
Sloane Senna Fletcher ——— 22 latka; urodzona 16 maja 2003 roku w Los Angeles. Piosenkarka, tancerka i autorka tekstów o francusko-amerykańskich korzeniach, tworząca emocjonalny pop z elementami zmysłowości i surowej szczerości. Rodzice mieli fantazję, plany i prochy, dlatego Sloane w dokumentach widnieje jako Sloane Senna Fallon Delphina-Roux Petronille Fletcher-Basset. Jedyna córka Ivonne Basset - francuskiej modelki i jedno z wielu dzieci Desmonda Fletchera - amerykańskiego perkusisty zespołu alternatywnego Hollowed Souls. Właścicielka podążającej za nią krok w krok Rue. Zwyciężyni Grammy 2025 za Best New Artist, krążą plotki, że ojciec maczał palce w tym, aby dostała statuetkę. Między 2024, a 2025 była w międzynarodowej trasie don't call him back po wydaniu drugiego albumu old receipts. Mieszkanie w SoHo. Instagram.
Sloane Fletcher jest dziewczyną, która ma w życiu wszystko, a przynajmniej takie sprawia wrażenie. Bo nie pozwoli, aby obcy dostrzegli więcej niż chce pokazać. O swoich słabościach do ciemnych oczu, perfum z nutami tytoniu i słodkich słów, w które nie wierzy, opowiada w piosenkach podbijając TikToka i listy przebojów, na których króluje przez tygodnie. Urodziła się z nazwiskiem znanym od dekad. Otworzyło to przed nią wiele drzwi, zza które chętnie zagląda i garściami bierze to, co jest jej oferowane. Starannie pielęgnuje swoją karierę od szesnastego roku życia, kiedy pierwszy raz podzieliła się ze światem swoimi tekstami i głosem. Filmik wybił się momentalnie, a wytwórnie rozpoczęły między sobą wojnę, aby przygarnąć Sloane pod swoje skrzydła. Pierwszy poważny kontrakt podpisała dwa lata później. Wbrew matce, która wymarzyła dla niej karierę w Hollywood. Wbrew ojcu, który kręcił nosem na popowe szmiry, ale nawet mimo swojej niechęci, o ile nie jest czymś akurat naćpany lub nie szuka swoich zagubionych dusz na pustyniach, pojawia się na koncertach.
Sloane Fletcher sama do końca nie wie, jaka jest tak naprawdę. Na scenie jest głośna, pewna, nieco niebezpieczna. Nie ma tam chwili na zawahanie, a każda sekunda jest dokładnie zaplanowana. Poza sceną wśród mniej lub bardziej znajomych osób zdaje się, że wcale z niej nie schodzi. Ciągle odgrywa narzuconą sobie rolę, tyle, że przed mniejszą publicznością. Szuka towarzystwa, które bez mówienia tego na głos, da jej hałas i adrenalinę, aby zagłuszyć wszystkie niewypowiedziane na głos emocjonalne i fizyczne potrzeby. Nie pozwala ludziom się poznać, a oni, zdaje się, że wcale też nie chcą wiedzieć co tak naprawdę w niej się kryje.
Sloane Fletcher próbuje być autentyczna, ale nie wie, gdzie zaczyna się ona, a gdzie akt.
🎶🎶🎶
Zaire opadł ciężko na tylną kanapę czarnego SUV-a, a kolorowe światła miasta rozmywały się za szybą, mieszając z pulsującym w jego żyłach chaosem. Ostatnie godziny zlewały się w jedną, nieprzytomną plamę. Czuł słodki, mdlący dym marihuany unoszący się gęsto nad stołem, który rozpuszczał mu myśli, odrywając go od rzeczywistości.
OdpowiedzUsuńManager, Travis, niemal siłą wyciągnął go z imprezy, łapiąc mocno za ramię.
– Wystarczy, Crawford. Koniec na dziś. Masz cholerny koncert!
Starał się ogarnąć go na tyle, by nie padł twarzą wprost na beton.
– Wyluzuj, stary – mruknął Zaire, choć już dawno przestał kontrolować czas i przestrzeń. Słowa wychodziły mu ciężko, imprezował od dwóch dni.
W SUV-ie grało Illmatic, a jego kumple śmiali się do rozpuku z jakiejś pierdolonej historii o dziewczynie, która wpadła do basenu w płaszczu z alpaki. Zaire nie pamiętał, czy się śmiał razem z nimi. Miał w głowie mgłę i ogień jednocześnie. Whisky jeszcze grzała mu przełyk.
Zegar na backstage’u wskazywał 22:51.
Zaire miał to w dupie.
Wszedł tylnym wejściem, z kapturkiem naciągniętym na połowę twarzy, choć wiedział, że i tak każdy go rozpozna.
Czas rozciągnął się jak guma do żucia. Jeszcze godzinę temu śmiał się gdzieś w suite na Midtownie z ziomkami, których nawet nie znał z imienia. Ktoś coś wciągał, ktoś krzyczał, że grają jego track, a on sam leżał z głową wciśniętą w aksamitną kanapę i patrzył na sufit, który się kręcił.
Gdy teraz szedł korytarzem technicznym, czuł jak każdy krok brzmi zbyt głośno, jakby miał na nogach ołowiane ciężarki.
Drzwi uderzyły o ścianę z hukiem, który momentalnie zagłuszył wszystkie rozmowy i wywołał serię spojrzeń rzucanych w stronę wejścia. On wszedł jak do siebie. Carter ZAIRE Crawford. Wysoki, luźno ubrany, w ciemnych okularach i koszulce, która wyglądała, jakby jeszcze godzinę temu leżała na podłodze czyjegoś apartamentu.
Asystenci biegali jak szczury po tonącym statku. Ktoś coś krzyczał. Ktoś upuścił iPada. Gdzieś w oddali słychać było publiczność – tysiące gardeł, czekających, aż pojawi się na scenie.
Sloane siedziała na tym czarnym krześle reżyserskim, z puszką coli i wzrokiem, który potrafiłby spalić scenę szybciej niż jego set. Gdy go zobaczyła, powoli wstała.
Zaire patrzył prosto. Przekrwione oczy, suche gardło, puls w karku. Mózg jeszcze był gdzieś na Manhattanie. Ale ego wróciło wcześniej.
Nie drgnął, gdy jej paznokcie wbiły się w jego skórę. Nawet gdy zacisnęła palce z siłą, która mogłaby wycisnąć skruchę z każdego innego, on patrzył na nią z półprzymkniętymi powiekami, jakby go to wszystko… bawiło. Jakby to był tylko kolejny odcinek w serialu, który oglądał z kanapy we własnej głowie.
Ona mówiła, on patrzył. Pod jego spojrzeniem błyszczały iskry ironii, pobłażliwości i czegoś na kształt przekornego wyzwania.
— Wyluzuj, Sloane — rzucił, z kpiącym uśmiechem błąkającym się w kącikach ust. Jego oczy były przekrwione, ale wciąż jasne, przebiegłe, jakby adrenalina i substancje wciąż toczyły w nim wojnę o dominację.
Kiedy puściła go i cofnęła się o krok, przekrzywił głowę, jakby oceniał dzieło sztuki. Przeciągnął dłonią po twarzy dokładnie w miejscu, w którym dotykała go jej ręka, a potem uśmiechnął się z tym swoim sygnaturowym, cholernie irytującym uśmieszkiem — szelmowskim, jakby każde jej słowo, każdy nerw, każdy wulkan pod skórą był dla niego jak flirt, jak zaproszenie do dalszej gry.
— Tęczowa pigułka, huh? — mruknął z lekkim chrypnięciem. — Tak, coś w tym stylu. Ktoś nazwał ją „szczęśliwym końcem”. Nie pytaj. Ale jakbyś chciała spróbowaać… — poruszył zachęcająco brwiami.
Zrobił krok w jej stronę, nachylając się lekko, zmniejszając dzielącą ich odległość niemal prowokacyjnie. W powietrzu znów zawisł intensywny, przytłaczający zapach drogiego tytoniu zmieszanego z marihuaną i perfumami, który przypominał bardziej nocny klub na Manhattanie niż zaplecze koncertowe.
Zanim się odezwał, do Sloane podszedł jej ochroniarz. Nie trzeba było słów. Wystarczyło spojrzenie, mocne i stanowcze, oraz dłoń na jej ramieniu, która zasygnalizowała: „dość”. Jakby miał ją odciągnąć od granicy, której nie warto przekraczać. Jakby znał takich jak Zaire lepiej niż ktokolwiek inny i wiedział, że oni karmią się ogniem. A ona płonęła.
UsuńW tej samej chwili manager Zaire’a, Travis, pociągnął go za ramię, próbując wprowadzić jakąkolwiek dyscyplinę w chaotyczną sytuację.
— Ogarnij się, Carter! — warknął półszeptem, nerwowo zerkając na zegarek. — Wiesz, ile to kosztuje, prawda?
Zaire wyrwał się lekko, wzruszając nonszalancko ramionami, jakby słowa managera były tylko irytującym szumem.
Gdy Travis zaczął krążyć obok niego jak rozwścieczony dron, a ochroniarz wciąż trzymał Sloane na granicy wybuchu, Zaire skinął na jednego ze swoich towarzyszy, chudego chłopaka w czarnej bluzie z kapturem, który wyglądał jak ktoś, kto od dawna nie śpi i od jeszcze dłużej nie mówi nie. Tamten od razu zrozumiał sygnał.
Z kieszeni kurtki wyjął małe czarne etui, otworzył je z wprawą i jednym ruchem posypał kreski na lustrzanym wieczku. Trzy cienkie, równe linie. Bezbłędna precyzja. Jakby robili to setki razy. Bo robili.
Zaire odwrócił się na moment, podszedł do niego leniwym krokiem i pochylił się jak do modlitwy, ale nie zamknął oczu. Zamiast tego zerknął przez ramię na Sloane – cały czas z tym samym uśmiechem, jakby robił to tylko dla niej.
Nachylił się, pociągnął jedną kreskę, prostując się z głośnym wciągnięciem powietrza przez nos. Uniósł głowę, przymknął powieki i westchnął przeciągle, teatralnie, jakby dopiero teraz wszystko zaczęło się układać w logiczną całość. Oblizał palec, którym przeciągnął po pozostałościach białego pyłu. Potem ruszył w jej stronę z powrotem, powolnym krokiem, jakby właśnie wychodził z dymu.
Przeszedł tuż obok niej, posyłając jej zaczepne, bezczelne spojrzenie, które zdawało się tylko podsycać jej gniew. Sięgnął po jej puszkę z Coca-Colą, tę samą z różową słomką wsypał zawartość do niedopitej puszki coli z różową słomką i bez pytania, patrząc jej prosto w oczy, wypił do końca, nawet nie próbując ukrywać uśmiechu, który pojawił się na jego ustach.
Było w nim coś nieprzyzwoicie odklejonego od rzeczywistości. Jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, ile kosztuje go to jedno zachowanie. A może właśnie o to mu chodziło — żeby wszyscy zobaczyli, że on się po prostu nie boi. Że ma wyjebane. Że granice istnieją tylko dla tych, którzy się ich boją. On — nie zamierzał się cofać.
— Pięć minut, mówiłaś? — Uniósł brew. — Wiesz, co można zrobić w pięć minut, Sloane?
Carter
Zaire stał dokładnie tam, gdzie zawsze — w samym centrum zamieszania, które sam wywołał. Chaos zdawał się formować wokół niego niczym pole magnetyczne, a on był jego źródłem. Ludzie biegali, krzyczeli, próbowali ratować sytuację, trzymać ją w ryzach, a on? Stał, jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie, jakby był obserwatorem własnego upadku i zarazem jego reżyserem.
OdpowiedzUsuńNie krył niczego. Wręcz przeciwnie, wciągnięcie kreski wśród techników, artystów, ochroniarzy i pracowników promocji miało w sobie coś performatywnego. Jakby to było jego prywatne widowisko, jego teatr degeneracji, jego niepisany akt otwarcia. Zachowywał się tak, jakby backstage należał tylko do niego. Jakby ten wieczór był tylko tłem dla jego obecności. Jakby wszystko i wszyscy istnieli wyłącznie na jego zasadach.
Działał na innych jak rozlana benzyna. Jedno spojrzenie, jeden ruch, jedno słowo i wszystko mogło zapłonąć. A mimo to, im bardziej był destrukcyjny, tym mocniej niektórzy chcieli go dotknąć.
Słuchał Sloane uważnie, z pewnym rodzajem nonszalanckiego szacunku, który był gorszy od obojętności. Jakby każde słowo, które wypowiadała, było refrenem znanej mu piosenki, czymś, co już kiedyś słyszał, ale mimo wszystko puszczał sobie dla klimatu. To nie była tylko złość. To był wyrok. Cichy, ale nieodwracalny.
I on to czuł.
To był ten ton, kiedy ktoś przestaje wierzyć, że jesteś w stanie dowieźć to, co obiecałeś.
Nie przerywał. Nie musiał. Mówiła z taką siłą, że każde słowo rezonowało w powietrzu jak uderzenie perkusji. On odpowiadał tylko spojrzeniem — intensywnym, twardym, lekko rozbawionym. Takim, które mówiło: „wrócimy do tego później, w innym rytmie, przy innej melodii”.
Wciągnął powietrze przez nos, nie po to, by oczyścić resztki narkotyku, ale jakby próbował zatrzymać w sobie resztki tej nocy. Spojrzał na nią — i nie znalazł w jej oczach nic, co mógłby rozbroić uśmiechem.
Nie tym razem.
Kiedy Clara rzuciła chłodnym tonem, by Sloane na niego nie patrzyła, Zaire zrobił dokładnie to, co przewidywalne. Patrzył. Uparcie. Jakby tym samym wkraczał w jej przestrzeń jeszcze mocniej, jeszcze bezczelniej. Jakby zakaz dawał mu przyzwolenie.
Gdy przepchnęła się przez ludzi, z iskrami w oczach i napięciem, które można było kroić nożem, on jedynie dopił ostatni łyk z jej puszki — tej z różową słomką — i odstawił ją z ostentacyjnym luzem, który aż zadźwięczał o blat.
— W mojej pamięci na pewno — mruknął cicho.
Uśmiechnął się. Z pozoru kpiąco. Ale gdzieś pod warstwą nonszalancji czaiło się coś innego.
Wargi drgnęły, jakby rozważał, czy powiedzieć coś więcej. Ale nie musiał. Cały był jednym wielkim komentarzem. Ruchy, spojrzenia i oddechy grały lepiej niż słowa.
Travis pojawił się obok, jak cień sumienia.
— Musisz się wziąć w garść. I to natychmiast — powiedział twardo.
Zaire spojrzał na niego z przekąsem.
— Wziąłem się, przecież widzisz. Składam się do kupy w wersji deluxe.
Travis nie kupował tej wersji, ale znał go zbyt dobrze, by wdawać się w dyskusję. Zaire nie był jeszcze na dnie. Jeszcze unosił się na powierzchni.
Zrzucił z siebie koszulkę, odsłaniając pokryte tatuażami ciało. Był gorący, na każdej możliwej płaszczyźnie: emocjonalnie, fizycznie, chemicznie. Drżał lekko, ale twarz miał spokojną. Przesadnie spokojną. Jakby ciało nie nadążało za spokojem, który sobie wmówił.
Stanął naprzeciwko Sloane. Nadal. Wciąż. Jakby cały czas chciał zostać w jej zasięgu, jakby prowokował ją tylko po to, by nie pozwoliła mu zniknąć.
Spojrzał na zegarek.
— Trzy minuty — rzucił cicho, niemal szeptem. Dokładnie tyle trwał ich kawałek.
— Wystarczy, żeby zrobić show. Albo rozpierdol.
Nachylił się do niej, blisko. Zbyt blisko. Tak, że znów uderzył ją ciężki zapach jego skóry i perfum.
— A może jedno i drugie.
A potem się wyprostował. Zaciągnął się ostatnim oddechem, spojrzał raz jeszcze na światła za kurtyną.
Wszedł w tryb.
Złapał mikrofon, poprawił łańcuch na szyi, który przesunął się podczas całego tego spektaklu. Przymknął oczy.
Gdy je otworzył — był gotowy.
Nie do koncertu.
Do wejścia w ogień.
Carter
Wyszedł na scenę jakby nic się nie wydarzyło.
OdpowiedzUsuńJakby nie spóźnił się godzinę, nie wciągnął kreski za kulisami, nie zostawił za sobą chaosu.
Jakby jego obecność była naturalnym przedłużeniem tej nocy.
Ciała fanów w tłumie falowały jak ocean, światła waliły po twarzy, ale on widział tylko ją.
Sloane.
Szła jak zbrojna bogini. Mikrofon w dłoni jak broń. W oczach wojna.
Czuł jej złość. Była ostra, żywa. Nie musiała nic mówić – wystarczyło, że stanęła obok niego.
Jej zapach wżerał się pod skórę. Gdzieś między gardło a kręgosłupem wpełzło mu to znajome napięcie. Głos jeszcze milczał, ale ciało już reagowało.
Ludzie wrzeszczeli jego imię. Jej imię. Głos tłumu łupał mu w piersi jak drugi bas.
Zaire oblizał dolną wargę. Pomału. Przymknął na moment powieki.
Poczuł, jak dźwięk wchodzi w niego przez podeszwy butów.
Nie wiedział, czy to adrenalina, czy resztki koksu, ale miał wrażenie, że lewituje.
Z boku kątem oka widział, jak unosi brew.
Ten mały gest. Kącik ust, ledwo drgający.
Uśmiech zbudowany z pogardy, profesjonalizmu i zimnej pewności siebie.
Zamiast go zdławić, podsyciło to coś. To jego własne ego, to jego perwersyjne przywiązanie do ryzyka.
Chciał ją wyprowadzić z równowagi. Chciał ją złamać, tylko po to, żeby patrzeć, jak się odbudowuje.
A może tylko chciał, żeby go zauważyła inaczej niż przez pryzmat spóźnienia i śladów po nocy.
Jej głos popłynął pierwszy. Powolny, zmysłowy. Brzmiała, jakby go odpychała i jednocześnie przyciągała.
Zaire miał wejść dopiero w drugiej zwrotce.
Ale już teraz czuł, że musi się do niej zbliżyć.
Nie fizycznie – muzycznie. Energią. Tempem. Wibracją.
Zrobił pół kroku w jej stronę.
Nie odrywał od niej wzroku.
Szeptała słowa do mikrofonu, jakby mówiła je do niego.
Wsunął język za zęby, uśmiechnął się leniwie.
Znał ten utwór. Wspólnie go napisali. Ale teraz… teraz brzmiał inaczej.
Brzmiał jak zapowiedź wojny.
Był gotowy.
Zaire odwrócił głowę w stronę tłumu. Podniósł mikrofon. Nie musiał nic mówić, by usłyszeć wybuch euforii. I wtedy, dokładnie w uderzeniu czwartego taktu, wszedł.
Z werwą. Gładko. Jakby nigdy nie zniknął, jakby to wszystko — jego nieobecność, ich napięcie, narkotyki, złość — było częścią przedstawienia.
Może właśnie było. Bo tak, jak ona trzymała w dłoni mikrofon, on trzymał w dłoni tłum.
I razem, choć mieli ochotę się pozabijać — mieli też zamiar spalić tę scenę do gołej ziemi.
Dla niej to był test.
Dla niego — teatr chaosu.
Ale w tej chwili byli jednym: dźwiękiem, światłem, gniewem, który można było zatańczyć.
I wszystko mogło się rozpaść…
Ale jeszcze nie teraz.
Zaire
Tłum wył jak cholerne morze. Falował między beatem a światłami. Zaire czuł to całym ciałem. Z każdą sekundą bardziej.
OdpowiedzUsuńJej obecność była jak fala, silna, błyszcząca, piękna. Nie mógł jej zatrzymać, więc nawet nie próbował. Po prostu uniósł ręce. Poddał się. Dał się porwać.
Zaire oddychał ciężko. Był w transie. Ten stan, który znał tylko stąd, ze sceny, z tłumu, z dymu i światła. Ciało działało samo. Mikrofon jak przedłużenie ręki, głos jak echo jego wnętrza. Adrenalina bujała nim tak, jakby był znowu na tym dachu na Flatbush, freestyle’ując do bitu z telefonu.
Ale to nie był Brooklyn. A on nie był już „nikim”.
Mikrofon kleił mu się do dłoni. Głos miał nisko zawieszony, rytmiczny, głęboki. Czuł, jak jego zwrotka łapie publikę za gardło. Widział to: ręce w górze, kamery w powietrzu, światła w oczach. Ćwiczył to. Przelatywał ten fragment w głowie setki razy. Ale tego nie przewidział.
Jej.
Tego spojrzenia. Tego kroku. Tego, jak nagle znalazła się obok niego.
Jej ruchy były kontrolowaną burzą.
Skóra błyszczała, włosy tańczyły, biodra pracowały jak hipnotyczny rytm.
Wiedziała, jak się poruszać. Wiedziała, gdzie spojrzeć.
To było coś więcej niż występ.
To było jakby obserwował gwiazdę, która właśnie wchodzi na orbitę i rozświetla wszystko dookoła.
Czuł jej energię jeszcze zanim się zbliżyła.
Chwyciła za jego łańcuch i przyciągnęła go bliżej. Tego nie było w planie, a mimo to Carter nachylił się, tak jak chciała. Zbliżył twarz do jej twarzy. Zapatrzył się w nią, tak, jakby próbował odczytać coś w jej oczach, choć wiedział, że to jebane pole minowe.
Jej dłoń – chłodna, pachnąca jak scena po północy – przesunęła się po jego karku.
Kropla potu spłynęła mu wzdłuż kręgosłupa.
Ramiona mu zadrżały.
Nie od emocji.
Od czystego, narkotycznego uniesienia.
Złożyli się w ten moment jak wersy w refrenie. Napięci. W rytmie.
Światła błyskały. Tłum się darł. On tylko stał.
Pozwolił jej dotykać.
Pozwolił jej prowadzić.
Czuł jej paznokcie na karku, jej oddech gdzieś między ramieniem a szyją.
Jej dłoń zjeżdżającą niżej, przez biceps, po torsie… zatrzymującą się przy pasku.
To było jej show.
Jej światło.
Jej scena.
A on?
On mógł być tylko ramą dla jej obrazu. I to było wystarczające. To było więcej niż wystarczające. To było doskonałe.
Jej głos wszedł w beat, gładki i chłodny jak aksamit namoczony w benzynie.
Wycinała słowa z powietrza z chirurgiczną precyzją, ale była w tym też furia. Pasja. Głód.
Każde zdanie mówiło: patrzcie na mnie.
I wszyscy patrzyli.
A potem odeszła. Jak królowa, która już wszystko spaliła i nie musi się odwracać.
Odeszła kilka kroków. Ale zostawiła po sobie ślad. Na skórze. Na mikrofonie. Na czymś znacznie głębszym niż to, co mógł wciągnąć czy wypalić.
I wtedy spojrzała. Raz. Krótko. Jakby chciała powiedzieć: Twój ruch, Carter. Twój, kurwa, ruch.
Zaire nie był już sobą. Nie tym, który zjawił się godzinę po czasie z pustką w oczach i zapachem imprezy na skórze. Scena wciągnęła go całego. Spaliła resztki cynizmu, przyciszyła ego, zostawiła tylko instynkt. I ją. Wsunął się między taktami, bez wysiłku, jakby linijki rodziły się na jego języku w czasie rzeczywistym.
Tekst znał na pamięć, ale wypowiadał go teraz tak, jakby właśnie powstawał – między sercem a przeponą. Przepuszczony przez ciało, napięty jak żyła na skroni. Rzucał słowa do tłumu, ale słyszał tylko jej oddech. Gdzieś za nim. Albo obok. Albo może tylko w swojej głowie.
Był ogień. Była muzyka, która nie potrzebowała słów. Była chemia, której nikt nie rozpisywał na kartkach, a pod sceną tysiące ludzi, którzy nie mieli pojęcia, że oglądają coś, co miało się rozsypać… albo zmienić w coś, czego nie da się już wymazać.
Zaire
To nie był już koncert. To było pole minowe, a każdy krok, spojrzenie, dotyk mógł odpalić coś, czego nie da się cofnąć.
OdpowiedzUsuńSloane zmieniła plan. Nie tylko dla widowiska, on to widział. Zrobiła to, żeby coś mu pokazać. Coś sobie udowodnić. Coś poczuć. Jej energia była niebezpieczna, inna niż podczas prób, inna niż na materiałach promo. Rozpalona. Rozedrgana. Błyszcząca w furii i pewności siebie, jakby żarła reflektory na śniadanie. Gdy się odsunęła, nie potrzebowała się oglądać. On patrzył za nią. Każdym nerwem. Każdym skurczem mięśnia. Zostawiła po sobie elektryczność, której nie dało się z siebie strzepnąć. Ale nie tylko on to czuł. Tłum oszalał. Krzyki, piski, wrzaski, nie tylko z radości, ale z szoku, podniecenia, niedowierzania. Publiczność nie wiedziała, co widzi, ale czuła, że jest świadkiem czegoś, co nie powinno się wydarzyć, a jednak właśnie się dzieje.
Trzy minuty. Miała rację. To było trzy minuty piekła. Z ognia, który nie niszczy, tylko zniewala. A on? On nie próbował przejąć show. Nie próbował zdominować. Poddał się. Świadomie. Bez walki. Pozwolił jej prowadzić. Pozwolił, by błyszczała. I było w tym coś wyzwalającego. Bo choć był na scenie, niósł tłum, rapował wersy, wrzeszczał do mikrofonu jak w transie, wiedział, że dzisiaj to ona była centrum. On tylko płonął w jej orbicie.
I, kurwa, kochał każdą sekundę tego chaosu. Gdy zwrotka dobiegała końca, jej spojrzenie spadło na niego jak snajperski strzał. Nie było w nim czułości. Była kontrola. Zwycięstwo. Nie musiała mówić nic. Nie musiała nawet się uśmiechać, wystarczył ten lekki kącik ust.
To jedno drgnięcie brwi, jakby mówiła: nie przyzwyczajaj się. To tylko wyjątek, nie reguła.
I właśnie to… to pociągało go najbardziej. Bo mógł ją doprowadzać do szału. Ale to ona właśnie zrobiła z niego uczestnika własnego występu. I jeśli miał w sobie choć odrobinę rozsądku, powinien się bać. Ale on… on chciał więcej. Więcej dotyku, który nie miał prawa się wydarzyć. Więcej spojrzeń, które mówiły więcej niż słowa. Więcej tej chorej, palącej energii, którą potrafili stworzyć tylko razem. I nawet jeśli jutro wszyscy im za to spuszczą wpierdol, dziś wieczorem byli nie do zatrzymania. Bo stworzyli coś, co było zbyt intensywne, zbyt prawdziwe, zbyt nielegalne, by się temu oprzeć.
A piekło?
Piekło miało właśnie swoją premierę.
Zaire
Tłum wył jak rozszalałe morze — nie rytmicznie, nie harmonijnie, tylko dziko, chaotycznie, z taką intensywnością, że dla wielu tam na dole to był moment życia.
OdpowiedzUsuńDla niego?
Było to po prostu kolejne wyjście z ognia.
Ciepło reflektorów paliło skórę, powietrze było gęste od potu, dymu i adrenaliny, a basy jeszcze dudniły mu w klatce piersiowej, jakby próbowały wyrwać z niej serce. Stał na środku sceny, wyciągając rękę w stronę publiczności, która krzyczała jego imię, ale w środku był pusty.
Nie dlatego, że nie czuł.
Czuł za dużo.
Każdy centymetr ciała napięty jak struna. Serce rozregulowane po kreskach, które wciągnął, żeby w ogóle się wyprostować. Mięśnie bolały od przeciążenia, oczy piekły od świateł, a w uszach wciąż rezonowało echo setek tysięcy decybeli.
Zaire uśmiechnął się do tłumu automatycznie.
Gest wyuczony, odruchowy, jak błysk flesza.
Zrobił ostatni krok w stronę przodu sceny, pozwalając ludziom złapać moment, tę końcówkę, ten ostatni błysk. Widział telefony. Setki z nich. Ręce. Twarze. Błysk łez, potu, czystej ekstazy.
Ale dla niego to było jak patrzenie przez szybę.
Był tu. Ale nie był.
Zrobił krok w tył. Potem kolejny. I zniknął. Zszedł za kulisy jak człowiek schodzący z pola bitwy. Nie zwycięzca. Nie przegrany. Po prostu wykończony.
Ciężko oddychał, a każdy wdech był jak zaciąganie się powietrzem, które miało smak kurzu, nikotyny i resztek czegoś, co przypominało życie. Nie był pewien, czy to jeszcze adrenalina, czy już zejście.
Przechodził przez techników, operatorów, ludzi z ochrony. Wszyscy coś mówili. Coś pokazywali.
On nie słyszał. Nie odpowiadał. Szukał czegoś, czego nawet nie potrafił nazwać.
Zrzucił mikroport z hukiem na kanapę, przetarł twarz dłonią, która też drżała. Oparł się o ścianę. Zamknął oczy.
Tłum nadal wrzeszczał.
Rozbujane morze, które nie miało już mocy go poruszyć.
Nie dziś.
Nie po tym wszystkim.
Koncert był skończony.
A on – wreszcie mógł się rozpaść.
Zaire usłyszał swoje imię, zanim jeszcze w ogóle zorientował się, że ktoś do niego mówi.
— Wiedziałeś o tym?!
Lana.
Jej głos był jak rzucona szklanka w zatłoczonym barze — dźwięczny, nerwowy, dramatyczny.
Za głośny. Za ostry. Za późno.
Zaire stał pod ścianą, oparty ramieniem o chłodny beton backstage’u. Klatka piersiowa unosiła mu się ciężko, pot ściekał po torsie, a tętno nadal waliło jakby miał w sobie ukryty bęben.
Wciąż bez koszulki, włosy wilgotne, oczy przymglone. Nie do końca w rzeczywistości. Nie do końca w sobie. W głowie miał echo sceny, pulsujące flesze, krzyki tłumu, obraz Sloane i jej cholernych paznokci na jego szyi.
Całe ciało drżało z przestymulowania.
Odwrócił głowę w jej stronę powoli, jakby dopiero co przypomniał sobie, że tu jest.
Z ust zwisał mu jeszcze papieros, który zgasł, zanim zdążył go odpalić.
Spojrzał na Lanę z półuśmiechem, kompletnie niewzruszony.
— Co? — rzucił. Głos miał ochrypły, niski, rozjechany.
— Wiedziałeś o tym?! To, co zrobiliście na scenie?! Tego nie było w choreografii! — Lana była na skraju.
— Choreografii? — mruknął, jakby słowo pierwszy raz słyszał. Przechylił głowę w bok.
I wtedy, powoli, bez pośpiechu, wystawił jej środkowy palec.
Nie agresywnie. Nie z krzykiem.
Po prostu.
Z tym samym wyjebaniem, z jakim chwilę wcześniej zszedł ze sceny, ledwo żywy, ale rozpalony do czerwoności.
Lana otworzyła usta, jakby miała coś jeszcze powiedzieć: coś o kontraktach, o granicach, o konsekwencjach, ale Zaire już się odwrócił.
Jakby zniknęła z jego świata w momencie, gdy podniósł rękę.
Nie miał siły jej słuchać. Nie miał siły analizować. Był zbyt zmęczony, zbyt rozbity, zbyt… odklejony.
Zaire
Zaire siedział na skrzyni z kablami, z głową opartą o betonową ścianę, jedną nogą wystukując bezwładnie rytm, który istniał już tylko w jego czaszce.
OdpowiedzUsuńCałe ciało pulsowało, jakby każda komórka była pod napięciem. A mimo to – w środku był kompletnie, naprawdę kompletnie pusty.
Wciąż słyszał echo publiki, jak odległe fale tłukące o zatokę. Ich krzyki, piski, rozciągnięte „ZAIRE!” w tysiącu tonów. I tak naprawdę miał to gdzieś. Bo to wszystko: ta cała popowa otoczka, te ustalone układy, zgrane choreografie, uśmiechy do kamer i wyreżyserowane momenty wzruszeń. doprowadzała go do kurwicy.
W jego świecie nie robiło się „momentów”. W jego świecie wchodziło się na scenę jak na wojnę. Wychodziło się potarganym, rozpieprzonym, przepalonym od środka. Nie biegało się po niej jak jebana małpa w cyrku, robiąc sztuczki pod publiczkę.
On tego nie umiał. I nie chciał się tego uczyć.
Nie chciał być zapięty w kostium artysty, którego nie tworzył. W jego świecie wszystko miało być żywe. Brutalne. Czasem nieudane.
Ale prawdziwe. I dopiero dziś, cholera jasna, coś się wydarzyło.
Bo kiedy Sloane zeszła z choreografii, pociągnęła go za łańcuch, przecięła przestrzeń między nimi i rzuciła całą pieprzoną scenografię w kąt, wtedy coś zatrybiło. Wtedy to było to.
I jakkolwiek wkurwiała go ta otoczka, te kulisy, Lana z jej krzykiem, tabelki, kalendarze, te zapachy drogich perfum i ludzi, którzy nie mieli pojęcia, czym jest prawdziwa scena, to ta jedna chwila, tamta zwrotka, ta jej dłoń na jego karku… uratowały mu wieczór.
A może więcej niż wieczór.
Zamknął oczy.
Ktokolwiek myślał, że on będzie ładnie tańczył pod zaplanowanymi światłami, może go śmiało wypisać z listy. Nie był z plastiku. Nie był z playbacku. Był z błota, potu, błysku i narkotyku. I tak długo, jak mógł rozjebać wszystko swoim sposobem,
tak długo jeszcze zostanie.
Wciągnął powietrze przez zęby.
Wypuścił wolno, jakby wypalał ostatnie napięcie.
— Cyrk, kurwa — mruknął sam do siebie.
Zaire siedział w SUV-ie jak wrak. Z dłońmi rozłożonymi na udach, głową opartą o zagłówek i ciężkimi powiekami, które z trudem utrzymywały się w górze. Przez parę sekund nie istniał nikt i nic, tylko pulsujący w skroniach bas, który już nie grał z głośników, tylko w jego czaszce. Był zajechany. Rozbity, powykręcany w środku. Wciąż lekko drżały mu palce – ledwie wyczuwalnie, ale wystarczająco, żeby wiedział, że organizm nie zdążył jeszcze wyrównać tętna.
Narkotyk schodził, ale powoli.
Z serca. Ze skóry. Z głowy nie bardzo.
Szał sceny opadał z niego jak mgła, zostawiając roztrzęsione mięśnie i głowę pełną chaosu. Mimo to nie było w nim ani cienia skruchy. Może zmęczenie, może przegrzanie. Ale żalu? Zero.
Wracał. Z każdą minutą bardziej obecny, bardziej poskładany. Wciągnął powietrze. Wolno. Przez nos. Jakby próbował zassać resztki spokoju z tego auta. Jakby próbował poukładać sobie w głowie to, co właśnie się wydarzyło na scenie.
SUV pachniał jak pieprzone afterparty na kółkach. Ale kiedy Sloane wsunęła się do środka, świat w dziwny sposób się wyciszył.
Szpilka zahaczyła go o łydkę.
Nie przeprosiła.
I dobrze.
Zaire odchylił głowę w bok, spojrzał na nią spod przymkniętych powiek, jakby oceniał, czy właśnie wsiadła do samochodu jego… czy może jednak ona za moment zacznie prowadzić.
Język przesunął po wnętrzu policzka, potem przeciągnął dłonią po twarzy i w końcu powiedział, cicho, ochryple:
Sloane wyglądała jak ogień zamknięty w kobiecym ciele – błysk w oku, ten drwiący ton, rozmazany makijaż i zapach, który unosił się między nimi, pieprzony ślad koncertu, gniewu i adrenaliny. Zaire oparł głowę o zagłówek. Westchnął.
Spojrzał na nią, jakby czegoś szukał. Albo jakby sam się w niej gubił. Po chwili przeciągnął językiem po wargach i rzucił cicho, z niechlujnym uśmiechem, bez cienia agresji, wręcz przeciwnie, niemal z czułością.
Usuń— Pierdol się, Sloane.
Ale w tym “pierdol się” nie było jadu. Nie było złości. Było jak “masz mnie”, jak “cholera, znowu to robisz”. Jak “zrobię wszystko, tylko przestań tak na mnie patrzeć”. W jego głosie był rozbrajający ton zmęczonego zachwytu, jakby właśnie się poddał.
Sięgnął za siebie, wyciągnął małe lusterko, to samo, które wcześniej schował gdzieś między uchwyty na kubki i zmięte opakowania po miętówkach. Na lusterku – kilka cienkich, równych kresek. Nie spojrzał na nią, tylko po prostu uniósł lusterko i podsunął je pod jej nos.
— Twoja kolej. Zasłużyłaś, nie? Nie udawaj, że jesteś tu tylko przypadkiem.
Nawet się nie poruszył.
Tylko siedział tam z tą swoją rozciągniętą, brudną energią.
Z tą zmęczoną charyzmą i ciałem, które drgało jeszcze od koncertu.
Z tym “mam cię, i dobrze o tym wiesz” wypisanym w oczach.
Czekał.
— Ty to lubisz, co? — Nie czekał na odpowiedź. — Jak się wszystko pali. Jak pękają zasady. Jak ktoś nie tańczy, jak mu zagrasz.
W SUV-ie było cicho, poza oddechami, szumem klimatyzacji i zbyt głośnym pulsem, który wciąż rozchodził się po ich ciałach jak echo koncertu.
Miasto nadal tętniło życiem za szybami.
Ale tutaj, w środku – wszystko zależało od jej ruchu.
Carter
Carter słuchał jej z głową opartą o szybę, jakby każde słowo, które wypowiadała, przesiąkało mu przez skórę, a nie tylko wpadało do uszu. Z zamkniętymi powiekami wyglądał jak ktoś, kto właśnie wraca z innego wymiaru – nie śpi, ale i nie całkiem tu jest. Adrenalina koncertu, linia, dźwięki, światła, ona, wszystko razem dawało to wrażenie, że rzeczywistość rozlała się wokół niego jak ciepły dym. Rozmazana, ale piękna.
OdpowiedzUsuńKiedy odezwała się po raz pierwszy, tylko jeden kącik jego ust uniósł się delikatnie, nie otworzył jeszcze oczu. Ale był obecny. Obserwował. Czuł.
Otworzył oczy dopiero wtedy, kiedy jej głos uderzył w konkretne nuty: władza, niepewność, smak chaosu. I kiedy zobaczył, jak pochyla się nad lusterkiem, jak dźwięk krótkiego, ostrego wciągnięcia powietrza rozchodzi się echem po wnętrzu SUV-a…wtedy Carter się wyprostował.
Wolno, z jakimś dziwnym rodzajem dumy i aprobaty, jakby właśnie patrzył na coś, czego potrzebował bardziej niż chciał się przyznać.
— Lubisz się dobrze zabawić, huh? — mruknął, już bardziej do siebie niż do niej.
Jego głos był niski, zachrypnięty, jakby jeszcze nie wrócił z występu, jakby gardło nadal nosiło ślady mikrofonu. Rozciągnął barki, sięgając do tylnej kieszeni spodni, wyjął z niej zgniecioną paczkę papierosów i zapalniczkę. Wsunął jednego do ust i nie pytając, zapalił. Zaciągnął się głęboko, aż żar na końcu rozjarzył się jak czerwona syrena.
Patrzył na nią przez dym.
— Spodobałaś mi się? — powtórzył po niej. — Nie.
Krótka pauza. Potem skrzywił się jakby sam siebie wyśmiał.
— Ty mnie, Sloane, wkurwiasz. — Wypuścił powoli dym w stronę sufitu.
— Ale to uczucie… przynajmniej jest prawdziwe — dodał.
— A prawdziwe uczucia są rzadkie w tej branży. I warte tego, żeby je trochę… wyostrzyć.
Sięgnął do małej torby leżącej pod jego nogami, wyjął z niej plastikową butelkę z przezroczystym płynem i podał jej.
— Woda. Później mi podziękujesz.
Po raz pierwszy tego wieczoru wyglądał, jakby coś go naprawdę rozbawiło. Wreszcie – pierwszy pełny, powolny uśmiech. Zmęczony, rozciągnięty, ale cholernie szczery.
— Możemy się bawić w marionetki i sznurki, ile chcesz. Możemy spalić każdy klub po kolei. Ale jedno ci powiem… — zbliżył się, czołem niemal dotykając jej skroni, nie mówiąc tego z pożądaniem, tylko z czymś znacznie ciemniejszym. — Jeśli chcesz wojny, Sloane…
Dobrze trafiłaś.
Opadł z powrotem na siedzenie. Przymknął oczy. Jeden but oparty na konsoli, druga noga rozluźniona. W samochodzie było duszno i miękko. Jak w bańce, która zaraz pęknie.
Ale nie teraz.
Carter
Carter nawet nie drgnął, kiedy sięgnęła po papierosa, jakby od początku wiedział, że to zrobi. Albo po prostu go to nie zdziwiło. Obserwował ją w milczeniu, z głową lekko przechyloną na bok, jakby był w jakimś transie, zahipnotyzowany ruchem jej palców, sposobem, w jaki zaciągała się powietrzem, które jeszcze sekundę temu należało do niego. Jego spojrzenie zsunęło się niżej, śledząc linię jej szczęki, jakby czytał z niej myśli. Albo zaglądał tam, gdzie nikt nie powinien.
OdpowiedzUsuńDym zawisł między nimi jak mgła: lepka, gorąca, zmysłowa. Ona wypuszczała go powoli, a on czekał. Jak ktoś, kto nie musi naciskać, bo wie, że i tak dostanie to, czego chce. W końcu uśmiechnął się leniwie. Niewyraźnie. Jakby właśnie usłyszał coś cholernie zabawnego, choć ani jedno z nich nie rzuciło żartu.
Przetarł dłonią kark, opadając z powrotem na fotel. Miał na sobie tylko cienką, rozciągniętą koszulkę z rękawem podciągniętym do łokcia. Cały parował – potem, energią, resztkami adrenaliny. Gdzieś za szybą przemykały światła miasta, jakby NYC oddychał razem z nimi – płytko, szybko, głęboko, głośno.
Przechylił głowę na bok, obserwując ją, jakby był gotów rozgryźć każdy centymetr jej ciała bez dotyku. Jeszcze.
Była piękna w tym półmroku. Nieperfekcyjna. Potargana, z rozszerzonymi źrenicami, z błyskiem w oku, który mówił mu jedno – weź mnie, jeśli masz odwagę.
— Wiesz, co jest najlepsze w tym, że nie mam na ciebie planu? — odezwał się nagle, głosem miękkim jak ciemny aksamit, który otula cię tuż przed tym, jak uderzy fala.
— Że teraz mogę zrobić absolutnie wszystko, co przyjdzie mi do głowy. I nie będzie to ani przesada, ani zaskoczenie. Bo tego właśnie się po mnie spodziewasz.
Jego kolano niemal dotykało jej uda, gdy pochylony spojrzał prosto w jej oczy.
Wyrównał kreskę, która została na lusterku, przeciągając ją tak precyzyjnie, jakby podpisywał kontrakt. Jego własny rytuał. A potem, patrząc jej prosto w oczy – wciągnął.
Głowa opadła mu w tył. Ciche westchnięcie. Przez sekundę wyglądał jak ktoś, kto spada w pustkę z uśmiechem na twarzy.
— Fuck.
Odetchnął głęboko i przeciągnął się, jak drapieżnik po polowaniu.
— Jedźmy się zgubić, Sloane.
Silnik zawarczał. SUV ruszył. A miasto właśnie zaczynało się budzić do tej właściwej, brudnej nocy.
Carter
Carter wziął papierosa od niej bez słowa. Pomiędzy palcami, wciąż naznaczony błyszczykiem, wyglądał jak podpisany. Jej własność. Albo może jego, od niej. Ciężko było w tej chwili cokolwiek rozróżnić. Wszystko się mieszało: zapachy, spojrzenia, chęci. Gdy wetknęła mu go między usta, dym zatańczył między ich twarzami, tak blisko, że wystarczyłby pół oddechu, by sięgnąć po więcej.
OdpowiedzUsuńNie uśmiechnął się. Ale też nie spoważniał. W jego oczach coś się tylko przesunęło, cień, jakby próbował ocenić, czy właśnie mówiła serio. Czy naprawdę oferowała siebie. I czy miała świadomość, z kim gra.
Bo Carter Crawford nie znał połowicznych ruchów. Gdy w coś wchodził, szedł do końca. Rozjebać, rozsypać, wypalić. I o tym wiedzieli wszyscy, którzy kiedyś próbowali być blisko. Wciągnął dym, wzrok wciąż wbity w nią: ostro, ciężko, jakby odczytywał każdy jej ruch po kolei. Przytrzymał chwilę, zanim wypuścił. Cicho. Wolno. Jakby odpowiedź jeszcze się w nim formowała.
Kiedy powiedziała, że się już zgubili, coś drgnęło mu na twarzy. Może uśmiech, może cień wspomnienia. Jakby usłyszał coś, co znał aż za dobrze, tylko z innej twarzy, z innych ust. Ale nie zaprzeczył. Nie odpowiedział też od razu na pytanie. Bo kiedy Sloane wypowiedziała te trzy ostatnie słowa – “…we mnie?” – świat na sekundę przestał oddychać. Albo to on przestał. I może tylko dlatego, że zaraz potem się zaśmiała i spojrzała przez szybę, nie wydarzyło się nic głupiego. Ale mogło. I oboje to wiedzieli.
Cisza między nimi przeciągała się. Z głośników sączyła się muzyka, jakiś głęboki, elektroniczny beat: powolny, ciężki, brudny. NYC za oknem mrugał światłami, jakby miasto też było naćpane. Zaire pochylił się do przodu i wcisnął przycisk przy szybie. Szkło zsunęło się, wpuszczając do wnętrza SUV-a ciężkie, letnie powietrze i głosy ulicy.
Oparł łokieć o framugę, wypuścił resztkę dymu i powiedział niskim, ochrypłym głosem, jakby dopiero wracał z bardzo daleka:
— Wiesz, gdzie się gubię, Fletcher?
Przerwa. Drugi wdech.
— Tam, gdzie nie działa żadna zasada. — Spojrzał na nią, poważnie. — Gdzie nie ma zegarków. Gdzie nikt nie pamięta, jak ma na imię. Ani po co przyszedł. Gdzie nikt nie pyta, kim jesteś. Gdzie muzyka wali w żebra, a dziewczyny całują cię, nie znając twojego imienia.
Zaciągnął się znowu. Tym razem nie dokończył. Papieros dogasał między palcami, a on tylko patrzył.
— Gubię się w hotelach, których nazw nie pamiętam, w kobietach, których imion nie znam i w kawałkach, których nie puszczają w radiu — odpowiedział cicho, głosem, który bardziej brzmiał jak spowiedź niż riposta.
Przesunął spojrzeniem po jej udzie, ramieniu, linii szczęki. — Ale czasem…
Zawiesił się. Jakby sam się zdziwił tym, co miał zaraz powiedzieć.
„A teraz? Zgubiłem się w tobie, Sloane. Ale nie miej złudzeń. To nie jest bajka. To jest Nowy Jork. I noc, która nie zna granic.
Pochylił się lekko, wystarczająco blisko, by ciepło jego słów dotknęło jej ucha, a zapach dymu i skóry był wyraźniejszy niż muzyka.
— Bar, klub, ulica, dach, backstage, łazienka w Soho House… To nie ma znaczenia. Bo jak już wejdziesz w ten ogień, to nie ma drogi powrotu.
I wtedy uśmiechnął się krótko.
Za szybą zaświeciła się migająca reklama Room 13. SUV zwolnił, jakby sam miasto znało odpowiedź.
Carter
Zaire nie odsunął się ani na centymetr. Nie miał najmniejszego zamiaru.
OdpowiedzUsuńSiedział, oparty ciężko o skórzane siedzenie SUV-a, wpatrując się w nią z takim rodzajem skupienia, jaki rzadko kiedy po sobie zostawiał. Zmysły miał wyczulone do granic. Nie tylko przez to, co przed chwilą wciągnął.
To była ona.
Sloane.
Cała w tej swojej błyskotliwej autodestrukcji, z wyznaniami rzucanymi jak granaty i spojrzeniem, które kusiło, by sięgnąć głębiej, choć było oczywiste, że dno będzie piekłem. I właśnie dlatego nie mógł oderwać wzroku.
Zapach jej skóry, muzyka rozbijająca się o boki samochodu, dym, który mieszał się z zapachem jej błyszczyka. To wszystko zaczynało przypominać sen, taki, z którego nie chcesz się obudzić, choć wiesz, że coś cię w nim rozszarpie.
— Widzisz — mruknął nisko, nachylając się do niej jeszcze bardziej — problem w tym, że ty wyglądasz, jakbyś chciała spłonąć. A ja… jakbym od dawna już płonął.
Gdy położyła dłoń na jego udzie, jego palce drgnęły. Prawie niewidocznie. Jakby przyzwyczajony był do dotyku, który nic nie znaczy. Ale ten coś znaczył. I to było wkurwiające.
— Nie wierzę w bajki, Sloane — odpowiedział nisko. Głos miał chropowaty, jakby przez niego przesączał się cały brud tego wieczoru. — A my nie jesteśmy żadną historią.
Auto zatrzymało się gwałtownie.
Światła neonów odbiły się od szyb, wylewając do wnętrza samochodu róż i purpurę, żółcie i miedź. Świat pulsował. Jego puls bił w uszach, a widok zza okna był jak wejście do innego wymiaru. Ulica przy klubie żyła. Kolejka wijąca się pod drzwiami. Śmiech, dym, chaos. Pot, perfumy i narkotyki unoszące się w powietrzu, zanim jeszcze przekroczyło się próg.
Zaire skinął kierowcy. Nie zdążył jeszcze sięgnąć po klamkę, kiedy drzwi po jego stronie otworzyły się. Wpadli jego ziomale: głośni, spoceni, rozkręceni.
— Ej, stary! Ten burdel żyje dzisiaj jak pojebany! DJ z Berlina, jakiś koleś z labelu Supreme zapowiedział pop-up, a w środku tańczy Lana Del Rey albo jej duch! — krzyczał ktoś, pociągając z butelki.
— Mamy stolik i wszystko, co trzeba, yo! Lecisz, czy siedzisz tu z królową grzechu?
Ktoś inny wsunął się z boku, pokazując jeszcze dwie tabletki i skręta już odpalonego.
— Jedna na energię, jedna na wyjebanie. Obie razem, no to będzie, kurwa, odlot.
Carter nie odpowiedział od razu.
Zamiast tego, spojrzał jeszcze raz na Sloane.
Przysunął się o ułamek milimetra.
— Nie pytaj mnie później, co się wydarzyło. — Mruknął tuż nad jej ustami. — Bo nie będę pamiętał. I ty też nie powinnaś.
Po czym otworzył drzwi i wysiadł.
Zapach asfaltu i rozgrzanej elektryczności uderzył w twarz jak cios.
Carter przeciągnął się, wzrokiem przeczesując tłum przed wejściem do klubu, który już w tej chwili wibrował od basu.
— Let’s get fucking lost — rzucił przez ramię do niej, idąc przed siebie.
A jego ekipa, niczym rój, rozlała się za nimi.
Tego wieczoru nie było już Sloane Fletcher i Zaire’a Cartera. Był tylko ogień. I wszystko, co miało spłonąć.
Carter
Zaire rzucił krótkie spojrzenie przez ramię, gdy usłyszał jej głos. Sposób, w jaki to powiedziała – „królowa grzechu leci dziś z wami” – sprawił, że na ułamek sekundy coś drgnęło mu w kąciku ust. Nie uśmiech, nie ironia. Coś pierwotnego. Reakcja instynktu na to, co pachniało ryzykiem i obietnicą zagłady w pięknym opakowaniu.
OdpowiedzUsuńSzedł przed nią jak król chaosu: nonszalancko, z rękoma w kieszeniach, jakby wszystko, co działo się wokół, było zaledwie dekoracją dla jego wieczoru. Mógłby iść wprost przez ogień i nawet nie drgnąć. Wibrował tą specyficzną energią ludzi, którzy nie mają granic, tylko kolejne warstwy obojętności, które da się zdrapać z nich paznokciami. Może nawet zębami. Miejsce, do którego weszli, było wszystkim tym, czego oboje pragnęli w tej chwili: niekontrolowanym, tłocznym tyglem, w którym gubiło się twarze, zasady, świadomość czasu. Wystarczyło jedno mrugnięcie i można było utonąć.
Zapach klubowego powietrza, duszny, lepki, jakby cały klub pocił się razem z ludźmi, wlał się w płuca. Jego kumple wpadli między ludzi, jak wygłodniałe hieny. Radośni, głośni, rozbici, spragnieni czegokolwiek, co kopie mocniej niż poprzednia noc. Carter przepchnął się przez tłum bez najmniejszego przepraszam. Ludzie rozstępowali się przed nim jak przed falą dźwięku. Był w swoim żywiole — w tej brudnej ekstazie, która rozgrzewała mu krew lepiej niż jakakolwiek scena. Kiedy dotarli do stolika, jego ekipa już działała: butelki, torebki, lusterka, szkło. Zacierali ręce jak dzieci w sklepie z cukierkami. Każdy z nich był postacią z innej bajki — designerzy, DJ-e, dzieci bogatych rodzin, kilku podejrzanie cichych typów, o których lepiej było nic nie wiedzieć.
Stolik był ulokowany w jednej z wnęk, częściowo ukryty za ciężkimi, aksamitnymi kotarami. Z głośników płynęła mieszanka industrialnego techno i czegoś, co mogło być basowym tłem z jakiegoś podziemnego mixtape’u. Ciemno, ale nie na tyle, żeby nie widzieć oczu. Głośno, ale nie na tyle, by nie słyszeć własnego przyspieszonego oddechu. Gdy Sloane się odezwała, ten, którego wcześniej nazwała pigułkowym dealerem, spojrzał na nią z szerokim, półprzytomnym uśmiechem. Miał na sobie pogniecioną kurtkę Balenciagi i oczy jak szklane kulki. Zamrugał dwa razy, jakby potrzebował chwili, by przetworzyć fakt, że Sloane Fletcher właśnie go zaczepia. Ale zamiast się speszyć, wygiął usta w nieprzyzwoitym uśmiechu.
— Dla ciebie, skarbie? — Sięgnął do kieszeni kurtki. — Zawsze.
Na dłoni położył dwie małe, lśniące pigułki.
— Cukierki diabła. Czerwona cię rozbiera. Niebieska sprawia, że cały świat staje się miękki i błogi jak język kochanka. Razem… no cóż. Together is a trip.
Wyciągnął dłoń do niej, otwartą. Czekał, aż sama zdecyduje.
Carter pojawił się tuż obok, bez słowa. Wpatrywał się w Sloane, jakby nie wiedział, czy zaraz zniknie, czy może właśnie się materializuje na jego oczach. Nie patrzył, co zrobi. To nie była jego sprawa. Reszta jego ludzi już wciągała, łykała, mieszała. Na stole stała butelka Don Julio, kilka kieliszków, porozrzucane limonki, słoik z cukrem, jeden z nich coś tłukł i mieszał w rytm muzyki.
Z głośników sączył się remix czegoś znajomego może Weeknd, może stare Kanye, zniekształcone basem tak, że jedyne co czuło się w trzewiach to boom. Klub pulsował. Sufit oddychał światłem, jakby to miejsce miało własne serce.
Carter
Zaire stał oparłszy się ramieniem o ścianę w półcieniu, z jednym kolanem lekko ugiętym, jakby właśnie odpoczywał po koncercie, a nie wszedł w kolejny rytuał rozpadu. Przez chwilę nie ruszał się wcale. Nawet nie próbował powstrzymać tej sceny, nie zamierzał. Patrzył, jak Sloane – cała w blasku świateł i z błyszczykiem na ustach – przyjęła te tabletki z ustami rozchylonymi jak w pocałunku. Z przyjemnością, z prowokacją, z kontrolą, której nikt jej nie odbierał.
OdpowiedzUsuńW jego spojrzeniu nie było ani grama zazdrości. Raczej ten rodzaj znudzenia, który mają w sobie tylko ci, którzy widzieli już wszystko.
Ten od tabletek, który nazywał się chyba Jules, wyglądał, jakby właśnie dostał prywatny pokaz w strefie VIP. Kiedy Sloane wystawiła język, przez moment zawahał się z tabletkami, ale tylko dlatego, że jej spojrzenie spaliło mu bezczelność na języku. Ułożył czerwono-niebieską parę na jej języku z nabożną delikatnością, jakby wręczał jej zaklęcie. Słodka trucizna. I uśmiechnął się z szacunkiem, nie mówiąc już nic.
Zaire patrzył na to, jakby to był moment inicjacji. Z jego perspektywy wyglądało to jak rytuał. Pierwsza pigułka. Pierwszy ślad błyszczyka na kciuku innego kolesia. Pierwszy kieliszek z jego stołu. Ale teraz już była ichnia. Wciągnięta. Wpuszczona. Przepuszczona przez wewnętrzny filtr podziemia, które wcale nie wyglądało jak brudna klitka, tylko jak luksusowa jaskinia bez wyjścia.
Odepchnął się w końcu od ściany. W jego ruchach była pewna ociężałość, nie znużenie, ale przeciążenie bodźcami. Ciało wciąż przetwarzało adrenalinę, narkotyki i ten dymny, lepki klimat brudnego luksusu, który wylał się z
nich na scenie i nie zamierzał zniknąć.
Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy z hukiem jak zderzenie szkła o szkło. Była w tym uśmiechu Sloane nuta samozadowolenia, coś na granicy triumfu i wyzwania.
— Za noc bez granic. — Powtórzył, podchodząc do niej, biorąc swój kieliszek, lekko muskając palcami jej dłoń. — Za to, że jesteś bardziej pierdolnięta niż ja.
Carter podniósł kieliszek, stuknął nim lekko o jej, potem przechylił w dół jak wodę, która miała go zresetować. Tequila przypaliła mu gardło. Otarł usta grzbietem dłoni, po czym wychylił się w jej stronę.
Wokół ich stolika rozszczekały się śmiechy, ktoś rzucił hasło o afterze na Brooklynie, ktoś inny złapał butelkę z rumem i zniknął między ciałami na parkiecie. W uszach wibrował ciężki beat. Światła mrugały jakby w ataku padaczki. Powietrze było duszne, jakby każdy w tym klubie dzielił jeden oddech. Było intensywnie. Nie do zniesienia dla ludzi o słabszym układzie nerwowym.
Odstawił kieliszek, dźwięk szkła o blat zniknął w huku basu, który rozsadzał klub od środka. Podszedł bliżej i nachylił się do niej, tak że dzieliły ich tylko milimetry. Nosem niemal dotykał jej policzka, a jednak niczego nie naruszał. Żadnej fizycznej granicy.
— To dopiero początek, Fletcher — rzucił półgłosem, w jej stronę. W tym hałasie słowa trafiały inaczej. Głębiej. Nie przez uszy. Przez skórę. Przez napięcie mięśni, przez migotanie źrenic. Jej kark mógł je czuć, jej ramiona, każdy kawałek nagiej skóry, który dzielił od niego tylko powietrze. — Zobaczymy, jak długo zostaniesz na powierzchni— dorzucił, jeszcze niżej, ledwie słyszalnie, tak że niemal wpadły jej bezpośrednio do krwiobiegu.
I wtedy się odsunął. Powoli. Jakby coś w niej sprawdzał. Jakby obserwował, ile może jeszcze przesunąć granicę. Zrobił to z tą samą bezczelną nonszalancją, która działała jak pięść w brzuch i pieszczota jednocześnie. Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.
Oparł się o kanapę, nonszalancko zarzucił rękę na oparcie, rozciągnięty, jakby to był jego własny klub. W jego spojrzeniu błyszczało coś niepokojącego — zapowiedź chaosu.
Jakby właśnie wrzucił ją do głębokiej wody, a teraz czekał, czy nauczy się pływać.
Carter
Zaire obserwował ją przez moment z boku, bez cienia pośpiechu. Gdyby ktoś spojrzał z zewnątrz, mógłby pomyśleć, że wcale jej nie słucha. Że odpłynął gdzieś indziej – wzrokiem przesuwał po tłumie, po kieliszku, po własnych dłoniach opartych o uda. Ale tak naprawdę każdy jej ruch trafiał do niego z opóźnieniem, jakby jego mózg filtrował wszystko przez mgłę. Słowa. Światło. Zapach.
OdpowiedzUsuńWiem. Dopiero się rozkręcam.
Kąciki jego ust drgnęły ledwo zauważalnie. Zabawne, jak to powiedziała – nie jak ktoś, kto się odgraża, tylko jak ktoś, kto właśnie otwiera drzwi do piekła.
I zaprasza do środka.
Wciągnął dym z papierosa głęboko, długo, jakby musiał coś przytrzymać pod żebrami. A potem wypuścił go bokiem, powoli, tak że zawisł w powietrzu między nim a stołem niczym mgła nad nocnym polem bitwy. Kiedy sięgnęła po kolejnego shota, przyglądał się jej dłoniom, temu, jak odrzuca włosy, jak odkręca butelkę, jak pije. To wszystko było erotyczne, ale w inny sposób. Nie seksowne. Nie ładne. Prawdziwe.
Jakby była sobą bez filtra.
Gdy się odezwała: “Baw się dobrze, Zaire” – nie odpowiedział. Patrzył tylko, jak odwraca się na pięcie i znika w tłumie, zostawiając za sobą smugę zapachu, ciepła, decyzji. Jakby właśnie wykonała ruch na szachownicy, który miał znaczenie dopiero za kilka tur.
Przez moment jeszcze siedział w bezruchu. Prawie nieruchomy. Tylko jeden palec stukał rytmicznie w bok kieliszka. W jego spojrzeniu tliło się coś niepokojącego, nie frustracja, nie złość. To było zaciekawienie. Jakby dopiero teraz naprawdę ją zobaczył.
I poczuł.
— Okej. — Mruknął do siebie pod nosem.
Jak odpowiedź, ale już jej nie było.
Dryfowała w rytmie, którego nikt nie kontrolował. Ani DJ. Ani ona sama. Obserwował ją, żeby nie przegapić momentu, gdy zacznie płonąć. Bo znał takich ludzi jak ona.
Takich, co nie wzywają pomocy. Tylko toną z uśmiechem na twarzy.
Wydawał się nieobecny, a jednocześnie wszystko do niego docierało. W zwolnionym tempie, falami, jak echo dudniącej muzyki.
Obok niego przysiadły się dwie dziewczyny. Jedna od razu wsunęła się w jego bok, jakby znała go całe życie. Pachniała czymś owocowym i tanim, słodkim do przesady. Druga podsunęła mu kolejny kieliszek z czymś różowym. Była ubrana w błyszczącą sukienkę, która kleiła się do jej ud od wilgoci i ciepła klubu.
Zaire nie protestował, kiedy ta pierwsza zaczęła przesuwać palcem po jego torsie, a druga masowała jego kark. Zaciągnął się dymem z papierosa, odchylił głowę do tyłu i na moment zamknął oczy. Był jak topniejący lód. Jak ktoś, kto właśnie się rozpuszcza, powoli, bez walki. Pozwalał im na wszystko, na śmiech, który rozbrzmiewał mu przy uchu, na paznokcie zahaczające o jego żebra, na język dziewczyny muskający mu szczękę.
A potem kątem oka, znowu spojrzał na parkiet. Na Sloane.
Kręciła się, tańczyła, ocierała o kogoś, może kogoś całowała, trudno było dostrzec. Ale widział ją. Widział to, że światła przelatywały po niej jakby była hologramem, ledwo realna. Widział też, jak bardzo działała. Jak tańczyła, jakby nie miała jutra. I w tym wszystkim jak już teraz zaczynała odpływać.
Błyszcząca skóra, ten półuśmiech, który mówił więcej niż jakiekolwiek słowa. I mimo że jego głowa bujała się jak łódź na kwasie, wiedział jedno: przyjęła dużo. Za dużo. I że zaraz może ją wyjebać w kosmos. A wtedy żadne z nich nie będzie miało nad tym kontroli.
Dziewczyna przy jego boku coś szepnęła mu do ucha. Głupie. Seksualne. Pozwolił, żeby język oparł się o jego szyję. Jego palce gładziły uda tej, która siedziała obok.
Z boku wyglądał jak król imprezy: naćpany, nietykalny, w swoim świecie.
Ale oczy, co jakiś czas, wracały na Sloane. Tak jakby miał tam jakiś niedokończony wers, którego nikt nie potrafił dopisać.
I mimo że był wciągnięty w obce dłonie, usta, języki, wciąż trzymał Sloane na cienkiej nici świadomości. Jakby nie był pewien, czy zaraz nie będzie musiał wstać. Bo znał ten moment, gdy błysk w oczach dziewczyny zamienia się w pustkę. A wtedy cała zabawa przestaje być zabawą.
Carter
Zaire już dawno przestał słuchać czegokolwiek, co działo się wokół. Wchłaniał ten klub jakby był wewnątrz organizmu: pulsującego, lepkiego, spoconego. Jakby oddychał nim przez skórę. Głowa mu ciążyła, ale w ten sposób, który pozwalał płynąć. Na dnie kanapy, pod miękkimi dłońmi i kobiecymi głosami, które zlewały się w biały szum. Dziewczyna po jego lewej stronie wtuliła się w jego ramię jak kotka. Ta druga przejeżdżała paznokciami po jego udzie, coraz wyżej. Zaire był jak król znużony własnym królestwem.
OdpowiedzUsuńUniósł powieki leniwie, jakby wybudzany ze snu, ale nie takiego, który koi. Raczej z transu: lepkiego, gęstego, w którym dźwięki miały teksturę, a światło smak. Rozsunięte źrenice błysnęły, gdy spojrzał na Sloane: najpierw na jej twarz, potem na ramię, na odsłonięty obojczyk, na błysk potu tuż pod szyją. W końcu wrócił do jej oczu. I tam zatrzymał się na moment dłużej, jakby próbował rozczytać, ile jeszcze została z niej tam, w środku. A ile już zdążyło odlecieć.
Dziewczyna, która siedziała przy jego boku, znów wbiła paznokcie w jego klatkę piersiową i wymruczała mu coś do ucha. Zaire nawet nie zareagował. Odchylił się nieco, jakby chciał odsunąć ciężar jej ciała od siebie. Ręka, która spoczywała wcześniej na jej udzie, teraz zsunęła się na podłokietnik. Oparł na niej głowę, nie spuszczając wzroku ze Sloane.
Obserwował ją, w tym całym rozmazanym obrazie, zbyt szybkim i zbyt powolnym jednocześnie. Ona była wyraźna. Jej kształt. Jej taniec. Jej kark, gdy odwracała głowę. I potem jej usta, gdy smakowała cudzej skóry.
Carter zaciągnął się dymem i pozwolił, żeby jedna z dziewczyn wsunęła dłoń pod jego koszulkę. Nie drgnął. Jego wzrok był tam, gdzie nie powinien. Na Fletcher. Na jej drżących ramionach, rozszerzonych źrenicach, ciele wirującym jakby nie należało już do niej.
Czuł to: coś się zbliżało. Ciało Sloane z każdym ruchem wyglądało jakby walczyło z grawitacją. Jakby za moment miało się rozpaść. Jules musiał to widzieć. A mimo to… po prostu czekał.
Carter przymknął oczy i odchylił głowę, kiedy jedna z dziewczyn musnęła ustami jego szyję. Był rozbity. Miękki jak wosk. Ale gdy otworzył oczy ponownie, ona już wracała. Podciągnięta z tłumu, wciąż rozedrgana. Przez sekundę jej spojrzenie padło na niego przez ramię, uśmiech krótki, ale wystarczająco znaczący, by coś w nim drgnęło.
Zanim zdążył zareagować, Jules już ją miał. Wciągnął ją na kolana jak swoją własność, bez pytania. Carter nie ruszył się nawet o milimetr, ale spojrzenie pociemniało. Jakby między jego żebrami osiadł cień. Ciężki. Lepki. Jakby coś właśnie się przechyliło.
Zarejestrował wszystko: sposób, w jaki siedziała na kolanach Julesa, jej ciało wtulone w niego jakby nic nie znaczyło. Te ślady po dziewczynie, która pachniała cynamonem. Ten kieliszek, który wylądował zbyt szybko w jej dłoni, i grymas, którego nie ukryła, nawet jeśli próbowała. Wiedział, że to nie była tylko tequila. Może Jules się popisał. Może się nie popisał. Tak czy inaczej, widział.
I gdy zobaczył, jak Sloane pije, z tym grymasem, który wcale nie był udawany, coś się w nim zacieśniło.
Może i siedział, może i pozwalał dziewczynom dotykać się do woli, może nawet sprawiał wrażenie obojętnego. Ale był dokładnie tam, gdzie powinien. W niej. Myślą. Instynktem.
Oparł łokieć o kolano, przechylił się lekko do przodu. Przez sekundę był cholernie skupiony. Za bardzo jak na kogoś w tym stanie. Jakby jego ciało było w narkotycznym transie, ale umysł, ten chłodny, obserwujący, nigdy nie odpłynął do końca.
I wtedy padło to pytanie.
— Jak się bawi książę ciemności?
Odchylił głowę. Oczy jak rozpalony żar, półprzymknięte.
— Ja się nie bawię. Ja się tylko przyglądam, jak świat się jebańsko pięknie rozpada.
Przechylił głowę, spojrzenie opadając na jej usta.
— A ty, kochanie, wyglądasz jakbyś chciała się rozsypać z klasą.
Uśmiechnął się leniwie, jakby każda litera tego zdania była karą lub zaproszeniem.
Carter
Zaire uniósł lekko brodę, kiedy usiadła na jego udach, jakby właśnie spadło coś, czego wcale nie zamierzał łapać, ale i tak zdążył. Ramiona miał ciężkie, spowolnione od towaru, pulsującego w jego krwi jak zbyt głośny bit. Dziewczyny obok szeptały coś przez zęby, sypały spojrzeniami ostrymi jak paznokcie, które chwilę temu wczepiały się w jego skórę. A on? Ani drgnął. Bo cała jego uwaga, cała ta zamglona, pobrudzona, pokruszona świadomość zatrzymała się na niej.
OdpowiedzUsuńSloane. Rozczochrana, błyszcząca, lepiąca się do niego od narkotyków, śmiechu i chaosu. Piękna w tej swojej autodestrukcji. Pachniała alkoholem i przekleństwem, które wciągało go jak dym, zaciągasz się raz i już nie ma powrotu.
— Podoba? — powtórzył półgłosem, opierając głowę o zagłówek, jakby próbował sobie przypomnieć, jak się oddycha. — Nie wiem, Fletcher. Przypomnij mi, co to znaczy.
Uśmiechnął się pod nosem. Ale to nie był uśmiech chłopaka, którego bawi sytuacja. To był ten zmęczony, zawieszony między jawą a snem, który mówił: „Za chwilę mnie nie będzie”. Ale jeszcze był. Jeszcze się trzymał. Dla niej.
Dłoń Cartera spoczęła na jej biodrze. Luźno, jakby przypadkiem, ale palce wbijały się lekko przez cienki materiał sukienki. Drugą sięgnął do jej karku, powoli, miękko, jakby sprawdzał, czy naprawdę tam jest, czy może mu się przywidziała. Ich ciała się stykały jego tors wciąż wilgotny po koncercie, jej udo przylegające do jego brzucha, jej oddech zawieszony na jego szyi.
— Pierdol się, Fletcher — wyszeptał w przestrzeń między ich twarzami.
Zamknął na chwilę oczy, opierając czoło o jej skroń. Dźwięki klubu przepływały przez nich, jakby grali w filmie bez dźwięku. Ciała wokół wibrowały, ale oni tkwili w tej jednej, dziwnie spokojnej bańce zbudowanej z podświadomości, ciężkiego basu i zapachu skóry. Otworzył oczy i złapał ją za biodra, mocno, pewnie, jakby musiał się czegoś trzymać, żeby nie zatonąć. Albo jakby to właśnie ją wybierał jako kotwicę. Przysunął twarz, nosem ledwie muskając jej policzek, tak jak ona jego przed chwilą. Oddech miał ciężki, płytki, drżący jak napięta struna.
Dziewczyna z cekinami. Ruby, albo kimkolwiek była naprawdę, pojawiła się nagle, jakby wyrwana z innego wymiaru. Rozczochrane loki odbijały światła, błyszczące powieki, zmysłowy uśmiech. Podeszła bez słowa, pewnym krokiem, jakby znała już zakończenie tej sceny i teraz po prostu odgrywała rolę. Jej spojrzenie tylko na moment zatrzymało się na Carterze, ale nie mówiła nic. Nie musiała.
Dłonie miała miękkie, zdecydowane, trochę zuchwałe, kiedy wsunęła je w jej rozgrzane włosy i delikatnie odgarnęła je na bok, odsłaniając kark Sloane. Nie pytała o zgodę, nie uprzedzała. Sloane odchyliła głowę. Półświadomie. Poddając się.
Usta Ruby dotknęły jej skóry jak pieczęć: najpierw jeden pocałunek, potem drugi, niżej, cieplejszy, bardziej głodny. Carter nie poruszył się ani o milimetr, ale jego wzrok stał się czarniejszy, głębszy.
Ruby przeciągnęła dłonią po ramieniu Sloane, aż dotknęła jego klatki piersiowej. Przesunęła po niej palcami, potem po jego szyi. Patrzyła na niego z bliska, z tym samym błyskiem, który miała wcześniej w oczach, kiedy patrzyła na Sloane.
I zanim ktokolwiek zdążył coś powiedzieć, pocałowała go. Bez cienia zawahania. Jakby należało jej się to od dawna. Jej usta zderzyły się z jego twardo, pewnie, prowokująco. A Zaire? On się nie cofnął. Nie odepchnął. Po prostu… przyjął. Z ustami gorącymi od whisky i dymu odpowiedział krótkim, surowym ruchem, po czym odsunął się o ułamek sekundy.
Ruby spojrzała na niego z uśmiechem, a potem, zanim echo pocałunku zdążyło wybrzmieć w jego głowie – nachyliła się do Sloane i złączyła ich usta płynnie, naturalnie, bez słowa, jakby już dawno wiedziały, że do tego dojdzie.
Carter patrzył na nie. Z oddechem przyspieszonym. Z sercem, które z jakiegoś powodu przyspieszyło mimo całej chemii krążącej mu we krwi.
I wtedy wszystko zniknęło – klub, tłum, hałas, światła.
Zostali tylko oni. Trzy ciała w jednej przestrzeni. Trzy demony karmiące się tą samą potrzebą. I jedno pytanie, które zawisło nad nimi jak błyskawica:
Kto kogo pochłonie pierwszy?
Carter
— Zabiję ją. Naprawdę, jak Boga kocham, zabiję ją — Mea ze wściekłością rzuciła telefonem na drugi koniec kanapy. Ten odbił się wysoko w powietrze, by chwilę później wylądować na skrawku kanapy. Mea ściągnęła brwi, obserwując z uwagą, czy urządzenia aby na pewno nie spadnie na ziemię.
OdpowiedzUsuń— Ty w Boga przecież nie wierzysz — Mat leniwie wypuścił z ust kłębek dymu, podając wypalonego do połowy skręta Meave. Dziewczyna z wyraźną wdzięcznością odebrała od chłopaka skręta, po czym zaciągnęła się nim mocno. Trawka już jednak nie działa na nią tak mocno uspokajająco jak kiedyś, a może to ten towar był zbyt słaby.
— Dwa dni. Sto razy do niej dzwoniłam, nagrałam się chyba z pięćdziesiąt. A wiadomości, to już nie zliczę. Ona mnie kiedyś do grobu wpędzi. Ja się nie dziwię, że ta poprzednia asystentka odeszła. Nikt nie potrafi z nią wytrzymać. Pieprzona Sloane Fletcher — warknęła. Z westchnięciem oparła głowę o zagłówek kanapy. W pokoju, w którym siedziała wraz z Mattem, panował półmrok, jedynie światło z telewizora jako tako oświetlało pomieszczenie. Oboje milczeli dłuższą chwilę, aż w końcu Meave podniosła się, biorąc do ręki swojego iPhone’a, którego schowała do tylnej kieszeni dżinsów.
— Spadam. Idę zobaczyć czy ona w ogóle żyje. Po niej można się spodziewać wszystkiego — wyjaśniła, kierując się w stronę wldrzwi wyjściowych.
— Wpadnij w sobotę, urządzam kameralną imprezkę dla znajomych — Mat posłał jej leniwy uśmiech.
— Ty nie znasz znaczenia słowa kameralnie, Matt. A ja na razie nie mam ochoty urzerać się z policją — zaśmiała się na odchodne.
Do mieszkania Sloane na szczęście nie miała daleko, zaledwie 15 minut spacerem. Był ciepły wieczór, a ona stwierdziła, że spacer jej dobrze zrobi. W mieszkaniu Solane mogła zobaczyć wszystko. Ją zapłakaną, naćpaną, leczącą kaca, oglądającą serial, piszącą nowy tekst, trenującą, i wiele, wiele innych. Pierwsze, co chciała, to tam ją zobaczyć, obojętnie w jakim stanie, ale najważniejsze, żeby była żywa. Potem mogło dziać się już cokolwiek, bo Meave była tak wkurwiona, jak jeszcze nigdy.
Kolejne westchnięcie wyrwało się z ust ciemnowłosej kobiety, kiedy stanęła przed drzwiami do mieszkania Sloane Fletcher. Klucz do zamka wszedł gładko, jednak Meave nie od razu go przekręciła. Kilka długich sekund stała na korytarzu, zupełnie samotna.
— Bądź żywa, tylko bądź, kurwa, żywa — mruknęła do siebie, i dopiero po wypowiedzeniu tych słów przekręciła klucz w zamku. Pchnęła lekko drzwi, wchodząc następnie do mieszkania Sloane.
— Jesteś tu, Fletcher? Żyjesz? — zawołała, obracając kluczami w dłoni, żeby jakoś potadzic sobie z nerwami, które w niej szalały.
— Kurwa, Sloane, jeśli zaraz się nie odezwiesz, zadzwonię po Twoją matkę! — zagroziła, stając w progu salonu.
Mea na ratunek
To, że Sloane nic nie pamiętała, w ogóle nie zdziwiłoby nikogo. Mea, spoglądając na nią, mogła sobie jedynie wyobrazić, co przez te dwa dni, kiedy nie miały żadnego kontaktu, mogło się dziać. Meave Lambert jednak pluła sobie trochę w brodę, że nie było jej przy niej, bo w końcu była jej asystentką. Powinna być przy niej zawsze, niezależnie od sytuacji, a jednak, i ona czasami potrzebowała chwili wytchnienia od tego szalonego życia, jakie towarzyszyło Sloane i przy okazji Meave. Powinna być przy niej i pilnować tego, co robiła. Co brała, co piła, z kim się całowała i powstrzymywać, żeby nic nie odjebała. A Meave czuła, że Sloane Fletcher odjebała dużo, ale jeszcze więcej nie pamięta z tych dwóch dni.
OdpowiedzUsuń— Gdzie masz cholerny telefon, Sloane? — zapytała, unosząc w górę jedną brew.Zlustrowała ją wzrokiem, od czubka głowy aż po same palce u stóp, po czym westchnęła. Boże, to nawet ona sama tak nie odpierdalała, jak ta dziewczyna. Owszem, była niespokojną duszą, ale nigdy nie gubiła się na dwa dni, i nie gubiła swoich rzeczy.
— Tylko nie mów, kurwa, że zgubiłaś telefon — jęknęła z rezygnacją. Cisza, którą podarowała jej Fletcher, oznaczało tylko jedno. Że zgubiła telefon, a może i nawet więcej. Klucze. Portfel. Godność. Meave rozmasowała skroń z prawej strony. Nagle zaczęła ją boleć głowa, i w ogóle się sobie nie dziwiła. Ta dziewczyna przyprawiała ją o taki ból głowy, jak nikt inny. Myślała, co najpierw zrobić. Zadzwonić do banku w jej imieniu, by zastrzec kartę? Zadzwonić do operatora sieci, bo może w jakiś sposób udałoby się namierzyć jej telefon? Była ciekawa, co w nim takiego mogło być i co takiego mogło wyciec na światło dzienne za jakiś czas.
— Boże, Slo… — jęknęła po raz kolejny, spoglądając na nią. Teraz czuła się jak jej matka, choć nie darzyła Ivonne jakąś wielką sympatią. Ale po części rozumiała, co czuła, kiedy jej córka wyprawia takie rzeczy.
— Idź weź prysznic, a ja zamówię nam coś do jedzenia. I zrobię Ci herbaty. Wyglądasz jak gówno, pewnie też się tak czujesz. A potem… potem muszę pomyśleć, co może się stać, jak ktoś znajdzie Twój telefon. Masz portfel? Powiedz, że chociaż tego nie zgubiłaś. Chociaż, chyba lepiej by było, gdyby ktoś wydał Twoje pieniądze, niż dostał się do Twojego telefonu — powiedziała.
Na wzmiankę o swojej matce, Mea zmarszczyła nieco nos. Robiła to zawsze, kiedy zaczynała się złościć, a temat jej rodziny zawsze ją wyprowadzał z równowagi.
— Nie wspominasz o niej, bo za dużo Ci nie mówię o tej wariatce. I jej nie ma w moim życiu, sama się z niego wypisała, bo nie spełniałam jej wymagań. Podejrzewam, że gdybym była na Twoim miejscu, a pieniądze zarabiały się dość szybko, to Nathalie zapewne nie zostawiłaby mnie tak łatwo, jak to zrobiła — wyjaśniła, ruszając w stronę kuchni. Sama też musiała się napić herbaty. I zapalić, zdecydowanie musiała zapalić jointa, bo na trzeźwo nie dało się tu wytrzymać.
— Idź się ogarnij, Sloane, bo zaraz sama wepchnę Cię pod ten cholerny prysznic i puszcze zimną wodę.
😗
— Dwa dni, Sloane! Dwa cholerne dni nie miałam z tobą kontaktu! — krzyknęła z kuchni, nalewając równocześnie wody do czajnika, który po chwili zaczął cicho bulgotać, gdy woda zaczynała się gotować.
OdpowiedzUsuńMeave oparła się plecami o kuchenny blat, splatając ze sobą ręce. Odetchnęła głęboko, przymykając przy tym oczy. Sloane nie miała pojęcia, co Mea przeżywała, choć może na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że nie bardzo się tym przejmowała. Sloane była człowiekiem, i nikt inny, oprócz niej samej, nie ponosił za nią odpowiedzialności. Miała wolną wolę, swoje zdanie i mogła robić wszystko, co tylko chciała. Nawet ochroniarz, którzy miał doświadczenie w marynarce wojennej nie był w stanie jej upilnować.
Sloane była okropna w tym swoim zachowaniu. Nie myślała o tym, że mogło jej się coś stać i tym bardziej nie myślała o tych wszystkich osobach, które były blisko z nią związane. O Clarze, Jamesie, Meave czy na jej rodzicach kończąc. Była okropna, ale nikt nie mógł jej nic zrobić, nie mógł jej w żaden sposób powstrzymać.
Czajnik zagotował wodę, a Mea wrzuciła do dwóch kubków po torebce czarnej herbaty, zalewając ją wodą, po czym wzięła je ze sobą i ruszyła w stronę sypialni Sloane, gdzie dziewczyna zniknęła.
— włażę. W dupie mam to, czy będziesz naga — powiedziała, otwierając drzwi do łazienki.
— Clara chciała mnie zajebać. Dosłownie, Ski, powiedziała, że mnie zajebie, bo Cię zostawiłam. Ta kobieta jest psychiczna, a ja nie jestem Twoją niańką — odpowiedziała, stawiając kubek na blacie łazienkowej szafki. Sama ze swoim skierowała się w stronę wanny, w której ulokowała się, przerzucając nogi na drugą stronę.
— Boże, jest zajebiście wygodna — jęknęła błogo, upijając łyk herbaty.
— Mniejsza z tym telefonem, mam nadzieję, że nikt nie będzie chciał go odblokować, jedli faktycznie go zgubiłaś. Z resztą, zawsze możemy spróbować go namierzyć — kolejny łyk ciepłego napoju rozgrzał wnętrze Meave.
Spojrzała w stronę Sloane, bez żadnego skrępowania. Nadal wyglądała jak gówno i pewnie tak też się czuła. Dobrze jej tak, to miała być nauczka.
— Clara? W sumie, to cud, że jeszcze tu nie wpadła. Zabiłaby nas obie — odparła z rozbawieniem, po czym uniosła biodra w górę, sięgając do kieszeni czarnych dżinsów. Wyciągnęła z niej paczkę bletek oraz mały woreczek strunowy z zielskiem. Wyciągnęła to wszystko tak, by Sloane mogła zauważyć, w posiadaniu czego jest Mea.
— Jak się ogarniesz, to pozwolę Ci się trochę wyluzować. A co do podwyżki, to tak, w sumie byłabym zadowolona z jakiejś. Pracuję w szkodliwych i stresujących warunkach, jakby nie patrzeć.
🍀🍀🍀
Deszcz ustał chwilę wcześniej, zostawiając miasto wilgotne i trochę zmęczone, jakby nawet ulice potrzebowały oddechu. Ethan szedł z rękami w kieszeniach, przemoczone mankiety spodni ciążyły mu przy kostkach. Zatrzymał się przed znajomymi drzwiami, przestąpił próg jak ktoś, kto właśnie wpadł do siebie po miesiącu na stacji kosmicznej, gdzie nie było wi-fi ani ludzi. Rzucił plecak przy drzwiach, rozejrzał się jakby na wypadek, gdyby ktoś w międzyczasie zamienił jej mieszkanie w galerię sztuki współczesnej. Ale wszystko było po staremu. Usiadł na kanapie bez zaproszenia, wiedząc, że go nie potrzebuje, i westchnął dramatycznie — jak aktor drugiego planu w średnio zagranym serialu obyczajowym. Przysunął się do stolika i wyjął z kieszeni coś, co przypominało kopertę, chociaż wyglądała, jakby przeżyła mały pożar i dwie przeprowadzki. Rzucił ją na blat z miną człowieka, który właśnie wręcza komuś wyrok skazujący.
OdpowiedzUsuń— Urodziny babci — oznajmił z powagą, której nie dało się traktować poważnie — Osiemdziesiątka. Jeśli nie przyjdziesz, babcia obiecała mi w testamencie kolekcję swoich porcelanowych słoników. Nie chcę tego. Zrób to dla mnie — wstał, podchodząc do niej bliżej, aby przy okazji obrzucić ją błagalnym wzrokiem — Serio, jesteś jej ulubioną osobą w rodzinie. Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale przebiłaś nawet moją kuzynkę, która adoptowała psa i przestała jeść gluten. A to niełatwe. Babcia twierdzi, że masz „dobrą aurę” i że „jak byłaś z Ethanem, to on przynajmniej nie gadał sam do siebie”. To kłamstwo. Gadałem zawsze. Ale wtedy robiłem to ciszej — usiadł z powrotem, rozciągnięty, z nogą na kolanie, patrząc przez okno — No dalej, powiedz, że nie masz nic lepszego w planach. Bo serio, prywatna wyspa, osiemdziesiątka babci, impreza, jakiej nie widział nikt poza celebrytami — uniósł brew, uśmiechając się lekko z tym swoim typowym, lekko przekornym wyrazem twarzy — Wiesz, babcia naprawdę cię lubi. Nie mówię tego tylko dlatego, że to moja babcia i muszę się pochwalić. Serio, ona zawsze mówi, że jak tylko się pojawiasz, to dom jakby od razu staje się bardziej… no, bardziej „żywy”. Babcia ma takie swoje sposoby, żeby to powiedzieć, ale to chyba najlepsza recenzja, jaką możesz dostać — zaczął się lekko śmiać — Zresztą, babcia to taki typ, co ma milion znajomych i interesów, ale naprawdę nie traci czasu na ludzi, których nie ceni. A ty? Ty zawsze byłaś dla niej kimś wyjątkowym. I to właśnie babcia powiedziała, że będzie się cieszyć, jeśli wpadniesz na urodziny. Bez żadnej ściemy. Nie masz więc wyboru — wzruszył bezradnie ramionami, lekko i z nonszalancją się przy tym przeciągając na kanapie.
Ethan
Ogień między nimi nie był już tylko metaforą. Był żywy, lepki, parzący jak alkohol spływający po gardle bez ostrzeżenia. Wystarczyło jedno spojrzenie Sloane, jeden ruch jej nadgarstka, jeden miękki jęk z gardła, który powinien zagubić się w klubowym zgiełku, a jednak utkwił gdzieś w jego głowie. Jak igła z winylu, która wbija się w ten sam punkt płyty, raz za razem.
OdpowiedzUsuńZaire siedział nieruchomo. A przynajmniej tak to wyglądało z zewnątrz. W środku był w ruchu. Szalał.
Bo z jednej strony wciąż czuł pod palcami jej biodra, czuł, jak jej paznokcie przecinają mu skórę przy karku. Jej zapach mieszał się z dymem, whisky, potem. Była jak gorący oddech na zimnym lustrze: znikająca, ale zostawiająca ślad. Z drugiej strony Ruby, dziewczyna, która przed chwilą obdarzyła go tak śmiałym, tak cholernie bezwstydnym pocałunkiem, że jego własna głowa odchyliła się w tył. Ślad po jej błyszczyku dalej tkwił w kąciku ust.
A teraz Sloane patrzyła na niego. Rozciągnięta na nim jak własność. Tlen i trucizna w jednym ciele.
Zadała pytanie. Wchodzisz?
Zaire nie odpowiedział od razu. Bo przecież nie musiał. Jego spojrzenie zsunęło się z jej oczu na jej usta, spuchnięte, lekko wilgotne, smakujące grzechem. Potem na szyję, gdzie jeszcze przed chwilą pocałunki Ruby zostawiały ślady jak tatuaże. A potem… znów wrócił do jej oczu. I coś w nim pękło.
— Jesteś tak popierdolona, Fletcher… — warknął cicho, uśmiechając się przy tym z błyskiem w oku, który był cholernie niebezpieczny. — I właśnie za to cię lubię.
Sięgnął dłonią do karku Ruby, drugą przyciągając Sloane z powrotem do siebie. Nie było tu miejsca na pytania, na zgodę, na plan. To była eksplozja, ich własna, trójkierunkowa, niemożliwa do kontrolowania gra.
Usta Cartera znów znalazły się na ustach Ruby, krócej, ostrzej, jakby tylko po to, by sprawdzić, czy dalej smakuje jak wcześniej. Potem zsunęły się na szyję Sloane, zostawiając ślady, które nie zejdą prędko. Językiem zahaczył o jej obojczyk, a potem bez skrupułów wsunął palce w jej włosy, przyciągając jej twarz do swojej.
Pocałował ją głęboko. Brutalnie szczerym, ciemnym pocałunkiem, który mówił wszystko, czego nie zamierzał wypowiedzieć. Smakowała jak piekło i kara, jak ostatnia noc przed końcem świata.
Wokół nich klub nadal żył własnym życiem, kobiety patrzyły z zazdrością, ktoś się śmiał, ktoś inny coś krzyczał, ale ten świat już się nie liczył.
Byli tylko oni. I ten ogień, który właśnie zaczynał pochłaniać wszystko.
Carter
Zaire siedział jeszcze przez ułamek sekundy, jakby próbował przetrawić cały obraz: ciało Sloane, język Ruby, ich dwa zupełnie inne oddechy splatające się w jedno pragnienie. Było to wręcz absurdalne, jak cholernie naturalnie zderzał się z tym chaosem, w którym powinien utonąć. A zamiast tego kwitł.
OdpowiedzUsuńJego palce ścisnęły dłoń Sloane, kiedy ta go pociągnęła, drugą zwinął wokół nadgarstka Ruby. Był między nimi. Pomiędzy ogniem a jedwabiem. Pomimo całego upojenia, narkotyków i mgły w głowie, jego zmysły były nadzwyczaj ostre. Czuł ich zapachy. Pot i perfumy. Słodycz balsamu do ciała, smak alkoholu z ich ust. Palce Ruby: ciepłe, drobne. Paznokcie Sloane: drapieżne, nienasycone.
Czuł jeszcze na ustach smak jej pocałunku: ostry, intensywny, cholernie dziki. Jakby nie całowała go dziewczyna, tylko huragan. Szarpnęła nim od środka, zostawiając po sobie ślad z zębów, języka, ognia. Ten pocałunek nie był grą wstępną, był deklaracją. Wojennym znakiem. Zajebistą zapowiedzią końca świata. I Zaire to kupował.
Bo Sloane nie należała do tych, które trzeba zdobywać. Trzeba było za nią nadążyć.
Zaire w końcu się ruszył. Powoli. Spokojnie. Przeciągnął językiem po zębach i podniósł się z kanapy jak ktoś, kto dobrze wie, że za chwilę cały świat skurczy się do jednego pokoju, dwóch ciał i trzeciej duszy, która chce się spalić razem z nimi.
Zaire nie potrzebował dodatkowego zaproszenia. Usta nadal tętniły smakiem jej gniewu i wyzwania, a szyja pulsowała w miejscu, gdzie Ruby złożyła pocałunek, jakby zostawiła na nim pieczęć – przynależność na próbę. Czuł się odurzony. Nie przez to, co wziął wcześniej. Nie przez alkohol. Przez nich.
Spojrzał kątem oka na stolik, królestwo upadłych, które zostawiali za sobą: kieliszki, jointy, dziewczyny, które teraz patrzyły z niedowierzaniem, jak schodzi z tronu. Ale on już nie był ich królem. Król zszedł z piedestału. Król poszedł za demonem. Zaire wiedział jedno: tego się nie dało zatrzymać. Byli jak pociąg bez hamulców. I nie chodziło o seks. Nie tylko. To było coś innego. Głębszego. Jakby coś pierwotnego w nich właśnie się przebudziło. Potrzeba dotyku. Władzy. Potwierdzenia istnienia.
Carter
Kilka dni wolnego. Brzmiało jak luksus. I może właśnie tym było. Po intensywnym evencie, po wyczerpującej sesji, po tygodniach planów, ustaleń, zdjęć, stylizacji, światła i ludzi, wreszcie wrócił. Tym razem z Włoch. Miejsce cudowne, ale podróż? Cóż… jet lag jak zwykle nie miał dla niego litości. Czuł się, jakby czas go rozciągnął, wycisnął i zwinął w kłębek. Jednak zaraz po przekroczeniu progu mieszkania wszystko to zeszło z niego jak ręką odjął.
OdpowiedzUsuńBaram przywitał go tak, jakby minęły nie dni, a miesiące. Całym sobą. Entuzjazm psa był najlepszym lekarstwem na zmęczenie. Dali sobie kilka godzin czystej radości, tarzanie się po dywanie, spacery, trochę biegania, trochę przytulania. Tego właśnie mu brakowało. Cichej, bezwarunkowej obecności. Kogoś, kto nie zadawał pytań, nie robił zdjęć, nie oceniał, nie oczekiwał. Po prostu był.
Ale ile można siedzieć na miejscu?
Nathaniel nigdy nie należał do tych, którzy potrafią bezczynnie leżeć przez cały dzień. Nawet kiedy odpoczywał, musiał coś robić. Dlatego, gdy dowiedział się, że Sloane, jego młodsza kumpela ze świata muzyki, właśnie zakończyła swoją trasę koncertową i miała wreszcie chwilę dla siebie, nie musiał się długo zastanawiać.
Zaproponował wspólny wieczór. Ich wspólny rytuał. Po prostu oni, dwa psy i trochę dobrego domowego żarcia. Gotowanie zawsze go wyciszało. I sprawiało radość, kiedy wiedział, że ktoś to naprawdę doceni. Szybko ogarnął kilka ulubionych dań, coś ostrego, coś słodkiego, coś, co zawsze robił bez przepisu, na pamięć, na smak.
Wygodne dresy, torba z jedzeniem, Baram u boku, gotowy i pełen energii, jakby sam czuł, że zbliża się coś fajnego. Ruszyli razem do apartamentu Sloane, dobrze znanej mu już trasy. Ich psy wyjątkowo się dogadywały, co tylko ułatwiało każde spotkanie. Trochę jakby to była jedna, czterołapna paczka, która zawsze z radością się spotyka.
Wjechał windą na odpowiednie piętro. Korytarz był spokojny, cichy, pachniał nowością i czymś... lawendowym? Może to któryś z sąsiadów. Stanął przed drzwiami, poprawił torbę z jedzeniem, spojrzał na Barama i zapukał.
– Ty weź się pośpiesz! Mi tu ciężko jest! – powiedział, gdy słyszał, że Sloanie zbliża się do drzwi.
Nathaniel
Ethan usiadł na skraju kanapy, powoli opierając łokieć o kolano. W pokoju panowała cisza, przerywana tylko przez cichy szum deszczu uderzającego o szyby i lekki chłód, który wdzierał się przez uchylone drzwi. Atmosfera była ciężka, ale jednocześnie w jakiś sposób spokojna. Nie spieszył się, nie chciał niczego wymuszać ani przyspieszać. Po prostu obserwował Sloane z taką samą ostrożnością, z jaką się zwykle podchodzi do kogoś, kto próbuje ukryć własne rany.
OdpowiedzUsuń— Sloane — zaczął powoli, głos miał cichy, ale pewny, bez żadnych zbędnych słów czy nadmiaru emocji — Babcia naprawdę chciałaby, żebyś była na jej urodzinach. Wiem, że to może się wydawać nieważne, albo po prostu kolejny powód, żeby się zamknąć w sobie, ale dla niej to coś znaczy. Nie oczekuje od ciebie cudów, zmian ani wyjaśnień. Po prostu chce cię zobaczyć, choćby na — patrzył na nią uważnie, jakby chciał wyczuć, czy te słowa do niej docierają. Nie naciskał, nie powtarzał, dał jej przestrzeń, żeby mogła to przemyśleć — Rozumiem, że możesz mieć swoje powody, żeby się nie pojawić — dodał spokojnie, prawie beznamiętnie — Może masz już plany, a może po prostu nie masz ochoty. To twoja sprawa i ją szanuję. Nie zamierzam się w to mieszać, nie będę cię do niczego zmuszać — uniósł lekko ramiona, dając do zrozumienia, że wybór należy do niej — Ale pomyśl o tym tak: to tylko jeden dzień. Nic wielkiego, nic, co miałoby zmienić całe twoje życie. Babcia byłaby szczęśliwa, gdyby cię zobaczyła, nawet,jeśli ty nie będziesz chciała długo zostać. Możesz po prostu przyjechać, powiedzieć „cześć” i wyjść, kiedy tylko zechcesz — chciał, żeby wiedziała, że to nie jest jakaś wielka sprawa i nikt nie będzie od niej wymagał czegoś, czego nie chce dać — Albo po prostu możesz nie jechać — powiedział łagodnie — to twoja decyzja i nikt się na niej nie obrazi — przez chwilę milczał, potem z lekkim uśmiechem, który nie sięgał oczu, dodał — A tak na marginesie — powiedział trochę lżej — Co u ciebie? Dawno nie rozmawialiśmy. Nie pytam, bo chcę się wtrącać czy coś kontrolować, po prostu pomyślałem, że może masz ochotę powiedzieć, jak się sprawy mają — jego spojrzenie było spokojne, otwarte, ale nie natarczywe. Nie oczekiwał odpowiedzi, nie chciał wyciągać niczego na siłę. Zrobił krótką pauzę, po czym spokojnym tonem dodał — Nie musisz się spieszyć z decyzją. Weź tyle czasu, ile potrzebujesz. Po prostu pomyśl o tym wyjeździe. Nie ma żadnej presji, żadnego ciśnienia. Ale może warto — dodał. Na zewnątrz deszcz wciąż delikatnie stukał o szyby, a chłód powoli wypełniał wnętrze. Ethan nie odwrócił wzroku, dając Sloane przestrzeń i czas, które mogła wykorzystać według własnego uznania.
Ethan
Zaire nie potrzebował więcej zaproszeń. Zsunął dłonie na jej talię, ściskając ją z tą samą pewnością, z jaką prowadził wcześniej przez korytarz. W tym klubie był u siebie. Ale z nią? Z nimi? Tu nie było gospodarzy. Władza przelewała się między nimi jak rozgrzany alkohol. Szybko. Bez reguł.
OdpowiedzUsuńRuby językiem znaczyła ścieżki na szyi Sloane, zostawiając za sobą mokre, rozpalone ślady. Drobne dłonie zsunęła na ramiona blondynki, zsunęła z nich ramiączka topu, czy sukienki, bez znaczenia, co to było. To przez to światło. Przez ich spojrzenia. I to, jak Carter wciąż nic nie mówił, tylko patrzył, jakby nagrywał to wszystko dla siebie, na później. Jakby już znał smak każdej części jej ciała, ale i tak chciał wszystkiego jeszcze raz. Wolniej. Dokładniej. Na swoich zasadach.
Ruby rozsunęła zamek z boku sukienki, która obsunęła się po udach, aż materiał zatrzymał się na biodrach. Palce dziewczyny powędrowały po nich w górę, miękko, z uczuciem, jakby dotykała czegoś drogocennego, czego nie można spieprzyć.
Carter odchylił głowę Sloane do tyłu, jego usta osunęły się w dół, od ucha, przez linię żuchwy, aż po ten kawałek skóry tuż przy obojczyku, który teraz pulsował wyraźnie. Czuł jej bicie serca. Jej oddech. I widział, jak bardzo nie potrafi przestać. Nie wiedział już, czy stoi, czy lewituje. Bo nogi zdawały się niepewne. Bo ten pokój był zrobiony z miękkości i pokus.
W dłoniach Sloane znalazł się jego łańcuch. Ten sam, którego dotykała wcześniej. Zacisnęła na nim palce, mocniej, niż powinna. Może jako ostrzeżenie. A może tylko po to, by przypomnieć, że nie tylko ona traci kontrolę.
Ruby wstała. Wystarczyło jedno spojrzenie. Jej usta odnalazły usta Sloane w cichym, delikatnym pocałunku, który zaraz przeszedł w coś bardziej dzikiego. W tym czasie Carter przesunął się za nią, jego tors przyciskał się do jej pleców, a dłonie zsunęły się na uda.
Było im duszno. Gorąco. Mokro od pragnień, których nie chcieli już ukrywać.
W tym pokoju nie było reguł. Tylko rytm. Ich własny. I jedno pewne: nikt stąd dziś nie wyjdzie taki sam.
Drzwi do pokoju już niemal się zamykały, kiedy nagle z impetem otworzyły się z powrotem. Odbiły się od ściany i uderzyły w nią głośniej, niż wypadało w tym miejscu. Bordowe światło zatańczyło gwałtownie po ścianach. I wtedy się pojawił.
Ochroniarz Sloane. Jak zły omen, jak wyrwa w tym narkotycznym śnie. Wysoki, masywny, ubrany cały na czarno, z miną jak ze stali. Stał w drzwiach jak tarcza, z ręką na framudze, z ciałem w blokadzie. Oddech miał ciężki, szczęka mu pulsowała, oczy miał cholernie trzeźwe. Za bardzo. Jednym spojrzeniem ogarnął pokój, dziewczyny, Zaire’a. I Sloane. Prawie naga, rozgrzana, przesiąknięta wszystkim, czego miała unikać.
— Wystarczy tego cyrku — rzucił chłodno, a jego głos wypełnił pokój, gasząc atmosferę jak wiadro zimnej wody. Był opanowany, ale Sloane znała ten ton. To nie była troska. To był rozkaz.
Zrobił krok do przodu, kiedy zobaczył, jak dłoń Cartera przesuwa się w dół jej uda, a Ruby — zupełnie nieświadoma — obejmuje ją od boku, jakby to wciąż był sen, a nie powrót do rzeczywistości.
— Wstawaj. Idziemy — powtórzył, bardziej do niej niż do kogokolwiek innego. Wyciągnął rękę, jakby miał zamiar dosłownie wyciągnąć ją z tego burdelowego półmroku.
— Nie jesteś jej ojcem — odezwał się Zaire.
— Jesteś tylko kolejnym problemem — dodał Carter. Powoli. Nie podnosił głosu. Ale każdy dźwięk wybrzmiewał jak odbezpieczony spust.
Harper spojrzał na niego. Jeden mężczyzna naćpany i wykończony. Drugi trzeźwy, silny, szkolony do takich sytuacji. Światło migotało między nimi, jakby samo nie wiedziało, kogo wskazać jako zwycięzcę.
— Sloane. Kurwa. Wracamy. — Jego głos był niski, zduszony, ale niosący się jak komenda. Zgrzytliwy i zniecierpliwiony. Zawiódł. Wiedział o tym. I nienawidził tej świadomości.
Zaire tylko się uśmiechnął. Ten cholerny, powolny uśmiech. Jakby właśnie zaczynał się dobrze bawić. I jakby dokładnie wiedział, że zbyt długo tłumił w sobie agresję, której właśnie dano mu pretekst, by użyć.
Zapanowała cisza, niepokojąca i nabrzmiała.
Wszystko zależało teraz od niej.
Carter & James
Harper zamarł.
OdpowiedzUsuńJakby to, co właśnie widział, nie było tylko ostrym zjazdem z linii obowiązku, ale osobistym ciosem, który przecinał go głębiej niż chciałby przyznać. Mógł ją znać od lat. Mógł łapać za ramiona, gdy potykała się o krawężnik po wyjściu z klubu. Mógł nawet ją lubić, po swojemu. Ale nie był na to gotowy.
Na to, że spojrzy mu prosto w oczy, ubrana jedynie w cienie i upór. Na to, że rozepnie pasek innego faceta, nie odrywając wzroku od Jamesa. Na to, że nie będzie już dziewczyną, którą się pilnuje, a kobietą, która mówi: „nie potrzebuję cię już, możesz odejść” bez jednego słowa.
Zaire się nie odsunął. Podobało mu się to, albo był zbyt naćpany. Ta chwila mówiła wszystko. Była manifestem. Sloane właśnie decydowała, komu daje władzę nad tą nocą. I to nie był ochroniarz, który znał jej triki. To nie był głos rozsądku. To był Carter, który zamiast ratować, pozwalał jej spadać, bo na to właśnie miała teraz ochotę.
Zaire spojrzał na nią, dłoń położył na jej karku, nie agresywnie, nie delikatnie. Pewnie. Czuł, że coś się zmieniło. Coś głębszego od zabawy, niżej niż bunt. Coś, co właśnie zaczęło ich łączyć cienką, niestabilną nicią. Granicę przekroczyli już wszyscy. Ręka zsunęła się z karku, zatopiła w jej włosach. Zaire widział ten moment jak przez brudne szkło: rozmazany, nierzeczywisty, odrealniony. Wszystko było w zwolnionym tempie. Słyszał swój oddech, nierówny, ciężki, zbyt głęboki. Czuł jej dłonie na swojej skórze, miękkie, śmiałe, zachłanne. Patrzył, jakby widział coś zakazanego, coś, co powinno się wyłącznie śnić. I nawet wtedy nie zasługiwałby na taki sen. Wciągnął powietrze nosem, powoli, z trudem. Jego serce waliło mu jak dzwon alarmowy, ale ani przez chwilę nie próbował jej zatrzymać. Była jak ogień, nie wchodzi się z nim w układ. Albo płoniesz, albo uciekasz. Zaire nie uciekał.
James Harper był zbyt długo na tej planecie, żeby dać się wciągnąć w ten teatr. Znał jej gry, znał jej tempo, znał nawet te momenty, kiedy wszystko wymykało się spod kontroli i właśnie ten był jednym z nich.
Patrzył na nią, kiedy rozpięła pasek Zaire’a. Serce waliło mu jak młotem, ale twarz pozostawała spokojna. Kamienna. W jego oczach nic się nie zmieniło, ale dłoń zacisnęła się w pięść. Zrobił krok w stronę niej i wtedy poczuł to. Zapach perfum. Słodki, drażniący. Koktajl owocowych nut z czymś ostrzejszym, bardziej cielesnym. Nie zdążył się nawet odsunąć, kiedy jej palce dotknęły go tuż pod żuchwą. Lekkie, precyzyjne. Jakby znała jego ciało lepiej niż on sam. Nie musnęła go przypadkiem. To był dotyk kogoś, kto wie, co robi. I wie, czego chce.
— Dołącz do nas. — Głos Ruby był jak cukier na gorącej skórze. Wślizgiwał się pod świadomość. Kusił. — Spodoba ci się.
UsuńOdwrócił głowę. Stała zbyt blisko. Uśmiechała się, jakby wiedziała dokładnie, jak działać. Jej palce musnęły jego żuchwę. Przesunęły się po linii szyi. Spokojnie. Bez pośpiechu.
Harper był przygotowany na wszystko. A przynajmniej tak mu się wydawało. Mógł wejść do płonącego budynku, rozbroić dwóch osiłków bez mrugnięcia okiem, przetrwać pięć godzin czuwania w słońcu, deszczu albo śniegu – ale
tego? Tego nie przewidział.
Organizm zareagował szybciej niż myśli. Mięśnie spięły się jak przy uderzeniu, serce przyspieszyło, a przez kręgosłup przeszedł długi, leniwy impuls, który nie miał nic wspólnego z obowiązkiem. Jakby całe jego ciało właśnie… zarejestrowało zagrożenie, ale nie to, na które był trenowany. Zagrożenie innego rodzaju. Zmysłowe. Głębokie. Nieznośnie ludzkie.
Ruby przekroczyła kolejną granicę, jej dłonie przesunęły się po jego torsie, sięgając do jego rozporka, a on przez moment… jeden krótki, zdradliwy moment się zawahał… jego ciało chciało się temu poddać.
Wystarczyłby jeden gest. Jedno westchnięcie. Jeden pocałunek. Tyle dzieliło go od przeżycia czegoś, co mógłby wspominać całe życie.
Tyle samo wystarczyłoby, by to życie zrujnować.
Jego szczęka drgnęła. Zacisnął ją mocniej, walcząc ze sobą. Z impulsem. Z głodem. Nie wolno. Nie tu. Nie teraz. Nie z nią. Nie w ten sposób. Jego wzrok zderzył się z jej oczami. I właśnie to jedno spojrzenie przywróciło mu równowagę.
Odsunął ją od siebie. W środku wciąż był rozedrgany, jakby przeszedł przez niego prąd. Ale na zewnątrz był opoką. W oczach miał tylko jedno: „Nie.” Ruby zmrużyła oczy. Uśmiech zniknął. Coś w jej twarzy się zmieniło. Może był to cień zrozumienia. Może cień urażonej dumy. Cofnęła rękę. Krokiem pełnym gracji odeszła o pół metra.
— Szkoda — szepnęła, jakby naprawdę było jej przykro. — Ale wiedz jedno. — Pochyliła się, tak blisko, że ich oddechy znów się splotły. — Nikt nie wychodzi stąd taki sam. Nawet ty.
Z każdą sekundą czuł, jak oddala się od granic, które przez lata budował, chłodno, metodycznie, kamień po kamieniu. A teraz, przez przypadek… nie, przez impuls, jeden z tych kamieni się obsunął.
Chciał zabrać stamtąd Sloane. Już. Teraz. Zanim coś naprawdę się wydarzy. Nie chodziło już tylko o odpowiedzialność zawodową. Chodziło o to, że nie chciał patrzeć, jak upada wiedząc, że mógł zareagować wcześniej.
— Sloane, wystarczy... — powiedział cicho, bez ostrzeżenia, bez prośby. Głos był napięty. Niewypowiedziana groźba wisiała w powietrzu, nie dla niej, a dla wszystkiego, co mogło ją od niej odciągnąć.
James & Carter
Nie musiał się ruszać. Nie musiał nawet oddychać mocniej. Ona i tak wiedziała. Czuła, gdzie uderzyć, w którym miejscu zostawić pocałunek, jak przesunąć palcami po jego skórze, by sprawić, że całe ciało zaczynało rezonować. Kiedy klęczała przed nim, coś w jego głowie na moment się rozlało. Nie przez to, że nie widział takich rzeczy wcześniej, widział wszystko. Ale nie w taki sposób. Nie z nią.
OdpowiedzUsuńSloane była jak pieprzony poemat napisany kokainą i ogniem.
Czuł, jak jego dłoń zaciska się na jej karku mocniej, nieświadomie. Jak mięśnie napinają się pod jej dotykiem. Jak jego ciało już dawno powiedziało tak, bo żadna myśl nie miała teraz szans z tym, co właśnie robiła. Kiedy przejechała językiem po jego brzuchu, kiedy rozpięła pasek z pełną premedytacją, nie było w tym cienia niepewności, tylko pokaz siły.
James nie drgnął. Stał jak zamurowany. Ale w środku… w środku wszystko się paliło. Widział ją już w dziesiątkach wersji. Pijaną, zaćpaną, wściekłą, zapłakaną. Widział, jak waliła pięściami w drzwi hotelu, jak tuliła się do ludzi, których nazwisk nie znała, jak leżała półprzytomna na zimnej podłodze. Zawsze ją wyciągał. Zawsze wracała. Ale nigdy nie widział jej takiej. Gdy klęczała przed tamtym facetem. Prowokacyjna. Piękna. Połykająca spojrzeniem, gryząca, nienasycona. Jej głos jeszcze dźwięczał w jego głowie, ten ton, między kuszeniem a prowokacją, między śmiechem a błaganiem. Znów była o krok za daleko. I znów patrzyła na niego tak, jakby naprawdę wierzyła, że mógłby puścić to wszystko w cholerę. Że ten jeden raz, dla niej, przestanie być Harperem.
Tyle że on nie mógł.
Nie dlatego, że nie chciał. Ale dlatego, że nie miał prawa chcieć. Zaire był grzechem, któremu się poddała. Ruby pokusą, która igrała z nim jak dziecko z ogniem. A ona? Ona była burzą. Tą, którą miał chronić przed innymi. I przed nią samą.
A jednak serce waliło mu w piersi tak, jakby miał zaraz zrobić coś, czego nigdy nie planował.
I to był problem.
Widział jej spojrzenie. Jakby analizowała go pod kątem własnych demonów i wciągała je w swoje. Jej głos dotarł do niego jeszcze raz, już nie tylko przez uszy, ale przez nerwy, przez krew, przez to przeklęte napięcie w powietrzu.
Zakopany głęboko pod mundurem chłodu, pod rutyną i milczeniem, reagował.
Jeden ruch. Jeden oddech.
Zacisnął dłonie. Patrzył na nią tak, jakby widział wszystko. Jej roztrzęsione emocje. Głód bliskości. Potrzebę utraty kontroli. I tę idiotyczną, piękną wiarę, że świat nie runie, jeśli ona będzie tą, która wygra.
To nie było tak, że nie mógł jej po prostu wynieść stamtąd. Oczywiście, że mógł. Znał każdy mechanizm w jej ciele. Wiedział, w jaki sposób ją unieruchomić, jak złapać, żeby nie zrobiła sobie krzywdy, jak trzymać, kiedy rzucała się w furii. Robił to setki razy. Wyciągał ją z klubów, samochodów, z objęć ludzi, którzy nie zasługiwali, by choćby znać jej imię.
Ale tym razem… Coś było inaczej. Nie, nie dlatego, że była rozebrana. To widok, na który przygotowany był od dawna, przynajmniej w teorii. Ale teraz w tym świetle, w tej pozie, z tym uśmiechem na ustach i rozpalonym ciałem pod rękami mężczyzny, który znał życie z brudnej strony, wyglądała nie jak ofiara, ale jak królowa własnego chaosu.
Nie była bezbronna. Nawet jeśli była naćpana. Nawet jeśli była napalona. Nawet jeśli nie do końca świadoma. To ona prowadziła. Owijała ich sobie wokół palca. Jego, Zaire’a, Ruby.
Nie potrzebowała ratunku. Potrzebowała widowni.
I to właśnie powstrzymywało Jamesa.
Bo wiedział, że gdyby zareagował zbyt gwałtownie, zrobiłby z niej ofiarę na oczach ludzi, którzy widzieli w niej coś zupełnie odwrotnego. Rozsypałby wszystko jednym ruchem. Był od tego, żeby chronić ją przed innymi. Ale też przed samą sobą. A tej nocy ta granica była cienka jak brzytwa.
Zaciśnięte szczęki. Sztywne plecy.
Palce spięte w pięść, tak mocno, że wbijały się w dłoń. Nie mógł nic zrobić. I to było najtrudniejsze. Najgorsze.
Bo istniała jeszcze jedna rzecz, o której nie chciał myśleć. Zazdrość.
Nieoczywista. Przykryta pod warstwą odpowiedzialności, funkcji, zawodowego dystansu. Jak duch. Jak coś, co nie ma prawa się odezwać, ale siedzi tuż za sercem.
UsuńNie był jej facetem. Nie był jej właścicielem. Nie był nawet przyjacielem.
Był ochroniarzem. I tylko nim. Więc patrzył. W milczeniu. Z tym pieprzonym uczuciem rozchodzącym się po wnętrznościach jak trucizna.
„Ten jeden raz. Nie bądź Harperem. Bądź Jamesem.”
Czuł, jakby przez jego żyły przeszło coś niepojętego. Jakby sam był na czymś, choć od lat był czysty. Ruby patrzyła na niego w ten sam sposób, w jaki Sloane patrzyła na Cartera. Powoli, uwodzicielsko, kusząco.
Kiedy zbliżyła się znów, muskając jego ramię, jego serce zabiło o jedno uderzenie za mocno. Przesunęła palcami po jego przedramieniu, jakby testowała napięcie mięśni. Pochyliła się bliżej na tyle, że czuł jej oddech na szyi.
— Wystarczy jedno słowo — szepnęła.
I wtedy… coś w nim pękło. Nie dlatego, że się poddał. Dlatego, że zrozumiał, jak blisko był upadku. Jak jeden gest mógłby wymazać wszystko, na co pracował przez całe życie.
I wtedy ona się cofnęła. Jakby coś z niej spłynęło. Jakby poczuła, że ten człowiek, choć stoi tutaj nie jest ich, że ta noc, jak intensywna by nie była, nie rozbije jego muru. Że może i drżał w środku, ale nie pękł. Nie teraz.
A on skierował się do drzwi. Nie dlatego, że ją zostawiał. Ale dlatego, że musiał oddychać. Że musiał dać sobie choć tę sekundę, by przypomnieć, kim jest. I dlaczego to wszystko… musi się skończyć.
Zaire widział to wszystko. Zmarszczył lekko brwi. Może z szacunku. Może z ciekawości.
Tej nocy James Harper przegrał z Jamesem. I wygrał tym samym. Bo jeszcze przez chwilę, był cały.
James & Carter
Za drzwiami panowała cisza.
OdpowiedzUsuńTa osobliwa, ciężka cisza, w której każdy dźwięk z wewnątrz, nawet najcichszy, zdawał się rozlewać na marmurze korytarza, ściekać po ścianach, sączyć pod skórę. James Harper stał przy framudze, nieruchomy, jak strażnik, nie po to, by ją ratować, a po to, by przynajmniej nikt więcej nie wszedł do środka. Wystarczyło trzech uczestników tego przedstawienia.
Ramiona miał skrzyżowane na piersi, ale nie był spokojny. Jego żuchwa pulsowała z napięcia, dłoń, którą wsparł o ścianę, miała zaciśnięte palce, a w myślach przewijała się ta jedna scena, ta jedna sekunda, w której mógł, może nawet powinien po prostu ją stamtąd wynieść. Nie zrobił tego.
Bo była naga.
Bo byłaby to scena.
Bo może wtedy naprawdę by ją skrzywdził.
Nie dlatego, że nie potrafił. A dlatego, że po raz pierwszy nie był pewien, czy powinien.
Wiedział, że była naćpana. Może i napalona. Może sama nie do końca świadoma swoich działań. Ale widział ją. Nie jak rozbitka, a jak królową. Dominującą. Kręcącą tymi dwojgiem wokół własnego palca, jakby to ona była sercem ich chaosu, a nie jego ofiarą. Rozebrana, w blasku bordowego światła, wyglądała jak diablica, która nawet Boga zmusiłaby do upadku.
A mimo to nie ruszył się z miejsca.
Przez drzwi dobiegały przytłumione głosy cała gama dźwięków, które przebijały się przez muzykę i mówiły więcej niż jakiekolwiek słowa. A może tak mu się tylko wydawało. Może działała tylko jego wyobraźnia.
Mógł odejść, zniknąć. Nie zrobił tego.
Nie był jej pieprzonym ojcem. Nie był też kochankiem. Był ochroniarzem. A mimo to serce waliło mu w piersi jak u chłopaka, który czeka na dziewczynę, która właśnie zasypia w cudzych ramionach.
„Ogarnij się”, powtarzał w głowie. Jak mantrę. Jak zaklęcie, które nie działało.
A ona…?
Ona wygrała wszystko.
W środku zapach perfum, dymu i skóry unosił się ciężko, jak zasłona po przedstawieniu. Torsy pokryte cienką warstwą wilgoci, potargane prześcieradła, rozsunięte ubrania na podłodze – wszystko świadczyło o tym, że w tym pokoju nie było wstydu. Tylko głód. Tylko chciwość dotyku i pragnienie ulgi.
Sloane leżała na plecach, z rozrzuconymi włosami i leniwym, sennym uśmiechem na twarzy. Ruby wtulała się w nią od boku, a Zaire opierał się łokciem o materac, wpatrując się w sufit, jakby próbował odczytać z niego odpowiedzi na pytania, których nawet nie zadał.
Nie było potrzeby mówić. Wystarczyło to, co się wydarzyło. Ciała mówiły za nich, chwilami twarde, chwilami miękkie, wgniecione w siebie nawzajem, we wzajemnej zgodzie i rozkosznej dekadencji. Czas nie miał znaczenia. Żadne z nich nie miało planu.
Carter sięgnął do stolika i odpalił papierosa, a potem, po pierwszym zaciągnięciu, odchylił głowę i wypuściła dym w kierunku sufitu. Zamknął oczy. Był wykończony. Nie wiedział już, jak długo nie spał. Doba? Dwie? Może więcej. Wszystko zlewało się w jeden, gorączkowy sen pełen świateł, dźwięków, kobiecych nóg i białych linii przeciąganych po szkle. Czuł, jak jego ciało pulsuje od środka nie z podniecenia, nie z euforii. Z wycieńczenia. Z przegrzania. Z ciężaru, którego nie był już w stanie nieść.
Wstał po cichu, ledwo odrywając się od przegrzanych prześcieradeł. Był wypalony. Czuł to w kościach, w mięśniach, w każdej myśli, która nie chciała się już składać w logiczne zdania.
Wciągnął na siebie ubranie, nie zerkając nawet na śpiące kobiety. Przy drzwiach musiał oprzeć się o framugę, zanim je otworzył. Głowa mu ciążyła. Serce dudniło wolniej, ciało było rozklejone.
A potem drzwi się uchyliły i spojrzał prosto w twarz Jamesa. Ich spojrzenia zderzyły się w półmroku korytarza. Zaire się nie uśmiechnął. Nawet nie próbował. Zmrużył oczy i westchnął ciężko, z tą specyficzną nonszalancją kogoś, kto właśnie przeszedł przez piekło i było mu z tym dobrze.
— Są twoje, bracie — rzucił ochrypłym głosem, ledwo nad szeptem. — Nieważne, jak bardzo był rozbity zawsze musiał mieć ostatnie słowo.
James zmierzył go chłodnym, wręcz twardym spojrzeniem. Bez cienia współczucia. Jakby patrzył na zgniły owoc, który ktoś zostawił w gabinecie. Bo Zaire wyglądał dokładnie tak, jak się czuł: spocony, wyczerpany, rozstrojony. Jak człowiek, który zszedł do piwnicy samego siebie i został tam na noc za długo.
UsuńMinął Harpera powolnym krokiem, zostawiając za sobą zapach nocnych ekscesów i coś jeszcze, coś trudniejszego do zmycia. Rezygnację? Zawód? Może jedno i drugie. James nie poruszył się ani o centymetr. Ale jego wzrok był jak ostrze.
Zaire już go nie widział. Jego menedżer, jak cień wyłaniający się zza rogu, złapał go za ramię i bez słowa poprowadził korytarzem w stronę wyjścia dla personelu.
Tyłem. Cicho. Jak się wyprowadza zużytego artystę ze sceny, kiedy kurtyna dawno już opadła, chroniąc przed wzrokiem gości, przed fleszami, przed światem.
James został. Sam. Z dłońmi wciąż zwiniętymi w pięści i cichym, gorzkim pytaniem we własnej głowie: dlaczego pozwolił, żeby do tego doszło. I czy przypadkiem to, co właśnie usłyszał, nie zabolało go bardziej, niż było powinno.
Both :)
James, odkąd Sloane zniknęła za drzwiami pokoju, nie zmarnował ani minuty.
OdpowiedzUsuńZlustrował cały korytarz, przejrzał plan budynku, zapamiętał każdy możliwy punkt ewakuacyjny. Obszedł teren. Wypatrzył tylne wyjście prowadzące prosto do garażu podziemnego, zadzwonił po zaufanego kierowcę. Zrobił to, co do niego należało. Bo tak właśnie działał, nawet, jeśli serce wyło mu w piersi jak ranny wilk.
Kiedy Sloane w końcu się pojawiła, wyglądała jak po wojnie: włosy w nieładzie, skóra rozgrzana, oczy przygaszone, ale dumnie podniesione. On nie rzucił ani jednego zbędnego słowa. Tylko ruszył przodem, wyraźnie oczekując, że za nim pójdzie. I choć chwiała się na nogach, zrobiła to. W ciszy. Z resztkami królewskiego wdzięku, który tak pieczołowicie wypracowała przez lata.
Nie odezwał się ani słowem, kiedy drzwi się otworzyły. Nawet nie uniósł brwi, choć jego spojrzenie ciężkie, nieruchome wbiło się w Sloane jak ostrze. Wyglądała jak królowa ruin, która rozjebała cały zamek, a teraz bezczelnie wychodzi główną bramą.
Widział, jak każdy centymetr jej ciała walczy, by nie runąć. Ale też jak każdy ruch jest przemyślany, kontrolowany. Nie wyglądała jak dziewczyna, która wymaga ratunku. Przeciwnie wyglądała, jakby to ona miała ratować innych, owijając ich sobie wokół palca, aż przestają oddychać bez niej.
Ale coś w nim jednak pękło.
Bo gdy spojrzała na niego spod zmrużonych powiek, jeszcze z tym swoim niegrzecznym uśmiechem, jakby właśnie wygrała cholerny zakład o duszę diabła jego palce na sekundę zacisnęły się mocniej, zbyt mocno.
— Nikt cię nie widział — powiedział tylko.
Ruszyli razem w stronę schodów. Korytarz był pusty, klub wymarły. Przez całą drogę przez klub nie odezwał się do niej ani razu. Nikt nie rzucił im spojrzenia tylne przejście było puste, dokładnie jak zaplanował. Gdy tylko znaleźli się w ciemnym korytarzu, Harper otworzył drzwi na zewnątrz. Chłodne, nocne powietrze uderzyło ich w twarz. Czarny SUV czekał przy ścianie, silnik pracował cicho, szyby były przyciemnione.
Sloane mogła upadać, ile chciała. Na scenie. W sypialni. W oczach innych. Ale on był tym, który czuwał, żeby zawsze mogła wstać. Nawet jeśli kosztowało go to więcej, niż kiedykolwiek przyzna.
Otworzył tylne drzwi. Nie powiedział: „wsiadaj”. Nie pomógł jej z butami, nie podał ręki. Tylko patrzył, spokojny, nieprzenikniony. Jakby całą sytuację widział z góry z dystansu, który musiał zachować. Kiedy zajęła miejsce, z gracją niepasującą do stanu, w jakim była, dopiero wtedy się pochylił.
Zatrzymał się jednak tuż przy drzwiach, nie wsiadając za nią. Przez chwilę ich spojrzenia się spotkały. Ona wykończona, rozleniwiona, uparta. On cichy i twardy. Ale coś w jego oczach drgnęło. Może cień zmęczenia. Może zawód. A może coś, czego nigdy nie miał prawa nazwać.
Nie odezwał się. Nie rzucił żadnego komentarza. Nie powiedział jej, że się martwił. Ani że wygląda, jakby właśnie wypaliła sobie duszę. Zamiast tego, zamknął drzwi z typowym dla siebie spokojem i bez pośpiechu.
Potem skinął do kierowcy. Krótki, prosty gest ruszaj. SUV oddalił się bezszelestnie, a Harper został pod ścianą, w mroku klubu, z rękami w kieszeniach i stalowym spojrzeniem wbitym w pustkę. Bo mógł ją uratować z każdej opresji. Ochronić przed każdym niebezpieczeństwem.
Ale nigdy nie przed samą sobą.
James
Nie zrobił tego od razu.
OdpowiedzUsuńMinęły trzy dni.
Trzy dni, w których telefon milczał, a on siedział w swoim mieszkaniu, niezdolny do snu, do treningu, do czegokolwiek poza powtarzaniem w głowie obrazu jej sylwetki wychodzącej z tamtego pokoju jak z pola bitwy, z włosami posklejanymi potem, ustami rozmazanymi, spojrzeniem pustym. Płonącym. Triumfującym.
Zawsze była jak ogień ale tej nocy przypominała pożar nie do ugaszenia. I właśnie dlatego wiedział, że to koniec.
Coś się w nim złamało tamtej nocy. Coś pękło cicho, bez rozgłosu, jak naprężona linka, która zrywa się po latach noszenia cudzego ciężaru.
Nie był w stanie spojrzeć na nią tak samo. Nie dlatego, że ją potępiał przeciwnie. Widział ją zbyt wyraźnie. Całą. Bezbronną w swoim samozniszczeniu, bezwstydną w próbie zagłuszenia pustki. I po raz pierwszy nie miał pewności, czy jego obecność jeszcze cokolwiek znaczy. Czy nadal potrafi ją chronić nie tylko fizycznie, ale przed tym, co najgorsze: przed nią samą.
Nie spał. Zbyt wiele razy odtwarzał w głowie tamtą noc. Sposób, w jaki zlustrował drzwi prywatnego pokoju. Ciszę, w której czekał. Dźwięki, które musiał udawać, że ignoruje. Jej sylwetkę, gdy wyszła rozmazaną, półprzytomną, i tę krótką chwilę, w której spojrzeli sobie w oczy.
O świcie, czwartego dnia, włożył marynarkę, zabrał identyfikator i pojechał do biura agencji. Nie zabrał żadnych spakowanych rzeczy, nie wziął też broni, którą zwykle odbierał na kontrakt. To nie była sprawa zawodowa. To była sprawa osobista, a właśnie tego miał już dość.
Złożył wypowiedzenie. Cicho, rzeczowo, bez emocji. Po prostu złożył kartkę papieru na biurku koordynatorki ochrony.
— James… — zaczęła ostrożnie, patrząc na niego z powątpiewaniem. — Co się stało? To nagłe.
— Potrzebuję zmiany — odpowiedział, spokojnie, niemal bezdusznie.
— To przez Sloane? — padło po chwili ciszy.
Nie zareagował. Ani potwierdzeniem, ani zaprzeczeniem. Marie wstała, podchodząc bliżej, jakby chciała go zatrzymać fizycznie, choć doskonale wiedziała, że to absurd.
— James… jesteś na kontrakcie. Sloane Fletcher nie jest klientką, której można zostawić bez zabezpieczenia. Co się wydarzyło?
Zacisnął szczękę. Cień napięcia przeszedł przez jego twarz.
— To nie ona. Ja… po prostu nie jestem już odpowiedni do tej roboty. — W końcu uniósł wzrok.
— Harper, cholera, jesteś jej cieniem od prawie roku. Przeszła przez piekło z tobą przy boku. To nie jest zwykłe odejście i ty o tym wiesz. Powiedz mi, co się stało. Zrobiła coś? Kroś jej grozi?
Milczał przez chwilę. A potem powiedział tylko:
— Jeśli ktoś jej zagraża, to tylko ona sama — rzucił a potem skinął głową na pożegnanie, zostawiając ją z niedopowiedzianym niepokojem. Bo nikt nie rzucał tej pracy bez powodu. Zwłaszcza nie on.
Zszedł po schodach, nie oglądając się za siebie. W jego głowie wciąż brzmiał dźwięk zamykanych drzwi klubu tamtej nocy. I coś, co nie dawało mu spokoju: nie zawiódł jej jako ochroniarz. Zawiódł siebie bo po raz pierwszy nie wiedział, czy chce ją chronić… czy po prostu zabrać stamtąd i zatrzymać przy sobie.
***
James siedział przy kuchennym blacie swojego mieszkania, wpatrując się w parującą filiżankę kawy, która już dawno straciła aromat. Cisza była ciężka. Zbyt czysta. Zbyt obca. Przez ostatni rok przyzwyczaił się do hałasu do wrzasków zza kulis, dźwięku obcasów Sloane na metalowych schodach, trzasku drzwi, do klubowego basu, który niósł się przez ściany jak puls bijący nie jego życiem.
Ale teraz tego nie było. I właśnie o to mu chodziło. Musiał znaleźć sobie inne zajęcie. Coś konkretnego. Coś, co miało jasny początek i koniec. Coś, co nie polegało na wiecznym balansowaniu między sceną a zapaścią, między pożądaniem a odpowiedzialnością. Nie chciał już być niańką rozkapryszonej gwiazdy, która co noc testowała nie tylko jego cierpliwość, ale i jego granice jako człowieka.
Mógł odebrać jej kieliszek z ręki, ale nie mógł odebrać potrzeby sięgania po niego. Mógł ją chronić przed innymi, ale nie przed sobą samą. A najgorsze było to, że już nawet nie próbowała się ukrywać. Wręcz przeciwnie jakby sprawdzała, ile jeszcze w nim zostało lojalności, zanim pęknie.
OdpowiedzUsuńMusiał wrócić do prostych rzeczy. Może ochrona na lotnisku. Może praca w magazynie z załadunkiem coś fizycznego, neutralnego, gdzie człowiek się nie angażuje. Gdzie nikt nie patrzy na niego z tym spojrzeniem, które mówiło: „Jesteś ostatnią rzeczą, która mnie jeszcze trzyma.” Bo nie chciał już być ostatnią rzeczą. Chciał wreszcie zniknąć. I naprawdę odpocząć od niej. Albo przynajmniej od tej wersji siebie, którą przy niej był.
JH
Telefon zadzwonił tuż po pierwszej w nocy. Sloane.
OdpowiedzUsuńJames patrzył na wyświetlacz przez kilka sekund, nie ruszając się, jakby sam fakt, że jej imię znów pojawiło się na ekranie, było jakimś złym żartem.
Zawahał się. Naprawdę się zawahał. Po co ona dzwoni? Czego znowu chce? Nie była już jego sprawą. Nie jego odpowiedzialnością. Nie była jego problemem.
James odebrał połączenie z wahaniem. Zrobił to prawie z niechęcią, z wyraźnym westchnieniem, które wymknęło mu się zanim jeszcze przyłożył telefon do ucha. I właśnie wtedy usłyszał jej głos, cichy, roztrzęsiony, rozbity. I zmartwił się, choć nie chciał. Bo choć nie był jej nic winien, jego ciało nadal pamiętało, co znaczy, kiedy Sloane brzmiała tak, jakby znów utknęła gdzieś, skąd nie potrafi się wydostać. W głowie włączył się tryb działania, jakby nic się nie zmieniło. Jakby nigdy nie odszedł.
— Sloane? — odezwał się natychmiast, niskim, spokojnym głosem. — Co się dzieje? Gdzie jesteś?
Przez telefon słyszał jej oddech, urywany, spanikowany. W tle brzmiała muzyka, przytłumiona, duszna. Potem stukot. Głos. Męski. Natarczywy.
— Sloane, skup się. Ktoś z tobą jest? — mówił spokojnie, ale zdecydowanie. Tonem, który miał wyciszyć chaos. Zanim jeszcze zdołała powiedzieć coś więcej, już sprawdzał coś w telefonie. I wtedy to zobaczył: lokalizacja. Nie wyłączyła jej po jego odejściu. Wciąż miał dostęp.Na mapie widniał punkt: willa gdzieś na obrzeżach miasta, na końcu drogi prowadzącej donikąd. Nie był daleko. Może trzydzieści minut, o tej porze może nawet mniej. Wystarczająco blisko, żeby się tam znaleźć, zanim coś pójdzie naprawdę źle.
Zacisnął zęby. Bo domyślił się jeszcze jednej rzeczy. Sloane musiała zwiać ochroniarzowi, który zajął jego miejsce. Pewnie jakiemuś napompowanemu typowi, który miał chronić jej ciało, ale nie miał pojęcia, jak chronić ją naprawdę.
— Dobra, już cię mam. Widzę, gdzie jesteś — dodał ciszej. — Jestem w drodze.
Silnik zawył, kiedy wyjeżdżał na pustą drogę. Gdyby ktoś mógł teraz zajrzeć w jego oczy, zobaczyłby nie zimnego profesjonalistę, ale człowieka, który gna, bo wie, że jeśli się spóźni nie wybaczy sobie nigdy.
Willa pulsowała światłem i basem, który wbijał się w kości. Drzwi wejściowe były uchylone. Telefon Sloane nie odpowiadał. Przekroczył próg bez wahania, omiatając wnętrze szybkim spojrzeniem: zatłoczony hol, szklanki, dym, ludzie tańczący z pustką w oczach. Wszędzie chaos. Jego twarz była spokojna, skupiona. Ruchy szybkie, ale precyzyjne, każdy krok przemyślany. Był ubrany zwyczajnie: czarna kurtka, spodnie bojówki, buty bezgłośnie uderzające o kamienną ścieżkę. Wyglądał jak ktoś, kto nie pasuje do tego miejsca i właśnie dlatego nikt nie próbował go zatrzymać.
Skanował otoczenie jak zawodowiec. Jego wzrok nie zatrzymywał się na ciałach, tylko na szczegółach: klatki schodowe, wyjścia, rozmieszczenie pokoi. Coś śmierdziało tu bardziej niż tylko potem i wódą. Miał to w instynkcie.
Zatrzymał się przy pierwszej osobie, która wyglądała na choć trochę przytomną dziewczyna z różowymi włosami i smugą brokatu na twarzy.
— Sloane Fletcher. Widziałaś ją? — zapytał krótko.
Dziewczyna uniosła brwi, zamrugała. Przez chwilę wyglądała, jakby próbowała sobie przypomnieć, gdzie zostawiła mózg, ale potem skinęła głową gdzieś w stronę schodów.
— Może była tu… jakiś czas temu. Z jakimś typem… nie wiem, zeszli chyba na dół? Albo na górę?
To wystarczyło. Nie dopytywał. Nie podziękował. Poszedł dalej, schodami na górę, omijając ludzi, którzy wyglądali jakby zintegrowali się z podłogą. Nikt go nie zatrzymywał. Wyglądał, jakby miał prawo tu być. Jakby był dokładnie tam, gdzie powinien.
Zaglądł do pokoi, z których dochodziły stłumione jęki, śmiech, odgłosy czegoś, co przypominało walkę albo upadki. Nic nie umykało jego oczom. Jego twarz była lodowata, ruchy ciche, ale szybkie. Miał jedno zadanie.
W końcu dostrzegł drzwi do łazienki, z których spod progu sączyło się światło. Podszedł.
— Sloane? — zapukał raz, krótko.
JH
James nie musiał jej widzieć, żeby wiedzieć, że jest po drugiej stronie tych drzwi. Czuł to, jak cicho oddycha, jak próbuje w sobie stłumić cały świat. Kiedy drzwi w końcu się uchyliły, a ona wypadła na niego, nie cofnął się nawet o krok. Przyjął jej ciężar, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. Jakby całe życie stał właśnie po to, by ją złapać, kiedy będzie spadać.
OdpowiedzUsuńZamknął ramiona wokół niej bez słowa. Cicho. Pewnie. Jej ciało wtuliło się w niego jak dziecko, które uciekło przed czymś, czego nie umie nazwać, ale wie, że było złe. Czuł, jak drży, jak wbija palce w jego kurtkę. Czuł jej oddech: nierówny, urywany, gorący od paniki i alkoholu, a gdzieś pod tym wszystkim wciąż tą samą, znaną nutę, którą pamiętał z setek innych nocy, kiedy prowadził ją przez chaos.
— Już dobrze — powiedział cicho, pochylając głowę, tak że jego głos rozlał się gdzieś przy jej uchu.
Nie było dobrze. Ale nie musiała tego teraz słyszeć. Teraz musiała tylko wiedzieć, że nie jest sama.
— Jesteś cała? — zapytał. — Sloane, ktoś ci coś zrobił?
Nie odpowiedziała. Ledwie pokręciła głową, a potem jej ciało ugięło się, jakby odcięto prąd. Osunęła się na chłodne kafelki, ciężko siadając przy ścianie. Przymknęła oczy, opierając głowę o chłodną ceramikę. Wyglądała, jakby była na skraju wytrzymałości nie tylko fizycznie, ale gdzieś głęboko, tam, gdzie kończy się adrenalina, a zaczyna wstyd i niemoc.
James sięgnął po ręcznik, zamoczył go w zimnej wodzie, sprawnie, jakby robił to tysiące razy. Przykucnął przed nią i bez słowa zaczął przecierać jej twarz delikatnie, metodycznie, zmywając tusz, rozmazaną pomadkę, wszystko to, co zostało po tej nocy.
— Spójrz na mnie — powiedział cicho, nachylając się. — Musisz ze mną współpracować, okej? Muszę cię stąd zabrać.
Otworzyła oczy, zamglone, ale już bardziej przytomne. I wtedy James pochylił się niżej, zarzucił sobie jej ręce na kark, poprawił chwyt pod kolanami i uniósł ją bez najmniejszego wysiłku. Westchnęła, cicho, niemal bezgłośnie, chowając twarz w jego ramieniu.
Wynosił ją z łazienki jak coś cennego, przez obojętny tłum, który nawet nie zauważył, że coś się wydarzyło. Ludzie śmiali się, tańczyli, szeptali, ktoś płakał w kącie, ktoś inny chwalił się nowym zegarkiem. A James po prostu niósł ją przez ten świat, który nigdy nie był dla niej bezpieczny.
Na zewnątrz uderzyło w nich chłodne powietrze. Sloane drgnęła, ale nie protestowała.
Auto stało zaparkowane kilka kroków dalej, częściowo w cieniu wysokiego żywopłotu, który oddzielał podjazd od drogi. James niósł ją spokojnie, pewnie, jakby nic wokół nie istniało. Nie oglądał się za siebie. Nie zwalniał.
Kiedy dotarł do samochodu, otworzył tylne drzwi barkiem, nie przerywając ruchu. Ukląkł z nią delikatnie, opierając ją o siedzenie, tak by nie zsunęła się, zanim ułoży ją jak trzeba.
Sloane mruknęła cicho, coś niezrozumiałego. Może jego imię. Może nic. Jej ręka przesunęła się po jego ramieniu, jakby chciała się upewnić, że to naprawdę on. Jego palce dotknęły jej obojczyka, miękko, jakby sprawdzał, czy naprawdę oddycha spokojniej.
James jechał bocznymi ulicami, jak ktoś, kto nie tylko znał miasto, ale też wiedział, jak się w nim poruszać, żeby pozostać niewidzialnym. Co jakiś czas zerkał w lusterko, sprawdzając, czy wciąż oddycha równo. Była blada, oparta bokiem o drzwi, z głową lekko przechyloną, jakby sen walczył z zawrotami głowy i mdłością.
UsuńZastanawiał się, czy powinna teraz zasypiać, ale wiedział też, że nie miał jak jej pomóc inaczej. Miała dość. Fizycznie, psychicznie. Cała ta noc wypaliła ją do cna.
Plan początkowo był prosty, zawieźć ją do apartamentu. Ale szybko zorientował się, że to niemożliwe. Oczy Jamesa zaszkliły się lekką frustracją, którą jednak natychmiast stłumił.
Jasne. Odchodząc oddał jej zapasową kartę i klucz. Zrobił to z szacunkiem, symbolicznie, jakby odcinał ostatni kontakt.
Spojrzał w bok. Westchnął cicho.
Musiał ją zabrać do siebie.
Nie było innej opcji. Nie zamierzał ryzykować, że ktoś ją zobaczy w tym stanie. Że znajdą ją słabą, upokorzoną, przygniecioną ciężarem, z którym do tej pory radziła sobie publicznie aż nazbyt dobrze. Nie chciał dawać mediom nawet cienia szansy.
Zjechał z autostrady i skręcił w znajomą ulicę. Ciche osiedle, niski budynek z bocznym wejściem. Zero sąsiadów, których trzeba było mijać. Zero kamer. Zero pytań.
Zaparkował. Wysiadł. Otworzył tylne drzwi i przez chwilę patrzył na nią, śpiącą półświadomie, z głową opartą o szybę.
Nachylił się. Ostrożnie wziął ją na ręce, jak wcześniej. Czuł, jak delikatnie przylega do jego klatki piersiowej, jej dłoń zacisnęła się mimowolnie na jego kurtce, jakby nawet przez sen szukała czegoś znanego, pewnego.
Nie powiedział już nic. Po prostu wszedł z nią do środka, mijając noc i wszystko, co tam zostało.
Oparła głowę o jego ramię, jej oddech stał się nierówny, cięższy, jakby organizm w końcu przestał walczyć z tym, co krążyło w jej krwi.
Zacisnął szczękę. W myślach przeleciał całą noc jeszcze raz. Alkohol, na pewno. Ale ten letarg, te nieobecne oczy, to tempo, w jakim opadła… coś mu się nie zgadzało.
Ktoś musiał jej czegoś dosypać.
To nie była tylko wódka i zmęczenie. To było inne. Jakby ktoś celowo wyłączył jej światło.
Wszedł do mieszkania, od razu kierując się do sypialni. Zostawił wszystko inne, kurtkę, telefon, klucze, na później.
Położył ją delikatnie na łóżku, poprawiając poduszkę pod jej głową. Odgarnął włosy z jej twarzy, klęknął przy łóżku i przez chwilę po prostu patrzył. Sprawdzał: oddech, puls. Wszystko działało. Przykrył ją kocem, poprawił materiał przy ramionach, starając się nie myśleć o tym, jak wiele razy musiała zasypiać w podobnym stanie.
Nie odwracał wzroku, nie pozwalał sobie na sen, nie sięgnął po telefon. Pilnował. Oddychał razem z nią licząc każde wdechy. Nasłuchując.
Bo jeśli coś zacznie się dziać, jeśli cokolwiek się pogorszy będzie tam.
Bo choć nie miał już odznaki, nie miał dostępu do jej mieszkania, nie miał żadnego prawa być tą osobą… wciąż był jedynym, który się pojawił, kiedy zawołała.
JH
James otworzył drzwi powoli, niemal bezszelestnie, jakby nie chciał obudzić kogoś, kto właśnie przestał śnić koszmar. Miał na sobie biały T-shirt i czarne dresowe spodenki — nic, co przypominało jego zwykły uniform chłodnego profesjonalisty. Wyglądał bardziej jak człowiek, który od kilku godzin balansował między czuwaniem a zmęczeniem, który nie zdjął jeszcze napięcia z ramion, choć zrzucił wszystko inne. Włosy miał jeszcze lekko wilgotne, jakby ledwo co wyszedł spod prysznica. Miał nadzieję, że strumień zimnej wody postawi go na nogi. Nie postawił, ale trochę orzeźwił.
OdpowiedzUsuńW dłoni trzymał szklankę z wodą i elektrolitami oraz przeciwbólowe tabletki. Gdy tylko wszedł, jego wzrok natychmiast odnalazł ją — skuloną na boku, z ręką bezwładnie zwisającą z łóżka. Bladą jak papier. Przeszywaną dreszczami. Tak właśnie wyglądała katastrofa po wszystkim. Bez muzyki. Bez fleszy. Bez publiki. Bez spektaklu.
Usłyszał, jak wyszeptała, że jest jej niedobrze. Skinął głową z niemal wojskową precyzją, bez cienia zaskoczenia.
— Nic dziwnego, po takim koktajlu narkotyków. — Ton miał łagodny, spokojny, jakby mówił do kogoś w gorączce, ale pod spodem czaiła się stal. Podszedł do łóżka wolnym, miarowym krokiem i usiadł na jego brzegu. Położył szklankę na stoliku nocnym, a w dłoni otworzył dwie tabletki, które przesypał na swoją dłoń, jakby to był rytuał.
— Wypij to. — Uniósł lekko brwi, patrząc na nią spokojnie. — Elektrolity i środki przeciwbólowe. Pomogą ci trochę.
Delikatnie wsunął szklankę w jej rękę, pomagając jej utrzymać ciężar.
— Najchętniej zawiózłbym cię na kroplówkę — powiedział półgłosem, bardziej do siebie niż do niej. — Ale wiem, że to nie wchodzi w grę, prawda?
Nie oczekiwał odpowiedzi. I tak jej nie potrzebował. Znał ją. Lepiej, niż ktokolwiek. Może nawet lepiej, niż ona sama znała siebie, kiedy tak wyglądała: bezbarwna, pozbawiona masek, szarpana dreszczami.
Spojrzał na nią dłużej. Była rozpalona, ale się trzęsła. Jej ciało dawało sprzeczne sygnały. Jakby samo nie wiedziało, co się z nim dzieje. Oczy miała przymknięte, ale niespokojne, jakby każda wewnętrzna fala mdłości mogła je znów otworzyć. Nie była już Sloane Fletcher z billboardów, z klubów, z wystylizowanych sesji zdjęciowych. Była Sloane po wszystkim. Rozbita. I była u niego. W jego łóżku. W
Nagle poczuł, że musi się z tego wytłumaczyć.
— Nie miałem jak cię odstawić do ciebie. Zgubiłaś torebkę, nie miałem kart wejściowych ani zapasowych kluczy, a nie zamierzam nikomu cię oddawać w takim stanie. I nie czułaś się najlepiej a tu było bliżej i obyło się bez sprzątania samochodu.
Mówił cicho, ale jego ton był stanowczy. Znała go dobrze, to był ten sam głos, którym kiedyś wyciągał ją z klubów, z samochodów, z sytuacji, w których nikt inny nie miał odwagi zareagować.
James oparł przedramiona o kolana, siedząc tuż przy niej, ale nie przytłaczając jej obecnością. Był blisko, wystarczająco, by mogła go poczuć, usłyszeć jego głos, jeśli tylko go potrzebowała, ale nie naruszał przestrzeni. Wiedział, kiedy być tarczą, a kiedy tylko cichym punktem oparcia w tle.
Zobaczył, jak z trudem przełyka łyk za łykiem. Gdy odstawiła szklankę, osunęła się z powrotem na poduszkę, cicho, jakby nawet ta czynność kosztowała ją więcej sił, niż miała. Westchnął. Cicho, niemal niezauważalnie.
— Prześpij się jeszcze. Potrzebujesz tego.
Widział, jak jej powieki opadają z powrotem. Zmęczone, niezdolne do walki.
Sloane zasnęła niemal natychmiast po jego słowach. Jej oddech się wyrównał, ramiona opadły, a palce, do tej pory zaciśnięte w materiale pościeli, rozluźniły się w miękkim geście całkowitego poddania.
UsuńJames siedział jeszcze przez chwilę na skraju łóżka, wsłuchując się w rytm jej snu, jakby czekał na znak, że to naprawdę koniec tej nocy, tego lęku, tej drżącej granicy między świadomością a paniką. Kiedy się upewnił, że już śpi głęboko, powoli wstał. Poprawił koc na jej ramionach i wyszedł z pokoju z cichym, niemal niedosłyszalnym oddechem ulgi.
Resztę dnia spędził w milczeniu. Przewietrzył mieszkanie. Zrezygnował z planów. Udało mu się dodzwonić do Marie i powiadomić ją o tym, że Sloane jest bezpieczna. Zamówił pho z małej wietnamskiej knajpki, której ufał, bo sam przeżył na niej kilka swoich najgorszych dni. Nic lepszego nie działało na roztrzęsione wnętrzności i osłabione ciało.
Sloane spała długo. Kilka godzin. Kiedy w końcu się obudziła, było już późne popołudnie. Niebo było przygaszone, deszcz rytmicznie bębnił o szyby.
Kiedy wyłoniła się z sypialni, podniósł na nią wzrok znad laptopa.
— W samą porę, — powiedział cicho, widząc, że się obudziła. — Prawie uwierzyłem, że prześpisz cały dzień.
Podał jej ręcznik, potem bluzę.
— Łazienka jest na końcu korytarza. To, co miałaś na sobie, poszło do prania. Nie pytaj, w jakim było stanie.
Uśmiech, który rzucił, był ledwie zauważalny, ale miał w sobie coś łagodnego. Odprowadził ją wzrokiem do drzwi, nie mówiąc więcej.
Na kuchence czekała już zamówiona wcześniej zupa pho. Podgrzał ją powoli.
Gdy wróciła z łazienki, w jego bluzie, z mokrymi włosami i zmęczeniem, które wciąż nie chciało jej opuścić, kuchnia wypełniona była zapachem imbiru, kolendry i bulionu. James właśnie nalewał porcję do dużej miski.
— Wiem, że to pewnie ostatnie o czym myślisz ale organizm Ci podziękuje — powiedział, stawiając miskę na stole.
Spojrzał na nią. I po raz pierwszy tego dnia… lekko się uśmiechnął. Bez napięcia. Jakby fakt, że stoi przed nim na własnych nogach, był najlepszym, co mógł dziś zobaczyć.
JH
James oparł się biodrem o blat kuchenny, trzymając w dłoniach swoją filiżankę z czarną jak noc kawą, której nawet nie tknął. Po prostu grzała mu palce. Obserwował ją w ciszy, uważnie, bez presji. Nie poganiał, nie komentował, nie zmuszał do niczego więcej, niż była w stanie dać.
OdpowiedzUsuńKiedy usiadła przy stole, ledwo żywa, ale jednak — obecna — i powiedziała, że może zwrócić wszystko, jeśli spróbuje zjeść, tylko uniósł lekko brwi i skinął głową. Żadnych żartów, żadnego „to nie apteka” ani tanich tekstów. Po prostu zaakceptował to, co powiedziała. A kiedy sięgnęła po miskę, mimo wszystko, poczuł coś, co wyglądało jak ulga.
Uśmiechnął się lekko — to był ledwie cień uśmiechu, ale szczery. Pierwszy raz od bardzo dawna, może pierwszy raz przy niej bez żadnej funkcji do spełnienia.
Kiedy Sloane powiedziała, że zwróci wszystko, co zje, James uniósł brwi i uśmiechnął się jakby nieco rozbawiony.
— Nie byłby to pierwszy raz.
Gościła tam już w tej sprawie zaraz po tym, jak przywiózł ją z imprezy.
Wskazał ruchem głowy w stronę korytarza.
— W razie czego wiesz, gdzie jest łazienka, — rzucił z tym suchym, prawie niewidocznym uśmiechem, który znali tylko nieliczni. Taki, który pojawiał się w jego twarzy rzadko, i jeszcze rzadziej bez zbroi. — Na wprost, pierwsze drzwi po lewej. Nie pomyl z moją szafą.
To nie był żart do śmiechu. Ale był dokładnie tym, czego było trzeba — czymś zwyczajnym, ludzkim, miękkim. Czymś, co nie wymagało napięcia. Czymś, co pozwalało jej choć na moment przestać być ofiarą własnej nocy.
— To nie zawody. Zjedz tyle, ile dasz radę. — głos miał niski, miękki, prawie nieprzystający do jego postury. Usiadł naprzeciw niej, obserwując, jak ostrożnie nabiera łyżkę zupy. Było coś dziecięcego w jej geście, jakby próbowała nie tylko jeść, ale i się nie rozpłakać.
Jadła wolno. Ostrożnie. Czasami jakby przysypiała nad miską, czasem patrzyła w jeden punkt. A potem podniosła na niego wzrok. I powiedziała to. Cicho, ale z ciężarem, który był większy niż wszystkie wcześniejsze słowa.
James uniósł lekko brwi, kiedy usłyszał jej głos cichy, słaby, ale wystarczająco wyraźny, by wybrzmiały w nim pretensja i zawód.
James nie odpowiedział od razu. Zamiast tego spojrzał gdzieś w bok, jakby naprawdę przez chwilę musiał się zastanowić, jaką wersję prawdy powinien jej sprzedać. Jego palce lekko zacisnęły się na krawędzi stołu. Wreszcie uniósł wzrok, spotykając się z jej spojrzeniem.
Wzruszył ramionami, pozornie nonszalancko.
— Tak wyszło — rzucił krótko, niemal obojętnie. Jakby to mogło wystarczyć. Jakby to było coś, co miała przyjąć bez dalszych pytań.
Nie dodał nic więcej, choć wiedział, że milczenie tylko podsycało niedopowiedzenie.
Wolał rzucić „tak wyszło” niż powiedzieć: bałem się, że któregoś dnia złamiesz moją silną wolę, że zadrwisz z moich wartości dla nakarmienia własnego ego, a ja będę musiał odbudować się na nowo.
Ruby miała rację, z tamtego pokoju nikt nie wyszedł taki sam. Nawet on.
Po odejściu z jej życia James znalazł się dokładnie tam, gdzie nigdy nie chciał być: na marginesie. Pracował jako ochroniarz w jednym z tych ekskluzywnych klubów na Manhattanie, które wyglądały jak laboratoria próżności. Wysokie sufity, białe kanapy, kryształowe kieliszki i ludzie, którzy mylili pieniądze z osobowością.
Był cieniem. Stał przy drzwiach, ubrany w czarne, dobrze skrojone rzeczy, miał nie mówić, nie myśleć, nie czuć. Tylko patrzeć. Ocenić. Przepuszczać jednych, zawracać drugich. Wieczory mijały między zadętymi bankierami z obrączkami w kieszeniach a plastikowymi ikonami Instagramu, dla których „nie” brzmiało jak obelga. James milczał, bo milczenie płaciło rachunki. Ale z każdym dniem czuł, że jego obecność w tym miejscu ma mniej wspólnego z pracą, a więcej z karą.
UsuńA potem zadzwoniła.
Nie zawahał się nawet przez sekundę. Wyszedł bez słowa. Bez zmiennika, bez tłumaczeń. Zostawił stanowisko puste, system kamer bez nadzoru i ruszył do samochodu, kiedy jeszcze miała jego imię na ustach. Bo kiedy usłyszał jej głos zmrożony strachem, zamglony prochami, wyciszony paniką wszystkie zasady, których tak kurczowo się trzymał, rozpadły się w jednej chwili.
Nie zastanawiał się nad tym, co zostawia. Nie musiał. Ona była ważniejsza. Zawsze była.
Przez to pewnie dziś już nie miał pracy. A jeśli jakimś cudem jeszcze jej nie stracił, to tylko dlatego, że nikt nie miał odwagi powiedzieć mu tego wprost. Nie przejąłby się zresztą. W tej konkretnej hierarchii wartości życie Sloane, jej obecność przy stole, cień uśmiechu, który właśnie pojawił się na jej twarzy były wszystkim, co naprawdę się liczyło.
James spojrzał na nią jeszcze raz, dłużej, jakby chciał zapamiętać ten obraz: Sloane w jego bluzie, z mokrymi włosami, jedząc powoli miskę pho.
Wypuścił cicho powietrze przez nos. Przetarł dłonią kark, jakby chciał coś z siebie zetrzeć, może ciężar tamtej decyzji, a może jej skutki, które teraz siedziały naprzeciwko i patrzyły mu w oczy.
James siedział wciąż z pochylonymi ramionami, dłonie złożone, wzrok wbity gdzieś w drewniany blat stołu — jakby tam, między rysami, szukał wyjaśnienia dla tego, czego nie potrafił wtedy powiedzieć. Ale kiedy znów podniósł wzrok, coś się w nim zmieniło. Kąciki ust uniosły się ledwo zauważalnie. Był to uśmiech smutny, ale prawdziwy, jakby w całym tym emocjonalnym pogorzelisku znalazł jeszcze żar, który nie zgasł.
— Na pewno już znaleźli ci dobre zastępstwo, — powiedział cicho, z pozorną obojętnością, ale za tym kryła się ironia, której nie zamierzał ukrywać. — Kogoś z długim CV, certyfikatami, doświadczeniem w VIP-escortingu i wielką chęcią pokazania, kto tu rządzi.
Sloane nie zareagowała od razu, więc dodał:
— Chociaż… nie wiem, czy ktoś w ogóle może być gotowy na ciebie. — Uśmiechnął się nieco wyraźniej. — Masz za dużą wprawę w uciekaniu ochroniarzom. Ten nowy pewnie jeszcze nie zna twoich sztuczek.
Spojrzał na nią z ukosa, uważnie, z tą cichą rozbawioną nutą w spojrzeniu, która kiedyś bywała między nimi czymś codziennym.
— Daj mu tydzień. Może dwa, jeśli jest ambitny. Potem może wpadnie na to, żeby cię śledzić po GPS-ie.
Powiedział to lekko, niby w żartach. Ale w tej lekkości było coś miękkiego. Czułego. Coś, co pozwalało im na moment zapomnieć, że dzisiejszy poranek mógł równie dobrze nigdy nie nadejść.
I może właśnie dlatego ten półuśmiech, którym obdarzył ją w tej ciszy, był bardziej znaczący niż jakiekolwiek „przepraszam”.
James patrzył na nią jeszcze przez chwilę, jakby próbował z niej wyczytać, czy żart choć trochę dotarł. Nie oczekiwał śmiechu, nie tego poranka, nie po tej nocy. Ale kiedy zauważył minimalne uniesienie kącika jej ust, ledwie dostrzegalne, ledwie żywe, poczuł coś, co od dawna było mu obce: ulgę.
Wstał od stołu, nie mówiąc nic. Sprzątną talerz po zupie, której nie ruszyła nawet do połowy, ale nie nalegał. I tak zrobiła więcej, niż się spodziewał.
Odwrócił się do zlewu, zmywając naczynie w milczeniu, jakby to był rytuał, który pozwala mu się zresetować. Jakby przemywał nie tylko porcelanę, ale i całą noc. Płynąca woda wypełniła kuchnię cichym szumem, dając im coś w rodzaju neutralnej przestrzeni — między rozmową a kolejnym pytaniem.
Usuń— Możesz zostać, ile chcesz, — powiedział nagle, nie patrząc na nią, z takim spokojem, że brzmiało to bardziej jak fakt niż propozycja.
Zakręcił wodę. Otarł dłonie o kuchenny ręcznik. W końcu znów spojrzał na nią, już bez maski.
— Jeśli chcesz się położyć, łóżko jest twoje. Jeśli nie, mam herbatę i kanapę, która nie pyta, co się stało.
To było wszystko, co miał jej teraz do zaoferowania: przestrzeń, obecność i tę jedną, milczącą obietnicę, że dopóki tu jest, nic więcej się jej nie stanie.
— Ale jeśli chcesz wrócić do domu, — dodał po chwili, łagodnie, z tym tonem, który rezerwował tylko dla niej — odwiozę cię. Teraz. Za pięć minut, za godzinę. Kiedy tylko powiesz.
Mówił cicho, spokojnie, ale poważnie. Nie z rezygnacją, nie z dystansem. Raczej z tą uczciwością, która między nimi zawsze była rzadka, ale bezlitosna w swojej prostocie.
James wyprostował się powoli i dodał:
— Twój wybór, Sloane. Jak zawsze.
JH
James słuchał w milczeniu, z dłońmi zaciśniętymi luźno na krawędzi blatu. Ani razu jej nie przerwał. Nie musiał. Znał ten ton, podszyty prowokacją i czymś, co brzmiało jak żal przebrany za sarkazm. Wiedział, kiedy nie reagować. Kiedy pozwolić jej mówić, nawet jeśli każde słowo było ostrzem wycelowanym prosto w niego. Była w tym dobra. W testowaniu, jak daleko może się posunąć, zanim ktoś jej nie wytrzyma. Zawsze testowała. Ale on zawsze zostawał. Do czasu.
OdpowiedzUsuńNa pytanie o inną piosenkarkę, która równie skutecznie doprowadzała ludzi do szału, uniósł tylko jedną brew.
— Poznałem kilka. Ale żadna nie umiała rzucić szklanką o ścianę, trzy minuty później zapytać, czy wolno jej się przytulić, a potem wyłączyć GPS zwiać na imprezę na drugi koniec miasta. — Głos miał spokojny, niemal suchy, ale podszyty żartem i pewnego rodzaju intymnością, wynikającą z tego, jak w się znali. — Więc nie, jeszcze nie trafiłem na nikogo, kto byłby bardziej wkurwiający w tak… fascynujący sposób.
Westchnął i opadł ciężko na krzesło, jakby ta rozmowa zaczynała wyciągać z niego więcej niż chciał przyznać. Ale nie przerywał jej. Nie tym razem.
— Nie każdy jest stworzony do pracy z tobą, — powiedział w końcu, cicho, bez kpiny. — I nie chodzi o imprezy, o dramy, o dramatyczne wyjścia przez tylne wyjścia klubów.
Zatrzymał się, spojrzał na nią uważniej.
— Chodzi o to, że masz w sobie taki rodzaj… chaosu, nad którym trudno zapanować. Bo to nie jest ten filmowy, błyszczący chaos. I żeby za tobą nadążyć, trzeba znać więcej niż twój plan dnia.
W jego głosie nie było ani dumy, ani poczucia wyższości. Raczej… rezygnacja. A może melancholia.
To była prawda. Choć nigdy nie powiedział tego na głos. Gdyby wtedy jej nie znalazł, być może nigdy nie rzuciłby papierami. Może dalej pracowałby w tej samej rutynie, wciąż próbując utrzymać między nimi granice, których tak desperacko się trzymał. Ale tamta noc… coś w nim przesunęła.
Zawsze utrzymywał granice. Stał obok. Obserwował. Reagował. Wiedział, kiedy interweniować, a kiedy pozwolić jej odreagować na własnych zasadach. Przez miesiące widział ją zapłakaną, odurzoną, złą, bezbronną i dziką. Ale nigdy wcześniej nie widział jej jako kobiety. Takiej. Tak odkrytej. Tak świadomej swojej siły. Seksualnej. Uwodzącej.
A tamtej nocy widział wszystko.
Sloane, półnaga, z włosami rozrzuconymi po ramionach, z ciałem rozciągniętym na skórzanej kanapie, z dłońmi na udach Ruby, rozbieranàcą innego faceta i spojrzeniem, które… nie było obojętne. Patrzyła wtedy na niego inaczej.
Wśród świateł, w rytmie muzyki, w chmurze dymu i głuchego podniecenia chciała, żeby do nich dołączył.
A może mu się tylko wydawało. Wmawiał sobie, że to iluzja. Że to adrenalina, gra świateł, prochów i sytuacji, która nigdy nie powinna się wydarzyć. Że spędzają razem tyle czasu, że jego mózg przestał rozróżniać zawodową obecność od bliskości. Że zatarła się granica.
Czuł się, jakby tamtej nocy ktoś włożył mu obce serce, które nie rozpoznawało Sloane jako tej, którą trzeba chronić.
Tylko jako kobietę.
Od tamtego momentu stracił czujność.
Nie w klubie. Nie na wejściu czy przy wyjściach ewakuacyjnych.
I właśnie dlatego ją porzucił.
Bo wiedział, że nie naprawi tego, co się w nim przesunęło, jeśli nie odbuduje tej granicy. Jeśli nie oddali się, zanim zrobi coś, czego będzie żałował. Albo czego nie będzie w stanie żałować.
Od tamtej nocy nie potrafił już patrzeć na nią tak samo. A to oznaczało, że nie był już dla niej bezpieczny. Nie jako ochroniarz. Nie jako cień. I może też… nie jako mężczyzna.
A mimo to siedział tu z nią.
UsuńZamiast odesłać ją do apartamentu.
Zamiast oddać w ręce ludzi, którzy oficjalnie powinni się nią zajmować: menadżerki, zespołu PR, nowego ochroniarza, kogokolwiek.
Znowu przesuwał granice.
Między światem zawodowym a prywatnym.
Między tym, kim miał być, a tym, kim zaczynał się stawać. Wpuścił ją do przestrzeni, której nikomu nie pokazywał. Do kuchni, w której robił sobie kawę o czwartej rano, nie mogąc zasnąć.
Do łazienki, w której parowało lustro po jego porannym prysznicu.
Pozwolił jej się u siebie zaszyć. Jakby to było normalne. Jakby to miało sens. A przecież wiedział, że to właśnie takie gesty rozmywają rzeczywistość. Że wystarczy jeden dzień, jeden poranek, jeden widok jej w jego bluzie…
Wziął głębszy oddech, odsuwając od siebie natrętne myśli. Jej pytanie zbiło go z tropu.
James zerknął na nią spod oka, nie poruszając nawet ramion. Jakby pytanie zsunęło się po nim, nie zostawiając żadnego śladu. Na ułamek sekundy kącik jego ust drgnął, nie uśmiech, raczej coś pomiędzy powściągliwym rozbawieniem a znużeniem.
— Nie ma — powiedział spokojnie, bez zająknięcia, jakby odpowiadał na pytanie o pogodę.
Ale nic więcej nie dodał. Żadnego: „nigdy nie było”, „kiedyś może”, „to skomplikowane”. Po prostu: nie ma. Zamknięte. Wyjęte z kontekstu.
I może właśnie ta oszczędność sprawiała, że odpowiedź brzmiała bardziej intymnie niż cała tyrada wyznań. James nie mówił dużo. Ale kiedy już coś wypowiadał, brzmiało to jak wyrok.
James znieruchomiał, jakby te kilka słów dotarło do niego z lekkim opóźnieniem. Przez moment tylko patrzył na nią, bez uśmiechu, bez grymasu, bez złości.
W jego spojrzeniu była cisza. Taka, która nie ucina rozmowy, ale daje do zrozumienia, że zaraz padnie coś, co musi zostać powiedziane.
— To nie takie proste, Sloane. — Jego głos był cichy, jakby nie chciał, żeby słowa zabrzmiały ostrzej, niż powinny. — I to chyba nie jest czas na takie rozmowy. Nie powiedział tego twardo. Nie odciął się od niej. Ale też nie dał się wciągnąć. Nie dziś. Nie kiedy jeszcze pachniała wódką, strachem i czymś, co nie miało nic wspólnego z klarownością. Nie, kiedy siedziała tu blada, w jego bluzie, osłabiona i pokiereszowana, próbując wrócić do świata, który ledwo ją tolerował, a już żądał wyjaśnień.
James znał ją zbyt dobrze, by dać się złapać na tę wersję rozmowy. Wiedział, że kiedy emocje opadną, spojrzy na niego innymi oczami. Albo… może wcale nie spojrzy. Więc nie pozwolił, by ten moment zadecydował za nich oboje.
Odwrócił wzrok i sięgnął po czajnik.
— Zapraszam — skinął w stronę sofy — Zrobię herbatę — dodał spokojnie, bez ciężaru. — Jutro znowu będziesz Sloane Fletcher. A dzisiaj możesz jeszcze trochę pobyć tą dziewczyną z kacem i po prostu odpocząć. Świat zaczeka.
JH
James obserwował ją w ciszy. Ten nowy uśmiech, słabszy, mniej napastliwy, bardziej ludzki, był inny niż ten, który widywał przez miesiące. Znał wszystkie wersje Sloane Fletcher. Tę krzykliwą, sceniczną, oślepiającą. Tę cyniczną, którą rzucała w dziennikarzy kąśliwymi komentarzami. Tę opancerzoną, którą pokazywała w studiu, na planie teledysków, wśród fanów. Ale ta tutaj, siedząca w jego kuchni w jego bluzie, pusta i jednocześnie zbyt pełna emocji, była tą, której nikt nie znał.
OdpowiedzUsuń— Kyle się ciebie boi, bo czytał twoje wywiady i komentarze pod postami — rzucił sucho, z cieniem uśmiechu, który nie sięgnął do oczu. — Ja się ciebie nie boję, bo wiem, że zanim rzucisz talerzem, ostrzegasz spojrzeniem.
Było coś miękkiego w jego tonie. Jakby próbował ją rozluźnić, zdjąć z niej choć odrobinę ciężaru tego wszystkiego. Przeniósł wzrok na blat, jakby potrzebował na moment zniknąć z tej przestrzeni emocjonalnej, którą nagle między nimi otworzyła. Przeczesał palcami zarost na brodzie.
— Sloane… ty nie jesteś do “obsługi”. To nie jest system, który się resetuje, kiedy przestajesz działać.
Spojrzał na nią z takim rodzajem spokoju, który ranił bardziej niż gniew.
— Jesteś… młoda. Zdolna. Czasem cholernie trudna. Ale nie jesteś problemem do rozwiązania. Jesteś po prostu… sobą.
Na chwilę zamilkł, jakby się zreflektował. Że powiedział za dużo. Albo za uczciwie. Ale było już po wszystkim. Wypowiedziane słowa zawisły w powietrzu.
Nie uciekł wtedy z tamtego pokoju z obrzydzeniem. Nie zniesmaczył się tym, jaka była. Uciekł, bo ją widział. Taką, jaką nie powinien jej widzieć. Bo przez ułamek sekundy chciał być kimś, kim nie wolno mu było być.
Bo spojrzał na nią jak na kobietę, a nie osobę do ochrony.
Gdyby wtedy został, gdyby dał się wciągnąć w ten pokój i tę atmosferę, gorącą od dotyku, ciężką od zapachu potu, perfum i narkotycznych decyzji, nic nie pozostałoby takie samo.
Może ona naprawdę potrafiłaby potem udawać, że nic się nie wydarzyło. Zrobiłaby to z wprawą. Z tym swoim wyćwiczonym półuśmiechem, który mówił „to tylko zabawa”, z nonszalanckim spojrzeniem, które omijało emocje, kiedy były zbyt niebezpieczne. Umiała wymazywać rzeczy z pamięci. Zakopywać je pod warstwą sarkazmu, makijażu, dobrych kadrów. Grała tę rolę od dzieciństwa — na oczach kamer, fanów, nawet samej siebie.
Ale James?
James nie potrafiłby już z nią pracować. Nie po tym. Nie potrafiłby stanąć obok niej w garderobie, nie dotykając przypadkiem miejsca, które wcześniej całował. Nie potrafiłby przejść obojętnie, kiedy ktoś próbowałby ją objąć, jakby nie miało to znaczenia. Nie potrafiłby być jej cieniem, wiedząc, że sam przekroczył granicę, której nie da się cofnąć.
To nie był jego świat.
A ona, w tamtym pokoju, była jego słabością. W tej pozycji, z tym spojrzeniem, z tą pewnością siebie podszytą bólem i desperacją. Wystawiała na próbę jego charakter. Upadła, tak jak on.
Tylko że… przecież wyszedł. Nic między nimi się nie wydarzyło. A mimo to i tak odszedł.
Więc jaki to miało sens? Co tak naprawdę próbował wtedy uratować?
Nie odpowiedział od razu. I choć jego milczenie mogło wyglądać na ignorancję, w rzeczywistości było starannie kontrolowanym procesem decyzyjnym. Wiedział, że każde słowo wypowiedziane teraz nie będzie już mogło zostać cofnięte. A Sloane, nawet zmęczona i półprzytomna, miała pamięć jak brzytwa, jeśli chodziło o rzeczy, które nie powinny zostać powiedziane.
Miał ten swój zamknięty wyraz twarzy, ten, który mówił więcej niż jakiekolwiek słowa. Nie był zły. Nie był zraniony. Ale był ostrożny. Znowu. Jakby każde pytanie mogło być haczykiem, za który, jeśli pociągnie, pęknie coś więcej niż tylko rozmowa.
— Była — powiedział krótko, bez zawahania.
Nie dodał nic więcej. Nie „tak”, nie „kiedyś”, nie „to skomplikowane”, nie „bo trudno być z kims kto nigdy nie wraca z pracy, nawet wtedy, kiedy jest już w domu”. Po prostu: była.
OdpowiedzUsuńI może to jedno słowo, wypowiedziane w jego stylu, lakonicznie, ale z ciężarem, którego nie dało się zlekceważyć, znaczyło więcej niż cała historia.
— Niektóre rzeczy… kończą się, zanim się zaczną — dodał, jakby to miało zamknąć temat.
Nie mówił tego tonem zranionego chłopaka, raczej z rezygnacją kogoś, kto dawno przestał grzebać w tym, co go zabolało.
Nie spodziewał się tego, że wspomni o policji. Nigdy jej o tym nie mówił. Nie zakładał też tego, że studiowała jego akta albo natrafiła na wzmiankę o nim z czasów afery. Może chodziło o to zdjęcie ze służby postawione na komodzie, które trzymał tam jak relikt przeszłości, chociaż dawno już powinno znaleźć się głęboko w szufladzie.
— A policja… Są rzeczy, które lepiej zostawić poza tym pokojem, Sloane. — powiedział spokojnie. — Bo jak tylko zaczniesz je wyciągać, nie schowasz ich z powrotem. — Słowa zawisły między nimi. Nie było w tym groźby. Była świadomość. Że są sprawy, które trzyma się głęboko pod skórą nie dlatego, że się ich wstydzi, ale dlatego, że nikt nie powinien ich dotykać.
Nawet ona.
Zwłaszcza ona.
A obudziła w sobie ten dziwny dar uzyskiwania od niego odpowiedzi, jakby przez pobyt w jego małym świecie postawił ją na moment w innej pozycji.
Uśmiechnął się krótko, niemal niezauważalnie.
— Ty pytasz o złamane serce, a ja myślałem, że to ja mam ci podać herbatę, nie odwrotnie.
Skrzywił się z rozbawieniem i odwrócił się w stronę czajnika, sięgając po kubek, jakby chciał przerwać tę dziwnie miękką, dziwnie intymną chwilę, zmienić to w żart.
W końcu spojrzał na nią przez ramię. Dłużej, niż zwykle. Spokojnie.
James Harper. Bez tarczy. Bez służbowej miny.
— Disney+ masz pod przyciskiem numer trzy. Bajki powinny cię rozbroić, zanim znowu zaczniesz walczyć o moją duszę.
Kiedy odwróciła się jeszcze, dziękując, przez ułamek sekundy coś poruszyło się w jego twarzy. Jakiś cień emocji, zbyt skomplikowany, by dało się go nazwać wdzięcznością czy czułością. Może coś między nimi. Cień tego, co mogło być, a co nie powinno.
Skinął głową.
— Nie rób z tego zwyczaju. — rzucił jeszcze, ale głos miał cichy. Prawie łagodny.
Odwrócił się w stronę kuchni, niby wracając do swoich spraw, ale doskonale wiedział, że to zawieszenie broni nie potrwa długo.
Sloane Fletcher nie odpuszczała.
I on, w gruncie rzeczy, właśnie to w niej lubił.
JH
Zaire spał jak trup: bez snów, bez ruchu, z twarzą wciśniętą w poduszkę i kołdrą zawiniętą jak kokon wokół spoconego ciała. Jego telefon od dawna wibrował gdzieś pod łóżkiem, a zapchana skrzynka odbiorcza czekała na łaskę losu. Dopiero stukot do drzwi i głos menadżera z drugiego końca apartamentu wdarł się w jego głowę jak zgrzyt szkła po asfalcie.
OdpowiedzUsuń— Carter, do kurwy nędzy, masz być w studio dwadzieścia minut temu.
Zaire zmrużył oczy. Przekręcił się na plecy i spojrzał w sufit, jakby ten mógł mu podpowiedzieć, co się działo w ostatnich godzinach. Czuł w ustach smak tytoniu i whisky, a na języku coś niepokojąco chemicznego. Ciało bolało. W mięśniach buzowała ociężałość. Jakby ktoś go obtłukł kijem baseballowym i zostawił na słońcu. Mimo to był dziwnie spokojny. Opóźniony, ale spokojny.
Prysznic. Zimny jak lód. Dłonie oparte o kafelki. Czoło przyciśnięte do ściany. Głęboki wdech. Potem parę minut gapienia się w lustro, na odbicie kogoś, kto wyglądał, jakby właśnie przeżył i przegrał jednocześnie.
Studio. Oczywiście, że miał tam być. I oczywiście, że wiedział, że Sloane też tam będzie. Nie widział jej od tamtej nocy. I może to lepiej, bo mimo całej swojej nonszalancji nie był pewien, jak zareaguje, kiedy spojrzy jej w oczy. Czy będzie umiał udawać, że nic się nie wydarzyło. Czy ona w ogóle pamiętała cokolwiek.
Sam nie był tego taki pewien. Wszystko było jak zamglony film: jęki, gorące usta, skóra, ciało, światło. Fletcher wciągająca ich oboje do środka jak huragan. Ruby gdzieś pomiędzy śmiejąca się, tańcząca, gryząca. Czuł ją na palcach. Czuł Sloane w kościach. I nie był pewien, czy chciał to pamiętać, czy raczej mieć to z głowy na zawsze. Ochroniarz Slonane? Nie, to akurat musiało mu się przyśnić.
Zaire wszedł do studia z opóźnieniem, które dla niego nie było żadnym opóźnieniem. Jak zwykle bez pośpiechu, z czapką naciągniętą głęboko na oczy i kapturem zarzuconym na głowę. Czuł w kościach, że wygląda jak wrak, ale to nic nie zmieniało. I tak go kochali.
Rico spojrzał na niego z mieszaniną ulgi i rezygnacji, jakby wiedział, że nie da się z nim wygrać.
— No, kurwa, jesteś — mruknął, kiedy Zaire wszedł do studia jak burza w czarnej bluzie i czapce z daszkiem nisko na oczach. — Żyjemy, co?
Zaire nie odpowiedział. Skinął tylko głową. Na ułamek sekundy jego spojrzenie padło na Sloane. Krótko, przelotnie, jakby zupełnie go nie obchodziło, że właśnie przeszedł obok dziewczyny, z którą jeszcze kilkanaście godzin wcześniej dzielił coś, czego nie dało się tak po prostu zamieść pod dywan. Ale taki był Carter. Zawsze tak samo niewzruszony. Jakby nic nigdy go nie ruszało naprawdę. Jakby wszystko było tylko częścią gry, którą znał od podszewki. Jakby te wszystkie używki, które przyjmował na stałe upośledziły pewne systemy w jego ciele, jakby nie był zdolny do emocji, do wzruszeń, do odczuwania poczucia winy czy wstydu.
Sloane nic nie powiedziała. On też nie. Wszedł do kabiny nagraniowej, przeciągnął się powoli, ziewając przeciągle, jakby dopiero wstał, a nie miał zaraz nagrać wersów, które rozwalą sieć. I może właśnie o to chodziło. Nie musiał nic udowadniać. Nie musiał tłumaczyć się z nocy, z życia, z chaosu.
A potem spojrzał wprost w szybę. W jej kierunku. I się uśmiechnął. Nie jak ktoś, kto coś żałuje. Jak ktoś, kto wie, że i tak wrócisz po więcej.
Zaire
Zwinęła się na jego kanapie, zawinięta w kołdrę jak dzieciak, który nie chce wracać do domu po zbyt intensywnym dniu zabawy. W dłoni trzymała telefon, ale nie wyglądała na skupioną na nim. Bardziej jakby próbowała się wyciszyć. Zrozumieć, co właściwie się z nią dzieje.
OdpowiedzUsuńTo, że zdjęła maskę, zauważył od razu. Ta wersja Sloane — pozbawiona pazurów, drapieżności i defensywnych komentarzy — była bardziej krucha, może mniej imponująca, ale też… bardziej prawdziwa. I cholernie niebezpieczna.
Bo taką wersję najłatwiej było polubić. Taką, której najłatwiej było współczuć. I której trudno było odmówić.
On już odmówił raz. Tamtej nocy. Wyszedł z pokoju, w którym jej ciało i spojrzenie mówiły jedno, a cała reszta krzyczała o chaosie, którego nie chciał stać się częścią. I był z siebie dumny. Przez chwilę.
Ale od tamtego momentu coś się zmieniło. Sam siebie zaskoczył, pozwalając jej wejść do swojego mieszkania. Zostać na noc. Zająć kanapę. Nosić jego bluzę. Jakby wszystko, przed czym próbował się wtedy obronić, właśnie teraz znów dobijało się do drzwi. Tyle że cicho. I z uśmiechem.
Odłożył kubki na tacę, wrzucił dwie herbaty w torebkach do środka i zalał je wrzątkiem. Pozwolił sobie jeszcze chwilę milczenia, zanim ruszył w jej stronę, stawiając kubek na stoliku przy kanapie.
— Mulan? — spytał w końcu, uniósł z rozbawieniem brwi, chyba po raz pierwszy w tak szczerej reakcji.
— Zadajesz dużo pytań, Fletcher. — Kąciki ust uniosły mu się leniwie, bez pośpiechu. Uśmiech był ledwie wyczuwalny, ledwie obecny, ale był. Mimo to odpowiedział.
— To nie było nic spektakularnego — odezwał się w końcu, głosem niższym, stonowanym, jakby nie chciał zbudzić czegoś, co już dawno powinno spać. — Miałem w pracy… pewne kłopoty. — Ujął to lakonicznie, z tym swoim wyważonym opanowaniem, które nie zdradzało nigdy więcej, niż musiało. Nie użył słowa „zawieszenie”. Nie powiedział o fałszywych zeznaniach świadka, o tym, że miał do wyboru: lojalność wobec instynktu czy lojalność wobec przepisów. Wybrał pierwsze. Zapłacił drugim.
Nie rozwinął. Nie musiał. Jego ton był jak pieczęć: mówił dokładnie tyle, ile zamierzał. Reszta? Reszta mogła zginąć w domysłach.
— To było dla niej… niewygodne — dodał po chwili ciszy, podnosząc wzrok na Sloane. Było w tym spojrzeniu coś niemal łagodnego. Nie było tam żalu. Ani złości. Tylko spokój kogoś, kto już dawno zaakceptował to, co się wydarzyło.
I wtedy znów spojrzał na nią. Wprost. Spokojnie, bez cienia winy. Nie było w tym spojrzeniu ani rozżalenia, ani złości. Było zrozumienie. Akceptacja. Jakby pogodził się z tym, że niektóre rzeczy po prostu się kończą, zanim zdążą się zacząć naprawdę.
— I nie, nie złamała mi serca. — Przerwał na ułamek sekundy. — Ale otworzyła oczy.
W jego oczach na moment zatańczyło coś, co mogło być wspomnieniem. Albo cieniem, który zostawia tylko światło przechodzące przez kogoś innego. Fletcher chciała wiedzieć, a on jej pozwolił. Na tyle, ile był w stanie. A może nawet trochę więcej.
JH
James przesunął wzrokiem po niej, spokojnie, z czymś, co przypominało łagodną rezygnację. Tę, którą się nosi, kiedy wie się, że i tak nie wygra. I że wcale nie chodzi o zwycięstwo.
OdpowiedzUsuńJej głowa leżała na jego udzie, niesiona przez miękką poduszkę. Nie ruszył się. Nie protestował. Nie spojrzał nawet w jej stronę, tylko w ekran telewizora, jakby dokładnie tak miało być. Jakby przyjęcie Sloane do swojego świata było naturalnym biegiem rzeczy, a nie wyjątkiem od reguły, której przecież sam tak długo bronił.
Westchnął cicho, niemal bezdźwięcznie.
— Zapytałaś o dwa pytania. — Jego głos był miękki, ale spokojny. Z tą charakterystyczną nutą cichego dystansu. — Ale odpowiem na oba.
Zamilkł na chwilę, jakby układał sobie odpowiedź w głowie. Jakby nie chciał skłamać, ale jednocześnie nie powiedzieć wszystkiego.
— Nie złamałem jej serca. Obyło się bez wielkich dramatów. — Odezwał się w końcu. — Po prostu… — Przerwał na ułamek sekundy. — Pani prokurator nie wypada być w związku z osobą, wobec której toczy się postępowanie dyscyplinarne i sądowe. — Zerknął na nią kątem oka. — To źle wygląda. Lepiej trzymać się od takich spraw z daleka.
Przeniósł wzrok na ekran, na rozmazane kolory bajki, która leciała w tle. Dialogi, których nie trzeba było słuchać, żeby wiedzieć, co się zaraz wydarzy. Milczał moment, nim odpowiedział na drugie pytanie.
— Obawiam się, że już nic. — powiedział cicho, nie patrząc na nią, a na ekran telewizora, jakby szukał tam czegoś, czego nikt inny nie mógł zobaczyć. — Wczoraj, po twoim telefonie, wyszedłem bez słowa. A to chyba nie do końca to, czego oczekiwali.
Nie mówił tego z wyrzutem. Nie brzmiało to też jak pretensja. Raczej fakt. Coś, co się wydarzyło, i co nie miało już znaczenia, skoro zrobił to, co zrobił. Wiedział, co ryzykował. I zrobił to mimo wszystko. Wzruszył lekko ramionami, jakby to było nic. A przecież nie było.
Odchylił lekko głowę do tyłu, jakby próbował rozciągnąć spięte mięśnie karku, a może po prostu chciał na moment zamknąć oczy i odpocząć od ciężaru ostatniej doby.
— Nie wybierałem cię z katalogu gwiazd — powiedział a w jego glosie dało się wyczuć nutę rozbawienia. — Wykończyłaś imprezami poprzedniego ochroniarza, zwolniło się miejsce — wzruszył nieznacznie ramionami. — Właścicielką agencji jest moja znajoma, po tym jak mnie zawiesili, chciała mi pomóc. — Powiedział to, jakby to była najprostsza rzecz na świecie. Jakby nie miało to żadnego znaczenia.
Na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu, niemal niewidoczny, ale prawdziwy. Nie ironiczny. Nie cierpki. Taki, który pojawia się tylko wtedy, gdy coś się wspomina. Albo się do czegoś przyznaje.
Nie poruszył się. Nie ściągnął z siebie jej ciężaru, choć był już zmęczony, a jego ciało domagało się odpoczynku. Został, pozwalając jej leżeć, jakby to było całkowicie normalne. I może już było. Bo przy niej rzeczy niemożliwe stawały się oczywiste, a linie granic zacierały się szybciej, niż potrafił je rysować. Sięgną po kołdrę i naciągną ją bardziej na jej ramię.
To wszystko było jak zderzenie dwóch światów, które nigdy nie powinny się spotkać. Ale się spotkały. I mimo że każdy rozsądny impuls w jego głowie mówił: „odsuń się”, on nadal tu siedział.
— Mam nadzieję, że zaspokoiłem twoją ciekawość — dodał cicho.
Spojrzał na nią z góry, kiedy poczuł, jak jej ramię lekko się porusza. Wciąż leżała z poduszką na jego udzie, jakby wcale nie była winna jego nagłej rezygnacji z pracy. Jakby wszystko było naturalne. Jakby właśnie tego od niego oczekiwano. Ale James wiedział jedno: nawet jeśli to wszystko miało swoją cenę, to tamtego wieczoru nie miał wątpliwości. Nie wybrał rozważnie. Wybrał lojalnie.
JH
Światło w studiu powoli przygasało, a w słuchawkach zalegała już tylko cisza. Rico, mimo początkowego burczenia, wyglądał na zadowolonego. Dostał to, czego chciał — dźwięk ostry, surowy, lepki od napięcia. Wszystko grało. Wszyscy się rozchodzili. Tylko Zaire został dłużej, niby bez celu, niby przypadkiem. Ale przecież nic w jego ruchach nie było przypadkowe.
OdpowiedzUsuńWiedział, gdzie znajdzie Sloane.
Drzwi do jej garderoby były lekko uchylone, przez szparę sączyło się ciepłe światło. Nie zapukał. Po prostu wszedł. Z tym swoim nonszalanckim krokiem, leniwym i pewnym jednocześnie. W dłoni trzymał półprzezroczystą butelkę z wodą, której i tak nie pił. Drzwi za nim domknęły się z lekkim kliknięciem, odcinając ich od reszty świata. Jakby tego właśnie chciał.
Rozsiadł się na welurowej sofie w samym rogu pomieszczenia, miękko i bez zbędnych słów. Oparł łokieć o poręcz, drugi rozłożył nonszalancko, jakby był u siebie. Jego ciemne spojrzenie przesunęło się po niej bez skrępowania.
Ona stała przy lustrze, odpięła zamek sukienki i zsunęła ją z ramion. Jej odsłonięte plecy zamigotały w świetle żarówek dookoła lustrzanej ramy.
Nie odwróciła się.
Może wiedziała, że tam jest. Może właśnie tego się spodziewała. A może po prostu nie obchodziło jej to, że patrzy.
Zaire upił łyk wody, ale nie spuścił z niej wzroku.
— Więc, Sloane — dodał po chwili, rozciągając jej imię jakby było melodią — masz ochotę znowu zwiać swojemu ochroniarzowi? — Zapytał z tą miękką, niską chrypą, która w tej ciszy zabrzmiała jeszcze bardziej intymnie.
Milczała chwilę, zajęta poprawianiem stanika. A może po prostu przeciągała moment odpowiedzi, świadoma, jak dobrze wygląda w tej niedbałej pewności siebie.
W końcu odwróciła się lekko, tylko na tyle, by zerknąć przez ramię. Jej wzrok był ostry, rozbawiony, prawie wyzywający. Ale nie mówiła nic. Zamiast tego sięgnęła po inną bluzkę i przez chwilę Zaire miał nadzieję, że włoży ją powoli, że znów mu pozwoli patrzeć ale nie. Założyła ją szybkim ruchem.
Zignorowała go?
A może właśnie zagrała pierwszym ruchem.
Zaire przysunął się na sofie, opierając łokcie na kolanach, pochylony lekko do przodu. Wciąż ją obserwował — jakby rozgrywał ją spojrzeniem.
Nie spieszył się. Nie musiał.
— Nie wyglądasz na kogoś, kto zamierza wracać dziś do domu.
Zawiesił głos.
— Chyba że do mojego.
Oparł się z powrotem i rozłożył wygodnie, tak jakby to ona musiała teraz coś z tym zrobić.
Jakby znowu zaczynali grę.
Zaire
Jej słowa o byłej odbiły się echem gdzieś w jego głowie, ale nie zatrzymał ich długo. Może dlatego, że to nie była historia, którą chciałby opowiadać. I nie dlatego, że bolała. Prędzej dlatego, że była martwa. Zakończona.
OdpowiedzUsuńOstatnim razem, kiedy miał jej dość — naprawdę, głęboko, autentycznie — złożył wypowiedzenie. Wyszedł bez słowa. Bez tłumaczenia. Bez wybuchu, choć przez głowę przelatywały mu wtedy wszystkie możliwe przekleństwa. Bo miał dość jej kaprysów, wiecznych ucieczek, tej gry pozorów, w której była mistrzynią. Miał dość patrzenia, jak się stacza, jak igra z ogniem, a potem udaje, że wszystko jest w porządku. Jak przyciąga ludzi tylko po to, żeby ich odepchnąć. W tamtej chwili nie był już ochroniarzem, był człowiekiem, który stanął na granicy i zdecydował, że nie może, nie chce, nie potrafi tego dłużej dźwigać.
A jednak teraz… tu był. Znowu. Z nią. Leżała na nim jakby to była rzecz najnormalniejsza na świecie, z tą swoją przekorną miną i półprzymkniętymi oczami. Wciąż ta sama, a jednak dziś wyglądała inaczej. Krucha. Autentyczna.
James spojrzał na nią z góry, uważnie, bez słowa. Przez dłuższą chwilę nie odpowiedział nic, jakby chciał, żeby cisza za niego wybrzmiała.
Delikatnie przesunął dłonią po jej ramieniu, nie żeby ją pogłaskać, a raczej… potwierdzić, że tu jest. Że słyszy. Że rozumie. I że nie zamierza jej teraz nigdzie wyrzucać.
— Jak będę miał cię dość, sama to zauważysz — mruknął, cicho, z tym ledwie słyszalnym rozbawieniem, które pojawiało się w jego głosie tylko wtedy, gdy naprawdę czuł się przy kimś swobodnie.
Widział, jak się przymknęła, jak stopniowo wyłączała głowę, układając się wygodniej, jakby całe to popołudnie rozciągało się między nimi na nieskończoną liczbę chwil, których nie trzeba było rozbierać na części. Czuł jej ciężar na nodze, czuł ciepło jej ciała pod kołdrą i to, jak jej dłoń odruchowo wsunęła się pod poduszkę, tuż przy nim, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. A może była. Tylko nie powinna. Przynajmniej nie między nimi.
Uśmiechnął się ledwo zauważalnie, jakby chciał coś powiedzieć, ale potem uznał, że lepiej będzie to przemilczeć.
Obudził się nad ranem z lekkim bólem karku i ciężarem na klatce piersiowej, który wcale nie był nieprzyjemny. Przez chwilę nie otwierał oczu, nie ruszał się tylko nasłuchiwał cichego, miarowego oddechu. Sloane. Leżała wtulona w niego jak dziecko w znajomą przestrzeń, zupełnie bezbronnie. Jej noga zsunęła się gdzieś na jego udo, dłoń wciąż tkwiła przy jego żebrach, a głowa opierała się o jego ramię.
To był moment, który nie powinien się wydarzyć. Nie według żadnych zasad. Nie według jego zasad.
Zacisnął lekko powieki. Przysnął. Cholernie nieodpowiedzialnie. Zrobiło mu się głupio. Delikatnie, niemal bezszelestnie, wysunął spod jej ramienia, uważając, by jej nie obudzić. Ostrożnie poprawił koc, tak żeby nie zmarzła.
Zanim wyszedł z salonu, jeszcze raz rzucił okiem przez ramię. Na nią. Na kanapę. Na tę cholernie cienką granicę, którą znów pozwolił sobie przekroczyć.
Zamknął za sobą drzwi cicho. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakby wrócił do swoich zasad.
Poranek, który nadszedł po tamtej nocy, przyniósł zmianę, nie taką, którą dało się zobaczyć od razu, ale wystarczająco wyraźną, by nawet bez słów można było ją poczuć.
James wrócił do roli, której nie powinien był porzucać. Chłodny. Skoncentrowany. Profesjonalny do granic. Nie było w nim ani śladu tego mężczyzny, który poprzedniego wieczoru siedział z nią na kanapie, pozwalając, by spała wtulona w jego ramię. Tamten James, zniknął razem ze świtem.
Zanim Sloane zdążyła się obudzić, zdążył już zadzwonić. Rozmowa z Marie nie należała do uprzejmych.
— Jeśli zamierzacie dawać jej kogoś, kto nie potrafi odróżnić jej od własnego cienia, to równie dobrze możecie ją puścić samą przez Times Square o północy — warknął do słuchawki. — Nie obchodzą mnie tłumaczenia. Wiesz jak to się mogło skończyć? Masz szczęście, że znała mój numer.
Nie czekał na odpowiedź.
— Wrócę. Tymczasowo. Do momentu aż znajdziecie kogoś, kto wie, co robi. Ale nie zamierzam bawić się w niańkę w nieskończoność, jeśli znowu podstawicie jej kogoś niekompetentnego, to nie będzie mój problem.
UsuńNie czekał na potwierdzenie. Rozłączył się, chowając telefon do kieszeni. Oparł się plecami o kuchenny blat, patrząc w pustkę z kubkiem kawy, który zdążył już wystygnąć. Z każdą mijającą minutą dystans między nim a wczorajszym wieczorem stawał się coraz większy. Zamknięty. Ułożony. Znowu niedostępny.
Powiedział to wszystko z zimną precyzją, z twardym głosem i stanowczością kogoś, kto nie dopuszcza sprzeciwu. Ale kłamstwo nie zawsze brzmi jak fałsz — czasem brzmi jak zawodowy ton mężczyzny, który udaje, że nad wszystkim panuje.
W głębi duszy doskonale wiedział, że żaden nowy ochroniarz jej nie ogarnie. Bo jej się nie „ogarnia”. Ją się zna albo nie zna wcale.
Był po prostu wściekły. Ale nie na Marie. Nie na tego dzieciaka, który nie dał sobie rady. Nie ma Sloane. Był wściekły na siebie.
Za to, że nie trzymał dystansu. Że pozwolił jej zasnąć na sobie. Że jej nie odsunął, kiedy się do niego przytuliła. Że w pewnym momencie było mu tam dobrze, zbyt dobrze, i zbyt łatwo zapomniał, gdzie kończy się granica.
Nie miał prawa się przy niej rozluźnić. A jednak to zrobił. James nie był głupi. Wiedział, co się z nim działo. Przestał myśleć trzeźwo. Pozwolił sobie za bardzo. A ona… ona zrobiła to, co zawsze. Wkroczyła bez pukania, zostawiła po sobie chaos i rozgościła się jak we własnym świecie.
JH
Zaire nie poruszył się nawet o centymetr, kiedy usiadła mu na udach. Był jak ten cholerny kamień u wejścia do świątyni — nieruchomy, ale pełen czegoś pradawnego, niepokojąco spokojnego. Patrzył na nią z góry, przez chwilę milcząc. Jakby oceniał, czy to jeszcze flirt, czy już rozbrajanie ładunku. Ale coś w jego uśmiechu mówiło, że i tak dał się wysadzić w powietrze.
OdpowiedzUsuń— Tylko ty potrafisz robić wyrzuty, wyglądając jak pieprzony grzech główny — mruknął.
Jego głos był niższy niż zwykle. Taki, jak po długiej nocy. Albo jakby cały dzień miał go w gardle czyjś krzyk, a on nauczył się mówić tylko szeptem.
— I tylko ty potrafisz robić awanturę, siedząc na mnie w koronce. Naprawdę, Sloane?
Jego dłonie spoczywały luźno na jej udach. Nie przesuwał ich — nie musiał. Samo to, że tam były, wystarczyło, by czuć napięcie.
Odchylił lekko głowę, rozsiadając się jeszcze wygodniej na sofie. Patrzył jej w oczy, jakby chciał wyczytać z nich wszystko, zanim ona zdąży to wypowiedzieć.
Jego wzrok był spokojny, ale w środku aż iskrzyło. Patrzył na nią tak, jakby był gotów pozwolić jej zrobić z nim wszystko. Jakby sam chciał to sobie udowodnić, że naprawdę nie zamierza z tym walczyć.
— Mam z tobą walczyć, czy ci kibicować?
Zerknął w dół, na jej dłonie, na ten cholerny top i na wszystko, co z niego wychodziło bokiem.
— Bo szczerze? To ja już nawet nie próbuję udawać, że cię kontroluję.
Uśmiech miał w sobie coś niebezpiecznie uległego. Jakby był gotów rozciągnąć się pod nią w geście kapitulacji, a jednocześnie z zamiarem obserwowania wszystkiego z pierwszego rzędu.
— Lubię, jak rządzisz. — Wzruszył ramionami z teatralną rezygnacją. — Lubię, jak mi mówisz, co mam robić.
Nachylił się odrobinę, tak blisko, że jego usta musnęły jej szczękę.
— Ale tylko dlatego, że wiem, że prędzej czy później i tak zrobię po swojemu.
Przesunął dłonią po jej udzie do biodra, zatrzymując się przy skrawku koronki.
— Ty masz władzę, Sloane. A ja mam czas i cierpliwość.
Zamrugał leniwie.
— Więc się mną pobaw, póki ci się nie znudzę.
Mówił to wszystko miękko, z jakąś przewrotną czułością, która nie pasowała do jego wizerunku. Ale właśnie to było w tym najbardziej rozbrajające, on naprawdę jej to oddawał. Władzę. Kontrolę. Siebie.
— Chcesz iść na kolację? Pójdziemy. Chcesz uciec? Uciekniemy. A jak chcesz zostać tutaj i po prostu siedzieć na mnie przez resztę dnia…
Oparł się wygodnie, rozkładając ręce na oparciu sofy.
— To też mogę zorganizować.
Zamilkł na moment i spojrzał jej prosto w oczy, wreszcie poważniejąc.
Zaire
James stał w kuchni, oparty o blat z kubkiem kawy, który wystygł, zanim zdążył go dopić. Na dźwięk upuszczonego telefonu lekko drgnął, ale nie odwrócił się od razu.
OdpowiedzUsuńZatrzymał się w pół kroku. Głos Sloane brzmiał chłodno, wyprany z emocji, ten sam, którego używała, kiedy wbijała paznokcie w kierownicę limuzyny i udawała, że nic jej nie rusza. Wiedział, że się wyłączyła. Przestawiła z powrotem przełącznik, wróciła do roli. Wczorajsza dziewczyna z przygaszonym spojrzeniem i głosem drżącym jak szkło, zniknęła.
James odwrócił się wolno. Stała już na nogach, blada, ale stabilna. Zaciśnięte szczęki, wzrok wbity w podłogę, a może w niego. Trudno powiedzieć. Była gotowa zetrzeć z twarzy resztki emocji, jakby wstydziła się, że je wcześniej miała.
— Są w łazience, zaraz ci przyniosę. — Jego głos był równie zdystansowany, jak wcześniej. Wycofany, pozbawiony ciepła, które miało miejsce wczoraj. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakby ten wieczór był halucynacją spowodowaną zmęczeniem i nadmiarem emocji.
Wrócił z ubraniami złożonymi równo, jakby oddawał jej elementy zbroi. Zbroi, którą właśnie zakładała z powrotem, warstwa po warstwie.
— Nie musisz nikogo przysyłać. Poradzę sobie. — Podał jej rzeczy bez zbędnych słów. Bez dotyku. Bez spojrzenia dłuższego niż kilka sekund. Nie zaproponował śniadania. Nie żartował. Nie podał herbaty.
Bo gdyby coś z tego zrobił, nie potrafiłby się znowu wycofać. Była jak ogień. Przyciągała, parzyła, zostawiała ślady. I teraz miał już jeden, pod skórą. Wczorajszego wieczoru przesunął granicę, a dziś próbował udawać, że to się nie wydarzyło. Że to była pomyłka. Chwila słabości. I że uda się ją wymazać, jakby nie zostawiła żadnego śladu.
Ale zostawiła.
Tylko teraz znów musiał stać się cieniem. Tylko ochroniarzem. Tylko kimś, kto miał dbać o jej bezpieczeństwo.
Nic więcej.
Kiedy wróciła ubrana w swoje ubranie, James odłożył pusty kubek na blat, lekko unosząc wzrok w jej stronę. Wciąż czuł ten nieprzyjemny ciężar w klatce piersiowej, jakby coś między nimi nie zostało dopowiedziane. Może za dużo. A może po prostu wszystko.
— Rozmawiałem z Marie. — Jego głos był spokojny, ale już nie tak chłodny, jak chwilę wcześniej. — Wrócę. Do czasu aż znajdą kogoś odpowiedniego.
Zawiesił na niej wzrok. Przez ułamek sekundy mógłby przysiąc, że zobaczył na jej twarzy cień reakcji. Ale nie pozwolił sobie na roztrząsanie tego.
Nie padło tam: „dla ciebie wracam” ani „chcę tu być”. Ale jego ton zdradzał coś innego, coś, czego nie powiedział wprost. Działał jak zawsze, trzymając emocje na dystans, pokazując jedynie to, co niezbędne.
— To chwilowe, Sloane. — Powtórzył, bardziej dla siebie niż dla niej. Jakby próbował się o tym przekonać.
Zostawił w tych słowach przestrzeń. Wystarczająco dużo, by wybrzmiały jako czysty profesjonalizm. I wystarczająco mało, żeby nie dać jej złudzeń, że wraca dla niej.
Ale wracał właśnie dlatego.
Z blatu zgarnął kluczyki do auta, gotów odwieźć ją do domu.
JH
Zaire powoli przekręcił głowę, jakby właśnie oglądał dzieło sztuki z niepokojąco realistycznym ostrzem przy gardle — piękne, ale cholernie ryzykowne. Zmarszczył lekko brwi, z tym swoim półuśmieszkiem, który nie był do końca uśmiechem, a raczej czymś bliżej ciekawości, zachwytu i absolutnego uzależnienia.
OdpowiedzUsuń— Kiedy mówisz, że potrafisz… — mruknął, nachylając się odrobinę bliżej. — …to nie mam najmniejszego powodu ci nie wierzyć.
Dotknął dwoma palcami brzegu jej topu, jakby sprawdzał, czy naprawdę jest tak nierealnie cienki, jak wyglądał. Zrobił to powoli, nie śpiesząc się, jakby sam nie był pewien, czy dotyka ubrania czy czegoś bardziej świętego.
Przesunął dłonią wzdłuż jej pleców. Powoli. Gładko. Jakby sprawdzał, z jakiego materiału jest zrobiona. Może z tego samego co jego ulubione wersy, te które brzmiały jak grzech, ale układały się idealnie w beat.
Jej „dobry chłopiec” sprawiło, że odchylił się na chwilę z teatralnym westchnieniem, jakby właśnie przegrał zakład, ale był z tego całkiem zadowolony.
— Tak się kończy, jak pozwala się kobietom z ogniem w spojrzeniu siadać sobie na kolanach — mruknął. — Nagle przestajesz mieć głos, za to masz plan podróży i zakład, który prawdopodobnie skończy się sekstaśmą z Vegas.
Zacisnął lekko palce na jej udzie i spojrzał na nią od dołu z czymś pomiędzy wyzwaniem a zachwytem. Uśmiechał się tak, jakby właśnie kupił cały świat tylko po to, żeby zapytać ją, w którym miejscu chce go zjeść.
— Tylko musisz wiedzieć jedno, Sloane. Jak już usiądziesz na mnie w tym samolocie… to może się okazać, że lądowanie będzie opóźnione. Mocno.
Nie uciekał wzrokiem. Nie mrugał. Nie cofał się. To było jego własne, spokojne „sprawdzam”.
Bo Carter może miał ego na pół miasta, ale przy niej nie musiał udawać, że kontroluje sytuację. Nie chciał nawet. Sprawiało mu to niemal dziecięcą frajdę: pozwolić się prowadzić, pod warunkiem, że robiła to właśnie ona.
Kiedy mówiła o kolacji i ucieczce z Nowego Jorku, nie żartowała. I Zaire to wiedział. Ona nie rzucała słów na wiatr. Ona je tatuowała na rzeczywistości. I za to ją uwielbiał.
Nie ruszał się dalej. Nie musiał. Całą kontrolę oddał jej i siedział w tym jak w najwygodniejszym fotelu świata. Ale jego oczy mówiły wszystko:
Jeśli każesz, zabiorę cię wszędzie. Ale jeśli poprosisz, zrobię to z uśmiechem.
— Dobra. Skończ się stroić. Bierz coś, co wygląda nielegalnie i za pół godziny jesteśmy na pasie startowym.
Oparł głowę o jej ramię i przez chwilę tylko oddychał jej skórą.
— I nie chcę słyszeć, że masz zobowiązania, nagrania, Harpera czy rozsądek.
Spojrzał na nią spod ciemnych rzęs.
— Bo przysięgam, że jeśli to spieprzysz, zabiorę cię siłą. I znowu nie zostawię papierosa.
I zanim jeszcze zdążyła odpowiedzieć, pochwycił ją za brodę, pochylił się i pocałował tak, jakby właśnie podpisywał kontrakt z diabłem. Jednym tchem. Jedną decyzją. Jednym ruchem, który nie pytał o pozwolenie.
Zaire
James wiedział, że coś się święci, jeszcze zanim opuścili jej apartament. Była zbyt grzeczna. Zbyt cicha. Jakby nagle nauczyła się samodyscypliny, której przez ostatni rok skutecznie unikała. Jej milczenie w samochodzie nie było spokojem. To był rodzaj pasywnej wojny, zupełnie inny od tych, które już wcześniej toczyli. To nie była dziewczyna, która nie miała nic do powiedzenia. To była dziewczyna, która chciała, żeby wiedział, że nie będzie się starać.
OdpowiedzUsuńA potem był Noir. Próg tego miejsca był jak granica i on ją właśnie przekroczył, zostawiając za sobą resztki wieczoru, który jeszcze rano pachniał kawą i względnym spokojem.
Sloane szła przed nim, jakby rozcinała przestrzeń. Powietrze niemal szumiało, kiedy mijała kolejne stoliki. Sukienka — jeśli to w ogóle można było tak nazwać — była obrazą dla przyzwoitości i zarazem jej hołdem. Mgła na ciele, jednocześnie ukrywająca i eksponująca wszystko.
James nie był ślepy. Nie był też z kamienia. Z każdym spojrzeniem, jakie rzucała mu przez ramię, jakby rzucała przynętę, testował samego siebie. Wiedziała, że patrzy. I właśnie dlatego szła wolniej. Biodra poruszały się z większym rozmachem.
A on, mimo że w tej chwili był tylko tymczasowym ochroniarzem na wypożyczeniu, szedł za nią jak cień. Z chłodną twarzą i bez emocji w oczach, choć w środku coś pulsowało.
Nie chciał tego wieczoru. Ale dostał go. I wiedział, że Noir tej nocy nie będzie miejscem rozrywki, będzie polem bitwy.
Dach klubu Noir pulsował rytmem, który przypominał bicie serca miasta. Sloane wtopiła się w ten klimat bez najmniejszego wysiłku. Jej obecność była jak kolejny akord w perfekcyjnie zestrojonej symfonii, uderzający, elektryzujący, niepokojąco piękny. Nawet gdy nic nie mówiła, przyciągała spojrzenia jak sygnał ostrzegawczy, jak neon, który migał: „Uwaga. To nie jest bezpieczna zabawa.”
Sloane wpadła do loży jak w scenę, którą sama napisała. Bez zahamowań. Jej ciało spoczęło na kolanach Zaire’a jakby należała tam od zawsze. James zobaczył błysk w jej oku, szeroki uśmiech, teatralną beztroskę. Prawie dał się temu uwieść. Prawie. Ale on znał tę dziewczynę zbyt dobrze, by nie dostrzec pęknięcia w masce.
Zaire siedział rozparty na jednej z czarnych, aksamitnych kanap. W cieniu ciężkich zasłon, z drinkiem w dłoni, wyglądał jak król własnego świata. Leniwy uśmiech błąkał mu się na ustach, ale w oczach tliło się coś bardziej świadomego. Kiedy Sloane wkroczyła do loży, tak pewna siebie, z tym niebezpiecznie zmysłowym spojrzeniem, jego uśmiech się pogłębił.
Nie zdążył się nawet odezwać, gdy poczuł jej ciało na sobie. Pachniała nocą i kłopotami. Pachniała dokładnie tak, jak pamiętał.
Objął ją jednym ramieniem, przesuwając dłonią po jej plecach, aż zatrzymał się tuż nad linią bioder.
— Przynajmniej udajesz, że za mną tęskniłaś — mruknął, łapiąc ją za udo, nieśpiesznie, z pełnym przyzwoleniem, jakie w tej relacji funkcjonowało w półcieniu.
Siedziała na nim lekko, jakby była do tego stworzona. I może była. Jej ciało błyszczało w półmroku klubowych świateł, a prześwitująca sukienka nie pozostawiała wiele dla wyobraźni. W tej pozie wyglądała bardziej jak trofeum niż dziewczyna, a jednak nie było w niej nic z pustki, przeciwnie, była świadoma każdego spojrzenia, które zbierała jak punkty do gry, którą tylko ona rozumiała.
Zaire wyglądał jak diabeł ubrany w luksus. Ciemna koszula rozpięta pod szyją, złoty łańcuch na obojczyku, palce z kilkoma pierścieniami, drink w dłoni. Aura cholernego króla własnego świata.
— Ty wyglądasz jak… — Zaire przeciągnął spojrzeniem po jej ciele, z dołu do góry, zupełnie bez wstydu — …kłopoty. I jakby ci to kompletnie nie przeszkadzało.
Jego dłoń wylądowała na jej odsłoniętym udzie. Naturalnie. Bez pytania. Bez oporu z jej strony. Przesunął nią w górę, aż materiał sukienki napiął się dramatycznie, ledwo utrzymując na miejscu. Jego oczy błyszczały znajomym rozbawieniem, ale gdzieś głęboko, za tym wszystkim, była też czujność. Bo Sloane w takim stanie, pewna siebie, odcięta od wszystkiego, co mogło ją zranić, była niebezpieczna. Dla innych. Dla siebie. A teraz wyglądała tak, jakby szukała krawędzi, której jeszcze nie dotknęła.
OdpowiedzUsuńW loży zapach dymu, alkoholu i czegoś słodkiego unosił się w powietrzu jak ciężka kurtyna.
— Coś mocnego? — powtórzył, zerkając na szklankę, którą trzymał w dłoni. Przezroczysty płyn błyszczał w świetle lampek zawieszonych nad lożą. — Tequila z mezcalem. Jak po tym nie poczujesz ognia, to ci zamawiam coś z domieszką benzyny.
Podał jej swój drink bez pytania, jakby to też było normalne. Przesunął kciukiem po jej biodrze, tak jakby sprawdzał, czy ma ją całą, czy może jest tylko mirażem. Sloane wyglądała jak grzech. Jak błąd, który chcesz popełnić po raz drugi, trzeci i czwarty. W tej sukience, w tej wersji siebie, była jednocześnie ostrzem i obietnicą.
— Wyglądasz, jakbyś miała kogoś dzisiaj zniszczyć. — Uśmiech nie zniknął z jego ust. — Masz cel czy mogę się zgłosić na ochotnika?
Jej obecność była intensywna. Pochłaniająca. Słowa, śmiechy i muzyka w tle stawały się tylko szumem, kiedy była tak blisko. A on lubił, gdy była blisko. Może aż za bardzo.
W sumie to Zaire :)
Zaire był już daleko poza granicą, gdzie mógłby to kontrolować. Mógł udawać. Próbować jeszcze przez chwilę wmawiać sobie, że ma nad tym wszystkim władzę. Ale nie miał. Siedziała na nim, paliła mu skórę spojrzeniem, biodrami, tym miękkim jękiem, który poczuł aż w trzewiach. Była jak płomień, w który wsadzał rękę z pełną świadomością, że się poparzy. I robił to z uśmiechem.
OdpowiedzUsuń— Złe decyzje to mój drugi język — wymruczał w jej usta, zanim znów je pocałował. Głębiej. Ciężej. Smakowała jak coś zakazanego i jedynego, co mogłoby go uratować.
Byli zlepkiem napięcia i adrenaliny, ale to, co między nimi płynęło, nie było czystym pożądaniem. To było coś bardziej uzależniającego, jak głód ryzyka, potrzeba upadku. Zaire znał ten stan. I wiedział, że tylko z nią ten lot w dół będzie wyglądał tak dobrze.
Oparł czoło o jej obojczyk, zaciągając się jej zapachem, który osiadał mu w płucach jak najlepszy dym. Wciąż miał ręce na jej pośladkach, jakby chciał się upewnić, że nigdzie nie ucieknie, a potem odsunął ją od siebie na długość ramion. Poważnie. Z niebezpiecznym błyskiem w oczach.
— Piętnaście minut. — Jego głos był niższy niż zwykle. Chrapliwy. — Tyle potrzebuję, żeby załatwić samolot. Będzie prywatny, będzie cholernie wygodny i będziesz miała dokładnie tyle przestrzeni, ile potrzebujesz, żeby sprawdzić wszystkie swoje sztuczki. Ze mną pod sobą.
Uniósł jedną dłoń, poprawiając kosmyk jej włosów za ucho z taką delikatnością, jakiej nie spodziewałby się po nim nikt, kto go znał tylko ze sceny. Ale to był właśnie ten paradoks, dla niej potrafił być i ogniem i aksamitną stalą.
— Ubieraj się, Sloane Fletcher.
Wstał z kanapy z jej ciałem jeszcze przez sekundę przylepionym do swojego, zanim ją nie odsunął. Bezwstydnie wolno. Usta miał rozciągnięte w półuśmiechu, który bardziej przypominał wyzwanie niż zaproszenie.
Wyszedł z garderoby, zostawiając za sobą zapach skóry i nikotyny. A przed sobą miał tylko jeden cel. Sprawić, by ta noc nie miała końca.
Na zewnątrz studio zaczynało pustoszeć. Zaire szedł przez korytarz z telefonem przy uchu, rzucając krótkie komendy, głosem pewnym, szybkim, lekko zniecierpliwionym.
— Tak. Jet. Dwie osoby. Wylot z Teterboro. Pokład ma wyglądać jak luksusowy penthouse. I chcę steki, świeże owoce i ten cholerny truflowy makaron. Tak, i szampan. Najlepiej skrzynkę. Za godzinę. — Słuchał chwilę.
Rozłączył się bez słowa i schował telefon do kieszeni. W jego spojrzeniu było coś, co mogło uchodzić za zadowolenie. Albo triumf. Wciąż miał na sobie tę samą stylówkę, lekko znoszoną kurtkę Balenciagi, czarne jeansy i buty, które kosztowały więcej niż przeciętna pensja. I mimo całego tego chaosu, który nieśli ze sobą razem ze Sloane, wyglądał jak człowiek, który ma wszystko pod kontrolą.
W końcu zauważył Harpera. Zatrzymał się przed nim i uśmiechnął się chłodno.
— Możesz dziś odpocząć, Harper. — Ton miał obojętny, pozbawiony emocji. — Nie będziemy cię potrzebować. Ani teraz, ani tej nocy.
Zrobił krok bliżej, aż dzieliło ich mniej niż metr.
— Zrób sobie wolne, zjedz śniadanie, przebiegnij sto kilometrów... Cokolwiek robią tacy jak ty. Sloane jedzie ze mną. Wiem, że cię to uwiera, ale dziś… dziś jesteś zbędny.
James milczał. Tylko jego szczęka lekko się zacisnęła. Tylko tyle. Jakby musiał sobie przypomnieć, dlaczego jeszcze nie wbija mu pięści w twarz.
Zaire nie czekał na odpowiedź. Odwrócił się w stronę drzwi, w których stanęła Sloane, gotowa do wyjścia. Wciąż z tym lekkim, ironicznym uśmiechem, który zwiastował kłopoty.
UsuńZaire podał jej rękę i otworzył drzwi na zewnątrz.
— Kolacja będzie na pokładzie. — Rzucił przez ramię. — Będzie wino, będzie widok, będzie łóżko. Niekoniecznie w tej kolejności.
Posłał jej tylko spojrzenie, jedno z tych, które nie zostawiało miejsca na wątpliwości. Uniósł brew lekko, jakby pytał: Lecimy, czy masz coś do załatwienia?
Wyszedł z nią w noc, nie oglądając się za siebie.
Nie czekał długo. Prowadził ją do czarnego SUV-a, który miał zawieźć ich prosto na płytę lotniska.
Wsiadając, rzucił jeszcze przez ramię do Jamesa:
— Dobranoc, żołnierzu.
Potem drzwi się zatrzasnęły, szyba powoli zasunęła, a samochód ruszył.
Tu też Zaire
Zaire odchylił lekko głowę, kiedy jej usta zostawiły ślad na jego szyi. Nie starł go. Nie tym razem. Nie zamierzał go też ukrywać. Jeśli błyszczała na nim jej obecność, to niech błyszczy. Dla wszystkich dookoła. Niech wiedzą.
OdpowiedzUsuń— Masz na sobie pięćdziesiąt centymetrów materiału i zuchwałość modelki z okładki “Playboya” — mruknął, patrząc jej prosto w oczy. — Więc tak, podoba mi się. Podoba mi się bardzo.
Zsunął dłonie na jej biodra, trzymając je w miejscu, jakby właśnie tu miała zostać. Jakby świat kończył się dokładnie w tej pozycji, z nią opartą o jego tors, pulsującą od adrenaliny i gotową na wszystko. Wiedział, że dziś nigdzie nie muszą się spieszyć, ale napięcie mówiło coś zupełnie innego. Jakby każda sekunda była odliczaniem do czegoś, co miało się wydarzyć. Zbyt szybko albo dokładnie w odpowiednim momencie.
— Nie muszę cię rozbierać. — Jego głos był cichy, niemal szorstki. — W tej sukience jesteś już prawie naga. I bardzo dobrze. Mniej roboty. Więcej ciebie.
Patrzył na nią, jakby wszystko inne przestało istnieć. Nawet Harper, którego obecność wyczuwał jak duch stojący za szybą. Wiedział, że tam jest. Czuł ten cholerny wzrok, tnący ich na kawałki jak nóż z irytacją i pogardą. Ale co miał zrobić? Harper nie był dziś częścią tej historii. Nie dostał roli. Zaire wyrzucił scenariusz i pisał własny.
Sloane uniosła szklankę do ust i Zaire aż się uśmiechnął, kiedy zobaczył, jak zaciska palce wokół szkła. Mocny pierwszy łyk. Prawdziwa Fletcher.
— Masochista? — Uniósł brew. — Nie. Hedonista. Każdy łyk przypomina mi, że jestem żywy. I że nie zamierzam przepraszać za nic, co daje mi przyjemność.
Pochylił się do niej, blisko. Tak blisko, że ich oddechy znów zaczęły się mieszać.
— A teraz patrz. — Odsunął się tylko po to, by odwrócić się przez ramię i spojrzeć prosto na Jamesa. Z pełną premedytacją. Z uśmiechem, którego nie dało się pomylić.
— Zrób sobie dzień wolny — powiedział głośno, leniwie, jakby dopijał trzeci drink i rzucał karty na stół. — Serio. Zajmę się nią dziś… od A do Z.
Nie czekał na odpowiedź. Nawet nie patrzył, jak James reaguje. Bo nie musiał.
Wziął od niej szklankę, odstawił ją na stół i zanim zdążyła zaprotestować, wsunął dłoń pod jej uda i jednym płynnym ruchem podniósł ją z kolan. Postawił ją przed sobą. Stanął. Wyprostował się. I patrzył na nią tak, jakby reszta świata nie istniała.
— Chodź. — Głos miał spokojny, ale twardy. Nie prosił. Oświadczał.
Złapał ją za dłoń. Mocno, pewnie. Poprowadził przez lożę, do miejsca tuż przy DJ’u, przez spojrzenia, które już i tak ich śledziły. Z każdym krokiem jego uścisk nieco się zaciskał, jakby manifestował: patrzcie. Jakby chciał, żeby każdy tam, od DJ-a, przez barmanów, po Jamesa, widział dokładnie to, co się dzieje.
Że nie przyszła tu sama. Że przyszła z nim.
Na parkiecie nie musiał jej mówić, jak się ruszać. Nie musiał jej prowadzić. To była Sloane Fletcher, ona nie chodziła, ona tańczyła. Ale dzisiaj jej ruchy były inne. Mniej dzikie, bardziej kontrolowane. Nie tańczyła sama dla siebie. Tańczyła dla niego.
Zaire stanął blisko. Za blisko. Ciało do ciała. Ułożył dłonie na jej biodrach, przesunął je niżej. Nie było między nimi miejsca nawet na powietrze. Przyciskał ją do siebie, prowadząc w rytmie ciężkiego beatu, który pulsował przez podłogę, przez ich ciała, przez przestrzeń, która właśnie znikała. Odwrócił ją tyłem do siebie, wtulając się w nią jak w echo własnej pokusy. Wbił wzrok w tłum. W Jamesa. W kogokolwiek, kto odważył się spojrzeć.
I nie odsunął się nawet o centymetr.
— Dzisiaj jesteś moja. — Pochylił się, szepcząc jej tuż przy uchu.
Znowu Zaire
Zaire nie powiedział nic, kiedy usiadła obok. Nie musiał. Wystarczyło jedno spojrzenie rzucone spod opadających powiek, żeby wiadomo było, że nie zamierza spuszczać jej z oka. Jakby właśnie wygrał zakład, o którym nie wiedziała, że go zawarła i wcale nie chciał nagrody oddawać.
OdpowiedzUsuń— Zdecydowałem — rzucił po chwili, przeciągając spółgłoski jak leniwą melodię.
Uśmiechnął się powoli, odchylając głowę do tyłu, jakby w aucie był u siebie, nie na drodze na lotnisko z kobietą, której smak znał aż za dobrze. Oparł przedramię na podłokietniku między nimi i wystukiwał rytm palcami. Niewidoczny beat. Może jeden z tych, które nagrali parę godzin wcześniej, może coś zupełnie innego, jego własne tętno, zmieszane z jej obecnością.
Nie patrzył na drogę, tylko na nią. Z tym swoim wiecznym półuśmiechem, za którym zawsze coś się czaiło. Napięcie. Głód. Zadziorność.
Gdy auto zwalniało pod hangarem, Zaire wyciągnął z kieszeni okulary przeciwsłoneczne i wsunął je na nos. Na lotniskowym pasie już czekał niewielki jet, z lśniącym, czarnym kadłubem, srebrnymi detalami i rozstawioną rampą, na której czekali steward i pilot. Jeden z nich skinął głową. Drugi już miał w rękach chłodne prosecco.
Zaire zatrzymał się u szczytu schodków, zanim wszedł na pokład. Obrócił głowę przez ramię, spojrzał na nią spod okularów i nie spuszczając wzroku z jej ust rzucił z tą swoją nonszalancką pewnością:
— Lecimy wziąć ślub w Vegas.
Nie był pewien, co bardziej spodoba mu się w tej reakcji, jej rozbawienie, niedowierzanie, czy to małe drgnięcie w kąciku ust, które zawsze oznaczało, że zaczyna się wciągać w grę. Nie czekał na jej odpowiedź. Odwrócił się z powrotem i wszedł do środka jakby właśnie zapowiedział najoczywistszą rzecz na świecie. Jakby nie było w tym żadnej prowokacji. Żadnej ironii. Albo było wszystko naraz.
— Jeśli masz coś przeciwko, powiedz teraz, albo… weź kieliszek do toastu. — Rzucił przez ramię, znikając w kabinie samolotu.
Korytarz wypełnił jego zapach tytoń, bursztyn i pieprz. Słodki i niebezpieczny jak przysięga bez świadków.
Vegas nie brzmiało już jak żart.
Brzmiało jak pokusa.
Na pokładzie od razu uderzyło go przyjemne chłodne powietrze kontrastujące z dusznym, oblepiającym Nowy Jorkiem. Prywatny jet był dokładnie taki, jakiego chciał: minimalistyczny, ale wystarczająco luksusowy, by nie przypominać standardowego środka transportu. Białe, skórzane fotele. Złote detale. Ciężkie zasłony w oknach i przyciemnione światło, które nadawało wnętrzu atmosfery późnej nocy, nawet jeśli słońce było jeszcze wysoko.
Zaire zrzucił kurtkę na jeden z foteli i od razu podszedł do barku. Otworzył lodówkę, sięgnął po zimną butelkę szampana i bez słowa zdjął folię oraz korek, który wystrzelił cicho, bez spektakularnego huku. Nie potrzebował dramatów. Wystarczał mu ten, który sam niósł ze sobą.
Usłyszał jej kroki. Drobne, szybkie. Wsunęła się do środka jak powietrze, pewna siebie i odurzająca. Spojrzał na nią przez ramię. Ta spódniczka. Te kabaretki. Ten cholerny błysk w oczach, który mówił, że nie ma już odwrotu.
Patrzył, jak bierze łyk szampana, a potem opada na jeden z foteli naprzeciwko. Noga założona na nogę. Półuśmiech. Diabeł ubrany w skórę i kabaretki, który właśnie sprzedał duszę, albo kupił jego.
Usiadł naprzeciw niej, rozparty, z kieliszkiem w dłoni i tym samym spojrzeniem, które w jej garderobie miało na końcu dłoń na jej udzie i jej jęk między jego zębami. Ale teraz było coś więcej.
Zaire przechylił kieliszek i jednym, długim łykiem wypił połowę. Otarł dolną wargę kciukiem, zostawiając na nim błysk szampana i uśmiech, który zwiastował katastrofę w najpiękniejszym możliwym wydaniu. Patrzył na nią bez mrugnięcia. Na jej rozchylone usta, spojrzenie jak u kota, który właśnie zamierza złapać mysz… i ją wypuścić. Dla zabawy.
— Trzeba mieć o czym pisać teksty, nie? — mruknął. — Seks, ucieczki, dramaty, pierścionki z automatu. Ludzie łykają każdy wers, jeśli wiedzą, że boli naprawdę.
Podniósł się powoli, przeszedł przez kabinę i oparł biodrem o stolik tuż przy niej. Pochylił się, nachylając tak blisko, że czuła jego oddech, ciepły, lekko alkoholowy, pachnący czymś droższym niż całe jego ego. Przesunął knykciami po jej kolanie, tuż przy pasku kabaretek. Nie śpieszył się.
OdpowiedzUsuń— Zrobią z nas mit. Wydarzenie roku. „Zaire Carter i Sloane Fletcher uciekli do Vegas i wrócili z jointem, bagażem emocjonalnym i kontraktem małżeńskim.” Samo będzie się pisało.
Uśmiechnął się krzywo, tym razem już bez cynizmu. Tak, bawiło go to. Wszystko. Ten lot, ten pomysł, ta piekielna kobieta, która siedziała przed nim z miną, jakby już wygrała w pokera, w którego dopiero mieli zagrać.
— I właśnie o to chodzi, Sloane. Nikt nie zapamiętuje spokojnych piosenek. Tylko te, które są rozpięte między pragnieniem a katastrofą. Jak my.
Zaire zniżył się powoli, kucając tuż przed nią, jakby to, co miało nastąpić, było rytuałem — czymś, co wymagało celebracji. Cichy szelest skóry jego kurtki rozbrzmiał w kabinie, kiedy sięgnął do kieszeni i wyjął z niej małą, przezroczystą strunówkę. Przez moment obracał ją między palcami, nie spuszczając z niej wzroku, jakby badał jej reakcję, zanim jeszcze cokolwiek zrobił.
W środku były dwie drobne tabletki, różowe, niepozorne, ale oboje wiedzieli, że to nie były zwykłe pastylki. Wysypał jedną na dłoń, bez słowa wsunął ją do ust i przełknął wolno, jakby smakował samą chwilę. Drugą zatrzymał między palcem wskazującym a kciukiem i uniósł, pokazując jej ją jak obietnicę, kuszącą, niegrzeczną.
— Tylko jedna — powiedział cicho, niemal szeptem, tak niskim i aksamitnym, że zdawał się wnikać pod skórę.
Położył tabletkę na języku, zbliżył się wolno, jego palce musnęły wewnętrzną stronę jej uda, zanim druga dłoń wsunęła się na kark, jakby chciał ją tam przytrzymać. Oddechy zlały się w jedno, ciepłe i urwane od napięcia. I wtedy… ich usta się zetknęły. Pocałunek był powolny, wilgotny, przesiąknięty tą dziwną intensywnością, która pojawia się, kiedy pragnienie miesza się z kontrolą. Przekazał jej tabletkę, ale zostawił na ustach znacznie więcej, smak obietnicy, dotyk języka, ledwie uchwytny jęk.
Odsunął się o milimetry, wciąż tak blisko, że czuła każdy jego wdech.
— Teraz jesteś moja — szepnął. — Choćby tylko na kilka godzin. I zamierzam wykorzystać każdą minutę.
Zaire
Zaire znał tę wersję Sloane. Tę z pazurem i prowokacją, z uśmiechem, który był ostrzejszy niż nóż, i spojrzeniem, które potrafiło podpalić. I właśnie dlatego, zamiast łagodnie odwzajemnić pocałunek, złapał ją za kark, nie brutalnie, ale zdecydowanie i pogłębił go z wyraźnym komunikatem: nie tylko pozwala, ale prosi o więcej. W jego ruchach nie było krzty niepewności. Tylko chęć pokazania, że naprawdę należała do niego. Przynajmniej dzisiaj.
OdpowiedzUsuńPodczas gdy parkiet wirował wokół nich, a muzyka zdawała się pulsować w rytmie ich ciał, jego usta przeniosły się na linię jej szczęki, muskając ją zmysłowo, aż do ucha.
Zsunął ręce wzdłuż jej boków, znów zatrzymując je na biodrach. Przyciągnął ją mocniej. Jakby nie chciał, żeby choć na sekundę istniała między nimi przestrzeń. I choć nie powiedział tego głośno, czuć było, że kontrola wymyka się spod jego palców, właśnie dlatego zaczął działać szybciej. Zawsze, gdy coś zaczynało znaczyć zbyt wiele, Zaire reagował instynktem. Wiązał mocniej. Dotykał dłużej. I upewniał się, że nie zostanie z niczym.
A Sloane… Sloane pozwalała. Grała w tę grę, jakby znała wszystkie zasady, choć nie do końca była pewna, czy nie przegra czegoś więcej, niż tylko wieczoru. Ale ta noc była jej. Oni byli jej. I jeśli miała coś udowodnić, sobie, jemu, Jamesowi, właśnie teraz to robiła.
Ciała na parkiecie wirujące wokół nich przestały mieć znaczenie. Klub zniknął. Byli tylko oni. I duma, i zemsta, i niebezpieczna gra, która mogła się skończyć na dwa sposoby, spaleniem albo uzależnieniem.
W tłumie pojawił się jeden z ludzi Zaire’a, wysoki, z diabelskim uśmiechem, którego Sloane kojarzyła z poprzednich imprez. Typ zawsze pojawiał się wtedy, gdy miało się zacząć „naprawdę”. Przecisnął się przez tłum i podszedł do nich z ledwie zauważalnym uśmiechem, pochylając się do ucha Zaire’a.— Mamy coś na lepszy klimat. VIP-room czeka.
VIP-room był półmroczną enklawą, odciętą od hałasu reszty klubu ciężkimi kotarami. Czuć tam było alkohol, perfumy z najwyższej półki i coś jeszcze, coś metalicznego i niepokojącego, co zostawało na języku, zanim cokolwiek wzięło się do ust.
Sloane ledwie przekroczyła próg. Światła były przytłumione, różowo-niebieskie refleksy cięły przestrzeń jak w sennym klipie. Zaire usiadł na kanapie, nonszalancko opierając się o podłokietnik. Ktoś już rozłożył lusterko, ktoś inny właśnie kończył dzielić kreski, jakby to była najnormalniejsza czynność tego wieczoru. Fiolka z tabletkami trafiła w dłoń Zaire’a, a on bez słowa podał ją Sloane.
Sięgnęła.
Ale dłoń nigdy nie dotarła do celu.
Ktoś złapał ją za przedramię. Mocno, zdecydowanie. Zanim zdążyła się odwrócić, została pociągnięta na bok, stanowczo, ale bez szarpania. James. Pojawił się znikąd, jak cień, który od zawsze wiedział, gdzie się czaić. Doprowadził ją kilka kroków dalej, za drzwi, z dala od oczu gości i uśmiechów ludzi, którzy niczego nie widzieli, albo udawali, że nie widzą.
— Co ty, kurwa, wyprawiasz? — jego głos był cichy, ale twardy. Żadnych uprzejmości. Żadnego udawania. — Znowu? Serio?
Spojrzał jej w oczy, nie kryjąc wściekłości. Nie teatralnej, nie pokazowej. Prawdziwej. Bo nie był tu jako ochroniarz. Nie teraz. Miał dość.
— Zgubiłaś rozum? To ma być odreagowanie, czy plan na samobójstwo? — Jego głos był niski, chropowaty, przesycony złością i rozczarowaniem. Spojrzał na nią, jakby nie dowierzał w to, co przed chwilą zobaczył.
— Już zapomniałaś co się działo na ostatniej imprezie, Fletcher? Tak szybko?
Przez moment milczał. W jego oczach było coś więcej niż złość, frustracja, zmęczenie, może nawet… lęk.
— Wciągasz się w to, jakbyś nie wiedziała, czym to się kończy. Do cholery, Sloane.
Jego wzrok przesunął się po jej twarzy, jakby szukał w niej tej wersji Sloane, która potrafiła przyznać, że się pogubiła.
Po raz pierwszy nie miał w sobie żadnego miękkiego tonu. Żadnej pobłażliwości. Patrzył, jakby widział ją przez inny filtr. Nie jak gwiazdę, nie jak dziewczynę, której trzeba pomagać. Jak kogoś, kto właśnie trzyma bombę i zaraz ją odpali. Przysunął się bliżej, aż poczuła jego oddech na twarzy. Między nimi było napięcie ostre jak żyletka.
OdpowiedzUsuń— Myślisz, że Zaire się przejmie, kiedy coś ci się stanie? Kiedy się odetniesz od rzeczywistości i przestaniesz kontrolować? Myślisz, że będziesz z nim bezpieczna, że nie będzie próbował tego wykorzystać? — Zapytał ostro, szeptem, niemal bezgłośnie. Nie odwracał wzroku. Nie uciekał spojrzeniem. Patrzył, jakby nie wiedział, czy uda mu się ją jeszcze zatrzymać.
Spojrzała na niego, wciąż zszokowana tym, jak szybko pojawił się obok.
— Dopóki tu jestem, nie weźmiesz ani grama. Ani jednej cholernej tabletki.
W jego oczach nie było litości ani ciepła. Ale była troska, ta najgorsza, najbardziej nieznośna, bo prawdziwa.
JH
James zamarł.
OdpowiedzUsuńNie dlatego, że był zaskoczony. W jego oczach – ciemnych, spokojnych w sposób niemal nienaturalny – nie było miejsca na zaskoczenie. Było w nich coś znacznie gorszego: pewność. Spodziewał się tego. Znał Sloane zbyt dobrze, by sądzić, że wybierze inaczej. Wiedział, że nie powstrzyma jej ani słowem, ani ostrzeżeniem, ani cieniem żalu w głosie. A jednak coś w jego spojrzeniu pękło, kiedy zobaczył, jak wystawiła język i ułożyła na nim tabletkę. Małe różowe serduszko, niewinne tylko z pozoru.
Połknęła ją z wyzywającą lekkością. Demonstracyjnie. Z oczami wlepionymi w jego twarz. Jakby mówiła: nie masz już żadnej władzy. I miała rację.
Wypuścił powietrze powoli. Bez słowa. Bez westchnienia. Bez cienia emocji. Ale coś w nim drgnęło – niewidzialnie, głęboko, cicho. Jakby wewnętrzny kompas stracił kierunek.
Sloane nie wiedziała – nigdy jej o tym nie mówił – że jego zadanie nie kończyło się na odpieraniu paparazzich i sprawdzaniu wyjść ewakuacyjnych. Nie wiedziała, że w pliku, który dostał od Marie, pod jej nazwiskiem zapisano jedno dodatkowe zdanie: „Trzymać ją z dala od narkotyków...”
Udawało mu się to do chwili, w której pojawił się Zaire i otworzył drzwi, przez które James tak długo nie pozwalał jej przejść.
Wytrzymał jej spojrzenie. Twarde. Dumne. Podbite prowokacją. Ale jego własne stawało się z sekundy na sekundę coraz bardziej puste. Oczy, w których jeszcze poprzedniej nocy tliło się coś więcej, ciepło, niepewność, ostrożna troska, teraz wygasały. Ciemniały. Było w nich coś nieodwracalnego.
Przymknął powieki na ułamek sekundy. Wystarczająco długo, by pozwolić sobie odpuścić. Nie jej. Sobie. Tamten wieczór. Tamtą kanapę. Tamto złudzenie.
Kiedy znów spojrzał na Sloane, był już innym człowiekiem.
— Gratulacje, Fletcher — powiedział cicho. Bez cienia ironii. Bez gniewu. Tonem, który brzmiał bardziej jak wyrok niż komentarz.
— Masz swoją noc. Masz swoje towarzystwo.
Głos miał spokojny. Nienaturalnie opanowany. Ostry jak zimny nóż. Nie próbował już niczego tłumaczyć. Nie próbował jej ratować. Nie tym razem.
Zrobił krok w tył. Powoli. Jakby każda dodatkowa sekunda w jej pobliżu była decyzją, której nie mógłby już cofnąć.
— Przekraczaj granice. Baw się. — Wzruszył ramionami, nie patrząc jej już w oczy. — Zaire cię złapie, prawda?
Cichy śmiech, zupełnie pozbawiony rozbawienia, wyrwał się z jego gardła. Ledwie słyszalny. Ostatni dźwięk człowieka, który coś traci. Spojrzał na nią raz jeszcze. Usta – obce. Oczy – nieznajome. Ciało, które znał w kontekście zupełnie innym niż to, w jakim chciała mu je dziś pokazać. Nie zostało w niej nic z dziewczyny, z którą zasnął w poprzednią noc. Ani z tej, którą próbował chronić.
— Rób, co chcesz, Sloane. — Głos mu nie zadrżał. — Ale jeśli jeszcze kiedyś spojrzysz na mnie w ten sposób… upewnij się, że naprawdę chcesz wiedzieć, co się stanie, gdy przestanę się przejmować.
Nie uniósł głosu. Nie zacisnął pięści. Nie wykonał żadnego gwałtownego gestu. A mimo to w tych słowach była przestroga. Taka, której nie wypowiada się dwa razy.
Wyprostował się. Wracając do wyuczonej pozycji służbowej , tej samej, którą przybierał obok niej przez miesiące. Stał tak setki razy, ale jeszcze nigdy ten gest nie był tak pusty.
Odwrócił się. Bez pożegnania. Bez ostatniego spojrzenia. Nie próbował jej już zatrzymać.
Zniknął z pola jej widzenia. Po prostu… odszedł.
Ale nie miał w sobie dość okrucieństwa, by naprawdę ją zostawić.
Nie po tym, co właśnie połknęła.
Nie w tym miejscu. Nie z tymi ludźmi.
Zaszył się w cieniu, poza zasięgiem jej wzroku. Tam, gdzie nikt nie patrzył. Ale nie spuścił jej z oczu nawet na sekundę. Mimo zawodu, mimo złości – mimo wszystkiego.
Bo wbrew pozorom, on wciąż jeszcze się przejmował.
JH
Zaire nie odpowiedział od razu. Jeszcze przez moment trzymał twarz przy jej ustach, czołem niemal dotykając jej skroni. Czuł, jak jej oddech miesza się z jego, nieregularny, rozgrzany, bardziej pożądaniem niż używkami. Zamknął oczy na ułamek sekundy, chłonąc tę chwilę, jakby była preludium do piekła, które sam postanowił wywołać.
OdpowiedzUsuń— Szczerze? — mruknął, głosem zbyt spokojnym jak na słowa, które za chwilę padły. — Plan był prosty. Ukraść cię, zamieszać ci w głowie, przelecieć w kabinie jeta i sprawić, żebyś już nie chciała nikogo innego.
Odchylił się powoli, uśmiechając się tym swoim półuśmiechem, który był bardziej niebezpieczny niż cokolwiek, co mieli ze sobą w tych małych woreczkach.
— A ślub… Cóż. Nazwijmy to artystycznym performance’m. Skandalem, który się dobrze sprzeda. Nawet jeśli nie przeżyjemy razem miesiąca, twoje imię będzie po mojej stronie kontraktu.
Zsunął się lekko w bok, pozwalając jej złapać oddech. Ale jego dłoń nie zeszła z jej uda. Błądziła powoli, zmysłowo, bardziej jakby ją malował niż dotykał. W jego ruchach nie było ani odrobiny pośpiechu. Zupełnie jakby nie lecieli do Vegas na ślub, tylko w niekończącą się trasę koncertową, która zaczynała się właśnie teraz, od ich własnego, prywatnego intro.
— Ludzie muszą mieć o czym pisać. My musimy mieć o czym śpiewać — dodał ciszej. — A ty… Ty jesteś tekstem, który mógłbym zapętlać bez końca.
Uniósł kieliszek i stuknął lekko w jej, zanim opróżnił go jednym łykiem. Alkohol rozlał się w gardle, ale nie gasił ognia. Był tylko iskrą dorzuconą do środka.
— Vegas, Fletcher. Będą o nas mówić. Będą nas przeklinać. A potem będą cytować nasze wersy. Bo nie ma nic lepszego niż historia, która zaczyna się grzechem.
Oparł się wygodnie, patrząc na nią jak na coś, czego jeszcze nikt nie miał odwagi dotknąć naprawdę.
Ale on miał.
I właśnie to zamierzał zrobić.
Zaire
James usłyszał każde jej słowo, choć wypowiadała je, jakby go tam już nie było. Jakby wyrzucając z siebie tę tyradę, próbowała też wyrzucić jego. Wyrzucić wspomnienie jego dłoni na jej ramieniu Obecności, która, choć pozornie zawodowa, zdążyła odcisnąć się nim głębiej, niż chciał przyznać.
OdpowiedzUsuń“Tego chciałeś, prawda?”
Nie. Nie tego.
Ale nie próbował jej zatrzymać. Nie zareagował, nie podszedł, nie powiedział, że się myli. Bo może właśnie na to zasługiwała, na tę ciszę, która odbijała się od ścian jak najcięższy z wyrzutów.
Zostawiła go między zdaniami. Z taką łatwością, jakby nigdy nic nie znaczył. Jakby nie był tym, który zbierał ją z podłogi. Jakby nie znał liczby jej tatuaży i blizn. Jakby nie wiedział, jak wygląda, kiedy naprawdę płacze.
Nie odprowadzał jej wzrokiem. Ale słyszał stukot jej szpilek, oddalający się od niego, kawałek po kawałku.
Nie zniknął z klubu.
Nie potrafił.
Obserwował z dystansu. Niewidzialny dla niej, ale obecny. Z każdym kolejnym drinkiem, z każdą kolejną próbą rozproszenia bólu czuł, jak coś w nim się kurczy. Jakby jej samozniszczenie wciągało też jego, krok po kroku. Nie był tu już jako ochroniarz. Nie miał obowiązku. Ale sumienie nie pozwalało mu odejść.
James zauważył to pierwszy. Sposób, w jaki zniknęła z loży, nie mówiąc ani słowa. Zaire coś mówił, ktoś inny się śmiał, butelki obijały się o siebie jak dzwonki pogrzebowe. I nikt nie zwrócił uwagi, że ona zniknęła. Jakby jej nie było. Jakby nie miało to żadnego znaczenia.
On patrzył. I to wystarczyło.
Zobaczył, jak prześlizguje się przez tłum, z kieliszkiem w dłoni, bosa niemal w swojej pewności, choć w środku, James wiedział, była zupełnie rozbita. Szedł za nią w milczeniu. Powoli. Z dystansem. Jak cień, który nie miał prawa istnieć, ale nie mógł się od niej odczepić.
Wyszedł na taras chwilę po niej. Otworzył drzwi bezgłośnie, pozwalając, by chłodne powietrze uderzyło go w twarz.
A potem ją zobaczył.
Stała przy barierce. Opierała się na niej obiema dłońmi. Wychylona do przodu. Głowa pochylona lekko w dół. Jakby patrzyła na świat z góry. A może oceniała odległość. Może sprawdzała, ile to metrów. Ile sekund spadania. Czy byłby krzyk. Czy byłby szum.
James nie poczuł własnego kroku. Ani następnego. Serce miał w gardle, dłoń zacisnęła się, jakby przygotowywał się do uderzenia. Ale nie to zrobił.
Złapał ją.
Jedną ręką objął ją w pasie, drugą chwycił jej nadgarstek, jakby mogła mu się wymknąć, jakby była zrobiona ze szkła i zła decyzja mogła ją rozsypać.
— Sloane! — warknął cicho, z zaciśniętym gardłem, kiedy przyciągnął ją w tył, odrywając od tej przeklętej barierki. — Co ty, do cholery, robisz?
Nie pozwolił jej się otrząsnąć. Nie czekał, aż rzuci kolejną prowokację, aż zadrwi, uśmiechnie się albo odwróci wzrok z tą całą pozorną nonszalancją, która jeszcze przed chwilą była jej zbroją. Nie miał na to siły. I nie miał już zamiaru brać udziału w tym teatrze.
Złapał ją za dłoń. Mocno, ale nie brutalnie. I zanim zdążyła zaprotestować, wyprowadził ją z tarasu.
Przeszli przez salę VIP tak, jakby nic się nie wydarzyło, choć wszystko się wydarzyło. Sloane szła za nim, wyprostowana, milcząca. Nie spojrzała na Zaire’a. Nie spojrzała na nikogo. Może dlatego, że wiedziała, co zobaczy — że nikogo nie obchodziło, że zniknęła. Że była jedynie ozdobą na sofie, która akurat zniknęła z kadru. I teraz wracała, ale nie z tym, z którym powinna. Z tym, który widział zbyt wiele.
James nie puścił jej dłoni nawet wtedy, gdy mijali ochronę.
UsuńParking był chłodny. Pusty. Jak backstage całego wieczoru, w którym błyskotki opadały, a światło jarzeniowe było jak klaps w twarz.
Zbliżyli się do zaparkowanego czarnego SUV-a. James otworzył drzwi pasażera i odsunął się na bok.
— Wsiadaj.
To jedno słowo nie zostawiało przestrzeni na negocjacje. Ani cienia żartu. Ani śladu emocji.
Sloane patrzyła na niego przez moment. Może szukała w nim czegoś znajomego. Tego mężczyzny, który dzień wcześniej przykrywał ją kocem. Tego, który pozwalał jej płakać. Tego, który nigdy nie patrzył z góry.
Wsiadła.
Drzwi zatrzasnęły się za nią z głuchym dźwiękiem. James zajął miejsce za kierownicą. Nie spojrzał na nią. Nie zadał pytania. Odpalił silnik i włączył nocne światła.
Gładko włączył się do ruchu. Miasto za szybami ciągnęło się jak film, który już ich nie dotyczył.
Tym razem to on milczał.
JH
James milczał. Ręce miał zaciśnięte na kierownicy tak mocno, że knykcie pobielały. W lusterku wstecznym widział jej oczy – bezczelne, rozedrgane, uparte. Jak zawsze. Jak wtedy, gdy pierwszy raz ją poznał i pomyślał, że to nie będzie łatwe zlecenie. Ale jeszcze nie wiedział, że będzie aż tak trudne. Że stanie się osobistą granicą między nią a jej własnym autodestrukcyjnym instynktem.
OdpowiedzUsuńZacisnął szczękę.
„Chciałam tylko popatrzeć.”
James odetchnął przez nos. Krótko. Twardo.
— Patrzyłaś za długo — odpowiedział spokojnie, niemal obojętnie, ale w tej obojętności coś trzaskało od środka.
Jej ton, to rozkapryszenie, te teatralne westchnięcia, znał to na pamięć.
Nie odezwał się, kiedy wspomniała o matce. Wiedział o niej wszystko. Za dużo. Za wiele, jak na ochroniarza. Wystarczająco, żeby zrozumieć, dlaczego cisza ją tak mierziła.
— Nie kara — rzucił w końcu. Cicho. — Milczę, żeby nie powiedzieć czegoś, czego później będę żałował.
Włączył radio. Bas wypełnił przestrzeń. Jakiś melancholijny utwór, który zupełnie nie pasował do ich stanu. Ale nie zmienił stacji. Przekręcił pokrętło głośniej.
— Zwolniłaś mnie. Jasne. Ale dopóki nie znajdą nikogo, kto nie pozwoli ci umrzeć w pięknym stroju na oczach tłumu, to jesteś na mnie skazana. — Spojrzał w lusterko, w jej kierunku. Nie długo. Nie zbyt emocjonalnie. Ale wystarczająco, żeby wiedziała, że nie żartuje.
— Więc może nie planowałaś się zabić. Ale daj mi chociaż sekundę wierzyć, że jak się wychylasz za barierkę po pigułce, to mogę cię jeszcze stamtąd zabrać, zanim się roztrzaskasz.
Jego głos był spokojny. Zimny. Ale pękał od środka. I to też było widać. Właśnie dlatego, że mówił to tak cicho. Tak bezpretensjonalnie.
— I nie dlatego, że to moja praca. Nie tylko dlatego.
James nie powinien był tego mówić.
Zorientował się od razu, jak tylko te słowa opuściły jego usta. Nie dlatego, że nie były prawdziwe, właśnie dlatego, że były.
Zerknął na nią w lusterku. Przez sekundę. Może dwie. Rozłożona na tylnym siedzeniu, oparta o drzwi, z twarzą zwróconą ku szybie.
James westchnął. Z ulgą i irytacją jednocześnie. Uznając, że była zrobiona wystarczająco mocno, żeby i tak niczego nie zapamiętać. I dobrze. Nie miała słyszeć tych słów. Nigdy.
Zjechał na najbliższy drive thru. Nie pytał, co chce. Zamówił dla niej dużą colę i butelkę wody, które przyjęła bez marudzenia. Jechał dalej w milczeniu, tylko muzyka z radia wypełniała przestrzeń między nimi.
W końcu wjechał do podziemnego parkingu pod jej apartamentowcem. Zgasł silnik, zgasło światło. James wysiadł pierwszy, otwierając tylne drzwi, zanim zdążyła je sama kopnąć. Nie powiedział ani słowa. Prowadził ją przez korytarze w milczeniu, znów w trybie ochroniarza, jakby wrócił na autopilota, chociaż wszystko w nim krzyczało, że ta noc przekroczyła każdą możliwą granicę.
Zatrzymali się przy windzie, potem przy drzwiach apartamentu. James otworzył drzwi i ruszył za nią do środka, jakby chciał się upewnić, że grzecznie zaśnie. Z jakiegoś idiotycznego poczucia obowiązku.
— Weź zimny prysznic — powiedział. Nie prosił. Nie rozkazywał. Mówił tak, jak się mówi do kogoś, komu chce się pomóc, ale komu nie ufa się już na tyle, by zostawić go samemu sobie.
JH
James stał oparty o framugę, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Obserwował ją uważnie, jakby próbował ocenić, ile jeszcze zostało w niej zdrowego rozsądku. Mógł się łudzić, że już schodziła, że zaraz zaśnie gdzieś na kanapie i będzie miał chwilę spokoju, ale jej oczy wciąż błyszczały tym charakterystycznym szklistym światłem, a ciało było zbyt niespokojne, zbyt sprężone. Wciąż była na wyraźnym haju. I to nie był moment, w którym mógł się zrelaksować.
OdpowiedzUsuń— Nie rób tego, Sloane.
Głos miał niski, spokojny. Ale w tym spokoju czaiło się napięcie. Coś ciężkiego, podszytego zmęczeniem.
Zrobił kilka kroków w jej stronę. Wolno. Jakby upewniał się, że nie przekracza granicy, której nie powinien przekraczać. Ale też jak ktoś, kto był już zbyt zmęczony, żeby się cofać.
— Jesteś wykończona. I pod wpływem czegoś, czego nie jesteś w stanie nawet nazwać.
Nie było w tym tonu odtrącenia. Było ostrzeżenie. To, które nie przyszło w formie krzyku, tylko szeptu między linijkami. Wiedział, że nie skończyła na tej jednej tabletce.
Zatrzymał się przed nią. Patrzył w dół, w jej oczy, oczy, które znał zbyt dobrze. I w których mimo błysku wyzwania było coś jeszcze. Coś kruchego. Coś, co pękało właśnie wtedy, kiedy ona robiła się najbardziej bezczelna.
Wiedział, co robiła. Jak testowała granice, bawiła się cienką linią między tym, czego chciała, a czego nie powinna dostać. Potrafiła być jak ogień. I nie tylko dlatego, że mogła kogoś spalić. Raczej dlatego, że przy niej zawsze można było się poparzyć.
— Zrób mi tę przysługę i po prostu idź pod ten cholerny prysznic. Nie musimy wszystkiego zamieniać w teatr.
James stał nieruchomo, gdy próbowała odgrywać swoją kolejną scenę. Zmęczoną, ale wciąż upartą Sloane Fletcher w wersji „wszystko mam pod kontrolą”, choć wyraźnie nie miała. Znał ten schemat aż za dobrze. Rozpoznawał każdą fazę: od zuchwałości, przez ironię, po teatralną rezygnację.
Patrzył, jak próbuje ściągnąć zawiązane ciasno wokół łydek paski szpilek. Palce jej drżały, każdy ruch był zbyt gwałtowny lub zbyt rozkojarzony, jakby przez materiał przebijały się resztki impulsów, które nie docierały tam, gdzie powinny. Próbowała się nie złościć, ale frustracja rosła, aż w końcu westchnęła z rezygnacją i opadła na podłogę. Usiadła na chłodnych kafelkach, z jednym butem ledwie rozsznurowanym, drugim nietkniętym. Spojrzała w górę z miną bezradną, choć złośliwość czaiła się jeszcze gdzieś w kącikach jej ust.
James nie skomentował. Kucnął obok niej i bez słowa zabrał się za paski. Odpiął but jeden, potem drugi. Odstawił je ostrożnie na bok, byle nie przeszkadzały. Jej stopy musnęły zimne płytki, ale już się nie opierała. Milczała, co było w jej przypadku wymowne.
Pomógł jej wstać i zaprowadził do łazienki. Nie trzymał jej mocno, ale był blisko, wystarczająco, by w razie czego złapać, gdyby się zatoczyła. Nie pytał, czy chce. Nie dawał opcji „nie”.
Ciemny marmur odbijał tylko przygaszone światło. Spojrzała na niego pytająco, nieco wyzywająco, wciąż gotowa podważać jego decyzje.
— Nie żartuj sobie i nie kombinuj — powiedział spokojnie. — Chłodny prysznic szybciej sprowadzi cię na ziemię.
Stała przez moment, jakby kalkulowała, czy ma dość siły, by go zignorować. Ale nie miała. Zrobiła pół kroku. Potem jeszcze jeden.
James pochylił się i odkręcił wodę, najpierw letnią, znośną, żeby jej ciało miało czas na przyzwyczajenie się do chłodu, a potem chłodniejszą, taką, która mogła ją choć trochę orzeźwić. Materiał sukienki przylgnął do jej ciała w sekundzie, rysując się na niej jak mokra mgła. Sam stał w taki sposób, by uniknąć strumienia. Nie patrzył. Zamknęła oczy, kiedy pierwsze krople trafiły na jej ramiona, kark, twarz. Westchnęła przeciągle. Strużki wody przecinały ciszę jak równoległe linie. Jej spojrzenie, rozmazane przez wodę, ale skupione na nim, ani trochę nie pasowało do dziewczyny, która kilka godzin temu niemal dała się pogrzebać na tarasie. Woda spływała powoli po jej szyi i łopatkach, chłodna i cicha.
UsuńOdruchowo, jakby wbrew sobie, uniósł rękę i zgarnął jej mokre włosy z czoła. Zrobił to instynktownie, bez kalkulacji. Palcami przeciągnął jej pasmo za ucho. Mokre, ciężkie od wody, kleiło się do skóry. Kiedy spojrzała na niego, na moment wstrzymał oddech, bo w jej oczach, mimo narkotykowego zamglenia, mimo szaleństwa tej nocy, było coś więcej. Zmęczenie. Zagubienie. I to coś, co widział już wcześniej. Gdzieś między butelką a krzykiem.
Zerknął na termostat przy ścianie i bez słowa przekręcił pokrętło. Stopniowo. Powoli. Letnia woda zaczęła chłodnieć, z każdą sekundą przywracając rzeczywistość. Nie szokowała, nie była lodowata, nie miała jej uderzyć w twarz. Miała wyciszyć. Obudzić. Zdjąć z niej resztki sztucznego szczęścia.
— Oddychaj — rzucił cicho. — Powoli. Nie spiesz się.
Został. Jeszcze chwilę. Nie patrzył na jej sukienkę, która teraz była przezroczysta. Nie koncentrował się na tym, jak blisko stali. Jak łatwo byłoby teraz zapomnieć o wszystkim.
Bo to nie była ta chwila.
To była ta, w której miał jej pomóc wrócić. Choćby tylko na moment. Choćby tylko do rana.
JH
James nie pamiętał, kiedy dokładnie to się zaczęło. Kiedy granica między jego obowiązkiem a czymś bardziej osobistym zaczęła się rozmywać. Kiedy z ochroniarza, mającego pilnować Sloane przed natarczywymi fanami, przed paparazzim w krzakach i nieproszonymi gośćmi, stał się kimś, kto po koncertach przykrywał ją kocem, kiedy zasypiała na sofie.
OdpowiedzUsuńNie pytał o pozwolenie, nie oczekiwał podziękowania. Po prostu… robił to. Tak samo, jak teraz – z cichym westchnieniem, jakby dokładnie wiedział, że nie zdejmie tych cholernych szpilek sama.
Z czasem ta troska stała się dla niego dziwnie naturalna. Przychodziła bez wysiłku. Jak instynkt. Niewymuszona, pozbawiona oczekiwań. Po prostu… chciał, żeby było jej wygodnie, żeby nie zmarzła, żeby zasypiała spokojnie, żeby nie musiała sama walczyć z ciężarem, który dźwigała.
To nie było profesjonalne. I zdecydowanie nie mieściło się w umowie. Ale nie potrafił się z tego wycofać. Nawet jeśli wiedział, że to wszystko prowadziło do miejsca, z którego nie będzie już powrotu.
James zaprowadził ją do łazienki, nie dlatego, że jej nie ufał. A może właśnie dlatego.
Nie ufał, że w tym stanie o siebie zadba. Nie ufał pigułce, którą połknęła z takim demonstracyjnym uśmiechem.
Nie mówił nic. Nie oceniał. Nie wytykał, nie moralizował. Po prostu był. Kiedy przekroczyli próg łazienki. Stał tuż przy kabinie, oparty o zimną kaflową ścianę, wzrokiem przesuwając po jej sylwetce. Sprawdzał, czy stoi stabilnie. Czy nie drży. Czy woda nie jest za ciepła, bo przecież miała schłodzić jej ciało, złagodzić efekty tego, co wzięła. I równie odruchowo, sięgnął dłonią do jej czoła i zgarnął przylepione do skóry włosy, przesuwając je na bok.
James przez chwilę milczał, wpatrując się w ich splecione dłonie, jakby sam nie wiedział, kiedy i dlaczego pozwolił na ten gest. Nie próbował się wyrwać, nie odsunął, ale też nie odwzajemnił uścisku w pełni. Jakby balansował na cienkiej granicy, której nie chciał, lub nie mógł, przekroczyć.
Słysząc jej pytanie, nie poruszył się nawet o milimetr. „Co my robimy, James?”
Nie odpowiedział. Zamiast tego, opuścił wzrok, jakby skupiał się na czymś zupełnie innym, a potem sięgnął znów do kurka i przekręcił go odrobinę. Strumień wody stał się chłodniejszy.
Nie drastycznie, ale wyczuwalnie. Wystarczająco, by sprowadzić ją jeszcze niżej z tego różowego pułapu, na którym wciąż zawieszone były jej myśli.
Zauważył, jak się wzdrygnęła. Subtelnie, prawie niezauważalnie, ale on to dostrzegł. Przez ułamek sekundy poczuł wyrzuty sumienia, że może przesadził, ale nie wycofał się. Miała wrócić do siebie. Nie tylko fizycznie.
Pozwolił jej jeszcze chwilę ściskać jego dłoń. Tę jedną, cichą, surową formę bliskości. A potem bardzo powoli się wyswobodził. Nie szarpnął, nie urwał kontaktu gwałtownie. Rozluźnił palce i cofnął rękę, zakręcił wodę, sięgną po ręcznik leżący na wieszaku i bez słowa narzucił na jej plecy. Ciepły, suchy materiał przylgnął do jej mokrej skóry, kontrastując z chłodną wodą. Zawahał się przez moment, jego palce zatrzymały się na linii jej łopatek. I znów się cofnął.
— Woda już zrobiła swoje. Reszta zależy od ciebie. — Powiedział cicho.
Nie czekał, aż odpowie. Nie oglądał się. Zostawił ją w łazience z powoli schnącym ręcznikiem i stukającą cicho wodą spływającą z jej sukienki. Wyszedł, zamykając drzwi za sobą z delikatnym kliknięciem.
Nie był pewien, czy zrobił dobrze. Ale miał nadzieję, że zimny prysznic pomógł jej trzeźwiej myśleć.
A raczej…
Chciał w to wierzyć.
Drzwi łazienki zamknęły się za nim cicho, niemal bezgłośnie, ale echo chłodnej ciszy, którą zostawił po sobie, zdawało się rozlewać po całym apartamencie.
UsuńJames przeszedł kilka kroków, nie kierując się nigdzie konkretnie. Potrzebował dystansu. Od niej, od siebie, od tej chwili, która znów pociągnęła ich za granicę, której nie powinni przekraczać. Przeszedł do kuchni i zatrzymał się, opierając ręce na blacie. Ugiął lekko ramiona, pochylając się nad zimnym marmurem. Wziął głęboki wdech przez nos i wypuścił go powoli przez usta. Czuł napięcie w barkach, jakby każda emocja, której nie wypowiedział na głos, spływała do mięśni.
Nie powinien był tam zostać tak długo. Nie powinien był pozwolić sobie na bliskość. Ale coś w jej spojrzeniu… w tej ciszy, bez prowokacji i masek, zatrzymało go. I właśnie to było najgorsze. Ta wersja Sloane, która nie walczyła. Która tylko trzymała go za rękę i szeptała pytania, na które sam bał się odpowiedzieć.
Przeszedł przez salon, włączył jedną z bocznych lamp, aby nie siedzieć w zupełnej ciemności. Apartament zyskał ciepły blask, ale jego twarz pozostała w półcieniu. Usiadł na krawędzi kanapy. Oparł łokcie na kolanach, przetarł twarz dłońmi. Przez chwilę po prostu siedział. Bez ruchu. Bez słowa.
Nie sądził, że będzie to tak trudne. Wracając do tej pracy, nawet na chwilę, wiedział, że nie będzie lekko. Ale nie przewidział, że to wszystko wróci z taką siłą. Emocje, których nie chciał. Obrazy, których nie mógł wymazać. I ta naiwna, niemożliwa do spełnienia potrzeba… chronienia jej przed światem. Nawet wtedy, gdy to ona była dla siebie największym zagrożeniem.
Zsunął marynarkę z ramion. Odłożył ją obok siebie, nie rzucając byle gdzie, choć miał na to ochotę. Zamiast tego, wyprostował się i podwinął rękawy koszuli – raz, potem drugi – aż odsłonił przedramiona. Zgiął palce w dłoni, czując, jak materiał przylega do skóry. Gest czysto mechaniczny, ale konieczny. Musiał się trochę od niej „zdjąć”. Oddzielić to, co właśnie się wydarzyło, od tego, kim miał być w tej chwili.
Ochroniarz. Nie opiekun. Nie chłopak, przyjaciel, ani tym bardziej ktoś, kto ma prawo się przejmować.
A jednak wszystko w jego zachowaniu zdradzało, że się przejmował.
Zerknął na drzwi łazienki. Szum wody powoli cichł. Usiadł znów na kanapie, rozluźniając barki, choć jego szczęka pozostała napięta. Palce splótł ze sobą i oparł łokcie na kolanach.
Nie potrafił się rozluźnić. Nie w tym miejscu, nie z tą świadomością, że za ścianą wciąż była Sloane. Że coś w niej zaczęło się sypać szybciej niż myślał, a on nie wiedział, jak długo jeszcze zdoła łapać ją zanim naprawdę spadnie.
JH
Zaire nie śpieszył się z odpowiedzią. Nie musiał, jego obecność sama w sobie była odpowiedzią. Spokojna, pewna siebie cisza między nimi miała większą wagę niż jakiekolwiek zdanie rzucone zbyt wcześnie. Oparł czoło o jej skroń, przymknął powieki i przez chwilę po prostu oddychał razem z nią, jakby synchronizacja ich pulsu była dla niego ważniejsza niż ślub, kontrakty czy przyszłość.
OdpowiedzUsuńW końcu odsunął się odrobinę, by spojrzeć jej w oczy.
— Wiem, co robimy. I wiem, że to się wymknie spod kontroli. — Jego głos był miękki, ale w tonie pobrzmiewało coś znacznie cięższego. — Ale może właśnie o to chodzi.
Objął ją mocniej w talii, nie jak kogoś, z kim się flirtuje, ale jak coś, czego nie chce się wypuścić. I może nie wypuści. Może nie będzie umiał.
— Nikt nie będzie nami, Sloane. I właśnie dlatego będą się w tym dławić. — Pocałował ją w kącik ust, ledwo muskając skórę. — Nie dlatego, że mamy siebie. Tylko dlatego, że nie potrafią zrozumieć, jak to działa.
Pochylił się, by sięgnąć po mały srebrny dzwonek przy stoliku i stuknął nim dwa razy. Sekundę później z tyłu kabiny pojawił się steward z dyskretnym ukłonem i stolik zaczął się powoli rozkładać, a wino nalewać. Ciepłe światło przygasło, tworząc bardziej intymną przestrzeń, jakby luksusowy jet zamienił się w ekskluzywną restaurację zawieszoną gdzieś pomiędzy niebem a ziemią.
Zaire uśmiechnął się lekko, przekręcając głowę w jej stronę.
— Kolacja, pani Carter. A po niej… wszystko, czego zechcesz.
Jego dłoń spoczywała na jej udzie, leniwie zataczając kciukiem małe okręgi. Nie spieszył się. Miał czas. Miał ją. I choć dobrze wiedział, że mogą się nawzajem zniszczyć, dziś było ich święto.
— Jeśli mam być katastrofą w twoim życiu… to przynajmniej niech będzie to katastrofa z przystawkami i winem rocznik ‘98.
W jego głosie była rozbrajająca szczerość, nieprzyzwoita pewność siebie i coś jeszcze — nuta czułości, której nikt się po nim nie spodziewał.
— Dziś nie musimy być nikim więcej. Tylko tobą i mną. I cholernie drogą decyzją impulsową.
Carter
James nawet nie spojrzał, gdy usłyszał delikatne kliknięcie drzwi. Wiedział, że to ona. Kroki Sloane miał wbite w pamięć równie mocno jak brzmienie jej głosu. Lekkie, zbyt pewne siebie, jakby każde stąpnięcie miało znaczenie. Ale teraz… teraz brzmiały inaczej. Cicho. Ostrożnie. Jakby nie była pewna, czy chce, żeby ją zauważył.
OdpowiedzUsuńSiedział na kanapie z dłońmi splecionymi, łokciami opartymi o kolana, wzrokiem wbitym gdzieś w dywan. Nie spał, ale był w stanie bliskim zawieszenia — ani tu, ani tam. Zmęczenie rozlało mu się po twarzy cieniem, którego nie zmyła nawet zimna woda. Myślał, że to już za nim. Że wypłynął z niej cały ten chaos, który przyniosła do jego życia, i że będzie w stanie wrócić do swojej roli. Do tej zawodowej, chłodnej. Ale wystarczyło jedno spojrzenie na nią, stojącą pod prysznicem w sukience przylepionej do ciała, żeby znów poczuł się niebezpiecznie blisko.
Nie patrzył, gdy weszła. Ale usłyszał jej głos.
Żart. Z pozoru dystansujący. A jednak brzmiało to, jakby wrzucała liny w jego kierunku i czekała, aż jakąś chwyci.
—Jestem zmęczony — przyznał.
Podniósł na nią wzrok. Przypomniał sobie, jak jeszcze godzinę temu siedziała przy Zaire’ze, obściskiwana jak trofeum. A potem, ta tabletka. Ten pieprzony moment, którego nie potrafił wymazać z głowy. Mógłby ją za to znienawidzić. Ale bardziej bolało to, że wciąż jej współczuł.
— Nie jestem zły, Sloane — powiedział spokojnie. Cicho, ale wyraźnie. — I nie chodzi o to, że cię nie lubię.
Przesunął dłonią po karku, odchylając się w tył i opierając na kanapie. Odetchnął głębiej, jakby dopiero teraz pozwolił sobie trochę się rozluźnić.
— Sloane… Jeśli robię coś, co cię wkurza — spojrzał na nią uważnie — to nie dlatego, że mam jakiś moralny obowiązek żeby cię kontrolować. Albo że czerpię z tego satysfakcję. Tylko dlatego, że w takich momentach jestem najczęściej jedyną osobą w twoim otoczeniu, która ma zdolność trzeźwej ocenę sytuacji.
Mówił rzeczowo, bez dramatyzowania, bez tonu wykładowcy. To nie była próba jej wychowania. To była prośba.
— I chciałbym, żebyś czasem mi zaufała. Nawet jeśli ci się to nie podoba. Nawet jeśli masz ochotę mnie wtedy zabić.
Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu, krótki, ledwo zauważalny. Ale nie szyderczy. Raczej… zmęczony.
— Bo wbrew temu, jak może to wyglądać, ja naprawdę chcę, żebyś była okej. Nie na pokaz. Nie na Instagramie. Tylko naprawdę.
Przerwał. Nie żeby dać jej się wtrącić, raczej po to, by upewnić się, że zrozumiała. Że tym razem nie musi się bronić. Że nie było w tym żadnego ataku. Tylko troska. Tylko James. Taki, jaki zawsze był, nawet kiedy ona próbowała go odepchnąć.
Siedziała naprzeciw niego w szlafroku, z kolanami podciągniętymi pod brodę, zupełnie niepasująca do obrazu dziewczyny z VIP-roomu.
James zawahał się na moment, jakby coś jeszcze miał do powiedzenia, ale nie był pewien, czy powinien. Potarł dłonią twarz, przesuwając palcami po linii szczęki, i spojrzał na nią jeszcze raz – uważnie, z tą charakterystyczną powagą, która nigdy nie potrzebowała podniesionego głosu.
— I… jeśli kiedykolwiek przesadziłem — zaczął spokojnie — jeśli moje zachowanie… w jakikolwiek sposób przekroczyło granicę, której nie powinienem był przekraczać…
Urwał. Nie dopowiedział, nie rozwinął. Czy chodziło o to, jak złapał ją tamtej nocy za rękę, wyrwał z tłumu i wyciągnął z klubu na oczach wszystkich? A może o moment, gdy zasnęli razem na kanapie, a jego ręka, zupełnie naturalnie, oplotła jej talię? Nie powiedział. I może dobrze. Może pewnych rzeczy nie trzeba było nazywać.
— Przepraszam — dodał, cicho. — I zrobię wszystko, żeby do czegoś takiego więcej nie doszło.
W jego głosie nie było dramatyzmu. Słowa były miękkie, ale wypowiedziane z twardą pewnością. Taką, która nie potrzebowała emocjonalnej manifestacji. On nie był od gestów. Nie był od dramatycznych scen.
Ale potrafił się przyznać. I wiedziała, że to, z jego ust, znaczy więcej niż jakiekolwiek błaganie o wybaczenie.
OdpowiedzUsuńNie szukał współczucia. Nie szukał przebaczenia. Po prostu… chciał, żeby wiedziała, że jeśli czegoś się w tej pracy nauczył, to właśnie tego, jak łatwo można zburzyć czyjeś zaufanie jednym nieprzemyślanym ruchem, nawet jeśli robiło się coś z dobrego miejsca.
Siedział wciąż w tej samej pozycji, jakby gotowy przyjąć wszystko, co miała mu do powiedzenia. Nawet ciszę. Nawet spojrzenie, które mówiło więcej niż słowa.
Nie uciekał wzrokiem. Nie chował się za rutyną. Tego wieczoru był tylko James. Taki, którego znała wtedy, gdy jeszcze nie bali się mówić do siebie prawdy.
James nie uciekł wzrokiem, choć było w nim coś, co sugerowało, że najchętniej by to zrobił, zamknął temat, zatrzasnął za nim drzwi i już do niego nie wracał. Ale nie uciekł. Czekał, aż cisza między nimi lekko się rozluźni, aż powietrze przestanie być aż tak ciężkie. I wtedy, jakby przestawił wewnętrzny przełącznik, podniósł się lekko z oparcia, prostując plecy.
Ton jego głosu zmienił się nieznacznie, wciąż spokojny, ale odrobinę lżejszy, bardziej codzienny.
— Jak się czujesz? — zapytał, starając się nie brzmieć ani nachalnie, ani jak ktoś, kto szuka oznak nawrotu złego tripu.
Spojrzał na nią z czymś, co mogło być echem dawnego uśmiechu. Takiego, który kiedyś potrafił ją rozbroić, delikatny, nie do końca uchwytny. Ale szczery.
Zsunął dłonie z kolan i oparł je teraz luźno na udach. Jego ciało się rozluźniło, pierwszy raz od momentu, kiedy złapał ją na tarasie.
— I… co właściwie chciałaś mi pokazać? — dodał, unosząc nieco brwi.
Nie było w tym pytaniu zaczepki, ani podtekstu. Był w nim po prostu on, James, który chciał wiedzieć. Bo wbrew wszystkiemu, co sobie wmawiał, i co obiecywał jej przed chwilą, dalej go obchodziła. Dalej chciał być częścią tych rzeczy, które były dla niej ważne.
Patrzył teraz na Sloane jak na kogoś, kogo nie chciał naciskać, ale chciał rozumieć. Jak na kogoś, komu warto dać szansę powiedzenia czegoś ważnego, jeśli tylko miała to w sobie. Jeśli nie, nie będzie jej zmuszał. Ale był gotów słuchać.
JH
James słuchał. Patrzył na nią z tą swoją nieruchomą twarzą, z cieniem skupienia w oczach, które czasami potrafiły wypalać dziurę w duszy. Ale nie dziś. Dziś było w nich coś jeszcze, coś miękkiego, cichego.
OdpowiedzUsuńKiedy poprosiła, żeby został, uniósł tylko lekko brwi. Nie w zaskoczeniu, bardziej w zdumieniu, że powiedziała to tak otwarcie, tuż po tym, jak zgodzili się co do tego, że James nie powinien przekraczać pewnych granic.
Gdy powiedziała, że mu ufa, na moment spuścił wzrok. I jeśli był w tym jakikolwiek cień dumy, to natychmiast przykrył go chłód odpowiedzialności.
— Dziękuję. To znaczy więcej, niż myślisz — powiedział cicho.
Gdy dodała, że ją wkurza, zaśmiał się cicho, krótko, cicho, bez kpiny. Jakby właśnie to było potwierdzeniem, że nie wszystko między nimi jest jeszcze stracone.
— Wkurzanie cię część etatu — powiedział z lekkim westchnieniem. — A kiedy myślisz, że dobrze się bawisz… to właśnie ten moment, w którym zwykle powinienem ci przypomnieć, że nie wszystko, co błyszczy, to złoto.
Mowił o tym lekko, ale to nie znaczyło, że sam poruszany temat jest lekki. Mial wrażenie, że Sloane czasem zapomina, że James gra w jej drużynie, że jeśli podejmuje jakieś decyzje i działania, to robi to z myślą o niej, w dobrej wierze.
Milczał chwilę, przyglądając się jej uważnie. Miała tę minę, z pozoru nonszalancką, a jednak coś w niej pękało. Widział to. Widział ją, nie tą Sloane z klubów, nie artystkę, nie „maskotkę Cartera”. I dlatego kontynuował, jakby czuł, że to jeden z tych momentów, w których ona słucha na prawdę.
— Wiesz, dlaczego czasem jestem, jak to nazywasz, „przewrażliwiony”? — Spytał cicho, nie ruszając się z miejsca. — Bo mam wrażenie, że ta wersja ciebie, ta, która właśnie przeszła przez taras śmierci i nie mrugnęła… że ona zaczyna być twoją codziennością. A nie wyjątkiem.
Nie miał na myśli tylko tego wieczoru. Pod tym jednym zdaniem kryły się wszystkie sytuacje, których był ostatnio świadkiem, wszystkie momenty, w których brała narkotyki, w których puszczały jej hamulce, w których traktowała siebie i swoje ciało jak obiekt, oddawała nad sobą władzę facetowi, który był jeszcze bardziej zagubiony niż in, który stale sprowadzał ją na złą drogę, był nieodpowiedzialny i w ogóle o nią nie dbał.
— …i że zaczynasz ją lubić. — Dokończył, równie cicho.
Nie było w jego głosie oskarżenia. Ani zawodu, ani złości. Tylko smutne zrozumienie. Jakby dopiero teraz przyznał przed sobą, że to, co uważał za chwilowe, emocjonalne wykolejenie, trwa już zbyt długo. Spojrzał na nią uważnie. Nie jak ochroniarz. Nie jak ktoś z zewnątrz. Ale jak człowiek, który pamiętał każdą wersję Sloane. Tę złośliwą, rozkapryszoną, buntującą się dla zasady i tę, która czasem siadała obok niego na schodach z kubkiem kawy i mówiła, że boi się zasnąć, bo wtedy wracają rzeczy, których nie potrafi nazwać.
— I wiesz co? Nie mam do ciebie o to pretensji. — Dodał po chwili, spokojnie. — Tylko że… stawanie pomiędzy tobą, a czymś co sama wybierasz to nie jest najłatwiejsze zadanie.
Zamilkł, chociaż ta sentencja w jego głowie była dłuższa i bardziej dramatyczna. „Bo pewnego dnia mogę nie zdążyć. I nie jestem pewien, czy z tym sobie poradzę.” Zamiast tego dodał:
— Możesz się złościć i mówić, że dramatyzuję, ale… musiałem ci to powiedzieć. Bo widzę, jak coraz rzadziej wracasz do tej wersji siebie. A ja wiem, że ona tam jeszcze gdzieś jest. Po prostu… zniknęła za głośną muzyką i czyimś oddechem na karku.
Pozwolił sobie pierwszy raz od długiego czasu mówić nie jako pracownik. Tylko jako ktoś, komu naprawdę zależało. Wyjaśnić, co stało za większością jego decyzji.
Nie był pewien, co bardziej go zaskoczyło: jej próba ułożenia tego wszystkiego na nowo, czy fakt, że naprawdę brzmiała, jakby jej zależało.
— Możemy wrócić do podstaw. Do tego, że jestem tu dla twojego bezpieczeństwa…
Po tych słowach znów zamilkł. Siedział wciąż naprzeciwko niej, w świetle tylko jednej lampki, która rzucała między nimi długie cienie.
UsuńI wtedy dodał spokojniej, z miękkim tonem:
— A jeśli naprawdę chcesz coś dla mnie zrobić… to przestań mówić o sobie tak, jakbyś była jakimś ciężarem. Nie jesteś. Nigdy nie byłaś.
W jego spojrzeniu nie było żalu. Tylko szczerość. I coś więcej, czego jeszcze nie dało się nazwać.
potrzebowali.
Obserwował, jak sięga po torebkę i przysiada obok na tyle blisko, że czuł ciepło jej skóry, ale wystarczająco daleko, by pozostawić tę cienką warstwę dystansu, której oboje chwilo potrzebowali. Kiedy wyciągnęła telefon i odpaliła Instagram, jego brwi uniosły się lekko. Przez ułamek sekundy nic nie powiedział. Jego spojrzenie przeskakiwało z kadru na kadr, aż w końcu parsknął cicho, całkiem bez przekonania.
— Chyba żartujesz — pokręcił głową z niedowierzaniem. Nie brzmiał jak ktoś, kto był zły. Bardziej jak człowiek, który nie wiedział, co z tym absurdem zrobić. Przesunął się odrobinę, żeby lepiej widzieć. Oczy śledziły kolejne kadry, a w spojrzeniu pojawiło się coś na pograniczu zmieszania i rozbawienia.
Uniósł brew zatrzymując wzrok na jednym ze zdjęć. Był tam on, pilnujący jej dyskretnie na spotkaniu z fanami. Dyskretnie tylko według niego. Na zdjęciu znajdował się napis: „Chcę, żeby ktoś patrzył na mnie tak, jak on patrzy na nią, kiedy myśli, że nikt nie widzi.”
To nie powinno zrobić na nim wrażenia, a jednak jego spojrzenie na moment spoważniało.
— To jest… absurdalne — mruknął, jakby bardziej do siebie niż do niej, opierając przedramiona na udach.
— Przez całe życie starałem się nie zwracać na siebie uwagi, a teraz ktoś montuje TikToki o tym, jak zamykam za tobą drzwi w aucie?
Jego głos nie był zły. Wbrew wszystkiemu, to było… zabawne. Nawet dla niego. Z niedowierzaniem przeglądał zdjęcia, a potem westchnął cicho i pokręcił głową.
— Cóż, mogę zapomnieć o pracy w służbach specjalnych, co było moim planem B, więc chyba nie mam innego wyjścia.
Mimo sarkazmu w głosie, nie było w nim prawdziwej złości. Była raczej rozbawiona konsternacja, coś w rodzaju „oczywiście, że to się dzieje”. Przyjął to z typową dla siebie powściągliwością, ale w kącikach jego ust pojawił się ledwie uśmiech. Ten, który pojawiał się rzadko, ale był prawdziwy.
— To naprawdę chore, Sloane. Ale dziękuję. — Nie sprecyzował, za co. Za to, że się uśmiechnęła? Że pokazała mu coś, co nie miało nic wspólnego z bólem głowy i odpowiedzialnością? A może za to, że choć przez chwilę, w tej popieprzonej relacji… mogli się po prostu śmiać.
Może właśnie za to.
Nie patrzył teraz na ekran, tylko na nią. I choć niczego nie dopowiadał, nie trzeba było, w jego głosie kryło się coś więcej. Docenienie. Ulga. Może po prostu fakt, że po całym tym popapranym wieczorze, po wszystkim, co powiedzieli i zrobili… nadal siedzieli obok siebie.
Potem wyprostował się powoli. Przesunął wzrokiem po jej twarzy, potem po ramionach, które obejmowała ciasno. Jakby sama próbowała się trzymać w całości.
— Potrzebujesz czegoś? Herbaty, koca, filmu, który nie ma sensu?
To był jego sposób na zostanie. Na niepodsycanie emocji, których i tak było już za dużo.
JH
Zaire nie zareagował od razu. Czuł jej dłoń na karku, powolny ruch palców, które wsuwały się pod materiał koszulki jak coś oczywistego, jak coś należnego. To działało na niego mocniej niż wszystko inne — nie jej ciało, nie słowa, nawet nie to, że właśnie lecieli do Vegas wziąć ślub w stanie półświadomości. A ta cisza. Ta cisza między nimi, którą potrafili dzielić jakby znali się od lat. Jakby oboje rozumieli, że czasem nic nie trzeba mówić, bo wszystko już zostało powiedziane.
OdpowiedzUsuńJej słowa, choć wypowiedziane z pozorną lekkością, trafiły w samo sedno.
To już dawno wymknęło się spod kontroli.
I właśnie dlatego nie mógł się zatrzymać.
— Wiem. — Głos miał niższy niż zazwyczaj, jakby coś w nim wibrowało na poziomie emocji, których nawet nie próbował już ukrywać. — Ale ty i kontrola nigdy nie byliście blisko.
Spojrzał na nią, pozwalając sobie na coś więcej niż tylko ten zwyczajowy półuśmiech. Tym razem była to pełna, miękka ekspresja — coś, co w jego przypadku zdarzało się rzadko. Uczciwe uznanie dla kogoś, kto właśnie przewrócił mu świat do góry nogami i ani przez chwilę nie zamierzał za to przepraszać.
Kiedy uniosła kieliszek i rzuciła tym swoim zaczepnym żartem, uniósł brwi, zadowolony z tego, jak bardzo była obecna, pewna siebie, rozpędzona jak pociąg bez hamulców.
— ’97. Rocznik dobry do wszystkiego. Zwłaszcza jeśli chodzi o problemy i grzechy nie do odżałowania. — Stuknął swoim szkłem o jej i opróżnił je powoli, nie spuszczając z niej wzroku ani na chwilę.
Nie musiał nic mówić, kiedy sięgnęła dłonią do jego ust. Patrzył tylko — intensywnie, głęboko, z cichym podziwem, jakby każda jej decyzja, nawet tak prosta jak starcie kropli wina z jego warg, była małym aktem władzy, którą oddawał jej dobrowolnie. Nawet z przyjemnością.
Złapał jej dłoń tuż po tym, jak cofnęła palec, i przysunął do swoich ust jeszcze raz. Pocałował opuszki — powoli, po jednym, jakby próbował z nich coś wyczytać. A może tylko ją rozbroić. Może sam już nie wiedział, co nim kieruje, ale nie zamierzał się zatrzymywać.
— Wiesz, co jest najgorsze? — szepnął, głosem przyklejonym do jej skóry. — Że nawet jakby ten samolot spadł teraz do oceanu… To i tak nie żałowałbym ani sekundy.
Ujął jej twarz jedną dłonią, drugą wciąż trzymając na jej udzie, tym razem nieco mocniej. Przesunął kciukiem po jej dolnej wardze, jakby chciał utrwalić w pamięci smak jej, zanim cokolwiek się zmieni.
— Ale się nie rozbijemy. Jeszcze nie. Najpierw zrobię z ciebie legendę. Potem — moją.
Słowa wypowiedziane z taką spokojną pewnością, że aż nie brzmiały jak obietnica. Bardziej jak nieunikniony los.
A potem… potem nachylił się znowu, ale nie po to, by ją całować. Po prostu po to, by być blisko. Żeby się napić jej obecności, jak wina z kieliszka. Jak ostatniego łyku przed rozpoczęciem piekła.
Zaire
James odchylił się na oparcie kanapy powoli, jakby potrzebował chwili, by wyciągnąć z siebie całe napięcie nagromadzone przez ostatnie godziny, przez klub, przez taras, przez łazienkę, przez nią. Skrzyżował ręce na piersi, ale nie była to zamknięta pozycja. To nie było wycofanie. To była próba zachowania dystansu, który ledwo trzymał się kupy.
OdpowiedzUsuńKącik jego ust uniósł się ledwo dostrzegalnie, kiedy odniosła się do sytuacji z Londynu.
— Ten typ z Londynu zasłużył — mruknął, prawie rozbawiony, choć z tej sceny pamiętał wyłącznie irytację i podniesiony poziom adrenaliny.
Jego głos był niski, spokojny. Ale kiedy powiedziała, że może jest trochę głodna, nie zażartował. Coś w nim się wyciszyło jeszcze bardziej. Przeniósł ciężar ciała na łokieć, oparł się wygodniej, spojrzał na nią inaczej. Uważniej.
— To co — zapytał cicho, tonem, który nie miał w sobie żadnego przymusu. Żadnego ciężaru. — Mam ci coś zamówić? Czy chcesz się przebrać i udawać, że dzisiaj w nocy jesteś kimś innym?
Brzmiało to łagodnie. Naturalnie. Ale był to też test. Rzucenie jej możliwości, a może szansy. Wybierz, Sloane. Co dziś potrzebujesz bardziej? Bezpiecznego konturu tej kanapy, ciepła dostawy, która dotrze za pół godziny i zostawi nas w tym zawieszeniu jeszcze na trochę dłużej? Czy raczej wyrwania się z tego mieszkania, od tej wersji siebie, która ledwie trzyma się kupy?
James nie był człowiekiem, który pozwalał sobie na lekkie pytania. Więc jeśli to powiedział, to znaczyło, że naprawdę chciał wiedzieć. Że był gotowy na każdą wersję tej nocy, byle tylko nie widzieć jej więcej w stanie, w którym była godzinę temu.
— Właściwie… dobrze ci zrobi, jak się przewietrzysz — powiedział cicho, bez pytania, bez nakazu. Po prostu stwierdził fakt.
W jego głosie nie było ani ironii, ani znużenia. Jedynie spokojna stanowczość. Taka, która nie wymagała uzasadnień.
— Załóż jakąś bluzę z kapturem. I nie rób z tego pokazu mody, dobra?
Uśmiechnął się pod nosem, jakby tym jednym zdaniem próbował rozbroić napięcie. Zbyt wiele między nimi wisiało w powietrzu, a on znał ją na tyle, by wiedzieć, że choćby miała na sobie dres z sieciówki, i tak wyglądałaby jak milion dolarów. Ale to nie był wieczór na błysk.
Nie odpowiedziała od razu. Ale zniknęła w sypialni, a on usłyszał szelest materiałów, przesuwanie się po półkach, krótkie przekleństwo, zapewne bluza z kapturem nie chciała z nią współpracować. Kiedy wróciła, skinął jej głową, wziął kluczyki i oboje zjechali windą do garażu. Samochód czekał na ich stałym miejscu. Chłodniejsze powietrze podziemia uderzyło ich jak ciche przypomnienie, że noc była już dobrze rozpoczęta. Echo kroków odbijało się od betonowych ścian, gdy James bez słowa wskazał jej auto, skinieniem głowy sugerując, by wsiadła do środka.
— Wsiadaj — rzucił cicho. — Zaraz dołączę.
Nie czekał na pytania. Poszedł na tył samochodu, gdzie znajdował się bagażnik. W tej pracy nigdy nie wiedział, gdzie skończy dzień, a jego obecny stan był daleki od schludności. Rozpiął koszulę, a mokry rękaw niemal przykleił mu się do przedramienia. Ściągnął ją i złożył w kilku szybkich ruchach, rzucając na bok do plastikowej torby w rogu bagażnika. Zamiast tego sięgnął po TShirt i ciemnoszarą bluzę z kapturem. Założył je na siebie, na głowę wcisnął prostą czapkę z daszkiem, buty zamienił na czarne sportowe sneakersy. W tej wersji wyglądał tak, jakby mógł przejść niezauważony w tłumie ale też powstrzymać kogoś jednym spojrzeniem.
Zamknął bagażnik, obszedł samochód i wsiadł za kierownicę, jakby nic się nie wydarzyło. Żadnych komentarzy, żadnych słów o zmianie stroju, dla niego to była część zadania. Kolejny wieczór, kolejna improwizacja.
Spojrzał na nią kątem oka, sprawdzając, czy zapięła pas. Kiedy skinęła głową, ruszył spokojnie, wyjeżdżając z garażu i wplatając się w późnowieczorny ruch Nowego Jorku.
UsuńNie jechali daleko. Nie było takiej potrzeby. Nowy Jork nocą oddychał innym rytmem, szybszym, ale jednocześnie łagodniejszym.
Po kilku minutach skręcili w boczną drogę przy Hudson River. Miejsce oświetlone ciepłym światłem latarnii, w szeregu ustawione dwa food trucki, które wyglądały jakby trwały tu od zawsze. Jeden z nich był otwarty, pachniało z niego czymś smażonym i obłędnie przyprawionym.
— To tutaj — powiedział James spokojnie, gasząc silnik. Odwrócił się do niej. — Gwarantuję, że nie dostaniesz tu jarmużu ani sorbetu z aloesu. Ale możesz mi zaufać, przeżyjesz.
Wysiadł, obszedł samochód i otworzył drzwi od strony pasażera.
— No dalej, Sloane. Jedynym ryzykiem jest ketchup na bluzie. A myślę, że już dziś mieliśmy gorsze wpadki, nie?
Spojrzał na nią z półuśmiechem. Nie przestał być jej ochroniarzem, ale w tym momencie, przez te kilka sekund w zaparkowanym aucie w bocznej uliczce Nowego Jorku… był kimś innym.
JH
Zaire nie potrzebował odpowiedzi. Nie tej wypowiedzianej słowami.
OdpowiedzUsuńMiał ją w jej spojrzeniu — miękkim, zmieszanym z niedowierzaniem i czymś jeszcze, czego nie potrafił nazwać, ale czuł. Miał ją w sposobie, w jaki opuszki jej palców raz za razem muskały jego kark, jakby próbowały coś zapamiętać, zanim zostanie zatarte. Miał ją w tej jednej krótkiej chwili, gdy po prostu trwała obok, cicha i rozluźniona, pozwalająca mu być tu — nie jako ikona, nie jako skandal, nie jako raper z Nowego Jorku. Ale jako on.
Spojrzał na nią dłużej, niż pozwalała na to scena. Dłużej, niż powinien pozwolić sobie na ktokolwiek, kto miał coś do stracenia.
— Nie jesteś do uratowania, Sloane. — Szept wypłynął z niego spokojnie, surowo, niemal miękko. — I nie chcę cię ratować. Nie po to cię zabieram.
Ujął delikatnie jej brodę, przesuwając kciukiem po dolnej wardze z taką czułością, jakby wypowiadał modlitwę. Pochylił się wolno i złożył pocałunek na jej policzku, bliżej skroni, tam gdzie nikt wcześniej nie próbował jej dotknąć — bez pożądania, bez celu. Po prostu był. Obecny. Prawdziwy.
— Chcę spadać razem z tobą. Tylko wtedy to ma sens.
Nie był romantykiem. Nie wierzył w bajki. Ale w piekło? W to wierzył. I jeśli miał przez nie przejść, to tylko z nią.
Oparł czoło o jej i przymknął oczy, jakby próbował zapamiętać to, co czuli — zanim rozpędzony odrzutowiec rozwali im życie na kawałki. Bo przecież rozwali. Oboje o tym wiedzieli. Ale przez kilka godzin, może dni, będą królową i królem własnego chaosu. Nieświęci. Niezniszczalni.
— Pamiętaj ten moment. Jak będzie pieprzyć się wszystko dookoła… Jak ze wszystkich uczuć do mnie zostanie ci tylko nienawiść, przypomnij sobie, że świadomie wznieciliśmy ten ogień.
Odchylił się, uśmiechając się półgębkiem, z tą swoją charakterystyczną pewnością — jakby już znał zakończenie, ale i tak chciał przeżyć każdą scenę.
Spojrzał na nią, jakby właśnie podpisał z nią niepisaną umowę:
Zniszczmy się pięknie. Ale razem.
Vegas uderzało neonami prosto w twarz.
Było głośne, żywe i aż nazbyt podobne do nich. Jakby to miasto czekało na tę dwójkę. Na parę, która postanowiła zamienić impuls w decyzję, a chaos w przysięgę.
Zaire wysiadł z jeta. Ziewnął przeciągle, przeciągając rękę za głową. Niby znudzony, niby rozluźniony, jakby mieli tu tylko zamówić pokój i zniknąć na trzy doby. Ale jego spojrzenie, kiedy wyciągnął dłoń do Sloane i splótł ich palce, mówiło coś zupełnie innego.
Była jego. Na ten moment, na tę noc. A może i dłużej, sam już przestawał się przed tym bronić.
Słońce tonęło za linią horyzontu, a Las Vegas rozświetlało się jak plansza do gry, w której wszystkie żetony właśnie zostały postawione na jedną opcję.
Sloane wyglądała jak grzech w ludzkiej formie.
Czerń kabaretek, połysk spódniczki i te buty, które aż prosiły się, by je z niej zdjąć przy pierwszej okazji. Ale teraz była obok niego. Szła równo, nie za nim, nie przed nim. Jakby oboje dokładnie wiedzieli, że właśnie tak to ma wyglądać.
— Witamy w mieście błędnych decyzji — mruknął Zaire, zatrzymując się przy czarnym SUV-ie, który czekał na nich pod płytą. Otworzył przed nią drzwi z nonszalanckim ukłonem. — Nie pytaj, co zarezerwowałem. Powiem tylko, że łóżko się kręci, a na suficie są lustra.
W aucie był już szampan. Otwarty. Lodowato zimny, jakby miał ich uratować przed rozpalonym, dusznym powietrzem miasta.
Zaire upił łyk prosto z butelki, a potem podał ją Sloane.
— Pierwszy toast. Za to, że jesteśmy popieprzeni — rzucił. — I że nie chcemy tego zmieniać.
Wjeżdżali na Vegas Strip, a światła odbijały się w jej skórze, we włosach, w oczach. Patrzył na nią z tego miejsca obok, nie próbując tego momentu przegadać. Jego dłoń spoczywała na jej udzie.
Zsunął się lekko w fotelu. Na zewnątrz migały hotele, kasyna, szyldy klubów ze striptizem, restauracje czynne całą dobę. Świat, który żył tylko w nocy.
I w tej nocy byli tylko oni.
Bez żartu. Bez maski.
I bez wątpliwości.
Zaire
James spojrzał na nią kątem oka, kiedy tak się rozgadała. Nie przerwał jej. Nie skomentował. Nie uciszył. Pozwolił mówić, bo słowa działały na nią jak wyrzucenie powietrza z płuc po zbyt długim zanurzeniu. Może nie było w tym wszystkim żadnego sensu, ale był spokój. Zamiast wybuchów i chaosu, zwyczajne zdania, które nie próbowały ranić. Nie uciekała teraz od siebie. Przeciwnie, zaczynała wracać.
OdpowiedzUsuń— To nie „moja” miejscówka — mruknął. — Ale nikt nie robi lepszych tacos niż oni. No i łatwo się tu wtopić w otoczenie, zwłaszcza nocą.
Nie spodziewał się, że ta noc zakończy się kolacją pod gołym niebem. Ale może tego właśnie potrzebowała, kontaktu z normalnością. Nie z filtrowanym światem, blaskiem fleszy i zatęchłymi klubami.
— Świat nie kończy się na piątej alei, Sloane— odpowiedział jej z półuśmiechem.
Oczy Jamesa na moment przeskoczyły na jej dłoń, która wsunęła się pod jego ramię. Gest znajomy, powtarzalny, ale… dziś czuł się inaczej. Nie dlatego, że nie chciał jej bliskości. Ale dlatego, że kilkanaście godzin wcześniej ten sam sposób dotyku widział w zupełnie innym wydaniu. W tej samej wersji, tylko nie dla niego. Zaire trzymał ją wtedy przy sobie jak trofeum. A ona mu na to pozwalał. Prawie z rozkoszą.
Sztywność w barku Jamesa była ledwo wyczuwalna. Zareagował subtelnie, ale wystarczająco, by na moment jego ciało się spięło. Tylko przez sekundę. Nie cofnął się. Nie odsunął jej ręki. Ale nie był w stanie udawać, że obraz z klubu tak po prostu zniknął.
Sloane dawała się ponieść chwili, nastrojom, pigułkom. Emocjom. Była jak fala, a na fali nie dało się budować fundamentów.
Sloane paplała. Gubiła myśli i natychmiast wskakiwała na inne, zahaczając o jedzenie, drogie kiecki i jarmuż jakby to była jedna i ta sama kategoria. James nie przerywał. Nie musiał. Uwielbiał te momenty, kiedy nie była perfekcyjnie wykreowana ani rozbita w drobny mak. Tylko… obecna. Prawdziwa.
— Frytki mają i to nie byle jakie. — Zerknął w stronę food trucka. — Będzie bekon, ser, a jak ładnie się uśmiechniesz, może dorzucą ci jeszcze dwa razy więcej szczypiorku, niż powinni. Ale jeśli naprawdę chcesz sorbet z aloesu, to tracisz mój szacunek. Nie wiem, czy to w ogóle jest legalne po północy.
James odebrał zamowienie, papierowa torba pachniała grzechem, butelki coli były tak zimne, ze skropliła się na nich para. Rzucił Sloane jedno krótkie spojrzenie, zanim skinął głową w stronę betonowych schodków, które prowadziły kawałek niżej, tuż nad sam brzeg rzeki. Miejsce było przyciemnione, oświetlone tylko bladym światłem latarni z oddalonego bulwaru i kilkoma migoczącymi refleksami z zaparkowanych samochodów. . Byli częściowo ukryci w cieniu, oddzieleni od reszty. Wokół kręciło się kilka osób, ktoś śmiał się zbyt głośno, ktoś przelotnie spojrzał w ich stronę, ale nikt nie rozpoznał Sloane. Nikt nie miał powodu się przyglądać. Wyglądała jak dziewczyna po godzinach, włosy związane w niedbały kucyk, bluza z kapturem, nogi podciągnięte pod siebie. Jakby nie była nikim więcej poza zwykłą dziewczyną siedzącą ze swoim chłopakiem nad rzeką w środku nocy.
James bez słowa postawił papierową tackę z jedzeniem na wyższym stopniu, żeby była w zasięgu ręki, ale nie przeszkadzała.
Zanim Sloane zdążyła zająć miejsce na niższym stopniu, zerknął na zimny beton i bez większego namysłu złapał za swoją bluzę. Zdjął ją jednym, sprawnym ruchem — i tak było mu ciepło w samej koszulce.
Rozłożył bluzę niedbale, ale tak, żeby zakrywała największy kawałek schodka, i spojrzał na nią z tym półuśmiechem, który pojawiał się u niego rzadko , wtedy, kiedy naprawdę chciał, żeby ktoś poczuł się komfortowo.
— Beton nie nadaje się dla twojego królewskiego tyłka, Fletcher.
Dodał to tak lekko, że trudno było rozpoznać, czy właśnie próbował ją rozbawić, czy po prostu mówił to, co przyszło mu na myśl.
Sam usiadł obok, opierając przedramiona na kolanach. Miał na sobie tylko cienki, biały t-shirt, ale nie wyglądał na kogoś, komu byłoby zimno. Wręcz przeciwnie. Wyglądał na kogoś, kto pierwszy raz od bardzo dawna naprawdę złapał głębszy oddech.
Zsunął się odrobinę niżej, opierając łokieć na udzie i kręcąc butelkę coli w palcach. Nie był głodny, nie do końca. Ale i tak coś zamówił, bardziej, żeby nie siedzieć z pustymi rękami.
OdpowiedzUsuńSłyszał, jak Sloane chrupie frytkę. Nie musiał na nią patrzeć, żeby wiedzieć, że ten konkretny smak był właśnie tym, czego teraz potrzebowała.
— Pamiętam, jak próbowałaś ulicznego jedzenia w trasie. — Jego głos był spokojny, cichy, z lekką nutą rozbawienia. — Byłaś przekonana, że dostaniesz salmonellę. Trzymałaś tego wrapa jakby to była bomba biologiczna.
Uniósł kącik ust, wciąż patrząc przed siebie. To było ironiczne, może nawet tragikomiczne, że Sloane, ta sama dziewczyna, która kiedyś potrafiła wdać się w piętnastominutową kłótnię z baristą o „dziwnie pachnące mleko roślinne”, teraz bez wahania brała pigułki od ludzi, których nie znała nawet z imienia.
Siedzieli obok siebie, a jednak dzieliła ich przepaść, której nie dało się zmierzyć w centymetrach. James był zbudowany z dyscypliny, porządku i zasad, których trzymał się jak kamizelki ratunkowej. Miał swoje demony: wyćwiczone, ujarzmione, schowane głęboko, gdzie nikt nie zaglądał. A jeśli już z nim walczył, to po cichu. Sam. Bez świadków.
Sloane należała do innego świata, tego z wielkimi nazwiskami, blichtrem, ekstrawagancją i emocjami, które krzyczały na cały głos. Jej demony były głośne. Przychodziły nieproszone i rozsiadały się wygodnie, domagając się uwagi. Ona im tej uwagi nie odmawiała. Czasem wręcz podawała kieliszek i pytała, co chcą dzisiaj zniszczyć.
Patrzyli na życie z dwóch przeciwnych krańców mapy. Ona miała chaos i potrzebę ucieczki. On, kontrolę i umiejętność przetrwania. I choć oboje dźwigali swoje brudy, chyba nigdy do końca nie byli pewni, czy potrafiliby unieść te drugiej osoby.
Zerknął na nią kątem oka. Na jej profil rozświetlony światłem pobliskiej latarni. Niby spokojna. Ale znał ją już na tyle, że wiedział, że spokój u Sloane Fletcher bywał tylko pozorny.
— Mogę cię o coś zapytać? — zaczął cicho, tonem, który nie stawiał żadnych pułapek. Po prostu pytanie. Nie patrzył na nią od razu, odezwał się dopiero po kilku sekundach milczenia, jakby sam przed sobą ważył, czy ma prawo.
— Zaire — Wypowiedział to imię spokojnie, bez ładunku emocjonalnego. — Co właściwie jest między wami?
Nie było w tym pytaniu zazdrości. Ani podejrzliwości. Może tylko trochę niepokoju. I może coś jeszcze, coś głębszego, co nie chciało się dać nazwać.
JH
Zaire patrzył na nią jak na coś zrodzonego z tej nocy, z impulsu, światła i chaosu. Jakby Sloane nie istniała w dziennym świetle, a dopiero Vegas, z całym swoim sztucznym blaskiem i bezwstydnym przepychem, mogło ją wydobyć w pełnej krasie. Jej włosy roztańczone na wietrze, butelka szampana w dłoni, koszula niedopięta przy mankietach, policzki lekko zaróżowione… To nie była dziewczyna z okładki. To była żywa, pulsująca esencja ich muzyki.
OdpowiedzUsuńZłapał ją lekko za udo, kiedy stanęła na fotelu, jakby chciał ją przytrzymać, ale nie po to, by ograniczyć, raczej po to, by być pewnym, że naprawdę tam jest. Był to jego sposób na przypomnienie jej, że i tu, w tym mieście, z całą jego wolnością i bezprawiem, ona nadal była jego.
— Obłędna to za mało — rzucił, zadziornie.
Zaire wyglądał jak ktoś, kto właśnie zdobył nagrodę, o którą nie prosił, ale teraz nie miał zamiaru się nią dzielić. Patrzył na nią spod półprzymkniętych powiek, jakby chłonął każdy jej ruch do późniejszego wykorzystania. Na scenie. W łóżku. W tekście.
— Vegas — mruknął, odchylając głowę do tyłu i pozwalając, by rozświetlone niebo odbiło się w jego czarnych okularach. — Miasto, które sprawia, że każda decyzja wydaje się dobra. A każda katastrofa jak hit na Billboardzie.
Auto zatrzymało się pod hotelem. Żaden z tych sieciówkowych, przeładowanych rodzinami i zgrają pijanych turystów. Ten miał prywatne wejście, własnego ochroniarza przy drzwiach i windę, która jechała tylko na jedno piętro. Penthouse. Oczywiście. Zaire nie robił niczego na pół gwizdka, a tym bardziej nie zamierzał zacząć teraz.
Wysiadł z auta i obszedł je powoli, jak drapieżnik, który zamierza zabrać swoją zdobycz do klatki. Otworzył drzwi i podał jej dłoń, nie po to, by jej pomóc, ale by zasygnalizować: „idziemy razem”.
— Czuję, że ten pokój będzie miał własną historię do opowiedzenia — rzucił przez ramię, kiedy wchodzili do windy.
Nie musiał jej prowadzić. Sloane wpasowywała się w każdy jego krok. Jakby oboje od zawsze wiedzieli, że któregoś dnia właśnie tak to będzie wyglądać.
Drzwi do apartamentu rozsunęły się cicho, a pokój powitał ich chłodnym powietrzem i dźwiękiem przyciszonej, instrumentalnej muzyki. Po jednej stronie łóżko, ogromne, bezczelnie niskie. Po drugiej przeszklony balkon z widokiem. Bar. Wanna. Lustra. Każdy detal gotowy, żeby odegrać swój epizod w scenariuszu, którego jeszcze nikt nie spisał, ale który już był gotowy, by stać się legendą.
Zaire wszedł pierwszy, ale nie oglądał się za siebie. Wiedział, że Sloane jest tuż za nim. Tak jak wiedział, że ich Vegas nie skończy się na jednej nocy.
Patrzył na nią z dołu, jak na piekielne objawienie. Na języku miał jeszcze smak jej skóry. A w głowie echem odbijały się jęki, które próbowała tłumić, ale nie do końca skutecznie.
Słoane była wyraźna jak dym w klubowym świetle, jak wers wypluty z bólu i natchnienia. Patrzył na nią, jakby była tekstem, który właśnie tworzył. Z każdą sekundą nabierała głębi, z każdą odpowiedzią, melodii.
Poczuł jak coś mu się zaciska w klatce piersiowej. Uczucie dziwne. Niespodziewane. I nie do końca wygodne. Bo wiedział, że ją zniszczy. Ale zanim to zrobi, będzie ją kochał tak intensywnie, że nic po niej nie zostanie.
Sięgnął po jej dłoń i przyciągnął ją z powrotem do siebie.Delikatnie, z czułością, która mogła być tylko ciszą przed burzą.
— Tu jesteś moim Vegas, Fletcher — rzucił cicho, prawie do siebie. — Wiem, że się w tobie zatracę. Wiem, że będę tego żałował. Ale i tak wejdę. Głową w neonowe światła.
Zaire
James parsknął cicho, kręcąc głową. Zsunął się niżej na schodku, opierając przedramiona o kolana, jakby mieli tu siedzieć dłużej niż tylko chwilę. Z półuśmiechem, bez cienia złośliwości, rzucił w odpowiedzi:
OdpowiedzUsuń— Bez przesady, Fletcher. — Zaśmiał się cicho, kręcąc lekko głową. — Bluza pod tyłek to jeszcze nie tron. Nie ma nic wspólnego z tym, czy jesteś popową księżniczką, czy dziewczyną w bluzie i trampkach o drugiej w nocy nad rzeką.
Jego głos był miękki, spokojny, jak zawsze wtedy, gdy nie musiał nikogo pilnować, nikogo zatrzymywać w drzwiach ani odciągać od krawędzi.
Przyłożył kubek do ust i napił się, nie dodając nic więcej, jakby to była dla niego najprostsza rzecz na świecie – zatroszczyć się o nią. Bez podtekstów. Bez obowiązku. Po prostu… normalnie.
James słuchał w milczeniu, z tą spokojną, może odrobinę zbyt skupioną miną, którą przybierał, gdy nie chciał niczego interpretować zbyt pochopnie. Ale oczy mu nie zgasły. Patrzył, jak mówi, nie przerywał, nie wtrącał się. I choć w środku coś w nim lekko się spinało, to na zewnątrz pozostał jak zawsze, opanowany, chłodny, nieoceniający.
Nie był ślepy. Nie musiała mówić wiele, żeby zrozumiał. Widząc ją z Zaire’em, słysząc o nim wiedział, co ich przyciągało do siebie nawzajem. Wiedział, że Sloane miała tendencję do rzucania się w objęcia tego, co niepewne. Do ludzi, którzy obiecywali jedynie tu i teraz, bo jutro nigdy jej nie dawało nic pewnego. I może właśnie dlatego Zaire pasował do tej układanki, chaos za chaos, głód za głód, ucieczka za ucieczkę.
Przetarł dłonią brodę, czując lekki, wewnętrzny ucisk, którego nie potrafił do końca zdefiniować. Może złość. Może bezsilność. Może coś jeszcze innego, co od dawna próbował tłumić.
— Rozumiem — powiedział w końcu cicho. Bez irytacji. Bez osądu. — Brzmi jak coś, co może dawać ulgę…
W jego głosie była neutralność, jakby chciał jej zostawić przestrzeń do tego, by mogła mówić dalej, jeśli chciała.
James był zbyt przyziemny, zbyt praktyczny, zbyt świadomy. A Zaire? On był jak ogień, który przyciągał jej chaos. Jak błysk w ciemności, do którego można było się zbliżyć – nawet jeśli parzył.
Spojrzał w bok. Na nią. Na dziewczynę, która nie wiedziała, czy bardziej chce się rozpaść, czy być wreszcie zrozumiana.
— Najważniejsze, że jest ci z nim dobrze — powiedział po chwili James, spokojnie, z tą swoją typową trzeźwością, ale bez chłodu.
Nie patrzył na nią od razu. Powiedział to, spoglądając gdzieś w bok, jakby sam musiał to najpierw przetrawić. Jakby to było jedno z tych zdań, które wypowiada się nie dlatego, że jest łatwe. Tylko dlatego, że jest słuszne.
Potem jednak spojrzał na nią z powrotem. Uważnie. Z tym jego spojrzeniem, które zawsze przebijało się przez pozory.
— Naprawdę. Jeśli cię to trzyma na powierzchni… Jeśli sprawia, że chociaż na chwilę zapominasz o tym całym bałaganie, przez które idziesz… — urwał, wzruszając lekko ramionami.
Nie wyraził swojego zdania, chociaż ono nyło niezmienne: nie ufał ani Carterowi, ani ludziom z jego otoczenia, nie podobało mu się to, że faszerują Sloane narkotykami, nawet jeśli ona sama upierała się, że tak nie jest.
Nie powiedział tego na głos, nawet jeśli coś w nim zadrgało. Bo James nigdy nie stawiał siebie na pierwszym miejscu. Zwłaszcza, gdy chodziło o nią.
— Nie oceniam cię, Sloane. Po prostu… próbuję zrozumieć, gdzie jesteś, kiedy nie patrzę.
I znowu zamilkł. Bez presji. Bez oczekiwań.
Sloane potrzebowała kogoś, kto będzie z nią skakał do wody. Bez planu, bez asekuracji, bez myślenia, czy się wynurzą, nie kogoś, kto siedzi na brzegu z kołem ratunkowym i błaga, żeby się nie wygłupiała.
UsuńJames doskonale to wiedział. To zaangażowanie, które narastało w nim powoli i cicho, nie miało prawa się utrzymać. Nie między nimi. Nie w ich świecie. Nie byli z tej samej bajki. On był ziemią, ona ognistą kometą i owszem, przez moment ich orbity mogły się przeciąć, ale to nigdy nie miało szansy trwać.
Ich światy się wykluczały. On żył w regułach, ona z nich drwiła. On znał granice, ona je przesuwała, czasem przekraczała i jeszcze się z tego śmiała. I choć potrafił być jej bezpiecznym miejscem, jej cieniem, jej cholernym punktem odniesienia… to nie czyniło z niego kogoś, z kim mogła być naprawdę.
Nawet gdyby teraz się złamał. Nawet gdyby uległ tym wszystkim emocjom, które tak pieczołowicie tłumił.
Nie byliby dla siebie odpowiedni.
I to był fakt.
Niepodważalny.
JH
Oczy Zaire’a błyszczały w półmroku apartamentu jak u kogoś, kto dawno przekroczył granicę rozsądku — i polubił to. Nie było już w nim tej kontrolowanej równowagi, którą jeszcze czasem udawał w Nowym Jorku. Vegas ściągnęło z niego maskę. Został tylko instynkt, chaos i obsesyjna potrzeba zatracenia. I chęć pociągnięcia jej za sobą.
OdpowiedzUsuńSiedział na łóżku, rozparty jak król upadłego królestwa, z butelką w jednej dłoni i papierosem w drugiej, patrząc, jak Sloane obraca się w blasku hotelowych świateł. Gdyby istniało piekło stworzone dla takich jak oni — to właśnie wyglądałoby tak: zbyt drogie wnętrza, zbyt miękkie pościele, zbyt dużo pokus.
Wchłaniał dźwięk jej głosu do środka. Jakby każde jej słowo paliło go od wewnątrz, a on właśnie tego potrzebował — ognia, który nie leczył, ale rozdzierał. Pod skórą pulsowała mu adrenalina, jakby ich dwójka przestała istnieć w jakiejkolwiek rzeczywistości, poza tą jedną — wykutą z grzechu, rozkoszy i powolnego rozpadu.
Zaire wiedział, że się kończy.
Nie dziś. Może nie jutro. Ale wszystko w nim szeptało, że nie jest już na powierzchni — tylko dryfuje gdzieś pod wodą, tam gdzie nie dochodzi światło. I nie próbował nawet wypływać. Nie, kiedy miał przy sobie ją. Sloane była jak ostatni łyk przed zejściem ze sceny. Jak ostatnia kreska w brudnym klubie o czwartej nad ranem. Jak ostatni wers w numerze, który wypali świat.
Podciągnął się lekko z łóżka, sięgając po kurtkę rzuconą na podłogę. Palce bezwiednie znalazły małą strunówkę. Jakby to nie on ją tam wcześniej włożył, tylko jakby woreczek sam go przywołał. Szeleszczący plastik, który obiecywał więcej. Obiecywał ucieczkę. Obiecywał wszystko.
Tabletkę przesunął między palcami, zanim wrzucił ją sobie na język. Wbiła się słodkością jak trutka zapakowana w cukier. Przylgnęła do podniebienia. Rozpuściła się tam zbyt szybko, jakby znała już drogę.
Drugą uniósł przed jej twarz. Nie od razu. Najpierw zbliżył się do niej, poczuł jej oddech, który już teraz był rozedrgany, lekko niespokojny. Jakby wyczuwała, że nie idą tam, gdzie powinni. Że idą głębiej. I dalej.
— Otwórz usta, Sloane. — powiedział cicho. Uśmiech miał łagodny, ale w oczach płonęło coś zbyt intensywnego, żeby to było bezpieczne.
Nie czekał. Położył pigułkę na własnym języku i pochylał się nad nią powoli, niemal jakby celebrował ten akt przekroczenia granicy. Jego usta znalazły jej, język wślizgnął się głębiej, przenosząc małą dawkę piekła na jej język. Całował ją długo. I nie przestawał, aż oboje nie poczuli, jak świat się zmienia.
Światło w penthousie rozlało się miękko po ścianach, jakby wszystko zaczęło płynąć. Dźwięki ucichły. Serce dudniło jak bas w klubowym głośniku, odbijając się o żebra.
Czuł, jakby znów był na scenie. Jakby właśnie zeskoczył w tłum ludzi i został przez nich porwany. Ale to nie tłum go niósł. To była ona.
Sloane.
— Vegas. — szepnął z rozciągniętym „s” jakby to słowo miało rytm. — Jesteśmy w jebanym Vegas. I nikt nas nie zatrzyma.
Chwycił ją za biodra i przeciągnął na siebie. Siedziała teraz na nim, gorąca, miękka, ciężka i tak bardzo żywa, że aż nierealna. Palce wpił w jej uda, mocno, bez łagodności, która tak często w jego gestach igrała z niebezpieczeństwem.
— Pieprzyć rozwagę. Pieprzyć kontrakty. Pieprzyć ich wszystkich.
Nie mówił tego do niej. Mówił to światu. Albo samemu sobie. A może do duchów, które nawiedzały go w nocy — starych wersów, których nie dokończył, ludzi, których zawiódł.
Znowu ją pocałował. Z dziką zachłannością. Jakby miał ją połknąć, rozłożyć na czynniki pierwsze, rozebrać ze skóry, zostawić tylko duszę i dźwięk.
— Ty jesteś moją nową religią, Fletcher. — wyszeptał w jej usta.
W tle słyszał cichy bas, może to tylko jego tętno, a może ich przyszłość właśnie się waliła.
Ale było za późno.
Byli już za głęboko.
I to właśnie było najpiękniejsze.
Nie wiedział, która była godzina. I nie wiedział, który to dzień.
OdpowiedzUsuńZaire otworzył oczy powoli, jakby jego powieki były z ołowiu. Światło wlewało się do pomieszczenia przez szerokie, półprzyciemnione okna, rozmyte, blade i drgające. Głowa pulsowała jak po eksplozji. Gardło miał wyschnięte, język jak papier, a ciało… Ciało obolałe, jakby ktoś przetoczył po nim samochód, a potem wytarł nim podłogę.
To nie był penthouse.
Nie było luster nad łóżkiem, ani wanny z widokiem na neonowe Vegas. Nie było szklanej butelki z chłodnym szampanem ani znajomego, przytłumionego basu ich ulubionej playlisty.
Nie było ich.
Były czyjeś głosy. Obce. Śmiech. Szelest foliowych torebek i popłochliwy dźwięk zapalniczek. Zapach dymu i potu. Nie pachniało luksusem. Pachniało przesadą. Przeginką. Upadkiem.
Zaire usiadł powoli, podpierając się o coś miękkiego — poduszkę?
Rozejrzał się. Willa. Zbyt duża. Zbyt jasna. Zbyt obca. Drzwi balkonowe były otwarte, a zasłony tańczyły na wietrze jak duchy, zaciągając szeptami kolejne urwane obrazy z poprzedniej nocy.
Migało mu coś — basen, ciemna woda, śmiech Sloane… jej nogi w wodzie, jakby chciała zatańczyć na powierzchni. On krzyczący coś do kogoś. Prochy na szklanym blacie. Jakaś bójka? Albo tylko agresywny taniec. Flary, ktoś przyniósł flary. Szampan, ktoś wrzeszczał, że to dom DJ-a z Miami.
Nie pamiętał, jak tu trafili.
Ale czuł, że nie był w miejscu, w którym miał być. I że Sloane też nie powinna była tu trafić.
Podniósł się na nogi, potykając się o własne spodnie. Koszulka była gdzieś rzucona. Brak telefonu.
Wyszedł na balkon. I wtedy ją zobaczył.
Siedziała na schodach prowadzących w dół do ogrodu, z papierosem w ustach, w jego kurtce narzuconej na ramiona. Miała kolana podciągnięte pod brodę i wzrok wbity gdzieś w dal, jakby obserwowała pustynię, mimo że była tylko biała ściana i przycięte krzewy.
Podszedł cicho. Głowa mu dudniła, świat był zamazany.
Kucnął przy niej. Dotknął jej kostki.
— Hej… — powiedział tylko. Cicho, jakby bał się, że coś zbudzą.
W oczach Sloane było coś, czego wcześniej nie widział. Nad ranem zgasła w niej impreza. I teraz trzeba było zdecydować, co dalej: wrócić do gry, czy w końcu zejść ze sceny. Ale Zaire nie był gotów zejść.
Wciąż nie wiedział, gdzie są.
Ale coś mu mówiło, że są o krok bliżej dna.
Carter
Sloane mówiła o Zaire tak, jakby opowiadała o środku przeciwbólowym. O czymś, co nie leczy, ale pozwala przetrwać. Jej słowa nie były pełne zachwytu. Brzmiały jak opis tymczasowego schronienia, które nie chroni przed burzą, tylko pozwala przeczekać ulewę. Odwrócił głowę w jej stronę. Siedziała skulona, z podciągniętymi nogami, jakby chciała się zwinąć w sobie i schować — nie tylko przed chłodem nocy, ale i przed tym wszystkim, co mogłoby ją dotknąć, gdyby spuściła gardę choć na chwilę.
OdpowiedzUsuńPatrzył na nią tak, jak patrzy się na kogoś, kto już raz odszedł — z ostrożną czułością i dziwnym poczuciem straty. Tę wersję Sloane znał tylko on. Tę cichą, przygaszoną, która wychodziła na powierzchnię dopiero wtedy, gdy wszystkie inne maski zawodziły. I która, za każdym razem, łamała mu serce.
— Dobrze, że masz kogoś, kto potrafi ci to dać — powiedział spokojnie. Prawie szeptem. Bez ironii. Bez goryczy. Tylko z prostym uznaniem faktu, że chociaż na chwilę ktoś potrafił unieść ten ciężar za nią. — Odcięcie się. Luz. Ciszę w głowie. Albo chociaż iluzję, że jest cicho.
Zaire był bezpieczny w sposób, który trudno było wytłumaczyć komuś z zewnątrz. Nie dlatego, że był spokojny. Wręcz przeciwnie — był nieobliczalny, ale przez to przewidywalny. Nie obiecywał niczego poza tym, co działo się tu i teraz. Parę godzin. Parę nocy. Muzyka, dotyk, oddech, który nie trwa dłużej niż moment. Nie zostawał. Nie pytał. Nie miał planów. I Sloane to kupowała. Brała ten brak konsekwencji jak ulgę, jak zwolnienie z odpowiedzialności. Jak obietnicę, że tym razem nikt nie zostawi blizn, bo nie będzie nawet wystarczająco długo obecny, by je zadać.
Nie musiał znać każdego szczegółu tej relacji. Widział wystarczająco dużo, by wiedzieć, jaki miała przy nim błysk w oczach. Niepokorny. Ostry. Czasami wyzywający. Widział, jak pozwalała sobie na wszystko — jakby wiedziała, że Zaire nigdy nie powie „dość”. I widział też, jak cicho potem płaciła za ten brak granic.
Spojrzał na nią, gdy ułożyła policzek na kolanach. Gest prosty, niemal dziecięcy. Nie było w nim kokieterii. Nie było udawania. Było tylko zmęczenie. I pragnienie, by choć przez chwilę poczuć się… bezpiecznie.
— Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłem — zaczął po chwili — pomyślałem, że to będzie łatwa robota.
Uśmiechnął się do siebie z cieniem rozbawienia, które przyszło za późno. Jak echo myśli sprzed lat.
— Rozkapryszona gwiazda, której się wydaje, że świat się przed nią kłania. Myślałem: klasyk. Trochę ego, trochę chaosu. Dwa tygodnie i wszystko ogarnięte.
Zawiesił głos. Odwrócił się do niej już nie jako ochroniarz, nie jako głos rozsądku, ale po prostu człowiek. Patrzył, jakby próbował jeszcze raz poskładać jej obraz z porozrzucanych fragmentów.
— Ale jesteś wszystkim, tylko nie tym — zaśmiał się cicho. To było najbliższe komplementowi, na jaki było go teraz stać.
Kiedy zapytała, czy straciła w jego oczach, nie odpowiedział od razu. Milczał dłużej niż powinien. Gdy w końcu się odezwał, nie było w jego głosie emocjonalnej miękkości. Był za to ton kogoś, kto długo milczał, bo bał się, że prawda okaże się zbyt trudna do udźwignięcia. — Są momenty, kiedy nie widzę już ciebie — powiedział, nie odwracając wzroku. — Widzę tylko to, co zostaje po Sloane Fletcher, kiedy puszczają jej wszystkie hamulce. Gdy sięgasz po coś, co odcina cię od świata, a czasem i od samej siebie. I wtedy… nie wiem, co z tym zrobić.
Uniósł lekko głowę, spojrzenie przesunął na jej profil. W jego oczach nie było oskarżenia. Była analiza. Obserwacja kogoś, kogo zna się zbyt dobrze, by udawać, że wszystko jest w porządku.
— I tak, jesteś dorosła i robisz, co chcesz. Masz prawo do błędów, do gorszych dni. Wiem też, że nie jestem od tego, żeby mówić ci, jak masz żyć.
Odchylił się lekko, splótł ręce przed sobą.
Spojrzał na nią spokojnie, bez cienia złości. Nie był zły. Był rozczarowany. Zmęczony. Może nawet zraniony, ale nie w sposób osobisty. Bardziej ludzki. Jak ktoś, kto długo próbował trzymać coś w ryzach, aż w końcu musiał przyznać, że traci kontrolę.
Co miał jej jeszcze powiedzieć? Że ten obraz — jej na kolanach, z dłońmi przy pasie Cartera, z wzrokiem wbitym prosto w jego oczy — wypalił mu się pod powiekami? Że nie wyrzucił tego z głowy? Nie był w stanie. Mógł przełknąć jej cięte uwagi, jej nocne wypady, nawet pigułki z kieszeni przypadkowych ludzi — ale to? To coś w nim złamało.
OdpowiedzUsuńI może właśnie dlatego nie powiedział nic więcej. Bo wszystko, co mógłby jeszcze powiedzieć, byłoby zbyt osobiste. Zbyt prawdziwe. I zupełnie nie na miejscu.
Podniósł wzrok na rzekę, potem na schody przed nimi.
— Powinniśmy się już zbierać — powiedział w końcu. Głos miał spokojny, neutralny. Taki, jakim zwykle kończył ważne rozmowy, nie dlatego, że chciał, tylko dlatego, że trzeba było. — Zanim zrobi się na prawdę późno.
Powiedział to jak ktoś, kto wie, że lepiej przerwać ten moment teraz, zanim zacznie się go rozciągać w coś, czym nie powinien być. Spojrzał na nią z tym półuśmiechem, który znała. Trochę zmęczonym, trochę ciepłym, a trochę po prostu jego.
Uniósł się ze schodka i wyprostował, otrzepując dłonie z resztek jedzenia i kurzu. Sięgnął po tackę i pustą butelkę coli, jakby te zwyczajne ruchy mogły pomóc im obojgu wrócić na bezpieczniejsze tory.
JH
Samochód był już podstawiony. Ktoś się tym zajął, może Carter, może jeden z tych ludzi, których imion nie poznali, ale z którymi śmiali się godzinami, jakby znali się od dziecka. Teraz nikt się nie śmiał.
OdpowiedzUsuńW środku panowała cisza. Szofer nie zadawał pytań, nie odwrócił się nawet, kiedy wsiadali, jakby dostał wcześniej instrukcję, że tych dwoje nie wolno zaczepiać. Nie teraz. Nie po tym, co za sobą zostawili.
Vegas przesuwało się za szybami w rozmazanym świetle, a oni milczeli. Obciążeni. Nie tylko tym, co wzięli — ale tym, co przeszli. Tym, czego się nie pamiętało, i tym, co pamiętało się aż za dobrze. Las Vegas nie pytało, gdzie byli i co robili. To miasto nie oceniało. Nie miało sumienia. Było jak on.
Sloane siedziała obok, w jego kurtce, która teraz wyglądała jak ostatnia granica między nią a światem. Trzymała się jej jak kamizelki ratunkowej.
Vegas miało smak popiołu. I czegoś jeszcze, czegoś obrzydliwie prawdziwego.
Zaire przetarł twarz dłonią, czując jak krew krąży zbyt wolno. Gdzieś w środku nadal tlił się resztkowy ogień po ostatnich tabletkach, może czymś jeszcze, może po niej.
Dopiero gdy zatrzymali się pod hotelem — tym samym penthousem, który tak spektakularnie opuścili wcześniej, Zaire odwrócił głowę i spojrzał na nią uważnie.
Szli przez lobby nie mówiąc nic. Nikt nie robił zdjęć. Nikt nie zwrócił uwagi. Jakby nawet Vegas nie chciało ich już widzieć.
W windzie oparł się o ścianę i zamknął oczy.
Wszystko powoli zaczynało boleć. Głowa. Mięśnie. Serce. Uczucia, które w nim były, nie miały nawet nazw.
Drzwi do penthouse’u otworzyły się bezgłośnie, z tym typem automatycznej elegancji, która kosztowała więcej niż całe życie niektórych ludzi. Ciemne, przytłumione światło rozlewało się po marmurowej podłodze, chłodnej, lśniącej, jakby cała ta przestrzeń czekała na ich powrót – nie z troski, a z cynicznego przyzwolenia.
Zaire wszedł pierwszy, jak cień. Zmęczony, przygięty niewidzialnym ciężarem, który rozlewał się mu po plecach.
Za panoramicznymi szybami rozciągała się panorama miasta, ale żadne z nich nie spojrzało w tamtą stronę.
Wszystko w nim było sztywne. Mięśnie, twarz, kręgosłup. Ciało bolało. Głowa dudniła. Gardło miał ściągnięte, a skronie pulsowały ostrzeżeniem.
Nie odzywał się. Nie było w nim słów. Nie patrzył na nią. Nie dlatego, że nie chciał. Po prostu coś w środku wciąż było odłączone. Jakby się nie obudził naprawdę, tylko dryfował gdzieś w zawieszeniu. Powieki ciężkie, ciało jak przesiąknięta wilgocią tkanina. Ruchy spowolnione, myśli… Poprzerywane. Nagle jego serce zrobiło jakiś głupi ruch, może dlatego, że nie był pewien, czy w ogóle jeszcze tu jest. Ale była. Zmierzwiona, poszarpana, ubrana w jego kurtkę jak w jedyną rzecz, która trzymała ją jeszcze na powierzchni.
I wyglądała jak on. Rozjebana. Przesiąknięta nocą. Przez chwilę patrzył, jak jej dłoń drży przy papierosie, jak palce zatrzymują się o sekundę za późno. Jak wygląda, jakby jej nie było. Jakby siedziała tu z nim tylko fizycznie.
Pokręcił głową powoli. Bez śladu kpiny. Bez uśmiechu, który zwykle błąkał mu się na ustach. Taki cichy znak, że jest ponad to wszystko. Teraz nie był. Nie było nic ponad tym.
Byli tylko oni. I ten cholerny dół, do którego właśnie się zsunęli. Z kieszeni wyciągnął spękaną zapalniczkę i resztkę skręta. Ręce mu drżały, ale zapalił. Zaciągnął się mocno. Nie dla przyjemności. Dla uspokojenia.
W tym ułamku sekundy zrozumiał coś, co dotąd wypierał: to już nie była zabawa. I nie było odwrotu.
Carter
James nie odpowiedział od razu. Upił łyk zimnej coli, której gaz szczypał w język, ale nie pomagał pozbyć się ciężaru w klatce. Przesunął wzrokiem po rzece, jakby gdzieś w jej falach dało się znaleźć coś prostszego niż to, co właśnie padło z ust Sloane.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem, czy to nienawiść — powiedział w końcu cicho. — Ale nie wzbudza mojego zaufania.
Tyle. Tylko tyle był gotów jej dać na głos. W słowach, które nie przekraczały granicy. Bo przecież to nie była jego sprawa, z kim się wiązała, kogo całowała, przed kim klękała.
Ale wewnętrznie? We wnętrzu Jamesa wrzało.
Nienawidził Cartera.
Nie tylko za to, kim był. Ale za to, jak traktował Sloane. Nienawidził jego spojrzenia — pewnego siebie, ślizgającego się po niej z miną właściciela. Nienawidził tego, jak Zaire oplatał ją ramieniem, jakby zaznaczał terytorium. Jak ją całował — nachalnie, zbyt głęboko, zbyt pewnie, z wyrachowaną intensywnością, której nie powinien prezentować nikomu, a już na pewno nie jej. Nienawidził tego, że potrafił wciągnąć ją do siebie tylko spojrzeniem. Tego, że traktował ją jak akcesorium swojego występu — jak ozdobę do swojej obecności. Jak obiekt, nie osobę.
Ale najbardziej nienawidził momentów, w których widział, jak Sloane pozwala mu na to wszystko.
Jak stawała się cicha. Uległa. Jak dawała mu swój czas, ciało, spojrzenia — i może nawet kawałki siebie, które wcześniej trzymała schowane głęboko. A potem ten drań zostawiał ją gdzieś na kanapie, szedł po kolejną kreskę, drinka, inną dziewczynę. Nie dbał. Nie pilnował. Nie zatrzymywał jej, kiedy gasła.
James widział to aż za dobrze. To, jak Sloane się po nim zbierała — dosłownie, fizycznie. Jakby zostawiła cząstkę siebie i nie była pewna, czy warto po nią wracać.
Odwrócił głowę w jej stronę, jakby chciał powiedzieć coś więcej. Ale nie powiedział. Tylko spojrzał. Uważnie. Dłużej, niż powinien. A potem pokręcił głową i westchnął cicho.
Przetarł twarz dłonią i przez chwilę siedział cicho, słuchając ulicznego szumu zza rzeki.
Nie patrzył na nią z góry, nie mówił tego tonem starszego brata ani człowieka z lepszym kompasem moralnym. Po prostu widział w niej coś, co Sloane sama od dawna starała się zagłuszyć – i nie zamierzał udawać, że tego nie widzi.
— Nie lubię widzieć cię w takim stanie, jak wtedy. — Zacisnął mocniej dłonie. — Nawet nie dlatego, że boli mnie to jakoś osobiście… bo to nie o mnie chodzi.
Uniósł głowę i spojrzał na nią. Prosto, bez cienia osłony.
— Po prostu… jesteś lepsza niż to. Zawsze byłaś. I nie potrafię zrozumieć, dlaczego sama tego nie chcesz zobaczyć.
Nie brzmiał, jakby próbował ją naprawić. Nie nalegał, nie naciskał. Po prostu powiedział prawdę — bez filtrów, bez wygładzania. Taką, jaką znał od początku: surową i prawdziwą. Dla Jamesa to nie była kwestia ratowania jej z chaosu, tylko przypominania jej, kim naprawdę jest pod warstwami blasku, krzyku, buntu i autodestrukcji. Patrzył teraz na nią i nie widział złamanej gwiazdy. Widział dziewczynę, którą poznał. Dziewczynę, która mogłaby z tego wyjść, gdyby tylko przestała przed sobą uciekać.
— Dokończymy to kiedyś, okej? — dodał jeszcze cicho, podnosząc się ze schodka. Nie wymagał odpowiedzi. Nie oczekiwał żadnych deklaracji. Ale chciał, żeby wiedziała: ta rozmowa o niej, o tym, co ją gubi, o tym, czego nienawidzi w sobie nie była tylko chwilą słabości przy food trucku. Dla niego miała znaczenie.
UsuńZamilkł, ale spojrzenie nadal trzymał na niej. Nie oceniał. Nie żałował. Ale było w nim coś, co miało moc głębszą niż gniew – wiara. Może zbyt nadwątlona. Może już niepewna. Ale nadal obecna.
James skinął głową, bez pytania, bez zdziwienia, bez żadnej analizy. Jakby odpowiedź była oczywista. Jakby zostanie było czymś, co zrobiłby dla niej zawsze, niezależnie od tego, co działo się wcześniej.
— Zostanę — powiedział cicho, ale z tą spokojną pewnością, która była jego znakiem rozpoznawczym. — Tak długo, jak będziesz tego potrzebować.
Nie potrzebował znać powodu. I tak wiedział, że nie chodziło o bezpieczeństwo w dosłownym sensie. Chodziło o ciszę w głowie, której czasami nie dało się znaleźć samemu. O świadomość, że ktoś siedzi za drzwiami, kiedy ty próbujesz zasnąć, zanim znowu coś się w tobie rozpadnie.
JH
To była cicha kapitulacja.
OdpowiedzUsuńJames nie musiał nic mówić, kiedy mijali kolejne światła, gdy Nowy Jork z każdą minutą cichł za szybą auta. Wystarczyło, że spojrzał raz, to krótkie, niemal nieuchwytne spojrzenie, kiedy złapał ją na chwilę dłonią, zanim wysiadła z samochodu. Było w tym coś czułego. Nie miękkiego, nie pozwalał sobie na miękkość. Ale czułego. W stylu mężczyzny, który znał jej każdy schemat ucieczki, a mimo to zostawał, kiedy inni dawno by odeszli.
W ciszy, która między nimi zapadła, było więcej treści niż w niejednej długiej rozmowie. Nie musieli sięgać po kolejne wyjaśnienia. Nie potrzebował wiedzieć wszystkiego, by rozumieć. By wiedzieć, że trzyma w dłoniach kruche szkło — z rysą, której już nie da się zniwelować.
Kiedy zatrzasnął drzwi samochodu w garażu, nie spojrzał na nią od razu. Wiedział, że jeśli to zrobi — jeśli zobaczy to spojrzenie pełne czegoś między wdzięcznością a wstydem — znowu poczuje ten znajomy ciężar, który od tygodni nie chciał z niego zejść. Bo to nie była już tylko praca. Nie od dawna. I może właśnie dlatego powinien odejść.
Wjechali windą bez słowa, ich ramiona prawie się stykały, ale trzymali się swoich odległości. Była zmęczona, to widział. Nie fizycznie — Sloane umiała ciągnąć koncerty, imprezy i kolejne noce na adrenalinie i przekorze — ale tym razem to zmęczenie w niej było inne. Głębsze. Pochodziło z miejsca, do którego rzadko ktoś miał dostęp.
Wszedł za nią do mieszkania. Nie rozglądał się, nie musiał. Był tu już dziesiątki razy — przywoził ją w stanie, w którym nie powinna była nawet mówić. Zdejmował jej buty, podawał wodę, przymykał drzwi sypialni. Ale dziś było inaczej.
Siedziała na łóżku, kiedy wrócił z kuchni z szklanką wody. Nie patrzyła na niego, dopóki nie postawił jej na nocnym stoliku. Wtedy ich spojrzenia się spotkały. Krótkie “dziękuję” nie padło z jej ust, ale wybrzmiało w całej postawie. W tym, jak odchyliła się lekko do tyłu, jakby wiedziała, że w tej jednej nocy… jeszcze raz ktoś będzie czuwał.
Wiedział, że nie poprosi o więcej. Wiedział też, że ta noc niczego nie zmieni. Że rano wstanie i znów wejdą w swoje role — ona w swoje zbyt wysokie buty i zbyt głębokie dekolty, on w ciszę i profesjonalizm. Ale jeszcze przez chwilę… mógł tu być.
Zanim świat znów się rozpadnie, zanim Sloane znów wyjdzie na zewnątrz, błyskotliwa i rozedrgana — jeszcze przez chwilę James Harper miał być jej schronieniem.
JH
Zaire nie znosił takich momentów.
OdpowiedzUsuńMomentów, w których zaczynało pachnieć wyrzutem sumienia. W których kobieta siedząca na nim, jeszcze przed chwilą rozkosznie zjarana i gotowa spalić z nim świat, zaczynała mówić rzeczy, które brzmiały jak początek problemu. Jak pieprzona retrospekcja, której nikt nie prosił. A już na pewno nie on.
Czuł, jak krew zaczyna mu pulsować w skroniach. Nie z narkotyków. Nie z alkoholu. Ze złości. Z tej wkurwiającej mieszanki zawodu i frustracji, która go pieprzyła od środka, jakby miała zaraz rozerwać go na strzępy. Zaczynał czuć to, co zwykle czuł tylko na ulicy — zanim ktoś wyciągnął broń albo rozjebał butelkę o asfalt.
Przesunął dłoń po swojej twarzy i prychnął cicho, nie próbując nawet ukryć irytacji.
— Serio? Teraz chcesz o tym rozmawiać? — wycedził, tonem zbyt spokojnym, żeby nie był wkurwiony. Zaciągnął się z jointa głęboko, niemal do końca, aż żar zasyczał blisko jego palców. Podał jej go bez spojrzenia, jakby mówił: albo bierzesz, albo spierdalaj z tym dramatem.
— Wiesz co, Sloane? Nikt cię do niczego nie zmuszał. — Odchylił się do tyłu, opierając głowę o zagłówek, przymknął oczy. — Nie jesteś tu przykuta łańcuchem. Nie wyciągałem cię z domu w worku. Wiedziałaś na co się piszesz.
Spojrzał na nią, tym razem już otwarcie, bez filtra.
— Przez całą tę popieprzoną jazdę byłaś przy mnie. Śmiałaś się, tańczyłaś, rozbierałaś, brałaś te tabletki i pytałaś o więcej. — Jego głos się łamał, ale nie z emocji, a z wysiłku, żeby nie krzyczeć. — Nikt ci nie trzymał pistoletu przy skroni. Więc nie rób teraz z siebie jebanej księżniczki.
Oparł się o ścianę, jakby potrzebował fizycznego punktu, by nie wybuchnąć. — Ja pierdolę… nie jestem twoim wybawicielem. Nie jestem twoim zbawieniem. Nie jestem tym gościem, który cię uratuje przed tobą samą.
Sięgnął po niedopalonego jointa z jej dłoni. Wciągnął go jeszcze raz i skrzywił się lekko, jakby smakował teraz bardziej goryczą niż dymem.
— Chciałaś się wyrwać? No to się wyrwałaś. Wyszłaś z ram. I z majtek. Kilka razy.
Jego głos nie był krzykiem. Ale było w nim coś, co wibrowało napięciem. Było wyraźnie zmęczone i zrezygnowane.
— Zapal. Prześpij się. A potem, jak już przestaniesz mieć zjazd, to zdecydujesz, czy dalej chcesz się ze mną pieprzyć, czy wrócić do Harpera i grać w „mam wszystko pod kontrolą”.
Uniósł brew.
— Albo i nie zdecydujesz. I też będzie dobrze.
Oparł się z powrotem, przymknął oczy i westchnął, przeciągając dłonią po włosach.
Był zmęczony. Ale bardziej nią niż sobą.
— Ale błagam cię… nie gadaj teraz o moralności. Nie tu. Nie teraz.
Głos miał zmatowiały, wypalony.
— Vegas to nie kościół, a my nie jesteśmy święci.
Zamilkł na moment.
— Po prostu… odpocznij.
Trzasnął drzwiami sypialni, zostawiając za sobą zapach dymu, potu, gniewu i rozsypanych emocji.
Zasłonił rolety.
Zgasił światło.
I jebnął się spać.
Bo nawet on miał już dość samego siebie.
Zaire
Zanim Sloane przekroczyła próg salonu, atmosfera w apartamencie była napięta jak lina przeciągana między granicą odpowiedzialności a bezsilnością. Czas się dłużył. Każdy dźwięk, kliknięcie myszy, westchnienie, szmer lodu w szklance, zdawał się brzmieć głośniej niż powinien. Jakby cisza przed burzą nie mogła już dłużej trwać.
OdpowiedzUsuńClara siedziała przy stole z nogą założoną na nogę, niemal wrośnięta w fotel, który miał być miejscem pracy, a stał się centrum kryzysowego zarządzania. Miała rozmazany tusz pod oczami, ale nie dlatego, że płakała, po prostu od dwóch dni nie zdążyła go poprawić. Laptop był rozgrzany do granic możliwości, a wokół niego walały się rozrzucone notatki: plan tygodnia, umowy, terminy. Każde kliknięcie w klawiaturę było uderzeniem frustracji.
James stał przy oknie. Z rękami skrzyżowanymi, z twarzą odwróconą w stronę miasta.
Marie krążyła między kuchnią a salonem, w rękach miała telefon, ale nie pisała. Nie miała już do kogo. Jeszcze dzień i będą musieli wydać komunikat. „Sloane Fletcher chwilowo zawiesza działania medialne z powodów zdrowotnych.”
I w końcu się pojawiła.
Włosy w nieładzie, twarz blada, w oczach resztki rozmazanej maskary i coś jeszcze, to coś, co mówiło, że nie spała od kilku dni. I że nie pamięta większości z nich.
Kiedy stanęła w progu, całe pomieszczenie zawisło w ciszy. Na sekundę.
Potem Clara wstała i rozpętało się piekło.
James wciąż stał przy oknie, jakby wszystko, co działo się za szybą, było bardziej zrozumiałe niż ten pokój. Ale słyszał każde słowo. Każde oskarżenie, każde napięte westchnięcie, każde „zamknij się” wyplute przez obolałe gardło Sloane.
— Clara, przestań. Naprawdę. — Powiedział w końcu cicho, ale dobitnie. — Ona już wie, że to wszystko się wali. Nie musisz jej tego wrzucać w twarz, kiedy ledwo stoi na nogach.
Clara rzuciła mu wściekłe spojrzenie, jakby chciała go uciszyć, zanim zdążył dokończyć.
— Nie, James. Musi to usłyszeć.
— Nie, ona musi teraz dojść do siebie — przerwał jej, nie zmieniając tonu. Przesunął się o kilka kroków w stronę Sloane, ale zatrzymał się tak, by nie naruszyć jej przestrzeni.
— Do siebie? — Clara prychnęła. — Przez pięć dni miała „dochodzenie do siebie” w Vegas, James.
— A teraz wróciła — odpowiedział spokojnie. — I ledwo stoi na nogach. Jeśli zaczniesz wrzeszczeć, nie pomożesz jej. Wiesz o tym.
— Ona zniknęła. Kompletnie. Jakby zapadła się pod ziemię. Ty miałeś być tym, który reaguje, zanim dojdzie do katastrofy!
James uniósł wzrok, powoli. Zacisnął szczękę. Ręce skrzyżowane na piersi wydawały się cięższe niż zwykle. Spojrzał na Clarę, jej wzburzoną sylwetkę, nerwowe ruchy, ślady stresu na twarzy, które sama starała się przykryć makijażem i winem. Nie miał zamiaru się z nią spierać. Nie dzisiaj.
— Nie jesteś moją przełożoną. Więc może nie mów mi, jak mam wykonywać swoją pracę.
Jego głos nie podnosił się. Nie potrzebował.
Odwrócił się i spojrzał na Sloane. Na jej przytłumione spojrzenie, ciało poskładane jak połamane szkło. A potem przeniósł wzrok na Clarę.
— Nie jestem jej opiekunem prawnym. Ani terapeutą. Ani psem tropiącym. — Wstał, powoli. Głos miał spokojny, ale twardy. — I nie zamierzam brać odpowiedzialności za każdą jej decyzję.
Clara patrzyła na niego z napiętym wyrazem twarzy. Złość mieszała się z bezsilnością.
Jeszcze przez moment wyglądała, jakby miała coś odpowiedzieć, ale ostatecznie tylko odwróciła się gwałtownie i zaczęła zbierać swoje rzeczy.
Reszta ekipy zaczęła powoli podnosić się z miejsc, jakby ktoś nagle przypomniał im, że ta scena już się kończy, że nie mają tu więcej ról do odegrania. Nikt niczego nie komentował. Powietrze było gęste i nabrzmiałe od niedopowiedzianych emocji, a mimo to w salonie zapanowała cisza.
Zostawili ich samych. Tak, jakby to była bitwa, której nie dało się wygrać drużynowo.
James nie odprowadził nikogo wzrokiem. Gdy ostatnie drzwi cicho się zatrzasnęły, usiadł na sofie i pochylił się do przodu, opierając przedramiona na udach. Podniósł dłonie i wsunął palce we włosy, podpierając głowę jakby ważyła tonę. Siedział tak przez dłuższą chwilę. Milczący. Bezwładny. I zupełnie sam z myślami, które cisnęły się na siebie, walcząc o pierwszeństwo. Nie wiedział nawet, co bolało bardziej, to, że Clara miała rację, czy to, że Sloane znów się w tym pogubiła, a on, mimo wszystkich prób… nie potrafił już jej z tego wyciągnąć, że odpuścił wtedy, kiedy powinien był upierać się przy swoim. Tylko miał wrażenie, że gdyby Sloane nie zrobiła tego teraz, to zrobiłaby to później. Był tego więcej niż pewien.
OdpowiedzUsuńSloane zniknęła w sypialni, nie mówiąc ani słowa. Zasłoniła za sobą drzwi, jakby chciała odgrodzić się od całego świata.
James przez chwilę siedział na kanapie w tej samej pozycji, z twarzą w dłoniach, z głową ciężką od myśli. A potem sięgnął po telefon. Bez słowa. Bez zbędnych konsultacji. Wybrał numer. Jeden z tych, które trzyma się w kontaktach „na wszelki wypadek”, ale nigdy nie chce się po nie sięgać.
Nie czekał, aż ktoś inny coś zrobi. Nie pytał, czy może. Sloane była w stanie, którego nie dało się już ignorować.
Godzinę później po salonie snuł się zapach alkoholu medycznego i gumowych rękawiczek. Dr Morgan, stary znajomy Jamesa jeszcze z czasów pracy w policji, poruszał się cicho, szybko i bez zbędnych pytań. Wiedział, że w takich sytuacjach najważniejsze to nie mówić za wiele. Po prostu robić, co trzeba.
Sloane leżała na łóżku. Kiedy zobaczyła lekarza, próbowała się podnieść.
— Nie — powiedział James stanowczo. Ton nie znosił sprzeciwu. — Żadnych protestów. Leżysz.
Coś wymamrotała. Głos miała jak papier ścierny, gardło wysuszone.
— Nie obchodzi mnie, czego chcesz. Nie chcę cię jutro wieźć na pogotowie — uciął.
Zamilkła. Po raz pierwszy od wielu dni nie próbowała się stawiać. Nie udawała, że wszystko jest w porządku. Odwróciła wzrok i pozwoliła Morganowi założyć wkłucie. W końcu poddała się temu, co było nieuniknione. Jej ciało drżało, było odwodnione, wyczerpane, przepalone zmęczeniem i czymkolwiek, co jeszcze w nim krążyło.
Kiedy woreczek z płynem się opróżnił, lekarz zebrał się do wyjścia.
— Daj znać, jeśli znów będzie potrzebna interwencja — rzucił Morgan w drzwiach, ściszonym głosem.
James skinął głową. Zamknął za nim drzwi. I wrócił do niej. Zasypiała. Rysy jej twarzy w końcu się wygładziły. Usta przestały drżeć. Nawet oddech się wyrównał.
Zgasił światło, zostawiając tylko lampkę nocną, i wrócił do salonu. Zsunął się znowu na sofę.
W końcu opadł na poduszki i zasnął nieświadomie, z wyczerpania. Ubrany, bez przykrycia. Z otwartym telefonem w dłoni.
Siedział przy niej całą noc. Nawet jeśli dzieliła ich ściana.
Bo ktoś musiał zostać.
JH
Zaire nie ruszył się od razu. Oddychał głęboko, spokojnie. To nie był spokój. To była kontrola. Próba zapanowania nad sobą, nad tym, co siedziało mu w głowie. Może jeszcze czuł złość. Może nie. Może po prostu był pusty, dokładnie tak samo jak ona dzień wcześniej.
OdpowiedzUsuńAle nie odepchnął jej.
Dłoń, która dotąd trzymała telefon, powoli zsunęła się na jej udo. Palce przesunęły się leniwie wzdłuż miękkiej skóry, jakby nieświadomie, jakby to był odruch, a nie decyzja. Druga ręka spoczywała nadal pod jego głową. Zaire leżał nieruchomo, ale jego palce mówiły wszystko, nie zamierzał się jej pozbywać. Przynajmniej nie jeszcze.
— Miłe rzeczy, huh? — mruknął w końcu, jego głos był chropowaty od milczenia i snu. — Mówisz to, jakbyśmy kiedykolwiek robili coś innego.
Odwrócił głowę i spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek. Było w tym spojrzeniu coś gorzkiego, ale też coś tkliwego. Coś, co przeczyło słowom, które padły wcześniej. Przesunął dłonią w górę jej uda, aż po bok biodra, chwytając je lekko, jakby sprawdzał, czy na pewno tu jest.
— Vegas robi z nas pieprzonych psychopatów — mruknął, z cieniem rozbawienia. — I nie wiem, czy to dobrze, czy źle.
Zamilkł na chwilę.
— Ale nie zamierzam się z tobą dziś kłócić, Fletcher. Nie mam na to siły. Mam ochotę tylko cię poczuć. Spokojnie. Bez gier. Bez rozpieprzania pokoju. — Jego głos złagodniał, prawie jakby mówił do siebie. — I bez zastanawiania się, kiedy to wszystko się rozpadnie.
Jego usta przesunęły się po jej czole, powoli, cicho. Nie był to pocałunek namiętny. Był miękki. Zbyt miękki jak na Cartera.
— Może jeszcze przez parę godzin uda nam się udawać, że to wszystko ma sens. — Zsunął rękę spod głowy i położył na jej plecach. Trzymał ją przy sobie, jakby była czymś jedynym, co miał.
I może to była iluzja. Ale jego iluzja.
Na dziś — wystarczy.
Nie wiedział, co stanie się dalej z nimi. Z nią. Z tym wszystkim, co zdążyli rozpętać. Ale jedno było pewne — Zaire Carter znowu był obecny. Trzymał się na nogach. Wiedział, gdzie jest, jak się nazywa i kto dokładnie leży teraz w sypialni obok. I może nie był gotów wziąć odpowiedzialności za wszystko, ale miał zamiar znów mieć wybór.
Carter
Nie spał głęboko. To nie był ten rodzaj snu, który przynosił ukojenie. Raczej coś na kształt półświadomości — stan zawieszenia, w którym ciało domagało się odpoczynku, ale umysł pracował bez przerwy. Przewijał obrazy, emocje, niedopowiedziane zdania. I w końcu zamienił je w sen.
OdpowiedzUsuńByli na dachu.
Nie wiedział, jak się tam znaleźli, ale rozpoznał miejsce — znajomy budynek z widokiem na nocne miasto, oświetlone tysiącem świateł. Wszystko było takie samo jak zawsze, tylko powietrze miało inny smak. Zimniejszy. Cięższy.
Sloane stała na krawędzi.
Gołe stopy balansowały na cienkiej linii betonu. Wiatr rozwiewał jej włosy, długą koszulę nocną. Nie miała w sobie żadnego strachu. Patrzyła prosto przed siebie. A może w dół. Jakby to była jedyna droga. Jakby nie widziała już żadnej innej.
— Sloane — powiedział, bezdźwięcznie. Jakby coś ścisnęło mu gardło. Spróbował się poruszyć, ale nogi miał ciężkie. Betonowe. Tak, jak w tych snach, w których biegniesz, ale nie jesteś w stanie zrobić nawet kroku.
Ruszyła.
Powoli. Cicho. Jakby odchodziła od wszystkiego, co znała.
Zrobiła jeden krok. Potem drugi.
I wtedy zerwał się z miejsca, z sercem bijącym jak alarm w piersi. Ale Sloane była już w powietrzu.
Zniknęła. Jakby rozpuściła się w ciemności. Jakby nigdy jej tam nie było. A jego dłoń zacisnęła się na pustce. Niczego nie zdołał uchwycić.
James poruszył się niespokojnie, zanim naprawdę się obudził. Przeciągnął dłonią po twarzy, potem po karku, jakby próbował zetrzeć z siebie resztki snu. Oczy otworzył powoli, bez pośpiechu, z jakimś ciężarem, który nie zniknął mimo kilku godzin snu.
Dopiero po chwili uniósł wzrok i zobaczył ją — Sloane, siedzącą w fotelu z kubkiem herbaty, z tą nieoczywistą delikatnością, która pojawiała się tylko w takich momentach. Zastygła. Spokojna. Jakby w tej jednej chwili wszystko w niej przycichło.
Miał ochotę coś powiedzieć, ale język zawiązał mu się w supeł. Patrzył na nią i czuł… trudną do nazwania mieszaninę emocji. Ulga, że wróciła. Złość, że zniknęła. Strach, że któregoś dnia już nie wróci. I coś jeszcze – zawód, który dławił go w gardle.
— Hej — wymamrotał w końcu, cicho, jakby głos jeszcze nie doszedł do siebie.
Usiadł prosto, przecierając oczy, ale nie spojrzał na nią od razu. Jakby nie chciał się w niej znowu zatopić. Jakby bał się, że jeśli spojrzy za długo, znowu będzie za blisko. A przecież nie mógł. Nie po tym, co się wydarzyło.
— Masz coś ciepłego do picia, to dobrze — rzucił mechanicznie, jakby komentował pogodę. — I wygląda na to, że się umyłaś. Mały cud.
Uśmiechnął się pod nosem, ale to nie był prawdziwy uśmiech. Był zmęczony. I nie tylko fizycznie. Coś w nim było wyczerpane do cna.
Spojrzał na kubek w jej dłoniach, potem na telefon podłączony do ładowarki, na koc, który leżał teraz na jego nogach.
— Więc teraz mną się opiekujesz? — spytał półżartem, ale coś w jego głosie zadrgało. — Świat naprawdę stanął na głowie.
Milczeli chwilę. Cisza między nimi nie była krępująca, ale gęsta. Naładowana tym, czego żadne z nich nie chciało jeszcze wypowiedzieć. W końcu uniósł wzrok i spojrzał jej w oczy.
— Za każdym razem, gdy myślę, że gorzej już być nie może… robisz coś, co mnie zaskakuje.
Wbił wzrok gdzieś w przestrzeń między nimi. Tam, gdzie były wszystkie słowa, które musiałby wypowiedzieć, gdyby miał siłę.
— Wróciłaś, czy to tylko przerwa między jednym odlotem a drugim?
Słowa zawisły w powietrzu, ciężkie, nabrzmiałe od niewypowiedzianego bólu.
James wstał powoli. Nie gwałtownie, nie teatralnie. Po prostu – jak ktoś, kto postanowił, że to już pora. Odrzucił z kolan koc, przetarł twarz dłońmi. Od dawna nie było w nim tej miękkości, którą kiedyś miał dla niej na wyłączność. Zamiast niej – spokojna determinacja. Rzeczowość. Chłodna konsekwencja.
James stał przez chwilę w miejscu, jakby zastanawiał się, czy powinien powiedzieć coś jeszcze. Ale w końcu tylko westchnął, cicho, niemal bezgłośnie. Jak ktoś, kto naprawdę chciałby zostać… ale wie, że już nie powinien.
OdpowiedzUsuń— Wiesz… — odezwał się w końcu, głosem spokojnym, trochę zbyt cichym, jakby mówił tylko do siebie — myślę, że zrobiłem już to, co miałem zrobić.
Spojrzał na nią przelotnie, krótko. Wystarczająco, by się upewnić, że oddycha. Że już się nie sypie w dłoniach.
— Będę się zbierał — dodał, sięgając po swoją kurtkę. W ruchach nie było pośpiechu, ale była w nich stanowczość. — Ty i Clara… powinnyście pogadać.
Zawiesił na chwilę wzrok gdzieś przy oknie, potem znowu na niej. Przez sekundę. Dłużej nie mógł. Bo znał siebie na tyle, że wiedział: jedno spojrzenie za długo i zostanie. A nie chciał już zostawać tam, gdzie był tylko wtedy, gdy trzeba było gasić pożar.
— Dasz radę, Fletcher — powiedział na odchodne. Nie z czułością. Z przekonaniem. Bo naprawdę w to wierzył, choć nie wiedział już, czy ona w to wierzy razem z nim.
Potem ruszył w stronę drzwi, nie czekając na odpowiedź.
JH
Zaire nie odzywał się przez dłuższą chwilę. Słuchał, ale nic nie mówił. Tylko patrzył, czujny i niemal zbyt spokojny. Od momentu, kiedy wrócił do siebie po tamtej nocy — po tym, jak wszystko się posypało — był bardziej obecny. Może mniej głośny, może nie tak szalony jak wcześniej, ale jego milczenie miało teraz wagę. Nie było obojętne. Było skupione.
OdpowiedzUsuńCzuł jej ciało na sobie. Jej oddech. Dłonie. Smak warg, który był znajomy, choć tym razem bardziej gorzki. I to, co powinna zrozumieć — wiedział, że nie zrozumie. Bo nie chodziło o to, że jej nie chciał. Zawsze jej chciał. Tak cholernie bardzo. Ale dzisiaj… dzisiaj był pęknięty. A ona próbowała zakleić to uśmiechem, który niczego nie naprawiał. Udawała, że nic się nie stało, podczas gdy wszystko się rozsypało.
Owinął ramiona wokół jej ciała, przyciągając ją do siebie mocniej, aż niemal wtopiła się w niego. Gładził ją po plecach powoli, konsekwentnie, jakby musiał sobie przypomnieć, że ma ją przy sobie. Że to nie sen, nie złudzenie, nie fragment urwanego filmu. W jego dotyku nie było już automatyzmu. Nie było tej bezmyślnej mechaniki, z jaką potrafił się poruszać po ciele kobiety, kiedy był naćpany i wyłączony. Teraz był trzeźwiejszy. I przez to — groźniejszy. Prawdziwszy.
Wsunął dłoń w jej włosy, po to tylko, by poczuć je między palcami. Przymknął oczy na moment, kiedy się o niego oparła i wymruczała jego imię z takim spokojem, jakby kilka godzin wcześniej nie próbowała go zabić spojrzeniem.
— Masz mnie. Całego.
Te słowa powinny poruszyć coś głęboko. Kiedyś by to zrobiły. Teraz jedynie przeszły przez niego jak dym, który wypuszczał z płuc kilka godzin temu, patrząc bez wyrazu na nocne Vegas. Bo tak — miał ją. Ale nie wiedział, czy wciąż tego chciał. Nie tak. Nie po tym wszystkim.
Język Zaire’a był ostry, ale dziś… dziś był prawie cicho. Bo nawet jemu zabrakło słów. To nie była cisza złości. To była cisza zmęczenia.
Odwrócił głowę, spojrzał na nią przez chwilę. A potem powoli, z ciężarem, jakby miał właśnie wyjąć coś, co go dusiło od środka, odezwał się niskim, chropowatym tonem:
— To nigdy nie było i nie będzie proste, Sloane.
Palcami przeciągnął po jej biodrze, zatrzymując się na wystającym pasku jej fig.
— Powinnaś mnie nienawidzić — dodał z cichym śmiechem, suchym jak gardło po całonocnym piciu. — A zamiast tego jesteś tu. Na mnie. Z tym spojrzeniem, jakbyś znów chciała zapomnieć o wszystkim.
Oparł głowę o poduszkę i spojrzał w sufit.
Odetchnął cicho. Powoli. Bo tylko w tej ciszy mógł sobie pozwolić na prawdę.
— To jest pojebane — wymamrotał w ciemność, bardziej do siebie niż do niej. Nie wiedział, czy jeszcze nie śpi. Nie wiedział, czy chce, żeby słyszała. — Całe to gówno. Ty. Ja. My.
Przejechał dłonią po twarzy. Czuł się, jakby właśnie wstał z grobu, a ona była jedynym powodem, dla którego chciało mu się wrócić do życia.
— Ale kocham cię, Sloane. Kurwa… — wyznał półgłosem, jakby wstydził się tego bardziej niż wszystkiego, co razem przeszli. — Może właśnie za to. Za to, że nic tu nie ma sensu, a i tak wracasz. Że rozpieprzasz wszystko, a ja ci na to pozwalam. Że łamiesz mi głowę, serce, kark… ale nadal chcę więcej.
Zamilkł. Gardło miał ściśnięte. Oczy otwarte, wpatrzone prosto w jej.
— Nic w moim życiu, co miało sens… nie jarało mnie tak, jak ty.
Zaire
James zatrzymał się w pół ruchu. Dłoń nadal spoczywała na klamce, a w korytarzu za drzwiami czekała na niego ta sama cisza, która od pięciu dni odbijała się w jego słuchawce — przerywana sygnałem połączenia, głuchym brakiem odpowiedzi, kolejnym głosem portiera, który nie wiedział, nie widział, nie słyszał.
OdpowiedzUsuńPowoli się odwrócił.
Spojrzenie miał puste, zmęczone. Nie surowe — to byłby jeszcze jakiś wyraz. Jego twarz nie zdradzała już frustracji ani gniewu. Tylko zmęczenie. Głębokie, przenikliwe, które nie brało się z braku snu, a z tego uczucia, które drąży człowieka od środka, gdy przez długi czas próbuje coś ratować, a to coś nie chce być ratowane.
— Sloane… — zaczął spokojnie. Bez urazy, bez patosu. — Źle się czujesz? Potrzebujesz czegoś?
Głos miał płaski. Nieobecny. Jakby wypowiadał te słowa nie po to, by ją zatrzymać, ale by upewnić się, że nie zostawia czegoś niedopowiedzianego. Że spełnia obowiązek. Że nie będzie później pretensji.
Stała, wciąż lekko pochylona, jakby nie była pewna, czy go zatrzymała, czy tylko go rozkołysała na chwilę.
— Bo jeśli nie… — podjął znów, głos miał teraz nieco głębszy, niższy, jakby coś w nim się właśnie łamało. — To niech Maeve wyśle mi twój nowy grafik, jak już wszystko ogarniecie. Przyjadę wtedy, kiedy będzie trzeba.
Patrzył na nią, jakby przez chwilę próbował przejść wzrokiem przez jej ciało do środka
Blada skóra kontrastowała z czerwonymi śladami na szyi. Niektóre jakby od ust, inne bardziej jak zadrapania. Siniaki na przedramieniu — świeże, lekko fioletowe, z opuchlizną w kącie. I coś jeszcze. Coś w oczach. Tę pustkę po emocjach, która przychodzi po zbyt długiej nocy, zbyt wielu tabletkach, zbyt wielu rąk dotykających nie po to, by objąć, tylko by wziąć.
Zamilkł. Zastanawiał się, czy mówić dalej, czy warto strzępić sobie język, czy jest szansa, że do niej cokolwiek z tego on co powie dotrze. Westchnął ciężko ważąc słowa.
— Od kilku dni życie moje i kilku innych osób kręci się tylko wokół ciebie. Próbujemy cię zlokalizować, albo chociaż dowiedzieć się, czy żyjesz, czy wszystko jest w porządku. A ty… — urwał, przesuwając wzrokiem po jej twarzy, jakby próbował znaleźć chociaż cień przejęcia. — A ty wciąż zachowujesz się tak, jakby to nie miało żadnego znaczenia.
Zaciągnął lekko powietrze, ale nie westchnął. Po prostu potrzebował oddechu, żeby dokończyć.
Jego głos się nie podniósł. Ale w środku coś się skrzywiło. Coś od dawna nieruszonego, zbyt cierpliwego, żeby się wypalić w jeden dzień, ale wystarczająco zmęczonego, żeby się poddać.
— Bo przecież to tylko Vegas, nie? Vegas musi być szalone. A twoje życie? Cóż. Też musi być szalone.
Spojrzał na nią długo, ciężko, a potem wypuścił powietrze nosem, ale nie westchnął. Nie był zły. Już nie. Był tylko człowiekiem, który przestał wierzyć, że da się zatrzymać kogoś, kto nie chce się zatrzymać.
Nie zrobił kolejnego kroku. Nie wyszedł jeszcze. Stał, jakby dając jej ostatnią przestrzeń, ostatnią szansę na odpowiedź.
JH
James przyjął jej słowa w milczeniu. Nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia — wręcz przeciwnie. W jego głowie kłębiły się zdania, myśli, obrazy, których nie chciał już przywoływać. Pięć dni. Tyle wystarczyło, żeby wszystko, co z takim trudem budował w sobie względem niej — zaufanie, czułość, lojalność wykraczającą poza zawodowy obowiązek — zaczęło się sypać jak dom z kart. A teraz patrzył na nią, jak rzuca w niego tym swoim „idź”, jakby była zła, że przestał walczyć. Że nie został, nie uparł się, nie złapał jej za rękę i nie powiedział: „nie puszczę, nawet jeśli mnie odtrącisz”.
OdpowiedzUsuńAle nie mógł. Nie po tym, co zobaczył dziś, i nie po tym, co widział w jej oczach przez ostatnie tygodnie.
Zaciśnięta szczęka. Krótkie uniesienie brwi. Głowa lekko przekręcona, jakby chciał coś zrozumieć, ale nie potrafił.
— Tak — powiedział w końcu, głucho. — Widziałem cię wtedy. Jak wychodziłaś.
Wspomnienie uderzyło go jak spóźniona fala. Wysoka, ciężka, niespodziewana. Widział, jak chwyta Zaire’a za rękę. Jak odwraca się do niego — do Jamesa — plecami, jakby chciała, żeby to zabolało. I może właśnie dlatego nie ruszył się wtedy nawet o centymetr. Może dlatego pozwolił jej odejść, wiedząc, że i tak nie chce być zatrzymana.
I tak, mógłby ją wtedy zatrzymać. Zablokować windę. Zatrzasnąć drzwi. Wyrzucić Cartera za próg i wziąć za to pełną odpowiedzialność. Ale już wtedy wiedział, że żaden z tych gestów nie miałby sensu. Że jej decyzje zapadają w niej na długo przed tym, zanim ktoś spróbuje ją odciągnąć od krawędzi.
— Gdybym próbował, rozszarpałabyś mnie wzrokiem — dodał. — A potem i tak byś poszła. Może jeszcze szybciej.
Wzruszył ramionami. Nie było w tym wyrzutu. Tylko fakt. Rzeczywistość, z którą zdążył się już pogodzić.
— A nie jestem już w miejscu, w którym muszę udowadniać, że wiem lepiej niż ty, co jest dla ciebie dobre.
Zrobił krok bliżej, ale nie po to, by ją dotknąć. Był od niej na tyle blisko, że mógłby. Ale nie sięgnął. Trzymał dystans. Świadomy. Odpowiedzialny.
— Nikt nie trzęsie się nad tobą z litości, Sloane — powiedział spokojnie. — Trzęsiemy się, bo cię martwimy. W różny sposób. Na różne odległości.
W jego głosie nie było już siły. Był za to rodzaj cichego zawodu, który wbijał się pod skórę jak odłamki szkła.
— Wróciłaś. Ok. Świetnie. Ale nie chodzi tylko o to, żebyś się „ogarnęła”. — Spojrzał jej prosto w oczy. Cicho, uważnie. — Chodzi o to, żebyś chociaż raz przestała udawać, że nie ma żadnych konsekwencji. Że ludzie, którzy próbują cię zrozumieć, są tylko tłem, które możesz wyciszyć jednym „idź”.
Zamilkł. Odetchnął. Wiedział, że to wszystko i tak nie ma już większego znaczenia. Że nic z tego nie zatrzyma jej, jeśli postanowi się dalej wyniszczać. Ale nie chciał wyjść bez ostatniego słowa. Nie po tym wszystkim.
— Idę — powiedział w końcu. — Bo niczego więcej już dziś nie mogę dla ciebie zrobić.
Spojrzał na nią jeszcze raz. Dłużej. Jakby chciał coś zapamiętać. Albo jakby próbował coś zostawić, jakiś cień obecności, którą za chwilę straci.
— Trzymaj się, Sloane.
I wtedy naprawdę wyszedł. Bez trzaśnięcia drzwiami. Bez dramatycznego odwrócenia się przez ramię. Drzwi zamknęły się za nim miękko. Bez trzaśnięcia. Ale jak zamykają się drzwi między dwiema osobami, które nie wiedzą, czy jeszcze kiedykolwiek będą umiały mówić do siebie jak dawniej.
JH
Zaire westchnął cicho, jakby coś go w środku rozmiękczyło do reszty — może ten sposób, w jaki Sloane do niego mówiła. Słodko i pieprznie zarazem. Jakby mówiła o miłości i wojnie jednocześnie. Jakby jej serce, rozrywane między nienawiścią a pożądaniem, wciąż wybierało jego. Nie dlatego, że powinno. Ale dlatego, że nie potrafiło inaczej.
OdpowiedzUsuńBez słowa obrócił ich ciała jednym płynnym ruchem. Złapał ją za biodra, podciągnął wyżej i ostrożnie, niemal z czułością, ułożył pod sobą. Zawisł nad nią na przedramionach. Głowę pochylił tak, że jego czoło oparło się o jej.
— Sloane, spójrz na mnie — powiedział nisko, poważnie, bez tej szelmostki w głosie, którą tak często nosił na języku. — Bo chcę, żebyś to zapamiętała. Żebyś to czuła. Nie tylko teraz. Nie tylko po tym, jak się skończy.
Patrzyła na niego z zaskoczeniem, może nawet z lekkim niedowierzaniem, jakby nie poznawała go w tej wersji. W tej wersji, która mówiła, a nie ukrywała. Która przyznawała się do czułości, nie uciekając w żart czy arogancję.
— Kocham cię za to, że mnie widzisz… nawet wtedy, kiedy nie chcę być widziany. — Przesunął palcami po linii jej żuchwy, jakby musiał dotykiem upewnić się, że to wszystko jest realne. — Za to, że potrafisz mnie znienawidzić i dalej tu jesteś. Że klniesz mnie, rzucasz butelkami, ale potem kładziesz się na mnie jakbyś znała mnie lepiej niż ja sam siebie.
Zamknął na chwilę oczy. Westchnął. A potem otworzył je znów i mówił dalej.
— Jeśli tu zostaniesz… to wiedz, że zrobię wszystko, żebyś zapomniała, jak to było beze mnie.
Przywarł do niej nieco niżej, całując ją w policzek, potem powoli w kącik ust. Dłońmi objął jej twarz i zatrzymał tam swoje palce jakby nie mógł się oderwać.
— Nie chcę być twoją zgubą, Sloane. Ale jeśli już mam nią być… to pozwól mi cię kochać tak, jak jeszcze nikt cię nie kochał.
A potem złożył na jej ustach pocałunek, długi, powolny, z każdą sekundą głębszy. Nie po to, by ją posiąść. Tylko po to, by jej pokazać, że to już nie była gra. Że to wszystko… ich szaleństwo, nienawiść, ciągi, seks, bijatyki i ucieczki, to wszystko było miłością. Tą ich, pokręconą, brutalną, niebezpieczną. Ale cholernie prawdziwą.
Zaire nie oderwał się od niej od razu. Trzymał twarz przy jej ustach jeszcze przez chwilę, jakby potrzebował tej bliskości, zanim świat znów zacznie działać. Ale potem odsunął się powoli, wciąż patrząc jej w oczy. Ten wzrok był spokojny, miękki — zupełnie niepodobny do tego, którym potrafił wypalać dziury, gdy tracił kontrolę.
— Chodź, głodna jesteś — powiedział cicho, jakby nie chciał spłoszyć tej kruchej chwili. — Zamówiłem nam coś.
Zsunął się z niej i sięgnął po telefon, stukając coś szybko, dając sygnał, że mogą już przynieść.
— Tosty francuskie, jajka, trochę owoców. Kawa, sok. Nic przesadzonego. Chciałem tylko, żebyś coś zjadła. Jak człowiek.
Po kilku minutach zapukano do drzwi. Zaire ruszył w bok, przewieszając przez biodra luźne spodnie. Nie zakładał koszulki, nie potrzebował. Otworzył i skinął głową w stronę obsługi, która wprowadziła wózek z jedzeniem.
Wrócił, zsunął pokrywę ze srebrnych tac, wypuścił zapach cynamonu, masła, świeżych owoców i parzonej kawy w przestrzeń penthouse’u.
— Chodź — rzucił do niej łagodnie, klepiąc dłonią miejsce przy stoliku. — Dziś nie niszczymy świata przed śniadaniem.
Siedli naprzeciwko siebie. Bez chaosu. Bez krzyków. Tylko z niedopowiedzianymi emocjami pomiędzy łykiem soku a podgryzaniem truskawek.
Słońce wpadało przez panoramiczne okna. Vegas budziło się do życia. Ale dla nich ten poranek był spokojem po burzy. Przynajmniej na moment.
Zaire
Przez ostatnie trzy dni James nie widział Sloane ani razu. Nie dlatego, że się od niej odsunął — po prostu nie było już wezwań. Kilka wydarzeń z jej terminarza zostało odwołanych lub przełożonych, a nowy grafik, przesłany przez Meave, wyglądał prawie jak pusty dokument. Zaledwie kilka spotkań z zespołem produkcyjnym, jedno zebranie z PR, zero wystąpień, koncertów, sesji zdjęciowych. Zupełnie jakby świat na chwilę zatrzymał się w miejscu, żeby pozwolić jej wrócić do siebie.
OdpowiedzUsuńW tle wciąż nie gasły echa afery związanej z jej nagłym zniknięciem — portale plotkarskie żyły tematem, media szeptały o „problemach zdrowotnych” i „ryzykownych decyzjach”, a fani dzielili się na tych, którzy martwili się o jej stan, i tych, którzy domagali się wyjaśnień. A Sloane… Sloane zniknęła. Zaszyła się gdzieś pomiędzy sypialnią a czarną dziurą własnych myśli. I nikt nie miał odwagi ani władzy, żeby ją stamtąd wyciągać.
James miał coś w rodzaju wolnego. Czasu, który teoretycznie mógł poświęcić sobie, ale który w praktyce ciągle kręcił się wokół niej. Była nieobecna fizycznie, ale obecna w każdej jego myśli, w każdej rozmowie z Clarą, w każdym zmartwionym pytaniu od członków ekipy. A mimo to nie towarzyszył jej przez te dni. Nie dostawał wiadomości. Nie było próśb, nie było potrzeb.
Wrócił do mieszkania, wciąż rozgrzany po intensywnym treningu bokserskim. Torba sportowa wylądowała ciężko na podłodze przy wejściu, a on sam skierował się prosto pod prysznic. Woda była lodowata — tak lubił po wysiłku. Zmywała z niego napięcie, kurz sali treningowej i resztki myśli, które jeszcze gdzieś czepiały się Sloane.
Po prysznicu wrócił do kuchni i sięgnął po shaker. Wsypał miarkę waniliowego białka, zalał zimną wodą i kilka razy mocno wstrząsnął, aż napój nabrał gładkiej konsystencji. Potem oparł się biodrem o blat, odkręcił nakrętkę i napił się, jakby to był jedyny rytuał, który trzymał go w jakimkolwiek rytmie.
Mieszkanie tonęło w ciszy, do której przywykł przez ostatnie dni. Żadnych telefonów, żadnych nagłych wezwań, żadnych dramatów. Był sam. I był niemal pewien, że ten wieczór też do niego będzie należał. Dlatego, gdy usłyszał dzwonek do drzwi, przez chwilę się zawahał. Nie spodziewał się nikogo.
Gdy otworzył, pierwsze co zobaczył, to jej rozpuszczone włosy, ten dziwnie pewny siebie uśmiech i kubek z matchą w ręku, jakby pojawiła się tu po drodze z sesji zdjęciowej, a nie z zamieci, którą sama rozpętała. Zanim zdążył coś powiedzieć już przeciskała się przez drzwi, pachnąca perfumami i zamiarem, którego jeszcze nie znał, ale który — jak zawsze z nią — zwiastował kłopoty.
Kąciki jego ust mimowolnie drgnęły ku górze. Nie potrafił się gniewać. Nie na nią. Nie kiedy znów tu była, kiedy mówiła, że chce coś naprawić, że się za siebie weźmie.
Obrócił się w jej stronę, zerknął na ten jej zielony napój i uniósł swój shaker lekko w górę, jakby właśnie proponował najdziwniejszy toast świata.
— Za mocne postanowienie poprawy — mruknął półżartem, stukając brzegiem naczynia o jej kubek. — No, i za wszystkich, którzy jeszcze w to wierzą — dodał.
W jego spojrzeniu nie było zmęczenia, rezygnacji czy irytacji. Nie patrzył na nią jak dla kogoś, kogo trzeba pilnować, trzymać w ryzach, sprowadzać na ziemię. Raczej jak na osobę, którą się zna aż za dobrze — z jej wadami, złymi decyzjami, całą tą emocjonalną burzą — a mimo to wciąż chce się widzieć więcej.
James oparł się ramieniem o framugę, spoglądając na nią spod półprzymkniętych powiek. W jego kącikach ust zadrgał cień uśmiechu, ten typowy — lekko przekorny, lekko pobłażliwy. Przesunął wzrokiem po jej rozłożonych na sofie nogach, po kubku matchy porzuconym na stole, po sposobie, w jaki już zdążyła się rozgościć. Jakby mieszkanie należało do niej od zawsze.
Usuń— Wiedziałem, że przywiezienie cię tu wtedy to był błąd — rzucił, wskazując brodą na kanapę, na której właśnie się rozgościła. — Teraz będziesz nachodzić mnie bez ostrzeżenia, pić moje mleko owsiane i zawłaszczać sobie sofę, aż całkiem stracę nadzieję na spokój.
Uniósł lekko brwi i dopił łyk białka, udając zrezygnowanie.
— Trzeba było trzymać się standardowej procedury.
Rzucił jej krótkie spojrzenie spod brwi, jakby próbując ocenić, ile z tego trafi do niej jako żart, a ile weźmie do siebie. Ale już wtedy wiedział, że pewnie przyjdzie znowu. I że, mimo wszystko, nie będzie miał z tym większego problemu.
JH
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńJames nie przerywał. Stał oparty o framugę z ramionami skrzyżowanymi na piersi, shaker wciąż tkwił w jego dłoni, zapomniany, jakby nagle stracił swoje znaczenie. Wpatrywał się w nią z uważnością człowieka, który zna drugą osobę na wylot i uczy się jej od nowa. Milczał, analizując jej ton, mimikę, ten subtelnie niepewny błysk w oku, który próbował ukryć się pod bezczelnym uśmiechem.
OdpowiedzUsuńZnał ją zbyt dobrze, by brać wszystko za dobrą monetę. Wiedział, że Sloane nie mówiła wszystkiego. Nigdy nie mówiła. Ale w tej chwili wcale nie chodziło o pełną szczerość.
— I przyszłaś mi o tym powiedzieć osobiście? — zapytał cicho, unosząc jedną brew z lekkim zdziwieniem, choć bez cienia kpiny.
W jego głosie pobrzmiewała nuta czegoś więcej niż pytanie. Niedowierzanie? A może… coś na kształt ulgi. Bo mimo wszystko, mimo całej złości, frustracji i tych pieprzonych pięciu dni ciszy, jej obecność tutaj coś znaczyła. Więcej niż chciałby przyznać.
Uniósł lekko brwi, pochylając głowę w bok.
— Aperol i makaron? — powtórzył z udawaną powagą. — A gdzie dramat? Gdzie złamane obcasy, nielegalne imprezy i dwudniowy kac?
Nie brzmiał, jakby drwił. Raczej jak ktoś, kto potrafi się uśmiechnąć, choć wciąż nosi w sobie ciężar troski. Coś w niej faktycznie się zmieniło. Nie nagle, nie spektakularnie, ale był w niej inny rodzaj napięcia. Mniej zuchwałości, więcej pokory. Jakby pierwszy raz od dłuższego czasu przyszła nie po to, by wymusić obecność, ale zaprosić do niej. Choćby w tej chaotycznej, nieuporządkowanej wersji, którą sobą reprezentowała.
James parsknął cicho, bardziej rozbawiony niż zaskoczony.
— Wakacje, hm? — powtórzył, potrząsając lekko głową. — Sloane, z tobą to nigdy nie będą wakacje.
Uśmiechnął się kątem ust, spojrzenie miał miękkie, ale uważne.
— Można zmienić kraj, klimat, a nawet strefę czasową… Ale gdziekolwiek jesteś ty, tam zaczyna się akcja. — Zrobił krótką pauzę. — Znam twoje możliwości. I już się nie łudzę, że to będzie spokojny wyjazd.
Uniósł shaker jeszcze raz w górę, z ironicznym ceremoniałem, jakby składał przysięgę sam przed sobą, ale i przed nią.
— No dobra. Niech będzie. Będę gotowy. Z apteczką, elektrolitami… i adwokatem w pogotowiu. Tak dla pewności. — Zażartował.
Przez ułamek sekundy, krócej niż jedno mrugnięcie, ich spojrzenia się spotkały, bez kłótni, bez żartów. Czysta niemożliwa do wyartykułowania zgoda. Układ. Ona wiedziała, że i tak się zgodzi. On wiedział, że i tak pojedzie. I że znowu pozwoli się w to wciągnąć. Znowu na jej zasadach.
Przeczesał palcami wilgotne jeszcze włosy, zostawiając na nich nieład, który dziwnie do niego pasował, bardziej domowy niż kiedykolwiek miała okazję widzieć.
— Jak poszło z Clarą, i z resztą? Obył się bez ofiar? — Rzucił luźno, jakby właśnie przeszli do zupełnie innej rozmowy, jakby między nimi nie było tych wszystkich niewypowiedzianych spraw, błędów i złamanych obietnic.
— Dwugodzinne kazanie? Plan naprawczy? Szlaban? — Wyliczył.
Ton miał lżejszy. Był jakby… zresetowany. Taki, jakiego czasem pamiętała z poranków po koncertach, kiedy z kubkiem kawy przesiadywał na backstage’u, z kurtką rzuconą przez ramię i tym charakterystycznym półuśmiechem, który mówił: „Wiem, że wczoraj przesadziłaś, ale dziś i tak ci pomogę.” Nie było w nim ani śladu moralizowania, ani oczekiwań.
— W sumie — dodał luźno, sięgając po butelkę z wodą i nalewając sobie do szklanki — jestem pod wrażeniem, że cię nie zamknęła w garderobie na klucz.
Uniósł lekko brwi, pozwalając sobie na półuśmiech.
— Musiałaś nieźle się postarać, żeby jej wmówić, że ten wyjazd to będą rekolekcje, a nie kolejna katastrofa w trzech aktach.
JH
Zaire nie oderwał się od niej od razu po tym pocałunku. Jeszcze chwilę trwał z czołem przy jej skroni, jakby nie chciał się ruszać, nie chciał zepsuć tej chwili ani słowem, ani ruchem. Dopiero po dłuższej sekundzie, jakby coś sobie przypomniał, uniósł się lekko na łokciu i uśmiechnął się półgębkiem, nie arogancko, nie prowokująco, ale spokojnie. Autentycznie. Ciepło.
OdpowiedzUsuń— Wstań, zanim zrobi się zimne — mruknął cicho, muskając jej policzek ustami.
Delikatnie się z niej zsunął, wstał z łóżka i ruszył w stronę salonu, nie zakładając nawet koszulki. Słońce wlewało się przez panoramiczne okna, oblewając jego ciało złotym światłem, kiedy przeszedł obok stołu, na którym czekało już śniadanie, taca z pokrywami, para unosząca się z karafki z kawą, szklanki ze świeżym sokiem pomarańczowym. Zapachy były kuszące. Pachniało domem. Czymś, czego żadne z nich nie miało zbyt często.
Zaire ściągnął pokrywki i wrócił do sypialni, chwytając wcześniej ciepły szlafrok, który niedbale rzucił na jej łóżko.
— Zakładaj to, jesteś za ładna, żeby cię ktoś teraz zobaczył. A ja nie mam ochoty nikogo zabijać o ósmej rano — rzucił półżartem, kiedy znów nachylił się nad nią. Złożył krótki pocałunek na jej czole. — Chodź, Fletcher. Zrobiłem coś, czego nie robimy często. Zamówiłem coś normalnego. Jajka, naleśniki, croissant. Normalność na godzinę.
Kiedy podniosła się z łóżka i w końcu wyszła za nim do salonu, zobaczyła go siedzącego przy stole, rozpartego wygodnie, z kubkiem parującej kawy, który podniósł w jej kierunku jak toast. Miał ten zrelaksowany wyraz twarzy, który rzadko gościł u niego dłużej niż parę minut. Ale teraz trwał. Trzymał go jak coś, czego nie chciał puścić.
— Jeszcze ci pokażę, że potrafimy żyć bez rozpieprzania wszystkiego w drobny mak — rzucił miękko, sięgając po widelec i podając jej talerz z jajkami, boczkiem i pieczywem. — Chociaż pewnie do wieczora i tak się pozabijamy. Ale teraz… Teraz możesz być moją dziewczyną, nie burzą.
I pierwszy raz w tym całym popierdolonym Vegas naprawdę brzmiał jak ktoś, kto chce zostać — przynajmniej na ten jeden poranek.
Zaire uniósł brew, patrząc na nią przez ułamek sekundy z rozbawieniem, ale też z czymś łagodniejszym, jakby właśnie ten gest — ta wyciągnięta dłoń — złamał w nim coś miękkiego, czego nie potrafił nazwać.
Odłożył widelec, powoli, z szacunkiem, jakby nie chciał spłoszyć tej chwili, i ujął jej rękę. Uścisk był niepewny tylko przez sekundę, potem pewny i ciepły. Dłonie Zaire’a miały w sobie tę osobliwą siłę, ale dziś… dzisiaj trzymał ją inaczej.
— Ivy… — powtórzył cicho. Z jakiegoś powodu wypowiedzenie tego imienia sprawiło, że coś w jego głosie drgnęło. — Cześć, Ivy. Jestem Travis.
Wziął łyk kawy i oparł się wygodnie, z ramieniem zawieszonym nonszalancko na oparciu krzesła. Czuł się… dziwnie trzeźwy. Ale może właśnie dlatego odważył się wypowiedzieć to, co dudniło mu w głowie od wczoraj, choć wtedy było w nim za dużo złości i zmęczenia.
— Wiesz… My to takie dwie katastrofy. Ale czasem… jak patrzę na ciebie — dodał powoli, z pełną świadomością własnych słów — to myślę, że jak już świat ma się skończyć, to chcę, żeby skończył się właśnie z tobą.
To nie była miłość z ballad. Nie było kwiatów. Ale było prawdziwe. I pieprzone. I jego.
Zaire
James roześmiał się krótko, autentycznie, z tą szorstką nutą rozbawienia, która pojawiała się u niego rzadko, ale zawsze była szczera. Potrząsnął głową i spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek, jakby nie mógł uwierzyć, że naprawdę to powiedziała.
OdpowiedzUsuń— Nie — rzucił, z udawaną stanowczością. — Jeśli gdzieś mamy postawić granicę tego całego szaleństwa, to właśnie tam.
Uniósł dłoń w ostrzegawczym geście, jakby próbował ją powstrzymać przed popełnieniem najgorszego z grzechów - przeorganizowania jego garderoby.
Wymierzył w nią ostrzegawczo palec, a w jego oczach błysnęło rozbawienie.
— Możesz planować wakacje życia, spisywać deklaracje poprawy, nawet przejąć kontrolę nad playlistą w aucie… ale to terytorium zostawiamy nienaruszalne.
Oparł się znów o framugę, przeczesując dłonią jeszcze lekko wilgotne włosy, spojrzał na nią z lekkim przymrużeniem oka.
— Jeśli zamierzasz mnie ubierać jak modela z katalogu, to ostrzegam, kapelusze z szerokim rondem i mokasyny to definitywny koniec naszej współpracy.
James patrzył na nią jeszcze przez chwilę z tym lekkim, półprywatnym uśmiechem, który na ogół pojawiał się, kiedy coś go rozbawiło bardziej, niż zamierzał. Pokręcił głową, ale już bez protestu, z jakimś cichym pogodzeniem się z losem, który najwyraźniej wysyłał go na „wakacje” ze Sloane Fletcher.
— Tylko wiedz, że jak raz pozwolisz mi się zrelaksować… to może mi się spodobać. A wtedy już nie wrócę do ganiania cię po dachach klubów o trzeciej nad ranem.
James uniósł brew, a kącik jego ust drgnął z rozbawieniem. Sięgnął po swój shaker i upił łyk białka, zanim odezwał się z udawaną
nonszalancją.
— A tak w ogóle… dlaczego ty się włóczysz po mieście sama wieczorami? — zapytał z udawanym zdziwieniem, jakby właśnie uświadomił sobie coś absolutnie szokującego.
Zmrużył oczy teatralnie, jakby próbował ją prześwietlić wzrokiem.
— Nie masz jakiegoś ochroniarza od takich akcji? Albo przynajmniej aplikacji z mapą miejsc, gdzie nie wchodzi się po zmroku?
Przekrzywił głowę, opierając się biodrem o blat i stukając lekko shakerem o jego powierzchnię.
— Bo wiesz… jak tak dalej pójdzie, to zacznę wystawiać ci rachunki za każde nieplanowane spotkanie ratunkowe. W euro. Inflacja robi
swoje.
Przetoczył się spojrzeniem po niej — po kubku z matchą, po tej jej nonszalanckiej pozie rozciągniętej na jego kanapie, po spojrzeniu, które potrafiło rozbroić każdą próbę dystansu.
— Chodź, odwiozę cię. — Odepchnął się od blatu, odstawił kubek i sięgnął po klucze.
JH
Zaire podniósł na nią wzrok, akurat wtedy, gdy zapytała, czy jest jego dziewczyną. Przez krótką chwilę nic nie odpowiedział — tylko patrzył. Tak, jakby chciał się upewnić, że dobrze usłyszał. Albo że naprawdę to powiedziała. Cisza między nimi nabrzmiała czymś niewypowiedzianym, ale nie niepokojącym. Po prostu… była cięższa, niż zwykle.
OdpowiedzUsuńW końcu uniósł brew. W jego spojrzeniu błysnęło coś, czego nie dało się do końca nazwać.
— A nie jesteś? — rzucił półgłosem, nonszalancko, ale z tą surową nutą szczerości, która rzadko przeciskała się przez jego zwyczajowy cynizm.
Nie brzmiało to jak pytanie. Ani żart. Raczej jak wyrok — fakt, którego jeszcze nie wypowiedzieli na głos. Jakby próbował jej przypomnieć, że nie musi grać w te gierki. Że jeśli tu była, jeśli była z nim, spała obok, kłóciła się, godziła i znów szukała jego dotyku… to już dawno była jego. Nie musiała tego mówić. Wystarczyło, że wróciła. Że siedziała tu, półnaga, z szlafrokiem ledwo trzymającym się na ramionach i z tym spojrzeniem, które wytrącało go z równowagi od pierwszej chwili.
Zaire nachylił się do niej trochę bliżej.
— Jakbyś nie była… nie byłoby śniadania. Nie byłoby Vegas. I nie byłoby mnie w jednym pieprzonym kawałku. — Przesunął palcem po jej szczęce, krótko, z niemal dziecięcą czułością, jakby się upewniał, że naprawdę tu jest.
Potem, jakby dla kontrastu, uśmiechnął się półgębkiem i dodał:
— Ale nie pytaj o takie rzeczy przy jedzeniu, bo będziesz musiała się zajmować moim ego przez resztę dnia.
A potem, całkiem zwyczajnie, sięgnął po widelec i odciął kawałek naleśnika z syropem klonowym, jakby nie powiedział właśnie czegoś, co zmieniało zasady gry.
— Oklahoma, huh? — mruknął nisko, z tą zbyt seksowną chrypą, która w jego wydaniu była naturalna. Przesunął językiem po dolnej wardze i oparł łokieć o stół, nachylając się do niej bliżej, jakby ich „pierwsze spotkanie” wymagało intymności. — Nie wyglądałaś mi na kogoś z małego miasta. Ale to może przez ten blask w twoich oczach.
Ujął w palce jej dłoń, tę z której przed chwilą zsunęła okruszki. Przysunął ją do swoich ust i delikatnie ucałował opuszki, tak wolno, że łatwo było zapomnieć o ich udawanej grze. Bo tu wszystko mieszało się z rzeczywistością. Nigdy nie wiedział, gdzie kończyła się gra, a zaczynała prawda — i może właśnie dlatego Sloane działała mu tak mocno na głowę.
— Travis ma zły nawyk zakochiwania się w nieznajomych. Zwłaszcza takich, które mówią „cześć” jakby znały go od zawsze — powiedział, wciąż nie puszczając jej dłoni. Potem odchylił się na krześle, rzucił okiem na jej talerz, jakby chciał upewnić się, że je, a potem… odetchnął z cichym westchnieniem.
Na chwilę zapadła cisza, ale była czuła. Jego spojrzenie było lżejsze niż jeszcze parę godzin temu. Ten spokój nie był trwały — Zaire Carter nie znał słowa „równowaga” — ale było coś pięknego w tym, jak próbował ją dla niej utrzymać, choćby na jeden poranek.
— Masz na nas plany? — zapytał z uniesioną brwią, leniwie opierając się o stół. — Nie wiem. Brzmi niebezpiecznie. Zawsze kończy się to pożarem albo kłopotami z prawem.
Carter
Zaire oparł się lekko na oparciu krzesła, z dłonią wciąż luźno osadzoną na jej talii. Słuchał, a jego spojrzenie stawało się ciemniejsze z każdą sekundą — nie od gniewu, ale czegoś dużo głębszego. Intensywniejszego. Jakby chłonął każde jej słowo i zapisywał je pod skórą.
OdpowiedzUsuń— Masz ten cholerny dar — mruknął cicho, ledwo słyszalnie. — Że mówisz takie rzeczy, a ja już wiem, że będzie po mnie, jeśli odejdziesz.
Przez krótką chwilę wyglądał, jakby coś w nim pękało. Jakby maska, którą nosił tak pewnie i z takim luzem, nagle się obluzowała. Oplotła go — to, co powiedziała. Nie Ivy, nie Sloane, nie żadna z ich masek. To, co wypowiedziała prosto w jego życie. W jego przyszłość, którą sam uznawał za niemożliwą, a jednak nagle… usłyszał ją z jej ust.
Objął ją mocniej. Podniósł wzrok i choć wciąż miał uśmiech, tym razem był w nim cień desperacji. Jakby chciał ją zatrzymać jeszcze zanim zdąży naprawdę odejść , nie jutro, nie za dziesięć lat. Nawet nie fizycznie. Ale myślami. Serce już mu zabrała. Może jeszcze o tym nie wiedział, ale ono już nie należało do niego.
Delikatnie przycisnął czoło do jej czoła, czując jak jej oddech stapia się z jego.
— Rozkochuj mnie w sobie. Z całym tym pierdolonym chaosem, który niesiesz. I tym śmiechem, który czuję w kościach jeszcze godzinę po tym, jak ucichnie. Nie zatrzymuj się. Ale nie znikaj…
Jego głos był miękki, chropowaty. Jakby coś w nim się rozklejało, coś traciło kontrolę, ale po raz pierwszy od dawna nie brzmiał, jakby chciał ją zranić. Wręcz przeciwnie.
Ujął jej twarz w dłonie, delikatnie, z czułością, jakiej sam się nie spodziewał po sobie. I zniżył głos.
— Sloane Fletcher,, która okradła mi duszę zanim zdążyłem się zorientować… — uśmiechnął się lekko, ale głos miał ochrypły od emocji. — Jeśli za dziesięć lat obudzę się obok kogoś, to tylko obok ciebie. W twoich cholernych fioletowych majtkach i rozpiętej koszuli, kradnącej mi z talerza i patrzącej, jakby cały świat się do niej uśmiecha
Jego palce zacisnęły się lekko na materiale szlafroka, jakby chciał zakotwiczyć ją tu, w tym momencie, na dłużej.
Będziesz moją żoną, Sloane. Moim domem. Moją cholerną codziennością i najgorszym nałogiem. Bo ja nie chcę cię wspominać, Fletcher. Nie chcę wracać do ciebie myślami, kiedy będę obok kogoś innego.
Wsunął dłonie pod jej szlafrok i przyciągnął ją jeszcze bliżej, opierając czoło o jej brodę.
— I nawet jeśli to wszystko, co mamy, to tylko pieprzony wybuch… to nie chcę innego końca. Innej przyszłości. Innej kobiety. — Westchnął cicho, jakby sam się zdziwił własnym słowom. — Nie chcę zapomnieć. Nawet jeśli nas z tego świata zetrze… chcę, żebyś była ostatnią myślą, zanim zgaśnie światło.
Spojrzał jej prosto w oczy.
— Nie „przypadkową dziewczyną”. Tylko moją. Moją kobietą. Moją Sloane. Teraz, za dziesięć lat i zawsze, jeśli tylko pozwolisz.
Carter
James nie siedział przy basenie. Zajął miejsce trochę dalej — przy ogrodowym stoliku ustawionym na podwyższeniu z widokiem na całą strefę relaksu. Było spokojniej, mniej słońca, więcej cienia i przede wszystkim: mniej pokusy, żeby się wyłączyć.
OdpowiedzUsuńUbrany w ciemnoszary T-shirt i czarne spodenki — klasyczne wakacyjne minimum — wyglądał jakby był na wakacjach, ale każdy, kto znał go choć trochę, wiedział, że nadal pracuje. Nawet tutaj. Obok siedziała Julia, asystentka Sloane, z laptopem otwartym na arkuszu pełnym nazw miast, dat i notatek o potencjalnym zagrożeniu logistycznym. Dyskutowali półgłosem o trasie koncertowej, którą Sloane miała ruszyć zaraz po powrocie. James miał pod sobą już kilku nowych ludzi, gotowych do pracy na miejscu, ale potrzebował zsynchronizować ich działania. Część lokacji była wciąż niepotwierdzona.
Julia coś zaznaczyła, coś zaklęła pod nosem, a James pochylił się, by zerknąć na ekran.
— Nie bierz Miami. Nie z tym zespołem. Ich zabezpieczenia są jak z lat dziewięćdziesiątych. — Upił łyk wody z butelki i zerknął mimochodem na Sloane dryfującą na flamingu.
— I nie wpisuj niczego na weekendy bez mojej zgody. Nie wiem, jak ją wtedy ogarnę.
Julia uśmiechnęła się pod nosem, ale nic nie powiedziała. Wiedziała, że „jak ją wtedy ogarnę” było tylko skrótem od długiej listy obaw, które James miał w głowie. Że może znów wszystko mu się posypie. Że znów będzie musiał ją zbierać z miejsca, w którym nikt poza nim nie umiał do niej dotrzeć.
Kiedy Sloane podpłynęła do brzegu i zapytała, czy dobrze się bawi, uniósł wzrok znad okularów przeciwsłonecznych i parsknął cicho.
— Jesteś pewna? — mruknął, unosząc brwi. — Wyglądasz, jakbyś właśnie miała osiągnąć stan zen. A wiadomości to ostatnia rzecz, która ci w tym pomoże.
Podniósł się jednak z miejsca.
— Daj mi dziesięć minut — rzucił do Julii.
Dziewczyna tylko wzruszyła ramionami, odprowadzając go wzrokiem.
James podszedł do basenu i przykucnął tuz obok Sloane, która opierała się o brzeg basenu na przedramionach. Rzucił jej krótkie spojrzenie znad okularów przeciwsłonecznych, które założył tylko po to, by nie raziło go popołudniowe słońce.
— Dziesięć minut dziennie? — powtórzył z lekkim rozbawieniem. — Jakieś nowe zasady detoxu cyfrowego? Czy to kolejna z twoich spontanicznych prób bycia lepszym człowiekiem?
Przyjrzał jej się uważniej. Z tymi kropelkami wody na skórze, mokrymi włosami i spojrzeniem gdzieś pomiędzy „mam wszystko w dupie” a „zaraz wybuchnę”… Szczerze? Wolał ją taką niż wciągającą coś z blatu w klubowej łazience. O wiele bardziej.
— Jak tylko zaczniesz się trząść z braku lajków i powiadomień, krzycz. Mam ci zimny okład z rzeczywistości. Zorganizuję ci terapię szokową — mruknął jeszcze, z powagą nie do końca pasującą do kontekstu, ale w jego przypadku to akurat była norma.
— Proszę bardzo — mruknął, podając jej telefon. — Czy jeszcze coś mogę zrobić dla księżniczki popu? Podać drinka z palemką? Powchlować liściem palmowym? Albo polecieć do Neapolu po idealne tiramisu?
Kąciki jego ust drgnęły w uśmiechu, który zdradzał, że mimo wszystko trochę go to bawiło. Zresztą trudno było nie żartować, gdy Sloane wyglądała, jakby właśnie wyjęto ją z jakiejś wakacyjnej reklamy, z tymi okularami przeciwsłonecznymi, mokrymi włosami i pozą królowej, która zeszła z flaminga tylko po to, by przypomnieć światu, kto tu rządzi.
— Ale uprzedzam, jeśli poprosisz o masaż stóp, to rzucam ten ręcznik i uciekam do Rzymu.
Dorzucił to tonem żartu, ale zaraz potem odsunął spojrzenie — gdzieś w bok, gdzieś na wodę, gdziekolwiek, byle nie na nią. Musiał żartować. Musiał rzucać te swoje suche uwagi, bo inaczej…
OdpowiedzUsuńBo inaczej zacząłby się przyglądać za bardzo.
Jak krople spływały jej po szyi. Jak skóra lśniła od słońca i wody. Jak materiał stroju przyklejał się do ciała, jak wyglądała z tym niedbałym uśmiechem, który zwiastował kłopoty. A on znał te zwiastuny aż za dobrze.
Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie teraz, kiedy wszystko miało być prosto, czysto, profesjonalnie. Kiedy miał trzymać się swojej roli i nie pozwalać sobie na nic, co wykraczałoby poza grafik, plan dnia i ewentualne napady paniki. A kiedy wokół było tak dużo ludzi z zespołu, musiał uważać podwójnie.
W jego oczach zatańczyło coś niebezpiecznego, ale tylko przez moment.
— Idź już, królewno. Flaming czeka.
JH
Woda rozprysnęła się wokół z cichym pluskiem, a przez ułamek sekundy wszystko zamarło — szum rozmów, szelest liści, nawet muzyka wydawała się przytłumiona. A potem rzeczywistość wróciła. James wynurzył się pierwszy, prychając i przeczesując dłonią mokre włosy, które przykleiły mu się do czoła.
OdpowiedzUsuńSpojrzał na nią. Na Sloane. Nadal trzymała się jego koszulki, jakby była to kotwica w środku sztormu — tylko że to ona właśnie ten sztorm wywołała.
— Nie wierzę… że to zrobiłaś — powiedział śmiejąc się sucho, jakby właśnie spełnił się jego najgorszy zawodowy koszmar. — Po tylu latach w tym zawodzie powinienem był to przewidzieć.
Przetarł twarz dłońmi i dodał:
— Królewna postanowiła utopić swojego ochroniarza. Idealnie wpisuje się to w plan dnia.
Nie potrafił się na nią naprawdę zdenerwować. Nawet jeśli jeszcze przed sekundą planował wrócić do laptopa i dokończyć rozmowę z asystentką, która wyglądała na gotową napisać oficjalny raport do Meave — to wszystko straciło na znaczeniu. Bo Sloane, jak to Sloane, znowu zrobiła po swojemu. Zaskoczyła go, rozbroiła, rozbawiła. I, cholera, zrobiła to tak lekko, że trudno było się nie uśmiechnąć.
Atmosfera wakacji, choć się przed nią wzbraniał, dopadła go niepostrzeżenie. Wślizgnęła się między spokój a obowiązek, w momentach, kiedy przestawał się pilnować. W tych krótkich sekundach, gdy pozwalał sobie po prostu być, nie agentem ochrony, nie murem między Sloane a światem.
A woda? Na boga, woda była chłodna i cudowna. Orzeźwiająca w sposób, którego nawet się nie spodziewał. Jakby jedno zanurzenie wypłukało z niego zmęczenie ostatnich miesięcy. Może właśnie tego potrzebował. Nawet jeśli nie chciał się do tego przyznać. Nawet jeśli jeszcze przed chwilą sądził, że ostatnie, czego mu trzeba, to dać się wciągnąć w jakąkolwiek słabość wobec niej.
A teraz? Teraz stał obok niej w wodzie, ociekający słońcem, śmiechem i resztkami rozsądku i nie żałował. Ani przez chwilę.
Zignorował spojrzenie Julii, która wciąż stała nad brzegiem basenu, wyglądając, jakby właśnie widziała naruszenie protokołu bezpieczeństwa numer jeden.
— A skoro już doprowadziłaś do zamachu na moje suche ubranie i resztki spokoju, możesz mi łaskawie powiedzieć, czy chociaż dobrze się bawiłaś, wasza wysokość?
Uśmiech w jego kącikach ust był prawdziwy, rozbawiony. Z nią nie mogło być nudno. Ani spokojnie. Ani przewidywalnie. I chociaż nie powiedziałby tego głośno, właśnie dlatego ciągle tu był.
Mokra koszulka przykleiła się do jego ciała, chłodna i ciężka, jakby próbowała zatrzymać go pod wodą jeszcze chwilę dłużej. Materiał przylgnął do mięśni, podkreślając każdą linię pleców, ramion i torsu, jakby nagle stał się częścią jego skóry. James przesunął dłonią po karku, odgarniając z niego krople, które spływały mu wzdłuż kręgosłupa.
Kiedy tylko Sloane go puściła, zsunął t-shirt przez głowę jednym ruchem i rzucił go na kafelki przy brzegu basenu. Materiał upadł z miękkim mlaśnięciem, rozłożony niedbale tuż obok leżaka. Teraz był już tylko w czarnych spodenkach, których nawet nie planował dziś zamoczyć. Ale było już za późno na planowanie — wrzuciła go do wody bez zapowiedzi, jak zawsze serwując mu coś, na co nie był gotowy, i jak zwykle kończyło się to tak, że i tak się w tym odnajdywał.
Spojrzał na nią z tym samym półuśmiechem, którego nie potrafił już powstrzymać, i przetarł dłonią twarz, jakby próbując zebrać z niej zaskoczenie, które i tak było już zbyt widoczne.
Mokra koszulka przykleiła się do jego ciała, chłodna i ciężka, jakby próbowała zatrzymać go pod wodą jeszcze chwilę dłużej. Materiał przylgnął do mięśni, podkreślając każdą linię pleców, ramion i torsu, jakby nagle stał się częścią jego skóry. James przesunął dłonią po karku, odgarniając z niego krople, które spływały mu wzdłuż kręgosłupa.
Kiedy tylko Sloane go puściła, zsunął t-shirt przez głowę jednym ruchem i rzucił go na kafelki przy brzegu basenu. Materiał upadł z miękkim mlaśnięciem, rozłożony niedbale tuż obok leżaka. Teraz był już tylko w czarnych kąpielówkach, których nawet nie planował dziś zamoczyć. Ale było już za późno na planowanie — rzuciła go do wody bez zapowiedzi, jak zawsze wrzucając go w coś, na co nie był gotowy, i jak zwykle kończyło się to tak, że i tak się w tym odnajdywał.
OdpowiedzUsuń— Tylko kto ci teraz poda te drinki, co? — rzucił, zerkając na nią spod przymrużonych powiek, gdy odgarniał z czoła mokre włosy.
Stał zanurzony w wodzie, krople spływały mu po szyi, ramionach i klatce piersiowej, a na twarzy malowała się mieszanka lekkiego niedowierzania i rozbawienia.
— Chyba nie myślałaś, że po czymś takim dalej będę twoim basenowym kelnerem — dodał, tonem, który brzmiał groźnie tylko w teorii, bo kąciki ust unosiły mu się już w bezradnym uśmiechu. — Masz szczęście, że mnie to bardziej rozśmieszyło niż wkurzyło.
JH
James wykrzywił usta w coś na kształt krzywego uśmiechu, który z trudem tłumił śmiech. Mokre włosy zaczesane niedbale palcami do tyłu, koszulka, którą dopiero co rzucił na płytki przy brzegu, zaczynała schnąć w słońcu, ale on wcale się tam nie spieszył.
OdpowiedzUsuń— Jesteś nie do wytrzymania — mruknął w końcu, ale uśmiech, który się pojawił, był jak miękkie zawieszenie broni. — I nie mam pojęcia, czemu wciąż się daję w to wciągać. Gdybym był mądrzejszy, wciąż siedziałbym na tym swoim krzesełku i udawał, że cię nie słyszę. — Potrząsnął głową z udawaną dezaprobatą i zerknął na jej uśmiech.
Zerknął na grupkę dziewczyn, która wciąż chichotała gdzieś z boku, a potem znów na Sloane.
— Przez sekundę miałem nadzieję, że naprawdę byłaś zaniepokojona moim komfortem termicznym — odparł sucho, choć uśmiech nie znikał z jego twarzy. — Ale nie, to po prostu klasyczna operacja Fletcher. Wciągnij w chaos, uśmiechnij się niewinnie i udawaj, że wszystko to było dla dobra ogółu.
Był mokry, przemoczony, kompletnie nieprzygotowany na kąpiel, ale dziwnie… spokojny. Próbował jeszcze udawać profesjonalny dystans, trzymać się roli ochroniarza, którego obowiązkiem było pilnować jej, nie dryfować obok niej w basenie jakby właśnie wrócili do czasów liceum. Ale to się rozmywało, rozpuszczało się w wodzie razem z wilgotną koszulką, którą właśnie wycisnął z jednej strony i zaraz potem rzucił na pobliskie kafelki.
— Ale ok, masz rację, ta woda to był lepszy reset niż trzy dni snu. Poddaje się — uniósł nieco ręce do góry.
James lawirował pomiędzy dwoma stanami luzem, który niepostrzeżenie wpełznął mu pod skórę razem z ciepłem włoskiego słońca i orzeźwieniem wody, a chłodną świadomością, że Julia z oddali miała na niego oko. Jej wzrok był wyraźnie wyczulony na każdy jego gest, jakby właśnie zapisywała mentalne notatki z jego zachowania, gotowa w razie potrzeby przypomnieć mu, że nie przyleciał tu się relaksować, tylko pilnować Sloane.
Ale nawet ona, z tą swoją czujną obecnością i sztywnym spojrzeniem, nie była w stanie całkiem wybić go z tej chwili. Był przemoczony, woda kleiła mu spodenki do ud, a jego ciało wciąż parowało od słońca i chłodu jednocześnie. Wreszcie czuł, że oddycha pełną piersią, nawet jeśli miał tylko chwilę. Chwilę, w której śmiał się naprawdę.
Nie wiedział, czy to przez tę wodę — przyjemnie chłodną, przynoszącą ulgę w upale — czy przez Sloane, która wyglądała, jakby właśnie wyrwała się z jakiegoś letniego snu, z tymi kropelkami wody na skórze, potarganymi włosami i uśmiechem, który trudno było ignorować. Wiedział, że powinien zachować dystans. Utrzymać granicę. Być tym odpowiedzialnym.
Ale teraz… teraz przez krótką chwilę naprawdę było mu wszystko jedno. I chociaż kątem oka widział Julię, to pozwolił sobie jeszcze raz spojrzeć w oczy Sloane — bez pośpiechu, bez udawania, że nic się nie dzieje. Może właśnie dlatego Julia nie ruszyła się z miejsca. Może sama zrozumiała, że czasem nawet ci, którzy pilnują innych, potrzebują na moment odetchnąć.
— Małe marzenie, hm? — mruknął, zerkając na nią spod przymkniętych powiek, jakby rozważał, czy już teraz powinien ją utopić dla wyrównania rachunków. — Przypomnij mi, żeby nigdy nie dzielić się z tobą tymi większymi. Bo jeszcze spełnisz i wtedy to dopiero będzie problem.
W jego oczach błysnęło coś, czego nie pokazywał często, ten krótki moment, w którym nie był ochroniarzem. Nie był pracownikiem. Był facetem w basenie z dziewczyną, którą znał za dobrze i od lat zbyt mocno próbował trzymać na dystans, bo pamiętał, jak to wszystko mogło się skończyć, gdy ostatni raz pozwolił sobie na odrobinę beztroski w jej towarzystwie.
Dlatego zanurkował.
Chłód wody przyjął z ulgą, jakby miał wypłukać z niego wszystko to, co napięło się w mięśniach i myślach. Przepłynął sprawnie na drugi koniec basenu, jakby przez moment znów był tym gościem, który trenuje pięć razy w tygodniu nie po to, by dobrze wyglądać, ale żeby wytrzymać psychicznie cały ten burdel.
UsuńWynurzył się dopiero przy brzegu. Woda spłynęła z jego ciała szerokimi smugami, gdy potrząsnął głową i strząsnął z włosów resztki chloru i słońca. Wsparł się na przedramionach, napiął mięśnie i wyszedł z wody.
Ale nie odszedł.
Usiadł na brzegu, nogi miał wciąż zanurzone w wodzie, patrzył w stronę basenu. Na Sloane. Z dystansu, który sam sobie narzucił, by zachować trzeźwość umysłu. Było w nim coś, co mówiło, że jeszcze trzyma się swoich granic, ale tylko dlatego, że tego od niego oczekiwano. Bo w tej chwili, w słońcu, wśród śmiechów i plusków wody, chciał zostać dokładnie tam, gdzie był.
JH
[Miło, że udało mi się zrobić Ci przyjemność :D <3 I dziękuję za pomoc w decyzji, co do wizerunku, Nyx i mi wyszło to na dobre. Zatem tak, chodźmy i zniszczmy coś, a potem zbudujmy na nowo!]
OdpowiedzUsuńNyx
James, z premedytacją, usiadł tyłem do reszty. Odwrócił się od dziewczyn, od Julie, od całego tego planowania i czujnych spojrzeń, które wciąż krążyły gdzieś za jego plecami. Celowo. Tak było łatwiej. Tak nie musiał udawać, że wcale się nie gapi, że jego wzrok nie wraca do niej z uporem, jakby był zakodowany. Teraz, w tej pozycji, miał ją przed sobą i nie musiał się martwić, że ktoś zauważy, jak zbyt długo na nią patrzy, spod lekko przymrużonych powiek, zmrużonych od słońca i… może też od myśli, które pojawiły się zbyt nagle i zbyt intensywnie.
OdpowiedzUsuńMokre włosy powoli wysychały na karku, koszulka nadal leżała na kafelkach, a chłód wody był już tylko wspomnieniem, nieprzyzwoicie przyjemnym, którego nie spodziewał się potrzebować aż tak bardzo.
Nie zamierzał się spieszyć. Siedział spokojnie z nogami zanurzonymi w wodzie, pozwalając słońcu schnąć na jego skórze i spojrzeniu błądzić swobodnie po jej twarzy. Zbyt długo, by uznać to za przypadek, ale wystarczająco krótko, by jeszcze trzymać fason. Choć ciężko było, bo ta wersja Sloane, uśmiechnięta, zadziorna, cała w słońcu i tym cholernym błysku w oczach, przypominała mu, jak niewiele potrzeba by cały system zasad wywrócił się do góry nogami.
— Ty? — uniósł brew z udawaną powagą. — Szybsza? Fletcher, błagam cię. Przecież ty nie wchodzisz do wody, jeśli nie ma flaminga albo puchatego ręcznika czekającego tuż przy brzegu. Żartował i to było widać. Nie traktował jej jak kogoś, kto ma dwie lewe ręce, kto potrafi tylko śpiewać i szokować.
Nie minęła nawet minuta, odkąd James usiadł na brzegu basenu, gdy usłyszał za sobą znajome pluskanie wody i śmiech.
— James, może dasz mi lekcję pływania? — zapytała Luna, podchodząc z szerokim, przesadnie słodkim uśmiechem. Przesunęła włosy na jedno ramię i usiadła tuż obok niego, zbyt blisko, żeby to było przypadkowe. — Tak dobrze ci to wychodzi, serio… Chyba potrzebuję korepetycji.
Nie zdążył odpowiedzieć, gdy z drugiej strony dobiegł ich śmiech Cleo.
— Przestań, Luna! Przecież sama mówiłaś, że w liceum trenowałaś pływanie. Miałaś medal czy coś… Zresztą, to był chyba twój sposób na poderwanie tamtego trenera, pamiętasz?
— Oj, cicho tam — fuknęła Luna, ale nie spuszczała wzroku z Jamesa. — To było dawno i już wszystko zapomniałam! Poza tym… — nachyliła się nieco, muskając ramieniem jego bark — …z takim nauczycielem człowiek przynajmniej chce się starać.
James zaśmiał się krótko, odchylając głowę do tyłu z tym swoim niewymuszonym, chrapliwym rozbawieniem. Palcami przeczesał włosy, które wciąż powoli schnęły, i spojrzał na Lunę z uśmiechem, który oznaczał jedno: dobrze się bawił, ale nie zamierzał dać się wciągnąć.
— Zapraszam na zajęcia jutro o szóstej rano — rzucił luźno, z udawanym tonem trenera personalnego. — Przy pomoście. Zimny prysznic, rozgrzewka i trzy długości basenu wpław bez gadania. Jak się spóźnisz, masz dodatkową rundę.
Zamrugał teatralnie, udając pełną powagę.
Raya prawie się zakrztusiła ze śmiechu.
— O szóstej?! Słyszałaś, Luna? Ty przecież dopiero wtedy zmywasz makijaż po wieczorze!
James wzruszył ramionami, patrząc już teraz prosto na Lunę, której mina wyraźnie zwiędła na myśl o tak brutalnej porze.
— Regulamin nie przewiduje wyjątków. Musisz się poświęcić — dorzucił z nonszalanckim uśmiechem, po czym odwrócił wzrok z powrotem w stronę wody. Jasno dawał do zrozumienia, że nie będzie kontynuował tego flirciku dłużej, niż wypadało.
— Slooooane! — Cleo zaciągnęła jej imię jakby od lat była gwiazdą telewizji śniadaniowej.
— Wychodź z tej wody, księżniczko oceanu! Pora się ogarnąć. Umieramy z głodu!
Luna uniosła głowę i westchnęła teatralnie.
— Serio? Ledwo co zaczęłam oddychać normalnie.
OdpowiedzUsuń— No to zdążysz się jeszcze nawdychać truflowej pasty w trattorii. Albo tej burraty z figami, którą widziałam wczoraj na Insta — dorzuciła Raya, która już podeszła bliżej, trzymając ręcznik i przeglądając coś zawzięcie w telefonie.
— Albo pójdźmy po prostu tam, gdzie były te białe leżaki i kelner w białej koszuli. Ten z ramieniem jak James — zaśmiała się Luna, a Cleo parsknęła.
— Poziom głodu: desperacja.
— Powinniśmy wybrać taką knajpę, w której da się zjeść w spokoju. Bez paparazzi i bez dziwnych kamer ukrytych w świecach — mruknęła Julia spod parasola, nie odrywając wzroku od ekranu laptopa.
— Czyli żadna z modnych restauracji, w których musisz oddać duszę przy rezerwacji — skwitowała Luna.
— No dobra, ale pod jednym warunkiem: jak gdzieś idziemy, to nikt nie zamawia sałatki.
— Umowa stoi — rzuciła Cleo, chwytając ją za dłoń i ciągnąc lekko w swoją stronę. — A teraz marsz, Sloane Fletcher. Włóż coś lekkiego, seksownego i włoskiego. Będziemy uwodzić makaron.
Dziewczyny zebrały się z typowym dla siebie chaosem, jedna szukała klapka, druga okularów, trzecia jeszcze kończyła scrollowanie menu z polecanej knajpy. W końcu ruszyły w stronę pokoi, wciąż debatując, czy lepiej zamówić ośmiornicę na przystawkę, czy od razu butelkę prosecco na sześć.
Kiedy zniknęły za przeszklonymi drzwiami apartamentów, na tarasie zrobiło się cicho. Zaskakująco cicho. Zostało tylko cykanie cykad i szum wody muskającej krawędź basenu. James odruchowo rozejrzał się za nimi, jakby sprawdzał, czy naprawdę zniknęły.
Potem jego wzrok wrócił tam, gdzie wcześniej — do Sloane.
Siedziała na brzegu basenu, na ręczniku, jeszcze ociekająca wodą, z mokrymi włosami przyklejonymi do skóry i tym błyskiem w oku, który znał aż za dobrze.
James siedział jeszcze chwilę bez ruchu, z łokciami opartymi o kolana i spojrzeniem utkwionym w taflę wody. Powoli, bez pośpiechu, odchylił głowę, zerkając znów na Sloane, już bez tłumu, bez śmiechów i towarzystwa, które zawsze stanowiło dla niej idealną zasłonę dymną. Zawiesił na niej spojrzenie odrobinę dłużej niż zamierzał. Zastanawiał się, na ile to wszystko z jej strony było celowe. Na ile kontrolowała to, jak na niego patrzyła, jak się uśmiechała i jak bardzo zbliżyła się pod powierzchnią żartów. A na ile to tylko jego wyobraźnia, przemoczona, przeciągnięta słońcem i pozbawiona czujności, którą powinien mieć na pierwszej linii.
Czy naprawdę coś jej chodziło po głowie? Czy może nadinterpretował jej błysk w oku tak bardzo, że zaczął widzieć rzeczy, których tam nie było? Myśl zagnieździła się w nim głęboko, nieprzyjemnie, a jednocześnie… prowokująco. Bo jeśli to był tylko jego wymysł, to dlaczego właśnie teraz? Bez cienia zawahania podniósł się, a potem zanurkował Woda zamknęła się nad jego głową, odcinając dźwięki i niepewność. Płynął szybko, czysto, rytmicznie, jakby chciał wypłukać z siebie ten moment zawahania.
W kilkanaście sekund pokonał całą długość basenu. Wynurzył się cicho po drugiej stronie, przeciągając dłonią po włosach i ciężko oddychając.
Nie patrzył od razu w jej stronę. Musiał odzyskać rytm. Ale serce biło mu odrobinę zbyt szybko jak na tak krótki dystans i wiedział, że to nie była wina pływania.
JH
Musiała przyznać, że bawiła się wyśmienicie. Ze śmiechu bolał ją brzuch, a gardło paliło od niewypowiedzianych uwag, którymi nie miała z kim się podzielić. Była jednocześnie pewna, że jej dobry nastrój wynikał jedynie z faktu, iż nikt jej nie łączył z tą rodziną. Mogła zatem do woli ironizować i wytykać palcami idiotyzmy, od których oczy wychodziły jej na wierzch. Wszystko w tym miejscu wyglądało tak, jakby dewiza organizatora brzmiała: przesadzić! Jeżeli Nyx kiedykolwiek dziwiła się, że matka zerwała wszelkie kontakty z bratem, to właśnie przestała. Na wszelki wypadek nie jadła ani nie piła niczego, czym swoich gości uraczyli gospodarze. W kieszeni za dużej o parę numerów marynarki miała ukrytą cynamonową whisky, z której pociągnęła już kilka solidnych łyków. Po części z ciekawości, czy gdy będzie pijana, zdoła wyczuć w atmosferze coś, co przyciągnęło tu wszystkich tych ludzi, którzy w dodatku wydawali się rewelacyjnie bawić. Po części dlatego, że była pewna, że nie. A przecież, skoro już się zjawiła, musiała jakoś przetrwać.
OdpowiedzUsuńPrzy okazji załatwiła zlecenie, które dostała od znajomego dziennikarza, goniącego za newsami. Ukradkiem zrobiła kilka zdjęć, dokumentujących najważniejsze (a zarazem najbardziej popieprzone) momenty ślubu. Zdążyła je już wysłać, a przed chwilą jej konto bankowe zasiliła przyzwoita suma. Była zatem obecnie całkiem zadowolona z życia — miała pieniądze i alkohol, a jeśli przyszło jej na myśl, by do tego wyrwać sobie jakąś ładną panienkę, ta idea szybko się ulotniła. Nyx nie znosiła nawiedzonych bab, a póki co wszystkie, na które zwróciła uwagę, najwidoczniej należały do tej właśnie kategorii. Rozchichotane, niemal lewitujące z podniecenia, biegały z rozwianym włosem, z lubością chłonąc atmosferę, której ona nie mogła albo nie chciała odczuć. Przy czym raczej chodziło o to drugie.
Niedbałym ruchem wsunęła ręce do kieszeni i skierowała kroki w stronę stojącej samotnie dziewczyny. Wyraźnie odstawała od reszty tych popaprańców, co dawało nadzieję, że może jest tutaj jeszcze choć jedna osoba, która nie traktuje tego przedstawienia poważnie.
Im bliżej podchodziła, tym bardziej znajoma wydawała się ta twarz, a kiedy stanęła obok, coś błysnęło jej w głowie. Wyciągnęła papierosa ze świeżej paczki i wyciągnęła dłoń z całą resztą w stronę dziewczyny. Nie patrzyła na nią, spokojna i wyluzowana, sprawiając wrażenie, że bez reszty pochłonęło ją odpalanie fajki zapalniczką w żółte słoneczniki.
— Palisz? — spytała takim tonem, jakby nic jej tak naprawdę nie obchodziło.
Matka nie utrzymywała kontaktu z bratem od lat, chyba odkąd zaszła w pierwszą ciążę, toteż Nyx nie miała dotąd sposobności poznać kuzynki, mimo że naprawdę chciała to zmienić. Fakt, że zrobiła karierę i zabłysnęła, był okolicznością sprzyjającą, ale nie punktem zapalnym. Od dziecka ciekawiła ją rodzina matki, o której nie mówiła prawie nigdy, a jeśli już, zwykle był to ciąg inwektyw, podczas którego dzieci wypraszano z pomieszczenia, żeby nie słuchały. A skoro sławnych ludzi nie trzeba nawet tropić, poszukiwania poszły Nyx gładko i sprawnie.
Teraz, stojąc z nią ramię w ramię, zastanawiała się, co z tego wyniknie. Nie miała oczekiwań, próśb ani żądań. Była po prostu ciekawa.
— A może wolisz się napić? — zaprezentowała jej butelkę whisky tkwiącą w wewnętrznej kieszeni marynarki. Nadal nie patrzyła w jej stronę, ale wyczuła na sobie wzrok dziewczyny. — Hm… Mam jeszcze coś takiego.
Trzymając papierosa między palcem wskazującym i środkowym, z drugiej kieszeni ostrożnie wysunęła do połowy niewielkie pudełeczko silnych środków przeciwbólowych. Podebrała je kiedyś bratu, ale nie miała zamiaru się spowiadać. Takie leki były czymś, z czego korzystała rzadko i tylko wtedy, gdy naprawdę potrzebowała zapomnieć.
I know you but you don’t know me
James nie od razu odpowiedział. Wciąż siedział na brzegu basenu, z ramionami opartymi o kolana i wzrokiem wbitym gdzieś w linię wody, która leniwie falowała od jego ruchu. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, rzucając na taras ciepłe, złociste światło. Czuł, jak woda paruje z jego skóry, jak materiał szortów przylega do ud, a resztki chłodu basenu mieszają się z gorącym powietrzem. Nie spieszyło mu się.
OdpowiedzUsuńObrócił głowę w jej stronę.
Patrzyła w niebo, zamyślona, z mokrymi włosami przyklejonymi do szyi i ramion, z odchyloną głową i twarzą wystawioną do słońca, jakby szukała w nim ratunku. I byłby kłamcą, gdyby powiedział, że ten obraz go nie poruszał.
Zbyt długo był świadkiem jej gniewu, paniki, autodestrukcji. A teraz… wyglądała spokojnie. Wrażliwie. Jakby chciała uciec, ale nie przed kimś, tylko od wszystkiego.
James westchnął cicho, ledwo słyszalnie. Kiwnął głową.
— Jasne — mruknął, cicho, jakby nie chciał zakłócić tej delikatnej ciszy, która między nimi zapadła. — Za pół godziny.
Zgodził się, bo wybór był prosty. Towarzystwo Sloane — tylko Sloane — było nieporównywalnie bardziej kuszące niż wersja rozszerzona: Sloane i jej rozchichotane, głośne koleżanki, które mówiły wszystkie naraz, fotografowały jedzenie, zanim zdążyło ostygnąć, i zadawały za dużo pytań, na które nikt nie potrzebował odpowiedzi.
Z nią było ciszej. I pełniej.
Nie miał nic przeciwko dziewczynom. Były miłe, zabawne, pewnie nawet potrzebne Sloane do odreagowania. Ale w jego głowie wakacje nie oznaczały jazgotu i pozowania do zdjęć, tylko dokładnie to, co proponowała właśnie ona: chwila wytchnienia. Prawdziwego, nieudawanego.
Podpłynął do brzegu basenu, wsparł się na rękach i bez wysiłku wyszedł z wody. Wychodząc, sięgnął po ręcznik i zarzucił go na ramiona. Ostatnie promienie słońca padały na jego kark, gdy zerknął jeszcze przez ramię na Sloane.
Julia siedziała na niskim fotelu w hotelowym lobby, z laptopem na kolanach i telefonem przy uchu. Gdy tylko dostrzegła Jamesa schodzącego po schodach, zsunęła okulary na czubek nosa i przerwała rozmowę. Zmarszczyła lekko brwi, mierząc go spojrzeniem złożonym z irytacji i wrodzonego niepokoju, który zawsze włączał się jej przy Sloane.
— James — rzuciła sucho, zamykając laptop z trzaskiem. — Gdzie się wybierasz? Nie dołączysz do nas na kolacji?
James stanął przed nią spokojnie, opierając dłonie na biodrach. Był już przebrany — luźna, lniana koszula z podwiniętymi rękawami i rozpiętymi górnymi guzikami i jasne spodenki. Nic krzykliwego, wszystko wygodne, funkcjonalne. Zupełne przeciwieństwo Sloane, która zapewne schodziła już po schodach w czymś, co miało wyglądać na niedbałe, ale kosztowało małą fortunę.
—Sloane potrzebuje chwili dla siebie — powiedział spokojnie. — Chciała uniknąć zamieszania i tłumu. Będę miał na nią oko.
Julia uniosła brwi, jakby właśnie powiedział jej, że zabiera Sloane na skok spadochronowy bez spadochronu.
— Wiesz, że z nią to nigdy nie oznacza „trochę wytchnienia”. — Skrzyżowała ramiona na piersi i wstała, stając z nim niemal twarzą w twarz. — Ona to kłopoty w najczystszej postaci. I nie mówię tego złośliwie. Po prostu… nie chcę kolejnego pożaru, który trzeba będzie gasić, kiedy wszyscy już pójdą spać.
James uśmiechnął się bez cienia ironii. Uśmiechem, który znała, spokojnym, ale pewnym. Tego uśmiechu używał tylko wtedy, kiedy był absolutnie zdecydowany.
— Dlatego właśnie ja z nią idę — odparł. — Żeby nie było żadnych pożarów. Tylko trochę powietrza.
Julia przez chwilę milczała, mierząc go wzrokiem, jakby szukała najmniejszego zawahania. Znalazła tylko tę znajomą, irytującą u niego pewność.
OdpowiedzUsuń— Nie podoba mi się to, informuj mnie na bieżąco, żebym wiedziała gdzie jesteście — polecila.
James spojrzał jej prosto w oczy.
— Jasne — rzucił krótko. Najwyrażniej po ostatnim zniknięciu Sloane, jej zespół przestał ufać także jemu.
Julia westchnęła, podniosła laptop i oparła go na biodrze.
— Uważaj na nią. I na siebie. Bo czasem mam wrażenie, że to nie ona zniknie, tylko ty. A tego bym nie chciała.
Odwróciła się na pięcie, zostawiając go w holu z jej słowami, które wybrzmiały niepokojącym echem w głowie.
Nie musiał długo czekać. Chwilę później zobaczył, jak Sloane schodzi po schodach. Było w niej coś swobodnego, a zarazem przyciągającego spojrzenia, czego nikt nie był w stanie podrobić. Wyglądała… po prostu dobrze. Zbyt dobrze, jak na to, co miało być „luźnym wyjściem”.
Uśmiechnął się pod nosem, od razu czując, że Julia pewnie właśnie gdzieś z tyłu zawraca, żeby sprawdzić, czy Sloane przypadkiem nie wygląda „zbyt niestosownie”.
— Gotowa? — zapytał, zatrzymując się przed nią i unosząc lekko brew.
JH
— Raczej… ostrzeżenie — poprawił spokojnie, z tym lekkim półuśmiechem, który zawsze pojawiał się, gdy nie traktował spraw tak poważnie, jak powinien.
OdpowiedzUsuńNie miał zamiaru wdawać się w więcej szczegółów. Nie musiała wiedzieć, że Julia próbowała mu wmówić, że Sloane to burza z piorunami i że niech tylko spuści ją z oka, a zaraz wpadnie w tarapaty. Może i Julia miała trochę racji, niektóre wybryki Fletcher znał aż za dobrze, ale James nie był naiwny. Po prostu… dobrze wiedział, w co się pakuje. A może po prostu przestało go to już odstraszać.
— Meave nie byłaby upierdliwa, bo by nas zostawiła samych i pojechała do Florencji szukać idealnego wina — mruknął, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
Kiedy zaczęła mówić o tym, gdzie mogliby się udać, skinął tylko głową. Nie zadawał pytań, nie musiał znać szczegółów. Wiedział, że potrzebowała tej odskoczni. A prawda była taka, że sam też. Śniadania z hałaśliwymi koleżankami Sloane, wieczne planowanie, rozmowy o zdjęciach, filtrach, kontencie i dobrym świetle… to nie był jego świat. Sloane solo była zupełnie inną wersją Sloane.
Na jej komplement nie zareagował od razu. Zerknął na nią krótko, z nieczytelnym wyrazem twarzy, zanim rzucił:
— Ty też. Ale to akurat żadna nowość.
Nie przesunął wzroku, kiedy wyciągnęła rękę i zaraz ją cofnęła. Zobaczył ten ruch. Zarejestrował. I pozwolił, żeby nic nie powiedziało się na głos. Ruszył w stronę wyjścia i zatrzymał się tuż przy niej.
— Chcesz jechać vespą? — odezwał się po chwili ciszy, kiedy wyszli już razem na zewnątrz.
Uniósł brew z lekko rozbawionym powątpiewaniem, jakby nie do końca wierzył, że Sloane wytrzyma całą drogę bez narzekania na wiatr we włosach, brak klimatyzacji i zbyt ciasne siedzenie.
— Jeszcze masz szansę na miękkie siedzenia i klimę w cabrio.
Zanim Sloane zdążyła odpowiedzieć, przy nich pojawił się portier – jakby tylko czekał na ten moment. Dyskretny, elegancki, z uprzejmym półuśmiechem i pękiem kluczy zawieszonym na eleganckim skórzanym breloku. Trzymał dwa komplety – jeden oznaczony logo hotelowego cabrio, drugi z błyszczącym medalionem Vespy.
— Signori, do państwa dyspozycji — powiedział cicho, ale z wyczuciem, nie wchodząc im w słowo.
James zerknął na Sloane z rozbawionym błyskiem w oczach. Nie musiał nic mówić. Decyzja należała do niej a portier już czekał, gotowy wręczyć odpowiedni komplet kluczy w zależności od tego, jaki wariant szaleństwa właśnie wybierała.
— Masz dziesięć sekund, zanim zdecyduję za ciebie.
JH
James uśmiechnął się lekko, przekrzywiając głowę i przez chwilę tylko patrzył na nią, nie odpowiadając od razu. Była w tym wszystkim tak pewna siebie, rozbrajająco zdeterminowana i w tym swoim małym buncie wręcz uroczo przekorna.
OdpowiedzUsuń— Powiedziałbym, że masz rację, ale wtedy musiałbym ci pozwolić prowadzić. — Podszedł krok bliżej, zabrał z jej dłoni kluczyki i zatrzymał się tak blisko, że wystarczyłby jeden impuls, jedno nierozważne drgnięcie, żeby naruszyć zasady, które wciąż jakoś ich chroniły. — A ja wciąż nie mam pewności, czy chcesz się przejechać, czy jednak nas zabić — dodał z tą charakterystyczną, suchą nutą w głosie, która bardziej bawiła niż irytowała.
Odwrócił się i ruszył w stronę hotelowego parkingu, obracając klucze w palcach.
— Ale hej, możesz gdzie się zatrzymamy po drodze. Wiem, że to drugi najlepszy rodzaj kontroli — rzucił przez ramię, z rozbawieniem, które z nim zostawało, choćby próbował je ukrywać.
I może faktycznie się rozleniwił. Ale jeśli tak, to tylko przez nią.
Zatrzymał się przy skuterze i zanim wręczył jej kask, odwrócił się do niej bokiem.
— lody, kawa, pizza, koty przy drodze — wzruszył lekko ramionami. — Tylko nic szalonego. Ani skakania z klifów, ani przekonywania mnie, żebyś wzięła kierownicę „tylko na chwilę”.
Spojrzał na nią uważnie, jakby już teraz próbował odczytać, czy w jej oczach czai się jakiś bunt.
— Umowa stoi? — zapytał spokojnie, podając jej kask. — Jesteś szefową przystanków.
James uniósł brwi, widząc błysk w jej oku, który wcale mu się nie podobał, bo znał go za dobrze.
— Już żałuję tej umowy — mruknął, zakładając swój kask i sprawdzając, czy pasek dobrze trzyma a potem wsunął okulary przeciwsłoneczne. Wyglądał teraz niemal zupełnie jak turysta, może trochę bardziej ponury i gotowy komuś złamać rękę za zbliżenie się do Sloane, ale turysta.
— Jedźmy zanim zdążysz wymyślić coś, co zmusi mnie do tłumaczenia się przed Julią przesz najbliższy miesiąc.
Wsunął kluczyk do stacyjki i odpalił skuter, a potem spojrzał przez ramię.
— Zapraszam — dodał, czysto technicznie, bez podtekstu, choć wiedział, że z nią wszystko mogło mieć podtekst.
— I tak między nami — powiedział w końcu, spokojnie, ale z wyczuwalną ironią — jeśli za dziesięć minut nie zatrzymamy się na espresso, to osobiście zgubię cię przy pierwszym skrzyżowaniu.
Kiedy poczuł jej ręce oplatające go w pasie, przez moment nic nie powiedział. Pod wpływem jej dotyku, jego mięśnie odruchowo się napięły, na dosłownie ułamek sekundy, ale wciąż wyczuwalnie. Westchnął cicho, bardziej do siebie i ruszył przez brukowany dziedziniec, zostawiając za sobą gwar hotelowego wejścia. Przez moment jechał w ciszy, pozwalając jej złapać rytm jazdy i powiew wiatru, który plątał włosy wokół jej twarzy. Nie jechał szybko. Boczne drogi ciągnęły się wśród zielonych wzgórz, śródziemnomorskich krzewów i odległych willi otulonych gajami oliwnymi. Włochy pachniały inaczej. Mniej presji, mniej pośpiechu. Jakby można było po prostu jechać, bez konkretnego celu.
Wiatr od razu uderzył w nich rześko, niosąc ze sobą zapachy rozgrzanego asfaltu, oliwek i lawendy.
James nie mówił nic przez pierwsze kilka minut. Pozwalał jej chłonąć ten moment, który sam sobie próbował odpuścić, potraktować obojętnie, nie wczuć się w niego, ale cholera, było w tym coś przyjemnego. Jej ramiona oplatające jego talię, śmiech gdzieś z tyłu, gdy przejeżdżali przez lekkie nierówności. I to poczucie, że na razie, tylko na razie, wszystko było pod kontrolą.
Ciepłe, wieczorne światło przecięło kamienne mury i rozproszyło się na jego ramionach, kiedy kierował vespą w stronę wzgórz. Wjechali na drogę prowadzącą poza główne miasteczko — żadnych sklepików z magnesami, żadnych tłumów. Tylko stare, wapienne wille porośnięte winoroślą i drzewa cytrynowe, których zapach unosił się w powietrzu jak przypomnienie, że są w miejscu, które nie potrzebuje filtrów.
James nie włączył od razu GPS-a, nie potrzebował go. W tym kraju wszystko prowadziło albo na górę, albo w dół, a kiedy miał przed sobą otwarte, kręte drogi i ciepły wieczór – to była jedyna mapa, jakiej potrzebował.
Wjechali serpentynami na wzgórze, gdzie kolorowe domki Amalfi ustępowały miejsca rozległym tarasom cytrusowych sadów. Po kilku minutach jazdy dotarli do miejsca, z którego rozpościerał się widok tak nierealny, że przez chwilę oboje zamilkli
OdpowiedzUsuńZatrzymali się przy niewielkim punkcie widokowym, gdzie stara kamienna balustrada oddzielała ich od przepaści. Widok był tak pocztówkowy, że aż nierealny — słońce zbliżało się do horyzontu, barwiąc linię wody na złoto. W oddali majaczyła zatoka Salerno, a poniżej, jak klocki zabawek, rozciągały się kolorowe dachy Amalfi, Positano i niewielkich willi porozrzucanych wśród zieleni. Kiedy ruszyli dalej, droga wiodła ich przez cytrusowe sady i stare gaje oliwne. Minęli pasące się osły, wiekowe kapliczki wmurowane w ściany i jeden bar z plastikowym napisem „Caffè per chi ha tempo” – kawa dla tych, co mają czas. James nawet się uśmiechnął. Zatrzymali się też krótko przy Villa Cimbrone, na spacer po zewnętrznym ogrodzie, gdzie ścieżki były poprzecinane pergolami z winorośli, a wiatr niósł aromat rozgrzanych ziół i kwiatów.
Gdzieś po drodze dał jej prowadzić, na krótkim, bezpiecznym odcinku. Trzymał się mocno, ale nie odezwał się ani słowem, nawet wtedy, gdy trochę za ostro wzięła zakręt. A kiedy słońce zaczęło spływać niżej, barwiąc niebo na miedziany odcień, James spojrzał na nią przez ramię.
— To chyba dobry moment na tę obiecaną kolację — rzucił.
Cała ta wycieczka, nieplanowana, spokojna, częściowo improwizowana, miała w sobie więcej oddechu niż wszystko, co robili od miesięcy. Dla Jamesa to była ucieczka tak samo potrzebna, jak dla niej.
JH
Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się kątem ust. Grzywka opadła jej na oczy, zasłaniając pół twarzy, w dodatku wciąż nie patrzyła na kuzynkę. Nie była pewna, czemu ucieka się do utrudniających identyfikację gierek, skoro Sloane zapewne i tak nie mogła jej znać. Jasne, mogła grzebać w drzewie genealogicznym i internecie, ale nie wydawała się być aż tak rodzinnym typem. Co, patrząc po jej najbliższych krewnych, wcale Nyx nie dziwiło.
OdpowiedzUsuńUniosła brew i zaśmiała się cicho.
— Nie wiesz, jak się nazywam, więc ci je proponuję. Nierozsądnie byłoby wyskakiwać z taką ofertą, gdybyś mogła ewentualnie mnie wsypać, nie sądzisz? — dodała pół-żartem.
Nyx nie należała do ludzi, którzy podniecają się życiem celebrytów, a ich obecność wywołuje palpitacje i omdlenia. Ledwie orientowała się w imionach i nazwiskach najbardziej popularnych sław. Nie lubiła plotek i wierzyła w fakty, a nie w teorie spiskowe. Wiedza o tym, co jadła na śniadanie nowa gwiazdeczka Hollywood, mogła co najwyżej zepsuć jej humor, dzień, miesiąc. Albo całe życie, biorąc pod uwagę różnice w kwotach, którymi dysponowała ta panna, a które ona sama miała w zasięgu ręki.
Nie to, żeby powodziło jej się źle. Drobne sumy spływały sukcesywnie na konto, częściowo za zlecenia (również te nieoficjalne), a częściowo po prostu dlatego, że ich dotychczasowy właściciel był pospolitą łajzą. Jej definicja sprawiedliwości i ogólne zasady moralne nieczęsto pokrywały się z prawem, ale przynajmniej konsekwentnie ich przestrzegała. W przeciwieństwie zresztą do przeciętnych obywateli.
Wypuściła dym nosem, podała dziewczynie zapalniczkę, po czym odkręciła flaszkę i upiła spory łyk. Rozejrzała się jeszcze raz dookoła, rejestrując całe to towarzystwo z pewnym niedowierzaniem. W najśmielszych snach nie byłaby w stanie wymyślić tego, co się tutaj działo.
— Oni tak zawsze? — spytała w końcu, zachęcająco wyciągając dłoń z butelką w stronę kuzynki. Ruch płynu wewnątrz spowodował, że wokół uniósł się aromat cynamonu. — Boże, nie wierzę, że to mówię, ale chyba zaczynam rozumieć moją matkę.
Nigdy nie wiedziała, co takiego spowodowało, że mama nie utrzymywała kontaktu z krewnymi. Ze strzępków podsłuchanych rozmów zrozumiała jedynie, że szybko postarała się o ciążę, wzięła cichy ślub z ojcem i nigdy więcej się nie odezwała. Nyx podejrzewała, że w tej rodzinie naprawdę źle się działo, skoro matka tak bardzo chciała uciec, ale jej rozważania były raczej przyziemne. Przemoc, zaniedbanie, alkoholizm — ot, takie rzeczy, które tłumaczyłyby jej wstręt do używek.
Ale artykuły w gazetach, które Nyx kiedyś wyszperała, nie przedstawiały wcześniej Desmonda jako mesjanistycznego króla wróżek. Hm. Musiał być inny trop. Dziennikarski nos podpowiadał jej, że mogłaby być z tego fantastyczna historia, a w jej głowie z wolna zaczął rysować się szkic fabuły.
Odwróciła głowę, pierwszy raz wprost spoglądając na stojącą obok dziewczynę. Zielone oczy Nyx były nieprzeniknione, na ustach czaił się łobuzerski uśmieszek.
— Jestem Nyx — wyciągnęła na powitanie dłoń, tym razem nie pustą. — Moja matka jest siostrą twojego ojca. Ramona — uściśliła. — W dzieciństwie chyba nazywali ją Moną.
I don’t start shit, but I can tell you how it ends
Zaire siedział na krawędzi łóżka, w samych spodniach, ze wzrokiem utkwionym w migających światłach miasta. Neonowy pejzaż Vegas nie tracił rytmu, ale coś w nim się przesunęło. Nie umiał powiedzieć co dokładnie – może to on się przesunął. Może to, co czuł przez ostatnie dni, zaczęło przygasać w sposób, którego nie umiał zatrzymać.
OdpowiedzUsuńDłońmi przetarł twarz. Czuł ciężar na karku. Nie po imprezie, nie po narkotykach. Tym razem to było coś innego. Ciche, oblepiające zmęczenie. Cholerna świadomość. Że za dobrze im tu było. Za intensywnie, za ciasno, zbyt długo bez oddechu.
Nie odwracał się jeszcze do niej, choć wiedział, że leży gdzieś za nim. Mogła spać. Mogła patrzeć w sufit. A mogła też już od jakiegoś czasu nie patrzeć wcale na niego.
Wsunął rękę do kieszeni i wyjął telefon. Kilka nieodebranych połączeń. Wiadomości.
„Potrzebujemy odpowiedzi, Zaire.”, „Jak tego nie załatwisz Vegas będzie twoim grobem.”
Skrzywił się.Zamknął oczy na chwilę. Wciągnął powietrze nosem, wolno wypuścił ustami. Wciąż czuł zapach jej skóry na własnej. Wciąż miał pod powiekami obraz tego, jak zasypiała obok – naga, ufna, jakby świat istniał tylko dla nich.
Penthouse wciąż pachniał ich wspólnymi nocami. Perfumami na poduszkach, papierosami palonymi na balkonie i odrobiną potu, którego nikt nie miał siły zmyć po czterdziestu ośmiu godzinach niewychodzenia z łóżka. Ale coś było inne.
Podniósł się z łóżka i podszedł do okna. Ulica niżej pulsowała życiem. Vegas nigdy nie spało, ale Zaire przestał czuć się częścią tego miasta. Wiedział, że nie może zostać tu za długo. Że to wszystko, co miał teraz z Sloane, było… kruche. Tymczasowe. Piękne i nieprawdziwe, jak wszystko w tym mieście.
Zamknął oczy i zaciągnął się głęboko powietrzem. Jego telefon znów zawibrował. Raz, deugi, trzeci... Ten sam numer. Nieznany kontakt. Ale Zaire znał go dobrze.
Sloane przesunęła wzrokiem po ekranie, zanim zdążył sięgnąć. Nie zadała pytania. Ale nie musiała. W powietrzu pojawiło się napięcie.
Zaire milczał przez kilka sekund. Wstał i poszedł do łazienki, zabierając telefon ze sobą.
Drzwi nie zatrzasnęły się. Ale zamknęły się zbyt łagodnie.
Minuty mijały, a z wnętrza łazienki dobiegał tylko zniekształcony szept. Głos, który zbyt dobrze znała, ale teraz brzmiał… jakby należał do innego Zaire’a. Tego sprzed niej. Tego z listy kontaktów, których nie chciała znać.
Zaire stał oparty o marmurowy blat w łazience apartamentu. Ręce oparte na krawędzi, głowa pochylona. Ciężki oddech, napięcie w szczękach, oczy utkwione w odbiciu, które przestał poznawać. Tyle razy patrzył w lustro z myślą: „Jeszcze tylko jedna noc. Jeszcze tylko jeden raz.” a potem łamał dane sobie słowo.
Zaire stał oparty o marmurowy blat w łazience apartamentu. Ręce oparte na krawędzi, głowa pochylona. Ciężki oddech, napięcie w szczękach, oczy utkwione w odbiciu, które przestał poznawać. Tyle razy patrzył w lustro z myślą: „Jeszcze tylko jedna noc. Jeszcze tylko jeden raz.” Ale nie tym razem.
Kiedy wreszcie wrócił, był już innym mężczyzną. Może minimalnie. Może tylko oko się zmieniło, może zniknął cień uśmiechu, który zawsze pojawiał się, gdy na nią patrzył. Może to było coś, czego nie dało się uchwycić słowami. Ale Podszedł do niej, do ich raju, który właśnie się kończył.
— Wystarczy, Sloane — powiedział cicho, ale ostro. Jego głos nie miał już tego rozleniwionego ciepła. Był chropowaty, znużony i… trzeźwy.
Spojrzała na niego zdziwiona, z niegasnącym jeszcze uśmiechem. Nie odpowiedział od razu. Stał przez chwilę, jakby ważył każde słowo.
— Zbieraj się. Wracamy do Nowego Jorku.
Nie było w tym pytania. Nie było miejsca na dyskusję. Rzucił to, jak wyrok — niecierpliwy, zniecierpliwiony, pełen złości, której nie skierował bezpośrednio na nią… jeszcze.
Carter
Gdy jechała za nim, z ramionami ciasno opiętymi wokół jego pasa, czuł coś dziwnie znajomego. Coś, co przypominało mu o wszystkich tych porankach, kiedy biegała przed nim po pustych ulicach Berlina czy Paryża. O tych krótkich chwilach, kiedy zapominała, kim ma być i po prostu była sobą. Dziś też taka była. Bezpieczna. W swoim świecie.
OdpowiedzUsuńI on nie zamierzał jej z niego wyrywać.
W ciszy, która między nimi zapadła w trakcie jazdy i spaceru przez Ravello, James czuł, że nie musi wypełniać jej słowami. To było dla niego równie rzadkie, co dla niej. Nie musieć kontrolować, nie musieć analizować. I choć trzymał rękę na pulsie – jak zawsze – to nie czuł się napięty.
Nie tutaj. Nie z nią.
Kiedy siedzieli razem przy małym stoliku, gdzie właściciel sam zaproponował im espresso i parę małych ciastek — chyba bardziej z sympatii niż dla zysku — James pozwolił sobie nawet zamknąć oczy na moment. Słońce grzało mu twarz. Gdzieś w oddali rozbrzmiewał głos kobiety śpiewającej stare, włoskie canzone. Słońce zsuwało się powoli po kamiennych murach, a z jej strony nie było żadnego pośpiechu. Sloane po pierwszym łyku skrzywiła się teatralnie, ale nie narzekała. Upiła jeszcze łyk, jakby dla zasady. A on tylko obserwował, opierając się o kamienną ścianę i przysłaniając słońce daszkiem dłoni.
Nie musieli się spieszyć. To była część całego założenia – zwolnić. Pozwolił, by dyktowała tempo, przystawał, kiedy tylko sygnalizowała to ruchem głowy lub ręki. Czasem w ogóle nie musiała nic mówić. Wystarczyło, że patrzyła na coś zbyt długo, by wiedział, że powinni zwolnić. Albo się zatrzymać. Nie dlatego, że był ochroniarzem. Po prostu ją znał. Może nawet lepiej, niż sam chciał przed sobą przyznać.
Wiedział, że coś się w niej zmienia. Tak jak wiedział, że niektóre emocje, które wcześniej tłumił, teraz tylko cicho przesuwały się pod skórą, uparcie obecne, nawet jeśli nieproszone.
James zeskoczył ze skutera zaraz po niej i przez krótką chwilę po prostu patrzył, jak zdejmuje kask. Włosy lekko potargane, twarz rozpromieniona, wyglądała na szczerze zadowoloną i chyba to najbardziej go zaskakiwało. Tylko Sloane. I jakiś prosty, czysty rodzaj spokoju.
— Chciałbym, żebyś nie rozwaliła Vespą żadnego zaparkowanego Fiata, to już się spełniło. Teraz wystarczy coś, co nie przypomina tego bezglutenowego makaronu z samolotu i będzie perfekcyjnie.
Zajeli stolik pod winoroślą rozpiętą nad tarasem, której liście rzucały nieregularne cienie na obrusy i ich dłonie.
James usiadł naprzeciwko zsuwając okulary przeciwsłoneczne z nosa i odstawiając je obok.
Kelner przyniósł im szklankę wody z plasterkami cytryny i zniknął bez słowa, zostawiając ich z kartą menu.
James oparł się wygodnie, rozciągając nogi pod stolikiem. Pozwolił sobie na krótki moment wpatrywania się w widok, zanim znów spojrzał na Sloane.
— Naprawdę tak myślisz? — zapytał spokojnie, ale bez tej obojętności, którą zwykle przywdziewał przy trudniejszych rozmowach.
— Że wystarczyłby uśmiech, żeby ją rozbroić? — Zsunął wzrok gdzieś w bok, na widok za jej plecami. Woda błyszczała w popołudniowym słońcu, zupełnie jakby chciała odbić od siebie ich rozmowę.
— Bo jeśli tak, to chyba przez te wszystkie miesiące nie doceniłem swoich możliwości. Powinienem był zacząć się szerzej uśmiechać w sytuacjach kryzysowych. Może bym ci oszczędził kilku kazań. I sobie paru raportów.
Zerknął w bok, a potem znowu na nią, spokojnie, z tym cichym błyskiem w oku, który pojawiał się tylko wtedy, gdy faktycznie czuł się z nią luźno.
OdpowiedzUsuń— Chociaż… może masz rację. Może to właśnie dlatego jeszcze mnie nie wyrzucili...
James roześmiał się krótko, nisko, z tym swoim charakterystycznym, szorstkim rozbawieniem, które zawsze brzmiało trochę, jakby sam siebie zaskoczył tym, że coś go faktycznie bawi. Pokręcił głową i przeciągnął dłonią po karku, jakby naprawdę zastanawiał się nad tym, co właśnie powiedział.
James jeszcze przez chwilę patrzył na nią z lekkim uśmiechem, jakby zapisywał sobie ten moment w pamięci — Sloane z włosami rozwianymi od jazdy, lekko zarumienioną od słońca, bez cienia makijażu, z nieodgadnionym spokojem w oczach, który rzadko widywał. Była rozluźniona, swobodna, może nawet bardziej, niż się spodziewał. I przez moment poczuł się, jakby siedział z kimś zupełnie innym niż „gwiazda popu”, którą wszyscy znali z ekranów. Jakby miał przed sobą po prostu… Sloane.
JH
James uśmiechnął się kątem ust, opierając się wygodnie o oparcie krzesła. Wziął łyk wina, nie spuszczając z niej wzroku. Była rozgadana, trochę złośliwa, nie do końca świadoma, jak bardzo… bezpośrednia. Ale on to znał. I ten ton. I sposób, w jaki potrafiła się zapętlić w drobnych emocjach, zanim sama zorientowała się, że powiedziała o jedno zdanie za dużo. I może właśnie dlatego nie przerwał jej, tylko pozwolił mówić aż do samego końca.
OdpowiedzUsuńZareagował dopiero teraz, cicho się śmiejąc, tym swoim niskim, nieco chropowatym śmiechem, który rzadko puszczał samopas.
— Czyli według ciebie Julie jest tak łatwa do rozbrojenia, że wystarczy jeden uśmiech i kolacja? — zapytał półżartem, z wyraźnym rozbawieniem w głosie, ale i lekkim uniesieniem brwi, jakby go to szczerze bawiło, a trochę też zaskakiwało. — Kurczę, powinienem to zacząć wykorzystwać...
Uniósł kieliszek w jej stronę, jakby wznosił toast.
— Dzięki, że mnie oświeciłaś, Sloane.
Zamilkł na sekundę, wciąż patrząc na nią z lekkim uśmiechem. Była naprawdę dobra w robieniu zamieszania z pozornie błahych spraw. A jeszcze lepsza w udawaniu, że nic jej nie rusza.
Potarł kark dłonią, jakby to, co zamierzał powiedzieć, wymagało od niego odrobiny wewnętrznego przygotowania. Spojrzał na Sloane z tym spokojem, który miał w sobie tylko wtedy, gdy mówił szczerze i bez żadnych gierek.
— Wiesz, że jestem dobrym obserwatorem.
Spojrzał jej prosto w oczy, nie uciekając wzrokiem nawet na sekundę.
— Jeśli na coś reaguję… albo nie reaguję, to nie dlatego, że nie widzę. To moja decyzja.
Oparł łokieć o blat i przejechał kciukiem po dolnej krawędzi kieliszka, jakby szukał sposobu, żeby nie powiedzieć za dużo, a jednocześnie nie zostawić niczego niedopowiedzianym.
— Łączenie pracy i życia prywatnego… — zaczął powoli, nie spuszczając z niej wzroku. — Bywa kłopotliwe.
Nie było w tym ostrzeżenia. Nie brzmiał sucho, nie zdystansował się, nie potrzebował. To był fakt. Jeden z tych, które dla niego miały ciężar doświadczenia, a nie teoretycznych zasad.
Zamilkł na sekundę, jakby dawał jej przestrzeń, żeby to przyjęła. — I nigdy się nie kończy się dobrze.
Po chwili dodał jeszcze ciszej, z lekkim, krótkim uniesieniem jednej brwi:
— Unikam tego, nawet jeśli czasem cholernie trudno się tej zasady trzymać.
W jego głosie nie było chłodu, ani nieprzyjemnej nuty. Brzmiał raczej, jak ktoś, kto raz już przeszedł tę drogę i znał jej finał.
— Więc odpowiadając na twoje pytanie — dodał ciszej, choć dalej w tonie żartu. — Nie, nie udaję. Po prostu wolę nie szukać rzeczy, które mogą mi niepotrzebnie mieszać w głowie, wpływać na to jak odbieram rzeczywistość...
To nie było coś, co przyszło mu łatwo. Każde słowo zdawało się przechodzić przez gardło jakby miało haczyki, jakby za dużo w nich było znaczeń, których nie chciał wypowiadać na głos.
Jakby mówił: nie rób mi tego.
Jakby to była jego prośba, cicha, zawieszona między słowami i spojrzeniem, żeby go w to nie wciągała. Nie bardziej niż już to zrobiła.
Bo nie byłby w stanie się wycofać. A dobrze wiedział, czym to się kończy.
James zaśmiał się cicho pod nosem, kręcąc lekko głową, jakby sam nie dowierzał, że zamierza to powiedzieć. Zerknął na nią z boku, z rozbawieniem i lekką ironią w spojrzeniu.
— Luna…? Hmm, jakby to powiedzieć… W moim życiu jest miejsce na tylko jedną kompletnie nieprzewidywalną dziewczynę — powiedział swobodnie, ale w jego tonie dało się wyczuć coś więcej niż tylko żart. — Nie chce skończyć z zawałem przed czterdziestką.
Zrobił krótką pauzę, jakby dawał jej czas, by się domyśliła, o kim mówi.
— I póki co, ty skutecznie ją wypełniasz.
Nie wyglądał, jakby żartował całkowicie. Ale też nie mówił tego całkiem poważnie. To był jeden z tych momentów, gdy James po prostu mówił wprost, jakby nie było sensu udawać, że nie wie, jak blisko potrafi go doprowadzić.
JH
Zaire nawet nie spojrzał jej w oczy, kiedy odpowiedział. Cień wcześniejszej czułości wyparował z jego głosu, jakby ten, który przed chwilą leżał z nią w łóżku, rozpłynął się bez śladu.
OdpowiedzUsuń— Ubieraj się, Sloane. — Mruknął chłodno, zniecierpliwiony.
Brzmiało to jak rozkaz, nie prośba. Jakby nie było miejsca na sprzeciw, a tym bardziej na rozmowę. Przeszedł przez pokój ciężkimi krokami, zgarniając swoje rzeczy w milczeniu, ze zaciśniętą szczęką. Dłonią przeciągną po głowie, w geście frustracji, zupełnie niepasującym do tego, jak się jeszcze przed chwilą zachowywał. Nawet się nie zatrzymał, gdy powiedziała jego imię. Nie zareagował na jej dotyk, nie odpowiedział na pytanie.
— Nie teraz — rzucił sucho. — Zostaw to swoje jęczenie na później, dobrze? Po prostu się zbieraj. Nie mam na to siły.
Podszedł do walizki i ją zamknął z trzaskiem. Rzucił krótkie spojrzenie przez ramię. Już bez złości. Ale i bez czułości.
— To nie jest pierdolona debata. Lecimy. I to wszystko.
Zostawił ją z tymi słowami, jakby były jedyną odpowiedzią, na jaką zasługiwała. Jakby to, co dzielili przez ostatnie dni, nie miało teraz żadnego znaczenia. Jakby Vegas było tylko snem, z którego właśnie się obudził i do którego już nie zamierzał wracać.
Zaire zatrzymał się nagle w pół kroku, jakby coś w jej tonie, spojrzeniu, może sama obecność wybiło go z rytmu. Odetchnął ciężko, przetarł twarz dłonią. Potem ruszył w jej stronę, wolno, bez pośpiechu, ale z napięciem w ciele, które zdradzało, że coś w nim wrzało.
Pochylił się lekko, jego twarz znalazła się zaledwie kilka centymetrów od jej. Cień padł mu na oczy, jakby cień czegoś, czego Sloane jeszcze nie rozumiała.
— Sloane — powiedział cicho. Zbyt cicho. Zbyt spokojnie jak na to, co biło od niego z każdej strony. — Musisz mi powiedzieć, co widziałaś tamtej nocy.
Wzrok nie uciekał, przeciwnie był w niej. Twardy, nieruchomy. Skanował każdy grymas, każdą nerwową reakcję.
— W willi. — Dodał ciszej. — Widziałaś coś?
To nie było pytanie z troski. To była desperacja w przebraniu chłodnego opanowania. Jakby błagał, żeby odpowiedź była „nie”, ale nie dał jej tego po sobie poznać.
— Bo jeśli tak — kontynuował, głosem nieznoszącym sprzeciwu — to zapomnij o tym.
Jego szczęka się napięła. Twarz wyglądała na spokojną, ale wewnątrz Zaire kipiał. Patrzył na nią, jakby stała zapałką nad beczką benzyny.
— Nikomu o tym nie mów, żadnemu ochroniarzowi, żadnej przyjaciółce. I nie próbuj do tego wracać. Nigdy. Rozumiesz? Nie było żadnej imprezy. Nie było niczego.
To nie była groźba. To była prośba człowieka, który wiedział, że jeśli coś się wymknie spod kontroli nie będzie już odwrotu.
A potem odsunął się, odwracając wzrok. Jakby wstydził się tego, jak bardzo się odsłonił. Jakby już żałował, że to powiedział. Ale słowa zostały. I nie dało się ich cofnąć. I wyszedł z sypialni.
Zaire
James oparł łokieć o stół, przesunął palcem po krawędzi kieliszka, a potem zerknął na nią spod rzęs, nie od razu, nie gwałtownie. Spokojnie. Z jakimś miękkim uśmiechem, który jednak nie sięgał oczu. Ona wypełniała mu dni w sposób, którego nie dało się zignorować. Wymagała. Uwagą, obecnością, instynktem. I żadna inna nie wchodziła nawet w grę, bo nikt inny nie potrafił tego robić tak skutecznie, tak mimowolnie.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem, czy jest coś bardziej ryzykownego niż zostawić ci wolny grafik — powiedział cicho, żartobliwie, ale to nie było tylko rozładowanie napięcia. To była prawda. Kiedy miała za dużo czasu, wpadała na nierozsądne pomysły.
Odetchnął przez nos. Nie lubił, kiedy rzucała takim tonem o „niedługo już sobie odpoczniesz”. Bo to brzmiało jak coś nieodwołalnego. Jak coś, na co nie ma wpływu.
— Odpocznę? — Uniósł brew, obracając w palcach kieliszek. Nie brzmiał rozbawiony, choć słowa były lekkie. Patrzył jej w oczy.
— Nie wiem, co będzie dalej, Sloane. Ale to nie jest tak, że chcę stąd uciec. To nie było nigdy o braku chęci.
Wziął łyk wina i odchylił się lekko na krześle. Spokojnie, bez emocjonalnych szarpnięć, ale jego ton miał ciężar, który trudno było zignorować.
— Chodzi tylko o to, że to nie jest moje miejsce na stałe. Nigdy nie miało być.
Zamilkł na moment, jakby ważył słowa.
— Prędzej czy później… wrócę do policji. — Uśmiechnął się słabo, bez pewności. — Taką mam przynajmniej nadzieję.
Nie musiał tego tłumaczyć. W jego spojrzeniu było więcej niż w tych kilku zdaniach. Nie chodziło o ucieczkę od niej. Chodziło o powrót do siebie.
— Ale jeśli mam wybierać między pilnowaniem sali bingo a tym twoim chaosem… To jeszcze chwilę mogę wytrzymać.
James uniósł lekko brew, jakby chciał coś powiedzieć, ale przez moment się wahał. W końcu jednak kiwnął głową, bardzo subtelnie.
— Tak — przytaknął, kiedy zapytała, czy mówi o pani prokurator. Nie zamierzał tego w ogóle poruszać, ale skoro już sam do tego nawiązał, poczuł się w obowiązku dokończyć. Nie był człowiekiem, który zostawia niedopowiedziane rzeczy w powietrzu, nie w takich rozmowach i nie z nią. Zresztą… to nie było nic, czego musiałby się wstydzić. Raczej coś, co przypominało mu, dlaczego postawił sobie pewne granice.
— Mieliśmy razem sprawę — zaczął spokojnie, jakby mówił o czymś odległym, co straciło już swój ładunek emocjonalny. — Kilka tygodni pracy, kilka wieczorów na rozmowach, jak to się czasem zdarza… Wiesz, jak to wygląda. Potem wszystko, co było zawodowe, zaczęło być osobiste. I odwrotnie.
Zerknął na nią kątem oka. Nie szukał współczucia. To nie była historia dramatyczna. To była lekcja.
— I nagle okazało się, że każda decyzja, jaką podejmuję, ma drugie dno. A ja… nie jestem od tego. Nie jestem od walki wewnętrznej.
Westchnął cicho, jakby chciał tym samym zamknąć temat. Jakby powiedzenie tego raz wystarczyło i nie było potrzeby rozwlekać.
— Od tamtej pory mam zasadę. Nie mieszam. Nie dlatego, że jestem święty. Po prostu… wiem, jak się kończy. I nie mam ochoty znowu się w tym topić.
Tak na prawdę było już na to za późno, ale tego nie zamierzał mówić. Musiał się z tym uporać sam.
Kiedy padło nazwisko Cartera, zobiło się na moment cicho, jakby nawet powietrze zgęstniało między nimi. Coś w nim się spięło na dźwięk tego nazwiska.
OdpowiedzUsuń— Carter, hm? — powtórzył cicho, jakby testował to imię na języku po czym odłożył kieliszek. Dużo zostało tam do posprzątania?
Zabrzmiało to neutralnie, choć za słowami kryło się więcej: troska, może odrobina niepokoju, jakby próbował ocenić, na ile ta historia naprawdę ją jeszcze trzyma.
— Wiesz, że nie pytam z ciekawości. — Dodał spokojnie. — Ale jeśli coś cię tam wciąż boli… to może nie warto tego zakopywać w sobie.
James przetoczył kciukiem po krawędzi kieliszka, unosząc na nią spojrzenie.
— A może właśnie o to chodziło? Żeby poczuć coś mocno, nawet jeśli skończy się źle? — zapytał spokojnie.
— Od kiedy wróciłaś z Vegas… wyglądasz, jakbyś próbowała odetchnąć.
Oparł się znów wygodnie na krześle, ale spojrzenie pozostało skupione. Nie patrzył teraz na nią jak ochroniarz. Patrzył jak ktoś, kto znał ją wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, że niektóre pytania trzeba zadać mimo wszystko, nawet jeśli odpowiedź może nie paść od razu.
JH
James przysunął lekko kieliszek, opierając się łokciem o stół. Znał ją już na tyle, że potrafił rozpoznać, kiedy mówiła dla zabicia ciszy, a kiedy naprawdę coś między słowami się przemycało. A tu, wszystko było między słowami.
OdpowiedzUsuń— Tak. Chcę tam wrócić — potwierdził cicho, bez zbędnych ozdobników. — Po prostu… są sprawy, które musisz dokończyć, bo inaczej ciągną się za tobą przez większość życia.
Zamilkł na moment, nie patrząc na nią. Odłożył kieliszek i zaplótł palce, oparł łokcie o stół. Jego oczy znów przybrały ten lżejszy wyraz, który pojawiał się u niego zawsze, kiedy zamierzał nieco oczyścić atmosferę.
— I nie, wcale nie odetchnę. — Dodał cicho. — Ale może znowu poczuję, że mam kontrolę.
Spojrzał na nią z powagą. — Czasem to wystarczy. A poza tym… — spojrzał na nią z półuśmiechem, ale już nie takim ciężkim. — Może nie chcę ci tego mówić wprost, ale byłem zbyt dobry w tej robocie, żeby teraz siedzieć i pilnować twoich zakupów i smoothie. — Rzucił to tonem udawanego wyrzutu, próbując jej rozbroić ten półsmutek, który widział w jej oczach. — Wiem co sobie myślisz „gdybyś był taki dobry, to by cię nie zawiesili” — mruknął teatralnie, krzywiąc usta w prześmiewczym grymasie. — Ale to chyba trochę jak z twoim Vegas. Czasem coś idzie nie po myśli. Jedna rzecz. I wszystko zaczyna się sypać, po kolei.
Zamilkł na moment. Pomiędzy nimi unosił się zapach oliwy, ziół i cytrusów. Delikatne światła z lampionów na murach tworzyły między nimi intymną atmosferę, ale James wydawał się nieco dalej niż wcześniej — nie fizycznie, ale mentalnie.
— Tak, chyba można tak powiedzieć. Sparzyłem się — przyznał. — A nie jestem z tych, którzy potrzebują dwóch prób, żeby zrozumieć, że piekarnik jest gorący.
James przez chwilę tylko na nią patrzył, spokojnie i uważnie. W jego oczach nie było współczucia. Ani politowania..
— Dobrze — powiedział cicho. — Vegas nigdy się nie wydarzyło.
To było proste, niemal chłodne stwierdzenie, ale właśnie taka forma była potrzebna. Nie litował się. Nie rozgrzebywał. Nie wbijał szpilek.
Oparł się z powrotem o krzesło, przesunął kciukiem po krawędzi kieliszka z winem, jakby potrzebował czegoś w rękach, żeby nie powiedzieć zbyt wiele. Ale i tak powiedział.
— To jego strata.
Powiedział to bez mrugnięcia. Prosto. Bez cienia wątpliwości. Nie próbował jej pocieszyć. Nie rzucał tanimi tekstami, które miałyby ją na chwilę rozchmurzyć. Po prostu stwierdził fakt. Jak ktoś, kto zna ją na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że Zaire nie miał pojęcia, kogo naprawdę miał obok siebie. I co właśnie wypuścił z rąk. Po tych słowach sięgnął po kieliszek. Dokończył resztkę wina, nie odrywając od niej wzroku.
Nie powinien pić. Z zasady, z rutyny, z poczucia odpowiedzialności. Ale nie pomyślał o tym w tej chwili. Byli we Włoszech, a tutaj można mieć we krwi więcej niż tylko alkohol, można mieć trochę więcej luzu, czy nieodpowiedzialnych decyzji, które w gruncie rzeczy wydają się całkiem rozsądne. A przynajmniej, usprawiedliwione.
OdpowiedzUsuńZerknął kątem oka na jej dłoń leżącą swobodnie na stole. Dzieliło ich zaledwie kilka centymetrów. Kilka głupich, piekielnie niewinnych centymetrów. A jednak, kiedy Sloane mówiła o Carterze z tą cichą rezygnacją i zaciętą miną, która wcale nie miała w sobie tej jej zwykłej zadziorności, przez chwilę… naprawdę miał ochotę ją złapać. Po prostu położyć rękę na jej dłoni, jakby to mogło w jakikolwiek sposób złagodzić to, czego czuła za dużo. Ale złapał się na tej myśli i cofnął rękę, jakby dotknął czegoś zbyt osobistego, zbyt delikatnego. Zacisnął dłoń na kolanie pod stołem, odwracając spojrzenie w bok. W tej samej chwili, jak na zawołanie, jego telefon zawibrował na blacie stołu. Spojrzał w dół, przelotnie, nie podnosząc nawet urządzenia.
Julia.
Westchnął cicho, kręcąc głową z czymś na granicy rozbawienia i znużenia.
— Domaga się raportu — mruknął pod nosem, bardziej do siebie niż do niej, ale z pewnością mogła to usłyszeć. Podniósł wzrok na Sloane i przez sekundę nie mówił nic, jakby naprawdę przetrawiał właśnie coś więcej niż wiadomość z telefonu.
— Zaczynam rozumieć, dlaczego czasami chcesz nas udusić. Jakby człowiek miał dziesięć lat i za chwilę miał się zgubić na plaży. — Uśmiechnął się pod nosem, ale bez kpiny. Raczej z pewnym rodzajem współczucia. — No, poza tym, że ty faktycznie czasem się gubisz.
Spojrzał na Sloane z lekkim uśmiechem, choć nie był to uśmiech ironiczny. Raczej taki, który mówił: wiem, jak to jest, naprawdę wiem.
JH
Zaire zamarł. Jakby każde słowo, które właśnie wypowiedziała, wbijało się w niego ostrzej niż cokolwiek, co mogłaby zrobić fizycznie. Stał odwrócony tyłem do niej, jeszcze przez chwilę. Palce przy pasku spodni zadrżały, zanim je zacisnął. Powoli odwrócił się w jej stronę.
OdpowiedzUsuńWyglądał, jakby w środku wszystko w nim pracowało, jakby walczył sam ze sobą. Ale nie wybuchnął. Nie od razu. Popatrzył na nią z czymś, co w pierwszej chwili można było wziąć za chłód, ale w jego oczach był ogień. Nie był to jednak ten ogień, który ją rozbierał wzrokiem w windzie, nie ten, który rozpalał ją nocą. To był ogień, który palił wszystko, co napotkał. Tłumiony. Ledwo trzymany na smyczy.
Wzrok miał tak twardy, że mógłby nią przebić ścianę.
— Myślisz, że to był jakiś jebany trip? Że to, co się działo w Vegas, to były kolejne popaprane wakacje bogatych dzieciaków? — Głos mu nie zadrżał ani razu. — Nie masz pojęcia, o czym mówisz. Nie wiesz, z kim masz do czynienia, Sloane. — powiedział niskim, niebezpiecznie spokojnym głosem. — Wszyscy byli naćpani. Ty też. Każdy miał coś we krwi. Nic nie było prawdziwe.
Zbliżył się do niej, ale tym razem powoli, uważnie, jakby zbliżał się do rannego zwierzęcia, które mogło kąsać. Stanął tuż przed nią, wzrok wbity w jej oczy. Nie dotknął jej. I to właśnie sprawiało, że było to bardziej przerażające niż cokolwiek innego.
— Zapomnij o Vegas. Zapomnij o tej willi. Zapomnij o tym, co wydaje ci się, że widziałaś. — Jego głos był spokojny, wręcz lodowaty. — I nigdy z nikim o tym nie rozmawiaj. Nigdy.
Był o krok od niej, ale między nimi rozciągał się cały ocean.
Zamilkł, a jego oczy przyciemniały. Nie było w nich nic znajomego. Żadnego żartu, żadnej czułości. Nawet złości. Tylko zmęczenie. I cień czegoś znacznie gorszego,strachu.
Odsunął się, jakby coś właśnie w nim pękło. Jakby próbował wrócić do tej wersji siebie, którą był kilka dni temu, ale już nie potrafił. W tym momencie nie był artystą. Nie był chłopakiem z urokliwym uśmiechem i dłońmi, które znały jej ciało lepiej niż ktokolwiek inny.
Był kimś, kto wiedział o świecie coś, czego Sloane nigdy nie powinna się dowiedzieć. I właśnie błagał ją, choć nie potrafił tego wypowiedzieć głośno: Zamilcz. Uciekaj. Ratuj siebie.
Jego wzrok zjechał w dół, potem znów podniósł się na jej oczy. W nich było wszystko. Strach, frustracja, zmęczenie, ale i coś jeszcze. Coś, czego nie potrafił wyrzucić z siebie, choć całe jego życie krzyczało, żeby to właśnie zrobił.
— Gdybym mógł, zabrałbym ci to z głowy. Wyrwałbym ci każdy obraz, każdą pieprzoną sekundę z tamtej nocy. Ale nie mogę.
Odsunął się, jakby coś właśnie w nim pękło. Jakby próbował wrócić do tej wersji siebie, którą był kilka dni temu, ale już nie potrafił. W tym momencie nie był artystą. Nie był chłopakiem z urokliwym uśmiechem i dłońmi, które znały jej ciało lepiej niż ktokolwiek inny.
Był kimś, kto wiedział o świecie coś, czego Sloane nigdy nie powinna się dowiedzieć. I właśnie błagał ją, choć nie potrafił tego wypowiedzieć głośno: Zamilcz. Uciekaj. Ratuj siebie.
— To nie pieprzone Hollywood.
Zamilkł na ułamek sekundy. Wciągnął powietrze przez nos i wypuścił je powoli, jakby próbował się nie rozerwać.
Odwrócił się. Jakby nie mógł już na nią patrzeć. Albo jakby nie ufał sobie, że jeśli zostanie o sekundę dłużej, to powie coś, czego nie cofnie. Albo zrobi coś, czego potem pożałuje.
— Zbieraj się — rzucił przez ramię, zimno, beznamiętnie. — Samolot czeka.
Carter
James uniósł lekko brew, opierając się wygodniej o krzesło, jakby sam nie mógł uwierzyć, że to powie, ale uśmiechnął się pod nosem.
OdpowiedzUsuń— Prędzej niż mandat, to wyłapię wam tych wszystkich dealerów narkotykowych — odpowiedział cicho, z krótkim, nieco gorzkim uśmiechem. — Chociaż… kto wie. Może powrót nie będzie taki prosty, jak bym chciał.
Odchylił się lekko na krześle, zerkając gdzieś za nią, jakby szukał właściwych słów.
— To nie jest tak, że czeka tam na mnie ciepłe miejsce. Może nie pozwolą mi wrócić dokładnie tam, gdzie byłem. — Westchnął i spojrzał na nią. — Pracowałem przy zwalczaniu zorganizowanej przestępczości narkotykowej. — Wyjaśnił. Zamilkł na moment, jakby wahał się, czy dodać kolejny fragment.
— Możesz to potraktować jako moje usprawiedliwienie na to, że że jestem taki nie do zniesienia, kiedy imprezujesz. „Niszczyciel dobrej zabawy” — zaśmiał się przywołując określenie, którego kiedyś wobec niego użyła, ona, a może jakaś jej koleżanka. Już nie pamiętał. Temat nie był lekki, ale nie robił jej teraz wykładu, nie planował po raz kolejny tłumaczyć, dlaczego to jest złe. Mówił to, by mogła go lepiej zrozumieć, poznać to, co nim kieruje. Mówił to lekko i swobodnie.
— To są rzeczy, które mnie triggerują, bo widziałem, jak bardzo się potrafi rozjechać coś, co miało być zabawą.
Oparł się łokciami o stół, patrząc jej w oczy.
James odetchnął głęboko, po czym uniósł wzrok i powiedział cicho, ale z wyczuwalnym naciskiem:
— Hej… — odezwał się po chwili ciszy, tym razem ciszej, spokojniej. Pochylił się lekko w jej stronę, nie spuszczając z niej wzroku. — Nie mówię ci tego, żeby dać ci wykład. Albo żebyś miała teraz wyrzuty sumienia.
Przełknął ślinę i westchnął cicho, głową wskazując lekko w bok, jakby chciał dać tym gestem trochę przestrzeni i kontekstu.
— Przepraszam, jeśli to tak zabrzmiało. Po prostu… chcę, żebyś wiedziała skąd to się bierze. „James i to jego zboczenie zawodowe”.
Jego głos był twardy, ale ciepły. Z tej mieszanki, której używał tylko przy niej.
James nie odpowiedział od razu. Jego wzrok przesunął się powoli po jej twarzy,od drgnięcia kącika ust po lekko ściągnięte brwi. Mógłby rzucić jakimś półżartem, mógłby rozbroić to jej wyznanie szybką ripostą, ale nie zrobił tego. Zbyt dobrze ją znał. Zbyt dobrze wiedział, że między jednym uśmiechem a drugim potrafi ukryć zbyt wiele.
— Wiesz, co myślę? — odezwał się w końcu. — Że nie musisz być materiałem na dziewczynę. Nie musisz się słuchać, ani krzyczeć mniej. Bo może właśnie taka jesteś… i może to właśnie działa.
Jego głos nie był ani ciepły, ani szorstki. Był zwyczajnie prawdziwy. Bez owijania w bawełnę.
— Jakbyś była inna, to byś tu teraz nie siedziała.— Dodał po chwili ciszy. — Więc może… jesteś dokładnie taka, jaka powinnaś być.
James skinął głową, jakby dokańczał myśl, która w nim dojrzewała od chwili, gdy tylko wypowiedziała te słowa.
— Odpowiednia osoba to zobaczy. I doceni.
Z całym tym chaosem, który nosisz ze sobą. — Zawiesił głos. — Może właśnie za to.
Uśmiech, który pojawił się na jego twarzy, był krótki, ale prawdziwy. Nie podnosił tonu, nie próbował prawić kazań ani budować wielkich teorii o uczuciach. W jego słowach nie było nadziei ani tęsknoty. Było zrozumienie.
I może coś jeszcze, ale to, jak zawsze z nim, zostawało między wierszami.
James parsknął cicho, kręcąc głową, jakby sam nie wierzył, że to mówi.
— Jeszcze trochę i Julia serio przypnie mi tracker. Albo włoży mi czip pod skórę, tak na wszelki wypadek. — Uniósł wzrok znad telefonu i spojrzał na Sloane z tym swoim półuśmiechem, który maskował zmęczenie. Z lekkim grymasem przesunął kciukiem po ekranie, po czym wpisał krótkie:
„Oboje żyjemy.”
Wysłał. Odłożył telefon ekranem do dołu, jakby to miało powstrzymać kolejną wiadomość od Julie.
JH
James zaśmiał się krótko pod nosem.
OdpowiedzUsuń— Podpadłem paru osobom — rzucił spokojnie, wzruszając lekko ramionami. — Takim, które teraz mogą chcieć mnie odsunąć jak najdalej od czegokolwiek, co pachnie prawdziwą robotą. Biurko, papierki, cicha zmiana. Standardowa zemsta systemu.
Zamilkł, jakby sam się zastanawiał, jak bardzo tego chce i jak wiele będzie musiał poświęcić, żeby odzyskać zaufanie przełożonych. Ale nie wyglądał na przygnębionego. Raczej zdeterminowanego.
Uniósł lekko kącik ust, ale jego spojrzenie było spokojne, świadome, pozbawione goryczy. Bardziej jakby się z tym pogodził.
— Ale szczerze? Nie chcę się tym jeszcze martwić. — Zerknął na nią, jakby ta myśl właśnie teraz wróciła do głowy. — Do powrotu też jeszcze daleko.
Zamilkł na sekundę i dodał, już ciszej, z tym spokojem, który u Jamesa często miał większą wagę niż uniesiony głos:
— Na razie mam co robić.
James przez moment tylko patrzył na nią, jakby
chciał coś powiedzieć, ale nie był do końca pewien, czy powinien. W końcu uśmiechnął się krótko, z tym swoim charakterystycznym zmęczonym rozbawieniem.
— Pięć minut? Masz więcej wiary niż ja. Zwykle po takiej wiadomości dzwoni w trzy. — Spojrzał na swój telefon, który wciąż leżał ekranem do dołu, jakby go już zupełnie nie obchodził. — Ale… Może w końcu zasnęła z tym swoim plannerem w rękach.
Wrócił spojrzeniem do Sloane, już całkiem obecny. Miał w sobie coś łagodnego, ale też w pełni przytomnego. Takiego, który naprawdę słuchał.
— Aria? — uniósł lekko brwi, a potem parsknął krótkim, autentycznym śmiechem. — No jasne, że Aria.
Potarł kciukiem o skroń, jakby przypominał sobie jej najbardziej kąśliwe komentarze.
— Zaczęła nazywać mnie „funkcjonariuszem od moralności”. Albo „naczelnym hamulcowym” — dodał z lekkim grymasem rozbawienia. — Czasem mam wrażenie, że jej jedynym celem w życiu jest znalezienie dla mnie jeszcze gorszego przydomka.
Wzruszył ramionami z udawaną rezygnacją, ale w kącikach ust krył się uśmiech.
— Podobno wystarczy, że pojawię się w drzwiach, a adrenalina wszystkim spada do zera. Tak twierdzi.
Zerknął na Sloane z tym swoim spokojnym, lekko zgryźliwym spojrzeniem.
— W sumie… jak na kogoś, kto tak skutecznie ratuje ludziom tyłki, to mam zaskakująco mało fanów — rzucił z udawaną nutą goryczy, sięgając po kieliszek, ale spojrzenie, którym obrzucił Sloane było zbyt rozbawione, żeby w to uwierzyć naprawdę.
— To ja ci dziękuję — odpowiedział po chwili. — Nie wiem, czy o tym wiesz, ale ty też mnie dzisiaj trochę… wyciągnęłaś. Z głowy, z napięcia. Nie jestem ostatnio w luzowaniu się.
Miał ochotę dodać, że ostatnio jest dobry głównie w analizowaniu każdego spojrzenia Sloane, każdego gestu i tego, jak to wszystko cholernie komplikuje. Ale nie powiedział. Nie tutaj. Jeszcze nie. Zamiast tego przesunął kieliszek lekko w bok i oparł się wygodniej.
Jedzenie było z innego wymiaru. Gdy tylko kelner przyniósł parujące talerze, a zapach oliwy, świeżej bazylii i czosnku uniósł się nad stołem, James na moment zapomniał, że to tylko kolacja służbowa z podopieczną. Nie, to nie była praca. Przez krótką chwilę naprawdę nie śledził otoczenia wzrokiem, nie analizował dróg ucieczki, nie nasłuchiwał odgłosów z zaplecza. Zamiast tego pozwolił sobie na coś prostego, co rzadko przychodziło mu naturalnie, bycie obecnym. Rozmowa płynęła swobodnie, nie z obowiązku, tylko z potrzeby. Uśmiechał się. Czasem nawet śmiał. Z każdą minutą czuł, że napięcie z ramion powoli znika. Zupełnie tak, jakby ona nie była gwiazdą, a on nie był tym, który trzymał ją z dala od krawędzi. Byli dwojgiem ludzi, którym dzisiejszy dzień pozwolił na coś prostego, złapanie oddechu.
James spojrzał na pusty już talerz i uśmiechnął się półgębkiem, bardziej do siebie niż do niej.
— Chyba pierwszy raz od dawna czuję, że naprawdę zjadłem kolację — mruknął.
Odchylił się lekko na krześle, wbijając wzrok w nią przez stolik. I choć po kolacji znów wrócą do rzeczywistości, do niedopowiedzeń, powrotów, obowiązków i wszystkiego, co między nimi było, a czego nie można było nazwać, to przez tych kilka chwil wszystko było łatwiejsze.
JH
Ethan oparł się wygodniej, słuchając jej bez przerywania, z tym swoim półuśmiechem, który nieco łagodził sarkazm w jej słowach. Znał ją na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że kiedy rzuca żartami o wibratorach i bikini, to znaczy, że coś ją przygniata. Ale nie zamierzał rozbierać tego na czynniki pierwsze. Nie był od tego. Był od tego, żeby czasem rozładować napięcie, podrzucić głupią myśl i przypomnieć, że nie wszystko musi być dramatem.
OdpowiedzUsuń— Powiem babci, że szykujemy cię na główną atrakcję wieczoru — rzucił lekko — Jak się dowie, że rozważasz prezent z kategorii „dla dorosłych i bardzo odważnych”, to pewnie będzie cię chciała adoptować — spojrzał na nią z rozbawieniem, ale w oczach miał coś miękkiego. Taki jego sposób na okazanie, że mu zależy, bez rzucania górnolotnych słów — Będzie ci pasować to bikini. Wyspa to coś pomiędzy prywatnym rajem a folderem reklamowym biura podróży dla obrzydliwie bogatych, więc zakładaj, co chcesz, byle nie polar i nie przyjeżdżaj z ochroną w pełnej zbroi. Serio, babcia jest spokojniejsza niż połowa twoich fanów w pierwszym rzędzie — sięgnął po puszkę coli ze stolika i skinął głową, gdy wspomniała o koncertach — Czyli klasyka. Sloane w trasie, świat się kręci, a wszyscy czekają, co odwali w następnym kawałku. Czasem się zastanawiam, jak ty to ciągniesz — rzucił niby żartem, ale bez kpiny — Ale nie udawaj, że nie lubisz tego chaosu. Ty go wręcz hodujesz jak roślinę doniczkową — zamrugał — Tylko może nie podlewaj go alkoholem, dobra? Na tej wyspie mamy za dużo szkła i za mało cierpliwości na dramy w stylu MTV — zrobił pauzę i dodał już spokojniej — Fajnie, że będziesz. Babcia się ucieszy. Ja też. Ale to wiadomo — podniósł wzrok na sufit, jakby przeliczał w głowie, ile razy już słyszał, że Sloane „odpoczywa”, po czym parsknął cicho śmiechem — Okej, czyli zero odpoczynku, jak zwykle. Ty nawet na urlopie robisz więcej niż przeciętny człowiek w kwartale. Ale wiesz co? Pasuje ci to. Ten cały rozgardiasz, kreatywny chaos, dziwne godziny pracy, brak snu i za dużo wina. To już twój brand. Jakbyś zaczęła prowadzić normalne życie, świat by się chyba przestraszył — upił łyk coli i oparł łokieć na oparciu kanapy, przyglądając się jej z boku — A ten nowy duet to coś poważnego czy znowu chwilowy romans studyjny, który skończy się tekstem: „to tylko muzyka, nic nie znaczyło”? — zapytał z przekąsem, ale bez złośliwości. Raczej z tej znajomej ciekawości, jaką miał, gdy pojawiało się coś lub ktoś nowy w jej orbitach. — Nie żebym oceniał, ale jak ktoś cię zna wystarczająco długo, to zauważa pewne… powtarzalne wzorce — pokręcił głową z rozbawieniem — Ale hej, może właśnie dlatego babcia tak cię lubi. Jesteś jak ona. Robisz, co chcesz, mówisz, co myślisz, i masz serdecznie gdzieś, co wypada — przeniósł spojrzenie na nią, jakby chciał coś jeszcze dodać, coś, co nie pasowało do żartu, ale po chwili tylko wzruszył ramionami.
Ethan
Poranek w Positano miał w sobie coś nierealnego. Słońce nie wstawało tu gwałtownie, raczej rozlewało się leniwie po ścianach i podłogach, barwiąc wszystko na ciepłe, złociste tony. Jasne firany w pokoju Jamesa unosiły się lekko przy każdym ruchu powietrza, jakby miejsce nie chciało jeszcze budzić się do życia. Otworzył oczy powoli, nie poruszając się od razu. W pierwszej chwili nie był pewien, co go obudziło, czy światło, czy może brak dźwięków. Było… cicho.
OdpowiedzUsuńPrzez chwilę patrzył w sufit. Niewyraźny, zmiękczony przez poranny blask, zdawał się nierealny, tak samo jak fakt, że przez kilka godzin naprawdę spał. Prawdziwym snem.
Zsunął się z łóżka bez pośpiechu, założył spodenki i boso ruszył przez pokój. Chwilę później drzwi się za nim zamknęły, a on schodził już po cichych, kamiennych schodach w stronę niewielkiego, hotelowego basenu. Przez chwilę rozważał plażę, ale basen był bliżej. Ciszej.
Zanurzył się bez namysłu, jednym ruchem wskakując do wody. Nie chodziło o sport ani o formę. Chodziło o głowę. O to, żeby dać jej odpocząć, pozwolić myślom się rozproszyć, jak fale za każdym razem, kiedy przeciął taflę wody ramionami.
Nie liczył długości. Nie robił planu. Płynął do momentu, w którym czuł, że mięśnie rozgrzewa wysiłek, a nie emocje. Że ciało zajmuje miejsce tam, gdzie wcześniej siedziały myśli.
Wynurzył się i odgarnął włosy do tyłu. Złapał oddech, kiedy coś — ktoś — pojawił się na krawędzi jego pola widzenia. Podpłyną spokojnie do brzegu i oparł przedramiona o krawędź basenu, tuż obok niej, unosząc wzrok.
Sloane siedziała na brzegu, boso, z nogami zanurzonymi w wodzie aż po łydki. Włosy miała lekko potargane, jakby dopiero co wyszła z łóżka. Na jej ustach błąkał się cień uśmiechu.
Nie spodziewał się, że przyjdzie. A już na pewno nie o tej porze. Myślał, że jeszcze śpi, może przewraca się z boku na bok, przeklinając za dużo wina albo zbyt szczerą rozmowę. Tymczasem była tu. Wyjątkowo spokojna jak na nią.
Poczuł coś ciepłego, zbyt miękkiego jak na ranek i zdecydowanie nieprofesjonalnego. Ucieszył się. Może nawet za bardzo.
— Zakradłaś się tu jak duch — powiedział cicho, nie ruszając się z miejsca. Ton miał spokojny, niemal zaspany.
James uniósł lekko brew, jakby właśnie sobie przypomniał, że rzeczywiście rzucił propozycję prywatnych lekcji pływania. Tyle że wtedy mówił to raczej dla świętego spokoju, w połowie żartem, może trochę dla efektu. A teraz… teraz siedziała przed nim Sloane, z tym uśmiechem, który potrafił rozbroić bardziej niż jakikolwiek krzyk. I pytała całkiem serio.
— Nadal aktualne — przyznał z niepokojąco miękkim tonem. — Tylko ostrzegam, nie mam cierpliwości do uczniów, którzy się nie słuchają.
Nie musiał mówić, że wolał ją bardziej tu niż kogokolwiek innego. Czuł, że powiedzenie tego głośno byłoby zbyt wiele. Jeszcze nie teraz. Ale sam fakt, że przysiadła się do jego ciszy, działał na niego lepiej niż cokolwiek innego.
— I nie — dodał już spokojniej, wycierając kark. — Nie przeszkadzasz. Poranki są lepsze, kiedy ktoś łamie rutynę — dodał. — Spałaś w ogóle? — zapytał łagodnie.
James przyłapał się na tym, że zamiast czekać na odpowiedź, patrzy na sposób, w jaki jej stopy poruszały wodą. Na to, jak światło poranka odbijało się od tafli, tańcząc po jej skórze. Nie wiedział, co dokładnie sprawiło, że poczuł się… swobodnie. Może to cisza, może to ona. A może to, że po raz pierwszy od bardzo dawna coś wyglądało zupełnie inaczej niż jego codzienne „w pracy”.
Zamrugał, jakby chciał się otrząsnąć z myśli, które nie miały teraz prawa się pojawić.
OdpowiedzUsuń— Wiesz — zaczął powoli, z tą neutralnością, która zwykle poprzedzała coś nie do końca neutralnego — jakbyś faktycznie miała brać lekcje pływania, to pierwszą rzeczą byłoby przełamanie strachu przed wodą. Na szczęście nie wyglądasz na przestraszoną.
Nie uprzedził. Nie zapowiedział. Po prostu nagle złapał ją za nadgarstek, mocno, ale z wyczuciem, jakby dawał jej jeszcze pół sekundy na ucieczkę i zanim zdążyła zaprotestować, zareagować albo zrozumieć, co się dzieje, pociągnął ją z zaskoczenia prosto do wody.
Uśmiech na jego twarzy pojawił się dopiero wtedy, gdy oboje wynurzyli się na powierzchnię.
— Uznajmy to za wyrównanie rachunków. — Przechylił głowę. Nie płynął dalej. Został blisko niej, pozwalając, by oddech zwolnił im obojgu. Poranna cisza wokół basenu nadal trwała, tylko zakłócona ich śmiechem i wodą spływającą po skórze.
JH
James przeczesał palcami włosy, strząsając z nich nadmiar wody, po czym zerknął na Sloane z mieszaniną satysfakcji i ostrożnego rozbawienia. Był gotów na to, że zaraz dostanie solidny ochrzan, ale widok jej zaskoczonej twarzy, wody spływającej z rzęs i tego spojrzenia, trochę zszokowanego, trochę rozbawionego sprawił, że nie mógł się powstrzymać od lekkiego uśmiechu.
OdpowiedzUsuń— Nie mów, że nie było ci tego trzeba — rzucił, mrużąc lekko oczy.
— I nie, nie czekałem na okazję. — Spojrzał na nią spokojnie, tym swoim uważnym, miękkim spojrzeniem, które rozbrajało szybciej niż każde słowo. — Ale jak tylko się nadarzyła… cóż. Pomyślałem, że może wreszcie przestaniesz wyglądać, jakbyś miała za chwilę eksplodować od myślenia.
Woda delikatnie falowała wokół nich, odbijając na jego twarzy złotą poświatę wschodzącego słońca.
— Wiesz, miałem plan, że nauczę Lunę kraula. Serio. — Powiedział to z pozorną obojętnością, ale kącik jego ust lekko drgnął. — Ale patrząc na to, kto się tu zjawił zamiast niej… — przeniósł spojrzenie na Sloane, znów z tym lekkim półuśmiechem — chyba nie będę narzekał.
Przez moment zamilkł, nie dlatego, że zabrakło mu słów, tylko dlatego, że nie były potrzebne. Czasem cisza potrafiła powiedzieć więcej niż rozmowa. A w tej chwili nie chciał niczego więcej: chłodna woda, spokój poranka i ona wystarczały.
Nie spojrzał od razu. Dał sobie tę jedną sekundę, zanim przesunął wzrok na Sloane, jakby chciał sprawdzić, czy zrozumiała, co naprawdę miał na myśli.
— To nie kwestia zemsty — powiedział cicho. — Tylko drobnej korekty układu sił.
James jeszcze przez moment patrzył na nią z półuśmiechem, zanim woda znów zafalowała lekko, a on przesunął się nieco bliżej. Nie robił tego gwałtownie. Płynnie, niemal niewidocznie zbliżył się, aż dzieliło ich jedynie parę oddechów.
— Chodź. — Wyciągnął rękę, otwartą, spokojną. — Zanim się rozmyślisz i wrócisz na ten brzeg udawać, że cię to nie interesuje.
Kiedy jej dłoń znalazła się w jego, nie zacisnął palców tylko utrzymał kontakt, delikatny i pewny. Poprowadził ją powoli głębiej, na tyle, by nie dotykała już stopami dna, ale wciąż mogła czuć się bezpiecznie.
— Połóż się na plecach — Jego głos był niski, cichy, ale bez tej chłodnej ostrożności, z jaką zazwyczaj mówił, kiedy sytuacja robiła się ryzykowna. Brzmiał… po prostu spokojnie. — Nic nie rób. Po prostu… wyluzuj.
Podtrzymywał ją jedną ręką pod plecami, drugą przy dłoni, nie pozwalając jej opaść ani o centymetr niżej. Woda unosiła ją lekko, a on był tuż przy niej.
— Zamknij oczy. — Uśmiechnął się ledwie zauważalnie, pochylając się odrobinę. — Woda zrobi resztę.
Czuł napięcie w jej ciele, w drobnych szarpnięciach mięśni, jakby serce wciąż chciało mieć kontrolę, nawet tutaj, gdzie kontrola nie miała żadnego znaczenia.
— Nikt cię tu nie wciągnie pod wodę, Fletcher. — Dodał łagodnie. — Serio. Po prostu… daj się ponieść.
Nie spuszczał z niej wzroku. Nie dlatego, że się martwił, ale dlatego, że w tej jednej chwili wszystko wydawało się dziwnie właściwe.
Przez kilka długich sekund nic się nie działo. Leżała na wodzie nieruchomo, z zamkniętymi oczami, a oddech miała równy, spokojny — inny niż zwykle. Żaden grymas, żaden cień nie prześlizgnął się przez jej twarz. Tylko cisza i lekkie pluski wody, które James znał tak dobrze, że teraz słyszał je jak muzykę.
Powoli zaczął luzować uścisk. Najpierw zabrał jedną rękę, ale druga wciąż lekko podtrzymywała ją pod plecami. Potem i ta zsunęła się z jej ciała. Woda ją uniosła. Delikatnie, pewnie. James nie przerywał tej chwili. Po prostu obserwował.
Sloane dryfowała teraz zupełnie sama. Bez oporu. Bez lęku. Jakby coś w niej — choćby na moment — uwierzyło, że można odpuścić.
James zaśmiał się pod nosem, ledwie słyszalnie. Pokręcił głową i rzucił:
— Widzisz, Sloane Fletcher nie potrzebuje nawet własnego flaminga.
Unosiła się lekko na powierzchni wody, jakby była stworzona do tego, by choć przez chwilę niczego nie udowadniać. Nie uciekać. Nie błyszczeć. Tylko być.
To był pierwszy raz od dawna, kiedy James naprawdę pomyślał, że może nie wszystko musi kończyć się ciężarem.
Po kilku chwilach pomógł jej wrócić do pionu. Jego dłonie przesunęły się ku jej biodrom, by dać jej odpowiednie oparcie, ale zanim zdążył zareagować, poczuł, jak jej dłonie opierają się na jego ramionach. Ciepłe. Lekkie. I zdecydowanie za blisko.
OdpowiedzUsuńSpojrzał na nią.
Z bliska jej twarz wyglądała inaczej. Spokojniejsza. Wciąż jeszcze z kropelkami wody na skórze, rzęsami sklejającymi się po zanurzeniu, z oddechem wolniejszym, ale nie całkiem równym. I nagle ten ułamek chwili, ten cholernie niebezpieczny ułamek, rozciągnął się do granic. Woda przestała chłodzić. Czas zadrżał. A jego myśli… zaczęły skręcać w stronę, której bardzo chciał uniknąć.
Zacisnął lekko palce na jej biodrach, żeby nie stracić balansu, w żadnym sensie, i odchrząknął cicho.
— Chyba… czas na kawę — mruknął niskim tonem, patrząc w bok, jakby właśnie przypomniał sobie o czymś bardzo pilnym i bardzo palącym. Wciąż czuł jej dotyk na skórze. I musiał się ruszyć, zanim zrobi coś głupiego.
JH
Zaire zatrzymał się w połowie kroku. Odwrócił powoli głowę w jej stronę i spojrzał tak, jakby właśnie przekroczyła jakąś granicę, której nie powinno się nawet widzieć z daleka, nie mówiąc o jej dotykaniu.
OdpowiedzUsuń— Ty naprawdę myślisz, że to wszystko było o tobie? — zapytał cicho, z kpiną tak ostrą, że cięła powietrze jak żyletka. — Że ktoś usiadł z jebanym notesem i rozpisał plan: “Zabierz Sloane do Vegas, odpal akcję, przypilnuj, żeby wyglądała zajebiście, naćpaj ją, zaciągnij do łóżka, zrób z niej tło do brudnych interesów”?
Zrobił krok w jej stronę. Pomału, jakby każde słowo, które wypowiadał, miało swoją wagę i cel.
— Nie zaplanowałem niczego, Fletcher. Wzięłaś ten lot, bo sama tego chciałaś. Weszłaś w ten świat z własnej woli. Brałaś, pieprzyłaś się, zaciągałaś tym dymem, bo ci się to podobało. A teraz nagle… — parsknął śmiechem, gorzkim i bez życia — …nagle chcesz zgrywać ofiarę? Gwiazdę tej pojebanej tragedii?
Zatrzymał się tuż przed nią. Oczy miał błyszczące, nie od łez, ale od tej wściekłości, która buzowała tuż pod powierzchnią.
— Świat nie kręci się wokół ciebie, Sloane. I nie jesteś jedyną osobą, której rzeczywistość pęka w szwach. Przestań kurwa odpierdalać i robić z siebie centrum tego pieprzonego wszechświata.
Zacisnął usta. Przez moment wyglądał, jakby chciał powiedzieć coś więcej. Jakby na końcu języka miał coś, co naprawdę mogłoby ją zranić, ale się powstrzymał.
Zaire wciągnął głośno powietrze przez nos, jakby każde jej słowo wbijało się w niego głębiej niż powinno. Stał w miejscu. Sztywno. Z zaciśniętą szczęką, która drgała ledwo zauważalnie. Oczy miał wbite w podłogę przez ułamek sekundy, jakby musiał coś w sobie uciszyć, zanim na nią spojrzy. A kiedy już podniósł wzrok – to nie był ten sam Zaire, który trzymał ją na swoich kolanach, obiecywał, że kocha Vegas, ją i ten pierdolony sen, który im razem zbudował. To był ktoś inny.
Zimny. Zmęczony. I wściekły. Ale nie na nią. Nie do końca.
Zrobił krok w jej stronę, potem drugi. Ale nie unosił głosu. Był zbyt spokojny, zbyt opanowany. W tym właśnie było coś groźnego – to, jak nie mrugał, jak nie odrywał od niej wzroku.
Zamilkł na moment, ale nie oderwał wzroku.
— Nie jestem twoim snem, Sloane. Nie jestem fantazją. Jestem rzeczywistością, której nie ogarniesz, nawet jeśli będziesz drapać po niej paznokciami do krwi. — Wyprostował się. Ręce opadły mu wzdłuż ciała, jakby odpuścił, ale słowa nadal dźwięczały w przestrzeni. — Vegas było iluzją. I skończyło się w momencie, kiedy otworzyłaś te cholerne drzwi i zobaczyłaś coś, czego nie miałaś widzieć.
Zrobił jeszcze jeden krok w stronę walizki. Zamek zazgrzytał. Nie patrzył już na nią.
— Powiem to raz i nigdy więcej: nigdy z nikim o tym nie rozmawiaj. Nie sugeruj, nie wspominaj, nie próbuj odtwarzać. Bo to, co tam widziałaś, to nie był żaden pierdolony klip do kawałka. To była cena. A jeśli ktoś się dowie, że masz ją w głowie…
Zamilkł. Ale cisza powiedziała więcej niż słowa.
Zaire westchnął ciężko i sięgnął po czapkę z daszkiem.
— Masz dziesięć minut. Potem wzywam auto. I albo wsiadasz ze mną, albo zostajesz tu i liczysz dni do momentu, aż ktoś inny przypomni sobie, że też cię tam widział.
Obrócił się na pięcie. Bez jednego spojrzenia wstecz.
Vegas się skończyło.
I może oni też.
Carter
James nie skomentował zaczepki o Lunę, tylko posłał jej przeciągłe, wymowne spojrzenie, które mogło znaczyć wszystko i nic. W jego oczach błysnęło jednak coś, co przypominało rozbawienie, nie na tyle ostentacyjne, żeby ją sprowokować, ale wystarczająco, by dać do zrozumienia, że dobrze wie, co robi.
OdpowiedzUsuńPołożył jej jedną dłoń pod karkiem, drugą pod plecami. Nie musiał jej mocno trzymać, wystarczyło prowadzenie, lekka korekta, delikatne podtrzymanie. Sloane próbowała jeszcze przez moment przejąć kontrolę, zapanować nad tym, co nie do ogarnięcia. Ale po chwili odpuściła.
I wtedy James poczuł, że może puścić.
Nie całkiem. Jeszcze przez ułamek sekundy unosił dłoń kilka centymetrów pod jej łopatkami, gotowy chwycić, gdyby coś poszło nie tak. Ale nie poszło.
Oparł się lekko ramionami o taflę wody, unosząc głowę, by widzieć ją wyraźniej. Sloane leżała na wodzie spokojnie, z zamkniętymi oczami, jakby na chwilę wszystko ucichło. Nie było Julie. Nie było Zaire’a. Nie było nawet jego. Tylko ona i to ciche zawieszenie, którego nie chciał jej przerywać.
Nie teraz.
James nie zareagował od razu, ale jej słowa utkwiły mu w głowie bardziej, niż chciałby przyznać. Słowo „tylko” nie umknęło jego uwadze. Uniósł brew, z pozoru obojętnie, ale kątem ust drgnął lekko, w ten sposób, który znała aż za dobrze.
— „Nie tylko po to”, hmm? — rzucił cicho, patrząc na nią spod lekko zmrużonych powiek.
Nie potrzebował odpowiedzi. Ten drobny błysk w jej oku i półuśmiech, który puściła mu wcześniej, mówił wszystko. I może właśnie przez to jego myśli wymknęły się spod kontroli. Na sekundę. Może dwie.
Jej palce, które jeszcze chwilę temu zaciskały się na jego dłoni. Wilgotne kosmyki włosów przylepione do szyi. Cichy śmiech.
Pieprzony poranek, pomyślał.
Przez chwilę był bardzo świadomy wszystkiego, bliskości jej ciała, tego, że mógłby ją teraz przyciągnąć bliżej i udawać, że to przypadek. Przeklął się w myślach i opadł niżej, zanurzając kark, jakby zimna woda miała cokolwiek ochłodzić.
Znał ten kierunek. Niebezpieczny. Niewłaściwy.
I właśnie dlatego nie powinien był się uśmiechać. Ale się uśmiechał.
James czuł jej dłonie, najpierw na ramionach, potem na przedramionach i ani na moment się nie poruszył. Serce zabiło mu odrobinę mocniej, ten jeden raz. Bo przecież nie powinien.
A jednak… nie było w nim chęci, żeby się odsunąć.
Patrzył w jej oczy, nie próbując się już z tego wyplątać. Wiedział, że to ten moment, w którym każdy ruch mógł coś zmienić. Albo złamać. A przecież miało być spokojnie. Miało być bezpiecznie. Tylko trochę śmiechu, nauka pływania i ewentualne drobne przekomarzanie się, które oboje tak dobrze znali.
A teraz ona patrzyła na niego z takim ciepłem, jakby właśnie tam w tej jednej chwili było całe jej skupienie. I mimo całego chłodu poranka, mimo wody, mimo zasad, mimo wszystkiego,
James poczuł, że mięknie.
Przeniósł dłoń do jej nadgarstka. Nie nachalnie. Tylko tyle, żeby musnąć kciukiem jej skórę. Jedna sekunda za długo. Potem zamilkł, jakby czegoś szukał w jej twarzy, odpowiedzi, zgody, znaku.
Zamiast tego jednak uniósł lekko brwi i odchrząknął cicho. Przesunął się w bok, pozwalając chłodowi basenu wrócić między nich. Zacisnął szczękę i wziął głębszy wdech. Na szczęście był w wodzie. Chłodnej, lodowatej w porównaniu z tym, co czuł, kiedy Sloane patrzyła na niego tak blisko i dotykała go tak swobodnie, jakby wcale nie myślała o tym, czy powinna. Gdyby byli gdziekolwiek indziej, gdyby nie ta cholernie zimna tafla basenu między nimi, nie ukryłby absolutnie niczego. Nie przed nią. Nie w tym stanie.
Wsparł się na ramionach i wyszedł z basenu.
OdpowiedzUsuńPrzez moment stał w miejscu, z wodą spływającą mu po karku i ramionach, jakby potrzebował kilku sekund, by poukładać sobie w głowie, co się właśnie nie wydarzyło. Oszołomienie było ciche, bez wybuchów, ale mocne. Wszystko w nim krzyczało, że to była ta chwila i że to on ją zatrzymał.
Zamknął na chwilę oczy, przetarł twarz dłonią. Potrzebował dystansu. Nie od niej. Od siebie. Od tego, jak bardzo chciał tego nie zostawiać. Ale zostawił. Bo wiedział, jak to się kończy.
Tylko że cholera… nie przypuszczał, że rezygnacja może zostawić taki pieprzony ślad pod skórą.
James odwrócił się w jej stronę i uniósł lekko brew.
— Nie będę cię torturował espresso — mruknął nisko, jakby próbował rozproszyć napięcie.
— Myślę, że uda mi się zrobić sensowne cappuccino. Ale masz tylko jedną szansę. Jeśli stwierdzisz, że jest tylko „okej”, to już nigdy więcej nic ci nie zaproponuję.
Nie wiedział, czy mówił serio, czy próbował rozładować napięcie, ale brzmiało to naturalnie. Jak coś, co mówi się komuś, z kim chce się być trochę dłużej.
— Chodź, kapitanie flaming. — James wyciągnął do niej rękę, unosząc lekko podbródek, jakby dawał jej do zrozumienia, że wcale się nie śpieszy, ale też nie zamierza zostawić jej samej w wodzie. Palce Sloane wsunęły się w jego dłoń bez zawahania, jakby już dawno się do siebie dopasowały. Pociągnął ją lekko do góry, pomagając wydostać się z basenu. Pomimo mokrej skóry i śliskich kafelków, jego chwyt był pewny, stabilny: jak wszystko, co robił, kiedy był blisko niej.
JH
James uniósł brwi i parsknął cicho, gdy wspomniała o odblokowywaniu pobocznych postaci. Coś w tym było. Bywały dni, gdy czuł się jak postać z gry na poziomie trudności „Sloane Fletcher – hard mode”.
OdpowiedzUsuń— Jeszcze tylko masażysta i terapeuta i będę w pełnym pakiecie — mruknął, ale z tym lekkim, cichym śmiechem, który był bardziej oznaką rozluźnienia niż rozbawienia. Popatrzył na nią spod przymrużonych powiek.
— Jeśli to ma być najlepsze cappuccino… — zaczął wolno, z tą swoją spokojną, niską intonacją. — To musimy wyjść. Do prawdziwej kawiarni. Takiej, gdzie kelner wygląda, jakby nienawidził życia, ale kawa smakuje, jakby ją robił z miłością.
James już miał ruszyć, ale przekrzywił lekko głowę zerkając na bok, jakby coś właśnie sobie uświadomił. Jego dłoń wciąż trzymała jej rękę, pewnie, ciepło, bez napięcia, jakby to było najzupełniej naturalne. Zbyt długo, zbyt pewnie, jak na kogoś, kto jeszcze przed chwilą przypominał sobie o granicach. Jego kciuk wciąż spoczywał na jej skórze, a ona… nie cofnęła się ani o krok.
Delikatnie wyswobodził rękę z jej uścisku. Nie gwałtownie, nie z dystansem, niemal z żalem, jakby nie chciał, ale wiedział, że powinien.. Odsunął się o krok, robiąc to, co James potrafił najlepiej, wracał na swoje miejsce. Przynajmniej zewnętrznie.
— I zjemy pistacjowe rogaliki. Najbardziej kaloryczne z całej witryny. I nikt nam niczego nie będzie wyliczał — dodał z przekonaniem. — Bo jesteś na wakacjach. A na wakacjach… się nie liczy.
Sięgnął po ręcznik, który zostawiła wcześniej na brzegu. Rozwinął go i bez słowa okrył jej ramiona. Palce musnęły jej skórę, gdy poprawiał materiał, ale tym razem nie zatrzymał dłoni ani na moment za długo.
Spojrzał na nią z tym półuśmiechem, co mówił więcej niż słowa. Tak, wiedział, że oboje wchodzą na niebezpieczny grunt. Ale może właśnie tego potrzebowali, chwili, która po prostu jest, bez analizy, bez kontroli. Tylko kawa, ciastka i poranek, który jeszcze przez moment należał tylko do nich.
— Gotowa? — zapytał cicho, nie patrząc wprost w jej oczy, bo może wtedy znowu byłoby za blisko. Ale jego ton był ciepły, miękki.
Nie pytał, czy powinien. Nie rozważał, czy to rozsądne. Ten poranek był zbyt spokojny, zbyt dobry, żeby roztrząsać zasady i granice. Jeszcze nie teraz. Spojrzał na nią z ukosa, jakby właśnie to proponował jako plan B. I może trochę rzeczywiście to robił. Pewien był tylko jednego, jeśli miał zacząć dzień z kimkolwiek, to właśnie z nią.
James nie spał. Nie potrafił. Może to było wina ciszy, która przyszła po zbyt intensywnym dniu, a może czegoś, co zostawił za sobą na brzegu basenu, jeszcze rano. Ubrał się w coś luźnego — bawełniane spodnie, ciemny T-shirt — i wyszedł, nie zostawiając po sobie żadnej wiadomości. Potrzebował powietrza.
UsuńSzum morza, który wcześniej działał kojąco, teraz był jedynym dźwiękiem, jaki towarzyszył jego krokom, gdy zszedł na pomost. Nie planował iść dalej, ale coś — a raczej ktoś — przykuło jego uwagę. Dostrzegł ją z oddali.
Leżała na plaży, na rozłożonym kocu, niemal nieruchoma. Patrzyła w niebo, jakby próbowała coś z niego wyczytać. Nie zareagowała, kiedy zbliżył się jeszcze kilka kroków. Szum fal zagłuszał dźwięki, a jego kroki były ledwie słyszalne na piasku.
Zatrzymał się niedaleko. Butelka wina przy jej boku błyszczała w świetle księżyca. Zakorkowana. Banderola zdjęta. Bez szans w starciu z jej delikatnymi dłońmi.
— Mogę się przyłączyć? — zapytał spokojnie, nie chcąc jej wystraszyć. Głos miał cichy, ale był w nim znajomy cień ciepła.
Uniósł lekko brew, wskazując ruchem głowy na butelkę.
— Potrzebujesz pomocy z tym winem… czy próbujesz otworzyć je siłą woli?
JH
James parsknął cicho pod nosem, słysząc jej odpowiedź o skoku z pomostu. Jak na kogoś, kto właśnie przegrał walkę z korkiem i flaszką nie wyglądała na skłonną do rezygnacji. Nawet, jeśli leżała teraz jak obrazek z letniego smutku, w białej bluzie i z rozwianymi włosami, które kontrastowały z ciemnym niebem.
OdpowiedzUsuń— W porządku. Uratuję was oboje — mruknął, podchodząc bliżej. — Ciebie przed śmiertelnym upokorzeniem w walce z korkiem, a ją przed tragicznym utonięciem.
James uśmiechnął się pod nosem, kiedy sięgnął do kieszeni i wyjął mały, składany scyzoryk z dołączonym korkociągiem. Praktyczny, prosty, stary jak świat.
— Mówiłem ci już, że jestem człowiekiem renesansu? — rzucił półżartem, siadając na kocu i chwytając zakopaną w piasek butelkę.
Wychodził z założenia, że zawsze dobrze mieć przy sobie odpowiednie narzędzia. Ironia. Ale teraz się przydało.
Zrobił co trzeba i korek wyskoczył. Po prostu. James wyciągną w jej stronę butelkę bez zbędnego komentarza, poza krótkim spojrzeniem, które mówiło: Z tym przynajmniej sobie poradzimy. Siedział na kocu, bokiem do niej, wpatrzony w ciemny horyzont. O tej porze widać było tylko spienione fale. Od morza ciągną ciepły wiatr.
Zerknął kątem oka w jej stronę. Głowę miała odchyloną, jakby nie chciała go nawet teraz widzieć. A może wręcz przeciwnie, jakby wiedziała, że znowu coś jej rozczyta z oczu, jeśli tylko spojrzy.
— Nie śledzę cię — odpowiedział spokojnie. — Wyszedłem się przewietrzyć. I zobaczyłem kogoś, kto najwyraźniej też miał plan, żeby nie spać.
Spojrzał na niebo. Rzadko miał na to czas. Takie momenty zwykle się marnowały. Ta chwila była aż nienaturalnie cicha. Nie przez brak dźwięków. Szum morza wciąż rytmicznie obijał się o brzeg, cykady gdzieś w tle wciąż prowadziły swoje nocne koncerty. Ale mimo to, wszystko w tej ciszy miało w sobie coś intymnego, spokojnego, jakby świat zatrzymał się na chwilę tylko dla nich.
James spojrzał na nią kątem oka, gdy padło to niby-luźne zdanie o Julii.
Przez chwilę nie odpowiedział. Spojrzał przed siebie, na linię horyzontu, na spokojne, czarne jak tusz morze i dopiero po dłuższej chwili mruknął:
— Mógłbym.
Bez rozwijania. Bez tłumaczeń. Jedno słowo, w którym zawierało się więcej, niż był gotów w tym momencie powiedzieć. Nie spojrzał na nią od razu. I nie musiał. W ciszy, która zapadła, odpowiedź wybrzmiała dokładnie tak, jak powinna.
James mógł być teraz gdziekolwiek. Mógł siedzieć z Julią, słuchać jej analiz i raportów, dawać jej te wszystkie odpowiedzi, których od niego oczekiwała, albo odpowiedzieć na jej flirt. Mógł nawet, cholera, udawać, że ma siłę na to, by dalej grać w tę dobrze znaną grę: grzeczny, kontrolowany, przewidywalny James.
Ale nie był.
Był tutaj.
Z nią.
Siedział na plaży, z piaskiem w butach, winem między nimi i Sloane obok, zmęczoną, rozbitą, upartą. Taką, jaka była naprawdę. I w tej całej swojej popękanej prawdzie… właśnie tu chciał być. Nie gdzie indziej.
— Jeśli chciałaś przez to powiedzieć, że przychodzę nawet wtedy, kiedy nie powinienem, i żebym wrócił do apartamentu, to… będę cię musiał zignorować — powiedział po chwili.
James uniósł brew, powoli, z rozbawieniem, ale nie tym lekkim, ironicznym. Bardziej tym zmęczonym, który krył za sobą długie tygodnie obserwacji, powstrzymywanych słów i sytuacji, w których musiał odpuszczać, bo wiedział, że i tak go nie posłucha. Westchnął przez nos, cicho, i spojrzał na nią z boku.
— Tylko błagam — powtórzył, z tym samym spokojem. — Nie mów, że chcesz pić za Cartera. Bo wtedy osobiście wrzucę cię do tego morza.
W kąciku ust zatańczył mu cień uśmiechu.
— Ale jeśli chcesz pić za siebie… to mogę się nawet napić z tobą.
JH
James przesunął palcami po korku, który wyjął przed chwilą. Obracał go przez chwilę w dłoni, zanim odłożył go obok siebie na kocu.
OdpowiedzUsuń— Nie nazwałbym tego żałosnym — odparł spokojnie, z typowym dla siebie opanowaniem, kiedy korek już leżał w piasku, a on oddał jej butelkę, bez cienia ironii w spojrzeniu. — Co najwyżej trochę uparta. I dość kreatywna.
Spojrzał przed siebie, gdzie czerń morza zlewała się z nocnym niebem. Szum fal był jedynym dźwiękiem, który nie domagał się uwagi, nie przytłaczał. Był tam po prostu — jak on.
— Gdybyś naprawdę nie chciała, żeby cię znalazł, to wiedziałbyś, jak to zrobić — powiedział cicho, bez żadnego oskarżenia, bez puenty. — A zamiast tego przyszłaś tutaj. Z winem, bez otwieracza.
Odwrócił głowę w jej stronę, ale nie szukał jej wzroku. Wiedział, że nie chce na niego patrzeć. I nie potrzebował tego, żeby rozumieć.
— Czasem myślę, że nie chcesz być sama. — Powiedział to cicho, bez cienia oceny. — Ale jednocześnie… nie wiesz, czy chcesz być z kimś. Więc zostawiasz to na pastwę losu.
Spojrzał w bok, na fale łamiące się o brzeg.
— Jakbyś liczyła, że może wtedy wszystko samo się ułoży.
Uniósł kącik ust, ale w tym uśmiechu nie było kpiny. Było w tym lekkie rozbawienie, ale i coś miękkiego. Nie wyśmiewał jej – nie miał zamiaru. Zasłużyła choćby na odrobinę świętego spokoju. Nawet jeśli ten spokój był utkany z frustracji, niedopitego wina i zawieszenia między tym, co powinna zrobić, a czego tak cholernie nie chciała.
— Wiesz, gdybyś naprawdę miała czipa, oszczędziłabyś mi wielu nerwów — rzucił pół żartem, pół serio. — Ale nie. Nie śledziłem cię. I nie mam trackerów. Po prostu… mam dobre wyczucie.
Jego ton znów złagodniał. Nie śmiał się z niej. Raczej próbował ją odciążyć. Od siebie. Od tego wszystkiego, co siedziało jej w głowie.
Światło księżyca łamało się w jej włosach, odbijając się delikatnie na linii ramion, gdy usiadła, a James… po prostu patrzył. Mógł rzucić jakąś uwagę, mógł wzruszyć ramionami, ale nie zrobił nic z tego. Czuł, jak chłód nocy delikatnie osiada mu na mokrej jeszcze skórze, ale nie przeszkadzało mu to. Tak samo, jak nie przeszkadzała mu jej obecność. Wręcz przeciwnie.
Zamilkł na moment, po czym zerknął na nią kątem oka i uniósł lekko butelkę.
— Jak na osobę, która próbuje się upić zamkniętym winem, masz całkiem racjonalne argumenty — zauważył cicho, z tym spokojnym tonem, który brzmiał jakby mówił do niej przez falę emocji. Delikatny, ale niepozbawiony sarkazmu, który był między nimi jak wspólny język.
Skinął głową, gdy dopowiedziała, że to nie za niego, tylko może przez niego. To była różnica. I James to rozumiał.
— To dobrze — powiedział krótko. — Bo jemu rzeczywiście nic się już od ciebie nie należy.
Przeniósł spojrzenie na jej dłonie, obejmujące butelkę. Siedzieli teraz blisko, bliżej niż powinni, jak zawsze zresztą. On też to czuł. Ale nie zamierzał się odsuwać.
James przyjął od niej butelkę jak ktoś, kto nie zamierza kwestionować decyzji, ani swojej, ani jej. Przekręcił ją w dłoni z miną godną znawcy win, choć oboje wiedzieli, że bliżej mu było do kawy z dystrybutora niż do sommeliera.
Jego palce musnęły jej dłoń, krótko, przypadkowo, ale zbyt świadomie, by nie poczuć tego cichego napięcia, które już od dawna krążyło między nimi. Jego wzrok na chwilę zatrzymał się na linii jej ramion, na spojrzeniu. Jej bezpośredniość potrafiła rozbroić, nawet kiedy mówiła to tonem tak swobodnym, jakby dzielili tę butelkę już setki razy.
Przetoczył butelkę między dłońmi, obserwując, jak światło księżyca przemyka po ciemnym szkle. Spojrzał na szkło, potem na nią i przez chwilę wyglądał, jakby miał coś powiedzieć, coś poważniejszego. Ale tylko pokręcił lekko głową i uniósł butelkę do ust.
Zanim się napił, rzucił z nutą przekory:
OdpowiedzUsuń— Na twoją odpowiedzialność.
I dopiero wtedy pociągnął łyk. Jeden, długi, jakby miał nadzieję, że wino naprawdę zrobi to, czego obiecuje.
— Wypiję dzisiaj za to samo co ty — powiedział cicho, ale z rozbawieniem, jakby próbował zatuszować coś więcej. — Żeby miało podwójną moc.
Zawiesił głos na sekundę, a potem dodał już bardziej szczerze, z nutą wdzięczności:
— Może też za to, że jednak nie rzuciłaś się z tą butelką w morze.
Kąciki jego ust uniosły się lekko, ale w oczach coś zostało. Coś ważnego. Coś, co znaczyło: „Nie rób tego sobie więcej.” Ale nie powiedział tego głośno. Nie musiał.
James wziął łyk, może nieco dłuższy, niż planował, po czym odruchowo odstawił butelkę po swojej stronie, dokładnie tak, jakby należała już do niego. Jakby w tej jednej chwili cała ta sytuacja, plaża, ona i nocne niebo były czymś zupełnie naturalnym.
Nie odsunął się daleko. Położył się obok niej, na plecach, ukradkiem podciągając fragment jej poduszki pod swoją głowę. Zrobił to tak naturalnie, że aż trudno było się złościć, jakby to miejsce po prostu mu się należało.
Przez chwilę milczał, patrząc w to samo niebo, co ona. Gwiazdy rozlały się nad nimi jak cichy ocean. Cisza była miękka, uspokajająca. Z dala od fleszy, napięcia, oczekiwań. Nikt ich tu nie oceniał, nikt nie przerywał.
— Lubię ten widok — mruknął po chwili milczenia, wzrokiem wciąż wędrując po ciemnym niebie nad nimi aż w końcu zatrzymał swój wzrok na Sloane. — Wydaje ci się, że możesz je dotknąć — mruknął cicho, patrząc w rozgwieżdżone niebo. — Że wystarczy tylko wyciągnąć rękę… ale tak naprawdę możesz tylko patrzeć.
Nie spojrzał na nią, ale jego głos nie był obojętny. Brzmiał miękko, z tą ledwie wyczuwalną nutą, która zostawiała więcej pytań niż odpowiedzi. I wcale nie musiał precyzować, czy mówił o gwiazdach nad nimi — czy o niej.
— I czasem to wystarcza. A czasem nie.
JH
Po powrocie do Nowego Jorku wszystko się zmieniło.
OdpowiedzUsuńNie wydarzyło się to gwałtownie, raczej jak rozchodzenie się echa po wielkim wybuchu. Z początku Zaire myślał, że to chwilowe. Że Sloane po prostu musi ochłonąć. Że potrzebuje kilku dni dla siebie. Na dojście do siebie. Na złapanie oddechu po tym, co się między nimi działo.
Ale potem minął tydzień. I cisza nie pękła.
Nie odzywała się. Nie odpisywała. Nie odbierała. Zniknęła z jego radaru jak duch. Jakby to, co wydarzyło się w Vegas, zostawiła tam — zamknęła w kasynie, w penthousie, między zakrwawioną podłogą, pustą flaszką i ich połamanymi wersjami siebie. Jakby naprawdę potrafiła to odciąć nożyczkami i wrócić do roli Sloane Fletcher, tej idealnej. Twardej. Nietykalnej.
A Zaire?
Zaire Carter nie był dobry w czekaniu.
Na początku walił do niej drzwiami i oknami. Dzwonił, pisał. Nie bezmyślnie — najpierw spokojnie. Pojedyncze wiadomości:
„Odezwij się.”
„Nie zostawiaj tego tak.”
„Wróćmy do rozmowy, nie uciekaj.”
Potem były dłuższe, bardziej chaotyczne.
„Sloane, przestań robić to, co zawsze. Przestań znikać.”
„Nie udawaj, że to wszystko było niczym.”
„Nie pozwolę ci wymazać mnie jak jakiegoś błędu.”
Aż wreszcie przyszły te wiadomości nagrane w środku nocy. Z głosem chrypiącym od frustracji i dymu. Pełne złości. Albo zaskakująco ciche, łamliwe.
— Okej, rozumiem. Masz mnie w dupie. Super. Ale nie udawaj, że nie było między nami czegoś więcej. Bo było. I oboje o tym wiemy.
— Nie wiem, co ci odpierdoliło. Może boisz się tego, co widziałaś. Może boisz się mnie. Ale ja cię kurwa nie skrzywdziłem. Nie tak. Nie w ten sposób.
— Zadzwoń. Zrób cokolwiek. Bo jak jeszcze raz zasnę z myślą, że już cię nie obchodzę, to przysięgam…
I zawsze się urywało.
Czasem chciał ją znienawidzić. Powtarzał sobie, że jest zimna. Że to była tylko zabawa. Że wiedział od początku, jaka jest. Ale nie potrafił. Nawet, gdy klął pod nosem i walił pięścią w kierownicę. Nawet, gdy słyszał jej nową piosenkę. Nawet wtedy, kiedy zaciskał zęby i mówił sobie, że ma dość. Bo gdy zamykał oczy, to znów był w tym penthousie. Z jej ciałem pod palcami, z jej szeptem przy uchu. Z tą przeklętą chwilą, kiedy powiedziała, że go kocha, a on uwierzył.
A teraz? Teraz została mu tylko ta dziwna pustka, w której siedział sam, między wspomnieniami, a niedopowiedzianym końcem, który gryzł go jak rana, której nie da się opatrzyć.
I może właśnie dlatego wciąż wysyłał wiadomości.
Jakby w jednej z nich miała być ta, która ją złamie.
Nie dzwoniła.
Nie pisała.
Nie odpowiadała na wiadomość.
Po prostu wrzuciła nową relację.
Zdjęcie.
Sloane Fletcher w windzie, ubrana jak milion dolarów. Skąpa sukienka, kocie spojrzenie prosto w obiektyw.
Podpis:
„Noc dopiero się zaczyna💋”
Zaire nie powinien tego robić.
Ale zrobił.
Wysłał wiadomość.
„Ładnie wyglądasz. Kto cię dzisiaj rozbiera?”
Przez długą chwilę była cisza.
Jak zwykle.
Ale potem…
Trzy kropki.
Wieści rozchodzą się szybko, zwłaszcza jeśli jesteś Zaire’m Carterem i masz wtyki w każdym klubie w mieście. Nawet nie musiał pytać. Ktoś po prostu wysłał mu link do stories z podpisem:
„Twoja królowa wróciła.”
Uśmiechała się do kogoś, ale nie było go widać. Oświetlona jak scena. Promieniała.
Zaire nie napisał.
Nie dzwonił.
Po prostu założył kurtkę, wsunął łańcuch z krzyżem na szyję i wyszedł.
Lista gości? Nie jego problem.
Zaire nie czekał. Nie tłumaczył się. Kiedy ochroniarz próbował go zatrzymać, wystarczyło jedno spojrzenie i został przepuszczony bez słowa.
Szukał jej.
I znalazł.
W pierwszej chwili ją tylko obserwował.
Była obrócona do niego plecami, rozmawiała z kimś, typ w garniturze, którego Zaire nie znał i nie chciał znać. Śmiała się zbyt głośno. Przekrzywiała głowę, wystawiała nadgarstek, żeby tamten mógł zobaczyć zegarek.
Zrobił krok. Potem kolejny.
Ludzie się odsunęli, jakby czuli jego obecność w powietrzu. Jakby ciężar emocji, które niósł, był zbyt duszny, żeby dało się obok niego oddychać.
OdpowiedzUsuńW końcu stanął za nią. Blisko.
– Więc to tutaj się schowałaś.
Głos miał spokojny. Ale w środku wszystko w nim płonęło.
Sloane odwróciła się wolno.
I zamarła.
Nie od razu się odezwała. Przejechała wzrokiem po jego twarzy, po ciemnych oczach, które już nie były zmiękczone uczuciem. Nie wiedziała, czego się spodziewać, ale nie spodziewała się jego.
Zrobił krok bliżej. Stali niemal twarzą w twarz. Muzyka w tle grała swoje, ale to nie miało znaczenia. Wszyscy dookoła zniknęli.
— Masz zamiar przede mną uciekać do końca życia, Sloane?
Przez chwilę patrzyli na siebie w ciszy. Zaire był spięty, jakby ledwo powstrzymywał się, żeby jej nie dotknąć. Nie złapać za rękę. Nie przypomnieć jej, jak blisko potrafili być.
— Chodź — powiedział. — Gdziekolwiek, byle nie tu.
W oczach miał coś, czego dawno u niego nie widziała. Determinację. Strach. Coś na krawędzi desperacji.
— Porozmawiajmy…
Zaire
Zaire nie zareagował od razu. Stał naprzeciwko niej, z rękami w kieszeniach kurtki, jakby trzymał się w ryzach tylko dlatego, że publiczność była za blisko, a światło zbyt ostre, by pozwolić sobie na cokolwiek więcej.
OdpowiedzUsuńAle oczy… jego oczy nie znały umiaru. Przesuwały się po niej z takim napięciem, jakby każdy fragment jej ciała był dla niego kolejnym potwierdzeniem, że nie potrafił przestać. Że nawet jeśli udawał, że się pogodził, wszystko w nim krzyczało, że nie.
Zrobił jeszcze krok. Tylko jeden. Wystarczający, żeby zburzyć jej komfort. Nie na tyle, by dotknąć. Ale wystarczająco blisko, żeby wszystko w niej musiało się napiąć.
— Przestań pieprzyć, Sloane. Przechylił głowę, jakby próbował ją przejrzeć na wylot. Spojrzał na ludzi dookoła, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, gdzie są i jak cholernie nie pasuje do tej scenerii. Do tych perfekcyjnych, uśmiechniętych twarzy. Do Sloane w tej białej sukience, która wyglądała jak coś, co powinno być wystawione w gablocie, a nie dotykane przez kogoś, kto wciąga krew razem z kokainą.
– To jest twoja praca? – spytał cicho.
Przeciągnął wzrokiem po jej sylwetce. Po tej perfekcyjnie ułożonej sukience. Po błysku kolczyków. Po tej fasadzie.
– Stanie jak eksponat między tymi pozerami i udawanie, że mnie nie znasz? — Przechylił głowę. – Chcesz, żebym się wzruszył? Bo próbuję.
Jego szczęka poruszyła się nerwowo. Próbował się nie dać sprowokować. Ale znała go. Wiedziała, że długo nie wytrzyma. Że jego cierpliwość to zapałka, nie ognisko.
– Nie zamierzam rozmawiać z żadnymi kurwami, Sloane. Przyszedłem po ciebie. — W jego głosie nie było pytania. Ani wahania.
Zaire był na granicy. Na krawędzi, gdzie wszystko wewnątrz krzyczało, że powinien odpuścić. Że powinien zawrócić, zostawić ją z tymi sztucznymi uśmiechami, przylizanym towarzystwem i tą fasadą niezależności, którą z takim trudem na siebie zakładała. Ale nie potrafił. Nie potrafił jej zostawić. I kurwa, nienawidził tego w sobie.
Im mocniej Sloane go odpychała, tym bardziej jego ciało rwało się w jej stronę.
Jak uzależnienie, które nie znało logiki. Jak narkotyk, który niszczył wszystko, ale i tak co wieczór wracał po więcej.
Bo prawda była brutalna:
Nie kochał jej zdrowo. Nie pragnął jej lekko.
To było chore.
To było popierdolone.
Ale to była jego prawda.
To ona sprawiała, że coś w nim się budziło. Że krew krążyła szybciej, że serce łomotało, że dopamina waliła mu po głowie tak, jakby znowu miał 17 lat i wszystko było możliwe.
Ona była jego narkotykiem.
I wiedział, że jakkolwiek bardzo by się od niego odwracała, jakkolwiek bardzo by kłamała sobie, że nie potrzebuje więcej, na koniec dnia i tak do niego wróci.
I znów da mu całą siebie.
Bo tak to działało.
On był ogniem, ona benzyną.
I oboje dobrze wiedzieli, że nie potrafią bez siebie oddychać.
Podszedł o krok bliżej. Już nie błagał. Już nie tłumaczył.
— Sloane… oboje jesteśmy porównywalnie rozjebani.
Przechylił głowę. W jego oczach było wszystko, wściekłość, głód, zranienie, pożądanie i ten cień rozpaczy, którego już nie potrafił w sobie ukrywać.
— Zrobiliśmy sobie piekło, ale i tak wrócisz. Bo gdzie niby pójdziesz, hm?
Zmrużył oczy.
— Z kim innym tak się rozpadniesz?
Znowu zrobił krok, aż dzieliło ich kilka centymetrów.
— Nie zapijam twojej nieobecności szampanem, ale nie udaję, że cię nie kocham.
Głos miał ściszony, szorstki, rozrywany czymś między gniewem a bólem.
— Ale jeśli to jest twoja nowa rola, dziewczyny, która nic nie czuje, to graj, kurwa. Graj do końca. Ale nie odwracaj się ode mnie jakbym był wytartym numerem z przeszłości. Bo nie jesteś gotowa na to, co zrobię, jeśli naprawdę spróbujesz mnie wymazać.
Zaciągnął się ciężko powietrzem i spojrzał na nią tak, jakby wszystko w nim płonęło.
— Wyjdź ze mną. Albo zostań tu, z tymi kurwa manekinami.
Zacisnął zęby.
— Ale nie kłam, że to jest życie, którego chcesz. Bo ja widziałem, jak wyglądało to prawdziwe.
I wtedy się odsunął. Nie dramatycznie. Nie ostentacyjnie. Po prostu, jakby właśnie postawił wszystko na jedną kartę i wiedział, że może przegrać.
Stał kilka kroków dalej. Czekał. Jeszcze.
Na decyzję.
Na nią.
Zaire
James nie odpowiedział od razu. Wzrok miał wciąż skierowany gdzieś w dal, na linie horyzontu, gdzie ciemność morza zlewała się z niebem. Na jego ustach zawisł cień uśmiechu — nie do końca rozbawiony, raczej ten cichy, jakby sam przed sobą przyznawał, że miała rację. A potem parsknął cicho, nie patrząc na nią od razu, bo wiedział, że gdyby spojrzał, pewnie już dawno by się uśmiechnął szerzej, niż planował.
OdpowiedzUsuń— Złożyłem już podania o chip. — Przytaknął ze śmiertelną powagą, jakby właśnie omawiali coś absolutnie realnego. — Jedno do Julii, jedno do FBI i jedno, do twojej matki. Nie odpisała jeszcze, ale myślę, że się zgodzi.
Zerknął na nią kątem oka, udając niewinność, ale ostatecznie tylko się roześmiał i to nie w ten swój powściągliwy sposób, tym razem wydawał się na prawdę rozbawiony.
— Wiesz, Fletcher… — powiedział cicho, miękko, jakby jej imię było słowem, które znał najlepiej. — Słowo daję, życie z tobą to jak gra strategiczna na poziomie hard. I tak, czasem łatwiej byłoby mieć cię na radarze, ale czy zawsze chodzi o to, żeby było łatwo?
Odwrócił się w jej stronę nieco bardziej, na tyle, by zobaczyć, jak podciąga kolana i wtula się w siebie. Mimo że nadal nie było zimno, a powietrze pachniało solą i winem. Spojrzał na nią z cichym skupieniem. Nie jak ochroniarz. Nie jak facet, który zaraz da jej wykład, że powinna być rozsądniejsza, nie znikać, nie ryzykować. Spojrzał jak ktoś, kto się po prostu przejął.
— Wiem, że się ogarniasz. Widzę to. I nie musisz mi wszystkiego mówić a ja nie muszę śledzić każdego twojego kroku. Ale jakbyś jednak kiedyś chciała o czymś porozmawiać, gdyby coś się wydarzyło… To chcę żebyś wiedziała, że możesz z tym do mnie przyjść. — Uniósł lekko brwi, pozwalając, by reszta zawisła w ciszy między nimi.
Kiedy opadła z powrotem na koc i ułożyła się obok niego, zbyt blisko, zdecydowanie zbyt blisko, jak na coś, co miałoby zostać niezauważone, James nawet się nie poruszył. Może dlatego, że nie chciał, a może dlatego, że po prostu nie mógł.
Czuł ciepło jej ciała, sposób, w jaki oddychała, jakby każdy oddech był na milimetry od jego skóry. A potem, jakby zupełnie przypadkiem, dotknęła jego dłoni. Delikatnie. Ledwie musnęła go opuszkami palców, ale to wystarczyło.
Poczuł, jakby przez jego ciało przeszło lekkie napięcie, to znajome drżenie, które nie miało nic wspólnego z chłodem nocy. Przysięgałby, że przez ułamek sekundy poczuł się jak nastolatek — ten, który pierwszy raz dotyka czyjejś ręki i nie ma pojęcia, co dalej. Ten, który myśli tylko o tym, żeby to się nie skończyło.
Nie poruszył się. Nie sięgnął po nią.
Ale jego dłoń, ta dotykana przez jej palce, lekko się przekręciła. Otworzyła się na zewnątrz. Tak, jakby zostawiał jej decyzję. Jakby mówił: możesz ją wziąć — albo zostawić. Ale to zależy już tylko od ciebie.
Zerknął w jej stronę, ukradkiem, jakby bał się, że spojrzeniem zdradzi wszystko, co właśnie poczuł. Ale ona nie uciekała wzrokiem. Nie udawała, że nic się nie stało.
Odwrócił się w jej stronę. Jego czoło prawie stykało się z jej, kiedy opuścił wzrok, jakby na moment potrzebował uciec gdzieś myślami. Zatrzymać to, co właśnie się wydarzyło, a zarazem zrozumieć, co dalej.
— Wiesz, dlaczego wtedy odszedłem? — spytał cicho, prawie szeptem. Nie musiał doprecyzowywać, o który moment chodzi. Słowa nie zawisły w powietrzu jak groźba, nie były ciężkie. Były ciche. Prawdziwe.
— Bo kiedy byłaś w pobliżu… coraz trudniej było mi patrzeć na cokolwiek innego. — Jego głos był spokojny, ale surowy w swojej szczerości. — Na otoczenie. Na ludzi. Na ryzyko. Patrzyłem na ciebie.
Nie zabrzmiało to jak oskarżenie. Nie było w tym żalu. Tylko uznanie faktu. Tego, jak bardzo ją wtedy czuł. Jak bardzo już wtedy był zaangażowany. I jak bardzo to wszystko komplikowało.
— Złapanie dystansu po tym wszystkim było… niełatwe. Ale konieczne. W przeciwnym razie nie mógłbym wykonywać swojej pracy.
Jego spojrzenie nie uciekało już w gwiazdy, nie rozpraszał się żadną z nich. Skupiony był tylko na niej. Na tej jednej, która leżała tuż obok, wyciągnęła do niego rękę, i choć zrobiła to w najprostszy możliwy sposób, bez zbędnych słów, bez gestów, które by mogły kogoś przestraszyć, James czuł, jak w środku coś się w nim przestawia.
OdpowiedzUsuńJej słowa rezonowały w nim długo po tym, jak wybrzmiały w powietrzu. „Masz zamiar dalej tylko oglądać?”
Miał. Cały czas miał. Bo był rozsądny. Bo musiał być tym, który myśli trzeźwo, kiedy ona pozwalała sobie płonąć.
— Właśnie dlatego — odezwał się cicho, niemal bezdźwięcznie — zamierzam tylko patrzeć.
Nie było w tym ucieczki. Była decyzja.
— Bo jeśli zrobię coś więcej… jeśli przekroczę tę granicę — jego głos był spokojny, ale czuć było napięcie pod słowami — to już nie da się tego cofnąć.
Jego głos był spokojny, ale brzmiał niżej niż zwykle. Zdradzał napięcie, którego nie potrafił już w sobie ukryć. I nie próbował.
— A to, czego nie da się cofnąć… najczęściej kończy się katastrofą.
Nie odsunął dłoni. Nie cofnął się nawet o milimetr. Ale nie ruszył się dalej.
Patrzył na nią tak, jakby już teraz chciał ją zapamiętać dokładnie taką z tą lekką ciszą między nimi, z jej spojrzeniem wciśniętym między odwagę a zawahanie. I był gotów, żeby poczekać. Nawet jeśli serce nie było w stanie za tym nadążyć.
Odwrócił wzrok na niebo, zamknął oczy i wziął głebszy oddech.
„Co ty kurwa pierdolisz!?” — pomyślał. Potrząsnął głową, jakby właśnie coś w niej próbował rozproszyć. Jakby przywoływał się do porządku, do rzeczywistości, której przez moment pozwolił się wymknąć. Z jego twarzy zniknęła ta miękkość, z której biło coś więcej niż profesjonalna troska, coś, czego nigdy nie powinien był pokazać. Podniósł się gwałtownie, aż piasek pod jego dłońmi zaskrzypiał. Otarł ręce o spodnie, jakby chciał coś z siebie zetrzeć. Może słabość. Może emocje.
— Przepraszam Sloane — rzucił, unikając jej wzroku. Głos miał bardziej szorstki niż zwykle. — Nie wiem, co to było... To nie powinno paść. Nie z mojej strony.
Napiął ramiona i nerwowo przeciągnął dłonią po karku.
— Powinienem już iść.
Zrobił krok w tył, jakby sam ten dystans mógł naprawić to, co się właśnie wydarzyło. Jakby kilka kroków mogło przykleić z powrotem te wszystkie granice, które właśnie zaczęły pękać.
W myślach tłumaczył sobie, że po prostu stracił zdolność trzeźwej oceny sytuacji. Że to nie był on, nie ten James Harper, którego znał, nie ten, którym starał się być. Spędzał z nią zbyt dużo czasu. Za dużo. Widział ją w każdej wersji: rozbawioną, wściekłą, roztrzęsioną, zmęczoną, prawdziwą… I coś w nim zaczęło się przez to rozpuszczać. Zaczęło się przestawiać. Jakby codzienność z nią, te ich rozmowy, ich cisze, spojrzenia — powoli wycinały w nim dziurę, przez którą wpadało światło, którego wcześniej nie znał.
To mieszało mu w głowie.
Ale przecież był od niej starszy. Dużo starszy. Rozsądniejszy. A przynajmniej powinien być. To na nim spoczywała odpowiedzialność. Za siebie. Za nią. Za granice, których nie powinni przekraczać. Niezależnie od tego, jak bardzo tego chcieli. Wszystko, co czuł… powinien trzymać dla siebie.
JH
Sloane nie chciała z nim wyjść. Utrzymała chłodny dystans, jakby był tylko jedną z wielu twarzy z przeszłości, którą teraz traktuje z obojętną grzecznością. Uniosła brodę, spojrzała na niego z góry – nie dosłownie, bo był wyższy, ale jej wzrok był cięższy niż cokolwiek, co mógł unieść. A on? Nie odpuścił.
OdpowiedzUsuńNie cofnął się.
Nie zamierzał odchodzić z opuszczoną głową, nawet jeśli to właśnie powinna być jego reakcja.
Więc zrobił scenę. W miejscu, gdzie był tłum, szmery rozmów, błyski fleszy i ludzie, którzy nie wiedzieli nic, ale chłonęli wszystko, co działo się wokół.
Patrzył na nią, jakby każdy jej ruch, każde słowo wbijało się pod jego skórę. I wbijało. Kurwa, wbijało.
– Myślisz, że ja wiem, czego od ciebie chcę? – parsknął. Głos mu zadrżał, nie od złości, a od napięcia, którego już nie potrafił trzymać w ryzach. – Codziennie zadaję sobie to pieprzone pytanie. I codziennie wychodzi mi to samo: ciebie, całą. Nie część. Nie jedno jebane wspomnienie. Tę wersję z trasy koncertowej, i tę, która wali kreskę w łazience. Tę, która mnie odpycha, ani tę, która jęczy mi do ucha i prosi, żebym nie przestawał. Ciebie. Każdą. Nawet tę pojebaną wersję, co chce, żebym się odjebał.
Zaire Carter mówił tak, tak jakby nie obchodziło go, kto słucha. Może właśnie na to liczył, że im więcej osób usłyszy, tym mniej będzie mógł ukryć, że pierdolona miłość do tej kobiety pożerała go żywcem. Nie chciał się gryźć w język. Już nie.
Zrobił krok w jej stronę. Był blisko. Zbyt blisko. A w jego oczach był ogień, który znała aż za dobrze. Ten, który topił wszystko, czego się bała. Wszystko, co próbowała odbudować.
Złapał ją za nadgarstek. Nie mocno, nie agresywnie. Po prostu, żeby nie uciekła. Żeby jeszcze przez chwilę nie zniknęła.
– Nie przyszedłem tu po seks. Nie po kreskę. Nie po show. Przyszedłem, bo nie umiem oddychać, kiedy cię nie ma. I wiem, że mnie nienawidzisz. Ale… to co mamy, to coś, czego nie mam z nikim innym.
Był rozczarowany. Rozgrzany złością. Poszarpany od środka tym wszystkim, czego nie potrafił powiedzieć wcześniej. Tym, co trzymał w sobie przez tygodnie, kiedy ona uciszała jego imię milczeniem.
Nie obchodziło go, że Sloane trzymała się na pokaz. Że jej uśmiech był perfekcyjnie wyuczony, że sukienka leżała jak druga skóra, a fryzura wyglądała, jakby nie poruszył jej wiatr. Jego emocje były brudne, prawdziwe i gotowe zetrzeć jej całą tę fasadę.
Z każdym słowem, z każdym gorzkim wyznaniem, które rzucał w jej stronę, ludzie zaczęli się oglądać. Szeptać. Patrzeć z ukosa, zaintrygowani, jak widzowie spektaklu, który nie był reżyserowany, a rozgrywał się na żywo.
Nie odwrócił się ani razu. Nie złagodził tonu.
Bo dla niego nie było już różnicy.
Czy to penthouse w Vegas, czy klub pełen nieznajomych – ona zawsze była sceną, a on walił z siebie prawdę jak ostatni desperat, który już nie ma nic do stracenia.
Zamilkł na moment. Zawahał się. Ale potem przysunął się tak blisko, że ich oddechy się zderzyły.
– Nie pytaj mnie, czego chcę. Bo jak powiem, że chcę wrócić tam, gdzie zostawiłem serce, to i tak mi nie uwierzysz. Ale, kurwa, Sloane… – jego głos załamał się lekko – ja pierdolę, ja naprawdę cię kocham.
Nie było gier.
Nie było Vegas.
Tylko on.
I nawet jeśli Sloane ucieknie, po raz kolejny… Zaire już ją dogoni.
Zaire
James nie był pewien, kiedy jego kroki się zatrzymały. Może jeszcze zanim naprawdę zaczął iść. Może w chwili, gdy usłyszał, że ma w dupie jego przeprosiny. Albo wtedy, gdy usłyszał drżenie w jej głosie. Nie ten buntowniczy ton, którym potrafiła ciąć jak brzytwą. Coś innego. Coś prawdziwego.
OdpowiedzUsuńStał tyłem. Powietrze było ciepłe, ale on czuł, jakby wiatr przewiał mu przez żebra.
Przez moment nie reagował. Jakby potrzebował tych kilku sekund, żeby nie powiedzieć czegoś głupiego. Ale każde jej słowo uderzało mocniej niż fale rozbijające się o brzeg. A to ostatnie, to pytanie, te drżące emocje w jej głosie, rozłożyły go całkiem. Jeszcze przed chwilą zdawało mu się, że podjął jedyną słuszną decyzję, że odejście to najrozsądniejsze, najbardziej odpowiedzialne wyjście. Ale teraz…
Zacisnął palce w pięści.
Odwrócił się wolno, bez słowa. Widział jej napiętą sylwetkę, to, jak walczyła o opanowanie. Jak trzymała się w ryzach, chociaż cała trzęsła się od tego, co się między nimi wydarzyło i co prawie się wydarzyło.
— Wiem, że przekroczyliśmy granicę — powiedział cicho. Nie próbował się już usprawiedliwiać. Nie udawał. — Nie jestem aż tak naiwny, żeby udawać, że nie wiem, co się tu dzieje.
Zbliżył się o kilka kroków. Powoli. Jakby każde kolejne słowo kosztowało go więcej niż wcześniejsze milczenie.
— Myślisz, że to dla mnie proste?
Milczał przez moment. W świetle księżyca jej twarz była napięta, oczy błyszczały niepokojem i złością, ale i czymś więcej. Czymś, czego już nie dało się cofnąć. Czuł to. Tak samo jak ona.
Zrobił jeden krok. Drugi. I nie odwracał wzroku.
Stał przed nią. Znów tak blisko. Z rękami spuszczonymi wzdłuż ciała, jakby sam nie wiedział, co z nimi zrobić. Oddychał nierówno. Cicho, ale z wyraźnym napięciem.
— Chcesz wiedzieć, co czułem?
Oczy Jamesa pociemniały, jakby coś w nim pękło, coś, co przez długi czas było skrzętnie poukładane, trzymane pod kluczem. Ale ta szuflada właśnie się otworzyła. Cicho, ale z impetem.
— Wtedy, kiedy całowałaś się z Carterem, ale patrzyłaś na mnie? — Głos miał ochrypły, szarpany oddechem, jakby każde słowo wyciągał z miejsca, którego nie chciał nikomu pokazywać.
Zrobił krok do przodu. Już nie stał po bezpiecznej stronie.
— Kiedy patrzyłaś mi w oczy, a jemu rozpinałaś spodnie? Kiedy na moich oczach chciałaś się z nim pieprzyć tak ostentacyjnie, jak tylko się dało?
Słowa wylewały się z niego teraz bez filtra. Nie z gniewem. Z bólem. Tym, który odkładał przez miesiące. Lata. Tłumił. Dusząc.
— Kiedy siadałaś mu na kolanach i ćpałaś tak, jakby życie nic nie znaczyło? Kiedy z każdym gestem próbowałaś pokazać mi, że ci nie zależy? Że mogę sobie stać z boku, bo to nie mój świat.
Zaciągnął powietrze przez zęby, z trudem.
— Czułem się, jakby ktoś mi wyrywał coś, czego nawet oficjalnie nigdy nie miałem prawa mieć. Jak ktoś, kto powinien się odwrócić i odejść, ale nie mógł.
Jego spojrzenie było czyste. Surowe. Prawdziwe.
— Więc powiedz mi, to wszystko było jakimś testem? Chciałaś sprawdzić, jak długo wytrzymam, zanim mnie złamiesz?
Milczał chwilę. A potem głos mu nieco zmiękł, ale nie stracił siły.
— Bo jeśli tak, to gratulacje, Sloane.
I stał tak. Obnażony emocjonalnie do granic. Gotowy zniknąć, jeśli miała to być tylko kolejna gra. Ale jeszcze się nie ruszył. Jeszcze czekał, cholera wie, na co.
Spojrzał jej w oczy. Już nie próbował być profesjonalny. Ani odpowiedzialny. Przynajmniej nie w tej jednej chwili.
Zacisnął szczękę, a potem pokręcił głową z krótkim, gorzkim śmiechem.
James parsknął cicho, gorzko. Pokręcił głową, jakby nie dowierzał w to, co właśnie usłyszał. Jego szczęka zadrżała, a spojrzenie znów na moment spłynęło w bok, byle nie patrzeć na nią zbyt długo. Bo jeszcze coś w nim pęknie mocniej niż już pękło.
— I to my zrobiliśmy ci wodę z mózgu? — powtórzył, z niedowierzaniem i tą charakterystyczną ciszą, która poprzedza coś ostrzejszego. — My?
Zrobił wolny krok w jej stronę, niegroźny, ale ciężki od emocji. Zatrzymał się tuż przed nią.
OdpowiedzUsuńO pół kroku. Tyle wystarczyło, by wyczuć jej oddech. Wszystko w nim pulsowało. Serce waliło jak oszalałe, ale ruchy miał spokojne. Zbyt spokojne, jak na to, co w nim buzowało.
Wyciągnął rękę i nieśpiesznie uniósł ją do jej twarzy. Oparł dłoń na jej policzku z taką ostrożnością, jakby się bał, że zniknie, jakby była snem, który mógłby się rozpłynąć, jeśli tylko poruszy się zbyt gwałtownie.
Kciukiem przesunął po jej dolnej wardze. Zawahał się. Tylko na ułamek sekundy.
— Wiesz… — jego głos był cichy, jakby z trudem przechodził przez gardło —
— …ile razy chciałem to zrobić?
Nie odrywał od niej wzroku.
Żadnych kłamstw. Żadnego odwrotu. Wszystko było w tych kilku słowach. Wszystko, czego nie powiedział przez te wszystkie pieprzone miesiące. Każde „nie teraz”, każdy urwany gest, każda noc, w której zostawał, ale się nie zbliżał.
— Za każdym razem, kiedy byłaś blisko… kiedy się śmiałaś. Kiedy byłaś pijana i udawałaś, że wszystko jest okej. Kiedy mówiłaś, że mnie lubisz i myślałaś, że tego nie słyszę. — Przełknął ślinę. — Kurwa. Cały czas.
Jego dłoń zsunęła się na jej kark. W drugiej nadal czuł jej twarz — napiętą, skupioną, piękną w tym nerwowym oczekiwaniu.
Kciukiem wciąż dotykał jej ust. Zatrzymał go tam, jakby sam ten dotyk miał mu powiedzieć, czy wciąż może. Czy już za późno.
Ale nie cofnęła się.
Nie odsunęła.
Oddychała szybko, tak jak on.
Więc zrobił ten ostatni krok.
Pochylił się.
Nieśpiesznie, ale z tą intensywnością, która nie pozostawiała już niczego niedopowiedzianego.
I wtedy ją pocałował, naprawdę, całym sobą.
Nie delikatnie. Nie z ostrożnością.
Z siłą skumulowanej frustracji. Z desperacją człowieka, który zbyt długo udawał, że nie chce tego, czego chce najbardziej.
Ich usta zderzyły się w połowie oddechu. Jego dłonie zacisnęły się na jej talii, jakby bał się, że ucieknie. Zadrżała przy nim, miękko. Jakby przez chwilę świat zapomniał o całej reszcie. O Carterze. O Julie. O granicach, które sami sobie postawili.
James całował ją tak, jakby tonął i właśnie znalazł powietrze. Jakby próbował pocałunkiem przeprosić za każdy dzień, w którym jej nie dotykał. Jakby to był pierwszy i ostatni raz.
I nie przestawał. Bo wreszcie, po raz pierwszy, nie musiał.
Bo całował Sloane Fletcher.
I nic innego nie miało już znaczenia.
Wreszcie.
JH
Oczy Zaire’a błyszczały, ale nie tylko od łez. Widział, że się łamie. Że nie potrafi być twarda do końca, że jej głos drży, że jej duma zaczyna pękać. I zamiast się zatrzymać, zamiast odpuścić, wszedł głębiej. Jeszcze głębiej. Tak, jak zawsze. Jak umiał najlepiej.
OdpowiedzUsuńZrobił krok w jej stronę, jakby reszta świata przestała istnieć. Gdyby nie muzyka w tle, mogli być znów tylko oni. Vegas. Ich penthouse. Jej ciało pod jego. Śmiech wymieszany z narkotykowym hajem. Jego szept w jej uchu.
— Nie udawaj, że cię to nie rusza. — Wyszeptał, ledwie słyszalnie, ale głęboko. Tak, żeby poczuła to w brzuchu. — Że nie czujesz mnie w każdej komórce. Że cię nie nosi, kiedy nie ma mnie obok. Wiem, że się miotasz. Wiem, że cię boli. I wiem, że tego chcesz. Tak samo jak ja.
Uśmiechnął się smutno, gorzko. Jak ktoś, kto zna smak klęski. I smak jej ust.
— Udajesz, że cię nie obchodzę? Ale przecież to gówno prawda, Sloane. Bo gdybyś naprawdę chciała mnie zniszczyć, to już dawno byś to zrobiła. Ale nie zrobiłaś. Bo wciąż mnie kurwa kochasz.
Zacisnął szczękę. Pochylił się trochę bliżej. Już nie był łagodny. Już nie prosił.
— Nie pierdol, że masz to za sobą. Nie pierdol, że mnie nie potrzebujesz. Bo gdybyś nie potrzebowała, nie mówiłabyś do mnie takim głosem. Nie wpatrywałabyś się we mnie, jakbyś chciała mnie jednocześnie pocałować i zabić.
I nagle jego głos złagodniał. W sekundzie. Zmieniał ton z lodowatego w czuły z taką łatwością, jakby był do tego stworzony.
— Kochanie… — westchnął. Prawie czuły. — Ja jestem dalej tutaj. Nie zmieniłem się. Wciąż jestem tym samym gościem, który ścierał z twojej twarzy łzy i całował twoje uda, kiedy mówiłaś, że świat cię przytłacza.
Zamilkł na chwilę. Patrzył na nią z tym spojrzeniem, którego nie potrafiła znieść. Tym, które mówiło: jesteś moja. Zawsze byłaś.
— Wiesz, że żaden facet nie będzie cię kochał tak jak ja. Wiesz to, Sloane. Żaden cię tak nie dotknie. Żaden nie rozumie cię tak, jak ja cię czuję. — Złapał powietrze. — A ty… ty wciąż jesteś cała moja. Tylko o tym zapomniałaś. Ale to nic. Przypomnę ci. Obiecuję.
Zrobił ostatni krok. Ciepło jego ciała dotknęło jej ramienia. I nagle to już nie był Zaire Carter, nie był raperem, królem backstage’u i imprez, nie był facetem, którego bał się cały klub. Był chłopakiem, który patrzył na kobietę, bez której świat był zbyt cichy.
Zadrżał oddech.
I głos.
— Sloane, błagam cię… — wyrwało się z niego, tak cicho, że usłyszała to bardziej w jego gardle niż uszach. — Nie odchodź. Nie jeszcze raz.
Wziął ją za rękę. Delikatnie. Jakby bał się, że się rozpadnie.
— Nie umiem bez ciebie żyć. Próbowałem. Kurwa, przysięgam ci, że próbowałem. Tydzień. Dwa. Miesiąc. Ale każdy dzień bez ciebie to jak pierdolony koszmar. Wszystko inne przestaje mieć sens. Muzyka. Kasa. Te wszystkie dziewczyny… to nic. Nic. One nic nie znaczą. Ja pierdolę, Sloane… — wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby — …ja za tobą umieram.
Jego głos się łamał. I choć próbował mówić twardo, było w nim coś tak rozpaczliwego, że można było usłyszeć w nim echo samotności.
— Wróć do mnie. Proszę cię. Wróć… zanim będzie za późno. — Uniósł jej dłoń do ust i musnął ją, niemal drżącymi wargami.
Spojrzał jej w oczy, a tam, poza błyskiem, był ból. Rzeczywisty. Surowy. Bezwstydny.
— Powiedz, że wrócisz. Powiedz, że dasz mi jeszcze jedną szansę. Jedną jebaną noc, żebym mógł ci pokazać, jak bardzo cię potrzebuję. Jak bardzo cię kocham.
Zaire
James całował ją tak, jakby całe jego ciało przypominało sobie, jak to jest czuć, naprawdę czuć, po raz pierwszy od dawna. Najpierw powoli. Ostrożnie, z napięciem, jakby wciąż nie wierzył, że naprawdę może to zrobić. Ale kiedy Sloane nie uciekła, kiedy przylgnęła do niego z tą swoją cichą desperacją, jego opanowanie pękło. I wtedy już nie całował jak ktoś, kto się wahał. Całował jak mężczyzna, który za długo się powstrzymywał.
OdpowiedzUsuńJedną ręką objął ją mocniej, zdecydowanie, przesuwając dłoń po jej plecach, jakby próbował zapamiętać każdy centymetr jej ciała. Drugą wsunął w jej włosy i zacisnął lekko palce przy jej karku, przyciągając ją bliżej, głębiej, bardziej. Nie było w tym pocałunku już żadnych półśrodków. Było wszystko, co przez miesiące przemilczeli. Frustracja. Tęsknota. Złość. I to przyciąganie, którego żadne z nich już nie potrafiło zatrzymać.
Czuł, jak jej dłonie suną po jego ramionach, jak obejmuje go w pasie, jak pogłębia ten pocałunek z taką determinacją, że aż zakręciło mu się w głowie. I może to było szaleństwo. Może nie powinni byli tego robić. Może nie tu, nie teraz. Ale właśnie dlatego smakowała jak grzech. Jak coś zakazanego, czego nigdy nie powinien był dotknąć, a jednocześnie nie mógł się powstrzymać. Pomiędzy ich ustami był ból i pragnienie, jakiego dawno nie czuł. Było tak intensywnie, że świat mógł się walić a i tak by tego nie zauważył.
Kiedy w końcu oderwał się od niej, zrobił to tylko na tyle, by złapać oddech. Ich czoła zetknęły się lekko, a jego oddech był urywany, szorstki, rozedrgany.
Patrzył na nią z bliska. Czoło oparte o jej czoło. Oczy wbite w oczy. Jego dłoń nadal spoczywała w jej włosach, jakby bał się puścić.
— Przez długi czas mówiłem sobie, że to nic — wyszeptał, z niskim, drgającym napięciem w głosie. Jego kciuk przesunął się po jej dolnej wardze. Jego szczęka zadrżała, lekko napięta.
— Wmawiałem sobie, że to nie było celowe. Że sobie coś dopowiadam. Że może to tylko przypadek… że tak trafiłaś wzrokiem. Że tak stanęłaś. Że to tylko sukienka.
Powietrze między nimi drgało napięciem. Ciepłe. Gęste. Namacalne.
— Ja wtedy też grałem. Ale to nie była gra, żeby wygrać z tobą. To była gra, żeby nie przegrać sam ze sobą. Ale kiedy się obudziłem, a ty spałaś na mnie jakby to było coś zupełnie naturalnego… jakbyśmy robili to co noc… — jego głos zniżył się niemal do szeptu — zrozumiałem, że przegrałem.
Palcami przesunął po jej skroni, po linii szczęki, aż dotarł kciukiem do jej ust. Zatrzymał go tam, czując przyspieszony oddech Sloane. Patrzył jej w oczy z intensywnością, która niemal piekła.
James nie powiedział już ani słowa. Nie musiał. Wszystko, co miał jej do powiedzenia, już wybrzmiało a reszta mówiła się teraz w jego milczeniu, w spojrzeniu, które chłonęło ją centymetr po centymetrze. Przez chwilę zapomniał, czym jest powietrze bez niej.
Dłonie Jamesa zsunęły się na jej talię, ostrożnie, jakby bał się ją spłoszyć, ale jednocześnie z pewnością kogoś, kto czekał na ten moment zbyt długo, by teraz pozwolić mu przeminąć.
Przesunął je delikatnie ku jej plecom, czując pod opuszkami ciepło i napięcie mięśni, które zdradzało, że ona czuła to samo.
Jego dotyk był miękki, niemal czuły, ale pod spodem czaiła się siła, ta, którą Sloane znała tylko z momentów, gdy trzymał ją za rękę, prowadząc przez tłum. Teraz ta siła nie musiała już niczego ochraniać. Teraz po prostu była.
Palce zanurzyły się w jej włosach, powoli, spokojnie, jakby musiał upewnić się, że to wszystko naprawdę się dzieje. A potem znów jà pocałował.
Nie było już słów.
Nie było już granic.
Była tylko ona.
I on.
I ten jeden moment, którego nie zamierzał już oddać światu.
JH
Zaire przełknął ślinę, jakby każde słowo, które miał wypowiedzieć, rwało mu gardło od środka. Serce waliło mu tak mocno, że przez moment był pewien, że zaraz wypluje je na ziemię.
OdpowiedzUsuńKiedy zgodziła się z nim wyjść, złapał ją znowu za nadgarstek. Delikatniej. Jakby się bał, że naprawdę odejdzie. I poprowadził przez salę do wyjścia. Zatrzymał się dopiero za zamkniętymi drzwiami.
— Nigdy ci nie kazałem odejść, Sloane. — Jego głos był niski, matowy, w chrypce, której nie słyszała wcześniej. — Ja tylko… chciałem, żebyś zapomniała o Vegas.
Zamilkł na ułamek sekundy, próbując zebrać myśli, zanim wybuchnie. A może zanim się rozpadnie.
— Ale nie o nas. Nie o tym, co było między nami. Nie o tym, kim tam byliśmy. — Przesunął kciukiem po jej nadgarstku, jakby próbował przywrócić ją do tych chwil, które dzielili. — Bo ja o tym nie zapomnę. Kurwa, Sloane… ja się tam wtedy zakochałem. W tym, jak na mnie patrzyłaś. W tym, jak przestawałaś myśleć, kiedy mnie całowałaś. W tym, że przez moment… przestawałem czuć ten syf, w którym tonę.
Jego głos się załamał. Oczy błyszczały bardziej niż powinny. Świat się kurczył tylko do niej.
— Chciałem, żebyś zapomniała o tej brudnej prawdzie, którą tam widziałaś. O tym, co działo się za drzwiami, których nie miałaś otwierać. — Spojrzał jej w oczy. Poważnie. Cicho. — Chciałem cię ochronić przed tym, kim naprawdę jestem, Sloane.
Zadrżał lekko. Przełknął ślinę.
— Ktoś inny? — Wyszeptał bardziej do siebie niż do niej. Przesunął dłoń po karku, jakby chciał coś z siebie zedrzeć. — I co, kurwa, robi? Otwiera ci drzwi? Słucha? Śmieje się z twoich pierdolonych żartów? Patrzy, jak śpisz, i myśli sobie: „Ona jest moja”?
Z jego ust wyrwał się bezgłośny śmiech. Bez cienia radości.
— Nie chcę wiedzieć, kim on jest. — Przeszedł dwa kroki, odwracając się, jakby musiał się fizycznie powstrzymać przed zrobieniem czegoś głupiego.
— Sloane…ja tu stoję, jak jakiś jebany idiota i… i błagam, żebyś ze mną wsiadła do auta. Żebyś dała mi choć pieprzoną godzinę, zanim całkiem mnie wymażesz z głowy — zawiesił głos i znów spojrzał w jej oczy, — a ty mi mówisz, że ktoś inny cię kocha?
Oczy miał szkliste. Mówił to, stojąc przy otwartych drzwiach auta, jakby jego życie od tego zależało.
— A ty kochasz jego? Kiedy cię dotyka… — głos mu się zaciął. — Kiedy cię całuje, kiedy do ciebie mówi… czujesz cokolwiek? Naprawdę? Czujesz to samo, co czułaś ze mną?
Zatrzymał się przed nią. Tak blisko, że czuła, jak jego emocje uderzają w nią jak fala gorąca.
— Proszę. — Głos mu się złamał. — Wsiądź do auta, pojedźmy do domu…
Przestał grać. Po raz pierwszy, był tylko chłopakiem, który nie potrafił przestać kochać tej jednej dziewczyny.
Carter
James patrzył na nią, jakby widział coś, czego przez cały ten czas odmawiał sobie zobaczyć naprawdę. Jakby nagle nie potrafił już uciec, schować się za profesjonalizmem, ostrożnością, rozsądkiem. Jakby w tej jednej chwili wszystko inne — praca, powinność, odległość, kontrola — nie miało znaczenia.
OdpowiedzUsuńTylko ona.
Tylko jej słowa.
Tylko to, jak powiedziała „chcę być twoja”.
Zacisnął szczękę, nie dlatego, że chciał coś stłumić, ale żeby powstrzymać to drżenie, które przeszło mu przez całe ciało. Przez jej głos. Jej dotyk. Przez fakt, że nie prosiła go o wiele — tylko o chwilę. Jedną, cholerną chwilę, w której mogli należeć do siebie.
Zamknął na chwilę oczy, czując jej dłonie na swoich policzkach. Złożył swoje na jej talii, a potem przesunął powoli w górę, palcami sunąc po materiałach, po jej ciele, po linii żeber, aż do boków jej twarzy.
Wciąż nie mówił.
Tym razem nie potrzebował słów.
Pochylił się i przylgnął do niej znowu.
Ale nie tak, jak wcześniej. Nie z gwałtownością czy gniewem. Tym razem był w tym spokój. I czułość. I jakaś cholernie głęboka prawda, której oboje nie wypowiedzieli, ale była pomiędzy nimi tak wyraźna, że aż rozdzierająca.
James całował ją miękko.
Z uwagą.
Z każdą sekundą mocniej. Jakby próbował powiedzieć: „jesteś moja. Choćby przez jeden wieczór — jesteś moja.”
Nie przerywając pocałunku, opuścił dłonie na jej ramiona. Przesunął palce po nagiej skórze karku, a potem powoli, ostrożnie, jakby próbował zapamiętać, jak dokładnie pachnie, jak oddycha, jak się do niego tuli — znów przyciągnął ją bliżej. Ich ciała stykały się na całej długości, a jej serce waliło o jego klatkę piersiową tak mocno, że nie musiał słuchać — czuł.
Tej nocy żadne z nich nie próbowało racjonalizować sytuacji, nie szukało słów, które mogłyby to wszystko opisać, wytłumaczyć, wyjaśnić.
Nie było miejsca na dystans ani niedopowiedzenia.
Tylko ona i on.
Znaleźli ukojenie w swoich ramionach.
Nie szukali niczego więcej.
Nie musieli.
Bo to tu było wszystko, czego potrzebowali.
Spała przy nim. Twarzą wtulona w jego szyję, spokojna jak nigdy wcześniej.
Nie jak Sloane Fletcher — burza w ciele kobiety.
Ale jak ta jedna, jedyna dziewczyna, którą James chciał zatrzymać dla siebie.
I kiedy nad ranem wymykał się z łagodnością, by jeszcze zdążyć zniknąć, zanim dzień rozłoży ich znów na oddzielne strony, przez chwilę po prostu na nią ptrzył.
Na ten kształt jej ciała pod kocem. Na rozczochrane i dłoń rozluźnioną na miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą trzymała jego.
Kolejny dzień przyniósł coś więcej niż ukradkowe spojrzenia przez ramię.
Coś więcej niż przypadkowe muśnięcia dłoni.
Gdy wymknęli się razem na wycieczkę — tylko oni, mała Vespa i szum wybrzeża — wszystko wyglądało inaczej.
Kiedy zatrzymywał się na czerwonym świetle, bez oporów układał dłoń na jej nodze. Jakby właśnie tam było jej miejsce. Jakby te wakacje miały być ich pierwszymi i ostatnimi.
Bo może właśnie takie były.
Gdy gubili się w małych amalfitańskich miasteczkach, gdzie nikt jej nie rozpoznawał, gdzie nie było fleszy, napięcia i obowiązków — pozwalał sobie na więcej. Zarzucał jej ramię na ramiona, z uśmiechem przyciągając ją do siebie.
Pochylał się w uliczkach pachnących kawą i jaśminem, by musnąć jej usta.
Cicho. Z czułością, jakiej nie pozwalał sobie wcześniej.
Bo Sloane zasługiwała na coś więcej niż odgrywanie roli silnej, niedostępnej, nieprzywiązanej.
Jej życie przypominało wyboistą drogę — z zakrętami, których nie przewidywała, i dziurami, w które wpadała raz po raz, próbując udawać, że wcale nie boli. Związki były burzliwe, intensywne, często destrukcyjne — przyciągała jak magnes to, co niebezpieczne i chwilowe.
UsuńZawsze za głośna, zbyt emocjonalna, zbyt szczera w niewłaściwych momentach.
Zawsze na granicy — upadku, rozpaczy albo szaleństwa.
Ale James…
James był inny.
Dawał jej namiastkę normalności.
Ciszy między wybuchami. Spokoju między dźwiękami muzyki. Nie było tu klubów, narkotyków, ostrych słów rzucanych w złości. Nie było emocjonalnych huśtawek, po których lądowała sama, rozbita.
Był on.
Nie idealny, nie zawsze obecny — ale szczery.
I choć przez długi czas udawał, że jest obojętny, że nie patrzy, że nic nie czuje — w końcu przestał. Nie udawał już, że jej nie widzi. Nie wypierał, że mu zależy.
I kiedy chciał ją pocałować znajdował sposób. Nawet w ciągu dnia. Nawet w ich willi.
Całował ją krótko, głęboko jakby chciał jej przypomnieć: Jesteś tu. Jesteś moja. I nic innego się nie liczy.
Bo może nie mogli mieć wszystkiego.
Ale mogli mieć to.
I nikt ich nie zatrzymał.
Bo nikt nie musiał.
Tego dnia Sloane i James byli po prostu sobą.
Bez planów, bez granic, bez świata, który zawsze miał coś do powiedzenia.
Byli tylko oni.
I może… po raz pierwszy, to naprawdę wystarczało.
JH
Słońce odbijało się od powierzchni wody, malując drobne złote refleksy na kadłubie jachtu. Było późne popołudnie — to ten moment dnia, kiedy powietrze drgało od ciepła, ale na otwartym morzu każdy powiew wiatru dawał chwilę wytchnienia. Jacht dryfował leniwie wzdłuż wybrzeża, a wszyscy na pokładzie zdawali się zatraceni w beztrosce: muzyka sączyła się z głośników, ktoś sączył aperol, ktoś inny drzemał w cieniu markizy.
OdpowiedzUsuńJames siedział z tyłu, oparty o reling, z zimną butelką wody w dłoni i ciemnymi okularami na oczach. Nie mówił wiele — nie musiał. Przysłuchiwał się rozmowom, co jakiś czas skinął głową lub rzucił krótkim komentarzem, ale trzymał się raczej z boku. Tak jak zawsze, kiedy był z zespołem. Tym razem nie było inaczej.
No… prawie.
Bo Sloane pozwalała sobie na coraz więcej. Przychodziła blisko. Zbyt blisko. Pochylała się nad nim, mówiąc coś niby szeptem, dotykała jego ramienia pod pretekstem posmarowania go kremem, siadała obok, tak że czuł ciepło jej ciała tuż przy sobie. Robiła to w swoim stylu — niby nonszalancko, niby przypadkiem, ale on znał ją zbyt dobrze. I wiedział, że to wszystko nie było przypadkiem.
Nie protestował. Bo czy mógł?
Od paru dni był mniej spięty. O wiele mniej. Nie miał w oczach tego kontrolującego błysku, nie stał jak strażnik przed skarbcem. Był przy niej, ale nie nad nią. Zamiast reagować natychmiast,
Siedział oparty niedbale o barierkę i podziwiał ją, kiedy stała przy barierce, w tej prześwitującej sukience i bikini w cętki, które sam rano jej wskazał z pełną świadomością tego, co robi, patrzył na nią z drugiego końca jachtu. Miała okulary przeciwsłoneczne na czubku nosa, włosy rozwiane i błysk w oku, który mówił jasno: dobrze się bawi. I wyglądała tak… nieosiągalnie pięknie, że przez chwilę naprawdę zapomniał, że powinien się pilnować.
Rozmowa z Xavierem nie uszła jego uwadze. Ale nie ruszył się. Nie spiął. Nie zrobił kroku.
Po prostu pił wodę i patrzył, jak Sloane rozbrajająco pewnie zbywa chłopaka. Jak z uśmiechem mówi, że „jej tyłek jest już zarezerwowany”. Nawet nie musiała patrzeć w jego stronę, żeby mieć jego pełną uwagę.
Nie ruszył się. Nie spiął. Nie uniósł brwi. Nie poprawił pozycji jak zawsze, gdy czuł się zobowiązany zainterweniować.
W końcu zerknął w ich stronę, kiedy Cleo rzuciła tekst o „włoskim kochanku” i orgazmach. Zdmuchnął powietrze nosem — pół śmiechu, pół niedowierzania. I wtedy złapał spojrzenie Sloane.
Zsunął szklankę z ust i odłożył ją na bar.
— Ja bym coś powiedział, ale niestety — westchnął teatralnie, rozkładając dłonie — jestem związany NDA. I to takim, którego kary nie byłbym w stanie spłacić nawet przez dwie kolejne dekady życia. Więc… musicie mi wybaczyć brak komentarza.
W jego oczach błysnęło coś niepokojąco ciepłego. Sloane wiedziała, że to ten błysk — ten jeden — oznaczał, że bawił się sytuacją znacznie lepiej niż próbował to ukryć.
A potem jeszcze tylko dodał z tym spokojnym, rozbawionym tonem:
— Ale sądząc po odgłosach, to ten tajemniczy Włoch trzyma poziom…
Nie musiał nawet spojrzeć na Sloane. Ona i tak czuła to ukłucie pod żebrami, jakby właśnie głaskał ją tymi słowami. Jakby chciał powiedzieć: „Niech sobie mówią, co chcą. Ja i tak wiem swoje.”
James odchylił głowę lekko do tyłu i parsknął cicho śmiechem, kiedy Cleo zaczęła swoją małą ofensywę. Przez sekundę wyglądał, jakby naprawdę miał ochotę coś zdradzić, jakby chciał zagrać w tę grę, ale zamiast tego tylko spojrzał na Sloane. Uśmiech w kąciku ust był niemal niezauważalny. I wcale nie ironiczny.
— Jasne, Cleo. Mam też kamerę pod żyrandolem i live streama z sypialni. Za opłatą mogę udostępnić subskrypcję. Premium pakiet – rzucił żartobliwie, z tą nową lekkością, której ostatnio nie próbował już tłumić.
Pociągnął kolejny łyk wody i tym razem już się uśmiechnął, leniwie, zupełnie bez presji.
James westchnął teatralnie, opierając się ciężej o barierkę i popijając wodę z limonką, jakby to było ostatnie źródło spokoju w jego życiu.
OdpowiedzUsuń— Czasem się zastanawiam, czy nie powinienem ubiegać się o jakiś dodatek… — zaczął, z udawaną powagą, patrząc w przestrzeń przed siebie. — Za pracę w ekstremalnych warunkach i straty moralne.
Cleo parsknęła śmiechem, a Xavier pokręcił głową z rozbawieniem. Ktoś rzucił „biedny James”, ale sam Harper tylko pokręcił głową i upił łyk wody, jakby właśnie podsumował największy dramat ostatnich dni.
– Ale nie zgłaszam tego oficjalnie – dodał z błyskiem w oku.
Luna natychmiast podchwyciła temat.
— Długotrwałe narażenie na hałas nocny, wywołany powtarzającymi się krzykami rozkoszy z sąsiedniego pokoju. Julia, co o tym myślisz? James ma szansę na odszkodowanie? Bo jeśli nie to ja chętnie mu pomogę… bo wiesz, James, w moim pokoju niczego nie słychać, a nawet jeśli, to można te dźwięki na przykład zagłuszyć.
Cleo zaśmiała się, Xavier parsknął, a Sloane… cóż, jej wzrok mówił wszystko.
Julia uniosła brwi, powoli odrywając wzrok od telefonu.
— Luna — odezwała się spokojnie, przekrzywiając głowę. — Pamiętasz jeszcze, że James jest tu służbowo? Nie po to, żeby testować akustykę twojego pokoju. Ani żeby… cokolwiek z tobą zagłuszać.
Luna tylko uśmiechnęła się złośliwie i wzruszyła ramionami.
— Och, Julia, wyluzuj. To były tylko żarty. James się nie skarżył… jeszcze.
— Jeszcze — powtórzyła cicho Julia, wbijając wzrok w Harpera. — Oby nie musiał.
James uniósł lekko dłonie w geście kapitulacji, jakby właśnie został skarcony przez nauczycielkę za zbyt głośne śmianie się na lekcji. Kąciki jego ust uniosły się jednak z rozbawieniem.
— Cóż… czuję się właśnie bardzo oficjalnie przywołany do porządku. — Uśmiechnął się krótko, nie spuszczając wzroku z Julii.
— Na szczęście znam swoje miejsce. W ciszy. W cieniu. Z daleka od… zmysłowych dźwięków i służbowych protokołów.
Potem zgrabnie wycofał się na drugą stronę jachtu, zostawiając za sobą szum śmiechów, spojrzenia i słodki zapach jej perfum, który jeszcze przez chwilę unosił się w powietrzu.
Sloane potrzebowała czasu z przyjaciółmi, potrzebowała śmiechu i rozrywki. Bo to była jej część świata. A on nie zamierzał go zawłaszczać. Nie musiał.
Usta miał wciąż lekko uniesione w rozbawieniu, ale za oczami kryło się coś zupełnie innego.
W końcu odłożył butelkę i podszedł do relingu, a
potem… po prostu wskoczył do wody. Zanurzył się z głośnym pluskiem i na chwilę zniknął pod powierzchnią, jakby potrzebował zimnego szoku. Przepłyną energicznie dość długi dystans. Kiedy wrócił wspiął się z powrotem na jacht. Oddychał spokojniej. Lepiej. Chłodniej.
Przetarł twarz dłonią i zerknął na grupkę przy barze. Śmiechy, muzyka, koktajle. Sloane była jeszcze chwilę temu między nimi, rozpromieniona, ostra w ripostach, z drinkiem w dłoni, który znów pachniał różowym chaosem.
Ale teraz jej już tam nie było.
Przesunął spojrzeniem po pokładzie. Nie zobaczył jej od razu, ale dostrzegł cień, który oddzielił się od grupy. Ruszył cicho w przeciwnym kierunku. Znał ten układ. Wiedział, że wejście od strony rufy prowadziło przez wąski korytarz, który pozwalał zejść niżej niezauważonym.
Zanim zdążyła się zorientować, poczuła silną dłoń na swoim nadgarstku. Zatrzymał ją. Przyciągnął lekko, bez zbędnych słów. I zanim zdążyła rzucić jakimś komentarzem, on był już blisko. Tak blisko, że mogła poczuć kropelki wody spływające z jego włosów, jak chłodzą jej rozgrzaną skórę.
— Wiesz, że kiedy tak się przechadzasz po tym jachcie jak własność Boga Słońca, to nie pomagasz mi zachować profesjonalizmu, prawda?
Spojrzał na nią z udawaną surowością, której nie dało się traktować poważnie.
— Powiedz jeszcze raz o tej rezerwacji. Chcę to usłyszeć bez tłumu.
Oparł się plecami o ścianę, trzymając ją dalej przy sobie. Blisko. Może nawet za blisko jak na to, co wypadało. Ale nikogo tam nie było. A James zdecydowanie nie wyglądał, jakby miał zamiar się cofnąć.
JH
Zaire przez chwilę nie ruszał się z miejsca.
OdpowiedzUsuńStał z dłonią na dachu auta, z oczami wbitymi w drzwi, za którymi zniknęła Sloane. Jakby nie dowierzał, że naprawdę wsiadła. Że w tym chaosie, bólu i rozczarowaniu, z którego utkali swój związek, ona znowu wybrała jego, choćby na chwilę. Ale to, co przed chwilą usłyszał, rozrywało go od środka. Te słowa o „innym”, o „tamtym mężczyźnie”, o tym jak to on sprawiał, że czuła się widziana, słyszana, ważna.
Zacisnął zęby. Wdech. Wydech. Kolejny.
I dopiero wtedy wsiadł do auta.
Trzasnęły drzwi, zaskakująco mocno. W środku zapanowała cisza. Jedna z tych ciężkich, lepkich jak krew ciszy, która nie potrzebowała słów, by bolała.
Zaire tylko przez sekundę spojrzał na Sloane. Siedziała bokiem, głowę odwróconą do szyby, dłoń przyciśnięta do policzka, jakby próbowała się nie rozsypać. Mógłby ją teraz dotknąć. Położyć dłoń na jej udzie. Złapać ją za rękę. Ale nie zrobił tego. Jeszcze nie. Zamiast tego… odezwał się.
Głos miał cichy. Chropawy. Jakby każda sylaba kaleczyła mu gardło.
— Przepraszasz mnie, bo pieprzyłaś się z innym…? — Parsknął gorzko, ale nie był to śmiech. To było pęknięcie.
— Kurwa, Sloane… Jak ty to robisz? Jak potrafisz być we mnie tak głęboko i jednocześnie mówić mi, że inny facet daje ci coś, czego ja nie potrafię?
Odwrócił głowę. Patrzył przed siebie. Napięta szczęka, wściekłość mieszająca się z żalem. Było w nim wszystko. Tęsknota. Rozczarowanie. Chora miłość, której nie umiał z siebie wyrwać.
— Chciałem, żebyś zapomniała o Vegas. Ale nie o nas. Nie o tym, jak na mnie patrzyłaś, jak krzyczałaś moje imię, jak mówiłaś, że przy mnie czujesz, że oddychasz. Chciałem, żebyś zapomniała o tamtych drzwiach, o tym typie, o krwi na podłodze. — Głos mu się zaciął. — Chciałem cię ochronić. Przysiągłem sobie, że cię w to nie wciągnę.
Powoli przeniósł na nią spojrzenie.
— Nie przestałem cię kochać nawet przez pieprzoną sekundę. A teraz siedzisz tu obok mnie i mówisz, że jest ktoś inny? — Jego głos znów złagodniał, niemal szept. — Wiesz, co mi to robi?
Cisza.
Przyciągnął się lekko do niej, opierając łokieć o środkowy podłokietnik.
Zaire nie odsuwał się od niej. Przeciwnie, przysunął się jeszcze bliżej. Słowa, które wcześniej wypluwał z siebie w emocjonalnym rozpadzie, teraz płynęły ciszej. Miękko. Z wolna, jakby chciał nią je opatulić.
Nie chciał, żeby się zamknęła. Chciał, żeby otworzyła mu drzwi. Jeszcze raz.
— Wiem, że byliśmy w rozsypce. Że każdy z nas błądził. Że mieliśmy przerwę… I że wiele rzeczy się wydarzyło.
Zacisnął lekko szczękę, ale nie z gniewu. Ze ściśnięcia w klatce.
— Ale to już nie ma znaczenia, Sloane. Wiem, że nie jestem święty. Wiem, co o mnie mówią. Wiem, jak to wszystko wyglądało z boku. Ale ja cię widzę. Naprawdę cię widzę.
Spojrzał jej w oczy.
— Widzę cię całą. Nawet jak udajesz, że ci nie zależy. Nawet jak mówisz, że mnie nie potrzebujesz. Wiem, że cię krzywdziłem, ale wiem też, że kocham cię tak, jak nie potrafiłbym nikogo innego. I ty mnie też. Czułem to… wtedy. W każdym twoim spojrzeniu. W tym, jak mówiłaś moje imię.
Złapał ją delikatnie za podbródek, zmuszając by na niego spojrzała.
— Pozwól mi ci pokazać… że może być inaczej. Że to, co było w Vegas, to nie cały nasz świat. Że możemy wyjść z tego gówna i dalej być my. — Uśmiechnął się półgębkiem, zmęczonym, ale prawdziwym uśmiechem. — Nie ma nic ważniejszego niż ty.
Pochylił się i dotknął ustami jej skroni. Powoli. Z czułością, która nie była grą. Potem muśnięcie na policzku. Na żuchwie. Aż w końcu jego usta zawisły milimetr od jej warg.
— Wróć do mnie.
Szepnął.
I zanim zdążyła się odsunąć, jeśli w ogóle chciała, pocałował ją. Delikatnie, jakby całował coś kruchego. Jakby chciał naprawić wszystko, co się między nimi rozsypało, jednym dotykiem. W jego ustach nie było pożądania. Była tęsknota. Było „przepraszam”, było „zostań”, było „jesteś wszystkim, co mam”. Ciepło. Znajomo. Tak, jakby to miejsce przy nim… było jej.
Zaire
James uniósł brew, patrząc na nią z mieszaniną niedowierzania i rozbawienia. Jej słowa miały w sobie zbyt wiele bezwstydnej pewności, jak na sytuację, w której przecież oboje powinni trzymać fason. Ale byli już daleko poza granicą zachowawczości. Zwłaszcza tutaj, pod pokładem, gdzie zapach morza mieszał się z jej perfumami, a jego dłonie właśnie obejmowały jej ciało, jakby nie robiły nic innego przez całe życie.
OdpowiedzUsuń— Jesteś niemożliwa — wymruczał w końcu, nie odsuwając się ani o centymetr. — I cholernie niebezpieczna. Mówisz takie rzeczy z tą swoją niewinną miną, jakbyś nie wiedziała, co robisz. A robisz to perfekcyjnie, Sloane. Jak zawsze.
Zacisnął palce na jej biodrze, przesuwając się jeszcze bliżej, aż jej pierś otarła się o jego nagi tors, jakby chciał jej przypomnieć, że to nie był tylko żart. Że jeśli raz jeszcze wypowie coś takiego, w tym tonie, z tym spojrzeniem, naprawdę przestanie się kontrolować. W jego spojrzeniu nie było już ani grama dystansu, ani cienia służbowego chłodu. Był tylko on, facet, który nie zamierzał już udawać, że to wszystko nie działa na niego z siłą huraganu.
— Wiesz, że to niebezpieczne, prawda? — spytał cicho, pochylając się tuż nad jej uchem. Jego głos był niższy, głębszy, przechodził przez nią jak ciepły prąd. — Tak mówić. Tak mnie dotykać. Tutaj. Teraz.
Zbliżył usta do jej skroni, ale jeszcze nie całował. Jeszcze nie. Bo chciał, żeby każde jego słowo zapadło w niej głębiej niż dotyk.
— Bo jeśli mówisz mi, że to wszystko jest moje — że Ty jesteś moja… to musisz wiedzieć, że nie zamierzam się tym z nikim dzielić.
Pauza.
— Ani teraz. Ani jutro. Ani w jakimś cholernym klubie w LA, czy w Mediolanie, ani w żadnej garderobie…
Odchylił głowę lekko, by spojrzeć jej w oczy. Miał w sobie coś dzikiego, surowego, jakby przez te dni ciszy, pozornego dystansu, zbierało się w nim wszystko, co nie mogło ujść.
Jego kciuk przesunął się leniwie po krawędzi jej kostiumu, a potem po nagiej skórze na boku.
— I jeśli to naprawdę jest zarezerwowane…
Nachylił się. Tym razem bliżej. Tak, że jego usta niemal musnęły jej usta.
— To zamierzam to odebrać. W całości. Bez wstążeczek. Bez świateł. Bez publiczności.
Pochylił się i złożył na jej szyi pocałunek, nieśpieszny, wilgotny od wody, jak pieczęć, której nie zamierzał z siebie zmywać.
— Jeszcze dwie minuty w twoim towarzystwie, i będę musiał wskoczyć z powrotem do wody.
Uśmiechnął się krzywo, jakby w jego głowie właśnie rozgrywał się scenariusz, którego finał nie miał nic wspólnego z klubową kolacją ani przyjacielską atmosferą wieczoru. Tylko z nimi. Z zapachem skóry, z niedopowiedzeniami, które znały już zakończenie. Zamrugał wolno, jakby próbował przypomnieć sobie, że są na jachcie, a nie w zaciszu jakiegoś hotelowego pokoju, w którym mógłby tę rozmowę zakończyć dokładnie tak, jak oboje by chcieli.
James spojrzał na nią spod mokrych rzęs, wciąż jeszcze chłodny od morskiej wody, która spływała po jego skórze. Kropla zsunęła się po jego obojczyku, a potem niżej, aż do miejsca, w które sięgały jej palce. Patrzył, jak dotyka go z pozorną nonszalancją, ale wyczuwał napięcie pod jej skórą. Znali się zbyt dobrze, by udawać, że to tylko żart.
— I tak. Uważam, że zdejmowanie bikini zębami mieści się absolutnie w zakresie moich obowiązków.
Nie czekał na odpowiedź. Pociągnął ją za sobą, nie gwałtownie, pewnie. Znamiennie. Otworzył jedną z bocznych kajut, i wciągnął ją do środka. Tam było cicho, słychać było tylko przytłumiony gwar muzyki dobiegający z górnego pokładu, szum wody za oknem i ich przyspieszony oddech. Obrócił ją do siebie tyłem. Jedną ręką sięgnął ku jej szyi i przytrzymał ją tak, by musiała się o niego oprzeć. Złożył ciepły, powolny pocałunek tuż pod linią szczęki. Czuł, jak mięknie, jak przestaje się napinać, a jednocześnie jak wzbiera w niej to napięcie, którego już nie musieli dusić.
OdpowiedzUsuńWsunął jedną dłoń pod materiał sukienki, zatrzymując się tuż przy krawędzi bikini. Palcami przesunął leniwie po jej skórze, jakby to był najcenniejszy materiał, a nie opalona, ciepła od słońca i wina skóra Sloane Fletcher. Pokonał tę cienką granicę pomiędzy jego dłonią a jej rozgrzanym ciałem, z łatwością odnajdując drogę najbardziej intymnych miejsc, którymi zajął się z największą starannością. Jej oddech i to jak mu się poddawała, doprowadzało go do szaleństwa. Jak na zbawienie czekał na moment, w którym znów się w niej zatopi, całym sobą. Bez pamięci.
Bo wiedział, że za chwilę trzeba będzie znowu wyjść, na pokład, do świateł, śmiechu, zgiełku.
Ale jeszcze przez kilka sekund mógł być tylko z nią. Mokry, półnagi, z jej dłońmi na sobie i obietnicą na ustach, której spełnienie odliczał jak minuty do północy.
JH
Zaire objął ją mocniej, jakby samo trzymanie jej miało powstrzymać cały świat przed zrobieniem jej kolejnej krzywdy. Jakby objęcia były teraz jego jedyną bronią w tej nierównej walce z błędami, które zrobili oboje. Czuł jej łzy na swojej skórze, wilgoć, która piekła go mocniej niż jakakolwiek rana, jaką zadano mu na ulicach. A jednak nie odsunął się nawet o centymetr. Trwał przy niej — mokrej od łez, poranionej, rozdartej między tym, co powinna, a tym, czego pragnęła.
OdpowiedzUsuń— Robię ci to samo, co ty robisz mi — wyszeptał jej w skroń. — Sprawiasz, że nie potrafię oddychać bez ciebie. Że wszystko, co robię bez ciebie, jest nic niewarte.
Każde słowo mówił powoli. Miękko. Ale w jego głosie było napięcie, emocjonalne drżenie, które nie pozwalało mu już dłużej trzymać w sobie całej tej bezsilności.
— Wiem, że spierdoliłem. Że zamiast ochronić cię przed tym gównem, zostawiłem cię samą. Że nie było mnie, kiedy najbardziej tego potrzebowałaś. Ale nie przestałem cię kochać, Sloane. Ani na sekundę. I jeśli kiedykolwiek wydawało ci się inaczej… to była tylko maska, tylko głupi mechanizm obronny. Bo ja nie wiedziałem, jak się do ciebie zbliżyć bez ryzyka, że cię zniszczę.
Dotknął jej policzka, a jego kciuk otarł łzę, która nie zdążyła jeszcze spłynąć niżej.
— Może nie jestem tym, czego potrzebujesz. Ale kurwa, jestem tym, kto chce cię kochać tak, że zniknie cały ten syf. Chcę być tym, kto zostaje, kiedy wszyscy inni odchodzą. Nie będę więcej udawał, że dam radę bez ciebie. Nie potrafię.
Zsunął dłoń z jej twarzy na kark, przyciągając ją jeszcze bliżej. Nie było już dystansu. Ani emocjonalnego, ani fizycznego. W tej chwili był tylko on i ona. I cały ten ciężar, który nosili w sobie przez zbyt długi czas.
— Wróć do mnie. Nie jako ta stara Sloane. Nie jako dziewczyna, którą zostawiłem. Wróć jako ta, która wie, że mimo całego tego chaosu… w moich ramionach jesteś u siebie.
Nie mówił już głośno. Ostatnie słowa były szeptem, który mieszał się z ciepłem jego oddechu, z dotykiem jego ust, który wracał do jej warg — miękko, ale z desperacją, z głodem, z błaganiem. Nie całował jej jak kogoś, kogo pragnie. Całował ją jak kogoś, kogo już nie chce więcej stracić.
A potem tylko przytulił ją, mocno, aż do bólu, i zamknął oczy.
Jakby właśnie teraz, w końcu, po tylu tygodniach chaosu… znowu mógł oddychać.
Przez sekundę nic nie powiedział. Ani nie drgnął. Jakby jego ciało nie nadążało za tym, co właśnie usłyszał. Jakby wypowiedziane przez nią słowa zawisły między nimi cięższe niż jakiekolwiek „kocham cię” czy „nienawidzę”.
I nagle wszystko w nim pękło.
Oderwał się od niej. Powoli, z namaszczeniem, jakby bał się, że jak się ruszy zbyt gwałtownie, to ona zniknie. Ale w oczach miał ogień. Taki, który palił od środka. Nie wściekłość. Strach. I ból. Strach o nią. Ból, że to jego wina.
— Byli u ciebie? — wyszeptał, jakby jeszcze nie mógł w to uwierzyć. — Sloane…
Jego palce drżały, kiedy złapał ją za ręce, jakby musiał ją dotknąć, upewnić się, że naprawdę tu jest. Że nie przyszedł za późno. Przesunął dłońmi po jej ramionach, po szyi, jakby szukał śladów. Jakby nie mógł oddychać, dopóki nie upewni się, że jest cała. Że to tylko słowa, nie rany. Ale w jego oczach były już łzy — łzy bezradności. Bo zdał sobie sprawę z tego, w co ją wciągnął. Z czym zostawił ją samą.
— Kurwa mać… — wychrypiał i odsunął wzrok. Jego dłoń powędrowała do czoła, potem do ust. Przez sekundę siedział jak sparaliżowany. — Nie wiedziałem. Przysięgam na wszystko, Sloane, nie wiedziałem, że… że zaszli aż tak daleko. Że dotknęli ciebie.
Spojrzał znowu. Oczy miał czerwone. Rozszerzone źrenice, gniew, ból, żal. Całe to tornado, którego już nie dało się zatrzymać.
— Przepraszam. — Wyszeptał. Głos mu zadrżał. — Boże, przepraszam cię za to wszystko. Za Vegas. Za tamtą noc. Za to, że pozwoliłem ci tam wejść. Że nie odciągnąłem cię wcześniej, że nie chroniłem cię tak, jak powinienem.
Jego dłoń znów powędrowała do jej twarzy, ale tym razem nie po to, żeby ją pocałować. Delikatnie ją objął, jakby chciał się upewnić, że naprawdę tam jest. Że jeszcze może ją dotknąć. Że nie stracił jej całkowicie.
— Nie zasłużyłaś na to, rozumiesz? Nie zasłużyłaś, żeby ktoś stawał nad tobą i szeptał ci do ucha groźby. Nie zasłużyłaś, żeby czuć strach, kiedy wychodzisz z domu. Nie zasłużyłaś na to, że cię w to wszystko wciągnąłem.
OdpowiedzUsuńOparł czoło o jej czoło, a dłonie położył na jej kolanach, błagalnie, niemal jakby się modlił.
— Wybacz mi. Błagam cię, kochanie. Ja to naprawię. Wszystko, słyszysz? Wszystko. Każde gówno, w które cię wciągnąłem. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek więcej na ciebie spojrzał w ten sposób. Nie dotkną cię. Nie zbliżą się. Obiecuję ci, że to załatwię. Że to się skończy.
W jego głosie nie było już tej pewności siebie, tej zuchwałości, którą znała. Był tylko chłopak, który zdał sobie sprawę z tego, że to wszystko mogło kosztować go więcej niż on kiedykolwiek był gotów przyznać.
Ukrył twarz w jej dłoni. Jak chłopiec, który pierwszy raz zrozumiał, że coś naprawdę spieprzył. Nie jak raper. Nie jak gangster. Jak człowiek. Zwyczajny, roztrzaskany przez własne błędy.
Carter
James nawet nie próbował udawać, że się kontroluje. To, jak reagowała na każdy jego ruch, było jak narkotyk, szybki, mocny, wchodzący prosto do krwiobiegu i uzależniający od pierwszej dawki. Uwielbiał patrzeć, jak traciła oddech, jak zaciskała palce na jego skórze, jak w jej oczach gasło całe otoczenie i zostawał tylko on.
OdpowiedzUsuńKażdy jej jęk, każde drżenie ciała było potwierdzeniem, że daje jej dokładnie to, czego potrzebuje. A on… on potrzebował tego równie mocno. Potrzebował widzieć ją w tym stanie, miękką, rozedrganą, niepewną, czy utrzyma się na nogach. Potrzebował czuć, że to on jest powodem, dla którego zapomina o wszystkim.
— Nie zamierzam przestawać — szepnął nisko, a w jego głosie było coś niebezpiecznie pewnego.
Nie chodziło już o to, żeby ją po prostu dotknąć. Chodziło o to, żeby złamać w niej resztki kontroli, zostawić w pamięci każdy swój ruch, tak żeby później, gdy zamknie oczy, wracała tylko do niego. I miał zamiar zrobić to
— Nie wypuszczę cię stàd tak długo, aż nie będziesz w stanie wypowiedzieć nic oprócz mojego imienia.
Szepnął wprost do jej ucha. Jego ruchy stawały się coraz śmielsze, coraz mniej było w nich miejsca na cierpliwość, a coraz więcej na czyste, elektryzujące pożądanie.
Palce Jamesa sunęły po niej z precyzją, która doprowadzała ją do granicy wytrzymałości. Wiedział dokładnie, gdzie się zatrzymać, gdzie przycisnąć, gdzie pozwolić jej na ten krótki moment ulgi, tylko po to, by sekundę później znów pozbawić ją stabilnego gruntu pod nogami.
Sloane odchyliła głowę, cichy, urywany jęk wyrwał się spomiędzy jej ust. To brzmienie wbijało się w niego głębiej niż jakiekolwiek słowa. Przyciągnął ją mocniej do siebie, wolną dłonią oplatając jej talię i zmuszając, by czuła każdy centymetr jego ciała za sobą.
Jego ręka przy jej szyi przesunęła się wyżej, palce wsunęły się w jej włosy, odchylając lekko jej głowę do tyłu. Całował ją wtedy głęboko, zachłannie, jednocześnie nie przestając w niej pracować drugą dłonią, bezlitośnie pilnując rytmu.
Nie zawahał się ani przez sekundę, kiedy poczuł, jak jej palce zaciskają się na materiale jego spodenek i stanowczo ściągają je w dół. Była w tym bezpośrednia, głodna, dokładnie taka, jakiej w tej chwili pragnął. Wciągnął gwałtownie powietrze.
— Powiedz, że tego chcesz… — mruknął nisko przy jej uchu, jego głos drżał od napięcia, ale był niebezpiecznie pewny siebie.
Nie czekając na jej odpowiedź, zatopił się w niej z całą mocą, tak, jakby chciał w tej jednej sekundzie odebrać jej każdy oddech i zostawić w zamian jedynie pulsujące, gorące rozkoszne zawroty w głowie.
— Kurwa, Sloane… jesteś cała mokra — wyszeptał jej do ucha, jego głos chropowaty, przesiąknięty pożądaniem. — Nawet nie wiesz, jak mnie to doprowadza do szału.
Czuł, jak drży w jego ramionach, jak wbija paznokcie w jego przedramię, próbując znaleźć w tym wszystkim jakikolwiek punkt zaczepienia.
A on nie zamierzał przestawać. Nie tutaj, nie teraz, kiedy każde jej westchnienie, każdy urwany jęk, brzmiały jak cholerny triumf.
Kiedy jej biodra drgnęły w odpowiedzi, poczuł to znajome, uzależniające napięcie, które mówiło mu, że jest blisko.
Uwielbiał ten moment — tuż przed tym, jak całkowicie straci nad sobą panowanie. Uwielbiał być tym, który ją tam doprowadza.
Wsunął dłoń z jej szyi na jej usta, zakrywając je mocno, przyciągając ją jeszcze bliżej.
— Pokaż mi, jak bardzo ci dobrze, Sloane… — wyszeptał niskim, drżącym od napięcia głosem.
Przycisnął ją jeszcze mocniej do siebie, jego ruchy stawały się głębsze, bardziej zdecydowane. Przesunął kciukiem dokładnie tam, gdzie wiedział, że ją to rozbije, i poczuł, jak ciało Sloane nagle spina się jeszcze mocniej.
Pod jego dłonią czuł, jak jej wargi rozchylają się w niemych jękach. Jak całe ciało zaczyna się trząść, biodra poruszać w desperackiej odpowiedzi na każdy jego ruch.
A na górze dalej grała muzyka, ktoś się śmiał, ktoś nalewał drinki, kompletnie nieświadomy, że parę metrów niżej Sloane Fletcher była właśnie na krawędzi, a James Harper zamierzał popchnąć ją w przepaść.
JH
Nie dał jej nawet chwili na złapanie oddechu. Czuł, jak jej ciało wciąż drży, jak pulsuje w jego ramionach po tym, co właśnie jej zrobił — i zamiast się cofnąć, przytrzymał ją przy sobie, jakby chciał zatrzymać to napięcie w niej jak najdłużej.
OdpowiedzUsuńJego dłoń powoli zsunęła się z jej ust, przesuwając po jej szyi i zatrzymując na linii żuchwy. Obrócił ją przodem do siebie w ciasnej przestrzeni kajuty, tak że musiała niemal oprzeć się plecami o ścianę.
— Jeszcze z tobą nie skończyłem — mruknął nisko, a w jego spojrzeniu nie było nawet cienia wahania.
Ujął jej udo, podciągnął je wysoko, zmuszając, by oplotła go nogą. Wsunął się w nią ponownie, głębiej niż przed chwilą, a jego usta natychmiast odnalazły jej szyję. Całował ją zachłannie, zostawiając po sobie ciepłe, wilgotne ślady i lekkie, piekące od nacisku zębów punkty.
— Chcę cię tak długo, aż zapomnisz, jak się nazywasz — wyszeptał między jednym a drugim pocałunkiem, a jego biodra nadawały szalony, wymagający rytm.
Palce jednej dłoni wplótł w jej włosy, drugą przyciskał ją mocno do siebie w talii, jakby bał się, że mu ucieknie. Każdy jej jęk tylko podsycał jego determinację, żeby wydobyć z niej jeszcze więcej, żeby każdy centymetr jej ciała wiedział, do kogo należy.
Przesunął usta do jej ucha.
— Chcę, żebyś wyszła stąd i nie była w stanie spojrzeć nikomu w oczy, bo będziesz wiedziała, że dalej czujesz mnie w sobie — wymruczał prosto do jej ust, zanim wbił się w nią mocniej, całując tak, jakby próbował odebrać jej resztki powietrza.
Trzymał ją przy sobie tak mocno, jakby chciał wcisnąć ją w każdy centymetr swojego ciała. Jej gorąco, jej napięcie, sposób, w jaki zaciskała się wokół niego, sprawiał, że tracił resztki kontroli.
Jego oddech stał się coraz cięższy, szorstki i rwany, a rytm bioder przyspieszył, stając się bardziej chaotyczny, jakby całe napięcie, które trzymał w ryzach od początku, nagle wyrwało się na wolność.
Przylgnął do niej jeszcze mocniej, dłonią obejmując jej kark, tak że musiała patrzeć mu w oczy. W jego spojrzeniu nie było już nic poza czystym głodem i tą dziką determinacją, by doprowadzić ich oboje na sam skraj.
— Kurwa, Sloane… — wydyszał, głosem przesyconym napięciem i rozkoszą.
Jeszcze jedno, mocne pchnięcie, potem kolejne — krótsze, urwane — i poczuła, jak całkowicie zatraca się w niej, oddając wszystko w tym jednym, niepowstrzymanym momencie.
Wypuścił powietrze z gardłowym pomrukiem, trwając w niej do samego końca, zanim powoli pozwolił jej opaść z powrotem na obie stopy.
Wciąż obejmował ją ramionami, oddychając ciężko, jakby chciał zatrzymać tę chwilę w nieskończoność.
James parsknął pod nosem, wciąż łapiąc oddech, a jego dłoń przesunęła się po jej plecach w dół, jakby nie mógł przestać jej dotykać.
— Cieszę się, że spełniam standardy — mruknął nisko, wciąż trzymając ją przy sobie, jakby nie miał najmniejszej ochoty pozwolić jej odejść. Kciukiem musnął jej biodro, wolno, leniwie, w sposób, który jasno sugerował, że jeszcze nie skończył jej dotykać w myślach.
Pochylił się, by złożyć krótki, rozgrzany pocałunek przy jej uchu. — Ale jeśli to ma być dziesięć na dziesięć, Sloane… — jego głos obniżył się jeszcze bardziej, jakby mówił coś, co było przeznaczone wyłącznie dla niej — …to dziś wieczorem zamierzam podnieść poprzeczkę.
UsuńPuścił ją dopiero po chwili, tak powoli, że nawet jej oddech zdawał się przez to zwolnić.
Poprawił spodenki, nie spuszczając z niej wzroku, taki rodzaj patrzenia, który sprawiał, że każda cząstka jego ciała pamiętała dokładnie, co się wydarzyło przed chwilą.
— Lepiej zbieraj się na górę, zanim ktoś tu zajrzy i zacznie zadawać pytania — mruknął, ale w jego tonie nie było ani grama rzeczywistej presji. Raczej coś na kształt rozbawienia i satysfakcji.
Oparł się plecami o framugę drzwi, przepuszczając ją przodem, ale gdy tylko mijała go w wąskim przejściu, pozwolił sobie jeszcze na krótkie, bardzo świadome musnięcie dłonią jej dolnych pleców. — I Sloane… — pochylił się tak blisko, że jej mokre włosy musnęły jego policzek — Skoro już wspominałaś o tej czerwonej wstążce… — zaczął cicho, a w jego spojrzeniu pojawił się cień rozbawienia i czegoś znacznie bardziej grzesznego. — Wieczorem możesz ją założyć. Ale uprzedzam, że znajdę dla niej też inne zastosowania…
Jego dłoń przesunęła się po jej plecach w górę, aż zatrzymała się na karku, gdzie delikatnie zacisnął palce. — A potem… będziesz dla mnie jeszcze grzeczniejsza niż dziś.
Rzucił i odsunął się od niej, jakby chciał zostawić ją z tym obrazem w głowie na resztę dnia. Uśmiechnął się lekko pod nosem, patrząc na nią z góry tym spojrzeniem, które mówiło, że wszystko, co właśnie obiecał, zamierza spełnić.
JH
Zaire słuchał w milczeniu, ale to nie było jego zwykłe, obojętne milczenie.
OdpowiedzUsuńTo było cisza kogoś, kto właśnie dostał w twarz czymś, czego się nie spodziewał i nie wie, jak to udźwignąć.
Nie odrywał od niej wzroku, choć ona nie chciała patrzeć w jego oczy. Każde jej słowo wbijało się w niego głębiej niż wszystkie obelgi, które kiedykolwiek od niej usłyszał. Widział, że tym razem to nie była gra, ani testowanie jego granic. To był czysty strach. Strach, który zostawił jej w głowie i który teraz wracał do niej nocami.
— Sloane… — powiedział cicho, tak, jakby bał się, że jeśli podniesie głos, to ona się od niego odsunie. — Nigdy… nigdy bym cię nie skrzywdził w ten sposób. Nigdy.
Jego palce lekko zacisnęły się na jej dłoni, ale nie tak, jak wcześniej. To nie był gest dominacji. To było kurczowe trzymanie się czegoś, co wymyka mu się z rąk.
Przełknął głośno ślinę, jakby te słowa paliły go w gardło.
— Na prawdę myślisz, że mógłbym cię skrzywdzić?
Dłońmi ujął jej twarz, zmuszając ją, by na niego spojrzała. Jego oczy się zaszkliły a po policzku spłynęła łza. Jego oddech był nierówny, a łzy spływały po policzkach tak, jakby nawet nie próbował ich powstrzymać. Trzymał ją za twarz, patrząc prosto w oczy, tym razem bez maski, bez gry, bez tej dumnej, pewnej siebie fasady, którą zwykle nosił.
— To… to nie są moi ludzie, Sloane — powiedział chrapliwie, jakby każde słowo wyciągał z samego środka gardła. — Nigdy nimi nie byli. Ja… ja się w to wpakowałem, nawet nie rozumiejąc, w co wchodzę. Myślałem, że to tylko… interesy. Że to nic, z czym nie dam sobie rady.
Puścił jej policzki tylko po to, żeby objąć ją za kark i przyciągnąć bliżej, jakby próbował przykryć swoim ciałem wszystko to, co ją straszyło.
— Potem było już za późno. Każdy krok, który robiłem, wciągał mnie głębiej.
Zacisnął szczękę, ale głos znów mu zadrżał.
— Nigdy… nigdy w życiu nie pozwoliłbym, żebyś ty stała się częścią tego. Nie tak. Nie w ten sposób. Wiem, co oni robią. Widziałem, do czego są zdolni… ale przysięgam ci, Sloane, że nigdy nie zrobiłbym ci tego, co widziałaś.
Odsunął się minimalnie, patrząc na nią tak, jakby chciał, żeby każde słowo w niej zostało.
— Ja nie jestem taki jak oni. Może nie jestem święty, może mam na rękach brud, ale to… to, co widziałaś… to nie jestem ja.
Westchnął ciężko, przesuwając kciukiem po jej policzku.
Zamilkł na sekundę, jakby walczył z czymś w środku, po czym odetchnął głęboko.
— Możemy… możemy dzisiaj o tym nie gadać? — zapytał cicho, niemal błagalnie. — Pozwól mi po prostu być przy tobie. Nie uciekać, nie kłócić się… po prostu być. A jutro… jutro do tego wrócimy, obiecuję.
Przesunął czoło tak, że dotykało jej czoła, zamykając oczy.
— Proszę, Sloane. Dzisiaj tylko ty i ja. Bez tego całego gówna w tle.
Zaire
Zaire wpatrywał się w nią w milczeniu, jakby każde jej słowo wbijało się w niego ostrzej niż nóż. Czuł, że powoli traci grunt pod nogami i nie chodziło już o gniew, o zazdrość, o to, że mówiła o innym. Chodziło o ten strach w jej głosie. Strach przed nim.
OdpowiedzUsuń— Nigdy… — zaczął, ale musiał odetchnąć, bo głos mu zadrżał — nigdy, Sloane, nie dotknąłbym cię w taki sposób. Nawet w najgorszym stanie, nawet gdybym miał w sobie całą wściekłość świata...
Zacisnął dłonie w pięści, jakby próbował powstrzymać drżenie palców. Zamknął oczy, odchylając głowę na zagłówek, jakby musiał zebrać siły.
— Daj mi choć cień szansy. Wiem, że się boisz. Ja też się boję, że cię stracę. Ale jeśli chcesz… jeśli w ogóle rozważasz, żeby spróbować…
Jego głos był cichy, łamiący się. I pierwszy raz od dawna brzmiał tak, jakby naprawdę się bał, a nie jakby odgrywał kolejny teatr.
Zaire opuścił głowę, jakby cała ta walka właśnie wyssała z niego resztki sił. Przez chwilę po prostu siedział w ciszy, patrząc w swoje dłonie, jakby próbował znaleźć w nich odpowiedź.
Przetarł twarz dłońmi, jakby chciał zmazać z niej wszystko, złość, strach, zmęczenie. Potem spojrzał na nią i już nie było w tym ani krzyku, ani presji, tylko szczere zagubienie.
— Powiedz mi… co mam teraz zrobić? — zapytał cicho. — Powiedz, bo ja… ja już nie wiem. Mam wysiąść? Odwieźć cię? Udawać, że cię nie znam? Czy mam siedzieć tu i czekać, aż zdecydujesz, że mogę znów cię dotknąć?
Zamilkł, a w jego oczach było coś, czego Sloane rzadko u niego widziała, czysta bezradność. Jakby pierwszy raz oddał jej całkowicie decyzję, nie próbując na nią wpłynąć.
— Po prostu mi powiedz, Sloane.
Zaire wbił w nią wzrok, taki ciężki, że aż musiała na moment odwrócić głowę, żeby go wytrzymać.
— Chcesz, żebym zniknął? Na dobre?
Pochylił się trochę w jej stronę, a w jego spojrzeniu było coś niebezpiecznie znajomego, to połączenie bólu i wściekłości, które zawsze potrafiło ją złamać.
— Powiedz, że mam nigdy więcej nie pojawić się w twoim życiu. Że mam odciąć się całkowicie, jakbyśmy nigdy się nie poznali. — Przełknął ślinę, jakby te słowa same go dusiły.
Oparł się o oparcie fotela, jakby ten obraz aż go zmęczył. — Jeśli naprawdę chcesz, żebym odszedł… powiedz to teraz.
W ciszy między nimi wyraźnie czuć było, że stawia ją pod ścianą, jak zawsze, kiedy chciał wyciągnąć od niej to jedno słowo, które znów pozwoli mu wrócić.
Zaire
Kiedy Sloane wysunęła się z jego ramion i zniknęła gdzieś na górnym pokładzie, James został w kajucie jeszcze przez chwilę. Oparł się o futrynę, słuchając przytłumionych odgłosów muzyki z góry, a potem ruszył w stronę wyjścia.
OdpowiedzUsuńWspiął się po wąskiej drabince na pokład i podszedł prosto do relingu. Bez większego namysłu, jednym pewnym ruchem odbił się od burty i skoczył do wody. Chłód momentalnie oblał całe jego ciało, a słona tafla zamknęła się nad nim na sekundę, gasząc resztki tego, co jeszcze buzowało mu pod skórą. Wynurzył się, odgarnął mokre włosy i zaczerpnął powietrza z długim westchnieniem.
Po kilku spokojnych ruchach kraulem wrócił do drabinki, wspiął się na pokład i ruszył prosto pod prysznic. Zmył z siebie sól, chłód i echo momentu, który przed chwilą dzielili. Przebrał się i wrócił na górny pokład.
Na pokładzie rozstawiono już stół, a kucharz zaserwował kolację, talerze z grillowanymi rybami, owoce morza, świeże sałatki i karafki z białym winem. James zajął miejsce trochę z boku, celowo unikając centrum uwagi. Co jakiś czas wymieniał neutralne uprzejmości z gośćmi, sączył powoli wino i jadł, jakby naprawdę interesowało go tylko to, co na talerzu.
W rzeczywistości, za każdym razem, kiedy Sloane przemykała mu w polu widzenia, czuł, jak w środku coś w nim drga. Jakby musiał się nieustannie pilnować, żeby nie spojrzeć na nią w sposób, który zdradziłby absolutnie wszystko, co wydarzyło się pod pokładem. Udawał, że jest całkowicie skupiony na kolacji… ale wciąż czuł jej dotyk na dłoniach i echo jej oddechu na swojej szyi.
Wieczorem dotrzymał obietnicy.
Przyszedł do Sloane, a to, co zaczęło się od subtelnych dotknięć i półuśmiechów, szybko przerodziło się w kolejne upojne chwile, które oboje chcieli zatrzymać dla siebie jak najdłużej. Po wszystkim ona wstała, z leniwym uśmiechem znikając w łazience, żeby się wykąpać. James został w łóżku, tylko w bokserkach, oparty o poduszkę, z tym charakterystycznym, półprzygaszonym spojrzeniem, jakby wciąż czuł ją na skórze.
Pukanie do drzwi wyrwało go z zamyślenia.
James drgnął, uniósł się na łokciach. Przez moment myślał, że może mu się zdawało, ale potem znów, kolejne pukanie. Już głośniejsze. Szybkie spojrzenie na drzwi łazienki, Sloane nie słyszała. Wciąż coś nuciła, pogrążona w swojej bańce spokoju.
Zerwał się odruchowo, chcąc złapać koszulę i wciągnąć na siebie spodenki, ale nie zdążył. Drzwi się uchyliły, a w progu stanęła Julia.
— James...
Jej wzrok momentalnie zjechał w dół, od jego twarzy, przez nagi tors, aż po bokserki, a w powietrzu zawisła krótka, ciężka cisza.
— Na prawdę, James? — jej głos był zimny, jak stal. Bez krzyku, ale niosła się w nim furia. Taka, która potrafiła zetrzeć człowieka w proch bez jednego wrzasku. — Naprawdę?
Zamknęła za sobą drzwi, podeszła bliżej. Jej spojrzenie było ciemne, rozczarowane. I bolało bardziej niż cokolwiek innego.
— Miałeś jej pilnować. — Każde słowo było jak uderzenie. — Pilnować, nie wykorzystywać. Nie miałam wobec ciebie żadnych złudzeń, Harper, ale nawet ja nie sądziłam, że jesteś aż tak bezczelny.
James nie powiedział nic. Nie miał jeszcze nic do powiedzenia.
— Myślisz, że będzie z tego happy end? — Jej głos zadrżał z goryczą. — Że wrócicie do Nowego Jorku i co? Będziecie się całować na Brooklynie, zamieszkacie razem w loftcie i będziecie „żyć długo i szczęśliwie”?
Zacisnęła dłonie w pięści.
— Czy może po prostu chciałeś ją zaliczyć? — wycedziła przez zaciśnięte zęby. — Na Boga, James, ona jest jeszcze w zasadzie nastolatką.
Wbiła w niego wzrok. Nie unikała go, nie dawała mu drogi ucieczki.
OdpowiedzUsuń— Pogubioną, poranioną, rozedrganą emocjonalnie… A ty jesteś dorosłym, cholernym mężczyzną. Ty powinieneś wiedzieć lepiej.
Oparła dłonie o blat między nimi, jakby próbowała się nie rozpaść.
Jakby to, co powiedziała, też ją bolało.
Ale bolało ją mniej niż widok tego, co widziała dziś rano.
— Ona ci ufa.
Cisza, jaka po tych słowach zapadła, była cięższa niż wszystko inne.
— Nie wiem, co tam między wami zaszło. Nie chcę wiedzieć. Ale masz jedno wyjście, Harper.
Albo się ogarniesz. Albo wszystko się rozpieprzy.
Zamilkła. Zostawiła te słowa w powietrzu.
JH (Sloane niech to uslyszy ;)
James milczał przez chwilę. Nadal był w samych bokserkach. Nie wyglądał na człowieka, którego właśnie zmiażdżono emocjonalnie. Nie wyglądał też jak ktoś, kto zamierza spakować się i wyjść. Był raczej w tej niebezpiecznie spokojnej fazie, w której każdy gest wydawał się przemyślany.
OdpowiedzUsuńJulia go zaskoczyła. Nie spodziewał się usłyszeć tych słów, a już na pewno nie w takiej tonacji. Ale nie mógł też powiedzieć, że niektóre z nich do niego nie trafiły. Powinien wiedzieć lepiej. Może faktycznie wziął dla siebie zbyt wiele z momentu, w którym Sloane była słabsza, bardziej rozchwiana. Różnica wieku między nimi była znaczna, a choć nigdy nie składali sobie żadnych obietnic, on sam był realistą. Wiedział, że w innym życiu mogliby być dla siebie lepszym matchem, bez całego bagażu, bez różnic, które w ich obecnym świecie miały znaczenie. Teraz jednak dzieliło ich zbyt wiele, a codzienność toczyła się w dwóch różnych rzeczywistościach, które skrzyżowały się na chwilę, dopóki trwało jego zawieszenie w policji. Potem każde z nich miało wrócić do swojego świata. I to też było w porządku.
Nie obawiał się konsekwencji jako takich. W najgorszym wypadku Marie mogła uznać, że robi jej więcej kłopotów niż pożytku, i po prostu go odciąć. Myśl o tym nie była przyjemna, ale też nie paraliżowała go w żaden sposób. W jego głowie ryzyko zawsze przegrywało z faktem, że to Sloane była po tej drugiej stronie szali. Wszystko, co mogło się wydarzyć później, wydawało się odległe i mniej istotne niż to, co działo się tu i teraz.
Nie zdążył nawet odpowiedzieć Julii tak, jak by chciał, weszła, wylała z siebie potok oskarżeń i wyszła, zanim zdążył włożyć dwa sensowne słowa. Wciąż czuł w powietrzu tę ciężką, oceniającą energię, którą przyniosła ze sobą.
Popatrzył na Sloane, kiedy odezwała się o łazience. Jeden kącik jego ust drgnął.
— Być może usłyszysz to ode mnie pierwszy raz, ale… tak, miałaś rację — powiedział spokojnie, kręcąc przy tym głową z nieznacznym rozbawieniem. Mógł iść z nią do tej łazienki. Ale teraz nie było już sensu gdybać. Mleko zostało rozlane. Sytuacja była ironiczna. Dostał ochrzan od Julie i przez chwilę, wewnętrznie poczuł się jak nastolatek, przyłapany na swoim pierwszym papierosie.
James zmrużył lekko oczy, przechylając głowę w bok.
— Dlaczego w ogóle mnie o to pytasz? — zapytał nisko, bez cienia pośpiechu w głosie. — Serio myślisz, że po tym wszystkim miałbym chcieć udawać, że nic się nie stało?
Zrobił krok bliżej, nie spuszczając z niej wzroku.
— Bo jeśli próbujesz mi dać wyjście awaryjne… to wiedz, że nie zamierzam z niego korzystać.
W zasadzie nigdy o tym nie rozmawiali.
Kryli się z tym, co robili, tak naturalnie, jakby było to oczywiste. Nie było ustaleń, żadnych deklaracji, żadnej spisanej umowy między nimi poza tą niewidzialną granicą, którą oboje instynktownie respektowali. Trzymali się na dystans wtedy, gdy ktoś patrzył, bez potrzeby tłumaczenia dlaczego.
James był przekonany, że tak trzeba. Że Sloane tego chce. Że ta cisza i brak otwartego przyznania się do czegokolwiek to jej sposób na ochronę ich obojga. On sam nie miał ochoty stać się tematem do plotek, kolejnym nazwiskiem wrzuconym na nagłówki portali. Im więcej uwagi by na siebie ściągnęli, tym głośniej zrobiłoby się wokół niego… a to oznaczałoby tylko jedno: trudniejszy powrót do życia sprzed zawieszenia. Do pracy, w której mógłby znów funkcjonować normalnie, bez cienia tego, co wydarzyło się tutaj.
Dla niego to, co było między nimi, było jak cenny sekret. Im bardziej skryty, tym bezpieczniejszy.
Ale teraz, patrząc na nią, miał wrażenie, że ta cisza przestaje być ich wspólnym wyborem, a zaczyna być ciężarem.
OdpowiedzUsuń— Dopóki sama nie zdecydujesz, że pora wrócić do rzeczywistości… — zaczął wolno, jakby każde słowo było cięższe od poprzedniego. Patrzył na nią tym swoim nieodgadnionym spojrzeniem, w którym mieszały się upór, pożądanie i coś, czego jeszcze nie chciała nazywać. — Dopóki nie spojrzysz mi w oczy i nie powiesz, że mam przestać… jestem w tym z tobą. Bez chowania się za tym cholernym „to nieprofesjonalne”.
Zrobił krok w jej stronę. Potem drugi. Aż poczuła ciepło jego ciała przed sobą.
— I nie obchodzi mnie, ile to potrwa. Tydzień, miesiąc… jeden cholerny wieczór. Nie zamierzam się wycofywać, dopóki ty nie powiesz stop. — Głos miał niższy, prawie chropowaty, a każde słowo wbijało się w nią jak kotwica. — Ale jeśli mam się cofnąć, to tylko wtedy, gdy ty sama uznasz, że chcesz wrócić do świata, w którym znowu będę tylko tym, który stoi obok i patrzy.
— Julia tez ma NDA, prawda? — zażartował w końcu kręcąc z niedowierzaniem głową. W jego życiu dawno już przestało być normalnie i jeśli czegoś powinien się spodziewać, to niespodziewanego.
JH
Zaire odchylił się w fotelu, ale nie po to, by zwiększyć dystans, raczej po to, by mieć ją w pełnym polu widzenia. Światło latarni przesuwało się po jej twarzy, rysując cienie pod oczami, podkreślając drżenie warg. Wyglądała na kogoś, kto chce uciec, ale nie ma już siły.
OdpowiedzUsuń— Dobrze… — Jego głos był miękki, łagodny, zupełnie inny niż ten, którym rzucał w nią gniewne słowa jeszcze kwadrans temu. — Jedźmy do domu.
Palce przesunęły się po jej dłoni powoli, metodycznie, jakby każde dotknięcie było obietnicą. Zatrzymał się na wewnętrznej stronie nadgarstka, gdzie czuł jej puls, szybki, nierówny, ale obecny. Jak znak, że wciąż jest tu z nim, nawet jeśli myślami błądzi gdzieś daleko.
— Nic teraz nie musisz mówić, ani decydować — kontynuował cicho. — Dziś po prostu bądź ze mną. Resztę odłóżmy na jutro.
Wsunął dłoń w jej włosy, przesunął nimi wzdłuż karku, aż poczuł jak jej barki lekko opadają. Oparł czoło o jej skroń, zamykając oczy. Wciągnął głęboko jej zapach, ten sam, który pamiętał z nocy, kiedy jeszcze nie wiedzieli, do czego są zdolni, i wszystko wydawało się proste.
— Nie pozwolę, żeby cokolwiek ci się stało. Nawet jeśli będę musiał rozpierdolić cały świat… zrobię to — powiedział tak cicho, jakby wypowiadał to wprost do jej krwi, nie do uszu.
Kiedy oderwał się od niej, spojrzał prosto w jej oczy. I wtedy, bez pytania, nachylił się, by musnąć jej usta. Delikatnie, ostrożnie, z szacunkiem, jakiego nigdy wcześniej od niego nie dostała. To był pocałunek kogoś, kto nie prosi o drugą szansę słowami, ale samym sposobem, w jaki dotyka.
Za szybą miasta migały w świetle neonów, ale wewnątrz auta czas zwolnił. Ona milczała, on też. Nie było już argumentów, tylko ciężar spojrzeń, wspólne oddechy i świadomość, że oboje wiedzą, iż jutro wróci rzeczywistość — ale tej nocy, przynajmniej tej jednej, mogą udawać, że jej nie ma.
Kiedy samochód zatrzymał się przed jego apartamentowcem, Sloane siedziała jeszcze przez chwilę w ciszy, trzymając rękę na klamce, jakby ważyła każdą decyzję. Zaire nie ponaglał. Patrzył na nią spod przymrużonych powiek, w tym spojrzeniu było coś z cierpliwego drapieżnika, który wie, że ofiara i tak zrobi krok w jego stronę.
— Chodź — powiedział w końcu, głosem tak niskim i cichym, że zabrzmiało to jak zaklęcie.
Nie musiał prosić dwa razy. Otworzyła drzwi, a chłodne powietrze nocy wślizgnęło się do środka, wytrącając ją na moment z letargu. Wysiadła, a on zaraz znalazł się przy niej. Jego dłoń, duża i ciepła, osunęła się wzdłuż jej pleców, zatrzymując na biodrze. Prowadził ją do wejścia bez słowa, ale ten dotyk był komunikatem samym w sobie — jesteś ze mną.
Winda sunęła w górę, a w kabinie było tylko ich przyspieszone, nierówne oddychanie. Sloane patrzyła w lustro na odbicie jego sylwetki tuż za sobą. Na sposób, w jaki patrzył wprost w jej oczy, jakby badał każdą reakcję.
Drzwi apartamentu zamknęły się za nimi bezgłośnie. Zaire nie włączył światła, zamiast tego rozproszone światło miasta wpadało przez panoramiczne okna, malując ich w odcieniach srebra i granatu.
Wyciąną do niej rękę.
Podeszła wolno, prawie ostrożnie, ale kiedy znalazła się wystarczająco blisko, objął ją w talii i przyciągnął. Nie tak, jak robił to wcześniej, nie w tym pewnym, dominującym geście, który zawsze mówił jesteś moja. Teraz było w tym coś miękkiego, niemal kruchego. Oparł czoło o jej ramię, ramiona zaciskając wokół niej jakby próbował schować się w jej sylwetce.
Czuła jego oddech przy szyi, nierówny, ciężki. Jakby każdy wdech był walką, a ona była jedynym miejscem, gdzie mógł złapać powietrze.
Czuła bijące od niego ciepło, zapach jego skóry, ten znajomy, uzależniający aromat, który już kiedyś doprowadzał ją do szaleństwa.
— Dziś nie chcę żadnych rozmów — wymruczał przy jej uchu. — Tylko ciebie. Po prostu bądź.
Był w nim dziwny spokój.
Nie spieszył się. Jakby rozumiał, że każda sekunda, w której nie wypuszcza jej z objęć, jest dla niego zwycięstwem. Tego wieczoru oboje postanowili odłożyć wszystko — krew, groźby, koszmary — na jutro.
Teraz liczyło się tylko to, że znów byli blisko.
Zaire
James patrzył na nią jeszcze przez chwilę w milczeniu, jakby chciał się upewnić, że każde jej słowo zapisało się w jego pamięci tak samo wyraźnie, jak w jego głowie brzmiał jej głos.
OdpowiedzUsuń— Co robimy? — powtórzył powoli, jakby ważył te dwa krótkie słowa. — Nic nie robimy, Sloane. Przynajmniej w tym sensie, w jakim pewnie chciałaby Julie. Nie będę udawał, że nic się nie dzieje. I nie będę się cofał tylko dlatego, że ktoś nagle uznał, że wie, co jest dla ciebie lepsze.
Jego głos był spokojny, ale w tej ciszy kryła się pewność. Ten ton, w którym nie było miejsca na zawahanie.
— A jeśli naprawdę chcesz wiedzieć… — uniósł lekko kącik ust — …nie interesuje mnie, czy w jej scenariuszu mam być tym, którego należy usunąć z twojego życia. To nie jest jej decyzja.
Przesunął dłonią po jej plecach, wolno, aż poczuła jak jego palce suną wzdłuż linii kręgosłupa.
— I jeżeli to ma być największy problem w tej układance, to dam sobie radę.
Ujął jej podbródek, zmuszając, by spojrzała mu prosto w oczy.
— Więc przestań się zastanawiać, czy masz mi dać spokój. Bo to nie jest w twoim stylu…
Puścił ją powoli, jakby dawał jej przestrzeń, choć w jego głosie wciąż brzmiała ta stanowczość, której Sloane tak rzadko doświadczała od kogokolwiek.
James parsknął krótko, gdy wspomniała o Julie i o tym, że może w końcu przestanie na niego polować.
— Może i przestanie… — mruknął, ale ton miał taki, jakby wcale w to nie wierzył. — Albo zacznie polować jeszcze bardziej, bo ludzie mają dziwną potrzebę udowadniania, że potrafią wejść w coś, co nie jest ich.
Przesunął dłonią po jej ramieniu, zatrzymując się na karku i lekko masując kciukiem to miejsce, jakby chciał zdjąć z niej ten cały ciężar napięcia.
— Tylko że ten „tyłek” też jest już zarezerwowany — dodał odnosząc się do ich żartu z poprzedniego wieczoru.
Jego głos był spokojny, ale pod spodem pulsowała nuta zdecydowania. Sięgnął do jej biodra i przyciągnął ją o krok bliżej.
— Wiesz, że nie dam ci spokoju, dopóki sama mnie nie wyrzucisz. A patrząc na to, jak teraz na mnie patrzysz… — kącik jego ust uniósł się w lekko kpiącym uśmiechu — …to raczej nie stanie się w najbliższym czasie.
Oparł czoło o jej czoło, na chwilę zamykając oczy. Ten drobny gest był dziwnie intymny, bardziej niż wszystko, co działo się między nimi pod pokładem.
Tej nocy, kiedy ułożyła się wygodnie, z policzkiem opartym o jego klatkę piersiową, a jej spokojny, miarowy oddech stopniowo przyspieszał sen, palcami odruchowo gładził jej włosy, jakby chciał, by ten moment trwał wiecznie, chociaż wiedział, że nie może.
Czuł ciepło jej ciała, ciężar jej ręki opasującej jego bok, jej drobne ruchy, kiedy przysypiała i właśnie wtedy, kiedy powoli odpływała w sen, on po raz pierwszy od dawna pozwolił myślom wyprzedzić serce.
Zaangażował się. Za bardzo.
Nie powinien był. Nie w tej pracy, nie z nią, nie w świecie, w którym każde uczucie jest towarem do sprzedania w pierwszym lepszym portalu plotkarskim. Każde “więcej” w ich sytuacji było jak śliski brzeg, prędzej czy później ktoś się poślizgnie i runie w dół. A kiedy spadną, to on będzie tym, który uderzy najmocniej.
Mimo to nie mógł się od niej odsunąć.
Zaciągnął się jej zapachem, przyciągnął jeszcze bliżej, jakby to miało zatrzymać to, co nieuniknione. I choć w jego głowie pojawiło się ciche, niewygodne “to się na tobie zemści”, w sercu rozgościła się równie uparta myśl: jeszcze nie dziś.
JH
James leżał nieruchomo, pozwalając jej wtulić się jeszcze mocniej, jakby wiedział, że te poranki są czymś więcej niż tylko leniwym początkiem dnia. Była ciepła, pachniała nocą i szamponem, a każdy jej ruch sprawiał, że jego palce same odnajdywały drogę do jej skóry.
OdpowiedzUsuń— Dzień dobry — odpowiedział nisko, przesuwając dłonią po jej biodrze w górę, aż do talii. Zatrzymał się tam, obejmując ją tak, jakby mógł w ten sposób przytrzymać ten moment. — Mogę się do takich pobudek przyzwyczaić.
Nie mówił głośno, że myśli o tym, jak szybko to się może skończyć. Że każdy taki poranek to jednocześnie przywilej i ostrzeżenie. Ale czuł to w środku, to zaangażowanie, które powoli zaciskało się na nim jak niewidzialna pętla.
— Jeszcze pięć minut — mruknął, wtapiając twarz w jej włosy. — Potem możemy udawać, że trzeba wstać.
Oczy miał otwarte, patrzył w sufit, słuchając jej oddechu. I choć trzymał ją przy sobie, myślami był już o krok dalej, w tym momencie, kiedy ich świat zacznie się przeciskać przez szwy tej bańki. Wiedział, że wtedy zaboli. Ale póki co pięć minut mogło być całym wszechświatem.
Wskazówki zegara przesunęły się w okolice ósmej, a James wiedział, że granica komfortu się zbliża. Im później, tym większe ryzyko, że ktoś będzie się kręcił po korytarzu. Mimo że chciał jeszcze zostać, czuł ciepło jej ciała i leniwy rytm oddechu, rozsądek podpowiadał, że pora się zmywać.
Westchnął cicho. Chciałby zostać, pozwolić jej zasnąć jeszcze na chwilę wtulonej w niego, ale wiedział, że ryzyko robiło się zbyt duże.
— No dobrze… — mruknął, gładząc kciukiem wnętrze jej dłoni, którą miała opartą na jego klatce. — Jeśli nadal mamy udawać, że jestem tylko tym nudnym typem od twojej ochrony, to muszę się zmyć, zanim ktoś zacznie tu krążyć.
Delikatnie odsunął jej rękę, a potem pocałował krótko w czoło.
— Śpij jeszcze, Fletcher. Widzimy się później.
Zsunął się z łóżka bezszelestnie, sięgając po porzucone wczoraj spodenki i koszulkę. Ruchy miał szybkie, wyćwiczone jakby to nie był pierwszy raz, kiedy wymykał się nad ranem z miejsca, w którym powinien zostać.
Ostatni raz spojrzał na nią przez ramię, z tą leniwą poświatą w oczach, wyglądała tak, jakby wcale nie obchodziło jej, czy ktoś ich zobaczy.
James odwrócił się i wyszedł cicho, zamykając za sobą drzwi.
JH
Obudził go szelest. Nie taki, który można zignorować i przewrócić się na drugi bok, ten był zbyt wyraźny, zbyt blisko. Przez moment leżał nieruchomo, pozwalając, żeby rzeczywistość wróciła warstwa po warstwie. Czuł jeszcze jej zapach na swojej skórze, ciepło na miejscu, gdzie leżała obok. Ale łóżko obok niego było już puste.
OdpowiedzUsuńOtworzył oczy. Cisza w sypialni była inna, jakby ktoś wstrzymał powietrze. Potem znowu ten odgłos, przesuwanie wieszaków, szelest materiału. Garderoba.
Serce przyspieszyło. Wiedział, co tam jest. I wiedział, że jeśli to zobaczy…
Zsunął się z łóżka bez słowa. Stopy na zimnym parkiecie, miękkie kroki. Drzwi do garderoby były uchylone, a przez szparę widział jej sylwetkę, pochyloną, jakby czegoś szukała, ale ręce miała już tam, gdzie nie powinna.
Nie mówił nic. Podszedł i stanął tuż za nią, tak blisko, że poczuł, jak jej plecy napinają się pod cienką tkaniną koszulki.
— To nie jest miejsce dla ciebie, skarbie — wymówił cicho, ale w głosie miał tę głęboką, ostrzegawczą nutę, której nie musiał podnosić, żeby brzmiała poważnie.
Nie ruszała się, tylko patrzyła na półkę, na której, obok starannie ułożonych pudeł, leżało to, czego nigdy nie miała widzieć. Broń. Torebki z proszkiem. Cała prawda, której próbował ją od miesiąca trzymać z daleka.
Przesunął dłoń na jej biodro, nie po to, żeby ją przytrzymać, ale żeby poczuła jego obecność, jego kontrolę nad tym, co dzieje się dalej.
— Odwróć się.
Patrzył na nią w tym odbiciu w lustrze, które wisiało po boku. I choć chciał coś wyjaśnić, poczuł, jak w środku rośnie w nim chłód, ten sam, który pojawiał się zawsze, gdy ktoś zaglądał tam, gdzie nie powinien.
Ona się nie ruszyła. Nie odwróciła. Tylko patrzyła na półkę.
Zrobił krok w bok, tak żeby wejść między nią a otwarte drzwi szafy. Wzrok sam poleciał na broń i torebki, pieprzone białe torebki, które zawsze trzymał tu z myślą, że nikt, absolutnie nikt, nie będzie miał powodu, żeby tu zajrzeć.
Zacisnął szczękę.
— Nie potrafisz trzymać się z dala od problemów, co? — mruknął, a w tym tonie było coś pomiędzy rozbawieniem a niezadowoleniem.
Nie pytał, jakby oczekiwał odpowiedzi. Patrzył na nią tak, jak patrzy się na kogoś, kto właśnie włożył rękę do klatki z dzikim zwierzęciem.
— To nie jest zabawka. I nie jest to twoja sprawa.
Sięgnął nad jej ramię, zamknął drzwi garderoby i przekręcił zamek, jakby chciał tym jednym ruchem odciąć jej dostęp do tego obrazu.
— Mogłaś się po prostu położyć i czekać, aż wstanę. Ale nie… musiałaś znaleźć coś, co teraz będzie siedzieć w twojej głowie.
Patrzył na nią, lekko pochylony, z tym cieniem uśmiechu, który wcale nie oznaczał, że jest mu do śmiechu. Było w nim więcej napięcia niż w jakiejkolwiek kłótni, jaką odbyli.
Zaire
Po raz kolejny powinien był przyznać rację Sloane i zostać z nią dłużej w pokoju. Może wtedy nie wpadłby na Julię tuż po tym jak zamknął za sobą drzwi. Nie zostałby zasypany gradem oskarżeń, nie dostałby kazania, na dobry początek dnia.
OdpowiedzUsuńJulia mówiła a James słuchał jej bez żadnej zmiany wyrazu twarzy, nie było w nim ani krzyku, ani szybkiego bicia serca, które Julie tak chętnie próbowała wywołać. Pozwolił jej mówić, bo i tak wiedział, że niczego nie przerwie. Każde jej zdanie było starannie wymierzone, przemyślane, obciążone oceną, a w jej tonie nie było miejsca na choćby odrobinę zrozumienia dla tego, że sprawy nie zawsze układają się według książkowych zasad.
— Skończyłaś? — spytał spokojnie, bez złośliwości, jakby naprawdę chciał mieć pewność, że nie zostanie zaraz zasypany kolejną tyradą.
— Doceniam, że próbujesz… cokolwiek to jest — westchnął krótko. — Ale to, co się dzieje między mną a Sloane, to nie jest twój scenariusz do posprzątania.
Przez moment mierzył ją wzrokiem, po czym mówił dalej, tonem w którym nie było obrony, raczej pewność decyzji, którą podjął dawno temu.
— Wiem, co ryzykuję. Wiem, że mogę stracić pracę, reputację, licencję. Wiem, że mogę dostać po dupie od mediów, od branży, od ludzi, którzy lubią węszyć w cudzym życiu. — Uniósł lekko brew. — Nie musisz mi tego malować słowami jak dziecku.
Oddychał powoli, jakby celowo liczył oddechy, żeby nie dać jej satysfakcji zobaczenia, że go wytrąciła z równowagi. Palce jego prawej dłoni zacisnęły się lekko w pięść, po czym rozluźniły, gest kontrolowany, prawie niezauważalny, ale zdradzający, że coś w nim pracuje.
— Nikt się nie dowie. Nie jestem idiotą. — Jego ton był ostry, ale wciąż spokojny. — Nie wrzucamy tego na Instagram, nie robimy z tego serialu. Wszystko, co się dzieje między nami, zostaje między nami.
Delikatny skurcz szczęki zdradzał, że wcale nie jest tak obojętny, jak chce wyglądać, ale ton wciąż miał równy i kontrolowany.
— A jeśli naprawdę uważasz, że to jedyny sposób, żeby zapobiec tej twojej PR-owej katastrofie… możesz mnie zwolnić nawet teraz. Nie będę się szarpał. Wtedy przynajmniej będę miał pewność, że nie wtrącasz się w coś, czego nie rozumiesz.
Mięśnie na karku miał napięte, a ruch ramion był wyważony, jakby każde słowo i gest miał dokładnie przemyślane.
— Ale dopóki tu jestem, będę robił to po swojemu.
Uniósł lekko podbródek, jak ktoś, kto nie zamierza pozwolić, żeby go ustawiano. W dłoniach wciąż miał luźny chwyt, ale palce lewej ręki mimowolnie zacisnęły się w pięść, gdy słyszał kolejne oskarżenia.
— I jeszcze jedno — powiedział cicho. — Znam jej granice. Lepiej, niż ktokolwiek z was, bo ja jestem z nią wtedy, kiedy nikt inny nie patrzy. Wiec nie mów mi, że znasz ją lepiej… Gdyby tal było, to wiedziałabyś, że nią nie manipuluję. Nie „żeruję” na niej. Po prostu jestem. I dopóki ona nie powie, że ma dość, będę.
James patrzył na nią chwilę w milczeniu, jakby ważył każde kolejne słowo, żeby nie wyrzucić czegoś, czego nie będzie mógł cofnąć.
James wciągnął powietrze nosem, jakby chciał zebrać myśli, i powoli wypuścił je ustami. Nie odrywał od Julie wzroku ani na sekundę.
— Wiesz co? — głos miał spokojny, ale pod tym spokojem kryło się coś twardego jak stal. — Porozmawiaj z nią. Powiedz jej to wszystko, co mówisz mi. Jeśli tylko Sloane ci przytaknie, jeśli powie, że to ma być koniec… ja się dostosuję. Absolutnie.
Zrobił krok bliżej, tak że między nimi została jedynie odrobina przestrzeni, wystarczająca, by napięcie było namacalne.
— Ale jeśli usłyszysz od niej coś innego… — zawiesił głos, lekko przechylając głowę — to przestań traktować mnie jak problem, który trzeba usunąć.
JH
James stał w ciszy, pozwalając, by każde słowo Julie wybrzmiało, ale jego twarz pozostała nieprzenikniona. Ramiona miał opuszczone, palce lewej dłoni zaciskały się i rozluźniały na metalowej poręczy korytarza, jakby pomagał sobie w trzymaniu nerwów na wodzy.
OdpowiedzUsuń— Jeśli jest tak, jak mówisz… jeśli dla niej to tylko kilka nocy, a po powrocie do Nowego Jorku wróci do Zaire czy kogokolwiek innego… — urwał na chwilę, odwracając wzrok w bok — to chyba tym bardziej nie musisz się martwić. Twój problem sam się rozwiąże. Prawda?
Patrzył na nią jeszcze przez moment, nie zmieniając wyrazu twarzy. Potem uznał, że źle się do tej rozmowy zabrał: i wczoraj i dzisiaj. Skinął głową w stronę końca korytarza, jakby chciał zakończyć tę wymianę słów gdzieś z dala od drzwi Sloane.
— Chodźmy stąd — mruknął krótko, mijając ją i idąc powoli w stronę wyjścia. Kroki miał ciche, wyważone, ręce wsunął w kieszenie, żeby nie wyglądało, jakby gotował się do kolejnej rundy wymiany zdań. Skoro mieli rozmawiać, to nie tutaj, nie pod drzwiami Sloane, gdzie każda podniesiona sylaba mogła dotrzeć do jej uszu.
Na zewnątrz powietrze było chłodniejsze niż w środku, a szum rozmów z pobliskiego deptaka mieszał się z zapachem kawy i świeżego pieczywa. James skinął głową w kierunku niewielkiej kawiarni na rogu, gdzie ogródek był częściowo osłonięty od ulicy.
— Podniosłaś mi już ciśnienie, ale potrzebuję też kawy — rzucił spokojnie, jakby to była zwykła, poranna propozycja, a nie próba rozbrojenia napięcia.
Zamówił czarne espresso dla siebie i cappuccino dla niej, pamiętając z jakiegoś wcześniejszego wyjazdu, co zwykle pije. Kiedy usiedli przy małym, metalowym stoliku, oparł łokcie na blacie, pochylając się lekko w jej stronę. Tutaj mogli rozmawiać swobodnie. W środku poza nimi było tylko kilku głośnych włochów w podeszłym wieku.
Przesunął językiem po wewnętrznej stronie policzka, patrząc na nią tym samym spokojnym, nieustępliwym wzrokiem, którym zwykle rozbrajał przeciwników na polu zupełnie innej gry.
— Wiem, czym ryzykuję — powiedział w końcu, cicho, ale stanowczo.
Głos miał już mniej ostry, bardziej wyważony, jakby dopiero teraz naprawdę rozważał jej perspektywę. Spojrzał na nią z boku, a w jego oczach było mniej chłodu niż przed chwilą.
— Rozumiem, że to dla ciebie brzmi jak kryzys PR, że chcesz ją chronić. I pewnie masz w tym wszystkim rację…
Uniósł brodę, biorąc powolny wdech. Bo to było oczywiste. Bo on i Sloane, to nigdy nie mogło być coś, co przetrwa. Nie w tym życiu. Z drugiej jednak strony nie potrafił się od niej odwrócić, bo tak było „bezpieczniej”. Tylko czy robił to dla niej, czy dla siebie?
Przy tym ostatnim kącik ust drgnął mu ledwo zauważalnie, jakby sam nie chciał przyznać jej za dużo racji na raz.
— Nie chcę się z tobą kłócić, Julie. — Mówił ciszej, patrząc na nią uważnie. — Tak samo jak tobie, mnie też zależy na Sloane. Może w inny sposób, ale efekt, na którym nam obojgu zależy, jest ten sam.
Pod palcami obracał łyżeczkę, nie odrywając od niej spojrzenia.
— Rozumiem, że chcesz jej oszczędzić dramatów. Ja też nie zamierzam robić jej krzywdy. Ani teraz, ani później.
Nie brzmiało to jak defensywa, raczej jak próba postawienia się obok niej, a nie naprzeciwko. Widać było, że celowo obniża ton i wybiera słowa, by nie dolewać oliwy do ognia.
— Jeśli w twoich oczach to błąd… w porządku. Jeśli uważasz, że powinniśmy zakończyć współpracę, zrozumiem. Możemy to załatwić od razu po powrocie.
Nie było w tym ani ironii, ani urażonej dumy. Brzmiało to jak propozycja człowieka, który zna ryzyko i jest gotów ponieść konsekwencje, byle teraz nie robić z tego publicznej wojny.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że się tego „po mnie” nie spodziewałaś. — Jego głos był niższy, spokojniejszy, pozbawiony obronnego tonu.
Podniósł wzrok i na moment przytrzymał jej spojrzenie.
— Może to niewiele zmienia w twoich oczach, ale chcę, żebyś wiedziała, że to nie było tak, jak pewnie to sobie wyobraziłaś. Nie uwiodłem jej z premedytacją, nie zaplanowałem tego. To się po prostu… stało. — Przejechał dłonią po karku, jakby chciał rozładować napięcie. — I wbrew pozorom, dla mnie to też nie jest takie proste.
W jego tonie było coś na kształt przyznania racji, nie wprost, ale wystarczająco, by Julia mogła poczuć, że James przynajmniej rozumie, skąd biorą się jej obawy.
Potem odchylił się w fotelu, dając jej przestrzeń, a jednocześnie pokazując, że resztę może wysłuchać bez naciskania na natychmiastową zgodę.
JH
Zaire patrzył na nią i widział jak próbuje coś z siebie wyrzucić, ale jej głos był szybki, nerwowy, jakby każda sylaba miała się potknąć. To „przypadkiem” brzmiało jak kiepska wymówka, ale w jej oczach było widać, że naprawdę nie przyszła tu grzebać.
OdpowiedzUsuńNie odpowiedział od razu. Zamknięcie drzwi było dla niego prostsze niż wytłumaczenie czegokolwiek. Metal zamka kliknął z tym suchym, finalnym dźwiękiem, który w jego głowie brzmiał jak: wróć do niewiedzy, Sloane.
Kiedy cofnęła się odruchowo i oparła się plecami o jego tors, poczuł, jak spięły jej się mięśnie. Ten moment, w którym mógłby coś powiedzieć, żeby ją rozbroić, przyszedł i minął bezpowrotnie, a on stał jak mur, nie dając jej przejścia. Nie dlatego, że chciał ją przestraszyć. Bardziej… bo wiedział, że jeśli teraz wyjdzie, to może już nie wrócić.
— Pewnie masz rację — mruknął w końcu, ale w moim tonie było więcej chłodu niż żartu. To nie była dobra kryjówka, ale dostał to wszystko wczoraj tuż przed tym, jak pognał się z nią zobaczyć i nie zdążył tego należycie
zabezpieczyć. Poza tym, nikt tutaj nie wchodził. To była jego oaza. Nie sprowadzał tutaj nawet dziewczyn. Od imprez i tego typu spotkań miał inne apartamenty.
— Ale lepsza kryjówka niczego by nie zmieniła, Sloane — odezwał się wolno, z tą pozorną spokojnością, która w nim zawsze była groźniejsza niż krzyk. — Jak człowiek czegoś nie szuka, to nie znajduje. Ty masz dar wpadania tam, gdzie nie powinnaś.
Przy tej ostatniej kwestii brzmiał już nie tyle niezadowolony, co zmęczony. Tak, jakby naprawdę nie miał ochoty tłumaczyć się z tego, co tam trzyma, ale jednocześnie wiedział, że sam dał jej powód, by się bała.
Patrzył na to, jak próbuje znaleźć sposób, żeby go minąć. Czuł, że jest w tym coś więcej niż tylko chęć wyjścia, to była ta jej niepewność, to poczucie, że nie zna go tak, jak myślała. Tak, jakby chciała.
— Rue może poczekać. — Jego ton stężał. — Nie uciekaj tylko dlatego, że zobaczyłaś coś, czego nie rozumiesz.
Nie ruszył się z miejsca. Nadal stał tak, że jej jedyną drogą do wyjścia było przejście obok niego, a to wymagało wejścia prosto w jego przestrzeń.
Zrobił pół kroku do przodu, skracając między nimi dystans niemal do zera. Jego sylwetka zagradzała wyjście, a ciężar spojrzenia przyciskał ją do miejsca.
— Powiedz mi, Sloane… — nachyliłem się lekko, żeby spojrzeć jej w oczy — …jak mam ci uwierzyć, że chcesz tylko wrócić do domu, a nie zniknąć na dobre?
Zaire uniósł brew, a w kącikach jego ust pojawił się ten półuśmiech, który bardziej irytował, niż rozbrajał. Przesunął dłonią po framudze drzwi, jakby celowo blokował jej wyjście, ale robił to w sposób, który udawał przypadek.
— Patrzysz na to, jakbyś właśnie zobaczyła trupa w mojej szafie — rzucił cicho, prawie rozbawiony, choć w oczach miał cień irytacji. — A to jest tylko… część gry. Tak działa ten świat, Sloane.
Nachylił się lekko, a jego głos obniżył się jeszcze bardziej.
— Tak na prawdę — powiedział spokojnie, ale w jego głosie czuć było to napięcie, które pojawiało się, gdy zaczynał tracić cierpliwość. — To nie jest nic, czego byś wcześniej nie widziała. I na pewno nie jest nic, z czego sama byś nie korzystała.
Przechylił głowę, przyglądając się jej z bliska, tak jakby chciał jej przypomnieć wszystkie noce, w których razem „rozpływali się” w tym samym dymie, tym samym proszku.
— Ty myślisz, że to jest jakieś moje chore hobby? Że chowam to tutaj, bo mi się podoba adrenalina?
Jego wzrok zsunął się na moment w stronę zamkniętej szafy, jakby chciał upewnić się, że drzwi naprawdę są domknięte, że obraz, który przed chwilą zobaczyła, już nie istniej
— Narkotyki się nie biorą z apteki, skarbie. — Jego głos był niski, prawie intymny. — Narkotyki się nie biorą z apteki, Sloane. Nie dowozi ich uprzejmy pan w garniturze, który podaje ci je na srebrnej tacy. To brudny biznes. Żeby to mieć, ktoś musi się narazić.
Zrobił krok bliżej, a ciepło jego ciała uderzyło ją mocniej niż ton słów.
— I wiesz, co jest wtedy potrzebne? Coś, co sprawia, że wracam do domu w jednym kawałku. To konieczność.
Przy ostatnich słowach w jego spojrzeniu pojawiło się coś dziwnego, mieszanina dumy, usprawiedliwienia i jakiejś mrocznej szczerości. Wyglądał, jakby naprawdę wierzył, że to jest logiczne wytłumaczenie, jakby chciał, żeby ona też w to uwierzyła.
UsuńJego spojrzenie przesunęło się po niej wolno, niemal wbijając w ziemię.
Zaire przesunął dłonią po jej biodrze, niby od niechcenia, ale tak, żeby poczuła, że ma ją w swoim zasięgu.
— Wiem, co sobie teraz myślisz… — powiedział miękko, choć w jego głosie była ta znajoma nuta, która wbijała się w nią jak cierń. — Że to ja jestem tym, przed kim trzeba uciekać. Że broń, że to wszystko… to znak, że jesteś w niebezpieczeństwie.
Nachylił się tak blisko, że poczuła jego oddech na karku.
— To jest narzędzie, nic więcej. Tak samo jak twoje klucze, które trzymasz w dłoni, kiedy wracasz sama nocą. To nie jest groźba dla ciebie. To jest groźba dla każdego, kto pomyśli, że może po ciebie albo po mnie przyjść.
Zaire
James przez chwilę siedział w milczeniu, obracając w dłoniach filiżankę, jakby dawał sobie czas na to, żeby nie odpowiedzieć impulsywnie. W końcu podniósł na nią spojrzenie, spokojne, ale twardsze niż wcześniej.
OdpowiedzUsuń— Mówisz to tak, jakbyś myślała, że już sobie w głowie ułożyłem jakieś happy ever after. — Uniósł lekko kącik ust, ale bez śladu rozbawienia. — Jakbym jej nie znał. Jakbym nie wiedział, że jakie są szanse na to, że odreagowuje na mnie to, co się wydarzyło z Carterem… i w Vegas.
Odchylił się na krześle, ale nie odrywał od niej wzroku.
— Ja to wszystko wiem, Julie. Tylko… co z tego? — powiedział w końcu. — Nie odwrócę tego, co się stało. I nie będę udawał, że nic się nie wydarzyło. Jestem gotów na wszystko, co przyniesie powrót do Nowego Jorku. Nawet jeśli to oznacza, że ona po tygodniu do niego wróci do niego… albo do kogokolwiek innego.
James zmrużył oczy, lekko odsuwając filiżankę z kawą, jakby potrzebował wolnych rąk, żeby powstrzymać chęć bardziej bezpośredniej reakcji.
— Chociaż swoją drogą to czy on nie jest jednak przypadkiem nieco większym zagrożeniem dla jej wizerunku a w zasadzie to tez dla zdrowia, fizycznego i psychicznego? — Uniósł brew, jakby sam prosił, żeby mu wytknęła, że przesadza, ale kontynuował, nie dając jej przerwać. — I nie, nie przemawia przeze mnie zazdrość, tylko widzę co robi, kiedy do niego wraca. W ostatnim miesiącu z nim, zażyła więcej narkotyków niż przez cały ostatni cholerny rok. W tej sprawie tez reagujesz równie zdecydowanie?
Jego głos pozostał spokojny, ale każde słowo było wyraźne, jakby wbijał je w przestrzeń między nimi, żeby upewnić się, że nie uciekną jej z pamięci. Oparł łokieć o stolik i nachylił się nieznacznie w jej stronę, obniżając głos, jakby chciał, żeby te słowa brzmiały mniej jak obrona, a bardziej jak uspokojenie.
— I naprawdę nie musisz się o mnie martwić. — Kącik ust drgnął mu lekko, tym razem z nutą autentycznego, choć krótkiego uśmiechu. — Mam spore doświadczenie w ponoszeniu konsekwencji za swoje decyzje. I wbrew pozorom, całkiem nieźle mi to wychodzi.
Słysząc kolejne słowa, James parsknął krótko, tym razem bardziej z niedowierzaniem niż z rozbawienia.
— Żałosne? — powtórzył, przekrzywiając lekko głowę. — Julia… musisz mieć naprawdę smutne życie, skoro w tym akurat potrafisz dostrzec coś żałosnego. — W jego tonie nie było jadu, ale była wyraźna nutka ironii, której nie próbował maskować. — Nie każda historia musi się kończyć czymś więcej niż… — urwał na moment, jakby dopiero wtedy dotarło do niego, że poszedł za daleko w stronę, której pewnie nie planował.
Zamiast się wycofać, wzruszył ramionami z takim rodzajem spokoju, który mówił, że raczej nie zamierza już rewidować swojego zdania.
— Uprzedzę cię… — zaczął spokojnie, a w jego głosie pojawiła się ta charakterystyczna nuta ostrzeżenia. — …pewnie zaraz powiem coś, co złamie twoje korporacyjne standardy rozmowy, ale i tak to powiem.
— Nie każda historia musi się kończyć czymś więcej niż seks — dokończył w końcu. — Czasami szczęśliwe zakończenie jest wtedy, kiedy wszyscy rozchodzą się w swoje strony. I wiesz co? To też jest w porządku. Bo nie każda relacja musi mieć wielki finał.
James pochylił się lekko nad stolikiem, jakby miał zamiar powiedzieć coś, co nie powinno paść w takiej rozmowie.
OdpowiedzUsuń— Ja nie szukam żony, Julie — powiedział spokojnie, ale pewnie. — I nie mam ambicji, żeby Sloane usidlić. Zresztą… oboje wiemy, że to byłoby niemożliwe.
Uniósł lekko kącik ust, bez cienia wstydu w spojrzeniu. — A jeśli Sloane ma czegoś w życiu żałować, to uwierz mi… znajdzie kilka gorszych decyzji niż to, że spała ze mną. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę tylko ostatni miesiąc.
James spojrzał jej prosto w oczy, a w jego tonie pojawiła się twardsza nuta.
— I proszę cię, Julie… nie traktuj mnie jak biednego, zafascynowanego Sloane nastolatka, któremu poprzewracało się w głowie, bo ktoś dał mu trochę uwagi. — W jego spojrzeniu było więcej stanowczości niż zaczepności. — Wiem, co robię. Wiem, z kim. I biorę za to pełną odpowiedzialność.
Odstawił filiżankę, opierając się znów wygodnie o oparcie krzesła. Nie spuszczał z niej wzroku, ale też nie wyglądał na kogoś, kto zamierza się dalej spierać. Raczej na faceta, który powiedział wszystko, co chciał, i teraz daje drugiej stronie przestrzeń, żeby to
JH
Milczał przez moment, jakby ważył każde słowo, które miało za chwilę paść. Stał oparty ramieniem o framugę drzwi garderoby, obserwując ją z tym swoim nieprzeniknionym spojrzeniem.
OdpowiedzUsuń— To nie jest gra, Sloane. — Jego głos był niski, spokojny, ale podszyty twardą nutą, która nie pozwalała pomylić go z przeprosinami. — Gry są dla dzieci. To jest życie. Moje życie.
Zrobił krok w jej stronę, powoli, tak jak drapieżnik zbliża się do zwierzyny, ale w jego ruchach nie było wrogości, raczej coś, co miało przekonać ją, że jest po właściwej stronie.
— Sloane… — pokręcił głową, a jego głos był miękki, choć pod spodem pulsowała irytacja. — Myślisz, że to wszystko jest dla mnie? Na jedną noc, na jedną imprezę?
Zaire zmrużył lekko oczy, uśmiechając się krótko i gorzko, jakby właśnie usłyszał coś, co go rozbawiło, ale wcale nie w zabawny sposób.
— To jest dla chłopaków. Wiem, ile biorą, wiem, kiedy będą potrzebować. Tak jest łatwiej, tak jest bezpieczniej. Nie jeździmy po to codziennie jak po chleb.
Uniósł brew, jakby to była oczywista oczywistość.
— I nie udawaj, że nie rozumiesz. Przecież sama wiesz, jak to wygląda. Widzisz to na imprezach. Widzisz, ile schodzi.
Wsunął ręce do kieszeni, jego ton złagodniał, ale spojrzenie pozostało uważne, jakby badał, czy w jej oczach pojawi się choćby cień zrozumienia.
Zaire przesunął się bliżej, powoli, tak żeby musiała unieść na niego wzrok. Nie było w jego ruchach gwałtowności, ale było w nich coś stanowczego, co nie pozwalało jej uciec.
Uśmiechnął się krzywo, ale w tym uśmiechu nie było już ani grama rozbawienia, raczej gorycz.
— Pytasz, dlaczego mnie przy tobie nie było? — mruknął, a jego spojrzenie na moment uciekło w bok, jakby próbował się powstrzymać przed ostrzejszym tonem.
— Może dlatego, że zrzucałaś każdy mój telefon. Ignorowałaś wszystkie wiadomości. Kiedy stałem pod twoimi drzwiami, nawet ich nie otworzyłaś. A jak już otworzyłaś, to tylko po to, żeby mi powiedzieć, żebym spierdalał. Nawet wczoraj, musiałem się nieźle nakombinować, żeby w ogóle do ciebie dotrzeć.
Zrobił krok bliżej, patrząc jej prosto w oczy.
— Więc nie pytaj, czemu mnie nie było, kiedy sama robiłaś wszystko, żebym cie nie znalazł.
Zaire westchnął ciężko, jakby samo pytanie o to ile razu użył broni ciążyło mu bardziej niż broń w szufladzie. Przeciągnął spojrzeniem po jej twarzy, a potem przewrócił oczami w geście, który równie dobrze mógł być irytacją, jak i próbą zachowania spokoju.
— Widzę, że to będzie dłuższa rozmowa… — mruknął, po czym bez ostrzeżenia ujął jej dłoń.
Jego chwyt był pewny, ale nie brutalny. Wystarczająco mocny, by nie dać jej szansy się wycofać, i wystarczająco spokojny, by nie wyglądało to jak wymuszenie. Pociągnął ją lekko do siebie, a potem wyprowadził z garderoby, zamykając drzwi za sobą.
— Chodź. Nie będziemy o tym gadać między kurtkami i pudłami po butach.
Westchnął, a potem znów spojrzał na nią.
— I przestań patrzeć na mnie tak, jakbyś się bała, że coś ci zaraz zrobię. To nie jest żaden gangsterski film, a ty nie stałaś się żadnym moim „celem” bo zobaczyłaś w szufladzie paczkę dragów i spluwę, na litość boską — pokręcił głową z westchnieniem.
— Nie wiem, chcesz zadzwonić po tego swojego ochroniarza, żeby cię doglądał? Nie wiem, jeśli to sprawi, że mnie wysłuchasz, to śmiało. — Pokręcił głową wychodząc z sypialni, a potem odwrócił się w jej stronę.
— No chodź, wszystkiego się dowiesz i odpowiem na każde twoje pytanie. Koniec tajemnic. — Podniósł do góry ręce, podkreślając to, co powiedział, gestem kapitulacji.
— I nikogo z niej nie zastrzeliłem, ani nie postrzeliłem. W ogóle nie musiałem jej używać. Czasem sam widok robi swoje, co zresztą możesz ocenić na swoim przykładzie.
Zaire
James przetarł dłonią kark, jakby próbował rozmasować napięcie, które zbierało się tam od początku tej rozmowy.
OdpowiedzUsuń— No dobrze… skoro nie chcesz ze mną kończyć współpracy — spojrzał na nią uważnie, lekko mrużąc oczy — to czego właściwie ode mnie na tym etapie oczekujesz? — odezwał się cicho, ale stanowczo. — Powiedz wprost, Julie. Jak według ciebie wygląda rozwiązanie idealne? — dodał, akcentując te dwa słowa, bo wiedział, że Julie zazwyczaj miała w głowie taki scenariusz, nawet jeśli go nie mówiła na głos.
Odchylił się w krześle, opierając łokieć o podłokietnik. Nie brzmiał ani defensywnie, ani z pretensją. Raczej jak ktoś, kto chce wreszcie ustalić jasne zasady gry, bez niedomówień, bez kolejnych ostrzeżeń między wierszami.
— Mam to zakończyć tu i teraz? Odciąć się od niej? Zachowywać się tak, jakby nic nigdy nie zaszło? — spojrzał jej prosto w oczy. — Co mam zrobić, żeby, jak to mówisz, nie narobić szkód?
Oparł się z powrotem, ale wzrok wciąż miał skupiony na niej, jakby odpowiedź była dla niego ważniejsza niż wszystkie wcześniejsze argumenty, które tu padły.
Przesunął kciukiem po rancie kubka, jakby odmierzał czas do jej odpowiedzi.
— I wytłumacz mi, dlaczego sądzisz, że to się na niej odbije… skoro sama twierdzisz, że ja dla niej jestem tylko rozrywką? — dodał spokojnie, ale w jego głosie było coś, co sugerowało, że naprawdę chciał to zrozumieć, a nie tylko wytknąć jej sprzeczność.
James przez chwilę milczał, obracając filiżankę w dłoniach, jakby rozważał każde słowo, które zamierza wypowiedzieć.
— To może powinniście się postarać trochę bardziej — powiedział spokojnie, ale bez uszczypliwości. Oparł łokcie o blat stolika i nachylił się lekko w jej stronę.
— Dopóki on będzie w pobliżu, ona zawsze będzie miała do niego drogę powrotną. I to nieważne, czy chodzi o tydzień po powrocie, czy pół roku. Chyba nikt z nas nie chce powtórki z Vegas. I nie tylko.
Przesunął dłonią po karku, jakby próbował z siebie strząsnąć narastające napięcie.
— Jeśli naprawdę chcecie ją chronić, to odetnijcie jej ten kontakt. Bo to wszystko… to jest równia pochyła
James skinął lekko głową, jakby dopiero teraz pozwolił sobie dokończyć myśl.
— Droga prosto na odwyk, jeśli nie gorzej.
Przesunął palcami po porcelanie filiżanki, nie spuszczając z Julie wzroku.
— Możecie się zasłaniać kontraktami i całym tym biznesowym burdelem, ale na końcu to ona będzie płacić za to najwyższą cenę. A potem wszyscy będą pytać, dlaczego nikt nie zrobił nic wcześniej.
James odchylił się lekko na krześle, opierając łokieć o poręcz, a drugą dłonią obracając niedopitą filiżankę kawy.
— Okej, żałosne, dobrze, niech będzie — rzucił spokojnie, bez śladu zdenerwowania, a potem uniósł wzrok na Julie. — Ale jeśli ktoś nie wpadnie bez pukania do pokoju… — urwał na moment, patrząc na nią znacząco, jakby chciał, żeby sama dokończyła myśl. — …to raczej nie ma możliwości, żeby sprawa wyszła na jaw.
Nie spuszczając z niej wzroku, dopił kawę, jakby temat był dla niego oczywisty. — Reszta jest pod kontrolą.
W jego spojrzeniu było coś chłodnego, ale nie wrogiego; raczej mieszanina dystansu i lekkiego rozbawienia. Wiedział, że Julie ocenia go według swoich kryteriów, dopasowując go do obrazu, który sama sobie ułożyła w głowie. Nie znała go na tyle, żeby wiedzieć, że w jego życiu również nie było miejsca na coś stałego. Nie szukał happy endu, nie planował przyszłości w duecie. Tak jak Sloane, żył chwilą, tylko robił to w znacznie cichszy, bardziej kontrolowany sposób. I może właśnie dlatego jej założenia bawiły go bardziej, niż irytowały. Julie patrzyła na tę sytuację tak, jakby co najmniej się Sloane oświadczył. Tymczasem on sam nawet przez chwilę nie myślał o tym w takich kategoriach. W jego głowie to nie była opowieść o „na zawsze”, a raczej fragment, epizod, który miał swój początek i którego koniec był równie oczywisty.
Nie widział w tym niczego, co wymagałoby moralnej oceny czy etykietki „żałosne”.
James odchylił się w krześle, odstawiając pustą filiżankę na spodek z cichym stuknięciem. Wzrok miał spokojny, ale wyraźnie dawał do zrozumienia, że dalsze przeciąganie tej wymiany zdań nie ma sensu.
OdpowiedzUsuń— W porządku, Julie — powiedział po chwili ciszy. — Usłyszałem, co chciałaś powiedzieć.
Jeśli będziesz miała do mnie jeszcze jakieś uwagi, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Ale na dzisiaj… to wystarczy.
Nie było w tym ani złości, ani kpin. Po prostu zamknął temat, bo wiedział, że każde kolejne zdanie będzie kręceniem się w kółko.
W pewnym sensie przerażało go to, jak wiele osób próbowało mieć wpływ na jej życie i nią sterować, każdy z własnym planem, kalkulacją, interesem. Dla większości była po prostu marką do utrzymania w ruchu, produktem, który musi wyglądać i zachowywać się w określony sposób. A przy tym wszystkim nikt tak naprawdę nie przyglądał się jej uważniej, nie zastanawiał się, co siedzi w jej głowie i ile kosztuje ją utrzymanie tej fasady.
JH (weź ją bo mnie zestresowała hehe)
Przez moment wyglądał, jakby miał ochotę coś rzucić ostrego, ale zamiast tego wziął głębszy oddech i przysunął się bliżej, pochylając się na tyle, by mówić niższym, bardziej miękkim tonem.
OdpowiedzUsuń— Wiem, że miałaś swoje powody — powiedział niżej, ale w jego głosie brzmiała surowa nuta. — Tylko, Sloane… to trochę nie fair, że zarzucasz mi, że się tobą nie interesowałem, kiedy w rzeczywistości nie dawałem ci spokoju. Dzwoniłem, pisałem, stałem pod twoimi drzwiami jak głupi.
Przechylił głowę, patrząc jej prosto w oczy, jakby chciał, żeby poczuła ciężar tych słów.…
Podniósł brew, jakby czekał, aż zaprzeczy, choć oboje wiedzieli, że to była prawda.
— Widzisz, Sloane… problem jest taki, że ty cały czas zakładasz, że ja nic nie rozumiem. Że cię nie słucham, że mam to gdzieś. A ja… — urwał na sekundę, jakby musiał się ugryźć w język, żeby nie powiedzieć czegoś za dużo — ja zapamiętałem każde twoje słowo z wczoraj. Nawet te, które miały mnie zranić. I nadal tutaj jestem i chcę to naprawić, albo chociaż spróbować to naprawić. Bo jeśli mówisz mi, że „nie wiesz” to jest dla mnie cień szansy, to nie to samo co „idź w cholerę i nigdy się już ze mną nie kontaktuj”, prawda?
Uniósł brew, ale nie w arogancki sposób, tylko z tym chłodnym spokojem, który mówił, że myśli nad kolejnym zdaniem.
Zmrużył lekko oczy, wpatrując się w nią tak intensywnie, że Sloane mogła mieć wrażenie, jakby próbował dostać się głębiej niż tylko do jej spojrzenia.
— Powiedz mi coś… — odezwał się ciszej, ale w jego głosie czuć było napięcie. — Było ci ze mną dobrze? Chociaż przez moment… przez jakiś czas? Nie mówię tu o seksie ani o ćpaniu.
Nie zadał tego pytania, bo chciał usłyszeć komplement. W jego tonie było coś niemal błagalnego, jakby od tej odpowiedzi zależało, czy cokolwiek z tego, co ich łączyło, było prawdziwe. Nie odwracał wzroku. Trzymał ją w tym pytaniu, jakby w ten sposób mógł przykuć ją do miejsca i zmusić, by sięgnęła po wspomnienia, które chciała zakopać.
Zaire spuścił na moment wzrok, jakby coś w nim pękło.
— Wiem, że w Vegas… — wypuścił powietrze powoli, przeciągając pauzę — dużo się kłóciliśmy. Głównie z mojej winy. I jest mi za to wstyd. — Przejechał dłonią po karku, jakby chciał się rozładować, ale napięcie tylko rosło. — Żałuję tego, Sloane. Wszystkiego, co wtedy spieprzyłem, co powiedziałem w złości.
Podniósł na nią spojrzenie, tym razem już mniej twarde, a bardziej zmęczone.
Zaire przetarł dłonią twarz, jakby zbierał się w sobie, żeby to w ogóle powiedzieć.
— Ci ludzie… — zaczął cicho, prawie jakby mówił to do siebie. Przeniósł spojrzenie na Sloane, w którym było więcej szczerości niż zwykle.
— Sam bym chciał się z tego wyplątać. Uwolnić. Ale nie wiem jak, Sloane. To nie jest tak, że po prostu przestajesz odbierać telefony i oni znikają. Tu nie ma wyjścia bez ceny. A ja… — zawahał się, po czym wzruszył lekko ramionami. — Ja jeszcze nie znalazłem sposobu, żeby tę cenę zapłacić. I tak, to jest moja wina, bo byłem nieodpowiedzialny, bo ufałem niewłaściwym osobom, nie przewidziałem konsekwencji.
Podszedł krok bliżej, jakby chciał, żeby naprawdę zrozumiała, że mówi poważnie.
— Gdybym wiedział, jak się z tego wyrwać, już by mnie tam nie było.
Jego głos zrobił się niższy, cięższy, jakby ważył każde słowo, zanim je wypowiedział. — Powiedz mi jedno… Ty naprawdę chcesz wiedzieć prawdę? Całą?