie angażuje. Gdzie nikt nie patrzy na niego z tym spojrzeniem, które mówiło: „Jesteś ostatnią rzeczą, która mnie jeszcze trzyma.” Bo nie chciał już być ostatnią rzeczą. Chciał wreszcie zniknąć. I naprawdę odpocząć od niej. Albo przynajmniej od tej wersji siebie, którą przy niej był.
JH
Telefon zadzwonił tuż po pierwszej w nocy. Sloane.
OdpowiedzUsuńJames patrzył na wyświetlacz przez kilka sekund, nie ruszając się, jakby sam fakt, że jej imię znów pojawiło się na ekranie, było jakimś złym żartem.
Zawahał się. Naprawdę się zawahał. Po co ona dzwoni? Czego znowu chce? Nie była już jego sprawą. Nie jego odpowiedzialnością. Nie była jego problemem.
James odebrał połączenie z wahaniem. Zrobił to prawie z niechęcią, z wyraźnym westchnieniem, które wymknęło mu się zanim jeszcze przyłożył telefon do ucha. I właśnie wtedy usłyszał jej głos, cichy, roztrzęsiony, rozbity. I zmartwił się, choć nie chciał. Bo choć nie był jej nic winien, jego ciało nadal pamiętało, co znaczy, kiedy Sloane brzmiała tak, jakby znów utknęła gdzieś, skąd nie potrafi się wydostać. W głowie włączył się tryb działania, jakby nic się nie zmieniło. Jakby nigdy nie odszedł.
— Sloane? — odezwał się natychmiast, niskim, spokojnym głosem. — Co się dzieje? Gdzie jesteś?
Przez telefon słyszał jej oddech, urywany, spanikowany. W tle brzmiała muzyka, przytłumiona, duszna. Potem stukot. Głos. Męski. Natarczywy.
— Sloane, skup się. Ktoś z tobą jest? — mówił spokojnie, ale zdecydowanie. Tonem, który miał wyciszyć chaos. Zanim jeszcze zdołała powiedzieć coś więcej, już sprawdzał coś w telefonie. I wtedy to zobaczył: lokalizacja. Nie wyłączyła jej po jego odejściu. Wciąż miał dostęp.Na mapie widniał punkt: willa gdzieś na obrzeżach miasta, na końcu drogi prowadzącej donikąd. Nie był daleko. Może trzydzieści minut, o tej porze może nawet mniej. Wystarczająco blisko, żeby się tam znaleźć, zanim coś pójdzie naprawdę źle.
Zacisnął zęby. Bo domyślił się jeszcze jednej rzeczy. Sloane musiała zwiać ochroniarzowi, który zajął jego miejsce. Pewnie jakiemuś napompowanemu typowi, który miał chronić jej ciało, ale nie miał pojęcia, jak chronić ją naprawdę.
— Dobra, już cię mam. Widzę, gdzie jesteś — dodał ciszej. — Jestem w drodze.
Silnik zawył, kiedy wyjeżdżał na pustą drogę. Gdyby ktoś mógł teraz zajrzeć w jego oczy, zobaczyłby nie zimnego profesjonalistę, ale człowieka, który gna, bo wie, że jeśli się spóźni nie wybaczy sobie nigdy.
Willa pulsowała światłem i basem, który wbijał się w kości. Drzwi wejściowe były uchylone. Telefon Sloane nie odpowiadał. Przekroczył próg bez wahania, omiatając wnętrze szybkim spojrzeniem: zatłoczony hol, szklanki, dym, ludzie tańczący z pustką w oczach. Wszędzie chaos. Jego twarz była spokojna, skupiona. Ruchy szybkie, ale precyzyjne, każdy krok przemyślany. Był ubrany zwyczajnie: czarna kurtka, spodnie bojówki, buty bezgłośnie uderzające o kamienną ścieżkę. Wyglądał jak ktoś, kto nie pasuje do tego miejsca i właśnie dlatego nikt nie próbował go zatrzymać.
Skanował otoczenie jak zawodowiec. Jego wzrok nie zatrzymywał się na ciałach, tylko na szczegółach: klatki schodowe, wyjścia, rozmieszczenie pokoi. Coś śmierdziało tu bardziej niż tylko potem i wódą. Miał to w instynkcie.
Zatrzymał się przy pierwszej osobie, która wyglądała na choć trochę przytomną dziewczyna z różowymi włosami i smugą brokatu na twarzy.
— Sloane Fletcher. Widziałaś ją? — zapytał krótko.
Dziewczyna uniosła brwi, zamrugała. Przez chwilę wyglądała, jakby próbowała sobie przypomnieć, gdzie zostawiła mózg, ale potem skinęła głową gdzieś w stronę schodów.
— Może była tu… jakiś czas temu. Z jakimś typem… nie wiem, zeszli chyba na dół? Albo na górę?
To wystarczyło. Nie dopytywał. Nie podziękował. Poszedł dalej, schodami na górę, omijając ludzi, którzy wyglądali jakby zintegrowali się z podłogą. Nikt go nie zatrzymywał. Wyglądał, jakby miał prawo tu być. Jakby był dokładnie tam, gdzie powinien.
Zaglądł do pokoi, z których dochodziły stłumione jęki, śmiech, odgłosy czegoś, co przypominało walkę albo upadki. Nic nie umykało jego oczom. Jego twarz była lodowata, ruchy ciche, ale szybkie. Miał jedno zadanie.
W końcu dostrzegł drzwi do łazienki, z których spod progu sączyło się światło. Podszedł.
— Sloane? — zapukał raz, krótko.
JH
James nie musiał jej widzieć, żeby wiedzieć, że jest po drugiej stronie tych drzwi. Czuł to, jak cicho oddycha, jak próbuje w sobie stłumić cały świat. Kiedy drzwi w końcu się uchyliły, a ona wypadła na niego, nie cofnął się nawet o krok. Przyjął jej ciężar, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. Jakby całe życie stał właśnie po to, by ją złapać, kiedy będzie spadać.
OdpowiedzUsuńZamknął ramiona wokół niej bez słowa. Cicho. Pewnie. Jej ciało wtuliło się w niego jak dziecko, które uciekło przed czymś, czego nie umie nazwać, ale wie, że było złe. Czuł, jak drży, jak wbija palce w jego kurtkę. Czuł jej oddech: nierówny, urywany, gorący od paniki i alkoholu, a gdzieś pod tym wszystkim wciąż tą samą, znaną nutę, którą pamiętał z setek innych nocy, kiedy prowadził ją przez chaos.
— Już dobrze — powiedział cicho, pochylając głowę, tak że jego głos rozlał się gdzieś przy jej uchu.
Nie było dobrze. Ale nie musiała tego teraz słyszeć. Teraz musiała tylko wiedzieć, że nie jest sama.
— Jesteś cała? — zapytał. — Sloane, ktoś ci coś zrobił?
Nie odpowiedziała. Ledwie pokręciła głową, a potem jej ciało ugięło się, jakby odcięto prąd. Osunęła się na chłodne kafelki, ciężko siadając przy ścianie. Przymknęła oczy, opierając głowę o chłodną ceramikę. Wyglądała, jakby była na skraju wytrzymałości nie tylko fizycznie, ale gdzieś głęboko, tam, gdzie kończy się adrenalina, a zaczyna wstyd i niemoc.
James sięgnął po ręcznik, zamoczył go w zimnej wodzie, sprawnie, jakby robił to tysiące razy. Przykucnął przed nią i bez słowa zaczął przecierać jej twarz delikatnie, metodycznie, zmywając tusz, rozmazaną pomadkę, wszystko to, co zostało po tej nocy.
— Spójrz na mnie — powiedział cicho, nachylając się. — Musisz ze mną współpracować, okej? Muszę cię stąd zabrać.
Otworzyła oczy, zamglone, ale już bardziej przytomne. I wtedy James pochylił się niżej, zarzucił sobie jej ręce na kark, poprawił chwyt pod kolanami i uniósł ją bez najmniejszego wysiłku. Westchnęła, cicho, niemal bezgłośnie, chowając twarz w jego ramieniu.
Wynosił ją z łazienki jak coś cennego, przez obojętny tłum, który nawet nie zauważył, że coś się wydarzyło. Ludzie śmiali się, tańczyli, szeptali, ktoś płakał w kącie, ktoś inny chwalił się nowym zegarkiem. A James po prostu niósł ją przez ten świat, który nigdy nie był dla niej bezpieczny.
Na zewnątrz uderzyło w nich chłodne powietrze. Sloane drgnęła, ale nie protestowała.
Auto stało zaparkowane kilka kroków dalej, częściowo w cieniu wysokiego żywopłotu, który oddzielał podjazd od drogi. James niósł ją spokojnie, pewnie, jakby nic wokół nie istniało. Nie oglądał się za siebie. Nie zwalniał.
Kiedy dotarł do samochodu, otworzył tylne drzwi barkiem, nie przerywając ruchu. Ukląkł z nią delikatnie, opierając ją o siedzenie, tak by nie zsunęła się, zanim ułoży ją jak trzeba.
Sloane mruknęła cicho, coś niezrozumiałego. Może jego imię. Może nic. Jej ręka przesunęła się po jego ramieniu, jakby chciała się upewnić, że to naprawdę on. Jego palce dotknęły jej obojczyka, miękko, jakby sprawdzał, czy naprawdę oddycha spokojniej.
James jechał bocznymi ulicami, jak ktoś, kto nie tylko znał miasto, ale też wiedział, jak się w nim poruszać, żeby pozostać niewidzialnym. Co jakiś czas zerkał w lusterko, sprawdzając, czy wciąż oddycha równo. Była blada, oparta bokiem o drzwi, z głową lekko przechyloną, jakby sen walczył z zawrotami głowy i mdłością.
UsuńZastanawiał się, czy powinna teraz zasypiać, ale wiedział też, że nie miał jak jej pomóc inaczej. Miała dość. Fizycznie, psychicznie. Cała ta noc wypaliła ją do cna.
Plan początkowo był prosty, zawieźć ją do apartamentu. Ale szybko zorientował się, że to niemożliwe. Oczy Jamesa zaszkliły się lekką frustracją, którą jednak natychmiast stłumił.
Jasne. Odchodząc oddał jej zapasową kartę i klucz. Zrobił to z szacunkiem, symbolicznie, jakby odcinał ostatni kontakt.
Spojrzał w bok. Westchnął cicho.
Musiał ją zabrać do siebie.
Nie było innej opcji. Nie zamierzał ryzykować, że ktoś ją zobaczy w tym stanie. Że znajdą ją słabą, upokorzoną, przygniecioną ciężarem, z którym do tej pory radziła sobie publicznie aż nazbyt dobrze. Nie chciał dawać mediom nawet cienia szansy.
Zjechał z autostrady i skręcił w znajomą ulicę. Ciche osiedle, niski budynek z bocznym wejściem. Zero sąsiadów, których trzeba było mijać. Zero kamer. Zero pytań.
Zaparkował. Wysiadł. Otworzył tylne drzwi i przez chwilę patrzył na nią, śpiącą półświadomie, z głową opartą o szybę.
Nachylił się. Ostrożnie wziął ją na ręce, jak wcześniej. Czuł, jak delikatnie przylega do jego klatki piersiowej, jej dłoń zacisnęła się mimowolnie na jego kurtce, jakby nawet przez sen szukała czegoś znanego, pewnego.
Nie powiedział już nic. Po prostu wszedł z nią do środka, mijając noc i wszystko, co tam zostało.
Oparła głowę o jego ramię, jej oddech stał się nierówny, cięższy, jakby organizm w końcu przestał walczyć z tym, co krążyło w jej krwi.
Zacisnął szczękę. W myślach przeleciał całą noc jeszcze raz. Alkohol, na pewno. Ale ten letarg, te nieobecne oczy, to tempo, w jakim opadła… coś mu się nie zgadzało.
Ktoś musiał jej czegoś dosypać.
To nie była tylko wódka i zmęczenie. To było inne. Jakby ktoś celowo wyłączył jej światło.
Wszedł do mieszkania, od razu kierując się do sypialni. Zostawił wszystko inne, kurtkę, telefon, klucze, na później.
Położył ją delikatnie na łóżku, poprawiając poduszkę pod jej głową. Odgarnął włosy z jej twarzy, klęknął przy łóżku i przez chwilę po prostu patrzył. Sprawdzał: oddech, puls. Wszystko działało. Przykrył ją kocem, poprawił materiał przy ramionach, starając się nie myśleć o tym, jak wiele razy musiała zasypiać w podobnym stanie.
Nie odwracał wzroku, nie pozwalał sobie na sen, nie sięgnął po telefon. Pilnował. Oddychał razem z nią licząc każde wdechy. Nasłuchując.
Bo jeśli coś zacznie się dziać, jeśli cokolwiek się pogorszy będzie tam.
Bo choć nie miał już odznaki, nie miał dostępu do jej mieszkania, nie miał żadnego prawa być tą osobą… wciąż był jedynym, który się pojawił, kiedy zawołała.
JH
James otworzył drzwi powoli, niemal bezszelestnie, jakby nie chciał obudzić kogoś, kto właśnie przestał śnić koszmar. Miał na sobie biały T-shirt i czarne dresowe spodenki — nic, co przypominało jego zwykły uniform chłodnego profesjonalisty. Wyglądał bardziej jak człowiek, który od kilku godzin balansował między czuwaniem a zmęczeniem, który nie zdjął jeszcze napięcia z ramion, choć zrzucił wszystko inne. Włosy miał jeszcze lekko wilgotne, jakby ledwo co wyszedł spod prysznica. Miał nadzieję, że strumień zimnej wody postawi go na nogi. Nie postawił, ale trochę orzeźwił.
OdpowiedzUsuńW dłoni trzymał szklankę z wodą i elektrolitami oraz przeciwbólowe tabletki. Gdy tylko wszedł, jego wzrok natychmiast odnalazł ją — skuloną na boku, z ręką bezwładnie zwisającą z łóżka. Bladą jak papier. Przeszywaną dreszczami. Tak właśnie wyglądała katastrofa po wszystkim. Bez muzyki. Bez fleszy. Bez publiki. Bez spektaklu.
Usłyszał, jak wyszeptała, że jest jej niedobrze. Skinął głową z niemal wojskową precyzją, bez cienia zaskoczenia.
— Nic dziwnego, po takim koktajlu narkotyków. — Ton miał łagodny, spokojny, jakby mówił do kogoś w gorączce, ale pod spodem czaiła się stal. Podszedł do łóżka wolnym, miarowym krokiem i usiadł na jego brzegu. Położył szklankę na stoliku nocnym, a w dłoni otworzył dwie tabletki, które przesypał na swoją dłoń, jakby to był rytuał.
— Wypij to. — Uniósł lekko brwi, patrząc na nią spokojnie. — Elektrolity i środki przeciwbólowe. Pomogą ci trochę.
Delikatnie wsunął szklankę w jej rękę, pomagając jej utrzymać ciężar.
— Najchętniej zawiózłbym cię na kroplówkę — powiedział półgłosem, bardziej do siebie niż do niej. — Ale wiem, że to nie wchodzi w grę, prawda?
Nie oczekiwał odpowiedzi. I tak jej nie potrzebował. Znał ją. Lepiej, niż ktokolwiek. Może nawet lepiej, niż ona sama znała siebie, kiedy tak wyglądała: bezbarwna, pozbawiona masek, szarpana dreszczami.
Spojrzał na nią dłużej. Była rozpalona, ale się trzęsła. Jej ciało dawało sprzeczne sygnały. Jakby samo nie wiedziało, co się z nim dzieje. Oczy miała przymknięte, ale niespokojne, jakby każda wewnętrzna fala mdłości mogła je znów otworzyć. Nie była już Sloane Fletcher z billboardów, z klubów, z wystylizowanych sesji zdjęciowych. Była Sloane po wszystkim. Rozbita. I była u niego. W jego łóżku. W
Nagle poczuł, że musi się z tego wytłumaczyć.
— Nie miałem jak cię odstawić do ciebie. Zgubiłaś torebkę, nie miałem kart wejściowych ani zapasowych kluczy, a nie zamierzam nikomu cię oddawać w takim stanie. I nie czułaś się najlepiej a tu było bliżej i obyło się bez sprzątania samochodu.
Mówił cicho, ale jego ton był stanowczy. Znała go dobrze, to był ten sam głos, którym kiedyś wyciągał ją z klubów, z samochodów, z sytuacji, w których nikt inny nie miał odwagi zareagować.
James oparł przedramiona o kolana, siedząc tuż przy niej, ale nie przytłaczając jej obecnością. Był blisko, wystarczająco, by mogła go poczuć, usłyszeć jego głos, jeśli tylko go potrzebowała, ale nie naruszał przestrzeni. Wiedział, kiedy być tarczą, a kiedy tylko cichym punktem oparcia w tle.
Zobaczył, jak z trudem przełyka łyk za łykiem. Gdy odstawiła szklankę, osunęła się z powrotem na poduszkę, cicho, jakby nawet ta czynność kosztowała ją więcej sił, niż miała. Westchnął. Cicho, niemal niezauważalnie.
— Prześpij się jeszcze. Potrzebujesz tego.
Widział, jak jej powieki opadają z powrotem. Zmęczone, niezdolne do walki.
Sloane zasnęła niemal natychmiast po jego słowach. Jej oddech się wyrównał, ramiona opadły, a palce, do tej pory zaciśnięte w materiale pościeli, rozluźniły się w miękkim geście całkowitego poddania.
UsuńJames siedział jeszcze przez chwilę na skraju łóżka, wsłuchując się w rytm jej snu, jakby czekał na znak, że to naprawdę koniec tej nocy, tego lęku, tej drżącej granicy między świadomością a paniką. Kiedy się upewnił, że już śpi głęboko, powoli wstał. Poprawił koc na jej ramionach i wyszedł z pokoju z cichym, niemal niedosłyszalnym oddechem ulgi.
Resztę dnia spędził w milczeniu. Przewietrzył mieszkanie. Zrezygnował z planów. Udało mu się dodzwonić do Marie i powiadomić ją o tym, że Sloane jest bezpieczna. Zamówił pho z małej wietnamskiej knajpki, której ufał, bo sam przeżył na niej kilka swoich najgorszych dni. Nic lepszego nie działało na roztrzęsione wnętrzności i osłabione ciało.
Sloane spała długo. Kilka godzin. Kiedy w końcu się obudziła, było już późne popołudnie. Niebo było przygaszone, deszcz rytmicznie bębnił o szyby.
Kiedy wyłoniła się z sypialni, podniósł na nią wzrok znad laptopa.
— W samą porę, — powiedział cicho, widząc, że się obudziła. — Prawie uwierzyłem, że prześpisz cały dzień.
Podał jej ręcznik, potem bluzę.
— Łazienka jest na końcu korytarza. To, co miałaś na sobie, poszło do prania. Nie pytaj, w jakim było stanie.
Uśmiech, który rzucił, był ledwie zauważalny, ale miał w sobie coś łagodnego. Odprowadził ją wzrokiem do drzwi, nie mówiąc więcej.
Na kuchence czekała już zamówiona wcześniej zupa pho. Podgrzał ją powoli.
Gdy wróciła z łazienki, w jego bluzie, z mokrymi włosami i zmęczeniem, które wciąż nie chciało jej opuścić, kuchnia wypełniona była zapachem imbiru, kolendry i bulionu. James właśnie nalewał porcję do dużej miski.
— Wiem, że to pewnie ostatnie o czym myślisz ale organizm Ci podziękuje — powiedział, stawiając miskę na stole.
Spojrzał na nią. I po raz pierwszy tego dnia… lekko się uśmiechnął. Bez napięcia. Jakby fakt, że stoi przed nim na własnych nogach, był najlepszym, co mógł dziś zobaczyć.
JH
James oparł się biodrem o blat kuchenny, trzymając w dłoniach swoją filiżankę z czarną jak noc kawą, której nawet nie tknął. Po prostu grzała mu palce. Obserwował ją w ciszy, uważnie, bez presji. Nie poganiał, nie komentował, nie zmuszał do niczego więcej, niż była w stanie dać.
OdpowiedzUsuńKiedy usiadła przy stole, ledwo żywa, ale jednak — obecna — i powiedziała, że może zwrócić wszystko, jeśli spróbuje zjeść, tylko uniósł lekko brwi i skinął głową. Żadnych żartów, żadnego „to nie apteka” ani tanich tekstów. Po prostu zaakceptował to, co powiedziała. A kiedy sięgnęła po miskę, mimo wszystko, poczuł coś, co wyglądało jak ulga.
Uśmiechnął się lekko — to był ledwie cień uśmiechu, ale szczery. Pierwszy raz od bardzo dawna, może pierwszy raz przy niej bez żadnej funkcji do spełnienia.
Kiedy Sloane powiedziała, że zwróci wszystko, co zje, James uniósł brwi i uśmiechnął się jakby nieco rozbawiony.
— Nie byłby to pierwszy raz.
Gościła tam już w tej sprawie zaraz po tym, jak przywiózł ją z imprezy.
Wskazał ruchem głowy w stronę korytarza.
— W razie czego wiesz, gdzie jest łazienka, — rzucił z tym suchym, prawie niewidocznym uśmiechem, który znali tylko nieliczni. Taki, który pojawiał się w jego twarzy rzadko, i jeszcze rzadziej bez zbroi. — Na wprost, pierwsze drzwi po lewej. Nie pomyl z moją szafą.
To nie był żart do śmiechu. Ale był dokładnie tym, czego było trzeba — czymś zwyczajnym, ludzkim, miękkim. Czymś, co nie wymagało napięcia. Czymś, co pozwalało jej choć na moment przestać być ofiarą własnej nocy.
— To nie zawody. Zjedz tyle, ile dasz radę. — głos miał niski, miękki, prawie nieprzystający do jego postury. Usiadł naprzeciw niej, obserwując, jak ostrożnie nabiera łyżkę zupy. Było coś dziecięcego w jej geście, jakby próbowała nie tylko jeść, ale i się nie rozpłakać.
Jadła wolno. Ostrożnie. Czasami jakby przysypiała nad miską, czasem patrzyła w jeden punkt. A potem podniosła na niego wzrok. I powiedziała to. Cicho, ale z ciężarem, który był większy niż wszystkie wcześniejsze słowa.
James uniósł lekko brwi, kiedy usłyszał jej głos cichy, słaby, ale wystarczająco wyraźny, by wybrzmiały w nim pretensja i zawód.
James nie odpowiedział od razu. Zamiast tego spojrzał gdzieś w bok, jakby naprawdę przez chwilę musiał się zastanowić, jaką wersję prawdy powinien jej sprzedać. Jego palce lekko zacisnęły się na krawędzi stołu. Wreszcie uniósł wzrok, spotykając się z jej spojrzeniem.
Wzruszył ramionami, pozornie nonszalancko.
— Tak wyszło — rzucił krótko, niemal obojętnie. Jakby to mogło wystarczyć. Jakby to było coś, co miała przyjąć bez dalszych pytań.
Nie dodał nic więcej, choć wiedział, że milczenie tylko podsycało niedopowiedzenie.
Wolał rzucić „tak wyszło” niż powiedzieć: bałem się, że któregoś dnia złamiesz moją silną wolę, że zadrwisz z moich wartości dla nakarmienia własnego ego, a ja będę musiał odbudować się na nowo.
Ruby miała rację, z tamtego pokoju nikt nie wyszedł taki sam. Nawet on.
Po odejściu z jej życia James znalazł się dokładnie tam, gdzie nigdy nie chciał być: na marginesie. Pracował jako ochroniarz w jednym z tych ekskluzywnych klubów na Manhattanie, które wyglądały jak laboratoria próżności. Wysokie sufity, białe kanapy, kryształowe kieliszki i ludzie, którzy mylili pieniądze z osobowością.
Był cieniem. Stał przy drzwiach, ubrany w czarne, dobrze skrojone rzeczy, miał nie mówić, nie myśleć, nie czuć. Tylko patrzeć. Ocenić. Przepuszczać jednych, zawracać drugich. Wieczory mijały między zadętymi bankierami z obrączkami w kieszeniach a plastikowymi ikonami Instagramu, dla których „nie” brzmiało jak obelga. James milczał, bo milczenie płaciło rachunki. Ale z każdym dniem czuł, że jego obecność w tym miejscu ma mniej wspólnego z pracą, a więcej z karą.
UsuńA potem zadzwoniła.
Nie zawahał się nawet przez sekundę. Wyszedł bez słowa. Bez zmiennika, bez tłumaczeń. Zostawił stanowisko puste, system kamer bez nadzoru i ruszył do samochodu, kiedy jeszcze miała jego imię na ustach. Bo kiedy usłyszał jej głos zmrożony strachem, zamglony prochami, wyciszony paniką wszystkie zasady, których tak kurczowo się trzymał, rozpadły się w jednej chwili.
Nie zastanawiał się nad tym, co zostawia. Nie musiał. Ona była ważniejsza. Zawsze była.
Przez to pewnie dziś już nie miał pracy. A jeśli jakimś cudem jeszcze jej nie stracił, to tylko dlatego, że nikt nie miał odwagi powiedzieć mu tego wprost. Nie przejąłby się zresztą. W tej konkretnej hierarchii wartości życie Sloane, jej obecność przy stole, cień uśmiechu, który właśnie pojawił się na jej twarzy były wszystkim, co naprawdę się liczyło.
James spojrzał na nią jeszcze raz, dłużej, jakby chciał zapamiętać ten obraz: Sloane w jego bluzie, z mokrymi włosami, jedząc powoli miskę pho.
Wypuścił cicho powietrze przez nos. Przetarł dłonią kark, jakby chciał coś z siebie zetrzeć, może ciężar tamtej decyzji, a może jej skutki, które teraz siedziały naprzeciwko i patrzyły mu w oczy.
James siedział wciąż z pochylonymi ramionami, dłonie złożone, wzrok wbity gdzieś w drewniany blat stołu — jakby tam, między rysami, szukał wyjaśnienia dla tego, czego nie potrafił wtedy powiedzieć. Ale kiedy znów podniósł wzrok, coś się w nim zmieniło. Kąciki ust uniosły się ledwo zauważalnie. Był to uśmiech smutny, ale prawdziwy, jakby w całym tym emocjonalnym pogorzelisku znalazł jeszcze żar, który nie zgasł.
— Na pewno już znaleźli ci dobre zastępstwo, — powiedział cicho, z pozorną obojętnością, ale za tym kryła się ironia, której nie zamierzał ukrywać. — Kogoś z długim CV, certyfikatami, doświadczeniem w VIP-escortingu i wielką chęcią pokazania, kto tu rządzi.
Sloane nie zareagowała od razu, więc dodał:
— Chociaż… nie wiem, czy ktoś w ogóle może być gotowy na ciebie. — Uśmiechnął się nieco wyraźniej. — Masz za dużą wprawę w uciekaniu ochroniarzom. Ten nowy pewnie jeszcze nie zna twoich sztuczek.
Spojrzał na nią z ukosa, uważnie, z tą cichą rozbawioną nutą w spojrzeniu, która kiedyś bywała między nimi czymś codziennym.
— Daj mu tydzień. Może dwa, jeśli jest ambitny. Potem może wpadnie na to, żeby cię śledzić po GPS-ie.
Powiedział to lekko, niby w żartach. Ale w tej lekkości było coś miękkiego. Czułego. Coś, co pozwalało im na moment zapomnieć, że dzisiejszy poranek mógł równie dobrze nigdy nie nadejść.
I może właśnie dlatego ten półuśmiech, którym obdarzył ją w tej ciszy, był bardziej znaczący niż jakiekolwiek „przepraszam”.
James patrzył na nią jeszcze przez chwilę, jakby próbował z niej wyczytać, czy żart choć trochę dotarł. Nie oczekiwał śmiechu, nie tego poranka, nie po tej nocy. Ale kiedy zauważył minimalne uniesienie kącika jej ust, ledwie dostrzegalne, ledwie żywe, poczuł coś, co od dawna było mu obce: ulgę.
Wstał od stołu, nie mówiąc nic. Sprzątną talerz po zupie, której nie ruszyła nawet do połowy, ale nie nalegał. I tak zrobiła więcej, niż się spodziewał.
Odwrócił się do zlewu, zmywając naczynie w milczeniu, jakby to był rytuał, który pozwala mu się zresetować. Jakby przemywał nie tylko porcelanę, ale i całą noc. Płynąca woda wypełniła kuchnię cichym szumem, dając im coś w rodzaju neutralnej przestrzeni — między rozmową a kolejnym pytaniem.
Usuń— Możesz zostać, ile chcesz, — powiedział nagle, nie patrząc na nią, z takim spokojem, że brzmiało to bardziej jak fakt niż propozycja.
Zakręcił wodę. Otarł dłonie o kuchenny ręcznik. W końcu znów spojrzał na nią, już bez maski.
— Jeśli chcesz się położyć, łóżko jest twoje. Jeśli nie, mam herbatę i kanapę, która nie pyta, co się stało.
To było wszystko, co miał jej teraz do zaoferowania: przestrzeń, obecność i tę jedną, milczącą obietnicę, że dopóki tu jest, nic więcej się jej nie stanie.
— Ale jeśli chcesz wrócić do domu, — dodał po chwili, łagodnie, z tym tonem, który rezerwował tylko dla niej — odwiozę cię. Teraz. Za pięć minut, za godzinę. Kiedy tylko powiesz.
Mówił cicho, spokojnie, ale poważnie. Nie z rezygnacją, nie z dystansem. Raczej z tą uczciwością, która między nimi zawsze była rzadka, ale bezlitosna w swojej prostocie.
James wyprostował się powoli i dodał:
— Twój wybór, Sloane. Jak zawsze.
JH
James słuchał w milczeniu, z dłońmi zaciśniętymi luźno na krawędzi blatu. Ani razu jej nie przerwał. Nie musiał. Znał ten ton, podszyty prowokacją i czymś, co brzmiało jak żal przebrany za sarkazm. Wiedział, kiedy nie reagować. Kiedy pozwolić jej mówić, nawet jeśli każde słowo było ostrzem wycelowanym prosto w niego. Była w tym dobra. W testowaniu, jak daleko może się posunąć, zanim ktoś jej nie wytrzyma. Zawsze testowała. Ale on zawsze zostawał. Do czasu.
OdpowiedzUsuńNa pytanie o inną piosenkarkę, która równie skutecznie doprowadzała ludzi do szału, uniósł tylko jedną brew.
— Poznałem kilka. Ale żadna nie umiała rzucić szklanką o ścianę, trzy minuty później zapytać, czy wolno jej się przytulić, a potem wyłączyć GPS zwiać na imprezę na drugi koniec miasta. — Głos miał spokojny, niemal suchy, ale podszyty żartem i pewnego rodzaju intymnością, wynikającą z tego, jak w się znali. — Więc nie, jeszcze nie trafiłem na nikogo, kto byłby bardziej wkurwiający w tak… fascynujący sposób.
Westchnął i opadł ciężko na krzesło, jakby ta rozmowa zaczynała wyciągać z niego więcej niż chciał przyznać. Ale nie przerywał jej. Nie tym razem.
— Nie każdy jest stworzony do pracy z tobą, — powiedział w końcu, cicho, bez kpiny. — I nie chodzi o imprezy, o dramy, o dramatyczne wyjścia przez tylne wyjścia klubów.
Zatrzymał się, spojrzał na nią uważniej.
— Chodzi o to, że masz w sobie taki rodzaj… chaosu, nad którym trudno zapanować. Bo to nie jest ten filmowy, błyszczący chaos. I żeby za tobą nadążyć, trzeba znać więcej niż twój plan dnia.
W jego głosie nie było ani dumy, ani poczucia wyższości. Raczej… rezygnacja. A może melancholia.
To była prawda. Choć nigdy nie powiedział tego na głos. Gdyby wtedy jej nie znalazł, być może nigdy nie rzuciłby papierami. Może dalej pracowałby w tej samej rutynie, wciąż próbując utrzymać między nimi granice, których tak desperacko się trzymał. Ale tamta noc… coś w nim przesunęła.
Zawsze utrzymywał granice. Stał obok. Obserwował. Reagował. Wiedział, kiedy interweniować, a kiedy pozwolić jej odreagować na własnych zasadach. Przez miesiące widział ją zapłakaną, odurzoną, złą, bezbronną i dziką. Ale nigdy wcześniej nie widział jej jako kobiety. Takiej. Tak odkrytej. Tak świadomej swojej siły. Seksualnej. Uwodzącej.
A tamtej nocy widział wszystko.
Sloane, półnaga, z włosami rozrzuconymi po ramionach, z ciałem rozciągniętym na skórzanej kanapie, z dłońmi na udach Ruby, rozbieranàcą innego faceta i spojrzeniem, które… nie było obojętne. Patrzyła wtedy na niego inaczej.
Wśród świateł, w rytmie muzyki, w chmurze dymu i głuchego podniecenia chciała, żeby do nich dołączył.
A może mu się tylko wydawało. Wmawiał sobie, że to iluzja. Że to adrenalina, gra świateł, prochów i sytuacji, która nigdy nie powinna się wydarzyć. Że spędzają razem tyle czasu, że jego mózg przestał rozróżniać zawodową obecność od bliskości. Że zatarła się granica.
Czuł się, jakby tamtej nocy ktoś włożył mu obce serce, które nie rozpoznawało Sloane jako tej, którą trzeba chronić.
Tylko jako kobietę.
Od tamtego momentu stracił czujność.
Nie w klubie. Nie na wejściu czy przy wyjściach ewakuacyjnych.
I właśnie dlatego ją porzucił.
Bo wiedział, że nie naprawi tego, co się w nim przesunęło, jeśli nie odbuduje tej granicy. Jeśli nie oddali się, zanim zrobi coś, czego będzie żałował. Albo czego nie będzie w stanie żałować.
Od tamtej nocy nie potrafił już patrzeć na nią tak samo. A to oznaczało, że nie był już dla niej bezpieczny. Nie jako ochroniarz. Nie jako cień. I może też… nie jako mężczyzna.
A mimo to siedział tu z nią.
UsuńZamiast odesłać ją do apartamentu.
Zamiast oddać w ręce ludzi, którzy oficjalnie powinni się nią zajmować: menadżerki, zespołu PR, nowego ochroniarza, kogokolwiek.
Znowu przesuwał granice.
Między światem zawodowym a prywatnym.
Między tym, kim miał być, a tym, kim zaczynał się stawać. Wpuścił ją do przestrzeni, której nikomu nie pokazywał. Do kuchni, w której robił sobie kawę o czwartej rano, nie mogąc zasnąć.
Do łazienki, w której parowało lustro po jego porannym prysznicu.
Pozwolił jej się u siebie zaszyć. Jakby to było normalne. Jakby to miało sens. A przecież wiedział, że to właśnie takie gesty rozmywają rzeczywistość. Że wystarczy jeden dzień, jeden poranek, jeden widok jej w jego bluzie…
Wziął głębszy oddech, odsuwając od siebie natrętne myśli. Jej pytanie zbiło go z tropu.
James zerknął na nią spod oka, nie poruszając nawet ramion. Jakby pytanie zsunęło się po nim, nie zostawiając żadnego śladu. Na ułamek sekundy kącik jego ust drgnął, nie uśmiech, raczej coś pomiędzy powściągliwym rozbawieniem a znużeniem.
— Nie ma — powiedział spokojnie, bez zająknięcia, jakby odpowiadał na pytanie o pogodę.
Ale nic więcej nie dodał. Żadnego: „nigdy nie było”, „kiedyś może”, „to skomplikowane”. Po prostu: nie ma. Zamknięte. Wyjęte z kontekstu.
I może właśnie ta oszczędność sprawiała, że odpowiedź brzmiała bardziej intymnie niż cała tyrada wyznań. James nie mówił dużo. Ale kiedy już coś wypowiadał, brzmiało to jak wyrok.
James znieruchomiał, jakby te kilka słów dotarło do niego z lekkim opóźnieniem. Przez moment tylko patrzył na nią, bez uśmiechu, bez grymasu, bez złości.
W jego spojrzeniu była cisza. Taka, która nie ucina rozmowy, ale daje do zrozumienia, że zaraz padnie coś, co musi zostać powiedziane.
— To nie takie proste, Sloane. — Jego głos był cichy, jakby nie chciał, żeby słowa zabrzmiały ostrzej, niż powinny. — I to chyba nie jest czas na takie rozmowy. Nie powiedział tego twardo. Nie odciął się od niej. Ale też nie dał się wciągnąć. Nie dziś. Nie kiedy jeszcze pachniała wódką, strachem i czymś, co nie miało nic wspólnego z klarownością. Nie, kiedy siedziała tu blada, w jego bluzie, osłabiona i pokiereszowana, próbując wrócić do świata, który ledwo ją tolerował, a już żądał wyjaśnień.
James znał ją zbyt dobrze, by dać się złapać na tę wersję rozmowy. Wiedział, że kiedy emocje opadną, spojrzy na niego innymi oczami. Albo… może wcale nie spojrzy. Więc nie pozwolił, by ten moment zadecydował za nich oboje.
Odwrócił wzrok i sięgnął po czajnik.
— Zapraszam — skinął w stronę sofy — Zrobię herbatę — dodał spokojnie, bez ciężaru. — Jutro znowu będziesz Sloane Fletcher. A dzisiaj możesz jeszcze trochę pobyć tą dziewczyną z kacem i po prostu odpocząć. Świat zaczeka.
JH
James obserwował ją w ciszy. Ten nowy uśmiech, słabszy, mniej napastliwy, bardziej ludzki, był inny niż ten, który widywał przez miesiące. Znał wszystkie wersje Sloane Fletcher. Tę krzykliwą, sceniczną, oślepiającą. Tę cyniczną, którą rzucała w dziennikarzy kąśliwymi komentarzami. Tę opancerzoną, którą pokazywała w studiu, na planie teledysków, wśród fanów. Ale ta tutaj, siedząca w jego kuchni w jego bluzie, pusta i jednocześnie zbyt pełna emocji, była tą, której nikt nie znał.
OdpowiedzUsuń— Kyle się ciebie boi, bo czytał twoje wywiady i komentarze pod postami — rzucił sucho, z cieniem uśmiechu, który nie sięgnął do oczu. — Ja się ciebie nie boję, bo wiem, że zanim rzucisz talerzem, ostrzegasz spojrzeniem.
Było coś miękkiego w jego tonie. Jakby próbował ją rozluźnić, zdjąć z niej choć odrobinę ciężaru tego wszystkiego. Przeniósł wzrok na blat, jakby potrzebował na moment zniknąć z tej przestrzeni emocjonalnej, którą nagle między nimi otworzyła. Przeczesał palcami zarost na brodzie.
— Sloane… ty nie jesteś do “obsługi”. To nie jest system, który się resetuje, kiedy przestajesz działać.
Spojrzał na nią z takim rodzajem spokoju, który ranił bardziej niż gniew.
— Jesteś… młoda. Zdolna. Czasem cholernie trudna. Ale nie jesteś problemem do rozwiązania. Jesteś po prostu… sobą.
Na chwilę zamilkł, jakby się zreflektował. Że powiedział za dużo. Albo za uczciwie. Ale było już po wszystkim. Wypowiedziane słowa zawisły w powietrzu.
Nie uciekł wtedy z tamtego pokoju z obrzydzeniem. Nie zniesmaczył się tym, jaka była. Uciekł, bo ją widział. Taką, jaką nie powinien jej widzieć. Bo przez ułamek sekundy chciał być kimś, kim nie wolno mu było być.
Bo spojrzał na nią jak na kobietę, a nie osobę do ochrony.
Gdyby wtedy został, gdyby dał się wciągnąć w ten pokój i tę atmosferę, gorącą od dotyku, ciężką od zapachu potu, perfum i narkotycznych decyzji, nic nie pozostałoby takie samo.
Może ona naprawdę potrafiłaby potem udawać, że nic się nie wydarzyło. Zrobiłaby to z wprawą. Z tym swoim wyćwiczonym półuśmiechem, który mówił „to tylko zabawa”, z nonszalanckim spojrzeniem, które omijało emocje, kiedy były zbyt niebezpieczne. Umiała wymazywać rzeczy z pamięci. Zakopywać je pod warstwą sarkazmu, makijażu, dobrych kadrów. Grała tę rolę od dzieciństwa — na oczach kamer, fanów, nawet samej siebie.
Ale James?
James nie potrafiłby już z nią pracować. Nie po tym. Nie potrafiłby stanąć obok niej w garderobie, nie dotykając przypadkiem miejsca, które wcześniej całował. Nie potrafiłby przejść obojętnie, kiedy ktoś próbowałby ją objąć, jakby nie miało to znaczenia. Nie potrafiłby być jej cieniem, wiedząc, że sam przekroczył granicę, której nie da się cofnąć.
To nie był jego świat.
A ona, w tamtym pokoju, była jego słabością. W tej pozycji, z tym spojrzeniem, z tą pewnością siebie podszytą bólem i desperacją. Wystawiała na próbę jego charakter. Upadła, tak jak on.
Tylko że… przecież wyszedł. Nic między nimi się nie wydarzyło. A mimo to i tak odszedł.
Więc jaki to miało sens? Co tak naprawdę próbował wtedy uratować?
Nie odpowiedział od razu. I choć jego milczenie mogło wyglądać na ignorancję, w rzeczywistości było starannie kontrolowanym procesem decyzyjnym. Wiedział, że każde słowo wypowiedziane teraz nie będzie już mogło zostać cofnięte. A Sloane, nawet zmęczona i półprzytomna, miała pamięć jak brzytwa, jeśli chodziło o rzeczy, które nie powinny zostać powiedziane.
Miał ten swój zamknięty wyraz twarzy, ten, który mówił więcej niż jakiekolwiek słowa. Nie był zły. Nie był zraniony. Ale był ostrożny. Znowu. Jakby każde pytanie mogło być haczykiem, za który, jeśli pociągnie, pęknie coś więcej niż tylko rozmowa.
— Była — powiedział krótko, bez zawahania.
Nie dodał nic więcej. Nie „tak”, nie „kiedyś”, nie „to skomplikowane”, nie „bo trudno być z kims kto nigdy nie wraca z pracy, nawet wtedy, kiedy jest już w domu”. Po prostu: była.
OdpowiedzUsuńI może to jedno słowo, wypowiedziane w jego stylu, lakonicznie, ale z ciężarem, którego nie dało się zlekceważyć, znaczyło więcej niż cała historia.
— Niektóre rzeczy… kończą się, zanim się zaczną — dodał, jakby to miało zamknąć temat.
Nie mówił tego tonem zranionego chłopaka, raczej z rezygnacją kogoś, kto dawno przestał grzebać w tym, co go zabolało.
Nie spodziewał się tego, że wspomni o policji. Nigdy jej o tym nie mówił. Nie zakładał też tego, że studiowała jego akta albo natrafiła na wzmiankę o nim z czasów afery. Może chodziło o to zdjęcie ze służby postawione na komodzie, które trzymał tam jak relikt przeszłości, chociaż dawno już powinno znaleźć się głęboko w szufladzie.
— A policja… Są rzeczy, które lepiej zostawić poza tym pokojem, Sloane. — powiedział spokojnie. — Bo jak tylko zaczniesz je wyciągać, nie schowasz ich z powrotem. — Słowa zawisły między nimi. Nie było w tym groźby. Była świadomość. Że są sprawy, które trzyma się głęboko pod skórą nie dlatego, że się ich wstydzi, ale dlatego, że nikt nie powinien ich dotykać.
Nawet ona.
Zwłaszcza ona.
A obudziła w sobie ten dziwny dar uzyskiwania od niego odpowiedzi, jakby przez pobyt w jego małym świecie postawił ją na moment w innej pozycji.
Uśmiechnął się krótko, niemal niezauważalnie.
— Ty pytasz o złamane serce, a ja myślałem, że to ja mam ci podać herbatę, nie odwrotnie.
Skrzywił się z rozbawieniem i odwrócił się w stronę czajnika, sięgając po kubek, jakby chciał przerwać tę dziwnie miękką, dziwnie intymną chwilę, zmienić to w żart.
W końcu spojrzał na nią przez ramię. Dłużej, niż zwykle. Spokojnie.
James Harper. Bez tarczy. Bez służbowej miny.
— Disney+ masz pod przyciskiem numer trzy. Bajki powinny cię rozbroić, zanim znowu zaczniesz walczyć o moją duszę.
Kiedy odwróciła się jeszcze, dziękując, przez ułamek sekundy coś poruszyło się w jego twarzy. Jakiś cień emocji, zbyt skomplikowany, by dało się go nazwać wdzięcznością czy czułością. Może coś między nimi. Cień tego, co mogło być, a co nie powinno.
Skinął głową.
— Nie rób z tego zwyczaju. — rzucił jeszcze, ale głos miał cichy. Prawie łagodny.
Odwrócił się w stronę kuchni, niby wracając do swoich spraw, ale doskonale wiedział, że to zawieszenie broni nie potrwa długo.
Sloane Fletcher nie odpuszczała.
I on, w gruncie rzeczy, właśnie to w niej lubił.
JH
Zaire spał jak trup: bez snów, bez ruchu, z twarzą wciśniętą w poduszkę i kołdrą zawiniętą jak kokon wokół spoconego ciała. Jego telefon od dawna wibrował gdzieś pod łóżkiem, a zapchana skrzynka odbiorcza czekała na łaskę losu. Dopiero stukot do drzwi i głos menadżera z drugiego końca apartamentu wdarł się w jego głowę jak zgrzyt szkła po asfalcie.
OdpowiedzUsuń— Carter, do kurwy nędzy, masz być w studio dwadzieścia minut temu.
Zaire zmrużył oczy. Przekręcił się na plecy i spojrzał w sufit, jakby ten mógł mu podpowiedzieć, co się działo w ostatnich godzinach. Czuł w ustach smak tytoniu i whisky, a na języku coś niepokojąco chemicznego. Ciało bolało. W mięśniach buzowała ociężałość. Jakby ktoś go obtłukł kijem baseballowym i zostawił na słońcu. Mimo to był dziwnie spokojny. Opóźniony, ale spokojny.
Prysznic. Zimny jak lód. Dłonie oparte o kafelki. Czoło przyciśnięte do ściany. Głęboki wdech. Potem parę minut gapienia się w lustro, na odbicie kogoś, kto wyglądał, jakby właśnie przeżył i przegrał jednocześnie.
Studio. Oczywiście, że miał tam być. I oczywiście, że wiedział, że Sloane też tam będzie. Nie widział jej od tamtej nocy. I może to lepiej, bo mimo całej swojej nonszalancji nie był pewien, jak zareaguje, kiedy spojrzy jej w oczy. Czy będzie umiał udawać, że nic się nie wydarzyło. Czy ona w ogóle pamiętała cokolwiek.
Sam nie był tego taki pewien. Wszystko było jak zamglony film: jęki, gorące usta, skóra, ciało, światło. Fletcher wciągająca ich oboje do środka jak huragan. Ruby gdzieś pomiędzy śmiejąca się, tańcząca, gryząca. Czuł ją na palcach. Czuł Sloane w kościach. I nie był pewien, czy chciał to pamiętać, czy raczej mieć to z głowy na zawsze. Ochroniarz Slonane? Nie, to akurat musiało mu się przyśnić.
Zaire wszedł do studia z opóźnieniem, które dla niego nie było żadnym opóźnieniem. Jak zwykle bez pośpiechu, z czapką naciągniętą głęboko na oczy i kapturem zarzuconym na głowę. Czuł w kościach, że wygląda jak wrak, ale to nic nie zmieniało. I tak go kochali.
Rico spojrzał na niego z mieszaniną ulgi i rezygnacji, jakby wiedział, że nie da się z nim wygrać.
— No, kurwa, jesteś — mruknął, kiedy Zaire wszedł do studia jak burza w czarnej bluzie i czapce z daszkiem nisko na oczach. — Żyjemy, co?
Zaire nie odpowiedział. Skinął tylko głową. Na ułamek sekundy jego spojrzenie padło na Sloane. Krótko, przelotnie, jakby zupełnie go nie obchodziło, że właśnie przeszedł obok dziewczyny, z którą jeszcze kilkanaście godzin wcześniej dzielił coś, czego nie dało się tak po prostu zamieść pod dywan. Ale taki był Carter. Zawsze tak samo niewzruszony. Jakby nic nigdy go nie ruszało naprawdę. Jakby wszystko było tylko częścią gry, którą znał od podszewki. Jakby te wszystkie używki, które przyjmował na stałe upośledziły pewne systemy w jego ciele, jakby nie był zdolny do emocji, do wzruszeń, do odczuwania poczucia winy czy wstydu.
Sloane nic nie powiedziała. On też nie. Wszedł do kabiny nagraniowej, przeciągnął się powoli, ziewając przeciągle, jakby dopiero wstał, a nie miał zaraz nagrać wersów, które rozwalą sieć. I może właśnie o to chodziło. Nie musiał nic udowadniać. Nie musiał tłumaczyć się z nocy, z życia, z chaosu.
A potem spojrzał wprost w szybę. W jej kierunku. I się uśmiechnął. Nie jak ktoś, kto coś żałuje. Jak ktoś, kto wie, że i tak wrócisz po więcej.
Zaire