Sophia Antonette Moreira ——— 22 latka; urodzona 21 marca 2003 roku w Nowym Jorku ● Natomiast od drugiego roku życia do dziewiątego mieszkała w São Paulo w Brazylii skąd pochodziła jej mama ● Studentka drugiego roku architektury krajobrazu na Columbia University ● Co roku wolontariuszka w sanktuarium dla zwierząt na Kostaryce ● Córka przedwcześnie zmarłej biolożki i CEO sieci hoteli Veritas Grand Hotels, który uczucia okazuje kolejnymi przelewami, bo inaczej już nie potrafi ● Podłużna blizna ciągnąca się od nadgarstka po łokieć na prawym przedramieniu ● Penthouse przy 111 West 57th Street dzielony z ojcem, macochą, przyrodnią i przybraną siostrą, z którymi ma napięte relacje ● Podwładna Chestera, który ze wszystkich domowników polubił tylko Soph i uroczej Daisy ● Powiązania
Bo wypadek to dziwna rzecz. Nigdy jej nie ma, dopóki się nie wydarzy.
Sophia
Moreira nie jest postacią znaną, choć zdawać by się mogło, że mając popularnego
ojca będzie próbowała wybić się na jego plecach. Nic jednak bardziej mylnego,
bo wcale się nie wychyla i nie korzysta, zbyt często, z popularności ojca. Na
próżno więc szukać jej kont w mediach społecznościowych, bo i tak się ich nie
znajdzie. W przeciwieństwie do swoich sióstr nie jest głodna rozgłosu i
uwagi. W zupełności wystarcza jej bliskie grono przyjaciół, na których wie, że
może polegać i że nie kręcą się przy niej ze względu na majątek, który w
przyszłości odziedziczy. Żyje po cichu, ale nie odmawia sobie luksusów, które
zapewnia jej każdego dnia ojciec. Zamiast wydawać tysiące na nowe ubrania woli
wybrać się w długą podróż, bo poznanie nowych kultur, smaków, ludzi i miejsc nasyci
ją bardziej niż droga sukienka, którą pewnie i tak zapomniałaby włożyć.
Przyszła
na świat w prywatnej klinice na Manhattanie, ale swoje serce zostawiła w
Brazylii w miejscu, gdzie urodziła się i wychowała jej mama. Przy każdej
wizycie odzyskuje małe kawałeczki, lecz te znikają w chwili, w której znajdzie
się na pokładzie samolotu, który z powrotem zabiera ją do Nowego Jorku. Większość
swojego czasu spędza z rodziną od strony mamy w jej rodzinnym kraju lub włócząc
się po świecie, o ile ma czas wolny od zajęć. Apartament na Manhattanie już od dawna
nie ma w sobie rodzinnej atmosfery. Jeszcze parę lat temu przestrzeń wypełniona
była miłością, wzajemnym oddaniem. Dziś, pomimo że mieszkanie jest zapełnione
ludźmi jest w nim ponuro, chłodno i nieprzyjemnie.
Trzyma
się raczej na uboczu i nie zwraca na siebie uwagi. Dalej nie przyzwyczaiła się
do nowej, a w zasadzie obcej codzienności. Nie mówi głośno, że przeszkadza jej
nowa żona ojca i jej córki. Ani o tym, że tęskni za ojcem, który od dnia
wypadku zmienił się nie do poznania, a śladu po tym ciepłym i czułym człowieku
już nie ma.
Sophia żyje po swojemu i stara się nie wchodzić macosze i jej córkom w drogę. Wychodzi wcześnie rano z apartamentu, ale nie wsiada do samochodu z prywatnym kierowcą tylko biegnie na metro. Zawsze wstąpi po ulubionego bajgla i kawę na mleku owsianym z syropem waniliowym. W ciągu dnia pilnie się uczy, a czasami tylko udaje, że zwraca uwagę na to, co dzieje się na wykładach. Zbyt często marzy o niemożliwych rzeczach, a jeszcze częściej marzy o ucieczce z Nowego Jorku. Najbardziej na świecie chciałaby cofnąć czas i nie dopuścić do wypadku, który rozbił jej rodzinę. Wie, że to jest niemożliwe, więc ze smutnym uśmiechem pociera obrączkę mamy, którą nosi na środkowym palcu lewej dłoni i wraca do rzeczywistości. Tej nieco smutnej i szarej, ale mimo to i tak stara się z niej wyciągnąć to, co najlepsze.
[OMG *.*]
OdpowiedzUsuńNico nie odezwał się tamtej nocy. Nie napisał ani nie zadzwonił, jakby rozpłynął się w powietrzu. Nie było go też następnego dnia. Zaszył się gdzieś przed światem, nie pojawił się ani w domu, ani ze znajomymi - nie z tymi, których znała. Jakby go nie było.
Alex próbowała skupić się na czymś innym, ale nie mogła znaleźć sobie miejsca. Przechadzała się po mieszkaniu, odpalała serial tylko po to, by po kilku minutach go wyłączyć, sięgała po telefon, ale zaraz go odkładała. Wiedziała, że to on zawinił. Że to on był wobec niej nie w porządku. A jednak… jakoś potrafił obrócić wszystko w taki sposób, że to ona czuła się winna. Czuła się źle.
Mimo tego, co powiedziała poprzedniego wieczoru, mimo swojego gniewu i rozgoryczenia, wciąż w niej tkwiło to dziwne, uporczywe poczucie, że może przesadziła. Że mogła inaczej. Że może… powinna była z nim porozmawiać, zamiast od razu mieć do niego pretensje.
A on się nie odzywał. I to bolało bardziej niż wszystko inne.
Nico zaszył się u swojego kumpla, odcinając się od świata, który nagle stał się dla niego za ciasny. Nie miał ochoty na rozmowy, na tłumaczenia, na rozkładanie wszystkiego na czynniki pierwsze. Zamiast tego imprezował do rana, jakby był nastolatkiem, który właśnie pierwszy raz wyrwał się spod kontroli rodziców. Alkohol lał się strumieniami, muzyka dudniła w głośnikach, a on śmiał się i rzucał głupie teksty, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Jakby nie rozwalał właśnie na własne życzenie wszystkiego, co w jego życiu było wartościowe – poza boksem.
To był jedyny punkt, do którego zawsze mógł wrócić. Ring nie zadawał pytań, nie wymagał wyjaśnień. Był tam, gdzie go zostawił – czekał, aż wróci, aż ponownie założy rękawice i skupi się tylko na tym, co przed nim. Ale dzisiaj nie był jeszcze gotowy. Jeszcze chwilę chciał udawać, że wszystko jest w porządku. Że nie było żadnej awantury, żadnych spojrzeń przepełnionych zawodem, żadnych słów, które jeszcze przez długi czas będą dźwięczeć mu w głowie.
Prawda była jednak taka, że w życiu prywatnym od dawna pozwalał się nieść na fali. Nigdy nie przejmował sterów, nigdy nie podejmował decyzji do końca świadomie. Najpierw pozwolił Alex, by się do niego zbliżyła, choć nie miał wobec niej żadnych poważnych zamiarów. Wiedział, że mu się podobała, wiedział, że była dobra, oddana, ale nigdy nie zastanowił się, czy to wystarczy. Czy to powinno wystarczyć. Pozwalał jej o siebie walczyć, pozwalał jej się starać, ale sam nigdy nie zrobił nic, by hej pokazać, ze jest tego wart. Jakby sam fakt, że jest „tym” Nico Millerem miał wystarczyć.
Potem, kiedy Fabian zapytał go wprost, czy są razem, Nico potwierdził. Nie dlatego, że to była jego decyzja, ale dlatego, że łatwiej było się zgodzić niż wchodzić w niewygodne rozmowy. Bo tak było prościej – zaakceptować to, co już się wydarzyło, zamiast się temu sprzeciwiać. Był z Alex, bo tak wyszło. Bo życie go do tego doprowadziło, a on nigdy nie był kimś, kto analizował swoje uczucia.
Podobnie było tego wieczoru. Kiedy Selena próbowała go umoralniać, poczuł się przyparty do muru. Nie chciał słuchać jej oskarżeń, nie chciał się przed nikim tłumaczyć, nie chciał myśleć o tym, czy może miała rację. Po prostu przyjął najbardziej oczywistą strategię – odciął się. Był oschły wobec Sophii nie dlatego, że nagle przejrzał na oczy, ale dlatego, że w tamtym momencie nie miał innego wyboru. Nie mógł sobie pozwolić na więcej, tak to sobie tłumaczył.
Ale tak było zawsze. Zawsze znajdował sposób, by to nie on był winny. Winna była Alex, bo za bardzo go kontrolowała. Winna była Sophia, bo wyobrażała sobie zbyt wiele. Winna była Selena, bo wtrącała się w sprawy, które jej nie dotyczyły. Winny byl Fabian, bo byl bystry i widział więcej niż powinien. Ale nigdy on. Nigdy Nico.
Dlatego nie odezwał się do Alex. Nie miał jej nic do powiedzenia, a może raczej – nie chciał nic mówić, bo każda rozmowa tylko bardziej przypominałaby mu o tym, jak bardzo wszystko się skomplikowało. Nie szukał też kontaktu z Sophią. Nie miał pojęcia, co miałby jej powiedzieć. Przepraszać? Za co? Za to, że pozwolił jej być częścią jego życia, a potem po prostu ją odciął? A może za to, że od samego początku ta znajomość nie miała prawa się udać?
UsuńPrzez cały dzień nie sprawdzał telefonu, nie odpisywał na wiadomości, nie chciał wiedzieć, co dzieje się poza czterema ścianami mieszkania kumpla. Udawał, że nic go to nie obchodzi. Że nie myśli o Alex i o tym, czy czeka na jego ruch. Że nie zastanawia się, co czuje Sophia i czy w ogóle jeszcze cokolwiek czuje.
Dlatego zdziwił się, kiedy wieczorem, po całym dniu unikania świata, zobaczył ją pod salą treningową. Stała tam, jakby się wahała, czy wejść do środka. Nie wyglądała na pewną siebie, na kogoś, kto przyszedł tu po odpowiedzi. Wręcz przeciwnie – miała w sobie coś niepewnego, jakby przyszła tam sama nie do końca wiedząc dlaczego.
Nico zmarszczył brwi, zatrzymując się na moment przed wejściem. Nie spodziewał się jej tutaj. Nie wiedział, czego chce i czy w ogóle powinien do niej podejść. Ale zanim zdążył podjąć jakąkolwiek decyzję, Sophia podniosła wzrok i ich spojrzenia się spotkały.
Nico
Przez cały dzień Nico żył w swoim świecie. Emocjonalnie zdystansował się do wszystkiego, co się wydarzyło, tak jakby cała ta noc była jedynie złym snem, który przeminął wraz ze wschodem słońca. Nie było wyrzutów sumienia, nie było roztrząsania tego, co poszło nie tak. Po prostu szedł przed siebie, koncentrując się na wszystkim, co nie wymagało od niego refleksji.
OdpowiedzUsuńNie odezwał się do Alex. Nie dlatego, że nie miał jej nic do powiedzenia, ale dlatego, że wiedział, jak to na nią zadziała. To była gra, w której on trzymał wszystkie karty — wystarczyło, że milczał, a ona sama zaczynała się zastanawiać, czy to może ona coś zrobiła nie tak.
Internet w międzyczasie zdążył oszaleć. Video, które pojawiło się w sieci, nie pokazywało momentu, w którym tańczył z Sophią, ani chwili, w której dostał cios od Fabiana. Ktoś wyciągnął telefon dopiero później, więc nagranie uchwyciło tylko część ich wymiany zdań. Wystarczyło.
Komentarze pojawiały się lawinowo. Ktoś wprost pytał, co Sophia zrobiła Fabianowi, że ten wpadł w taki szał. Ktoś inny pisał, że Nico ewidentnie sprowokował sytuację. Byli też tacy, którzy wcale nie byli zdziwieni, że to właśnie on wplątał się w kolejną aferę.
Dla ludzi w internecie to była tylko sensacja, ale dla niego? Nico nie czuł nic. Nie czytał komentarzy, nie zastanawiał się, jakie konsekwencje będzie to miało dla niego lub dla innych. Po prostu istniał w tej swojej bańce, w której wszystko dało się przeczekać.
Wieczorem Evan wysłał mu wiadomość. Zapraszał go na kolejną imprezę, tym razem do klubu. “Będzie dobra ekipa, ogarnąłem lożę. Rozerwiesz sie trochę.”
Nico był skłonny przystać na propozycję. Właściwie, czemu nie? Cały dzień trzymał się na dystans od wszystkiego i wszystkich, więc dlaczego miałby to teraz zmieniać? Plan był prosty – zajść do domu, wykąpać się, przebrać i znów odpłynąć. Zgubić się w muzyce, alkoholu i towarzystwie przypadkowych ludzi, którzy nie zadawali pytań, nie mieli pretensji, nie oczekiwali żadnych wyjaśnień.
Mógłby to zrobić. Mógłby udawać, że nic się nie wydarzyło, że to tylko kolejna noc w jego życiu. Ale potem zobaczył ją. Sophii nie powinno tu być. A jednak stała kilka metrów dalej, patrząc na niego tym samym spojrzeniem, które znał aż za dobrze.
Nico przez chwilę tylko na nią patrzył, jakby zastanawiał się, czego może od niego chcieć. Potem skinął głową.
— Tak, mam — odpowiedział krótko. Ruszył w stronę swojego auta gestem zachęcając ją, by poszła za nim. Otworzył bagażnik i bez pośpiechu wrzucił do środka torbę treningową. Przez chwilę wydawało się, jakby zamierzał sięgnąć po coś jeszcze, ale zamiast tego po prostu opuścił klapę bagażnika i ściągnął kaptur z głowy.
Spojrzał na nią.
Nie było w tym spojrzeniu ani irytacji, ani niecierpliwości, ale też nie było żadnej czułości. Po prostu patrzył. Czekał. Jakby był przygotowany na kolejny atak. Gotowy do obrony.
Nico
Patrząc na nią, zastanawiał się, co nią kieruje. Dlaczego po tym wszystkim, co zrobił, co powiedział, nadal chce z nim rozmawiać? Czemu nie odpuściła? On na jej miejscu pewnie już dawno by to zrobił.
OdpowiedzUsuńA jednak stała przed nim, wytrwała jak zawsze. Nie było jej tu łatwo, widział to w drobnych gestach – w napiętych ramionach, w tym, jak unikała jego wzroku, jak zbyt mocno zaciskała palce na pasku torebki. W pewnym momencie zrobiło mu się nawet przez to trochę głupio. Nie do końca wiedział, czemu. Może dlatego, że mimo wszystko nie zasługiwał na to, żeby jeszcze mu się tłumaczyła. Może dlatego, że wciąż tu była, choć miał wrażenie, że po tylu błędach nie zostało już nic, co mogłoby ich łączyć.
Poniekąd spodziewał się tego, co powiedziała. Fabian wspomniał o jego wyroku podczas bójki – to oznaczało, że grzebał w jego przeszłości, że szukał czegoś, czym mógłby go zdyskredytować w jej oczach. I najwyraźniej znalazł. Nie zdziwiło go, że to utkwiło jej w pamięci. Było niemal pewne, że po tamtej nocy nie mogła wyrzucić tego z głowy, choć on sam zrobiłby wszystko, żeby do tego nie wracać. Nie wiedział jednak, skąd znała szczegóły sprawy. Kto jej powiedział? Fabian? A może… Alex? Jeśli to Alex, oznaczałoby to, że rozmawiały o nim.
Zmarszczył lekko brwi, próbując rozszyfrować jej spojrzenie. Nie wyglądała na kogoś, kto przyszedł tu po kłamstwa. I to go trochę niepokoiło.
W tym samym momencie drzwi sali treningowej otworzyły się ze skrzypnięciem i na zewnątrz wyszedł jeden z zawodników.
— Na razie, Nico — rzucił, poprawiając torbę na ramieniu.
— Do jutra — odpowiedział Nico odruchowo, odprowadzając go wzrokiem.
To nie było miejsce na spokojną rozmowę. Tutaj zawsze ktoś kręcił się w pobliżu, ktoś mógł usłyszeć, mógł się przysłuchiwać. A on nie lubił, gdy jego prywatne sprawy wychodziły poza wąski krąg osób, które i tak wiedziały za dużo.
Spojrzał na Sophię i skinął głową w stronę auta.
Otworzył drzwi od strony pasażera i odsunął się na bok, czekając, aż wsiądzie. Gdy tylko usiadła, obszedł maskę i sam zajął miejsce za kierownicą.
Sięgnął ręką do panelu, mając zamiar od razu odpalić silnik, ale zanim to zrobił, zatrzymał się na moment. Opuścił dłoń i spojrzał na nią uważnie. Chciał zapytać, skąd wie. Jakim cudem zna szczegóły czegoś, o czym prawie z nikim nie rozmawiał. Ale to chyba nie było teraz najważniejsze.
Zacisnął palce na kierownicy i odchylił głowę do tyłu, przez chwilę wpatrując się w sufit samochód, jakby zastanawiał się nad jej słowami.
Westchnął cicho i w końcu przeniósł na nią wzrok.
— Było, minęło — powiedział krótko, wzruszając ramionami. — Nie zamierzam tego rozgrzebywać, a ty nie powinnaś sobie tym zawracać głowy.
W jego głosie nie było żalu ani pretensji, tylko dziwny spokój, który wcale nie uspokajał. Jakby faktycznie było mu już wszystko jedno.
— I nie masz się czym obwiniać, Sophia. To nie twoja wina — dodał, choć wiedział, że niewiele to zmieni. Że pewnie i tak będzie się z tym gryzła.
Przetarł dłonią twarz, jakby chciał odegnać zmęczenie. Nie zamierzał jej w to mieszać. Przeszłość była już przeszłością. Co mu da jej zeznanie teraz? Niczego to nie cofnie.
Nico oparł głowę o zagłówek i przez chwilę milczał. Była w tym cisza, która mogła znaczyć wszystko. A może po prostu nie wiedział, jak dobrać słowa, żeby to brzmiało sensownie.
Jego palce zacisnęły się na kierownicy, choć nie odpalił silnika. Czuł, jak coś w nim narasta, to samo znajome napięcie, które pojawiało się zawsze, gdy wracał myślami do tej nocy.
— Jeśli ktoś tu zawinił, to ja — powiedział w końcu, choć jego głos był dziwnie pusty. — Nie potrafiłem pohamować swojej złości.
Spojrzał na nią i pierwszy raz od dłuższego czasu było w jego oczach coś więcej niż obojętność. — Kiedy wszedłem do tego cholernego pokoju i zobaczyłem, jak leżysz tam, ledwie przytomna, jak już rozpiął koszulę…
Przerwał, bo poczuł, że jeśli będzie mówił dalej, to się zagotuje. Jego ciało napięło się od samego wspomnienia tamtego momentu, tej wściekłości, która uderzyła w niego tak nagle i mocno, że nie potrafił jej zatrzymać.
— Nie myślałem. Nie kalkulowałem, co się stanie. Po prostu go dopadłem. Próbował się zasłaniać, ale był naćpany i ledwo kontaktował. W tamtym momencie chciałem, żeby już nigdy nie dotknął żadnej dziewczyny.
UsuńWzruszył ramionami, jakby nie miało to dla niego większego znaczenia. — Nie żałuję, że go uderzyłem. Gdybym mógł cofnąć się w czasie, zrobiłbym dokładnie to samo.
Nie dodał, że może tylko bardziej by się postarał, żeby nie było żadnych świadków. Ale to była myśl, która lepiej, żeby nie została wypowiedziana na głos.
Nico oparł się o zagłówek i westchnął cicho, jakby tamta noc wróciła do niego aż nazbyt wyraźnie. Nie patrzył na Sophię, wpatrywał się gdzieś przed siebie, jakby próbował z dystansu spojrzeć na to, co się wydarzyło.
— Nie przejmuj się tym, Soph — powiedział, a w jego głosie pobrzmiewała dziwna lekkość, jakby temat nie miał już dla niego większego znaczenia. Rok w zawieszeniu na dwa lata. Plus zadośćuczynienie, które musiał wypłacić Chase’owi, bo ten odgrywał ofiarę doskonale. Cała sprawa była jak pieprzony paradoks – to on bronił Sophii, a to jego ukarali. Chase miał znajomości, wpływowego ojca i pieniądze, żeby wybronić się z każdej sytuacji. Wyszło na to, że to Nico był agresorem. Nico z kolei nie zamierzał prosić o pomoc swojego ojca. Był na to zbyt dumny. Nie zamierzał też wciągać w to Soph.
To była zamknięta sprawa, której nie zamierzał otwierać na nowo. Nie było sensu.
Spojrzał na Sophię i uniósł lekko brew.
— Nie zawracaj sobie tym głowy.
Nico
Nico westchnął, odchylając głowę do tyłu i przez chwilę wpatrywał się w sufit samochodu. Było w tym westchnieniu coś ciężkiego, jakby ta rozmowa nie tylko go przytłaczała, ale też wyciągała na wierzch rzeczy, które zepchnął gdzieś głęboko, by się nad nimi nie zastanawiać.
OdpowiedzUsuń— Fabian niepotrzebnie w tym grzebał — powiedział w końcu, a w jego głosie pobrzmiewała irytacja, choć nie był pewien, czy kierował ją bardziej do Fabiana, czy do siebie. — Niepotrzebnie to wyciągał i mówił o tym.
Przejechał dłonią po twarzy i spojrzał na Sophię. Zbyt długo żył w przekonaniu, że ta sprawa została zakopana. Nie tyle zapomniana, co po prostu odsunięta na dalszy plan. Właśnie dlatego nigdy o niej nie wspominał – bo nie chciał do niej wracać. A teraz ktoś inny wykopał to za niego. Ktoś, kto nawet nie powinien mieć dostępu do tych informacji.
— To była moja decyzja, Soph. I poniosłem jej konsekwencje. Ale to moje konsekwencje, nie twoje. Dlatego nie powinnaś się tym przejmować.
Nico spojrzał na nią uważnie, jakby chciał się upewnić, że naprawdę w to wierzy – że naprawdę uważała, że to przez nią. Pokręcił głową, zaciskając lekko usta.
— Nie doszłoby do niczego, gdyby Chase był przyzwoitym gościem, a nie dupkiem, który próbuje wykorzystać kogoś w złym stanie na imprezie — powiedział spokojnie, ale stanowczo. Nie było w jego głosie cienia wątpliwości.
Oparł się łokciem o kierownicę i przez moment tylko na nią patrzył. Nie rozumiał, jak mogła obarczać się winą za coś, co było tak oczywiste. Za coś, za co odpowiedzialność powinna spadać wyłącznie na jedną osobę – Chase’a. Nie na nią. Nie na niego.
Nico doskonale pamiętał tamtą noc i kolejny poranek – nie tylko to, co zrobił Chase, ale i to, co powiedziała wtedy Sophia. Jak bardzo chciała o tym zapomnieć, zepchnąć to w najdalsze zakamarki pamięci i nigdy do tego nie wracać. Nie chciała zgłaszać tego na policję, nie chciała mówić o tym głośno, nie chciała, by ktokolwiek wiedział.
I on to rozumiał.
Szukała w tym kontroli, a on nie zamierzał jej tego odbierać. Nigdy nie postawiłby jej w sytuacji, w której musiałaby się do tego zmusić – nawet jeśli chodziło o jego własną skórę. Nawet jeśli Chase wniósł przeciwko niemu oskarżenie, nawet jeśli mógłby się bronić, powołując ją na świadka.
Chase o tym wiedział.
Znał go wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że Nico jest zbyt honorowy, by to zrobić. Wiedział, że nigdy nie przeciągnie Sophii przez proces, przez składanie zeznań, przez medialną burzę, która by się z tym wiązała. I właśnie dlatego to zrobił – dlatego poszedł do sądu. Bo wiedział, że to będzie łatwy zysk.
Nico oparł dłonie na kierownicy, przyglądając jej się w milczeniu. Sophia miała w sobie coś niezłomnego, coś, co sprawiało, że nie odpuszczała, nawet jeśli było to kompletnie bez sensu. Widziała w tym sprawiedliwość, jakąś misję do spełnienia, ale on miał już tę wojnę dawno za sobą. Nie zamierzał wracać do czegoś, co i tak nie miało zmienić swojego przebiegu.
– Niczego ci nie wypominam – odezwał się w końcu, a jego głos był spokojny, choć podszyty czymś ostrym. – To Fabian rozgrzebał tę sprawę, nie ja.
Nie patrzył już na nią, tylko gdzieś w dal, jakby chciał uniknąć jej spojrzenia, które wbijało się w niego z niepokojącą intensywnością. Sophia jednak nie dawała za wygraną. Powtórzyła swoją prośbę, a on w końcu westchnął, odwracając głowę w jej stronę. Nie odpuszczała.
– Chyba się nie zrozumieliśmy – powiedział w końcu, tym razem wolniej, dokładnie dobierając słowa. – Uważam tę sprawę za zamkniętą. Nie biorę pod uwagę żadnego odwołania.
Przez moment wyglądał, jakby chciał powiedzieć coś jeszcze, ale tylko pokręcił głową i sięgnął po kluczyki.
– A poza tym… ten wyrok jest już prawomocny – dodał, przekręcając stacyjkę. Silnik zapalił z niskim pomrukiem, wypełniając ciszę między nimi.
Nicoooo
Nico prychnął pod nosem i pokręcił głową, jakby nie dowierzał, że dalej o tym rozmawiają.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, to od ciebie zależy, bo na razie to ty ciągle wracasz do tematu, który ja uważam za zamknięty — powiedział spokojnie, ale stanowczo. — Nie mam do ciebie pretensji, nigdy nie miałem. To była moja decyzja, moja reakcja i moje konsekwencje. A ty… Ty się tym wszystkim zadręczasz zupełnie niepotrzebnie.
Mówił, jakby to było oczywiste. Jakby faktycznie nie było nad czym się rozwodzić. W jego głosie nie było wyrzutu, raczej zmęczenie tym, że kręcili się w kółko. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że nie odpuści tak łatwo, ale jednocześnie nie zamierzał dawać jej fałszywej nadziei na coś, co już było poza ich kontrolą.
— Kto ci to w ogóle wypomina? — zapytał, rzucając jej krótkie spojrzenie. — Fabian?
Nie musiała odpowiadać, bo i tak wiedział. Nie trudno było się domyślić, kto najbardziej grzebał w jego sprawach i kto z taką łatwością rzucał oskarżenia. Nie przeszło mu przez myśl, że mogła rozmawiać z Alex.
— Serio, Sophia. Nie rozumiem, czemu aż tak się tym przejmujesz — dodał. — Ty i ja wiemy, jak to wyglądało. A co gadają inni… cóż, zawsze znajdzie się ktoś, kto wie lepiej.
Nico westchnął cicho i na moment odwrócił wzrok, jakby szukał w sobie cierpliwości do tej rozmowy. Potarł dłonią kark, po czym spojrzał na nią uważnie.
— Zrobiłem to, co uważałem za słuszne — powiedział spokojnie. — Widziałem, co próbował zrobić, i działałem instynktownie. I nie żałuję. Nie miałem wątpliwości, że na to zasłużył. I nadal ich nie mam. Ale prawo nie działa w ten sposób.
— Nie ma sensu do tego wracać, Sophia. To się wydarzyło. Sprawa jest zamknięta. Po prostu… zapomnij o tym, okej?
Zacisnął dłoń na kierownicy, ale zaraz ją rozluźnił. Przekręcił kluczyk w stacyjce, silnik zamruczał cicho.
— Odwiozę cie — powiedział ruszając z miejsca.
Nico rzucił jej krótkie spojrzenie, zanim skupił wzrok na drodze. Wciąż miała ten uparty wyraz twarzy, ale było w nim też coś innego – coś, co sprawiało, że przez moment się zawahał.
— Wiesz, Soph… — zaczął, a w jego głosie pobrzmiewała nuta rozbawienia, choć jego spojrzenie pozostało chłodne. — Co jak co, ale mogłabyś trochę rozważniej wybierać obiekty swoich zainteresowań. Twój gust w facetach jest, delikatnie mówiąc, wątpliwy.
Zrobił krótką pauzę, jakby dawał jej chwilę na przetrawienie tych słów, a potem dodał:
— No… wyłączając mnie, oczywiście.
Kącik jego ust drgnął w niemal niezauważalnym uśmiechu, ale zaraz potem wrócił do swojej zwykłej, niewzruszonej miny. Przyspieszył lekko, zmieniając pas, jakby cała ta rozmowa nie miała na niego najmniejszego wpływu.
Nico
Nico spojrzał na nią jeszcze przez chwilę, jakby oceniając, na ile jej słowa są szczere. Miał nadzieję, że naprawdę odpuści. Roztrząsanie tej sprawy było dla niego męczące i nie prowadziło do niczego poza niepotrzebnym rozdrapywaniem przeszłości.
OdpowiedzUsuń— I dobrze — rzucił krótko, choć jego ton nie był już tak chłodny jak wcześniej. Teraz można było wyczuć w nim pewnego rodzaju ulgę.
Sięgnął do panelu i uruchomił radio, włączając muzykę, jakby chciał wypełnić ciszę, która zapadła między nimi. Przez chwilę patrzył przed siebie, a potem dodał:
— Wątpię, żebyś chciała się z tego wszystkiego tłumaczyć przed sądem. Zwłaszcza przed prawnikiem Chase’a, który, wierz mi, nie miałby żadnych hamulców.
Przekręcił dłonią kierownicę, skręcają z głównej drogi.
Nico westchnął cicho, opierając głowę o zagłówek na krótką chwilę, jakby to miało pomóc mu zebrać myśli. Przetarł dłonią brodę, po czym spojrzał na nią uważnie.
— To wybór, nie przywilej — powiedział spokojnie, ale stanowczo.
Nie wierzył w to, że nie mogła przestać. Nie była zmuszona do przejmowania się tą sprawą, tak samo jak nie była zmuszona do szukania dla niego rozwiązań. To była jej decyzja, jej sposób radzenia sobie z tym, co się wydarzyło. Zagłuszania własnych wyrzutów sumienia.
— Możesz to zostawić. Możesz przestać rozkładać wszystko na czynniki pierwsze i po prostu iść dalej — dodał. Nie zamierzał już więcej dyskutować. Sprawa była zamknięta, a im dłużej Sophia próbowała ją rozgrzebywać, tym bardziej miał wrażenie, że nigdy nie pozwoli jej całkowicie przeminąć.
— Wiem, ze potrafisz — spojrzał na nią przeciągle, miał tu na myśli ich „sekretną” relację. Po jej minie widział, że wie o czym mówił.
Nico zmarszczył brwi, wyraźnie zaskoczony jej słowami. Przez chwilę wpatrywał się w nią uważnie, jakby chciał się upewnić, że dobrze usłyszał.
— Rozmawiałaś z Alex? — powtórzył, a w jego głosie zabrzmiało coś pomiędzy niedowierzaniem a irytacją. Nie spodziewał się tego. Nie sądził, że Alex poszłaby z tym do Sophii, a już na pewno nie po to, by obarczać ją winą. Jeśli miała do kogokolwiek pretensje, to powinna mieć je do niego. Nie do niej.
Zacisnął palce na kierownicy, ale silnik wciąż pozostawał wyłączony. Myśl, że Alex roztrząsa tę sprawę i miesza w nią Sophię, irytowała go bardziej, niż chciałby przyznać.
— Kiedy to było? — zapytał w końcu, przekręcając lekko głowę w jej stronę.
Jego spojrzenie było czujne, jakby szukał w niej odpowiedzi, których nie chciała mu od razu dać. Być może dlatego, że nie chciała pogarszać sytuacji. Ale teraz to już nie miało znaczenia. Alex nie powinna była do niej iść.
— Co ci powiedziała? — dodał, a jego głos przybrał ostrzejszy ton.
Nie podobało mu się to. Ostatnie, czego teraz potrzebował, to żeby Alex chodziła i roznosiła ich sprawy, zwłaszcza do Sophii.
Usłyszał ten cichy, ledwie słyszalny wyraz sprzeciwu, zanim jeszcze zdążył wrzucić bieg. Krótkie westchnienie, może ciche mruknięcie, którego pewnie nawet nie była świadoma. Wiedział, że nie podobało jej się to, że postanowił ją odwieźć, ale kompletnie to zignorował.
Robił, co chciał. Co sam uznał za słuszne. Miała swój charakter, on miał swój, a gdy dochodziło między nimi do spięć, oboje byli tak samo uparci. Mógł to ciągnąć dalej, ale nie miał na to ochoty. Nie teraz.
Nico spojrzał na nią przez chwilę, uśmiechając się lekko, choć bez szczerego rozbawienia. Jego ton nieco się zmienił, jakby grał w jakiejś niewidocznej grze, gdzie każde słowo było ważne.
— Może tak, a może nie — odpowiedział, zerkając na nią z uśmieszkiem, który nie zwiastował niczego dobrego, bo przywodził na myśl początki ich relacji.
— Ty wiesz najlepiej.
Był przy tym tak pewny siebie, jakby przeszył ją na wylot i czytał jej myśli.
Nico
Nico nigdy nie uważał się za kogoś, kto waha się na rozdrożu. W jego świecie rzeczy albo były, albo ich nie było. Albo się bił, albo odpuszczał. Albo ktoś był mu bliski, albo kompletnie nieistotny. A jednak teraz tkwił w zawieszeniu, w którym nic nie było czarno-białe, a granice zdawały się rozmywać w sposób, który go irytował.
OdpowiedzUsuńZ Alex sprawa wydawała się prosta. Od dawna powtarzał sobie, że to nic takiego. Że ich związek był raczej wynikiem impulsu, chwili, w której zabrakło mu refleksji, niż głębokiego uczucia. Ale mimo wszystko, teraz, kiedy stał u progu nieuchronnego końca, nie potrafił odczuwać czystej ulgi. Gdzieś w środku czuł coś, co mogło być wyrzutami sumienia. Może nawet nie wobec niej samej, a wobec sposobu, w jaki wszystko się rozpadło. Zamiast podjąć jakąś konkretną decyzję, dryfował, pozwalał, by sytuacja sama się rozwiązała.
A przecież powinien to zakończyć już dawno temu.
Z biegiem czasu Alex stała się jednak częścią jego codzienności. Przyzwyczaił się do niej. Do wiadomości, które wysyłała mu bez względu na to, czy miał ochotę odpisać, do jej dłoni odruchowo zaciskającej się na jego ramieniu, jakby chciała mu przypominać, że jest obok. I choć od dłuższego czasu nie potrafił już powiedzieć, co tak naprawdę go przy niej trzyma, to mimo wszystko nie zrobił nic, żeby to zakończyć.
W obecności Sophii czuł mieszankę emocji, które nie do końca umiał nazwać. Z jednej strony pchało go do niej coś, czego nie rozumiał, a z drugiej – nie potrafił się pozbyć wrażenia, że nie powinien się w to zagłębiać.
To go drażniło.
Dlatego próbował wbić sobie do głowy, że to wszystko nic nie znaczy. Że nie powinien się przejmować ani tym, co było, ani tym, co miało dopiero nadejść.
Gdyby Sophia w tej chwili zapytała, co jest między nim a Alex, nie miałby na to jednoznacznej odpowiedzi. Nie wiedział. Nie wiedział, czy coś do niej czuje, nie wiedział, czy się rozstaną, czy po prostu przeczekają tę burzę i wrócą do tego, co było wcześniej. Nie wiedział, czy w ogóle chce, żeby wrócili. I czy jeśli Alex w końcu przestanie być tak wyrozumiała jak do tej pory, to cokolwiek jeszcze będzie go przy niej trzymało. Bo prawda była taka, że jej cierpliwość i lojalność trzymały to wszystko w ryzach. To ona się starała. Ona walczyła. On… był sobą i bawił sie tak, jakby miało nie być jutra.
— To nie tak. — Spojrzał na nią, próbując przetrawić to, co właśnie usłyszał.
— Powiedziałem jej tylko o tamtym wieczorze. O tym, kiedy do ciebie przyjechałem, kiedy poszliśmy do pizzerii. Powiedziałaś mi, że nie chcesz zgłaszać się do szpitala ani na policję, nie chcesz o tym mówić ani tym bardziej myśleć.
Mówił spokojnie, ale w jego głosie dało się wyczuć chłód. Nie podobało mu się to, że Alex poszła do Sophii i poruszyła ten temat. Że postawiła go w takim świetle, jakby sam nie stawiał się w gorszym.
Nie potrafił zrozumieć, co Alex próbowała osiągnąć, przekręcając fakty w taki sposób.
— Musiała pójść do Seleny zaraz po tym, jak się pokłóciliśmy. — Powiedział to bardziej do siebie niż do niej, układając w głowie kolejne elementy tej układanki. Przesunął dłonią po brodzie, a potem zaciśniętą pięścią oparł się o kierownicę.
— Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. — Uniósł brew i spojrzał na nią z tym ledwie zauważalnym uśmiechem, który jeszcze chwilę temu wywołał u niej taką reakcję.— Uśmiechnął się lekko, a w jego głosie pobrzmiewało coś niedefiniowalnego, coś, co sprawiało, że jego słowa mogły mieć podwójne znaczenie.
UsuńMimo że ich rozmowa daleka była od beztroskiej, mimo że między nimi wciąż unosiło się napięcie spowodowane przeszłością i nierozwiązanymi sprawami, nie potrafił się powstrzymać. Nie zamierzał tego tłumaczyć ani tym bardziej analizować, ale coś w nim kazało mu rzucać podobne komentarze, przyglądać się jej w ten sposób, czekać na jej reakcję.
Może było to po prostu przyzwyczajenie, a może coś więcej. Nie był pewien.
Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, jak na to zareaguje. To, jak odwraca wzrok, jak zaciska palce na materiale swoich spodni albo jak przygryza lekko dolną wargę, próbując ukryć coś, co pewnie sama przed sobą nazywała irytacją. Ale on wiedział, że to nie tylko to.
Nicoo
Nie odwrócił głowy w jej stronę, ale czuł na sobie jej spojrzenie. Mógł się tylko domyślać, że próbowała z niego coś wyczytać – może coś, czego on sam jeszcze do końca nie rozumiał.
OdpowiedzUsuńSkręcił na boczną drogę, gdzie mniej samochodów rzucało na nich światła. Deszcz tłukł o dach, a w powietrzu unosił się zapach mokrego asfaltu.
W końcu zerknął na nią kątem oka. Wyglądała na zmęczoną. Może nawet bardziej niż on.
Nie chciał jej mieszać w głowie, ale prawda była taka, że przy niej to wszystko przychodziło mu naturalnie.
Był taki, jaki był – zaczepny, dwuznaczny, uwielbiał prowadzić gry słowne, w których każda wymiana zdań była jak subtelny taniec między bliskością a dystansem. Nie robił tego po to, by ją zranić czy wprowadzić w kłopoty, lecz dlatego, że to był jego sposób na wyrażanie sympatii, nawet jeśli nie potrafił tego nazwać.
Jego słowa płynęły swobodnie, bez zbędnego zastanawiania, jakby każda wypowiedź była odzwierciedleniem jego wewnętrznego stanu – lekko porywającego, z nutą ironii i tajemnicy. To był po prostu jego sposób bycia, który narodził się gdzieś głęboko, zanim jeszcze zrozumiał, czym jest uczucie.
Nico przejechał językiem po wewnętrznej stronie policzka, czując, jak coś w jego wnętrzu delikatnie się zaciska. Jej słowa były ciche, niemal zagłuszone przez uderzenia deszczu o dach samochodu, ale dotarły do niego bez problemu.
Nie baw się mną.
Jej słowa były ciche, ale miały w sobie ciężar, który nie pozwalał mu ich zignorować. Nie chodziło o gniew, ani o wyrzut, a raczej o cichą prośbę, w której było więcej emocji, niż pewnie sama chciała mu pokazać.
Zacisnął lekko dłonie na kierownicy i spojrzał przed siebie, obserwując, jak krople deszczu rozmazują światła mijanych latarni. Przez moment milczał, ważąc odpowiedź, ale nie było w nim irytacji czy zniecierpliwienia. Bardziej coś na kształt… żalu? Sam nie był pewien.
Westchnął cicho, nieznacznie potrząsając głową. Byłby hipokrytą, gdyby zaprzeczył. Wiedział, że lubił prowokować, igrać z nią, przeciągać granice, badać, jak daleko mogą się posunąć, zanim jedno z nich się zatrzyma.
– To nie jest zabawa, Soph – powiedział w końcu, a jego głos zabrzmiał ciszej, niż zamierzał. – Może ci się wydawać, że gram, ale nie jestem aż tak popieprzony, żeby robić to celowo.
– Myślałem, że oboje tego chcemy– przyznał w końcu, nie patrząc na nią, tylko na rozmazane światła latarni. Nie miał na myśli niczego złego. Ale nie oszukujmy się – byli cholernie daleko od czegoś normalnego.
Zacisnął dłoń na kierownicy i dopiero teraz zerknął na nią kątem oka. Była spięta, jakby chciała coś powiedzieć, ale powstrzymywała się w ostatniej chwili.
– Jeśli myślisz, że to nie miało dla mnie znaczenia, to się mylisz – dodał ciszej, niemal na granicy słyszalności.
Niech sobie myśli, co chce. Nie zamierzał niczego udowadniać. Nie miał zamiaru jej przekonywać, że było inaczej, niż sobie wmawiała. Ale jeśli naprawdę sądziła, że to była wyłącznie jego gra, to chyba nigdy tak naprawdę nie rozumiała ich dynamiki.
Nico zacisnął usta, przez chwilę skupiając się na drodze przed sobą. Wiedział, że nie przekona jej jednym zdaniem. Wiedział też, że Sophia ma w sobie tendencję do analizowania wszystkiego do granic możliwości – i do szukania ukrytych znaczeń tam, gdzie ich nie było.
– Cokolwiek myślisz, że robię… – Urwał na moment, szukając właściwych słów. – Nigdy nie traktowałem cię jak zabawki, Sophia.
Dopiero teraz zerknął w jej stronę. Jej twarz była napięta, ale oczy zdradzały coś więcej – coś, co przypominało walkę. Jakby nie do końca wierzyła w jego słowa, ale jednocześnie chciała wierzyć.
– Jeśli sprawiłem, że tak się poczułaś, to nie było moim zamiarem – dodał ciszej.
Nawet jeśli teraz chciała odciąć się od tego wszystkiego, zaprzeczyć, że kiedykolwiek w to weszła, nie zamierzał jej na to pozwolić. Nie był jedyną osobą w tej historii, która prowokowała, testowała granice i podsycała napięcie między nimi. Nie był jedynym, który w tym uczestniczył.
UsuńNico westchnął cicho, wracając myślami do tamtej nocy. Zacisnął mocniej palce na kierownicy, jakby to mogło pomóc zapanować nad irytacją, która wracała do niego za każdym razem, gdy o tym myślał.
– Wtedy na imprezie… – zaczął, po czym urwał na chwilę. Nie był typem człowieka, który chętnie analizował swoje reakcje, ale nie mógł udawać, że nic się nie stało. – Byłem wkurzony. A potem jeszcze Selena postanowiła ustawić mnie do pionu.
Przejechał dłonią po twarzy, jakby chciał zetrzeć z siebie napięcie.
– Moja reakcja… Może była przesadzona. – To przyznanie się do tego nie przyszło mu łatwo.
Spojrzał na nią kątem oka. Była skupiona, ale nie przerwała mu, co było rzadkością.
– Nie wiem, czego się po mnie spodziewałaś. Fabian zrobił, co zrobił, Selena miała swoje trzy grosze do dodania, a ja po prostu… Wybuchłem.
Nie zamierzał się usprawiedliwiać. Nie chodziło nawet o same konsekwencje. Bardziej o to, że Sophia najwyraźniej myślała, że to była jakaś z góry zaplanowana gra. A to bolało najbardziej, bo jeśli coś w tej relacji było prawdziwe, to właśnie te momenty, gdy działał impulsywnie – kierowany emocjami, które może i powinien był tłumić, ale które zawsze wyrywały się na powierzchnię, zwłaszcza gdy chodziło o nią.
Nico
Nico zacisnął usta, wpatrując się w drogę przed sobą. Czuł na sobie jej spojrzenie, przenikliwe i wymagające, ale nie odwzajemnił go od razu. Bo tak było łatwiej. Tak było bezpieczniej.
OdpowiedzUsuńSophia zawsze wiedziała, gdzie uderzyć. Jakie pytania zadać, żeby wbiły się pod skórę i zostawiły ślady, których nie dało się tak po prostu zignorować.
Zaczął bębnić palcami o kierownicę.
– Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz – rzucił w końcu, świadomie unikając odpowiedzi. – Naprawdę chcesz to rozkładać na czynniki pierwsze?
Jej milczenie było wystarczającą odpowiedzią. Oczywiście, że chciała.
Przełknął ślinę, a potem parsknął cicho pod nosem, jakby chciał obrócić to wszystko w żart. Może jeszcze parę miesięcy temu udałoby mu się nią zmanipulować, sprawić, że temat by się rozmył, ale teraz? Sophia nie była już tą samą dziewczyną.
– Nie byłaś dla mnie tylko koleżanką.
Rzucił jej krótkie spojrzenie, badając reakcję.
– Może było w tym coś więcej – dodał powoli, jakby sam dopiero to do siebie dopuszczał. – Może gdybym nie miał dziewczyny, nie wyglądałoby to tak, jak wyglądało…
Oparł łokieć o drzwi, palcami potarł kącik ust.
– Ale jest, jak jest.
Był mistrzem w wymijających odpowiedziach. W budowaniu niedopowiedzeń, które zostawiały więcej pytań niż odpowiedzi. To dawało mu kontrolę nad sytuacją. Ale teraz, patrząc na Soph, zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem tej kontroli już dawno nie stracił.
Nico przez chwilę milczał, trzymając dłoń na skrzyni biegów, jakby właśnie to wymagało od niego największego skupienia. Sophia nie spuszczała z niego wzroku, czekając na odpowiedź, ale on grał na czas. Nie bez powodu.
Nie miał dobrych odpowiedzi.
Nie miał nawet złych.
Miał tylko te, które prowadziły donikąd.
W końcu westchnął cicho, jakby przyznawał, że i tak nie wykręci się od tej rozmowy.
– Może tak to odebrałaś – rzucił, zerkając na nią przelotnie, – że to nie miało dla mnie znaczenia. Zwłaszcza po naszej rozmowie z Seleną.
Słowa zawisły między nimi jak ostrze gotowe do cięcia. Mógłby to tak zostawić. Zostawić ją z tym, co powiedział, a potem w milczeniu wrócić do jazdy, dać deszczowi i rytmicznemu stukotowi wycieraczek zagłuszyć wszystko inne. Ale nie zrobił tego.
Nie zaprzeczył. Nie potwierdził.
Nie dał jej żadnej konkretnej odpowiedzi, bo nie chciał dawać. Bo nie mógł. Bo nie wiedział.
Z Alex też nie było prosto. Po tym, jak zostawił ją samą, wiedział, że ten moment prędzej czy później wróci do niego jak bumerang. Tyle że na razie tego nie czuł. Nie czuł potrzeby, by od razu tam wracać, tłumaczyć się, naprawiać.
A to mówiło o wiele więcej niż chciałby przyznać.
Jednak nie mógł też pozwolić, by Sophia sądziła, że miała dla niego jakieś szczególne znaczenie. Bo jeśli by to powiedział – jeśli by się do tego przyznał – to co wtedy?
Zacisnął palce mocniej na kierownicy.
– Może nie powinienem był tego robić, tak postępować z tobą, z Alex… – dodał w końcu, ważąc każde słowo. – Ale ty też nie powinnaś była mi na to pozwalać, wiedziałaś... — poprawił się — wiesz jak na mnie działasz, że nie umiem powiedzieć „nie”.
Zawsze grał wymijająco.
Zawsze zostawiał ludzi z więcej niż jedną interpretacją. Bo to dawało mu przewagę. A przewagi nie zamierzał tracić. Nie teraz. Nie z nią.
Nico przez dłuższą chwilę nie odpowiadał, jedynie wpatrywał się w drogę przed sobą, jakby nagle wymagała od niego całej uwagi. Ale to nie droga była problemem.
OdpowiedzUsuńTo pytanie.
To jej spojrzenie, które czuł na sobie, jakby chciała zajrzeć mu prosto do głowy i wyciągnąć z niej prawdę, której on sam nie potrafiłby nazwać.
– Wiesz, że mógłbym powiedzieć dokładnie to, co chcesz usłyszeć – powiedział w końcu, a w jego głosie pobrzmiewała nuta tego samego zaczepnego tonu, który tyle razy już między nimi padał. Nie odwrócił do niej głowy, ale wiedział, że ją to wytrąci z równowagi. Nie mogła nie zareagować.
– Ale wtedy musiałabyś się zastanowić, czy to prawda, czy tylko coś, co dobrze brzmi.
To była gra.
Nie powinna w nią grać.
Ale grali.
Za każdym razem, kiedy byli w jednym pomieszczeniu, kiedy rzucali sobie ukradkowe spojrzenia, kiedy jej dłoń nieco za długo zostawała na jego ramieniu, a jego palce niby przypadkiem sunęły po jej nadgarstku.
Nie chciał mówić wprost.
Nie chciał jej zostawiać z odpowiedzią, która mogłaby coś zmienić.
Nie mógł dać jej czegoś, co wymagałoby od niego decyzji.
Więc zostawił ją z tym: z domysłami, niedopowiedzeniami, z podświadomym przekonaniem, że była dla niego kimś więcej – ale nie na tyle, by dla niej rzucił wszystko inne.
To był balans.
I Nico miał w tym doświadczenie.
Sophia przez dłuższą chwilę milczała. Wpatrywała się w niego spod przymkniętych powiek, jakby próbowała rozgryźć, co siedzi mu w głowie, jakby szukała jakiejś szczeliny, przez którą mogłaby zajrzeć głębiej. Ale Nico był w tym dobry. W unikach, w balansowaniu na granicy, w dawaniu jej dokładnie tyle, by nie mogła przestać się zastanawiać, a jednocześnie nigdy nie dostała jasnej odpowiedzi.
– A może już powiedziałem – odparł. Zerknął na nią, kątem oka, ale wystarczyło, by dostrzegł, jak zaciągnęła powietrze, jak zmarszczyła lekko brwi.
I znowu.
Gra.
On prowadził, ona próbowała dotrzymać kroku.
Znowu bez zasad.
Mógłby jej powiedzieć. Mógłby przyznać, że tamtej nocy, w Aspen, kiedy leżał obok Alex, jego myśli krążyły obok Sophii. Mógłby powiedzieć, że gdyby nie Fabian, z tamtej imprezy u Evana wymknęliby razem.
Mógłby powiedzieć, że kiedy następnego dnia Sophia wróciła do siebie, kiedy przez całą dobę nie odezwała się ani słowem, to jego ręka bezwiednie sięgała po telefon.
Mógłby powiedzieć, że nie jest mu obojętna.
Ale gdyby to zrobił, musiałby wybrać.
A Nico nie był gotowy, żeby wybierać.
Patrzyła na niego tak, jakby szukała w jego twarzy czegoś, czego nie powiedział na głos.
Ale to on był lepszy w ukrywaniu.
– Prawda jest taka – powiedział w końcu, zerkając na nią, zanim z powrotem skupił wzrok na drodze – że niektórych rzeczy lepiej nie mówić na głos.
I to była jego odpowiedź.
Nie zaprzeczył.
Nie potwierdził.
Zostawił ją z tym, w tej samej zawieszonej przestrzeni, w której tkwili od miesięcy.
Znał ją. Wiedział, że chciała konkretów. Ale konkret oznaczał decyzję, a on wciąż nie był gotów jej podjąć.
Zerknął na nią.Przygryzła wargę, jakby próbowała się przed czymś powstrzymać, może przed kolejnym pytaniem.
Zatrzymał się pod jej apartamentowcem. Przez moment siedział bez ruchu, z dłonią na skrzyni biegów, patrząc przed siebie na rozmazane przez deszcz światła latarni. Czuł napięcie w barkach, jakby cała ta rozmowa zostawiła po sobie ciężar, którego nie umiał strząsnąć.
Mógłby po prostu powiedzieć jej dobranoc, poczekać, aż wyjdzie z auta, i odjechać. Tak byłoby najłatwiej. Ale jego dłoń zamiast sięgnąć do kierunkowskazów, by zawrócić, opadła na kierownicę, palce lekko zacisnęły się na skórzanej powierzchni.
Może po prostu nie chciał, żeby to był koniec. A może był zwyczajnym egoistą.
Nico
Drzwi zatrzasnęły się z cichym, ale stanowczym dźwiękiem, a Nico niemal odruchowo sięgnął do klamki, jakby miał zamiar wyjść za nią. Prawie to zrobił. Prawie. Bo w ostatniej chwili się zatrzymał. Jej słowa uderzyły go nagle, odbijając się echem w jego głowie: “Nie baw się mną.”
OdpowiedzUsuńZacisnął palce na kierownicy, a szczęka napięła się lekko, gdy patrzył, jak Sophia oddala się szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie. Powinien był się tego spodziewać. Może nawet na to zasługiwał. Mimo to i tak miał cholerną ochotę za nią pójść. Dogonić ją, złapać za nadgarstek i zmusić, żeby spojrzała mu w oczy. Żeby nie zamykała tej rozmowy w taki sposób, nie uciekała. Ale co by to zmieniło?
Westchnął ciężko i odchylił głowę do tyłu, opierając ją o zagłówek. Powoli wypuścił powietrze przez nos, próbując uspokoić ten dziwny niepokój, który rozlał się w nim od środka. Nienawidził tego uczucia – tego momentu, kiedy czuł, że traci nad czymś kontrolę, a teraz tracił ją nad nią.
A może już dawno ją stracił?
Nico sięgnął po kluczyk i przekręcił go w stacyjce, a silnik zareagował cichym pomrukiem. Przez chwilę jeszcze siedział bez ruchu, patrząc przed siebie na deszcz rozmazujący światła latarni na szybie. Mętlik w głowie nie pozwalał mu zebrać myśli w logiczną całość. W końcu wrzucił bieg i ruszył. Nie miał konkretnego celu, po prostu chciał się stamtąd oddalić.
To, co działo się w jego głowie, nie miało sensu. Zawsze wiedział, czego chce – a teraz? Teraz miał wrażenie, jakby każda podjęta decyzja prowadziła go w ślepą uliczkę.
Nie poznawał samego siebie.
To nie był on. Nie powinien się tak czuć. Nie powinien czuć… czegokolwiek. A jednak czuł. I właśnie to najbardziej go wkurwiało.
Alex siedziała na kanapie, wpatrując się w ekran telefonu. Po raz kolejny przewinęła nagranie, choć znała już każdy kadr, każdą sekundę wymiany zdań między Fabianem a Nico. Widziała w jego oczach wściekłość, słyszała w głosie napięcie. Analizowała każde słowo, każdą reakcję, starając się znaleźć w tym jakikolwiek sens, cokolwiek, co mogłoby jej powiedzieć, że to, co zaczynała rozumieć, było tylko błędnym założeniem.
Ale nie było.
Przez ostatnie dni zbyt wiele razy rozważała swoją sytuację, swoje miejsce w tym wszystkim. Myślała o Nico, o tym, kim dla siebie byli i jak wyglądała ich relacja.
Walczyła. Starała się. Robiła wszystko, co mogła, żeby było dobrze. A mimo to wciąż czuła się tak, jakby stała w cieniu.
Cieniu Sophii.
Bo niezależnie od tego, ile dawała z siebie, ile cierpliwości w to wkładała, ile razy mówiła sobie, że to tylko kwestia czasu – Sophia wciąż tam była. Jak niewidzialna siła, jak echo przeszłości, jak coś, od czego nie dało się uwolnić. I zaczynało do niej docierać, że może nigdy się nie uwolni. Bo może po prostu… Nico nigdy nie chciał się uwolnić.
Na drugiej szali był Evan.
To on, a nie Nico, był teraz obok. On, a nie Nico, okazał jej wsparcie, kiedy cała sytuacja zaczęła ją przytłaczać. I to on, choć subtelnie, dawał jej do zrozumienia, że widzi w niej coś więcej. Obsypywał ją komplementami, patrzył na nią w sposób, w jaki Nico już od dawna nie patrzył. Nie próbował ukryć swojego zainteresowania, nie bawił się w niedopowiedzenia i skomplikowane gierki.
A Alex? Alex to widziała.
Kiedyś była tą dziewczyną, która kręciła się po imprezach w grupie koleżanek, a ludzie – zwłaszcza faceci – traktowali ją jak anonimową postać w tle. Kolejną laskę, która przyszła poszukać uwagi. Ale wtedy tej uwagi nikt jej nie poświęcał. Teraz było inaczej.
Związek z Nico otworzył przed nią wiele drzwi. Jej nazwisko zaczęło coś znaczyć. Jej konto na social mediach urosło do niebotycznych rozmiarów. Ludzie zaczęli się nią interesować. Była zapraszana na eventy, do ekskluzywnych miejsc, o których kiedyś mogła tylko marzyć. I co najważniejsze – teraz przyciągała uwagę mężczyzn, których nigdy wcześniej nie miałaby okazji poznać.
Mężczyzn takich jak Evan.
Ludzi, którzy odnieśli sukces, którzy prowadzili życie, jakiego zawsze pragnęła. Życie, które mogła mieć – jeśli tylko odważyłaby się po nie sięgnąć.
Świat nie kończył się na Nico.
Świat się na Nico zaczynał.
Po długim namyśle, po wielu godzinach analizowania wszystkiego – zgodziła się spotkać z Evanem. Zgodziła się na randkę, choć nawet przed sobą samą nie nazwała tego w ten sposób. To miało być tylko spotkanie. Tylko niewinna kolacja. Tylko rozmowa.
UsuńAle wiedziała, że to kłamstwo.
Nie mogła ignorować tego, jak Evan na nią patrzył. Jak pochylał się w jej stronę, jak z łatwością sypał komplementami, jak jego spojrzenie przesuwało się po jej ciele. I nie mogła ignorować tego, co czuła.
Ekscytację.
Podniecenie.
Nie dlatego, że to był Evan. Nie dlatego, że był przystojny, charyzmatyczny i obracał się w świecie, do którego zawsze chciała należeć.
Ale dlatego, że jej życie w końcu zaczynało wyglądać tak, jak sobie wymarzyła.
I to właśnie ją nakręcało.
Bo teraz to ona trzymała karty w ręku. To ona decydowała, co będzie dalej. I po raz pierwszy od dawna to ona czuła, że ma przewagę.
Alex wiedziała, że Nico prędzej czy później pójdzie do Sophii. Dlatego zależało jej na tym, żeby wiedziała, że zrobił to, bo ona do niego odeszła, bo wybrała innego. A nie dlatego, że Nico tak zdecydował.
Evan nie miał żadnych oporów.
Cała ta sytuacja była dla niego jak wygrany los na loterii – okazja, którą zamierzał wykorzystać do samego końca. Od zawsze zazdrościł Nico. Nie tylko jego umiejętności w ringu, nie tylko pozycji, jaką zajmował w ich środowisku, ale też tego, że gdziekolwiek się pojawił, zawsze przyciągał uwagę. Evan nigdy nie był w centrum. Zawsze stał gdzieś obok, w cieniu, i choć miał swoje sukcesy, to nigdy nie był kimś, kto skupiał na sobie całą scenę.
Ale teraz?
Teraz mógł mu coś odebrać.
Alex.
Była piękna, była pożądana, była dziewczyną Nico… jeszcze.
Evan wiedział, że to jego szansa – i nie zamierzał jej zmarnować. Dlatego zabrał ją na kolację, do ekskluzywnej restauracji, gdzie wino lało się strumieniami, a obsługa traktowała ich jak VIP-ów. Flirtował bez żadnych zahamowań, dotykał jej dłoni, gdy podawał kieliszek, uśmiechał się, jakby już wygrał. A potem?
Potem zabrał ją do jednego z najlepszych klubów w mieście.
Tam, gdzie nie było miejsca na niewinne spojrzenia czy przypadkowe muśnięcia dłoni. Tam, gdzie głośna muzyka, pulsujące światła i alkohol sprawiały, że granice się zacierały, a zasady – przestawały mieć znaczenie.
Evan czuł podniecenie. Czuł się, jakby wygrał.
Siedział z Alex w ustronnej loży, odgrodzonej od głównej części klubu. Muzyka pulsowała wokół nich, światła migotały w rytm basów, a on pochylał się nad nią, szepcząc coś prosto do jej ucha. Cokolwiek powiedział, musiało trafić w punkt, bo Alex odchyliła głowę do tyłu i wybuchnęła śmiechem. Jej ręka spoczywała na jego udzie, zupełnie jakby to było naturalne.
Evan nie tracił czasu.
Jego dłoń, do tej pory oparta o sofę tuż za jej plecami, zsunęła się niżej, muskając materiał jej sukienki, aż w końcu spoczęła na jej plecach.
Nie odsunęła się. Nie powiedziała, żeby przestał.
Tylko spojrzała na niego spod rzęs, lekko mrużąc oczy, jakby chciała ocenić, jak daleko pozwoli mu się posunąć.
Evan czuł narastającą ekscytację.
A potem zobaczył Nico.
Stał kilka metrów od nich, w tłumie ludzi, ale mimo przyciemnionych świateł i szalejących laserów Evan nie miał wątpliwości. Znał tę sylwetkę, ten sposób poruszania się, ten chłodny, oceniający wzrok.
Nico ich widział. Już nie musiał podejmować decyzji. Decyzja podjęła się sama.
Alex zobaczyła go w tej samej chwili, co Evan.
Serce przyspieszyło jej rytm, ale to nie było zdenerwowanie. Nie, to było coś znacznie przyjemniejszego—czysta, dzika satysfakcja.
Nico stał w tłumie, nieruchomy, a jego spojrzenie wbijało się w nią jak ostrze. Widziała napięcie na jego twarzy, zaciśniętą szczękę, dłoń odruchowo ściskającą szklankę. Wiedziała, co sobie myśli. W końcu to ona zawsze była tą lojalną, wyrozumiałą, tą, która czekała. A teraz role się odwróciły.
Wstała powoli, przeciągając moment, w którym Nico musiał patrzeć, jak opuszcza lożę z Evanem. Wiedziała, że to go piecze. Że uderza w jego ego.
UsuńZatrzymała się przed nim, z rozbawieniem przyglądając się jego twarzy. Zmrużyła lekko oczy, a na jej ustach zatańczył lekki, drwiący uśmiech.
— Chyba nie myślałeś, że będę na ciebie biernie czekać? — zapytała lekko, ale jej głos był podszyty ostrą nutą. Przechyliła głowę, jakby naprawdę zastanawiała się nad tym, jak bardzo Nico mógł być naiwny. — Patrzeć, jak po kryjomu bzykasz się Sophią?
Widziała, jak jego brew drgnęła, ale nie odpowiedział od razu.
— No co? — Uniosła brew. — Nie podoba ci się, że w końcu zrozumiałam, jaką rolę miałam w tej twojej grze?
Przesunęła wzrok na szklankę w jego dłoni, a potem z powrotem na jego oczy. Czekała na reakcję. Na cokolwiek, co potwierdzi jej teorię.
Że wcale nie był taki niewzruszony, na jakiego chciał wyglądać.
Alex nie zamierzała się zatrzymywać. Zbyt długo była tą, która milczała. Zbyt długo tłumiła w sobie wszystko, co chciała mu powiedzieć.
— Zaskoczony? — Uniosła brew, a jej usta wykrzywiły się w triumfalnym uśmiechu. — Bo chyba nie sądziłeś, że będę siedzieć w domu i modlić się, żebyś w końcu przestał za nią biegać?
Zrobiła krok bliżej, celowo naruszając jego przestrzeń. Chciała, żeby czuł jej obecność, chciała zobaczyć, jak zareaguje, kiedy będzie tak blisko. Oparła dłoń na jego klatce piersiowej, nie jako czuły gest, a jako niemal kpinę.
— No co jest, Nico? — rzuciła chłodno, z kpiną w głosie. — Nie cieszysz się? Przecież w końcu masz to, czego tak bardzo chciałeś.
Uniosła brew, rozkoszując się jego miną. Oczekiwała wściekłości. Oczekiwała, że coś w nim pęknie.
— Nie musisz już się kryć, kombinować, wymyślać durnych wymówek. Możesz ją brać, gdzie chcesz, kiedy chcesz. Może nawet ci pogratulować?
Zaśmiała się, ale było w tym więcej jadu niż rozbawienia.
— Ja już swoje ugrałam — dodała, ostentacyjnie poprawiając włosy. — A ty? No cóż… Teraz masz wolną drogę. Możesz ją w końcu dymać oficjalnie.
Zrobiła krok w tył, gotowa go zostawić, ale jeszcze raz spojrzała mu prosto w oczy.
— Witaj w moim świecie, Nico. Może w końcu się dowiesz, jak to jest być po tej drugiej stronie.
Alex przekrzywiła głowę, a na jej twarzy zatańczył złośliwy uśmiech. Przyglądała się mu z czystą satysfakcją, delektując się każdą sekundą tej rozmowy.
To było ostatnie spotkanie z Alex. Nie padły już żadne słowa, nie było kolejnych wymian zdań. Odwróciła się i po prostu odeszła, zostawiając go tam — z tym gorzkim posmakiem porażki i niechcianą pustką, której nie potrafił nazwać.
OdpowiedzUsuńNie wiedział do końca, jak się z tym czuje. To on powinien być tym, który kończy sprawy i decyduje, kiedy zamknąć drzwi. To Alex miała zostać w tyle, czekać, aż zdecyduje się wrócić albo nie. A jednak odwróciła role. Odebrała mu kontrolę. Zraniła jego ego. Upokorzyła go, i to publicznie.
Co więcej, Alex nie tylko go zostawiła, ale wślizgnęła się w jego grupę znajomych przez Evana. Problem polegał na tym, że Nico nie był człowiekiem, który potrafił dzielić przestrzeń z kimś, kto tak otwarcie wbijał mu nóż w plecy. Naturalną koleją rzeczy było więc to, że zmienił otoczenie. Zaczął obracać się w innym towarzystwie, zrywał kolejne nici łączące go z przeszłością.
Nie widywał się z Sophią. Nie dzwonił, nie pisał. Nie próbował szukać pretekstu, żeby przypadkiem się na nią natknąć. Po prostu odciął ten temat, tak jak zrobił to z Alex i całą resztą. A jednak, choć nie robił nic, żeby ją zobaczyć, ona wciąż pojawiała się w jego świadomości. Nie był w stanie całkowicie wyrzucić jej z głowy, choć próbował. Próbował wmówić sobie, że to naturalne, że to kwestia czasu, aż przestanie o niej myśleć, a ten rozdział zamknie się sam.
Jedyne informacje, jakie do niego docierały, pochodziły z jej Insta Stories. Nie śledził jej. Oczywiście, że nie. A mimo to co jakiś czas coś wpadało mu w oczy. Ktoś repostował jej zdjęcie, ktoś inny oznaczał ją w relacji. Czasem widział urywki—plaża, drink na jakimś tarasie, ujęcie jej nóg w szpilkach, kiedy szła gdzieś nocą. Śmiała się na krótkich nagraniach, rozmawiała z kimś poza kadrem, wyglądała na beztroską.
Nie analizował tych obrazów. Przewijał dalej. Nie zastanawiał się, z kim była, dlaczego tak promiennie się uśmiechała, czy przypadkiem nie śmiała się z czegoś, co powiedział jej ktoś inny, tak jak kiedyś śmiała się z jego słów. Nie zadawał sobie tych pytań, bo nie pozwalał sobie na to. Nie rozkładał tego, co między nimi zaszło, na czynniki pierwsze. Nie analizował słów, spojrzeń, decyzji. Nie myślał o tym, czy mógł coś zrobić inaczej. Nie pozwalał sobie na to. Postawił tam kropkę.
Uparty był zawsze. Jeśli coś miało go wkurzyć, to tylko on sam. Całe swoje skupienie skierował na sport. Na treningi, na kolejne walki. Na coś, co dawało mu konkretny cel i pozwalało zająć myśli. Nie interesowało go już, kto kogo spotkał, kto z kim wyszedł do klubu, kto wrzucił jakie zdjęcie na Instagram. W świecie, który sam sobie stworzył, istniało tylko jedno – ring.
A na ringu nie miał sobie równych.
Złość, która tliła się gdzieś pod powierzchnią, nadawała jego ruchom dodatkową moc. Sprawiała, że ciosy były celniejsze, a reakcje szybsze. Każdy sparing był okazją do rozładowania tego, co w nim siedziało. A siedziało wiele. Im więcej trenował, tym bardziej czuł, że nie ma na niego mocnych. Że jest nietykalny.
Zaczął wygrywać. Jeszcze częściej, jeszcze efektowniej. Rywale padali jeden po drugim. Czasem nawet nie wiedział, z kim walczy. Wychodził na ring i po prostu robił swoje, bo to był jedyny moment, kiedy myśli przestawały krążyć wokół spraw, na które nie miał wpływu.
Nico nie zastanawiał się nad tym, czy była to zdrowa strategia. Nie miał czasu na takie rozważania. Wygrywał, szedł do przodu. I to było wszystko, co się liczyło.
O tym, że Sophia wróciła, dowiedział się przypadkiem. Nie szukał tej informacji, nie sprawdzał jej profilu, nie wypytywał. A jednak i tak do niego dotarła. Usłyszał to w rozmowie znajomych, którzy wybierali się na imprezę z okazji jej urodzin. Było to rzucone mimochodem, jakby było oczywiste, że Nico o tym wie. Jakby to nie miało dla niego żadnego znaczenia.
A powinno?
Nie odezwał się, nie skomentował. Po prostu przyjął to do wiadomości. Ale coś się w nim wtedy poruszyło.
Nie miał w planach tam iść. A przynajmniej nie wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszał o tej imprezie. A jednak stał teraz przed wejściem, trzymając w jednej ręce prezent, a w drugiej bukiet kwiatów. Nie miał oficjalnego zaproszenia, ale to nigdy nie było dla niego przeszkodą. Poza tym—był Nico. Wchodził tam, gdzie chciał, robił, co chciał. A przynajmniej zawsze tak było.
UsuńNie zastanawiał się nad tym długo, po prostu działał instynktownie. Może to był błąd.
Wszedł do środka, rozejrzał się. Muzyka pulsowała w głośnikach, a tłum gości rozlał się po sali, zajęty rozmowami, drinkami i zabawą. Szybko ją dostrzegł. Zatrzymał się więc nieco z boku i patrzył.
Sophia tańczyła. Z kimś. Z jakimś gościem, którego kojarzył, gdzieś już widział. Ich ciała poruszały się w rytmie muzyki, a jej twarz rozpromieniał szczery, radosny uśmiech. Nie wymuszony, nie grzeczny—taki, którego nie widział od dawna. I z całą pewnością nie taki, jakim obdarzała Fabiana.
Nie umiał określić, co poczuł.
Jego palce zacisnęły się mocniej na bukiecie, a potem równie szybko rozluźniły, kiedy jego dłoń opadła w dół. Stał tam, patrząc na nią, z niejednoznacznym wyrazem twarzy. Nie podszedł, nie ruszył się nawet o krok, tylko obserwował.
Chciał odejść. Po prostu zostawić prezent gdzieś na boku i zniknąć. Właśnie miał to zrobić, właśnie się do tego przymierzał, kiedy jej spojrzenie nagle zatrzymało się na nim.
I wtedy było już za późno na dyskretne wyjście.
N.
Nico nie odwrócił wzroku.
OdpowiedzUsuńPatrzył, jak Sophia mówi coś na ucho temu kolesiowi, jak jej usta muskają jego policzek w niemal niedbałym geście, zanim odwraca się na pięcie i rusza w jego stronę.
Zacisnął mocniej szczękę, palce lewej dłoni ścisnęły opakowanie prezentu, który miał jej wręczyć, ale teraz wydawał mu się idiotyczny. W prawej wciąż trzymał kwiaty, które równie dobrze mógł teraz wrzucić do śmieci.
Szła do niego pewnym krokiem. Prosto, bez chwili zawahania.
Nie wiedział jeszcze, co powie.
Nie wiedział nawet, co sam chce usłyszeć.
Nico uniósł brwi, słysząc jej słowa, ale nie pozwolił, by cokolwiek więcej odbiło się na jego twarzy. W środku poczuł znajome ukłucie—coś między irytacją a dziwnym rozbawieniem. Naprawdę myślała, że będzie stał tutaj i tłumaczył się, dlaczego przyszedł? Że przeprosi za to, że w ogóle się pojawił? Że się zawaha i odwróci na pięcie?
Nie.
Zamiast tego wrzucił na siebie jedną ze swoich najlepszych masek—tę, w której był najbardziej nieznośny. Luzaka. Faceta, którego nic nie rusza. Który przychodzi i odchodzi, kiedy ma na to ochotę, a świat ma się do tego dostosować.
— Nie wiedziałem, że potrzebuję zaproszenia.
Jego głos był lekki, niemal żartobliwy. Jakby to, co powiedziała, było kompletnym absurdem, czymś, co nie zasługiwało na głębszą analizę. Jakby nie wyczuwał w jej postawie tej sztywności, tej obronnej pozycji, tych skrzyżowanych ramion i chłodnego spojrzenia, które przeszywało go na wskroś.
Uśmiechnął się. Nonszalancko. Beztrosko. Właśnie tak, jak potrafił najlepiej—jakby to całe napięcie między nimi nie istniało. Jakby wszystko, co było wcześniej, nagle przestało mieć znaczenie.
— Przyszedłem złożyć ci życzenia.
Nie dodał nic więcej. Nie musiał. Nie zamierzał ułatwiać jej tego, nie zamierzał rozkładać tej sytuacji na czynniki pierwsze. Nie po to tu był. Przynajmniej tak sobie wmawiał.
A jednak, mimo tej pozornej swobody, mimo tej maski, którą tak starannie nakładał, coś w nim drgnęło, kiedy stanęła tak blisko, patrząc na niego z chłodnym dystansem. Przez chwilę w jego głowie pojawiła się myśl, że może faktycznie nie powinien był tu przychodzić. Że to był błąd.
Ale wtedy przypomniał sobie, dlaczego tu jest. Zrobił krok w jej stronę i wyciągnął do niej ręce.
W jednej trzymał bukiet—świeży, starannie dobrany, nie kupiony na szybko, nie wzięty z pierwszej lepszej kwiaciarni. W drugiej prezentową torbę wielkości.
— I dać ci prezent. Wszystkiego najlepszego Soph…
Nie odrywał od niej wzroku. Czekał. Na jakąkolwiek reakcję. Na cokolwiek, co mogłoby zdradzić, co tak naprawdę myśli. Co czuje.
Zazwyczaj nie miał problemu z odgrywaniem ról, ale teraz… teraz czuł, że powinien zrobić coś więcej. Może to, jak na niego patrzyła—z dystansem, z tą chłodną rezerwą, która nie przypominała dawnej Sophii—sprawiło, że coś w nim się poruszyło. Może to przez to ukłucie w klatce piersiowej, którego nie potrafił do końca zignorować.
Westchnął cicho, a jego beztroski uśmiech lekko przygasł. Nadal patrzył na nią uważnie, ale tym razem w jego spojrzeniu było coś innego—coś prawdziwszego, mniej wyrachowanego.
— I chciałem cię przeprosić.
Jego głos był spokojniejszy, nie tak żartobliwy jak wcześniej.
— Za to, że zachowywałem się jak dupek.
Słowa padły naturalnie, bez wymuszonej skruchy, ale i bez nonszalancji. Nie zamierzał użalać się nad sobą ani robić z tego wielkiego spektaklu. Po prostu stwierdził fakt.
— Mam nadzieję, że możemy… że jeszcze możemy wrócić do bycia przyjaciółmi.
Przyjaźń. To było bezpieczne słowo. Nie budziło oczekiwań, nie wywoływało presji. Nie stawiało sprawy na ostrzu noża.
A jednak, gdy to powiedział, poczuł coś dziwnego. Jakby mówił o czymś, co nigdy nie miało prawa istnieć. Mimo to czekał. Czekał na jej reakcję. Na to, czy w ogóle mu uwierzy.
Nico
Nico obserwował ją uważnie, szukając w jej twarzy czegoś, czegokolwiek, co mogłoby zdradzić, że jego obecność wciąż na nią działa. Ale Sophia była spokojna. Zbyt spokojna. Nie było w niej irytacji, nie było zaciekawienia, nie było nawet tej cichej wojny, którą jeszcze niedawno prowadzili. Tylko uprzejmość. Tylko dystans. To nie powinno go dotknąć, ale w jakiś sposób dotknęło.
OdpowiedzUsuńKiedy odebrała od niego kwiaty, jej palce musnęły jego dłoń, zupełnie przypadkowo, a on przytrzymał ją o sekundę za długo, nim pozwolił, by zabrała bukiet. Przez chwilę patrzył, jak zanurza się w ich zapachu, a potem wraca spojrzeniem do niego. Te oczy, które kiedyś rozświetlały się na jego widok, teraz były spokojne. Niewzruszone.
Uśmiechnął się lekko, choć nie był pewien, czy bardziej do niej, czy do własnych myśli.
— Nie musiałem, ale chciałem.
Jego głos był cichy, ale pewny.
Nie było w tym żadnej gierki, żadnej ukrytej intencji. Nie teraz. Po prostu stwierdzał fakt.
Przesunął dłonią po karku, odruchowo, jakby chciał rozładować napięcie, którego nie powinien czuć. A jednak czuł. Nie wiedział, czy bardziej drażni go jej obojętność, czy to, że tak dobrze mu wychodziło udawanie, że nic się nie dzieje.
— Poza tym — dodał, wzruszając ramionami z rozbrajającą lekkością — to tylko kwiaty i… mały upominek, Soph. Nie dramat.
Znów ten uśmiech, ten luźny ton. Maski, które znał najlepiej. Ale czy naprawdę miały jeszcze znaczenie, skoro ona już nie grała w tę samą grę?
Słowa Sophii wbiły się w niego mocniej, niż powinny. Wiedział, że to możliwe, wiedział, że mógł się tego spodziewać. A jednak gdzieś w środku, w tej części siebie, której nie chciał przyznać racji, liczył na coś innego. Na jakąś szansę, na jakąś nitkę, po której mógłby się wspiąć i wrócić tam, gdzie wszystko było prostsze.
Ale nie było powrotu.
Nie wiedział, dlaczego to bolało. Może dlatego, że w tej ich skomplikowanej grze to on zawsze miał przewagę. To on decydował, kiedy się przybliżyć, a kiedy oddalić. A teraz? Teraz Sophia patrzyła na niego, jakby jej to już nie obchodziło. Jakby zamknęła rozdział, w którym on odgrywał większą rolę.
Zamaskował wszystko lekkim uśmiechem, choć poczuł ścisk w żołądku.
— Auć — rzucił niby żartobliwie, unosząc brwi.
Ale to nie był żart.
— Wiem, zasłużyłem sobie. Nie dziwię ci się.
Mimo całej pewności, jaką próbował w to włożyć, w jego głosie zabrzmiała nuta czegoś innego. Może odrobina goryczy. Może rezygnacji.
Zerknął w bok i wtedy go zobaczył.
Lucas.
Stał kilka metrów dalej, wyraźnie czekając na nią. I Sophia to wiedziała. Nie wycofała się, nie udawała, że nie ma pojęcia, o co chodzi. Widziała go i zamierzała do niego wrócić.
Coś ścisnęło go w środku.
Nico nie był człowiekiem, który przyznawał się do zazdrości. Nie był też kimś, kto przyznawał się do porażek. Ale teraz… Teraz coś w nim zapiekło. Niewielka iskra, która błyskawicznie rozlała się po jego wnętrzu, choć na zewnątrz nie zdradził niczego poza tą samą, beztroską maską.
— Nie będę ci przeszkadzał. Ktoś na ciebie czeka.
Pochylił się lekko, muskając ustami jej policzek. Ledwie dotknięcie, na granicy przyjacielskiego gestu i czegoś, co mogłoby przypominać dawne czasy. Nie spojrzał jej w oczy, kiedy się cofał. Odwrócił się i ruszył do wyjścia.
Zatrzymał się dopiero w ostatnim momencie.
— Soph…
Odwrócił głowę i skinieniem wskazał na prezentową torbę, którą wcześniej jej wręczył.
— Ty nie potrzebujesz zaproszenia.
W jego głosie nie było już ani śladu luzu.
Nie powiedział nic więcej. Nie chciał usłyszeć jej odpowiedzi, nie chciał widzieć wyrazu jej twarzy, kiedy otworzy prezent. Po prostu odszedł.
W granatowej torbie znajdowały perfekcyjnie wykonane, skórzane rękawice bokserskie w głębokim odcieniu czerni. Nie były to zwykłe rękawice. Ich struktura była gładka, ale elastyczna, dostosowana do dłoni, jakby miały stać się częścią jej ciała. Na nadgarstkach, wytłoczone w złotym odcieniu, lśniły jej inicjały. Delikatne przeszycia nadawały im elegancji, a szwy były niemal niewidoczne, jakby rękawice zostały stworzone specjalnie dla niej, dopracowane w najmniejszych szczegółach.
Nico
Gdy tylko Nico wyszedł, od razu sięgnął do kieszeni po kluczyki i niemal automatycznie ruszył w stronę swojego auta. Nie chciał się zastanawiać nad tym, co czuł, ale myśli atakowały go bezlitośnie.
OdpowiedzUsuń„Nie wiem, Nico.”
To jedno zdanie odbijało się echem w jego głowie. Wystarczyło kilka słów, by znów poczuł się… Nie, nie zdradzony. Nie zawiedziony. Może trochę głupio? Może trochę bezużytecznie? W końcu wszedł tam jak pewny siebie drań, wręczył jej prezent, założył maskę luzaka, rzucił kilka niby-przyjacielskich uwag, ale na koniec i tak dostał to, na co zasłużył.
Oparł dłonie o dach samochodu i przez chwilę wpatrywał się w swoje odbicie w przyciemnionej szybie. Nadal czuł na ustach lekki dotyk jej skóry po tym, jak pochylił się, by musnąć jej policzek.
Zacisnął szczękę i w końcu wsiadł do auta. Silnik zaskoczył od razu, w głośnikach rozbrzmiała jakaś basowa nuta, ale nie zwrócił na nią uwagi. Wyjechał na główną ulicę i jechał przed siebie, bez celu. Z jednej strony czuł w sobie dziwny spokój – zrobił, co miał zrobić. Poszedł tam, wręczył prezent, złożył życzenia, przeprosił. Koniec, kropka.
Z drugiej… Kurwa.
Gdyby się nie przejmował, nie czułby teraz tego dziwnego ścisku w żołądku. Nie miałby przed oczami obrazu Sophii, jak stoi przed nim, pachnąca kwiatami, piękna, a jednocześnie chłodna i zamknięta. Nie myślałby o tym, jak naturalnie uśmiechała się do Lucasa. Jak tańczyli, jak dotykał jej pleców, jak patrzyła na niego z czymś, czego nie potrafił rozszyfrować.
To nie powinno go obchodzić.
A jednak obchodziło.
Zamiast wrócić do domu, skręcił w stronę dzielnicy, gdzie znajdowały się popularne kluby – wybrał taki, gdzie wiedział, że znajdzie znajome twarze. Nie zamierzał wracać do mieszkania i gapić się w sufit. Potrzebował resetu. Potrzebował adrenaliny.
Jakby nie było jutra
W klubie było tłoczno, głośno i duszno – dokładnie tak, jak powinno być. Nico przywitał się z paroma znajomymi, przyjął pierwszego drinka, potem drugiego. Muzyka wwiercała się w ciało, pulsowała w żyłach razem z alkoholem. Zaczął się śmiać, rzucać nonszalanckie uwagi, zrzucił z siebie jakiekolwiek ciężary.
Z dziewczyną, której imienia nawet nie zapamiętał, wylądował na parkiecie. Tańczyli blisko, czuł jej dłonie na karku, paznokcie wplatające się w jego włosy. Była ładna, seksowna, mówiła coś do niego, ale nie do końca słuchał. Kiwał głową, uśmiechał się, od czasu do czasu rzucał jakieś komentarze, ale tak naprawdę nie myślał o niej wcale.
To było łatwe.
Łatwiejsze niż analizowanie słów Sophii.
Łatwiejsze niż myślenie o tym, co do niego czuje, albo czego już nie czuje.
Wolał skupić się na dźwiękach muzyki, na ciepłych dłoniach na jego skórze, na alkoholu, który otępiał myśli. W pewnym momencie ktoś rzucił mu do ręki szklankę, ktoś inny poklepał go po ramieniu. Chwilę później siedział już na skórzanej kanapie, z dziewczyną niemal na swoich kolanach, ich usta dzieliły milimetry. Nie myślał, nie analizował. Po prostu się bawił.
Jakby nie było jutra.
Następnego dnia obudził się z ciężką głową i suchym gardłem. Dziewczyny już nie było – i dobrze. Wziął zimny prysznic, założył dresy, złapał sportową torbę i wyszedł na trening.
Z każdym uderzeniem w worek bokserski odzyskiwał kontrolę. Z każdą kolejną kroplą potu wypacał z siebie resztki nocy, które mogłyby go rozproszyć. Skupił się na sile, na precyzji, na technice. Pracował nad każdym ciosem, nad każdym ruchem, jakby miał się przygotowywać do najważniejszej walki w życiu.
Złość, która w nim była, znowu stała się jego paliwem.
Nie myślał o Sophii.
Nie myślał o Alex.
Nie myślał o niczym innym, poza boksem.
Bo na ringu wszystko było proste. Tu nie było miejsca na niejasności, na domysły, na niedopowiedzenia.
Tego się trzymał.
Tego ranka wstał wcześniej niż zwykle. Zimny prysznic postawił go na nogi, ale nie zmył z niego napięcia, które towarzyszyło mu od tygodni. Ostatnie dni spędził na treningach, na pracy nad sobą, na wyciskaniu z własnego ciała wszystkiego, co mogło być słabością. Był jak maszyna – bez wątpliwości, bez zawahań.
UsuńZerknął na telefon. Pusta skrzynka. Żadnych wiadomości, które by go obchodziły. Żadnych śladów przeszłości, której nie chciał rozgrzebywać. Wziął torbę i wyszedł, zostawiając za sobą cztery ściany, które były dla niego niczym więcej niż miejscem do spania.
Dziś miał trenować gdzie indziej. Jego klub był zamknięty na czas remontu, a on nie zamierzał robić sobie przerwy. Wiedział, że w mieście jest kilka miejsc, gdzie mógłby się rozgrzać, ale jeden z trenerów polecił mu konkretne miejsce – stary, trochę zapomniany klub na obrzeżach. Nie był fancy, nie miał nowoczesnego sprzętu, ale to mu odpowiadało. Liczył się tylko ring i ciężka praca.
Kiedy dotarł na miejsce, poczuł specyficzny zapach potu, skóry i stali. Ściany były obdrapane, worki bokserskie nosiły ślady setek uderzeń, a na ringu trenowała już jakaś dwójka młodych chłopaków. Było surowo. Surowo i prawdziwie.
Idealnie.
Nico podszedł do recepcji, rzucił szybkie „dzień dobry”. Następnie przeszedł do szatni, przebrał się w strój treningowy i stanął przed lustrem, owijając dłonie taśmami. Ruchy miał mechaniczne, wyćwiczone.
Nie rozglądał się. Nie zastanawiał nad tym, kto tu trenuje. Nie myślał o niczym innym, jak tylko o kolejnym uderzeniu, kolejnym kroku, kolejnym dniu, który miał spędzić na walce z własnymi demonami.
Nie wiedział jeszcze, że tego dnia coś się zmieni.
Nico
Nico zaczął od rozgrzewki, jak zawsze – bez zbędnego pośpiechu, ale też bez chwili zawahania. Bieg w miejscu, wymachy ramion, kilka serii przeskoków na skakance. Każdy ruch był automatyczny, wyuczony do granic możliwości. Mięśnie napięte, oddech równy.
OdpowiedzUsuńPotem przeszł do cieniowania. Złapał rytm, wyprowadzając szybkie ciosy w powietrzu, skręcając biodra, pracując nogami. Powietrze wokół niego zdawało się gęstnieć, jakby znajdował się w innym świecie, oddzielonym od rzeczywistości cienką, niewidzialną barierą. Był tylko on, jego ciało i walka.
Ale to była tylko rozgrzewka.
Gdy wszedł na ring do sparingu, wiedział, że jego przeciwnik nie będzie oszczędzał. Nie był nowicjuszem. To był solidny, doświadczony zawodnik, który na pewno nie zamierzał traktować Nico ulgowo. To dobrze. O to właśnie chodziło.
Pierwsze ciosy poszły szybko – uniki, kontry, balans ciała. Nico czuł, jak krew zaczyna mu pulsować w skroniach, jak jego organizm wchodzi na wyższe obroty. Jego ciało działało automatycznie, bez wahania, bez strachu.
A potem kątem oka zobaczył ją.
Trenowała przy jednym z worków, a obok niej stał Lucas. Pokazywał jej coś, poprawiał jej postawę, jakby miał o tym jakiekolwiek pojęcie.
Przez moment nie rozumiał, czy to halucynacja, czy po prostu umysł płata mu figla. Ale nie. Była tam, na dłoniach miała rękawice, której podarował jej kilkanaście dni temu. Te same, które miały na sobie jej inicjały, wyhaftowane złotą nicią.
Oczywiście, że je miała. Przecież były jej.
Patrzył na nią za długo. Zupełnie zignorował to co się dzieje na ringu. Stracił kontrakt z rzeczywistością.
Nico nawet nie zdążył zarejestrować ruchu przeciwnika. Patrzył na Sophię, na to, jak poprawiała chwyt, jak Lucas kładł dłoń na jej nadgarstku, korygując ustawienie. Nie miał prawa się rozproszyć – nigdy. A jednak coś w nim się złamało, coś zawahało się na ułamek sekundy. I to wystarczyło.
Nie zdążył zrobić uniku.
Cios był brutalny.
W ułamku sekundy głowa Nico odskoczyła w bok, a ból eksplodował w jego czaszce jak rozbijająca się o beton szklanka. Przez moment dźwięk uderzenia rozszedł się w jego czaszce z upiornym echem. Poczuł rozdzierający ból, jakby ktoś wbił mu w twarz stalowy pręt. Jego szczęka zadrżała pod siłą uderzenia, a zaraz potem poczuł znajomy smak – metaliczny, gorzki. Krew. Rozcięta warga pulsowała bólem, a cienka strużka krwi spłynęła w dół, aż do brody.
Świat wokół niego zachwiał się.
Ciosy w walce przyjmował z większą wytrzymałością, bo był na nie przygotowany, jego ciało było napięte, odskakiwał i amortyzował ciosy, zmniejszając ich siłę. Na ten był zupełnie niegotowy.
Poczuł szorstką powierzchnię maty pod plecami. Głuchy huk jego upadku odbił się echem w całej sali.
Przez chwilę wszystko było odległe. Głosy ludzi, dźwięk ciężkich butów odbijających się od podłogi, szybkie kroki kogoś, kto podbiegł do ringu. Ktoś coś mówił, ale słowa brzmiały jak przez wodę, zniekształcone i zamazane.
— Nico!
Świat wracał do niego powoli. Czuł pulsowanie w głowie, dudniący ból rozlewający się od szczęki aż po tył czaszki. Mrugnął kilka razy, próbując skupić wzrok. Nad sobą widział rozmazane sylwetki. Jego przeciwnik stał nad nim, ręce opuszczone, a w oczach coś pomiędzy przerażeniem ą a lekkim zdziwieniem.
— Dobrze się czujesz? — zapytał ktoś inny.
Nico spróbował się podnieść, ale świat zawirował mu przed oczami. Przeklął pod nosem, podpierając się na łokciu, oddychając ciężko. Serce waliło mu jak młotem.
I wtedy znów ją zobaczył.
Sophia. Stała kilka metrów dalej, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami. Miała na sobie te cholerne rękawice.
Piekielnie ironiczne.
Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, a obok niej Lucas. Ich wzrok się spotkał – przez moment, ułamek sekundy.
Zacisnął szczękę, ignorując ból. Jego ego oberwało dziś bardziej niż ciało. Podniósł się powoli, zbierając w sobie resztki godności. Ktoś klepnął go w ramię, ale on nie zwrócił na to uwagi. Jego spojrzenie przesunęło się jeszcze raz po Sophii, po Lucasie stojącym obok niej, po ich zbyt bliskiej odległości.
Czuł, jak coś w nim wrze.
UsuńAle zamiast to okazać, zamiast cokolwiek powiedzieć, prychnął cicho, wytarł usta wierzchem rękawicy.
Miał dość.
Nico zrzucił z dłoni rękawice, zacisnął zęby, ignorując ból w szczęce, i przetarł usta wierzchem dłoni, rozmazując krew po skórze.
Zacisnął pięści.
— Nic mi nie jest — mruknął.
Nie miał ochoty na ich litość. Nie miał ochoty na nic. Wciągnął głęboko powietrze i powoli podniósł się z maty.
Stanął na nogach, choć przez chwilę świat jeszcze mu wirował. Czuł, jak pulsują mu skronie, jak krew z rozciętej wargi spływa w kącik ust. Przetarł ją dłonią, nie spiesząc się, jakby to nic nie znaczyło.
— Wszystko w porządku? — Usłyszał głos trenera, który podszedł bliżej.
Nico skinął głową, choć wciąż lekko dzwoniło mu w uszach.
— Zdarza się — rzucił luźno, jakby nie był właśnie powalony jednym, cholernym ciosem.
Przeciwnik, z którym sparował, patrzył na niego z lekkim zdziwieniem, jakby sam nie do końca wierzył, że udało mu się posłać Nico na deski. Ale on wiedział, co się stało. Wiedział, dlaczego to się stało. Poczuł, jak w środku coś się w nim przewraca. Jak gniew miesza się z czymś, czego nie potrafił nawet nazwać.
— Koniec na dzisiaj — rzucił i ruszył w stronę szatni.
Nico
Nico był wkurzony. Nie, to nawet nie było dobre słowo. Był wściekły. Na siebie, na sytuację, na własną słabość, której nie powinien był pokazać. Nokaut na sparingu? Naprawdę? Coś takiego nie miało prawa mu się zdarzyć, a jednak dał się podejść jak amator. A wszystko przez nią.
OdpowiedzUsuńZacisnął zęby, czując pieczenie na rozciętej wardze. Zignorował to. Ruszył do łazienki, wciąż czując na sobie spojrzenia ludzi, którzy widzieli, jak padł. Nie przejmował się tym, przynajmniej próbował.
Wszedł do środka i od razu podszedł do umywalki. Odkręcił zimną wodę i nachylił się, przemywając twarz. Chłód nieco przywrócił go do rzeczywistości, ale nie zmienił faktu, że myśli wciąż mu się kotłowały. Kropla krwi spłynęła z jego wargi, zostawiając czerwoną smugę na porcelanie umywalki. Przetarł ją dłonią i spojrzał na swoje odbicie w lustrze.
— Ogarnij się — syknął do siebie cicho.
Wyszedł na zewnątrz, ignorując ciekawskie spojrzenia innych. Za ringiem, na prawa od szatni, znajdowała się niewielka strefa dla zawodników — parę ławek, automat z wodą i lodówka, w której zawsze można było znaleźć lód na opuchlizny. Otworzył zamrażarkę, wyciągnął woreczek z lodem i usiadł na jednej z ławek. Chwilę trzymał go w dłoni, a potem odrzucił obok siebie. Przez jego ciało przeszedł dreszcz żenady. Nie chciał nawet myśleć o tym, jak idiotycznie wypadł. Zamiast tego skupił się na dłoniach, zaczął odwiązywać taśmy, ruchami, które znał na pamięć. To był jego rytuał, coś, co zawsze robił mechanicznie, a teraz, gdy wszystko w nim wrzało, pozwalało mu złapać choć odrobinę kontroli.
Ale nawet to nie mogło zmienić jednego…
Nico nie spojrzał na nią od razu. Siedział na ławce obracając w palcach woreczek z lodem. Czuł jej obecność, zanim jeszcze się odezwała, i to wcale nie pomagało.
Kiedy w końcu usłyszał jej głos, skrzywił się lekko. Nie z bólu, choć warga pulsowała nieprzyjemnie, a żuchwa wciąż odzywała się po uderzeniu. Skrzywił się, bo świadomość, że Sophia to wszystko widziała, że była świadkiem jego kompromitacji, sprawiała, że cała sytuacja wydawała się jeszcze gorsza.
Przez chwilę zwlekał z odpowiedzią, jakby zastanawiał się, czy w ogóle warto. Potem westchnął i uniósł wzrok, spoglądając na nią spod lekko zmarszczonych brwi.
— Nic mi nie jest — powiedział w końcu, z pozorną obojętnością, jakby to wszystko było drobną wpadką, a nie ciosem prosto w jego dumę. — Ale dzięki za troskę.
W głosie pobrzmiewała nutka ironii, choć nie była skierowana do niej. Bardziej do siebie samego, do tego, jak idiotycznie się zachował.
Spojrzał na jej torbę, a potem na nią.
— Zabolało — odpowiedział na jej pytanie z lekkim, pozbawionym radości uśmiechem. Oczywistym było, że nie miał na myśli uderzenia, ale z jego slow i spojrzenia wywnioskować to mogła tylko i wyłącznie Sophia. Nie musiał wyjaśniać, co miał na myśli.
— Ale nie przejmuj się — dodał, znów z pozorną lekkością, choć wewnątrz wszystko w nim wrzało. — To nie twoja wina, że przestałem uważać.
Nie spuszczał z niej wzroku, szukając odpowiedzi, której pewnie i tak nie zamierzała mu dać. Widział jednak jej lekkie spięcie, widział, jak zacisnęła palce na pasku torby. Stała przed nim z tą samą pewnością siebie, którą zawsze miała, ale coś w jej oczach mówiło, że wcale nie czuje się tak niewzruszona, jakby chciała.
Nico odwrócił wzrok.
— W każdym razie — dodał, wzruszając ramionami, jakby naprawdę nie obchodziło go to, że właśnie został znokautowany na oczach całego klubu. — To tylko trening. Zdarza się.
Obrócił w palcach woreczek z lodem, jakby miał zamiar przyłożyć go do rozciętej wargi, ale ostatecznie znowu odrzucił go na bok.
UsuńPrzez chwilę mierzyli się wzrokiem. Sophia wyglądała, jakby szukała w jego twarzy jakiegoś potwierdzenia, ale on nie miał zamiaru jej tego dawać. Nie powiedziałby jej wprost, że cholernie go zaskoczyło, kiedy ją tutaj zobaczył, a jeszcze bardziej to, że jak gdyby nigdy nic trenowała sobie z Lucasem. Jakby ta forma rozrywki była zarezerwowała tylko dla Nico i Soph… to było niepoważne, nie mógł mieć o to do niej pretensji, i nie miał, oczywiście, że nie, ale to nie oznaczało, że poczuł… dziwne ukłucie, gdzieś głęboko w środku. Był wkurzony. Na siebie, na cały cholerny dzień. To była zbyt duża ironia losu.
Nico
Nico nawet nie drgnął, kiedy Sophia uniosła mu brodę. Jej dotyk był lekki, niemal ostrożny, ale wystarczył, by napięły mu się wszystkie mięśnie. Wciągnął powietrze przez nos, czując delikatny zapach jej perfum, ten sam, który pamiętał, choć minęło tyle czasu. Był cholernie nieruchomy, jakby nawet najmniejszy ruch mógł coś zdradzić – coś, czego nie powinien czuć.
OdpowiedzUsuńA potem poczuł ostrożne muśnięcie jej palców. Jego serce zabiło szybciej. Może dlatego, że od dawna nikt nie dotykał go w taki sposób – z czułością, której się po niej nie spodziewał.
Ale to trwało zaledwie sekundę.
Odsunęła się gwałtownie, jakby nagle się ocknęła, a Nico zobaczył, jak zmienia się wyraz jej twarzy. Było w tym coś znajomego – ta walka, którą toczyła sama ze sobą.
Oblizał wargę, czując metaliczny posmak krwi, i przechylił lekko głowę, patrząc na nią spod przymrużonych powiek. Przez chwilę w jego spojrzeniu nie było tej zwykłej maski nonszalancji – tylko coś surowego, czystego.
— Wiem — powiedział cicho. Wiedział co robić. Albo tak mu sie tylko wydawało. Chciał wierzyć, że wie, że nic nie dzieje się w jego życiu przypadkiem, ale oszukiwał sam siebie. Nie tylko nie wiedział, co robi, nie wiedział również czego chce.
Mógł to zakończyć w tym momencie. Mógł rzucić jakimś luźnym komentarzem, zaśmiać się, może nawet obrócić to w żart. Ale nie zrobił tego. Nie tym razem.
Zamiast tego spojrzał jej w oczy i zapytał:
— A ty?
Zobaczył, jak jej oddech drgnął, jak jej palce zacisnęły się na opakowaniu chusteczek. Patrzyła na niego, jakby myślała, że się przesłyszała, jakby czekała na wyjaśnienie.
— Wiesz, co robić? — Jego głos był niski, spokojny, ale w tym pytaniu kryło się coś więcej. Coś, czego nie powiedział wprost.
Przez sekundę myślał, że mu odpowie. Że usłyszy cokolwiek. Ale zamiast tego zobaczył, jak walczy sama ze sobą.
— Lucas na ciebie czeka — rzucił, podnosząc woreczek z lodem i przykładając go do wargi, jakby nagle przypomniał sobie, że powinien to zrobić.
Nie wiedział, dlaczego powiedział to w taki sposób. Nie był to wyrzut, nie do końca, ale brzmiało to inaczej, niż zamierzał. Może trochę tak, jakby chciał ją od siebie odepchnąć.
Nico
Nico siedział jeszcze chwilę, wpatrując się w punkt przed sobą, ale jego myśli były wszędzie. Czuł wciąż lekki puls bólu w wardze, chociaż lód powoli uśmierzał pieczenie. Czuł napięcie w ramionach, zmęczenie po sparingu, a jednocześnie cholerną adrenalinę buzującą mu w żyłach, jakby jego ciało nie do końca chciało się uspokoić.
OdpowiedzUsuńAle najbardziej czuł irytację.
Na siebie.
Na to, że pozwolił sobie stracić czujność. Na to, że Sophia wciąż działała na niego w sposób, którego nie potrafił kontrolować. Na to, że jego własny mózg zawiódł go w najgorszym możliwym momencie.
Zacisnął szczękę.
„Lucas na ciebie czeka
Powinien był po prostu wstać i iść. Zamiast tego siedział tu, trzymając cholerną chusteczkę i próbując wyrzucić z głowy echo dotyku, który był tak krótki, a jednak zostawił po sobie ślad.
Złapał za bandaże, które wcześniej odwinął z dłoni, i zaczął je znowu zawijać. Zacisnął pięści, jakby to mogło pomóc.
Wyrzucił lód, chusteczkę zgniotł w dłoni i cisnął do kosza. Sophia już zniknęła. I dobrze.
Był wkurzony. Był rozbity. Ale był też bokserem. A to oznaczało tylko jedno – następnym razem nie da się tak łatwo znokautować.
Musiał się skupić. Nie na niej. Na sobie.
Nico wciąż czuł pulsowanie bólu w wardze, ale nie było to nic w porównaniu do tego, co działo się w jego głowie. Było w nim coś dzikiego, coś, co wrzało tuż pod powierzchnią skóry, gotowe wybuchnąć.
Szedł szybkim krokiem przez salę, czując, jak napięcie rozchodzi się po jego ciele.
Chwycił z zamachem swoje rękawice, gdy myślał o tym, jak łatwo stracił kontrolę. O tym, jak jedno spojrzenie na nią wystarczyło, żeby zignorował całą resztę świata i oberwał tak widowiskowo, jak jeszcze nigdy w życiu. To było śmieszne. Żałosne.
Czuł potrzebę uderzania w coś. Potrzebę wylania tego całego napięcia na worku treningowym.
Więc to zrobił.
Podszedł do worka. Przez pierwsze minuty nie myślał, po prostu bił. Lewy, prawy, sierpowy, kombinacja, krok do tyłu, unik, kolejne uderzenie. Było w tym coś oczyszczającego, coś, co pozwalało mu na chwilę zapomnieć o wszystkim poza ruchem i oddechem.
Cholerna Sophia.
Uderzył mocniej.
Cholerne rękawice.
Kolejne uderzenie.
Cholerny Lucas.
Zacisnął zęby i walnął z całej siły, tak że worek aż odskoczył. W jego klatce piersiowej coś płonęło, coś, czego nie umiał ugasić.
To była ta sama złość, która od miesięcy napędzała go do walki. Ta sama, która robiła z niego mistrza. Oddychał ciężko, a pot spływał mu po karku, klejąc koszulkę do ciała. Przez chwilę stał bez ruchu, palcami zaciskając się na materiale bandaży. Czuł, jak wargi pulsują od uderzenia, jak napięcie wbija się w jego barki, ale zamiast się uspokoić, miał ochotę na więcej.
Nie wystarczyło mu.
Podszedł do ringu i rzucił krótkie „Ktoś chce?” do kilku obecnych bokserów. Nie obchodziło go, kto wejdzie. Chciał tylko walczyć.
Ktoś się zgłosił – wyższy, cięższy od niego, z mocnym ciosem, ale Nico miał przewagę w szybkości. Przez pierwsze rundy unikał jego uderzeń, odpłacając celnymi kontrami. Każde trafienie dawało mu chwilową ulgę, jakby ciosy były jedynym językiem, którym w tej chwili potrafił się posługiwać.
Ale to wciąż nie wystarczało.
Dopiero po godzinie, kiedy zeszło z niego większość napięcia, w końcu zszedł z ringu. Nie był pewien, ile sparingów zrobił, ale wiedział, że ciało zaczynało się buntować. Był zmęczony. Wyczerpany. Ale wciąż nie miał spokoju w głowie.
Wszedł pod prysznic, pozwalając, by lodowata woda spłukała z niego pot i myśli. Zimne krople uderzały w jego skórę, ale nie potrafiły ugasić ognia, który w nim wrzał.
Sophia.
Mimo całej złości, mimo frustracji, miał przed oczami tylko jeden obraz – jej w jego rękawicach, wpatrującą się w niego w sposób, którego nie potrafił rozszyfrować.
Nico ledwo zdążył wrócić do mieszkania, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Był wykończony po treningu, jego ciało pulsowało od ciosów, a myśli wciąż krążyły wokół Sophi i tego, jak idiotycznie się zachował. Nie miał ochoty na rozmowy, a tym bardziej na wizyty, ale kiedy otworzył drzwi i zobaczył matkę, wiedział, że nie ma wyboru.
OdpowiedzUsuń— Cześć, kochanie — powiedziała lekko, wchodząc do środka, zanim zdążył zaprotestować. Była ubrana elegancko, jak zawsze, w beżowy płaszcz, pod którym kryła się kremowa sukienka. Zapach jej perfum wypełnił przestrzeń, a Nico westchnął, zamykając drzwi.
— Mamo, zmęczony jestem… — zaczął, ale zignorowała go, przesuwając spojrzeniem po wnętrzu mieszkania.
— Tak, widzę — skomentowała, zatrzymując wzrok na stercie bandaży rzuconych na blat i woreczku z lodem, który leżał obok. Skrzyżowała ramiona i zmierzyła go spojrzeniem. — Chciałam tylko sprawdzić, co u ciebie. Nie odbierasz telefonów.
— Trenowałem — odpowiedział krótko, siadając na kanapie i przecierając twarz dłońmi.
— Cały czas tylko trenujesz — zauważyła z lekką dezaprobatą, ale nie po to tu przyszła. — Właściwie… mam dla ciebie zaproszenie. Organizuję małe przyjęcie. Nic wielkiego, ale będzie tam sporo znajomych, rodzina…
Nico już wiedział, do czego zmierza.
— Nie, dzięki.
— Nico… — westchnęła, podchodząc bliżej. — To nie jest prośba. Naprawdę powinieneś się pojawić, chociaż na chwilę.
— Po co? Żebym udawał, że wszystko jest w porządku?
— Bo może czas w końcu przestać udawać, że ci nie zależy — powiedziała surowiej, patrząc mu prosto w oczy. — Twój ojciec tam będzie. Możecie wreszcie normalnie porozmawiać.
Nico prychnął, odchylając głowę na oparcie kanapy.
— Nie mamy o czym rozmawiać.
— Nie wymyślaj, Nico — odparła zniecierpliwiona. — Ile jeszcze będziesz się na niego boczył?
Milczał przez chwilę, zaciskając szczękę. Nie miał siły na tę rozmowę. Nie dziś.
— Zjawię się na chwilę — uciął w końcu, tylko po to, żeby dała mu spokój.
Uśmiechnęła się lekko, wiedząc, że wygrała.
— Tyle mi wystarczy.
⸻
Nico stał przed lustrem w swojej sypialni, z rezygnacją wpatrując się w odbicie. Miał na sobie białą koszulę, niedopiętą przy kołnierzyku, i ciemne spodnie od garnituru. Marynarka leżała na łóżku, obok poluzowanego krawata, którego nawet nie zamierzał dotykać.
Oparł się dłońmi o blat komody i spuścił głowę. To było idiotyczne. Nie miał ochoty tam iść.
Podniósł wzrok i przyjrzał się swojej twarzy. Ślady po ostatnich treningach nadal były widoczne – lekko sina skóra na kości policzkowej, drobne zadrapania na szczęce, rozcięta warga, która wciąż była delikatnie spierzchnięta. Dotknął jej palcem, a potem westchnął. Świetnie. Wyglądał, jakby właśnie wyszedł z ringu.
Może powinien zostać w domu.
Zdjął koszulę przez głowę i rzucił ją na łóżko.
Ale matka dała mu już do zrozumienia, że się go tam spodziewa. A on dał jej słowo.
Zacisnął szczękę, znów chwytając koszulę i naciągając ją na siebie. Z każdym guzikiem, który zapinał, rósł w nim opór. Po co miał tam iść? Żeby uścisnąć rękę ojcu i udawać, że wszystko jest w porządku? Żeby rozmawiać z ludźmi, którzy na co dzień nie mają pojęcia, co się u niego dzieje?
Przesunął dłonią po karku, biorąc głębszy oddech. Zrezygnował z krawata. Marynarkę narzucił niedbale na ramiona.
I kiedy już miał przekonać samego siebie, że wychodzi, spojrzał na siebie raz jeszcze.
Wszystko w nim mówiło, żeby po prostu odpuścić. Ale jakimś cudem, mimo tej niechęci, wciąż stał w garniturze, gotowy do wyjścia.
Prowadził samochód z ręką niedbale opartą o kierownicę, patrząc na drogę przed sobą, choć myślami był gdzie indziej. Z każdym kilometrem, który przybliżał go do miejsca, w którym wcale nie chciał być, czuł narastający ciężar na klatce piersiowej. Palcami bębnił o skórzaną tapicerkę, a w lusterku widział własne odbicie – napiętą szczękę, skupione spojrzenie, choć wcale nie czuł się skupiony.
UsuńGdy wjechał na długi podjazd prowadzący do okazałego budynku, otoczonego starannie przystrzyżonymi żywopłotami i wysokimi latarniami, zwolnił. Goście już przybywali, wchodzili do środka, kobiety w eleganckich sukniach, mężczyźni w dopasowanych garniturach. Samochody, jedne droższe od drugich, mijały go, parkując wzdłuż podjazdu.
Zaparkował z dala od głównego wejścia i przez chwilę siedział w aucie, zaciskając palce na kierownicy. Mógłby jeszcze odjechać.
Westchnął i wysiadł.
⸻
Wnętrze sali lśniło ciepłym blaskiem kryształowych żyrandoli. Przepięknie udekorowane stoły, świeże kwiaty, dyskretnie przygrywająca muzyka w tle. Wszystko było nienagannie dopracowane, dokładnie tak, jak lubiła jego matka. W powietrzu unosił się delikatny zapach perfum zmieszany z aromatem wina i dań serwowanych przez kelnerów.
Nico przeszedł przez próg i od razu dostrzegł matkę. Stała niedaleko, rozmawiając z kilkoma osobami, ale kiedy tylko go zauważyła, jej twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu.
— Wiedziałam, że przyjdziesz! — powiedziała, podchodząc do niego i chwytając go za ramiona. Odsunęła się na długość ramion, jakby chciała ocenić, jak wygląda. — No proszę, nawet się ogarnąłeś.
— Nie przesadzaj, mamo — mruknął, choć kącik ust drgnął mu w ledwo zauważalnym uśmiechu.
— Dziękuję, że jesteś. Naprawdę.
Nie zdążył odpowiedzieć, bo wtedy jego wzrok napotkał wzrok ojca.
Mężczyzna stał nieco dalej, w ciemnym, perfekcyjnie skrojonym garniturze. Trzymał w dłoni szklankę whisky, a jego spojrzenie było trudne do odczytania.
Nico poczuł, jak coś ściska go w żołądku.
Ojciec nie podszedł od razu. W milczeniu uniósł nieco podbródek i przez chwilę po prostu mierzył go wzrokiem.
A potem lekko skinął głową.
Nie było w tym chłodu. Nie było w tym ciepła.
Tylko to niejednoznaczne spojrzenie, które Nico znał aż za dobrze.
Nico
Nico przemieszczał się między grupkami gości z kieliszkiem whisky w dłoni, wsłuchując się w rozmowy, ale nie do końca biorąc w nich udział. Sala wypełniona była ludźmi, których znał od lat – biznesmenami, byłymi znajomymi rodziny, a także tymi, którzy po prostu bywali na takich wydarzeniach, bo należeli do tego świata.
OdpowiedzUsuńPrzeszedł dalej, zatrzymując się co chwilę, by wymienić kilka zdań z kolejnymi osobami. Była tam Isabel, która kiedyś usiłowała się z nim umówić, choć nigdy nic między nimi nie wyszło. Był też Greg, który próbował zagaić rozmowę o interesach jego ojca, ale Nico szybko uciął temat. Każda rozmowa była grzecznościowa, każda miała w sobie nutę formalności, której Nico tak bardzo nie znosił. W tym świecie wszyscy byli uśmiechnięci, ale większość tych uśmiechów była wymuszona. Wszyscy mówili rzeczy, które wypadało powiedzieć, zamiast tego, co naprawdę myśleli.
A on?
Z ledwo skrywanym znużeniem słuchał rozmowy o giełdzie, którą prowadzili dwaj mężczyźni, z którymi przyszło mu stanąć przy jednym ze stolików. Jeden z nich, elegancko ubrany chłopak, na oko przed trzydziestką, gestykulował szeroko, tłumacząc coś swojemu towarzyszowi, nieco młodszemu, ale równie mocno zaangażowanemu w temat.
— Mówię ci, teraz jest najlepszy moment na wejście w rynek. Technologia AI eksploduje, a surowce… surowce to zawsze pewna inwestycja.
— Oczywiście, ale pytanie brzmi, czy nie jesteśmy już za późno na największe wzrosty? — odparł młodszy, popijając drinka. — Kiedy wszyscy mówią, że to idealny moment, to może znaczyć, że ten moment już minął.
— Bzdura — starszy machnął ręką. — Trzeba umieć wyczuć rynek. Jak się go nie czuje, to się zostaje z tyłu.
Nico podparł brodę na dłoni i przytaknął, choć w rzeczywistości kompletnie go to nie obchodziło. Nie miał nic przeciwko inwestycjom – sam miał jakieś udziały i konto zarządzane przez doradcę finansowego – ale słuchanie o tym w kółko było męczące.
— A ty, Nico? — Młodszy mężczyzna zwrócił się do niego. — Inwestujesz w coś konkretnego, czy raczej trzymasz się sportu?
— Wiesz, mój największy kapitał to ja — odparł lekko, unosząc szklankę do ust.
Obaj mężczyźni zaśmiali się, choć Nico nie był pewien, czy rozbawiły ich jego słowa, czy po prostu uprzejmość nakazywała im udawać rozbawienie.
— Mądra strategia — przyznał starszy. — Ale powiem ci coś. Sport to świetna rzecz, ale prędzej czy później przyjdzie moment, kiedy trzeba będzie pomyśleć o przyszłości. Nie da się walczyć wiecznie.
— Dlatego walczę teraz — odparł Nico z uśmiechem, który nie sięgał jego oczu.
— No tak, oczywiście. Ale wiesz, że twój ojciec miałby dla ciebie inne plany, prawda?
I to był moment, w którym Nico miał dość.
Oczywiście, że wiedział. Słyszał to całe życie – że boks to tylko chwilowa pasja, że powinien skupić się na czymś „poważnym”, że jego miejsce jest gdzie indziej. Nie zamierzał wdawać się w tę dyskusję, nie tutaj i nie z tymi ludźmi.
— Panowie, pozwólcie, że się oddalę — powiedział, kiwając im głową i odkładając pustą szklankę na tacę przechodzącego kelnera. — Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza.
Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się i wyszedł na taras.
Nie od razu zauważył, że ktoś do niego podszedł. Wciąż patrzył na światła miasta, wsłuchując się w przytłumiony szum muzyki i rozmów dobiegających z sali. Dopiero kiedy usłyszał czyjeś kroki i wyczuł delikatny zapach jaśminowych perfum, odwrócił głowę i… zdziwił się.
Imogen.
Nie widział jej od dawna, a szczerze mówiąc, nigdy nie rozmawiali dłużej niż wymagała od nich grzeczność. Sophia była zupełnie inna niż reszta swojej rodziny – spontaniczna, prawdziwa, często kierująca się emocjami zamiast kalkulacją. Jej bliscy… cóż, w ich świecie wszystko wydawało się być zaplanowane, ugrzecznione, skrojone na miarę oczekiwań.
Imogen zdawała się jednak wyróżniać na tle własnej rodziny. Jej spojrzenie było bystre, przenikliwe. Miała w sobie coś drapieżnego, jakby zawsze wiedziała więcej, niż mówiła. Zatrzymała się obok niego, zachowując subtelny dystans, który świadczył o jej wyczuciu przestrzeni i… może też pewnej ostrożności.
Było w jej głosie coś nieuchwytnego, balans między szczerością a kpiną. Nico zmierzył ją uważnym spojrzeniem, po czym uniósł brew, kącik ust drgnął mu w lekkim uśmiechu.
OdpowiedzUsuń— Mroczny urok? — powtórzył z rozbawieniem. — To chyba najmilsza rzecz, jaką ktoś mi dzisiaj powiedział.
Imogen uśmiechnęła się lekko, obracając kieliszek w dłoniach.
— Nie przywykłeś do komplementów?
— Przywykłem do innych. — Przechylił głowę, udając zamyślenie. — Na przykład „cholerny dupek” albo „zawzięty idiota”.
— Hm. — Przygryzła lekko wargę, jakby rozważała jego słowa. — Zawzięty idiota… Może. Ale „cholerny dupek”? To pewnie zależy od sytuacji.
Nico zaśmiał się cicho, potrząsając głową.
— Brzmi, jakbyś już miała wyrobione zdanie.
— Powiedzmy, że jestem dobrym obserwatorem. — Imogen uniosła kieliszek w jego stronę. — Ale nie martw się. Mnie osobiście bardziej interesuje ta zawzięta część.
Nico spojrzał na nią uważniej, a potem, z nutą rozbawienia, ale nie odpowiedział.
Imogen zamieszała winem w kieliszku i spojrzała na niego z ukosa
— Zastanawia mnie, od czego są te ślady. Zbyt intensywny trening, czy ktoś postanowił wymierzyć ci sprawiedliwość?
Nico parsknął cicho, ale nie odpowiedział od razu. Wciąż obserwował ją uważnie, jakby próbował rozszyfrować jej intencje.
— Może jedno i drugie — rzucił w końcu z nutą sarkazmu. — A może po prostu potrzebowałem nowego dodatku do garnituru.
Imogen uśmiechnęła się lekko, jakby jego odpowiedź ją rozbawiła.
— W takim razie świetnie dobrałeś akcesoria.
— Mam oko do detali — odparł nonszalancko, wciąż przyglądając się jej z lekką rezerwą, choć w jego tonie pobrzmiewała ironia.
— I do dramatycznych wejść? — dodała, unosząc lekko brew.
— Nie będę zaprzeczał — przyznał z udawaną powagą.
Przez chwilę patrzyli na siebie w ciszy. Nico nie był pewien, co myśleć o tej rozmowie.
— Przyszłam, bo pomyślałam, że może jesteś równie znudzony jak ja.
Nico oparł się wygodniej o balustradę, zerkając na nią z ukosa.
— A jeśli nie jestem?
— To miłe złudzenie, ale znam ten wyraz twarzy. — Imogen uśmiechnęła się, unosząc kieliszek do ust. — Wyglądasz jak ktoś, kto najchętniej by stąd uciekł.
— Może. — Nico wzruszył ramionami. — Ale niektórzy nie dają mi wyboru.
— Ach, więc mama cię zmusiła.
— Powiedzmy, że była… przekonująca.
— Typowe. — Imogen westchnęła, jakby sama doskonale znała ten rodzaj rodzinnej presji. — No cóż, gdybyś jednak planował ucieczkę, to daj mi znać. Chętnie popatrzę, jak to robisz.
Nico uniósł brew, słysząc tę zaczepkę.
— I może dołączę. — Jej uśmiech był subtelny, tajemniczy. Była inna niż Sophia — bardziej wyrachowana, bardziej świadoma swojej gry. Przyglądał się jej przez chwilę, zastanawiając się, co właściwie ma na myśli. O co toczy się ta gra.
Nico
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńImogen zakręciła kieliszkiem w dłoniach, upijając niewielki łyk wina. Jej spojrzenie pozostało jednak na Nico, jakby dokładnie analizowała każdą jego reakcję.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, jestem pod wrażeniem — zaczęła lekko, a on od razu wyczuł w jej tonie coś ukrytego. — Nie myślałam, że jeszcze pojawiasz się na takich przyjęciach.
Nico wzruszył ramionami, odwracając wzrok na ogród rozciągający się poniżej tarasu.
— Czasem warto przypomnieć sobie, dlaczego się ich unika.
Imogen cicho się zaśmiała.
— Dobre podejście. — Przez moment milczała, jakby czekała na coś więcej, ale gdy nie doczekała się reakcji, sama podjęła temat.
— Ciekawi mnie jedno…
— Tylko jedno?
— Na razie. — Uniosła brew, uśmiechając się lekko. — Powiedz mi, Nico… Jak ty to w ogóle wytrzymałeś?
Zmarszczył brwi, przenosząc na nią spojrzenie.
— Co dokładnie?
— To wszystko. — Machnęła dłonią, jakby chciała objąć jak najszerszy kontekst. — Te ciągłe gierki, napięcia, niedopowiedzenia… Nie oszukujmy się, każdy wie, że między tobą a moją siostrą nigdy nie było do końca… czysto.
Nico natychmiast się wyprostował. Nie powiedziała niczego wprost, a jednak to jedno zdanie sprawiło, że poczuł się, jakby ktoś próbował przejrzeć go na wylot.
— Nie wiem, o czym mówisz — odparł obojętnie, ale Imogen tylko przekrzywiła lekko głowę.
— Och, myślę, że doskonale wiesz. — W jej oczach błysnął cień rozbawienia. — Ale dobrze, zostawię cię z twoim samozaparciem.
Nico nie odpowiedział, ale zacisnął lekko szczękę.
— Wiesz, Sophia ma w sobie coś takiego… — Imogen zawiesiła głos, udając, że szuka odpowiedniego słowa. — Jakby zawsze była w dwóch miejscach jednocześnie. Nigdy do końca nie wiadomo, czego chce, prawda?
— Może po prostu nie ma potrzeby wszystkiego nazywać — rzucił krótko.
Imogen parsknęła cicho.
— Albo może nigdy nie była pewna, czy chce tego, co ma.
Nico spojrzał na nią uważniej, ale nie dał się sprowokować. Był w tym dobry. Zbyt wiele razy musiał znosić takie rozmowy, by tak łatwo się wydać.
— Masz jakiś konkretny powód, dla którego to mówisz?
— Może po prostu zastanawiam się, czy to nie trochę męczące. — Imogen podparła się o balustradę, wpatrując się gdzieś w przestrzeń. — Zawsze stać w pół kroku.
Nico milczał przez chwilę, nie spuszczając z niej spojrzenia.
— A ty? — zapytał w końcu. — Zawsze robisz takie aluzje, czy to specjalna okazja?
Imogen uśmiechnęła się lekko, tym razem bardziej do siebie niż do niego.
— Czasem lubię sprawdzić, kto naprawdę potrafi je odczytać.
Imogen podniosła kieliszek do ust, upijając kolejny łyk, po czym westchnęła teatralnie.
— Ale wiesz, może w końcu wszyscy odetchną — rzuciła mimochodem, jakby ledwo się nad tym zastanawiała.
Nico zmrużył oczy.
— Od czego?
— Och, od tej całej niewiadomej, oczywiście. — Spojrzała na niego z rozbawieniem, ale i czymś jeszcze, czymś bardziej przenikliwym. — Sophia ma teraz nowy obiekt zainteresowań.
Nico nawet nie drgnął, ale w środku poczuł, jak coś ciężkiego osiada mu na piersi.
— Tak?
Imogen skinęła głową, jakby to nie było nic szczególnego.
— Z Lucasem to chyba robi się poważne. Przyprowadziła go już do domu, przedstawiła ojcu… Więc chyba jednak traktuje to serio.
Nico wciąż się nie odezwał. Przez chwilę jedyne, co słyszał, to przytłumione dźwięki przyjęcia dochodzące zza drzwi tarasu.
— No i niedługo znowu wyjeżdża z nim do São Paulo — dodała Imogen, jakby dopiero sobie o tym przypomniała.
Zacisnął szczękę, ale jego twarz pozostawała niewzruszona.
— Czyli w końcu znalazła sobie coś stabilnego — powiedział cicho, z nutą ironii.
Nico odwrócił wzrok na ogród. Nagle powietrze wokół niego zrobiło się cięższe.
Słowa Imogen uderzyły go mocniej, niż chciałby to przyznać. Przedstawiła go ojcu? Wyjeżdża do São Paulo? Powinno być mu to obojętne. Przecież to nie jego sprawa. A jednak poczuł coś na kształt ścisku w żołądku, coś, co przypominało gorycz, której nie potrafił się pozbyć.
OdpowiedzUsuńNie mógł dłużej tu siedzieć.
— Dzięki za rozmowę, Imogen — rzucił, przywołując lekki uśmiech, choć czuł, że nie do końca mu wychodzi. — Chyba powinienem dopilnować, żeby nie zabrakło szampana.
Nie czekając na jej reakcję, odwrócił się i wszedł do środka.
Zaczął rozglądać się po sali. W końcu ją dostrzegł. Stała sama, trochę z boku, z kieliszkiem w dłoni, wyraźnie niezaangażowana w towarzyskie rozmowy.
Stała odwrócona do niego plecami. Jej profil, oświetlony ciepłym światłem żyrandoli, wyglądał znajomo do bólu.
Nie czekając, ruszył w jej stronę, cicho, niemal niezauważalnie. Gdy był już blisko, zwolnił kroku, a potem pochylił się lekko i nachylił nad jej uchem.
— Stoisz tu tak sama… — rzucił cicho, a kącik jego ust uniósł się lekko. — Nie podoba ci się impreza mojej matki?
Sophia lekko drgnęła, a on widział, jak prostuje plecy, zanim jeszcze odwróciła się w jego stronę. Zanim jednak zdążyła coś powiedzieć, Nico dodał:
— Myślisz, że mogę liczyć na zwrot przysługi? — Jego głos brzmiał swobodnie, ale w oczach czaiło się coś więcej. — Tym razem ty uratujesz mnie z imprezy mojej matki? Tak jak ja kiedyś uratowałem cię z imprezy twojego ojca?
Czuł, jak Sophia lekko drgnęła. A potem odwróciła się, a ich spojrzenia się spotkały.
Nico
Nico uniósł lekko brew, słysząc jej słowa. Miała dobrą pamięć. Uśmiechnął się krótko, choć gdzieś pod tym uśmiechem kryło się coś więcej.
OdpowiedzUsuńMiała dobrą pamięć. A może po prostu tamten wieczór utkwił jej w głowie tak samo, jak jemu?
— Daleko stąd — powtórzył, jego głos był cichy, ale pewny. — Ale jeśli to niemożliwe, to wystarczy, gdzieś, gdzie będzie mniej pretensjonalnie — odparł. Mówiąc to, powiódł spojrzeniem po sali, jakby chciał jeszcze raz upewnić się, że nic go tu nie trzyma. Ludzie rozmawiali, śmiali się, unosili kieliszki w górę w fałszywie serdecznych toastach. Tematy krążyły wokół giełdy, polityki i starych znajomości, które w rzeczywistości niewiele znaczyły. Nic tu nie było prawdziwe. Może dlatego czuł się tu tak obco. Przeniósł spojrzenie z powrotem na nią. Było w niej coś… znajomego, a jednocześnie obcego. Może to przez to, jak stała teraz przed nim z podniesioną głową, może przez to, że była tu, na swoim gruncie, a on czuł się jak intruz. A może przez to, że naprawdę widział ją dziś pierwszy raz od dłuższego czasu tak naprawdę.
Zatrzymał na niej spojrzenie dłużej, pozwalając sobie na tę jedną, krótką chwilę słabości. W delikatnym świetle kryształowych żyrandoli, przy blasku odbijającym się od kieliszków i tafli błyszczącego parkietu, Sophia wyglądała niemal tak samo jak wtedy—może trochę dojrzalsza, może jeszcze piękniejsza, jeśli to w ogóle było możliwe. Ale była też inna. Dystans między nimi, choć fizycznie niewielki, wydawał się ogromny.
Nico miał ochotę zbyć to jakąś nonszalancką uwagą, rzucić coś w swoim stylu, sprawić, by nie brzmiało to jak coś więcej niż tylko luźna rozmowa. Ale zamiast tego, przez ułamek sekundy w jego oczach pojawił się cień zawahania.
— Nie prosiłbym, gdyby nie było poważnie — odparł z przesadną powagą. — Jestem już na skraju. Za chwilę ktoś znów zacznie opowiadać mi o akcjach na giełdzie albo, co gorsza, spyta, kiedy w końcu zajmę się „prawdziwą” pracą.
Nie odrywał od niej wzroku, a kącik jego ust uniósł się nieznacznie. Pomiędzy nimi zapadła chwila ciszy, na tyle długa, że mógł dostrzec drobne zmiany w jej wyrazie twarzy. Przygryzła delikatnie wargę, jakby zastanawiała się nad czymś, czego nawet sama nie była pewna.
Nico przez moment tylko się jej przyglądał, pozwalając, by jej słowa zawisły między nimi, wywołując coś na kształt deja vu. Ta sama rozmowa, tylko role jakby się odwróciły. Uśmiechnął się kącikiem ust, niemal niezauważalnie, ale w jego oczach nie było już tego samego lekkiego rozbawienia co wcześniej.
Sophia nie odpowiedziała od razu, ale jej spojrzenie zrobiło się bardziej czujne. Nico odwrócił wzrok, przenosząc go na salę pełną eleganckich gości, na odbijające się w kryształach światło, na ludzi pogrążonych w rozmowach o rzeczach, które nigdy go nie interesowały.
Nico
Nico uniósł kącik ust, jakby jej słowa przywróciły mu ten znajomy błysk w oku — ten zadziorny, trochę przekorny, którym częstował ją zawsze wtedy, gdy chciał coś zasugerować bez mówienia tego wprost.
OdpowiedzUsuń— Jasne, nie będę cię kompromitował przy rodzinie — rzucił półgłosem, nachylając się do niej tak blisko, że ciepło jego oddechu musnęło skórę tuż przy jej uchu.
Nie czekał na odpowiedź. Cofnął się z tym samym niezobowiązującym uśmiechem, po czym ruszył przez salę. Nie zatrzymał się ani przy matce, ani przy ojcu. Nie składał uprzejmych pożegnań, nie tłumaczył się — ich wzrok już dawno przestał cokolwiek dla niego znaczyć. Minął ich tylko obojętnie, nie szukając kontaktu, jakby celowo chciał podkreślić, że nie ma w nim dziś grama chęci do udawania.
Wyszedł frontowymi drzwiami, skiną na parkingowego i zaczekał aż ten podstawi jego auto. Chłopak zatrzymał się w centralnym miejscu, tuż przed wejściem do okazałej willi jego rodziców. Nico wziąć kluczyki, wsiadł do auta i odjechał nieco dalej. Zatrzymał się w zacienionej części posesji, po lewej stronie, za wysokim cyprysem. Tu nikt nie zaglądał. Tam czarna karoseria jego sportowego samochodu nie rzucała się w oczy, nie przy pierwszym spojrzeniu. Odbijała jedynie blade światło księżyca, padające na wypolerowaną powierzchnię. Wysiadł i odszedł kawałek w bok. Przy wejściu kręciło się zbyt wielu ludzi — za dużo spojrzeń, za wiele możliwości, że ktoś coś zobaczy, coś sobie dopowie.
Oparł się o karoserię i spojrzał w stronę wejścia, choć z tej perspektywy niewiele mógł zobaczyć.
Dotarło do niego, jak bardzo powtórzyli wzorzec, którego oboje próbowali unikać. Kiedyś to on miał coś do ukrycia — przed Alex, przed własnym sumieniem. Sophia była jego tajemnicą. Ukryte spojrzenia i gesty, które tylko oni mogli odczytać, elektryzowały go od środa, były ekscytujące.
Dziś to on musiał się zatrzymać z boku, czekać z dala od świateł, żeby nie było zbyt jawne, że znowu wchodzą do tej samej rzeki. Nie powinni, a jednak coś ich znowu zbliżyło. Sophia, chociaż bardzo się starała, nie potrafiła go zignorować. Też to lubiła. Dreszczyk emocji, niepewność, tajemnice i sekrety. I choć próbowała przekonać wszystkich dookoła, w tym samą siebie, że taka nie jest, że jest poczciwa, to jej akcje świadczyły zupełnie inaczej. Lubiła balansować na krawędzi - bo to było uzależniające. Bo kiedy raz się spróbuję, trudno przestać.
Dlatego znowu się z czymś kryli. Znowu unikali spojrzeń innych ludzi. Znowu kogoś okłamywali.
Kryli się przed Lucasem. Bo Sophia miała zobowiązania. Bo może z Lucasem to naprawdę było coś. Bo może… było za późno, by cokolwiek odwrócić. A mimo to, zatoczyli koło. I Nico miał wrażenie, że znów wracają do punktu wyjścia — gdzie uczucia trzeba było chować między wierszami, a wyjścia tylnym wyjściem stały się regułą, nie wyjątkiem.
Nico
Minuty płynęły. Każda kolejna coraz bardziej dokuczliwa, gęsta, jakby czas specjalnie zwolnił tylko po to, żeby go wystawić na próbę. Nico stał oparty o samochód, plecami przyciśnięty do chłodnej blachy karoserii, a wzrok wbity miał w schody prowadzące do frontowego wejścia willi, z którego przecież miała się wyłonić. Patrzył tam już od kilkunastu minut — nieustannie, z coraz mniejszą nadzieją, że cokolwiek się wydarzy. I choć dystans nie był duży, wszystko wydawało się odległe, jak przez mgłę, jakby dom i jej obecność w nim należały do innego świata.
OdpowiedzUsuńPoczątkowo wypatrywał jej z uwagą — z napięciem w ramionach, z niecierpliwością, która manifestowała się w tym, jak co jakiś czas spoglądał na telefon, choć nie miał żadnego powodu, by oczekiwać wiadomości. Ona nie napisała i on też nie zamierzał. To miało się wydarzyć albo nie. Bez słów.
Ale w miarę jak mijał czas, w jego głowie coraz wyraźniej rysowała się jedna myśl — że się rozmyśliła. Że może tam, na sali, spojrzała jeszcze raz na ojca, albo na własne odbicie w lustrze i przypomniała sobie, co powinna, a czego nie powinna robić. Że przyszła refleksja. Lub strach. Lub po prostu rozsądek.
Z każdą minutą nieobecności ta myśl kiełkowała mocniej. Zasiewała w nim coś gorzkiego. Rezygnację, ale podszytą znajomym ukłuciem. Tym razem jednak coś było inaczej. Może to on był inny. Może po raz pierwszy naprawdę pomyślał, że nie przyjdzie.
Westchnął cicho, niemal bezdźwięcznie, i wsunął obie dłonie do kieszeni ciemnych spodni. Zgiął lekko ramiona, garbiąc się jak ktoś, kto nie chce już dłużej wyglądać, jakby czekał. Już nie wypatrywał, już nie sprawdzał telefonu. Oczy miał półprzymknięte, spojrzenie zamyślone, jakby powoli przygotowywał się na to, że będzie musiał wsiąść za kierownicę i odjechać sam.
Wiatr poruszał liście drzew, których cienie rzucały nieregularne plamy na chodnik i maskę auta. Cały świat zdawał się toczyć swoim własnym, spokojnym rytmem, a on — stojący samotnie w cieniu, w miejscu wybranym, by nie być zauważonym — zaczynał czuć się dokładnie tak, jak wyglądał. Jak ktoś, kto znów został sam.
Nie spodziewał się jej od tej strony. Myślał, że jeśli w ogóle się zjawi, to wyjdzie głównym wejściem, schodząc po marmurowych stopniach, które obserwował od kilkunastu minut. Tymczasem ona przyszła inaczej. Cicho. Jakby z innego wymiaru, przemykając przez ogród.
Zamiast stukotu obcasów o kamień, jej kroki stąpały miękko po utwardzanej, wysypanej drobnym żwirem ścieżce. Gwar imprezy nadal rozbrzmiewał z oddali — pojedyncze, zbyt głośne śmiechy, muzyka sącząca się przez uchylone drzwi tarasu, i silniki samochodów, które warczały co jakiś czas, kiedy goście przyjeżdżali lub odjeżdżali z podjazdu. Wszystko to brzmiało jak z innego świata. Świata, z którego ona właśnie uciekła.
Zorientował się, że stoi tuż za nim, dopiero gdy się odezwała. Zamarł na ułamek sekundy, jakby myślał, że to kolejna myśl w jego głowie, przywidzenie. Uśmiechnął sie sam do siebie. A potem odwrócił się łagodnie. Spojrzał na nią, a jego twarz rozpromieniła się nagle i tak prawdziwie, że sam mógł nie być tego świadomy. Żaden uśmiech nie uniósł jego ust w pełni, ale coś w oczach — ten błysk, który pojawił się od razu — mówił wszystko.
Był zaskoczony. I szczęśliwy. I nie potrafił tego ukryć, nawet jeśli nawykowo próbował zachować pozory obojętności.
Zrobił pół kroku w jej stronę, a potem się zatrzymał, jakby bał się, że gdy się poruszy, zniknie. Że jeśli zbyt gwałtownie przerwie tę chwilę, ona może zniknąć równie niespodziewanie, jak się pojawiła.
Usuń— Jak zwykle po swojemu — powiedział w końcu, cicho, z tym charakterystycznym, lekkim uśmiechem, który zawsze miał wtedy, gdy próbował ukryć, jak wiele coś dla niego znaczyło. Blask świateł z willi odbijał się w jej oczach, w których kryło się coś więcej niż tylko propozycja spontanicznej ucieczki.
Bez słowa skinął głową, odepchnął się od samochodu samochód i otworzył drzwi od strony pasażera. Zrobił to spokojnie, bez pośpiechu, z tym dziwnym, pełnym skupienia wdziękiem, który miał tylko wtedy, kiedy coś naprawdę go poruszało. Odsunął się na bok, zostawiając jej przestrzeń.
— Prowadź — powiedział cicho, nie spuszczając z niej wzroku.
Nie musiała pytać go dwa razy. Jeśli miała miejsce, w którym można zniknąć, on chciał być właśnie tam.
Nico
Nico nie odezwał się ani słowem, ale nie potrzebował. Cisza, która między nimi zapadła, nie była niewygodna — wręcz przeciwnie. Miała w sobie coś znajomego, bezpiecznego, jakby znali ją od lat. Usiadł głębiej w fotelu, jakby z ulgą zrzucił z siebie ciężar całego dnia. Lewą rękę położył swobodnie na kierownicy, drugą oparł na udzie, wyprostowany, ale jednocześnie wyluzowany. Jazda nocą przez miasto w takim towarzystwie — nieplanowana, bez celu większego niż ucieczka od tłumu — była wszystkim, czego teraz potrzebował.
OdpowiedzUsuńSophia podłączyła do auta swoj telefon. W głośnikach rozbrzmiała spokojna muzyka, a na ekranie pojawiła się mapa wskazująca drogę do wybranego przez nią miejsca. W rogu ekranu pojawiła się wiadomość. Lucas. Jego imię wyświetliło się wyraźnie, a zaraz pod nim dymek z tekstem: „To przyjęcie aż tak kiepskie, jak się spodziewałaś?” A zaraz po nim: „Chcesz, żebym przyjechał i cię stamtąd porwał?”
Nico nie odwrócił głowy. Ale kącik jego ust uniósł się lekko, niemal niezauważalnie. Triumfalnie.
— Za późno — mruknął cicho, bardziej do siebie niż do niej. Nie spojrzał nawet w jej stronę. Nie musiał. Przez moment patrzył przed siebie, a potem potarł dłonią twarz — niby ze zmęczenia, ale tak naprawdę po to, by ukryć jeszcze jeden uśmiech, zbyt pewny siebie.
Nico zgasił silnik, ale jeszcze przez chwilę siedział w aucie, z dłońmi opartymi na kierownicy. Słuchał jej słów w milczeniu, pozwalając im opaść między nimi z nieoczywistym ciężarem. „Tutaj nikogo nie będzie obchodziło kim jesteśmy…” — to jedno zdanie rozbrzmiało w nim mocniej, niż się spodziewał. Mówiła o statusie, o tym, że nikt ich tu nie pozna, że mogą się schować — ale to drugie dno… to znał aż za dobrze. Znał to napięcie, które rosło między nimi od miesięcy, niesione przez każde spotkanie, każdą rozmowę, każde spojrzenie, które trwało chwilę za długo.
Odwrócił głowę i spojrzał na nią, przez krótką chwilę uważnie. Światło latarni odbijało się w jej włosach, tworząc na jej twarzy ciepłe, miękkie cienie. Przez moment nie powiedział nic, tylko patrzył, jakby próbował zapamiętać tę chwilę w każdym detalu.
— Brzmi jak miejsce idealne — odezwał się w końcu niskim głosem. — Na ucieczkę. Albo na grzech.
Uchylił drzwi i wysiadł bez pośpiechu, obchodząc auto dookoła, by otworzyć jej drzwi. Gdy stanęła obok niego, spojrzał jeszcze raz na budynek, niepozorny, cichy, zgaszony, niemal niewidzialny dla obcych.
— Prowadź, Soph — dodał cicho, i choć jego ton był spokojny, w oczach czaiło się coś niepokornego. Jakby przeczucie, że to, co wydarzy się dalej, nie będzie łatwe do cofnięcia. Ale teraz już nie chciał się cofać.
Nico zatrzasnął za sobą drzwi samochodu i przez moment jeszcze rozejrzał się po okolicy. To miejsce zdecydowanie różniło się od błyszczących sal balowych i restauracji z rezerwacją na trzy tygodnie w przód, do których był przyzwyczajony — czy raczej, do których był zmuszany. Tu było… coś innego. Spokój? Autentyczność? A może to była tylko iluzja, wyobrażenie podsycane tym, że przyszedł tu z nią.
OdpowiedzUsuńSzorstkie, lekko popękane drewno drzwi ustąpiło pod naciskiem Sophii, a on sam wszedł tuż za nią, z nieco większą ostrożnością, jakby wkroczył na czyjś prywatny teren. Zapach uderzył go natychmiast — drewno, cytrusowe nuty i coś jeszcze, trudnego do uchwycenia, ale znajomego. Jakby wspomnienie jakiegoś wieczoru z przeszłości, który dawno uleciał, ale którego atmosfera pozostała.
Pomieszczenie było przytulne, ale nie klaustrofobiczne. Światła przygaszone, jakby celowo, żeby rozmyć granice między stołami i twarzami ludzi. Drewniane belki na suficie, stare plakaty na ścianach, winylowe płyty ustawione pod barem wzdłuż całej jego długości. Muzyka sączyła się z głośników nieśpiesznie, płynąc jak leniwy strumień — jazz z domieszką soulu, z ciepłą linią basu i melancholijnym wokalem kobiety, która zdawała się śpiewać prosto do nich.
Był wciąż w marynarce, rozpiętej niedbale, koszula pod spodem lekko pognieciona, rękawy podwinięte do łokci. Mimo że ich wygląd odbiegał od niezobowiązującego stylu tego miejsca, nikt nie zerknął w ich stronę więcej niż raz. Może to przez światło, może przez atmosferę tego baru, a może po prostu dlatego, że byli dla innych zupełnie obojętni.
Zatrzymał się na chwilę przy progu, pozwalając Sophii wybrać miejsce. Gdy się uśmiechnęła, widząc, że jej ulubione jest wolne, uniósł nieznacznie brew, zaintrygowany. Jakby coś mówiło mu, że to miejsce miało więcej wspólnego z nią, niż mogłaby przyznać.
Poczuł lekki dotyk jej palców na swojej dłoni — nie był to uścisk, bardziej delikatne muśnięcie, jak znak. Wskazówka. Nie powiedziała nic, ale gest był wystarczający. Ruszył za nią, pozwalając się prowadzić. Przeszli obok stolików, mijając ludzi pogrążonych w rozmowach, śmiechu, spojrzeniach. Nico przesunął wzrokiem po kilku twarzach, jakby chcąc upewnić się, że naprawdę nikt nie zwraca na nich uwagi.
I rzeczywiście — nie byli tu nikim szczególnym. Tylko dwojgiem ludzi, którzy postanowili zniknąć na jeden wieczór.
Nico nie odprowadził jej wzrokiem, kiedy wstała. Patrzył przed siebie, przez chwilę obserwując, jak światła baru załamują się na szkle stojącej na pobliskim stole butelki. Czuł, jak napięcie w nim nieco opada — nie całkiem, ale wystarczająco, by zająć marynarkę i odłożyć ją na bok, a potem oprzeć się wygodnie o kanapę.
Kiedy Sophia wróciła, jego spojrzenie powędrowało najpierw ku jej dłoniom, trzymającym dwa drinki. Uśmiechnął się pod nosem, choć nic nie powiedział. Postawiła przed nim szklankę jakby od niechcenia, a on podniósł ją, przyglądając się przez chwilę bursztynowej cieczy i powoli zamoczył usta. A przecież przyjechał to samochodem.
Gdy usiadła obok, czuł jej obecność od razu — nie przez dotyk, bo się nie stykali, ale przez to specyficzne napięcie w powietrzu. Jak pole magnetyczne między dwoma punktami. Nie musieli się dotykać, żeby czuć, że są blisko.
Odwrócił głowę, kiedy powiedziała o barze. Uniósł brew, przechylając lekko głowę w bok, z tym swoim typowym półuśmiechem, który nie zdradzał do końca, czy żartuje, czy mówi całkiem serio.
— Wygląda na to, ze jesteśmy kwita, przynajmniej jeśli chodzi o „sekretne” miejsca.
Na moment zapadła cisza, ale nie była niezręczna. Wręcz przeciwnie. Było w niej coś znajomego, niemal komfortowego. Nico przysunął do siebie zaserwowanego drinka i spojrzał na nią uważnie.
— Więc… naprawdę wybierasz się do São Paulo?
Sophia uniosła kieliszek do ust, jakby zyskiwała na czasie, a może po prostu potrzebowała kilku sekund, by dobrać odpowiednie słowa. Ale zanim zdążyła się odezwać, Nico przechylił głowę i, nie spuszczając z niej wzroku, odezwał się tym swoim spokojnym, z lekka zaczepnym tonem.
OdpowiedzUsuń— Czyli, skoro wszystko, co mówi Imogen, trzeba dzielić przez palce… — zaczął powoli, z wyraźnym zawahaniem w głosie, które maskował lekko ironicznym uśmiechem. — To rozumiem, że z Lucasem to nic poważnego? — Jego spojrzenie nie uciekło ani na chwilę. — Nie przedstawiałaś go rodzicom i nie wybierasz się z nim do São Paulo?
Jego głos brzmiał łagodnie, jakby to pytanie nie miało dla niego większego znaczenia, jakby pytał z czystej ciekawości. Ale nie do końca potrafił zapanować nad tym, co zdradzały jego oczy — tam czaiła się iskra napięcia, może nawet zazdrości, zbyt dobrze ukrywanej pod chłodną fasadą.
Uniósł szklankę, upił łyk i odstawił ją na blat. Potem oparł przedramię na stole, nachylając się nieznacznie w jej stronę.
— Nie to żebym się wtrącał — dodał z tym charakterystycznym, półżartobliwym dystansem — ale wiesz… Imogen naprawdę była bardzo rozmowna. A ja wyjątkowo mało cierpliwy wobec domysłów. Wolę wiedzieć, niż się zastanawiać.
Ujął to w taki sposób, by zostawić jej przestrzeń. Ale pytanie padło. I teraz czekał.
Nico odchylił się lekko do tyłu, jakby pytanie, które padło, nie tyle go zaskoczyło, co wytrąciło z równowagi, której tak bardzo potrzebował tego wieczoru. W pierwszej chwili spojrzał na nią z uniesioną brwią, a potem przeniósł wzrok na swoją dłoń spoczywającą na stole. Przez moment wodził po niej wzrokiem, jakby dopiero teraz zauważył świeże zadrapanie na kłykciach.
Po tylu latach przestał się tym przejmować. Siniaki, rozcięcia, drobne urazy — były codziennością. Czasem nawet nie zauważał, kiedy się pojawiały. Czasem dopiero ktoś inny musiał mu je wskazać, żeby zdał sobie sprawę, że znów się gdzieś przeforsował, że znów przekroczył granicę.
Uniósł szklankę, upił jeszcze jeden łyk, spokojnie, nieśpiesznie, jakby potrzebował chwili, by poukładać myśli.
— Jeśli pytasz o siniaki — powiedział w końcu, nie patrząc na nią, raczej gdzieś w bok, w przestrzeń za jej ramieniem — to już nawet nie zwracam na nie uwagi. Pojawiają się i znikają. Taki rytm.
Potem spojrzał jej w oczy. I wtedy już było jasne, że dobrze wiedział, że nie o to chodziło.
— Ale chyba nie o to pytasz, co? — dodał ciszej, z nieco niższym tonem w głosie. — To „wszystko” brzmiało trochę… szerzej.
Odchylił głowę, jakby chciał jej dać przestrzeń, ale nie wycofał się.
Nico
Nico słuchał w milczeniu, z tą swoją charakterystyczną, zamyśloną miną, która mogła sugerować, że każde słowo analizuje osobno, rozkładając je na czynniki pierwsze. Nie przerywał jej. Nie uniósł brwi, nie rzucił kąśliwego komentarza, choć na pewno miał do tego okazję. Gdy skończyła, jego spojrzenie utkwiło przez dłuższą chwilę w jednej z kropli na kieliszku. Nie spojrzał na nią od razu. Może nie był gotowy.
OdpowiedzUsuń— No tak — odezwał się w końcu cicho, powoli, prawie bez intonacji. — Spontanicznie.
Słowo zawisło w powietrzu między nimi, jakby miał do niego jakiś osobisty stosunek. Jakby to ono właśnie miało decydować o tym, jak dalej potoczy się ta rozmowa.
W końcu uniósł głowę. W jego oczach nie było złości. Może odrobina zawodu, ale raczej nie tym, co usłyszał, a samym faktem, że mówiła o Lucasie, o Sao Paulo i o wszystkim, co nie miało z nim nic wspólnego.
— Czyli w sumie wszystko się zgadza, tylko podane przez Imogen w krzywym zwierciadle.
Ujął szklankę i przekręcił ją w dłoni. Nie napił się.
— Lucas wydaje się w porządku — dodał, spokojnie, bez sarkazm. — Chyba nawet aż za bardzo, prawda?
Zamilkł na sekundę.
— Nie pytam, żeby cie rozliczać… — spojrzał na nią, teraz naprawdę — przerwał, nie kończąc. Wzruszył lekko ramionami, jakby wcale nie zależało mu na tym, żeby ją przekonać.
Oparł łokieć na stole i wsparł się na dłoni. Twarz miał już bardziej zamkniętą, ale nie chłodną. Raczej ostrożną. Może nawet zbyt ostrożną, jak na Nico.
Wydawało się, że jej pytanie zawisło między nimi jak ciężka kurtyna, którą jedno z nich musiało w końcu odsunąć.
Nie oderwał wzroku, chociaż była to pierwsza naturalna reakcja — odwrócić się, obrócić to w żart, zbyć. Ale nie zrobił tego. Coś w jej tonie, w sposobie, w jaki się nie ugięła, w tej niewypowiedzianej prośbie ukrytej w pytaniu, zatrzymało go w miejscu.
— Tamto wszystko… — rzucił półgłosem — co już było, jak to nazwałaś — dopowiedział po chwili, cicho. Jego głos był przygaszony, nie z obawy, ale z jakiegoś głębszego zmęczenia. —Miało w sobie coś… pociągającego. I coś cholernie trudnego. Byliśmy… nie tam, gdzie trzeba i nie w tym czasie, w którym powinniśmy. Oparł się wygodniej, odchylił lekko głowę, jakby potrzebował dystansu, choćby tych kilku centymetrów.
— Może dlatego, gdy znowu pojawiłaś się obok, nie potrafiłem ci powiedzieć „nie”. Nie powiedziałem nawet „zastanowię się”. — Spojrzał na nią z powrotem. — Po prostu wsiadłem z tobą do auta, jakby nic się nie zmieniło.
Odwrócił na moment wzrok, spojrzał gdzieś na bok, w głąb baru, który wyraźnie już zniknął z jego świadomości.
— A może właśnie o to pytasz? Czy jesteśmy w miejscu, które może znowu nas rozczarować? Czy znów to zrobimy, zaczniemy coś, czego nie będziemy umieli dokończyć?
Zbliżył się odrobinę, prawie niezauważalnie. W jego spojrzeniu była szczerość, trochę niewygodna, ale szczerość właśnie.
— Nie wiem, Sophia. Naprawdę nie wiem. I nie wiem czy cokolwiek mogę ci obiecać. Ale… — westchnął lekko, prawie z rezygnacją — czasem zastanawiam się, czy gdybyśmy wtedy zrobili choć jedną rzecz inaczej, nie siedzielibyśmy teraz w zupełnie innym barze. W innym życiu.
Nico
Nico przez chwilę nie odpowiadał. Spojrzenie miał skupione w szklance z drinkiem. W końcu podniósł na nią wzrok i westchnął cicho, niby z rezygnacją, ale było w tym też coś łagodnego. Coś, co mówiło: skoro pytasz, to ci powiem.
OdpowiedzUsuń— Powiedziała, że Lucas bardzo dobrze odnalazł się w twojej rodzinie, że to coś poważnego — odparł lekko. — I że to dobrze, bo potrzebujesz kogoś, kto będzie cię stabilizować. I że Lucas właśnie to robi. Nie wiem, czy bardziej chwaliła jego, czy próbowała powiedzieć mi, że ja… no cóż, nie jestem takim typem.
Zamilkł na moment, po czym uniósł lekko brwi.
— A potem zaczęła mówić o tym, co było. O mnie, o tobie, o nas. Niby mimochodem, ale czułem, że wyciąga rzeczy, które nie powinny były wypłynąć. Mówiła, że nie potrafisz się zatrzymać, że wciąż coś cię gna, jakbyś szukała czegoś, czego nikt nie jest w stanie ci dać. Że zawsze było ci trudno przyjąć coś prostego, stabilnego, bo prędzej czy później sama to komplikujesz. — Nie dodał, że te słowa gdzieś w nim zostały. Że rozbrzmiewały znajomo, choć nie chciał, by to była prawda.
Popatrzył na nią z niepokojem, jakby chciał się upewnić, że jej to nie zrani zbyt mocno, ale jednocześnie nie zamierzał jej okłamywać.
Ujął szklankę z drinkiem i przetoczył ją między palcami, nim ją odstawił.
— Nie wiem, czy to, co powiedziała, miało coś znaczyć. Może próbowała mi pomóc. A może po prostu przeszkadzało jej to, że znowu się spotkaliśmy.
Milczał przez chwilę. Potem dodał już ciszej:
— Chciała… — zamilkł na chwile jakby zastanawiał się, czy powinien kontynuować. Zaśmiał się pod nosem i pokręcił głową.
— Nie ważne, to nieistotne — zakończył.
Wciągnął powietrze wolno, niemal niezauważalnie, jakby jej słowa rozbiły się w nim z miękkim, ale pewnym uderzeniem. Milczał przez moment, nie z braku odpowiedzi, ale dlatego, że każde kolejne zdanie wymagało teraz ostrożności. Było jak poruszanie się po cienkim lodzie, który znał już ich ciężar.
— To prawda. — Jego głos był cichy, głęboki, jakby mówił nie tylko do niej, ale też do czegoś w sobie. — Nigdy nie ustaliliśmy zasad.
Odwrócił głowę i spojrzał na nią. Nie był zaskoczony jej słowami, może dlatego, że w jego wersji tej historii ta noc też wracała. Czasem cicho, ledwo obecna, czasem nachalnie, w snach, których nie kontrolował.
— Też o tym myślałem — przyznał bez walki. — I też żałuję. Nie dlatego, że mogło być inaczej… tylko dlatego, że nie daliśmy sobie wtedy nawet szansy sprawdzić, co by było. — Zawiesił głos. — Wszystko skończyło się, zanim się zaczęło.
Dłoń, która spoczywała na stole, przesunęła się nieco w jej stronę, ale nie dotknął jej. Nie chciał zburzyć tej delikatnej linii, która między nimi znów się zarysowała. Była jak cienka nić — krucha, ale i bolesna, jeśli ją zerwać.
— I może właśnie dlatego tu jesteśmy. Bo coś w nas nie daje za wygraną. — Spojrzał jej prosto w oczy. — Może to głupie, może nawet niedojrzałe. Ale coś między nami zawsze było… niezamknięte. Jak książka, którą ktoś odłożył pośpiesznie, wkładając do środka bilet, żeby wiedzieć, gdzie wrócić.
Uśmiechnął się, blado, bardziej do siebie niż do niej.
— A teraz jesteśmy tutaj. Dwa rozdziały dalej. Trochę inni, trochę tacy sami. I znowu nie wiemy, co robić z tym wszystkim, co zostało.
Nico uniósł lekko brwi, kiedy ich dłonie się zetknęły, ale nie powiedział nic. Milczał, jakby ważył słowa, tylko że tym razem nie chodziło o ostrożność — raczej o zniecierpliwienie. Przez chwilę jeszcze trwał w tej czułości, potem odsunął dłoń, powoli, bez szorstkości, ale stanowczo. Odchylił się lekko do tyłu, oparł łokcie o oparcie krzesła i spojrzał w bok, zanim znów przeniósł na nią wzrok.
OdpowiedzUsuń— Wiesz, czasami mam wrażenie, że krążymy wokół tego wszystkiego jak dzieci — powiedział, a w jego głosie zabrzmiała nuta irytacji, nie mocna, bardziej zmęczona niż zła. — Mówimy o „momentach”, „spojrzeniach”, „możliwościach”, ale kiedy przychodzi do konkretów, do czegoś, co można złapać i utrzymać… to zaraz robimy krok w tył.
To zabrzmiało prosto. Bez ozdobników, bez dramatyzmu. Ale była w tym jakaś siła — taka, która nie potrzebowała wielkich słów, by była prawdziwa. Był już trochę zmęczony tym błądzeniem w emocjach, które nigdy nie były jego mocną stroną.
— Nie jestem facetem, który rozkłada emocje na czynniki pierwsze. Nie potrafię być tłem dla czyjejś analizy i wiecznego pytania „co jeśli”. Nie chcę składać obietnic, bo wiem, że nie wszystkie da się dotrzymać. Ale — spojrzał na nią ostrożnie — to nie zmienia tego, że byłem cholernie zazdrosny, kiedy zobaczyłem cie z nim na treningu, ani tego, ze chociaż działasz mi czasem na nerwy, to wciąż mam ochotę cie pocałować.
Przerwał na chwilę. Nie dlatego, że nie wiedział co powiedzieć, tylko dlatego, że nie chciał powiedzieć za dużo. Nigdy nie był tym, który rzucał się w coś bez namysłu. Nie lubił rozgrzebywać. Nie lubił mówić o uczuciach, które były zbyt skomplikowane, żeby je nazwać jednym zdaniem.
— Myślałem o tym. Jasne. I… chyba po prostu wtedy nie byliśmy gotowi. A teraz…? — Wzruszył ramionami, jakby chciał zostawić to pytanie zawieszone w powietrzu. — Może nadal nie jesteśmy.
Spojrzał na ich dłonie, na ten krótki kontakt, który coś w nim poruszył, ale nie pozwolił mu się w tym zatrzymać. Bo nie ufał takim chwilom. Były ulotne. A on potrzebował czegoś, co się trzymało rzeczywistości.
— Wiem, że nie jestem idealny. Wiem, że nie jestem Lucasem, który potrafi wszystko pięknie poukładać i sprawiać dobre wrażenie. Ale nie potrafię w nieskończoność siedzieć przy tym stole i analizować każdego słowa, każdej niedokończonej historii.
Czuł, jak powoli zataczają koło — znowu. Wracali do punktu, w którym ona próbowała rozłożyć ich relację na czynniki pierwsze, opisać uczucia, których on nawet nie potrafił do końca rozpoznać, a co dopiero o nich mówić. Dla niej to wszystko miało głębię, znaczenie, niuanse. Dla niego… to było zbyt wiele. Zbyt gęsto. Zbyt emocjonalnie. Nie potrafił określić tego, co nim kieruje, dlaczego go do niej ciągnie, co sprawia, że czuje ukłucie zazdrości za każdym razem kiedy widzi ją z kimś innym.
Im bardziej próbowała wciągnąć go w tę emocjonalną przestrzeń, tym silniejsza stawała się jego reakcja obronna. Usztywnił się, jakby chciał postawić mur między sobą a tym, co mogło nadejść dalej. Nie odsunął się fizycznie, ale coś w jego spojrzeniu stwardniało.
Nico
Nico patrzył na nią przez dłuższą chwilę w ciszy, która wcale nie była niezręczna — raczej gęsta, jakby coś między nimi zadrżało i zawisło w powietrzu, gotowe spaść, gdy tylko któreś się poruszy. Jej słowa poruszyły w nim coś głębiej, niżby chciał przyznać. A może właśnie dlatego musiał odwrócić bieg rozmowy, zanim zrobi coś, czego nie da się cofnąć.
OdpowiedzUsuńBo miał ochotę ją pocałować. Teraz. Natychmiast. Nie w przyszłości, nie „kiedy będą gotowi”, tylko w tej chwili, kiedy jej głos drżał i kiedy wyglądała, jakby cały świat się jej wymykał. I właśnie dlatego nie mógł tego zrobić.
Nie chciał, by ten moment był kolejnym impulsem, kolejnym urwanym spojrzeniem czy gestem, który później będą rozkładać na części. Chciał czegoś innego. Czegoś bardziej namacalnego.
Więc się odchylił, nieznacznie, ledwo zauważalnie, jakby to miało go powstrzymać. A potem zmienił temat. Brutalnie, niemal bez przejścia.
— Wróć na treningi — powiedział. Ton miał spokojny, ale stanowczy. — Od poniedziałku. O ósmej rano. Jak za starych czasów.
Mimo całej tej emocjonalnej zapaści w jego oczach błysnęło coś innego. Zdecydowanie. Może nawet troska, choć ukryta pod chłodnym pragmatyzmem. To był jego sposób — nie mówić „potrzebuję cię”, tylko rzucić jej coś konkretnego. Coś, czego mogła się złapać i trzymać, kiedy wszystko inne było niejasne.
— Dobrze ci to robiło. I wiem, że nadal chcesz to robić. Nawet jeśli teraz się chowasz za Lucasem, rodziną i wszystkim innym.
Zamilkł na sekundę, a potem jeszcze ciszej dodał.
— A ja… — wzruszył nieznacznie ramionami, jakby było mu to zupełnie obojętne — lubiłem to.
Nico uderzał palcami o blat stolika, raz za razem, jakby próbował w ten sposób rozładować napięcie, które zaczęło go drażnić od środka. Nie był człowiekiem wielkich słów. Nie potrafił godzinami rozkładać emocji na czynniki pierwsze, wnikać w siebie i z siebie wychodzić, tak jak ona to robiła. Ale też nie potrafił udawać, że nic nie czuje.
Zacisnął szczękę i spojrzał na nią uważnie. Tak uważnie, że przez chwilę wydawało się, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć. Coś bardziej miękkiego, czułego. Ale właśnie wtedy się wycofał, może zbyt szybko, jakby sam siebie stopował.
Zamilkł, a potem znowu spojrzał jej w oczy.
Uniósł lekko brwi, jakby dawał jej ostatnią szansę, zanim temat się rozpłynie.
— Będziesz?
Nico
Nico przez chwilę milczał, ale jej ostatnie słowa — spokojne, szczere — coś w nim poruszyły. Nie potrzebował podziękowań, nie robił tego, żeby je usłyszeć, ale i tak… usłyszeć, że trafił, że zrobił coś, co miało dla niej znaczenie — to była ulga. Może nie powiedział tego na głos, ale widać było po krótkim uniesieniu brwi i lekkim rozluźnieniu ramion, że to coś dla niego znaczyło.
OdpowiedzUsuń— Pasowały do ciebie — powiedział po chwili, niemal niedbale, ale coś w jego tonie zdradzało, że myślał o tym dłużej, niż powinien.
Nie patrzył na nią wtedy, bardziej w bok, jakby wciąż miał problem z tym, że pozwala sobie na jakąkolwiek czułość, nawet jeśli zamaskowaną. Po nim też było widać, że ta rozmowa dała mu więcej niż chciałby przyznać. Nie należał do tych, którzy analizują wszystko po kolei, ale miał świadomość, że coś się zmieniło — może nie radykalnie, ale znacząco.
Na pytanie o klub kiwnął głową.
— Tak, nic się nie zmieniło. Szatnie dalej skrzypią, a ekspres do kawy wciąż działa jakby miał się rozpaść. Mimo tego całego remontu.— Kącik jego ust uniósł się lekko, prawie niezauważalnie. — Będę czekał. Nie spóźnij się, bo nie zamierzam się z tobą cackać.
Brzmiało to jak żart, ale była w tym też nutka powagi. Znów wracał do tej wersji siebie, którą znała najlepiej — zdystansowanej, konkretnej, lekko szorstkiej, ale właśnie dzięki temu tak prawdziwej.
Zerknął na zegarek i dopił resztkę drinka, który została mu w szklance. Czuł, że to był odpowiedni moment, by zakończyć ten wieczór. Nie dlatego, że było niezręcznie, ale dlatego, że rzadko kiedy zdarzało im się zostawić coś bez rozgrzebywania. Tym razem — może dla odmiany — chciał po prostu pozwolić, żeby było dobrze.
Był w tym jego sposób troski. Taki zupełnie nieoczywisty, ale prawdziwy.
Nico
Nico obudził się wcześniej niż zwykle, mimo że wczorajszy dzień był długi i pełen wyzwań. Zanim wstał z łóżka, przez moment leżał, wpatrując się w sufit, pozwalając myślom płynąć, ale nie zatrzymywał się na żadnej z nich. To, co wydarzyło się w barze, jeszcze raz przewinęło się przez jego głowie, ale nie pozwolił sobie na zbytnie roztrząsanie tego. Chciał po prostu, żeby ten dzień nie był kolejnym dniem pełnym wątpliwości.
OdpowiedzUsuńWstał, wykonał kilka prostych ćwiczeń rozciągających, potem poświęcił chwilę na poranną kawę — zwykłą, czarną, bez dodatków, bo taki miał rytuał. Nie czuł się specjalnie zmotywowany, ale wiedział, że czeka go coś, co w pewien sposób przywróci mu równowagę. Siłownia. Treningi. I może… może ona, Sophia.
Zanim ruszył w stronę siłowni, zatrzymał się przed lustrem, sprawdzając jeszcze raz, czy wszystko jest w porządku. Ubrał się w stary, sprawdzony strój treningowy. Żadnych udziwnień, żadnego szaleństwa. Chciał po prostu, żeby było… normalnie.
Wsiadł do auta i ruszył w stronę siłowni. Ulice były jeszcze puste, miasto dopiero budziło się do życia. Miał chwilę, by zniknąć w swoich myślach, a jednak nawet wtedy nie potrafił całkowicie oderwać się od tego, co mogło go czekać. Gdyby powiedział, że nie myślał o Sophii, kłamałby. Ale nie chciał się tym zadręczać. Po prostu chciał dotrzeć na miejsce, zrobić swoje i wrócić do rutyny. Bez zbędnych pytań.
Kiedy zaparkował i wszedł do siłowni, od razu poczuł ten znajomy zapach. Zaskoczyło go, że było tak pusto. Choć nie myślał o tym wcześniej, teraz poczuł, że coś w tym wszystkim miało znaczenie. Podszedł do szatni, założył rękawice, a potem ruszył na salę. Nagle usłyszał skrzypienie drzwi. Jej głos dotarł do niego zanim zdążył ją dostrzec.
„Mówiłam, że będę na czas” — usłyszał jej słowa, które w pierwszej chwili brzmiały jak mały żart, ale jednocześnie trafiły w sedno. Nie spodziewał się, że przyjdzie, a jednak była tam, już przygotowana. Od razu poczuł ulgę. Może to była kwestia oczekiwań, może tylko tego, że po prostu nie chciał wierzyć, że to może się zdarzyć.
— Tylko nie myśl, że będę cię chwalił — odpowiedział, stając przy niej. Głos miał lekko rozbawiony, ale z pewnym dystansem, jakby nie chciał jeszcze dawać jej całej tej uwagi. Spojrzał na nią, a potem na zegar. Miał jeszcze kilka minut.
— Gotowa? — zapytał, rzucając jej spojrzenie, które nie zdradzało nic więcej niż zwykle, ale w którym dostrzegła coś, co było jednocześnie wyzwaniem i zaproszeniem. Czuł, że będzie dobrze.
Nico
Nico przyglądał się jej uważnie. W jej ruchach widział napięcie, ale i determinację. Ten znajomy błysk w oczach, który kojarzył z pierwszych wspólnych treningów — może wtedy był nieco bardziej niepewny, dziś miał w sobie coś o wiele bardziej świadomego.
OdpowiedzUsuńNie powiedział nic od razu. Uśmiechnął się tylko lekko — nie drwiąco, ale też nie rozczulająco. Tak, jak potrafił tylko on. Z tym spokojem kogoś, kto doskonale wie, że momenty napięcia nie trzeba rozbijać słowami. Nie od razu.
— No to ruszamy — odparł w końcu, sięgając po rękawice i zakładając je sprawnym ruchem. Ciało miał już rozgrzane — szybka seria ćwiczeń jeszcze w domu wystarczyła, by nie tracił tu czasu. Ale dopiero teraz, stojąc naprzeciw niej, poczuł to lekkie napięcie w barkach, to znajome uczucie, które pojawiało się przed czymś więcej niż tylko fizycznym wysiłkiem.
Podszedł do niej bliżej, wystarczająco, by móc poprawić jej pozycję, gdyby coś w niej było nie tak. Ale niczego nie skorygował. Pozwolił jej samodzielnie stanąć na nogach — dosłownie i w przenośni. Było w tym coś cichego, coś, co mówiło: zaufam ci dzisiaj, zobaczmy, co z tego będzie.
— Pamiętasz, co mówiłem ci o oddechu? — rzucił cicho, bardziej w tonie przypomnienia niż upomnienia. — Bez niego niczego nie utrzymasz. Ani równowagi, ani siły. Oddech prowadzi wszystko.
Zajął miejsce naprzeciwko niej, nieco niżej, na lekkim ugięciu kolan. Wiedział, że nie musi jej prowadzić jak wtedy, gdy pierwszy raz przekraczała próg tej sali. Teraz mogła iść za sobą. Ale był tutaj, na wszelki wypadek.
— Dobra, dawaj. Pół dystansu, bez siły. Chcę zobaczyć, jak się ruszasz.
Uniósł dłonie w gardzie, gotów do odbierania ciosów. Z jego postawy biła pewność i spokój — coś, co zawsze dawało jej poczucie, że może próbować. Nawet jeśli nie była pewna każdego ruchu. Wiedział, że nie przyszła tu dla wyników.
— I nie patrz na mnie tak, jakbyś chciała wygrać. Nie dzisiaj — rzucił jeszcze, z półuśmiechem.
Ale w jego oczach było coś więcej. Coś czułego, niewypowiedzianego — uznanie, może odrobina podziwu. Bo mimo że nie robił sobie wielkich nadziei, że tu przyjdzie… przyszła. I to było więcej, niż miał prawo oczekiwać.
Nico
Nico nie zareagował od razu. Nie uniósł brwi, nie pokręcił głową, nie wypowiedział ani jednego słowa. A przecież mógł — wystarczyłoby jedno drobne “uważaj”, jedno zdanie podsumowujące błąd, który sam widział z daleka. Ale nie zrobił tego.
OdpowiedzUsuńZamiast tego, obserwował ją w milczeniu, jakby z niemym podziwem. Nie za technikę, choć ta — po przerwie — była naprawdę dobra. Ale za to, jak walczyła ze sobą. To, co widział, nie miało nic wspólnego z chęcią pokazania się. Ona przyszła po coś innego. I może właśnie to robiło największe wrażenie.
Wreszcie, kiedy znów przyjęła pozycję, powoli wypuścił powietrze z płuc. Zrobił krok w bok, by zmienić perspektywę, lekko pochylił głowę i powiedział cicho:
— Dobrze reagujesz. Szybko wracasz.
Ton jego głosu był spokojny, miękki. Taki, jakiego używał rzadko — wtedy, kiedy naprawdę zależało mu, by ktoś usłyszał to, co mówi. Bo to nie była tylko pochwała. To była obserwacja — i coś więcej.
— Błąd to nie porażka, Soph. To miejsce, w którym ciało mówi: hej, tu jeszcze nie jestem gotowe, ale uczę się. — Zbliżył się, zatrzymał się tuż przy niej. Dłonią w rękawicy lekko dotknął jej barku — gest kontrolny, symboliczny. — Nie wymazuj go. Zapamiętaj. Tylko wtedy go nie powtórzysz.
Zatrzymał się wzrokiem na jej oczach, jakby chciał się upewnić, że go słucha. Że nie słucha tylko trenera, ale też człowieka, który naprawdę ją zna. Wiedział, jak bardzo potrafiła być surowa wobec siebie. I ile ją to czasem kosztowało.
Odsunął się z powrotem i stanął na miejscu.
— Jeszcze raz. I tym razem nie szukaj perfekcji. Szukaj płynności. Nie kontroluj każdego mięśnia. Zaufaj ciału. Ono pamięta lepiej niż myślisz.
Uniósł ręce. Dał znak, że jest gotowy. Ale nie tylko na kolejną sekwencję ciosów. Był gotowy słuchać tego, co mówi jej ciało. Tego, czego może nawet ona jeszcze nie wypowiedziała. Bo wiedział jedno: Sophia przyszła tu po coś więcej niż tylko pot i wysiłek.
A on był tu, by jej to dać — bez osądu, bez oczekiwań. Po prostu był.
Nico
Nico widział wszystko. Każdy spięty mięsień, każdy oddech, który zamiast łagodzić napięcie — pogłębiał je. Wiedział, co się działo. Nie musiała nic mówić. On znał ten stan aż za dobrze. Te momenty, w których człowiek nie walczy już tylko z techniką, ale z samym sobą. Z głową, która nie chce uciszyć się nawet wtedy, gdy ciało błaga o skupienie. Wiedział, jak to boli — ta potrzeba, by być lepszą teraz, już, bez czekania. Jak bardzo potrafiła zżerać od środka, jeśli nie było się wystarczająco łagodnym wobec siebie.
OdpowiedzUsuńAle ona… Nie odpuściła.
Nie wycofała się, nie zsunęła rękawic z dłoni, nie rzuciła ich na matę. Zamiast tego uniosła głowę, odnalazła w sobie rytm — może nie idealny, ale wystarczająco dobry. Wystarczająco silny, żeby przejąć kontrolę. I w tej jednej chwili Nico nie widział już dziewczyny, którą znał z przeszłości. Nie widział też tylko tej, która weszła dziś do sali z zamiarem „czystego treningu”.
Widział kobietę, która się podnosi.
Która coś sobie udowadnia — nie jemu, nie światu. Sobie. A to, jego zdaniem, zawsze było najmocniejsze.
Gdy ich spojrzenia znów się spotkały, nie było w nim uśmiechu. Było coś głębszego, bardziej intymnego, choć nie miało nic wspólnego z flirtem. Jakby milczeniem chciał jej powiedzieć: Widziałem wszystko. I jestem z ciebie dumny. Może nawet powiedziałby to na głos, gdyby nie bał się, że słowa zrujnują coś, co właśnie między nimi zadziało się w ciszy.
Wreszcie skinął głową.
— Wiem, że nie chciałaś go popełnić — odezwał się w końcu spokojnie, nisko. Jego głos nie miał w sobie żadnej pobłażliwości, tylko zrozumienie. Takie, które nie musiało niczego tłumaczyć, bo znało już to uczucie — rozczarowanie sobą, ciężar bycia ciągle dobrą. — Ale wiesz co? Gdyby wszystko szło ci idealnie, nie byłoby po co tu wracać. A ja nie miałbym jak cię obserwować w tych momentach, kiedy się podnosisz. A to, Sophia, robi na mnie większe wrażenie niż jakikolwiek perfekcyjny cios.
Zbliżył się, ale nie za bardzo. Tak, żeby nie naruszyć przestrzeni, którą wywalczyła sobie tą zawziętością. Ale bliskość była wyraźna. Namacalna.
— Masz w sobie coś, czego nie da się nauczyć. — Jego głos obniżył się jeszcze bardziej. — Tę cholerną siłę, która pojawia się dokładnie wtedy, gdy każdy inny by się wycofał. Może nie zawsze ją widzisz. Ale ja widzę. I jeśli kiedyś ci się wydaje, że stoisz tu sama… to wiedz, że nie jesteś.
Zamilkł. Przez moment wyglądał, jakby miał dodać coś jeszcze, ale zrezygnował. Zamiast tego tylko lekko skinął głową, jakby chciał jej oddać coś ważnego — kawałek pewności, którego brakowało jej w oczach.
I wtedy powiedział to, półgłosem, prawie nieśmiało, jakby bardziej do siebie niż do niej:
— Jestem z ciebie dumny.
A potem odwrócił wzrok. Dał jej przestrzeń. Bo wiedział, że to, co teraz w niej się dzieje, nie potrzebuje już jego słów. Tylko tego, by nadal tam był.
Nico
Nico uniósł brew, gdy usłyszał jej zaczepkę, ale nie odpowiedział od razu. Przez chwilę tylko na nią patrzył – dłużej, niż może wypadało, ale nie miał zamiaru tego żałować. Widok Sophii z tym zadziornym uśmiechem, który nie próbował niczego ukrywać, tylko był szczerym przedłużeniem tego, co właśnie się wydarzyło… był czymś, co zapisałby w pamięci na stałe, gdyby tylko mógł.
OdpowiedzUsuńNie odpowiedział też od razu dlatego, że coś w nim drgnęło po jej słowach. Nie wiesz, jak bardzo potrzebowałam to usłyszeć. Miał wrażenie, że właśnie wtedy powiedziała mu więcej o sobie, niż przez całe te dni odkąd znów mieli ze sobą kontakt. I byłby głupcem, gdyby tego nie zauważył. Albo gdyby to zignorował.
Ale zamiast dawać jej znać, że wszystko rozumie – bo nie chciał jej zawstydzić – pozwolił jej zachować twarz. Odpowiedział dokładnie tak, jak chciała.
— A co, jeśli już się boję? — rzucił z udawaną powagą, prostując się i rolując barki, jakby szykował się do starcia o tytuł. — Jeszcze kilka takich spojrzeń i sam zacznę cię prosić o wskazówki.
Uśmiechnął się, ale było w tym coś łagodnego, prawie czułego. Czegoś, co nie chciało jej dotknąć za mocno, ale jednocześnie nie zamierzało się wycofać. Przez ten cały czas, od kiedy weszła do siłowni, przechodziła przez własny proces – i teraz, kiedy zobaczył ją w tej wersji: z odrobiną lekkości w oczach, z oddechem już nie tak ciężkim, z uśmiechem, który sięgał głębiej niż tylko do ust… nie zamierzał tej chwili zepsuć
— Ale okej — dodał, unosząc dłonie w geście poddania. — Skoro jesteś taka pewna siebie… nauczę cię czegoś, co normalnie zostawiam dla bardziej zaawansowanych. — Pochylił się lekko do przodu, zbliżając się do niej o krok, tak jakby chcąc zdradzić sekret. — Ale pod jednym warunkiem.
Zawiesił głos i spojrzał na nią spod lekko przymrużonych powiek.
— Że jak cię pochwalę następnym razem, to się nie popłaczesz, dobra? — rzucił z delikatnym rozbawieniem, wyraźnie chcąc złagodzić atmosferę, ale między słowami było też coś innego – czuła troska, bardzo dyskretna, żeby jej nie przytłoczyć.
Odwrócił się i wskazał dłonią na nową pozycję, całkiem zmieniając dynamikę dotychczasowego treningu. — Zmieniamy tempo. Przypilnuję, żebyś nie miała czasu na myślenie. Tylko ty, twoje ciało i refleks.
Zaraz potem jeszcze raz spojrzał na nią przez ramię.
— I tak, możesz mi patrzeć w oczy, jeśli to ci pomaga — mruknął cicho, puszczając jej oczko. — Ale tylko przez sekundę. Potem już lecą ciosy.
I ruszył. Z precyzją, pewnością i energią, jakby to nie był już tylko trening, ale forma komunikacji — rozmowa bez słów.
Nico
Nico zaśmiał się cicho pod nosem, kręcąc głową, kiedy usłyszał jej słowa – tę mieszankę udawanego wyrzutu, rozbrajającej szczerości i nieco zaczepnej lekkości, która była w tak charakterystyczny sposób jej. Ten ton – tak bardzo znany, tak bardzo przez niego lubiany. To, co dla kogoś innego mogłoby brzmieć jak żart, dla niego było sygnałem, że ona wraca. Ta prawdziwa Sophia. Trochę pyskata, trochę złośliwa, ale przede wszystkim żywa i autentyczna.
OdpowiedzUsuń— No dobra, nie płakałaś — zgodził się łaskawie, unosząc ręce w obronnym geście. — To był tylko efekt… nadmiernego zaangażowania. — Uśmiechnął się kącikiem ust, tak, jakby niczego nie sugerował, a jednak wszystko wiedział. Wiedział, że jej oczy zaszkliły się nie od zmęczenia.
A potem – kiedy ona powiedziała, że brakowało jej tego – na moment przestał się ruszać. Coś w jego twarzy złagodniało. I choć próbował nie dać tego po sobie poznać, nie mógł się powstrzymać, by jej nie spojrzeć prosto w oczy. Z wdzięcznością, może nawet z czymś bardziej osobistym. Przez sekundę wydawało się, że chciał coś powiedzieć. Ale w końcu tylko skinął lekko głową.
— Mi też — odpowiedział cicho. Prosto. Bez żartów. Bo tu nie było już czego rozbrajać śmiechem.
A potem wrócił do tego, co znał najlepiej. Ruchy. Technika. Nauka. Pokazał jej ćwiczenie jeszcze raz – zgrabne, szybkie przejście, które wymagało koordynacji, refleksu i odwagi, by się nie zawahać. Zrobił to z taką płynnością, jakby był częścią powietrza wokół niej. A potem spojrzał na nią i uniósł brew, jakby rzucał jej wyzwanie.
— Mówiłaś, że chcesz coś nowego — przypomniał. W jego głosie nie było presji. Nie było też litości. Tylko czysta wiara w nią. W tę wersję Sophii, która potrafi sobie poradzić. Nawet jeśli na początku coś pójdzie nie tak.
— To spróbuj. A jak nie wyjdzie? — Wzruszył ramionami. — To ci pokażę jeszcze raz. I jeszcze. Aż w końcu zrobisz to lepiej ode mnie. I wtedy, obiecuję, pozwolę ci patrzeć z wyższością tak długo, jak będziesz chciała.
Stanął w lekkim rozkroku, z rękami splecionymi na piersi, obserwując ją z uśmiechem, ale też z tą charakterystyczną, cichą uwagą, która mówiła: tu i teraz jesteś ważna. I może właśnie dlatego wcale nie musiała się obawiać, że sobie nie poradzi. Bo nie chodziło o perfekcję.
Chodziło o nich. I o to, że znów byli w tym razem.
Nico
Nico patrzył, jak stawia pierwsze kroki w nowym układzie. Nie przerywał, nie poprawiał od razu, choć widział drobne błędy – spięte barki, zbyt krótki krok, lekki brak równowagi przy obrocie. Ale nie o to teraz chodziło. Nie w tej sekundzie. Bo zanim cokolwiek mógł powiedzieć, zanim zdążył rzucić jakąkolwiek wskazówką, był tylko jeden obraz, który się liczył: ona w ruchu. Skupiona. Determinowana. Ładniejsza niż kiedykolwiek, bo prawdziwa.
OdpowiedzUsuńUśmiechnął się – szerzej niż zwykle, ale wciąż z tą jego charakterystyczną powściągliwością. Trochę, jakby go zbiła z tropu. Trochę, jakby próbował nie dać po sobie poznać, że te słowa naprawdę mu się spodobały.
— Tak — rzucił cicho, dopiero po chwili. — Bez tego też możesz się patrzeć. Jak długo chcesz.
W tej odpowiedzi nie było podtekstu. Była prostota. Pewność. Jakby chciał, żeby zapamiętała, że nie musi nic udowadniać, żeby być kimś ważnym. Że wystarczy, że jest. I że patrzenie na nią — czy w ruchu, czy w ciszy — to coś, co przychodzi mu naturalnie.
Podszedł bliżej. Zatrzymał się tuż za nią, zostawiając między nimi odrobinę przestrzeni, taką wystarczającą, by nie przytłaczać, ale na tyle małą, by mógł wyciągnąć dłoń i lekko, niemal niezauważalnie, poprawić jej ułożenie ramienia.
— Tutaj… za wysoko. O, tak. — Jego głos był miękki, prawie szeptem. — I biodra — nie musisz ich aż tak cofać. Pomyśl, że to nie tylko walka, ale też taniec. Czasem trzeba po prostu płynąć z ruchem.
Zawahał się na moment, a potem dodał, jakby mimochodem:
— Jesteś spięta... — zauważył.
To było więcej niż techniczna rada. To był wybór słów, który — choć wypowiedziany z pozoru mimochodem — niósł coś głębszego. Coś, co można było poczuć bardziej niż zrozumieć. A potem, żeby nie rozciągać tej chwili za bardzo, cofnął się pół kroku i skinął głową, jakby dawał sygnał:
— Jeszcze raz. Ale tym razem… oddychaj.
Stał z boku, w milczeniu, ale nie takim, które krępuje. Raczej w tym, które wspiera. I tak, obserwował ją. Ale nie jak nauczyciel — bardziej jak ktoś, kto podziwia sposób, w jaki uczysz się siebie na nowo. I nie chciał przerywać. Bo z każdą próbą, z każdym ruchem, z każdym uderzeniem, Sophia wracała. Nie do tego, kim była wcześniej. Ale do tego, kim może być teraz.
Nico
Nico nie odzywał się, kiedy zaczęła od nowa. Nie przerywał, choć kilka razy usta miał już lekko rozchylone, gotów coś powiedzieć. Ale powstrzymywał się. Z każdym ruchem widział, że próbuje inaczej. Z każdym kolejnym krokiem było mniej zaciętości, a więcej płynności, i choć daleko było do perfekcji, to właśnie ta droga, ta walka o siebie, była wszystkim, co miało teraz znaczenie.
OdpowiedzUsuńUśmiechnął się pod nosem, kiedy usłyszał jej „wiem” i zobaczył to lekkie westchnięcie z frustracją. Nie ironicznie. Z uznaniem. Z podziwem. Z… czułością. Bo znał to uczucie aż za dobrze. Ten moment, w którym ciało nie nadąża za ambicją, a głowa chce więcej niż mięśnie są w stanie dać. Widział w niej siebie z przeszłości. Z tą różnicą, że Sophia miała jeszcze coś, czego on wtedy nie miał — kogoś, kto patrzył i trzymał dla niej ten spokój.
— Wiesz… — powiedział cicho, dopiero kiedy zakończyła sekwencję. — Czasami lepiej nie rozkładać wszystkiego na czynniki pierwsze. Po prostu iść. Nie zawsze musisz wiedzieć dlaczego coś działa, żeby zadziałało. Czasem wystarczy, że czujesz, że jesteś we właściwym miejscu.
Brzmiało to bardziej jak rada na życie niż na boks, ale może właśnie o to chodziło. Tu nie chodziło o poprawne ustawienie bioder. Tu chodziło o nią.
Zrobił kilka kroków i przeszedł przed nią. Patrzył uważnie, tym razem nie tylko jak trener. Jak ktoś, kto naprawdę ją widzi.
— Było lepiej. Dużo lepiej. — Skinął głową z uznaniem. — Wiesz co zrobiłaś? Przestałaś się bać błędów. I to największy progres, jaki mogłaś dzisiaj zrobić.
Uśmiechnął się krótko, ledwo zauważalnie. Wyciągnął do niej rękę, nie po to, by poprowadzić, ale po prostu — tak po ludzku, zwyczajnie — żeby dać jej moment odpoczynku. Ciepło i obecność.
— Masz ochotę na przerwę? Albo na rewanż? — rzucił lekko, jakby ten wybór należał w pełni do niej. — Chociaż jeśli chodzi o rewanż… mogę być mniej łagodny. Zależy, co wybierzesz.
Nico
Nico nie od razu odpowiedział. Przypatrywał się jej, jakby to, co powiedziała uruchomiło w nim jakiś nowy tryb. Może nie nowy, tylko dobrze znany, ale dawno nieużywany. Ten, w którym potrafił się bawić, w którym pozwalał sobie na drobne prowokacje, nie bojąc się konsekwencji. Bo, jak się okazywało, z nią było trochę inaczej. I bardziej.
OdpowiedzUsuń— Słowo daję, niebezpieczne jest to twoje poczucie humoru — mruknął, zdejmując taśmy z dłoni i podchodząc do dozownika. — Człowiek chce być miły, a kończy się na tym, że go prowokujesz.
Zszedł z ringu, wyjął z lodówki
dwie małe butelki z wodą i jedną z nich podał jej w ciszy. Nie musiał nic mówić — spojrzenie wystarczyło. Była w nim nuta rozbawienia, ale też skupienia. Takiego, które pojawia się nie tylko wtedy, gdy obserwujesz przeciwnika, ale gdy naprawdę uważasz.
— Dziesięć minut. A potem rewanż — zdecydował, przechylając lekko głowę. — Zasłużyłaś. I to nie tylko na przerwę.
Usiadł na jednej z ławek pod ścianą, przetarł dłonią kark i odchylił głowę do tyłu. Westchnienie, które mu się wyrwało, miało w sobie coś więcej niż tylko ulgę po wysiłku. Może to była ulga po czasie milczenia, który ciągnął się przez ostatnie tygodnie. A może po prostu świadomość, że są tutaj — razem — i to wystarczy.
— Tak między nami, to nie musisz się aż tak starać, żeby było lepiej — rzucił po chwili, spoglądając na nią kątem oka. — Czasami najfajniejsze rzeczy wychodzą właśnie wtedy, kiedy przestajesz próbować być idealna.
Milczał przez moment, pozwalając jej dopić wodę, zanim dodał:
— Ale jeśli naprawdę chcesz więcej… Mogę ci to dać. Rewanż, wyzwanie, wiecej treningów. Albo po prostu… — zawiesił głos i wzruszył ramionami. — Czas. Bez rękawic.
Nie patrzył na nią od razu. Dokończył swoją wodę, jakby dając jej przestrzeń, by pomyślała o tym, co padło. Bo to nie była już tylko gra i flirt. To było coś bardziej bezbronnego. I bardziej świadomego. Szczególnie z jego strony.
Kiedy wreszcie spojrzał w jej stronę, zrobił to spokojnie. Bez ciśnienia. Ale też bez udawania, że to, co między nimi, jest czymś, co można zepchnąć na margines, udając, że chodzi tylko o zabawę.
Nico
Nico przesunął wzrokiem w jej stronę, kiedy usłyszał te pierwsze słowa — przeprosiny z tym charakterystycznym, nie do końca skruszonym uśmiechem. Rozbawiła go. Choć nie do końca chciał to po sobie pokazać. Zacisnął lekko szczękę, jakby walczył z tym, co cisnęło mu się na usta, i pokręcił głową z rozbawionym niedowierzaniem.
OdpowiedzUsuńNico nie odpowiedział od razu. Uniósł lekko brwi, gdy powiedziała „łatwo mi się przy tobie zapomnieć”, i był to ten rodzaj spojrzenia, który mówił więcej niż słowa — uważny, lekko rozbawiony, jakby coś w niej go ujęło, zaskoczyło. Może właśnie to, jak mimo złożoności sytuacji, mimo pewnych granic, potrafiła być przy nim tak… prawdziwa.
— Nie przepraszaj — odezwał się w końcu. Spokojnie, niemal miękko. — Lubię, kiedy się zapominasz.
Gdy usiadła obok i zaczęła odpływać w zmęczeniu, on nie powiedział nic. Nie od razu. Tylko patrzył, jak przymyka oczy, jak opiera głowę, jak wszystko z niej opada.
— Masz w sobie jakiś mechanizm, który wyłącza ludziom rozsądek — dodał cicho. I nie czekał na odpowiedź. Bo sam jej nie potrzebował. Znał ją już na tyle, by wiedzieć, że są rzeczy, których nie potrafiła kontrolować — i w tym też była jej siła. Była w jego tonie nuta zaczepki, ale też coś jeszcze — coś, co mówiło, że nawet jeśli się śmieje, traktuje ją serio. Uważnie. Z szacunkiem, który wcale nie musiał być wypowiedziany
Jej „rozważę to” wywołało u niego cichy śmiech. Nie ironiczny. Bardziej ten, który pojawia się, kiedy ktoś trafia dokładnie w sedno.
— Rozważyć to dobry początek — przyznał.
Siedząc na ławce, przesunął się nieznacznie, tak że ich ramiona prawie się dotykały. Prawie — bo był ostrożny. Uważny. Jakby to prawie dawało jej przestrzeń. I jednocześnie mówiło, że jeśli tylko zechce, to nie będzie już „prawie”.
Na chwilę zamilkł, przesuwając wzrokiem po jej twarzy. Miała tak wiele momentów, w których mogła się wycofać. A nie robiła tego. Albo robiła to późno — jakby najpierw musiała pozwolić sobie na odrobinę prawdy, zanim wróci do tej swojej bezpiecznej równowagi.
— Jestem tu, nie tylko na trening.
To nie była presja. To nie była prośba. Tylko szczerość. Naga, może trochę niezręczna, ale taka, której nie sposób było zatrzymać.
Wziął głębszy oddech. Uśmiechnął się szerzej, zupełnie świadomie igrając z nią, jakby wiedział, że gra toczy się już od dłuższego czasu — i żadne z nich nie zamierzało schodzić z ringu.
Nico
Rękawica wyślizgnęła mu się z palców i z cichym szelestem upadła na podłogę.
OdpowiedzUsuńOd razu po nią sięgnął — i niemal w tej samej sekundzie to samo zrobiła Sophia.
Ich dłonie prawie się zetknęły.
Ciepło jej skóry, odległe o milimetr, uderzyło w niego mocniej niż wszystkie wcześniejsze treningowe ciosy razem wzięte.
Zamrugał.
Ułamek sekundy, jeden drobny, nic nieznaczący moment — a jednak wystarczył.
Podniósł wzrok.
Sophia była blisko.
Zaskoczona, skupiona na tej samej głupiej rękawicy, zupełnie nieświadoma, jak niebezpiecznie się zbliżyła.
Włosy, które wcześniej ciasno związane, teraz wypuszczały pojedyncze pasma opadające jej na twarz.
Oddech, ledwo wyczuwalny, mieszał się z jego własnym.
Poczuł impuls.
Silny. Nieodwracalny.
Palce, zamiast chwycić rękawicę, wyprostowały się sztywno.
Sercem waliło mu gdzieś w gardle, a krew dudniła w uszach, zagłuszając zdrowy rozsądek.
Sięgnął do niej — naturalnie, instynktownie.
Dłoń zamknęła się na jej karku, mocno, pewnie, tak jakby od dawna dokładnie wiedział, gdzie powinno znaleźć się jego miejsce.
Pociągnął ją ku sobie.
Nie było delikatności w tym geście.
Nie było pytań.
Nie było czasu na uprzejmości.
Ich usta spotkały się w połowie.
Pocałunek był gwałtowny, szybki, jak pierwszy krok robiony po omacku.
Czuł, jak Sophia zamiera, zaskoczona.
Jak jej oddech zatrzymuje się na krótko w piersi.
Jak mięśnie jej pleców spinają się na ułamek sekundy.
Wszystko, co mieli do tej pory — rozmowy, spojrzenia, głupie żarty, ostrożne balansowanie na cienkiej granicy — wszystko w tej jednej chwili poszło do diabła.
Oderwał się.
Z trudem.
Oparł czoło o jej czoło, zamykając oczy.
Oddychał ciężko, czując, że ręka wciąż zaciska się na materiale jej bluzy na wysokości biodra.
Mógłby ją teraz puścić.
Mógłby zrobić krok w tył, wrócić do tej bezpiecznej przestrzeni, którą wypracowali.
Ale nie ruszał się.
Czuł, jak pod jego dłonią Sophia drży.
Zastanawiał się, czy ją właśnie tym wszystkim przestraszył. Czy naruszył coś, czego naprawić się nie da.
Ale prawda była taka, że w tej jednej chwili… Nie obchodziło go nic. Nic poza tym, że jej usta były o oddech od jego własnych. Że pachniała tak cholernie znajomo i dobrze. Że jej obecność rozbijała go na kawałki i składała na nowo, za każdym razem mocniej.
— Przepraszam… — mruknął półgłosem, jakby to miało wystarczyć za wszystko, czego nie był w stanie teraz wyrazić słowami.
Nico
Jej pocałunek był jak uderzenie.
OdpowiedzUsuńNie spodziewał się tego.
Nie spodziewał się jej dłoni zaciskającej się na jego koszulce, jej ciała napierającego na niego z siłą, która wyrwała mu z piersi coś pomiędzy westchnieniem a niskim, urwanym pomrukiem.
Złapał ją mocniej, dłońmi obejmując jej plecy, przyciągając ją jeszcze bliżej, jakby między ich ciałami mogło istnieć choćby odrobinę przestrzeni.
Ale nie było.
Jej pocałunek był inny.
Nie niewinny.
Nie ostrożny.
Wylała na niego całą frustrację, całe pragnienie, wszystko, co przez te miesiące gromadziło się pod cienką warstwą pozorów.
I Nico poczuł, jak coś w nim pęka.
Jak gaśnie ostatnia iskra rozsądku, którą jeszcze gdzieś w sobie miał.
Czuł, jak jej palce wplątują się w jego włosy, jak przesuwają się po karku, drżące, szukające jakiegokolwiek punktu zaczepienia.
Czuł jej drżenie.
Jej potrzebę.
Swoją własną.
Nic innego się nie liczyło.
Lucas?
Świat na zewnątrz?
Nie teraz.
Nie w tej chwili.
Odnalazł jej usta na nowo, bardziej zachłannie.
Pocałunki stały się cięższe, głębsze, niemal desperackie.
Szarpnął ją delikatnie za materiał koszulki, wciągając ją na swoje kolana, nie przerywając ani na moment tej oszalałej potrzeby. Zacisnął palce na jej biodrach, prawie brutalnie, zmuszając ją, by jeszcze mocniej wtuliła się w niego.
Nie miał pojęcia, co mówiłby, gdyby miał jeszcze w sobie zdolność do myślenia.
Chciał jej.
Tutaj.
Teraz.
Bez żadnych masek, bez żadnych wymówek.
Jego dłonie przesuwały się wzdłuż jej pleców, stanowcze, pewne, wyczuwające pod palcami każdy drżący mięsień, każdą reakcję.
Zanurzył palce w jej włosach, odchylając jej głowę, żeby pogłębić pocałunek.
Żeby wziąć jeszcze więcej.
— Nawet nie próbuj mi teraz mówić, że to był błąd — wycedził niskim, zachrypniętym głosem, wciąż zbyt blisko, zbyt dotkliwie obecny. — Bo nawet jeśli tak, to pierdolić to.
Mówiąc to, przyciągnął ją z powrotem do siebie, zanim zdążyła odpowiedzieć.
Znowu ją miał.
Znowu patrzył, jak mięknie pod jego dotykiem, jak mimo całego tego pieprzonego rozsądku, o którym wcześniej mówiła, nie potrafi się powstrzymać.
Wystarczył jeden impuls, jeden niekontrolowany ruch, żeby cała ta ostrożność posypała się jak domek z kart.
Czuł to w jej ciele, w każdym nieśmiałym drgnięciu, kiedy przyciągał ją bliżej, kiedy bez słowa brał to, czego oboje pragnęli, choć żadne z nich nie miało odwagi tego głośno przyznać.
Był dla niej ważniejszy.
Ważniejszy niż cała reszta, niż Lucas, niż zdrowy rozsądek, niż wszystkie zasady, które sama sobie nakładała.
To, jak na niego reagowała, łechtało jego ego bardziej, niż byłby gotów się przyznać nawet sam przed sobą.
Był pieprzonym egoistą — i dokładnie w tej chwili, wiedząc, że powinien przestać, że powinien ją puścić, zamiast tego trzymał ją mocniej.
Dusił tę świadomość głęboko pod skórą, pozwalając sobie na tę chwilę triumfu.
Na tę świadomość, że znowu był tym, którego wybierała, nawet jeśli miała potem tego żałować.
Widział to w jej oczach, gdy oderwali się na moment, by złapać oddech.
Widział w sposobie, w jaki na niego patrzyła — roztrzęsiona, spragniona, rozdarta.
A mimo to nadal jego.
Nico
Jej słowa ledwo do niego dotarły.
OdpowiedzUsuńMoże powinny.
Może, gdyby był kimś innym, kimś lepszym, usłyszałby je naprawdę i puścił ją wtedy.
Ale nie był.
Nie teraz.
Nie, kiedy miała na sobie ten cholerny uśmiech, ten ledwie dostrzegalny, zadziorny cień na ustach, który zawsze doprowadzał go do szaleństwa. Nie, kiedy drżała od jego dotyku, a jej spojrzenie mówiło zupełnie co innego niż słowa.
Zamiast się odsunąć, jeszcze mocniej przyciągnął ją do siebie.
Złapał ją pewnie za biodra i przesunął tak, żeby usiadła wygodniej na jego kolanach.
I znowu ją pocałował.
Bez ostrzeżenia.
Bez pytania.
Bez żadnego wahania.
Ich usta zderzyły się gwałtownie, a on zatracił się w tej chwili tak łatwo, jakby to było najprostsze na świecie.
Czuł, jak znów staje się dla niej wszystkim.
Gdzieś w środku wiedział, że właśnie przekraczają kolejną granicę.
Że igra z jej uczuciami znowu, z tą samą bezczelną łatwością co kiedyś.
Ale wtedy — wtedy czuł się niepokonany.
Wtedy smakował jej usta jak zwycięstwo.
Sophia, mimo wszystkiego, wciąż wybierała jego.
Znowu.
I to było jak pieprzony narkotyk, który rozchodził się po jego żyłach szybciej niż kiedykolwiek.
Jej obecność, jej bliskość, jej uległość — w głowie mu szumiało od adrenaliny.
Jej szept, jej ostrzeżenia, jej słodkie “powinniśmy się zatrzymać” — były tylko nikłym szumem w tle.
Nico czuł, jak pod jego dotykiem Sophia drży, jak każdy jej ruch mówi “jeszcze”, choć jej słowa chwilę wcześniej próbowały ich zatrzymać.
Jej uda obejmowały jego biodra, a dłonie zaciskały się na jego karku i ramionach. Słyszał jej przyspieszony oddech, czuł bicie jej serca tuż przy swoim własnym.
Przez chwilę nie całował jej — tylko patrzył, ciężko, intensywnie, jakby chciał wyczytać z jej twarzy każdą niepewność i każdą zgodę, zanim ponownie przejął kontrolę.
Bez żadnego ostrzeżenia jego dłonie powędrowały wzdłuż jej pleców, mocno, zdecydowanie, sunąc po ciele, jakby każda sekunda bez dotykania jej była stratą.
Palce Nico przesunęły się po jej udzie, zahaczając o materiał spodenek, sunęły wzdłuż jej ciała w sposób, który mówił więcej niż jakakolwiek rozmowa.
Widział, jak bardzo go chciała, jak bardzo sama siebie zdradzała tym spojrzeniem, jak bardzo przestała myśleć o Lucasie, o konsekwencjach, o wszystkim, co zostawili za zamkniętymi drzwiami.
Wiedział, że był jej słabością.
I tak, to łechtało jego ego.
Rozkosznie, bezczelnie.
Złapał ją jeszcze mocniej, wtulając twarz w jej szyję, czując zapach jej skóry, ciepło, które rozlewało się w nim jak cholerny ogień.
Przymknął powieki, zaciskając zęby na krótką chwilę, próbując opanować narastające w nim napięcie, ale wiedział, że to walka przegrana na starcie.
Nico
Ich spojrzenia spotkały się w pół drogi.
OdpowiedzUsuńW jednej chwili jego dłoń przesunęła się wzdłuż jej uda, nieprzyzwoicie pewnie. Kiedy odchylila jego głowę nieco do tyłu, kącik jego ust uniósł się lekko, jakby mówił: „Nie przestanę. Chyba, że ty mnie zatrzymasz.”
Znów ją pocałował, mocniej niż wcześniej.
Jego palce mocniej wbiły się w jej biodra, kierując jej ruchami, narzucając rytm, któremu oddała się bez walki.
Tak było zawsze — tak samo naturalnie, tak samo nieuchronnie.
Jakby jej ciało wiedziało, do kogo należy, zanim jeszcze umysł zdążył to zrozumieć.
Była jego.
I on doskonale o tym wiedział.
Było w tym coś pierwotnego, dzikiego — świadomość, że mógłby igrać z jej uczuciami, a i tak nie potrafiłaby go odepchnąć.
Właśnie ta wiedza paliła w jego wnętrzu jeszcze mocniejszy ogień, każąc mu zatracić się w niej, w tej chwili, w ich wspólnym szaleństwie.
Każdy jej oddech, każda drżąca reakcja na jego dotyk, jeszcze bardziej podsycały ogień buzujący w jego wnętrzu.
Była jego.
I to uczucie było uzależniające.
— Nie potrafisz mi się oprzeć. Nigdy nie potrafiłaś — mrukną kiedy poczuł, jak zaciska dłonie w jego włosach, jak przysuwa się bliżej, tak blisko, że niemal zatracali granice między sobą.
— Jesteś moja. Nawet jeśli nie chcesz tego przyznać na głos.
Ten obraz — jej rozchylonych warg, ciężkiego oddechu, rumianych policzków i spojrzenia, w którym była cała burza emocji — łechtał jego ego w sposób, którego nawet nie próbował powstrzymać.
Bo Sophia, ta silna, ułożona Sophia, w jego ramionach topniała jak lód wystawiony na słońce.
I właśnie to sprawiało, że pragnął jej jeszcze bardziej.
Znów musnął jej wargi, bardziej dla siebie niż dla niej, sprawdzając, czy nadal tam jest.
I była.
Wsunął dłonie pod materiał jej ubrania, pieścił rozgrzaną skórę. Nie przestawał — bo wiedział, że ona nie chce, by przestał.
Nico
“Jestem twoja.”
OdpowiedzUsuńWypowiedziała to z taką pewnością, bez cienia zawahania, że przestał walczyć z tym, co i tak miało się wydarzyć.
Pochylił się i zanim zdążyła coś dodać, ujął jej twarz w dłonie.
Jej oddanie go upajało.
To, jak w niego wierzyła, mimo wszystkich jego niedociągnięć, mimo tego, jak bardzo już ją wcześniej zawiódł — sprawiało, że chciał więcej.
Nie tylko ciała. Ale tej emocji. Tego uczucia, że znowu go wybrała.
Zamiast Lucasa.
Zamiast rozsądku.
Zamiast bezpieczeństwa.
A on? Nie był lepszy.
Bo podobało mu się to. Podobało mu się, jak miękła w jego ramionach. Jak wypowiadała to z przekonaniem, które karmiło jego ego.
“Zawsze byłaś. Zawsze będziesz.”
Nie powiedział tego na głos, bo nie musiał. Miała to wypisane w spojrzeniu.
Działała instynktownie, ale Nico wiedział, że mógłby poprowadzić ją w dowolnym kierunku, a ona by za nim poszła. I choć powinien się tego bać — tej siły, tej władzy nad nią — to nie potrafił.
Dotknął jej tak, jakby próbował to sobie wyryć pod skórą. Jakby próbował zaznaczyć terytorium.
Zacisnął palce na jej biodrze, kiedy znów się do niego przysunęła. Pozwalała mu na wszystko.
I to było niebezpieczne. Ale też cholernie uzależniające. Szarpnął delikatnie materiał jej ubrania, żeby dotknąć więcej skóry.
„Nie jestem tym, który zostaje”.
I wtedy znów ją pocałował.
Z siłą. Z głodem. Z pretensją do świata, że przez tyle czasu musiał się powstrzymywać.
Czuł, jak mięknie. Jak oddaje mu wszystko, czego pragnął. Jak traci kontrolę i oddycha tak, jakby był powietrzem, którego jej brakowało.
Podobało mu się to.
Za bardzo.
Przesunął usta wzdłuż jej szczęki, zjeżdżając w dół.
— Jesteś. Moja. — Powtórzył to, muskając ustami jej skórę. Z każdym słowem zostawiał ślad. — I możesz tego żałować. Ale nie dziś.
Zacisnął dłoń na jej udzie. Odpowiedziała ruchem bioder, który wystarczył, by kompletnie stracić resztki rozsądku.
Nico
Pocałunek przerwał tylko na sekundę — wystarczająco długo, by spojrzeć na nią z dołu, przez zmrużone oczy, jakby właśnie podjął decyzję, która i tak była już dawno podjęta. Poczuł, jak zaciska na nim nogi mocniej, jakby nie miała zamiaru pozwolić mu odejść nawet na krok. I dobrze. Bo nie zamierzał.
OdpowiedzUsuńBez słowa objął ją mocniej i wstał. Nogi oplatające go w pasie, dłonie wplątane w jego włosy, ciężar jej ciała, który przyjął z łatwością. Jakby była stworzona do tego, żeby ją tak właśnie trzymał. Jej twarz przy jego szyi, policzek przy jego skórze — miękka, ciepła, rozedrgana. Ruszył w stronę drzwi szatni, nie przestając jej całować. Korytarz zniknął mu z oczu. Nie liczyło się, gdzie są. Wszystko, co miało znaczenie, miał właśnie w ramionach.
Szturchnął barkiem wejście, które ustąpiło z cichym skrzypnięciem. Weszli do środka, otoczeni półmrokiem, chłodniejszym powietrzem i zapachem starego drewna, mydła i metalu.
Drzwi zamknęły się za nimi z cichym stuknięciem. Oparł ją o ścianę, przytrzymał biodrem i zamknął pocałunkiem jej usta, kiedy wyrwał się z niej zduszony jęk.
Cierpliwość nigdy nie była jego mocną stroną, ale teraz był jak wilk, który w końcu dopadł swoją ofiarę. I nie chciał już więcej czekać.
Dziś nie było żadnego „prawie”. Żadnego „jeszcze nie teraz”.
Poddała mu się całkowicie. I kiedy w końcu położył ją na ławce, pochylając się nad nią, z twarzą tuż przy jej uchu, szepnął:
— To było warte każdej minuty czekania.
Ich usta znów się spotkały – łapczywie, głęboko, jakby nie mogli nadrobić miesięcy milczenia. A potem zdarło się z nich wszystko, co zbędne. Wszystko, co miało ich dzielić – rozsądek, przeszłość, chłodne kalkulacje.
Zostali tylko oni.
I moment, który był dokładnie tym, czego oboje tak długo chcieli.
Zrobili to na granicy oddechu i wytrzymałości.
Na granicy namiętności i desperacji.
A potem zostali jeszcze chwilę – cicho, blisko, nie wypuszczając się z ramion.
Bez niedopowiedzeń. Bez powrotu.
⸻
Był sam. Światła przygaszone, a na stoliku niedopita szklanka whisky. Przeszedł się w stronę kuchni, niepewny, czy to uczucie w nim to satysfakcja czy niepokój.
Zaczesał włosy do tyłu, oparł się o blat. Zegar tykał nieznośnie głośno. Wpatrywał się w niego przez chwilę, jakby miał nadzieję, że znajdzie tam odpowiedź. Ale jedyne, co miał, to echo dotyku, które wciąż czuł na dłoniach. Jej smak na ustach. Jej głos, gdy wyszeptała te dwa słowa.
Jestem twoja.
Pukanie do drzwi rozbrzmiało zdecydowanie. Dwa razy. Mocno. Nieprzypadkowo.
Spojrzał w tamtą stronę i przez chwilę się nie ruszył. Jakby musiał sprawdzić sam ze sobą, czy chce to kontynuować.
Otworzył drzwi.
Nie spodziewał się jej. A może właśnie dlatego się spodziewał.
Stała przed nim. W płaszczu, włosy nieco rozwiane, wzrok z jakimś nerwem, ale bez lęku. Była odważna. I piękna. Cholernie piękna.
— Soph… Wchodź — powiedział cicho, z uśmiechem, odsuwając się na bok.
Nico
Zamknął drzwi za nią powoli, bez słowa. W mieszkaniu nadal unosił się zapach wieczoru – whisky, może jego wody kolońskiej. Obserwował, jak odwiesza płaszcz, jak bez pytania przyjmuje przestrzeń, której nie musiała się już domyślać.
OdpowiedzUsuńMilczał, kiedy mówiła. Nie przerywał, nie dopytywał. Uśmiechnął się lekko na jej nerwowy śmiech. I ten wzrok wbity w podłogę – znał go. Znów próbowała udawać, że przyszła przez przypadek, że to nie on ją tu ściągnął.
Zrobił krok w jej stronę. Nie za szybki, nie nachalny. Ale wystarczający, by skrócić między nimi dystans.
— To dobrze — odezwał się w końcu, powoli, z miękką intonacją, głosem, który zawsze potrafił do niej trafić, nawet gdy wypowiadał tylko jedno zdanie. — Bo ja też nie chciałem być dziś sam.
Nie musiał mówić więcej. Nie było w tym żadnego planu ani wyreżyserowanego gestu — sięgnął do niej naturalnie, po prostu tak, jakby jego dłoń znała drogę. Jej palce były chłodne od wieczoru, ale drżąco ciepłe w dotyku. Zacisnął je lekko w swojej dłoni, a potem, nie puszczając jej, odwrócił się i wolno poprowadził w głąb mieszkania.
Spojrzał na nią uważnie. Trochę tak, jakby ją rozgryzał na nowo. Potem sięgnął powoli po jej dłoń i bez większych ceremonii splótł palce z jej. Ciepło jej skóry było znajome, a mimo to wywołało dreszcz.
Poprowadził ją dalej, nie puszczając jej ręki, aż dotarli do kuchni. Światło było słabe, złote, rzucało miękkie cienie na ściany. W tym blasku wyglądała jak sen. Albo wspomnienie, które nagle stało się rzeczywistością.
— Chcesz coś do picia? — zapytał, jakby nie chciał wystraszyć tej chwili żadnym zbyt głośnym gestem. — Herbata? Wino?
Nie wymagała od niego niczego. I właśnie dlatego czuł, że może dać jej wszystko.
Oparł się biodrem o stół, wciąż na nią patrząc. Nie potrafił się nie gapić. Nie po tym, jak wyglądała, gdy go opuszczała tamtego wieczoru. Nie po tym, co się wydarzyło wcześniej. Co w końcu zrobili. Nie miał pojęcia, gdzie to ich zaprowadzi. Ale jej obecność w jego kuchni – znów – była jak obietnica.
Gdy odpowiedziała, skinął głową, odwracając się do szafki. Działał automatycznie, starając się utrzymać koncentrację na kieliszkach, na winie, na nalewaniu. Ale czuł jej wzrok na sobie.
— Dlaczego tak na mnie patrzysz? — zapytał cicho. Głos miał spokojny, ale coś pod tą powierzchnią się poruszyło.
Kiedy wręczył jej kieliszek, ich palce zetknęły się na ułamek sekundy, ale wystarczyło, by poczuł znajome napięcie w żołądku. Oparł łokieć o blat, kieliszek trzymając luźno w dłoni. Wydawał się w tej chwili całkowicie spokojny, ale w rzeczywistości był jak struna – napięty, czujny.
Przesunął wzrokiem po jej sylwetce – nie z pożądaniem, raczej z tym rodzajem fascynacji, który przychodzi, kiedy człowiek patrzy na coś, czego nie spodziewał się już odzyskać.
— Myślałem, że już dziś nie przyjdziesz — dodał po chwili. Cicho.
Uniósł lekko brwi, pozwalając sobie na ten jeden moment bez żadnej osłony. Bo była tu. W jego kuchni. I jeśli miała coś do powiedzenia – cokolwiek – był gotów tego wysłuchać. Nawet jeśli miałoby go to zaboleć.
Nico
Nico patrzył na nią, jak siada na stole, jak jej nogi zaczynają leniwie poruszać się w powietrzu, jakby nie miała żadnych zmartwień, a jednocześnie cała jej postawa zdradzała napięcie, które dobrze znał. To, które pojawia się, gdy ktoś walczy sam ze sobą, z własnymi myślami, ale też z pragnieniem. Pragnieniem, które znał aż za dobrze. Tym samym, które sam nosił w sobie od zbyt dawna.
OdpowiedzUsuńPodał jej kieliszek i przez chwilę nic nie powiedział. Przyglądał się, jak delikatnie obejmuje szkło palcami, jak przygryza lekko wargę, zanim upije pierwszy łyk. Nie mówiła, ale jej obecność mówiła wszystko. Nie musiała się tłumaczyć. Wiedział. Czuł to. Tak samo, jak to, że przyszła tu nie tylko po chwilę ciszy.
Zbliżył się, wolno, nie pośpiesznie, jakby wciąż zostawiał jej przestrzeń, choć w jego spojrzeniu nie było już wahania. Palce przesunęły się po blacie tuż obok jej biodra, opierając się o drewno. Druga dłoń uniosła się, by odgarnąć niesforny kosmyk włosów, który opadł jej na policzek. Zrobił to miękko, z namysłem, pozwalając sobie zatrzymać dłoń na moment na jej szyi. Czuł pod palcami przyspieszony puls.
— Wcale nie wyglądasz, jakbyś się przyklejała — mruknął cicho, nachylając się trochę bliżej, tak, że jego słowa otarły się o jej usta. — Ale jeśli chcesz, nie mam nic przeciwko.
Jego ręka przesunęła się w dół, powoli, leniwie, jakby dopiero uczył się na nowo jej ciała. Oparł się dłońmi o blat po obu stronach jej ud, zamykając ją w tym drobnym geście między sobą a kontuarem.
— Chciałaś mnie zobaczyć? — zapytał, pochylając się niżej, aż ich nosy niemal się dotknęły. Uśmiechnął się lekko, nieco drapieżnie, nieco ciepło, jakby ledwie powstrzymywał się przed tym, co chciał zrobić. — To popatrz dobrze, zanim zamkniesz oczy.
Nie czekał dłużej. Jego usta znalazły jej usta – nie gwałtownie, ale zdecydowanie. Pocałował ją głęboko, jakby nie było już czasu na ostrożność. Dłonie wsunęły się na jej uda, kciuki zataczały kółka na cienkim materiale ubrania, czując napięcie skóry pod spodem. Pachniała ciepło, znajomo, trochę deszczem, trochę winem. Jej obecność działała na niego jak impuls – zapomnienie o wszystkim, co było poza tym pokojem.
Złapał ją za biodra i bez trudu ściągnął bliżej siebie, aż poczuł jej nogi oplatające się wokół jego talii.
— Dobrze, że przyszłaś. — szepnął, z ustami przy jej uchu.
Nico nie miał w sobie już nic z powściągliwości. Jego palce przesunęły się w górę po zewnętrznej stronie jej ud, powoli, jakby chciał się upewnić, że zapamięta każdy dotyk, każdą zmianę napięcia pod opuszkami. Jej skóra reagowała na niego szybciej, niż zdążyłby to nazwać – delikatnym drgnięciem mięśni, głębszym oddechem, ledwie wyczuwalnym ruchem bioder, który sprowokował go jeszcze bardziej.
Jej nogi oplatały go już pewnie, ciasno, i nie miał zamiaru tego przerywać. Wziął ją pod biodra, uniósł lekko, tak, że jej ciało napięło się w jego ramionach. Wciąż ją całował, mocniej, pewniej, jakby chciał jej pokazać, że dobrze zrobiła przychodząc, że każda minuta, którą wahała się pod jego drzwiami, teraz przestaje mieć znaczenie.
Nie musiał mówić, dokąd. Zaczał iść. Wszedł z nią do sypialni, gdzie wszystko wydawało się inne niż wcześniej — cisza nabrała ciężaru, światło wpadające przez żaluzje rysowało na jej ramionach wzory, a ona… wyglądała, jakby była dokładnie tam, gdzie miała być.
Nie pozwolił jej stanąć. Podtrzymał ją przy sobie i przyciągnął jeszcze bliżej, zanim pochylił się i znów ją pocałował, tym razem z mniejszą kontrolą, mniej starannie. To już nie było tylko chcenie – to było wszystko, co się skumulowało przez wszystkie te dni, godziny, spojrzenia, które musieli ukrywać.
Postawił ją ostrożnie na podłodze, ale nie wypuścił z objęć. Wciąż trzymał ją przy sobie, ręką na plecach, drugą przesuwając wzdłuż uda aż po bok biodra. Czuł, jak lekko drży, czy to z zimna, które przyniosła ze sobą z ulicy, czy z napięcia, które zbudowało się między nimi. Uśmiechnął się krótko, czując jej oddech na swojej szyi, gdy zsunęła twarz w dół i wtuliła się w niego jeszcze mocniej.
Rozpiął zamek jej ubrania, nieśpiesznie, z uwagą, jakby rozwiązywał prezent. Materiał zsunął się z jej ramion, opadł niżej, a on nie oderwał od niej wzroku.
Usuń— Jesteś piękna. — Powiedział to cicho, szczerze, nie dla efektu. Nie musiała mu odpowiadać. Wiedział, że słyszy, i to wystarczało.
Położył ją na łóżku. Powoli, bez pośpiechu, jakby każda sekunda była ważna. Przykrył ich sobą, ciężarem ciała, ciepłem, które oddawał bez słów. Dotykał jej tak, jakby ją znał, a jednocześnie jakby poznawał ją pierwszy raz — z uważnością, z pragnieniem, bez skrótów.
Kiedy w końcu ją miał – naprawdę, w pełni – zrobił to bez pośpiechu. Nie było w tym chaosu. Nie tego wieczoru. Ich ciała zgrały się w rytmie, który narastał i falował, jakby nie chcieli, by to się skończyło zbyt szybko. Każdy pocałunek, każdy gest, był niemym potwierdzeniem tego, co niewypowiedziane: tęsknoty, napięcia, ulgi.
Gdy wszystko ustało i zostali tylko oni, oddechy jeszcze nierówne, a palce nadal splątane, Nico nie ruszył się od razu. Został obok niej, wtulony, z głową przy jej ramieniu.
Wciąż był cicho. I właśnie ta cisza teraz była wszystkim, czego potrzebowali.
Nico
Szum szkła uderzającego o podłogę rozdarł poranny spokój. Nico poruszył się niespiesznie, przeciągając się w pościeli. Nie otworzył jeszcze oczu, ale już wiedział, że Sophia nie leży obok. Ciepło z jej strony łóżka dawno zniknęło, a dźwięk, który go obudził, był na tyle konkretny, że nie zostawiał wątpliwości – coś się wydarzyło.
OdpowiedzUsuńPrzetarł oczy, wstał bez pośpiechu, łapiąc z podłogi bokserki. Słońce wlewało się do sypialni, ciepłe i złote, jakby nie miało pojęcia, że dla kogoś ten poranek właśnie zaczął przypominać koszmar. Gdy wyszedł z sypialni, z miejsca zauważył rozlaną kawę i roztrzaskane szkło na podłodze.
Sophia stała w miejscu jak zamurowana, z telefonem w dłoni i wzrokiem wbitym w ekran. Była w jego koszulce, bosa, z mokrymi jeszcze włosami i tą miną… tą cholerną miną, która mówiła mu wszystko, zanim zdążyła wydać z siebie jakikolwiek dźwięk.
– Wszystko w porządku? – zapytał zaspanym, ale ciepłym tonem, podchodząc bliżej. Zerknął kątem oka na telefon, zanim zdążyła go odsunąć. Na tyle, by zobaczyć klatkę nagrania, tytuł posta i komentarz. Wypuścił powietrze przez nos, jakby właśnie przeczytał prognozę pogody.
– Serio? To? – uniósł brew, nachylając się, żeby zgarnąć większe kawałki szkła i wrzucić je do kosza. – Ludzie wrzucają gorsze rzeczy, żeby nabić sobie zasięgi.
Odwrócił się do niej, opierając biodrem o blat. Przyglądał się jej przez chwilę. Nie mówiła nic, ale jej twarz mówiła wszystko. Widział panikę, wstyd, ten ciężar, który znał aż za dobrze.
– Słuchaj, Soph… To nie koniec świata. Okej? – Jego głos stawał się spokojniejszy, miękki. – A jeśli kogoś boli to, że mamy do siebie słabość, to nie nasz problem.
Nie było w jego głosie lekceważenia. Była za to pewność. Spokój. Naturalna obojętność człowieka, który przeżył już niejedną medialną burzę.
– Zobacz, jestem cały, ty też. Jeszcze parę godzin temu wcale nie wyglądałaś na kogoś, kto chce to ukrywać – dodał cicho, z lekkim uśmiechem, nie po to, żeby ją zawstydzić, ale przypomnieć, że to, co się wydarzyło, nie było błędem.
– Ludzie zapomną. Zawsze zapominają.
Wyciągnął rękę i zabrał jej telefon. Nie spojrzał nawet na ekran — po prostu odłożył go na blat, ekranem w dół, jakby tym prostym gestem chciał odciąć ją od całego świata. Od hałasu. Od komentarzy. Od oczu innych ludzi, którzy nie mieli prawa wiedzieć, co ich łączyło.
– Prawdziwy skandal byłby, gdybyśmy tam grali w szachy – mruknął z półuśmiechem, szukając jej wzroku.
Jego głos był cichy, ale stanowczy. Nie było w nim ani krzty zawahania. Może dlatego, że naprawdę był przyzwyczajony do tego, że ludzie patrzą, oceniają, mówią, nie mając pojęcia, o czym. A może dlatego, że kiedy chodziło o nią… naprawdę nie miał w sobie żadnej niepewności.
– Wiesz, co mnie rusza bardziej niż nagranie? – spytał nagle, odgarniając palcami jej wilgotne pasmo włosów za ucho. – To, że wyglądasz, jakby ktoś właśnie zdarł z ciebie skórę. Jakbyś była naga w miejscu, gdzie powinnaś być bezpieczna.
Zatrzymał się na chwilę. Patrzył jej prosto w oczy. Nie udawał, że nie widzi wstydu, że nie dostrzega napiętej linii jej szczęki, tego jak stała, jakby zaraz miała się rozpaść.
– I tego właśnie nie chcę. Nie tutaj. Nie ze mną.
Powoli objął ją ramieniem. Przymknął na chwilę oczy, przylegając do jej skroni, i cicho dodał:
– Wiem, że dla ciebie to nie jest nic. Że boisz się nie tylko tego, co ludzie powiedzą… Ale kurwa, Sophia… Czy nie właśnie tego chcieliśmy przez cały ten czas? Tego żeby być blisko? Nie po kryjomu. Nie w napięciu. Nie w cieniu cudzych oczekiwań.
Nico
Gdzieś pomiędzy troską a wyrzutami sumienia, Nico ledwie powstrzymywał się, by się nie roześmiać. Bo dla niego, w całym tym chaotycznym, porannym zamieszaniu, było coś niemal… komicznego. Nie z niej – nigdy z niej – ale z sytuacji, która z każdej strony zdawała się próbować ich zawstydzić. A jego to po prostu nie ruszało. Zbyt wiele już widział, zbyt wiele sam przeszedł, by przejmować się opinią tłumu.
OdpowiedzUsuńOparł się swobodnie biodrem o blat, z filiżanką w jednej dłoni, jakby właśnie przeglądał poranną prasę, a nie był bohaterem erotycznego nagrania krążącego po sieci.
Nico westchnął cicho, ale nie było w tym napięcia — raczej coś pomiędzy rezygnacją a pobłażaniem, jakby wszystko to, co ją tak druzgotało, było dla niego tylko kolejną anegdotą z życia sportowca. Przesunął dłonią po jej plecach i opadł ciężej na oparcie krzesła, zerkając na rozbity kubek i rozlaną kawę, jakby to był największy dramat poranka.
— Sophia… to nagranie to nie koniec świata.
Uśmiechnął się, rozbrajająco lekko. Nie po to, żeby zbagatelizować jej emocje, ale żeby dodać jej trochę powietrza, trochę normalności w świecie, który właśnie rzucił jej cegłę w twarz.
— Wpadka jak każda inna. Może trochę bardziej pikantna niż zwykle, ale kto dziś nie miał jakiejś swojej „sekundy sławy” w sieci?
Wzruszył ramionami i podniósł brwi w niemal rozbrajającej beztrosce.
— Ludzie są znudzeni. Potrzebują sensacji jak kawy z rana. Dziś jesteśmy my, jutro ktoś inny. Za trzy dni nikt nie będzie o tym pamiętał. Przysięgam, to nie będzie nikogo obchodzić. No może poza tymi, co lubią ploty i żyją z komentowania życia innych, ale tych nawet w realu nie zaprasza się na imprezy, więc co nas to obchodzi?
Podniósł filiżankę, która ocalała, upił łyk i spojrzał na nią z tym swoim półuśmiechem, który zawsze mówił „mam to pod kontrolą”, nawet gdy kontrola była tylko iluzją.
— A Lucas… — wzruszył nieznacznie ramionami. Ten element historii obchodził go najmniej. Przesunął się bliżej, wsparł łokciem o stół i spojrzał na nią. W jego oczach nie było cienia litości dla Lucasa. Była tylko ta trudna do nazwania pewność siebie, z jaką zawsze stawał do walki — i ta sama, z którą właśnie teraz patrzył na kobietę, którą wygrał.
— Lucas to duży chłopiec — powiedział cicho, niemal z rozbawieniem.
— Poradzi sobie. Nie jesteś mu nic winna. Ani tłumaczenia, ani żalu. Nie rób z niego bohatera tej historii, bo nim nie jest. I nie oszukujmy się, Sophia… przecież on zawsze wiedział, że jestem gdzieś w tle. Może nie mówił tego głośno, ale czuł. To się czuje, kiedy nie jesteś czyimś pierwszym wyborem.
Zamilkł na chwilę, przypatrując się jej twarzy, która wciąż była przejęta, jakby świat naprawdę zapadł się pod nią. I wtedy coś w jego oczach błysnęło – coś, czego nie potrafił do końca ukryć. Coś, co próbował zepchnąć w cień, ale wychodziło na wierzch z każdą kolejną sekundą. Satysfakcja.
Nie triumf, nie duma z tego, że nagranie ujrzało światło dzienne. Ale satysfakcja z tego, że Lucas – ten poprawny, zawsze odpowiedni, lojalny i przewidywalny Lucas – musiał dowiedzieć się w najgorszy możliwy sposób, że Sophia wybrała nie jego.
— Nie będę udawał, że mi głupio. Bo nie jest.
Oparł się łokciem o blat, drugą dłonią luźno obejmując jej nadgarstek, jakby chciał ją uspokoić, ale też przytrzymać tu, przy sobie — w tej kuchni, w tej chwili, bez ucieczek w poczucie winy.
Nico
Nico odszedł od okna, jakby to, co zobaczył za szybą, utwierdziło go tylko w jednym — nie ma sensu wracać do tego, co już zostało powiedziane. Przeszedł obok niej bez zbędnych słów, sięgając po telefon z blatu. Przez chwilę coś przeglądał, stukając palcem w ekran, zupełnie jakby to była zwykła, neutralna chwila w środku dnia, nie rozmowa po emocjonalnym pożarze.
OdpowiedzUsuń— Wiesz co? — rzucił po chwili, nie odrywając wzroku od telefonu. — Jeśli naprawdę tak cię to męczy, to może powinnaś z nim pogadać. Lucas pewnie ma jeszcze trochę pytań. Albo poczucia godności do odzyskania.
Nie powiedział tego z zazdrością. Ani ze złością. W jego głosie było coś, co mogło zabrzmieć jak ulga. A może lekka satysfakcja — bo przecież wygrał. To na niego postawiła.
Nico podniósł wzrok, oparł łokieć o oparcie sofy i spojrzał na nią z lekkim przekrzywieniem głowy — gdzieś pomiędzy zniecierpliwieniem a rozbawieniem.
— A wieczorem gdzieś wyskoczymy, zamiast siedzieć tu i rozkminiać coś, czego i tak nie cofniemy. Miasto nie zniknęło, życie toczy się dalej, nawet jeśli gdzieś tam są ludzie, którym nie pasują nasze wybory.
Mówił to jak ktoś, kto naprawdę nie zamierzał marnować dnia na roztrząsanie jednego nagrania i kilku komentarzy w sieci. Jakby to, co działo się w internecie, było tylko szumem, który nie ma żadnej realnej wagi — dopóki się go samemu nie karmi.
— Serio. Zapomnisz, że jakiś filmik w ogóle istnieje.
Uśmiechnął się krótko, a tym uśmiechu było coś z kogoś, kto zna reguły tej gry i nie zamierza się przejmować. A może trochę też kogoś, kto wiedział, że zabierając ją ze sobą, może na chwilę odzyskać pełną kontrolę nad sytuacją.
Nico
Nico nie odsunął się ani na milimetr. Patrzył na nią z tym samym, trochę zblazowanym, trochę zaintrygowanym wyrazem twarzy, jakby właśnie oceniając, czy ten jej nagły zwrot ku bliskości to kaprys chwili, czy coś, co faktycznie ma znaczenie. Jego dłonie spoczęły na jej biodrach, lekko, z przyzwyczajenia, jakby ta bliskość była dla niego równie naturalna co dla niej, ale nic więcej — bez czułości, bez teatralnych gestów.
OdpowiedzUsuń— W takim razie… przestań o tym gadać. — Jego głos był cichy, spokojny, jakby mówił o czymś zupełnie nieistotnym. — I skup się na tym, że jesteś tu ze mną.
Zawiesił na niej wzrok, nieco dłużej, niż to było wygodne.
— Serio, możemy zaraz wyjść, przewietrzyć głowy, napić się czegoś. Albo siedzieć tu, aż przestaniesz analizować każdą sekundę wczorajszego wieczoru. Ale jak dalej będziesz się tym zadręczać, to… nie wiem. Zadzwoń do Lucasa. Może to pomoże ci się poczuć jak lepsza wersja samej siebie.
Nie powiedział tego złośliwie. Brzmiało to raczej jak suchy fakt, podszyty nutą zniecierpliwienia, jakby był już trochę zmęczony tematem i z każdą minutą coraz mniej skłonny do bycia kotwicą, która ma ją utrzymać na powierzchni.
— Wybieraj. Ja się dostosuję.
Po chwili dodał, ciszej, jakby z niechęcią:
— I nie zaczynaj od razu się tłumaczyć. Wiem, że nie umiesz inaczej. Ale może spróbuj.
Nico
Nico patrzył na nią przez moment bez słowa, z tym swoim półuśmieszkiem, który równie dobrze mógł oznaczać rozbawienie, jak i powściąganą ironię. Pozwolił jej mówić. Pozwolił się dotknąć, pocałować — bez protestu, bez gwałtownej reakcji. Jego ręce przesunęły się po jej plecach, spokojnie, nie spiesząc się z odpowiedzią, jakby potrzebował chwili, by zdecydować, czy chce wejść w ten ton bliskości, który właśnie nadawała.
OdpowiedzUsuńPrzyjął jej gesty — miękki dotyk palców na karku, ciepło jej ciała osiadające na jego udach, usta, które powoli sunęły po jego szyi. Trwał w tym, milczący, prawie nieruchomy, jakby przyglądał się całemu momentowi z dystansu. Nie z chłodu. Z potrzeby kontroli. Tak miał zawsze — zanim pozwolił sobie zareagować, musiał zrozumieć intencję.
Kiedy nachyliła się ponownie, by musnąć jego wargi, odwzajemnił pocałunek. Nie gwałtownie, nie z namiętnością znaną z poprzedniego wieczoru, ale ze spokojem, który mówił więcej niż słowa. Była w nim obecność. Namacalna. Świadoma. Taka, która nie potrzebowała deklaracji, żeby potwierdzić, że między nimi wydarza się coś ważnego.
Jego dłoń uniosła się, przesuwając po jej plecach w górę — aż do karku. Zatrzymał się tam, jakby badał, czy napięcie, które jeszcze chwilę temu pulsowało w jej ciele, zdążyło się rozluźnić. Kiedy nie wyczuł już sztywności, tylko uległość, pozwolił sobie na więcej — drugi, dłuższy pocałunek. Tym razem głębszy. Pewniejszy. Nie było w nim niczego, co miałoby przynieść ukojenie. Nie próbował jej pocieszać. Odwzajemniał. Autentycznie. Bez gry.
Odchylił się lekko, wzrok zatrzymując na jej oczach. Jego kciuk powoli przesunął się po linii jej szczęki, jakby potrzebował upewnić się, że jest tu naprawdę. W tym jednym momencie — nie przed ekranem, nie pośród komentarzy, nie zagubiona w wyrzutach sumienia. Tu. Z nim.
Milczał jeszcze przez chwilę, ale jego ciało mówiło wystarczająco dużo. Trzymał ją blisko. Palce oplotły bok jej uda, drugą ręką przyciągnął ją delikatnie bliżej siebie. Oddech miał spokojny, kontrolowany. Nie przyspieszał, nie zdradzał emocji — i właśnie ta jego stabilność była odpowiedzią na jej napięcie.
Nie potrzebował mówić: „jestem tutaj”. Nie musiał pytać: „czy tego chcesz”. Wszystko zawierało się w tym, jak trzymał ją przy sobie. Jak bez nacisku, ale pewnie, pozwalał jej znaleźć w nim punkt oparcia.
N.
Nico nigdy nie był dobry w analizowaniu emocji. Nie miał cierpliwości do tego, by grzebać w sobie zbyt głęboko. Wolał je rozchodzić, wypocić, wybić z siebie kolejną serią ciosów zadanych w worek treningowy, niż przeżywać każdą decyzję. Nie przejmował się tym, co mówią w internecie, tym, co myśli Lucas, ani tym, co oznaczało to wszystko, co między nimi zaszło. A może właśnie powinien?
OdpowiedzUsuńWalczył z tą myślą tak samo, jak walczył z cieniem przed sobą na sali treningowej. Ciało reagowało odruchowo, seria ciosów wyprowadzana niemal automatycznie, pot ściekał mu po karku, czoło pulsowało od napięcia. Ale to nie wystarczało.
Wieczorem, kiedy w mieszkaniu zapadł półmrok, Nico rzucił wilgotny ręcznik do łazienki i stanął przed lustrem. Wciąż czuł napięcie w mięśniach — w ramionach, plecach, żuchwie. Odetchnął głęboko i przetarł dłonią twarz. Mógłby ten wieczór po prostu olać, zostać w domu, obejrzeć jakiś stary mecz, puścić muzykę i odciąć się od wszystkiego. Ale nie chciał.
Zamiast tego założył czarną koszulę z rozpiętymi guzikami pod szyją, ciemne dżinsy, nic krzykliwego, ale wystarczająco, żeby wyglądać dobrze. Naciągnął na nadgarstek zegarek, przeciągnął palcami przez włosy, poprawiając je tylko tyle, ile było trzeba. Spojrzał jeszcze raz w lustro i uśmiechnął się krzywo. Nie wyglądał, jakby coś go trapiło. I o to chodziło.
Zjeżdżając windą na dół, napisał tylko krótką wiadomość.
„Będę za 10 minut.”
Nie pytał, czy ma ochotę. Nie prosił. Jechał, bo miał zamiar z nią tam być. Nieważne, czy jeszcze coś ją gryzło. Nieważne, czy próbowała się wycofać. Wiedział, że kiedy wsiądzie do samochodu, a on na nią spojrzy, wszystko inne znowu przestanie się liczyć.
Odpalił silnik i ruszył. Po ulicach przesuwających się za szybą odbijały się światła miasta. W głośnikach sączył się spokojny beat, którego nie słuchał — był tylko tłem dla czegoś, co w nim buzowało. Dziwna mieszanina niepokoju, ulgi i… satysfakcji. Bo jakkolwiek by tego nie rozgryzali, jakkolwiek próbował to w sobie wyciszyć, jedno było pewne: Sophia należała do niego.
Nico oparł się luźno o drzwi samochodu, skrzyżował ramiona na piersi i przez chwilę po prostu się jej przyglądał, gdy podchodziła.
Zmieniła się od rana. Nie był pewien, czy to włosy swobodnie opadające na ramiona, czy może sposób, w jaki unosiła podbródek, jakby właśnie zamknęła w głowie jakiś ważny rozdział. Podciągnął nieznacznie brwi, przyglądając się, jak zbliża się bez cienia zawahania, jakby kilka godzin temu jej świat wcale się nie zakołysał.
Jej słowa — lekkie, beztroskie — dotarły do niego razem z zapachem jej perfum, który wiatr rozrzucał między nimi jak wspomnienie poprzedniej nocy.
— Też cię miło widzieć, Moreira. — Odezwał się dopiero po chwili, w jego głosie pobrzmiewało rozbawienie. — Miałem zapytać, czy jesteś gotowa na chaos, ale widzę, że dziś ty go niesiesz ze sobą.
Zatrzymał się, zanim wsiadł, tylko po to, żeby jeszcze raz na nią spojrzeć.
Spojrzał na nią spod lekko przymrużonych powiek, przyjmując jej uwagę o koszuli z wyraźnym rozbawieniem w oczach.
— Serio? Bo przez chwilę miałem wrażenie, że akurat ty wolisz mnie bez koszuli.
Uśmiech, który jej posłał, był jak ten moment tuż przed wejściem w zakręt — pewny, zuchwały i trochę prowokujący. Ale zaraz potem wyprostował się i bez słowa otworzył drzwi od strony pasażera. Zaczekał, aż wsiądzie, zatrzasnął drzwi i przeszedł na swoją stronę. Wsiadając do auta, spojrzał na nią kątem oka — już przypięta pasami, zerkała w jego stronę z niecierpliwym błyskiem, który zapowiadał więcej, niż zamierzała powiedzieć na głos.
Odpalił silnik.
— Gotowy jak zawsze. — Rzucił krótko, wrzucając bieg. — Ale to ty dziś prowadzisz. Chcę zobaczyć, co z tobą zrobi ta cała wolność.
Ruszyli w noc, a miasto rozlało się przed nimi światłami. To nie była ucieczka. To był manifest: jeszcze się nie skończyli.
Nico
Nico, choć miał wzrok utkwiony w drodze, wyraźnie zarejestrował jej pytanie i ton, w którym je wypowiedziała. Z jednej strony lekki, pełen oczekiwania, z drugiej podszyty czymś, co znał aż za dobrze. Te nuty niedopowiedzenia. Ten drobny flirt, który oboje potrafili prowadzić nawet bez wysiłku. Właśnie to zawsze działało między nimi najlepiej. Ten półcień pomiędzy rozmową a prowokacją.
OdpowiedzUsuń— Gdzieś, gdzie nikogo nie obchodzi, że byłaś gwiazdą porannego filmu — odparł z cichym rozbawieniem. — Gdzie DJ gra za głośno, a ludzie mają zbyt krótką pamięć.
Zerknął na nią przelotnie, kątem oka. Tak, jak lubił: uważnie, ale bez presji. W jego spojrzeniu nie było nic, co mogłoby niepokoić. Tylko pewność i coś jeszcze, może cień uznania, może to, co widział tylko on, kiedy na nią patrzył.
— A jak ci się znudzi, to pojedziemy gdzieś, gdzie grają jazz i podają whisky w szkle, które coś waży. — Uśmiechnął się pod nosem, bo choć nie przyznałby tego głośno, chciał, żeby ten wieczór pasował do niej. Żeby poczuła, że zrobił coś z myślą o niej, nawet jeśli udawał, że wszystko to tylko impuls i zabawa.
Zamilkł na chwilę, kiedy minęli skrzyżowanie i zjechali z głównej arterii. Światła Nowego Jorku tańczyły po masce samochodu, a odgłos opon na mokrym asfalcie był niemal hipnotyczny.
— Wiesz — odezwał się w końcu, nie odrywając wzroku od drogi — lubię ten chaos. Twój. Ale nie dlatego, że robi się gorąco, gdy wpadasz w kłopoty. Lubię, jak próbujesz z nich wyjść. Lubię patrzeć, jak się szarpiesz z tym, co czujesz. Bo to znaczy, że ci zależy.
Jego głos był niższy, poważniejszy, ale nie przytłaczający. Nie chciał jej przygniatać emocjonalnym ciężarem. To nie była deklaracja. To była obserwacja, rzucana w eter, jakby nie oczekiwał odpowiedzi.
Zaparkował w jednej z bocznych ulic, gdzie pod rozświetlonym neonem pulsowała fasada niepozornego klubu. Z zewnątrz wyglądało to raczej jak wejście do zapomnianej przez świat piwnicy, ale z wnętrza już dobiegał bas, który dudnił pod stopami.
Zgasił silnik. Obrócił głowę w jej stronę.
— Gotowa zobaczyć, co się stanie, jak się nie powstrzymasz? — zapytał cicho, bez cienia kpiny. A potem wysiadł, nie czekając na odpowiedź.
Bo znał ją już na tyle, żeby wiedzieć, że jeśli naprawdę nie chciała iść, po prostu by nie wsiadła.
Nico
W drzwiach klubu Nico zatrzymał się na moment, jakby przypominając sobie, że nie jest tu sam. Obrócił głowę przez ramię, sprawdzając, czy Sophia nadąża. Była tuż za nim, w tym swoim płaszczu nonszalancji, z oczami, które wiecznie szukały czegoś więcej, niż chciały przyznać.
OdpowiedzUsuńW środku było głośno, duszno i lepko od dźwięku. Głęboki beat zagłuszał myśli. dokładnie tak, jak chciał.
Loża była półukryta, jak zawsze, zarezerwowana dla tych, którzy nie musieli pytać o stolik, dla tych, których imiona nie padały głośno, ale wszyscy je znali. Nico wszedł pierwszy, torując drogę przez gęsty od muzyki i potu tłum. Dym z elektronicznych papierosów snuł się pod sufitem, a światła przecinały przestrzeń z błyskającą intensywnością. Każdy dźwięk pulsował w klatce piersiowej, a ciało dostosowywało się do rytmu szybciej niż umysł.
Nico od razu wbił się w klimat, jakby nie był to wieczór po żadnym poranku. Jakby nic go dziś nie dotknęło.
W loży czekało już kilku znajomych. Ktoś podniósł rękę w geście powitania, ktoś inny szturchnął Nico z szerokim uśmiechem, rzucając półgłosem:
— W końcu się zjawiłeś. I jeszcze z eskortą? Nieźle.
Zaraz potem przy loży pojawiła się grupka ludzi, znajomi Nico, z którymi zwykle rozkręcał noc. Jedna z dziewczyn rzuciła mu się na szyję, całując go w policzek, jakby robili to od zawsze.
— Nie wierzę, że cię widzę. Zniknąłeś na wieki — rzuciła i zaraz obróciła się do Sophii, mierząc ją krótkim, pobieżnym spojrzeniem. — A ty jesteś?
— To Sophia — przedstawił ją probując nieco odzyskać dystans. Blondynka z głosem zdartym od papierosów i śmiechu. — Miałeś być na jachcie w sobotę.
— Odrobię — rzucił Nico, a potem zwrocil sie do Sophii. — Pójdę po cos do picia.
Oddalił się w stronę baru. Przemykał przez tłum, jakby był jego częścią. Wszędzie gdzie się zatrzymał, ktoś go rozpoznawał. Dziewczyny niemal natychmiast go otoczyły, długonogie, ubrane jak na pokaz, pachnące drogo i wyczekująco. Jedna z nich, rudowłosa w sukience ledwie zakrywającej uda, dotknęła jego ramienia, śmiejąc się z czegoś.
Nico nie odsuwał się. Uśmiechał się lekko, nonszalancko, z tym chłodnym błyskiem w oku, który potrafił działać jak nóż. I choć nie robił nic otwarcie niestosownego, wszystko w jego mowie ciała mówiło jedno: znał te sytuacje. Były bezpieczną strefą. Niczego od niego nie chciały, tylko się bawić. I to było dla niego proste. Przewidywalne.
Blondynka, która została z Sophią spojrzała na nią badawczo.
— Ty jesteś tą dziewczyną z filmiku, nie? Sophia? — zapytał z rozbawieniem, zupełnie nie przejmując się taktem.
— Cicha woda — Wziął łyk z jej drinka bez pytania, jakby po to tylko, żeby zaznaczyć swoją obecność.
— Jesteście razem? To znaczy, jesteś jego dziewczyną? — Zapytała wprost nakręcając na palca kosmyk swoich włosów.
Nico
Z wysokości baru Nico widział wszystko. Doskonale widział też ją. Sophię, siedzącą w loży z drinkiem, próbującą wyglądać na swobodną, choć widział to napięcie w jej ramionach, znajome mu aż za dobrze. Ten gest, gdy rozglądała się dookoła, niby niedbale, a tak naprawdę mierząc, ile jej tu wolno. Znów czuł, że zburzył jakiś jej porządek. I mimo że nic z tego nie powiedział głośno, gdzieś wewnątrz zarejestrował fakt, że czuła się obco.
OdpowiedzUsuńZ dziewczynami przy barze nie robił wiele. Słuchał ich półsłów, zerkał z góry, czasem rzucał jakimś komentarzem, który nikogo nie przybliżał, a jednak pozwalał im sądzić, że są blisko. Uśmiechały się, sztucznie i nachalnie. Jedna z nich dotknęła jego ramienia, zbyt swobodnie. W innym czasie, innym życiu, może by to kupił. Ale dziś… wszystko, co robiły, wydawało się martwe. Bez ciężaru. Bez znaczenia.
Podniósł drink i skinął głową w stronę znajomego DJ-a, który właśnie zbił z nim żółwika ponad konsoletą. Wszystko było jak zawsze. Jego świat. Jego teren. Jego gra. Tylko że pierwszy raz od bardzo dawna czuł, że nie jest w centrum. Że to nie on decyduje, na kogo patrzy, tylko że sam zaczął się oglądać. Szukać jej wzroku.
Wśród lepkiego od dymu powietrza i warkotu basu, który wciskał się między żebra, Nico czuł się… jak zawsze. To był jego grunt. Jego przestrzeń. Gdzie mógł wejść, nie odzywając się nawet słowem, i wciąż przyciągać wzrok. Gdzie znajomi go rozpoznawali, dziewczyny zapraszały go do tańca, a barmani podawali trunek, zanim jeszcze zdążył go zamówić.
Z drinkiem w ręce, przestępując między ciałami, które znał i tych, które znały jego, rzucił jeszcze spojrzenie przez ramię. W kierunku loży.
Sophia siedziała wśród obcych, których nie znała, z drinkiem w dłoni i miną mówiącą więcej, niż chciała pokazać. Nie uśmiechała się. Nie szukała atencji. I nie wyglądała, jakby jej brak miała zamiar zrekompensować tańcem.
A on — zamiast wrócić — stał.
Dziewczyny obok próbowały go zagarnąć, ręce na ramieniu, pytania w ucho. Wszystko z tej samej, powtarzalnej taśmy: „Zatańczysz?”, „Co robisz po?”, „Z kim przyszedłeś?”.
Nie odpowiedział żadnej. Przez moment zastanawiał się, co tak właściwie go zatrzymało. Przecież lubił to. Uwielbiał tę energię, poczucie wpływu, centrum zdarzeń. Był do tego przyzwyczajony. Ale Sophia… Sophia wprowadzała chaos. Nie tak bezczelny jak tamte dziewczyny, nie tak hałaśliwy. To był inny rodzaj niepokoju: cichy, cierpliwy, ale rozciągający się w nim jak coś, czego nie potrafił wypluć ani przełknąć.
Kiedyś to on był epicentrum. Dziś… ona siedziała kilka metrów dalej, a on wciąż stał przy barze, jakby czekał, aż wróci mu poczucie, że to on dyktuje warunki.
Na jego zamowienie do łoży poszedł barman, przyniósł pojemnik z lodem i butelką alkoholu w środku, oraz szklankami. Ustawił wszystko na stoliku. Nico ocknął się wtedy, wybił z zamyślenia i podszedł z powrotem do loży. Przywitały go spojrzenia: ciekawskie, oceniające, niektóre z wyraźną złośliwością.
Barman rozlewał do szklanek mocny alkohol. Nico odsunął je od Sophii, a w ich miejsce postawił drinka. Nie odezwał się od razu. Oparł się bokiem o kanapę, nie patrząc jeszcze na nią. Dopiero po chwili, wolno, odwrócił głowę.
— Myślałem, że cię to bawi. — Jego głos był spokojny, ale suchy. Bez emocjonalnej bańki, którą wcześniej dla niej tworzył. — Cały ten klimat, zabawa w bycie niegrzecznym. Ale chyba jednak cię uwiera.
Spojrzał na nią, uważnie. Nie wrogo. Po prostu… inaczej. Jakby próbował coś rozgryźć, ale nie miał jeszcze pewności, czy warto.
— Nie musisz niczego tłumaczyć — dodał, po chwili ciszy. — Ani sobie, ani im. Ani mnie.
Jego spojrzenie przesunęło się jeszcze raz po sali. Po parkiecie, światłach, znajomych. Po tej wersji życia, w której zawsze był panem sytuacji, bo trzymał ludzi na dystans. Dziś był z kimś, kto ten dystans burzył samym spojrzeniem.
— Ale jeśli coś ci nie leży — uniósł lekko brew — to możemy się zwinąć. Nie potrzebuję nikogo tutaj.
Znów ten półuśmiech. Tylko że tym razem był to cień tego, który zwykle rozbrajał. Teraz bardziej przypominał barierę, próbę ukrycia jakiegoś niewygodnego faktu, że nie rozumiał już do końca, co się z nim dzieje. Że może wcale nie miał kontroli. Że zamiast bawić się nią, jak zazwyczaj robił z każdą kobietą, której pozwalał się zbliżyć, zaczął się w niej zatracać.
UsuńI to go, cholernie, niepokoiło. Włączało mechanizmy obronne.
Nico
Nico nie ruszył od razu. Siedział jeszcze przez ułamek sekundy, pozwalając jej dłoni pozostać na jego, zanim odwrócił dłoń i splecionym ruchem złączył ich palce. Zaskoczyła go. Wcześniej wydawała się wycofana, odrobinę zbyt cicha na ten klubowy zgiełk, ale teraz, kiedy unosiła brodę z tym nieco bezczelnym błyskiem w oczach, z tą przewrotną prośbą, która wcale nie była prośbą — była inna.
OdpowiedzUsuńOdważna, chociaż jeszcze chwilę temu kruszyła się od środka. Powoli przestawał rozróżniać to, która Sophia była tą prawdziwą.
Bez słowa uniósł się z loży, pozwalając jej prowadzić. Wysoka szpilka stuknęła o marmurową posadzkę, kiedy przeciskała się między stolikami, nie oglądając się, czy podąża za nią. Oczywiście, że podążał. Wokół nich wirowały inne ciała, światła przecinały przestrzeń, rytm dudnił z głośników jak drugie serce, które trzeba było zsynchronizować z własnym.
Zazwyczaj to on był tym, który prowadził. On decydował, kiedy wstać, kiedy zostać, kiedy przeciągnąć ciszę o kilka sekund dłużej tylko po to, by zobaczyć, jak ktoś nie wytrzyma. A teraz Sophia ciągnęła go na parkiet, bez pytania, bez uzgodnienia, jakby miała do tego pełne prawo.
Miała?
Na początku był bierny. Stał blisko, ale się nie poruszał. Obserwował ją. Jak jej ciało płynnie dopasowuje się do rytmu, jak zrzuca z siebie napięcie ostatnich godzin, jak śmieje się lekko, jakby naprawdę próbowała się bawić. A potem w końcu sam zrobił krok. Przysunął się się bez słowa, ręce wsunął na jej biodra, przyciągając ją do siebie bez najmniejszego zawahania. Ich ciała zetknęły się z tą znajomą elektrycznością, która nie potrzebowała słów. Przez chwilę po prostu tańczyli. Rytm prowadził, a on pozwalał jej się ruszać dokładnie tak, jak chciała, z początku ostrożnie, ale potem śmielej.
Nachylił się, przesuwając ustami przy jej skroni.
— Tego właśnie chciałaś, co? — powiedział nisko, a potem dodał, bardziej już do siebie.
— Wciągasz ludzi w swój chaos i zanim się zorientują, są częścią twojego planu.
Zabrzmiało to chłodniej, niż chciał. Może nawet ostro. Ale nie cofnął słów. Nie przeprosił. Bo była w tym pewna prawda. Sophia budziła w nim rzeczy, których nie planował. Złość. Pragnienie. Zawahanie. Sprawiała, że coś się w nim przesuwało, jakby jego świat zaczynał się dopasowywać do niej, a nie na odwrót.
Spojrzał jej w oczy.
—Jeśli chcesz im pokazać, że dziś wracam z tobą… — Jego głos był cichy, prawie zagłuszony basem, ale w słowach drgało wyzwanie. — To musisz się bardziej postarać, żeby nie mieli żadnych wątpliwości.
I wtedy przesunął dłonie niżej. Pochylił się jeszcze bliżej. Jego ciało przylgnęło do niej w rytmie bitu. Cokolwiek miało się wydarzyć później, teraz istnieli tylko oni. I ten taniec. Jak wojna. Jak deklaracja. Jak cholernie jasny komunikat dla wszystkich dookoła.
Nico
Ostatnie miesiące były… naprawdę dziwne. Tak. Dziwne. Zaskakujące, inne niż dotąd, obce. Po prostu dziwne. Nie istniało lepsze określenie na zmiany, które zaszły w jej życiu, w ich życiu, przekształcając je tak, jakby jakiś szalony reżyser w środku akcji wyrzucił pół scenariusza i napisał go całkiem na nowo. Maddie zaś była w tej sztuce aktorką, której pozostało jedynie się dopasować. Co — nie ukrywała — czasami było cholernie trudne. Wyrwanie się z kolein utartych, wyuczonych, znajomych schematów nigdy nie przychodziło ot tak, ale w tym przypadku do głosu dochodziły jeszcze jej własne emocje. A to z pewnością nie pomagało. Jasne, że nie musiała — nie powinna — być taką jędzą względem siostry. Tyle tylko, że Sophia i Mads były różne jak woda i ogień, jak dzień i noc, południe i północ. Niektórych zachowań dziewczyny Maddie zwyczajnie nie potrafiła pojąć. Niektóre jej cechy były zwyczajnie irytujące, nawet, jeśli w grę nie wchodziła złośliwość, ani nawet, gdy taka cecha nie była wymierzona w nią. Drażniło ją na przykład, że siostra sprawiała wrażenie łagodnej i potulnej do tego stopnia, że nawet nie próbowała się bronić: nigdy, przed żadnym atakiem, choćby głupimi uszczypliwościami. A drażniło ją to nie dlatego (co zresztą odkryła z wielkim zaskoczeniem), że w jakikolwiek sposób szkodziło samej Maddie, tylko dlatego, że szkodziło Sophii. To był jeden z większych wstrząsów, którego doznała w życiu, świadomość, że potrafi żywić do niej takie uczucia. Do dziewczyny, którą latami pogardzała, której nie szczędziła ciętych uwag i złośliwych komentarzy, którą traktowała jak niechcianego podrzutka, wzorem matki i Imogen, zapominając przy tym, że sama jest w identycznej sytuacji. Tęskniła za ojcem tak (drugi wstrząs), jak pewnie Sophia za swoją mamą. Znała ją dłużej, niż Maddie tatę, ale z drugiej strony miała, chyba, jakiś grób, który mogła odwiedzić, podczas gdy Peter rozpłynął się w powietrzu. Czasami wydawało jej się, że z upływem lat ta niezamknięta, nierozwiązana zagadka dręczy ją coraz mocniej.
OdpowiedzUsuńDotychczasową przewagą jej pozycji w domu był fakt, że Gwen w agresywny sposób walczyła o lepsze traktowanie swoich córek, niż ojciec Sophii o nią. Co było przykre; nieraz nie mogła się nadziwić, że ten mężczyzna tak łatwo odpuszczał swoje własne dziecko, pozwalając żonie owijać go sobie wokół małego palca. Wcześniej w paskudny sposób ją to cieszyło, ale nowa Maddie czuła raczej niesmak. Uświadomiła sobie też, że większość zachowań, które niby sprawiały jej przyjemność, które dawały jej siłę i poczucie władzy, tak naprawdę karmiły ją iluzją. Wcale nie czuła się wtedy lepiej — po prostu to sobie wmówiła.
Mniej więcej w tamtym czasie zrozumiała również, jak świetną manipulatorką była Gwen, ukrywając prawdziwe intencje pod płaszczykiem troski i walki: o przyszłość, o rodzinę, o reputację. Obnażywszy kolejną niewygodną prawdę, nabrała do matki dystansu, a z dystansem przyszła, głęboko dotąd skrywana, pewność, że kobiety takie jak ona niczego nie robią dla innych. Dbają jedynie o siebie. Oczywiście Gwen wciąż próbowała na niej swoich sztuczek, ale Maddie była niewzruszona; niewzruszona i zszokowana, jakim cudem pozwoliła się tak omotać, gdy z całej postaci matki biła wyraźna sztuczność.
Odrzucenie wszystkich norm, zasad i pokrętnej moralności, wykształconych we wczesnym dzieciństwie było bolesnym procesem, ale musiała przez niego przejść. Fakt, że wszystko, w co dotąd wierzyła, było podszyte kłamstwem i zbudowane na fałszu, sprawił, że Maddie czuła do siebie głębokie obrzydzenie. Była wstrętna, lepka od nieszczerości i gierek, którymi Gwen oplatała ją sukcesywnie, najpewniej od dnia narodzin. Była głupia. Ślepa. Nie chciała już taka być. Nie chciała być sobą. Żeby żyć dalej musiała stać się kimś innym, kimś nowym, odrębną osobą, wolną od zrzucanego na nią dotąd bagażu cudzych animozji, antypatii i niepowodzeń.
Jedynym sposobem, by pozbyć się wszystkich tych intryg i wbitych do głowy przekonań — pozbyć się, po prostu, odcisków palców własnej matki na fundamentach ciała oraz duszy — było zburzenie samej siebie w całości, i wzniesienie jej na nowo, powoli i uważnie, od samych podstaw. Chronić tę powstającą z gruzów osobę przed najdrobniejszą ingerencją.
UsuńBywała niekiedy tak zmęczona, jakby przebiegła dziesięć maratonów z rzędu, chociaż wyczerpane nie było jej ciało, lecz umysł. Godzinami analizowała, rozbierała na czynniki pierwsze, oglądała pod lupą wszystkie swoje emocje, wszystkie reakcje i wciąż przerażała ją ta niepewność, czy te kwitnące w głowie uczucia, poglądy i przekonania są tylko i wyłącznie jej. I nadal nie potrafiła powiedzieć, jaka ona właściwie jest. Aż w końcu doszła do wniosku, że to nieważne; że może to dlatego, że tak naprawdę jeszcze nie jest, a dopiero się staje; że w sumie bardziej liczą się czyny, niż słowa; że to właśnie one budują definicję bycia. Określają go. Tak po prostu.
Filozoficzne debaty z samą sobą sprawiały niekiedy, że mózg pękał jej na pół, a głowa pulsowała tępym, niedającym się przegnać bólem. Nie raz i nie dwa miała wrażenie, że już tego nie zniesie, że nie wytrzyma, że kolejny krok w ten chaos będzie zarazem krokiem w objęcia śmierci, a przynajmniej w ramiona czystego obłędu. Ale upór był najwyraźniej cechą wgraną w ustawienia fabryczne, nie został sztucznie wzbudzony i podstępnie wzmacniany przez lata. Maddie nie wiedziała, czy to dobrze. Przyszło jej kiedyś na myśl, że odpowiednio nakierowany upór jest użytecznym narzędziem. Mediacją i bronią jednocześnie. I tak to zostawiła.
Po jakimś czasie, kiedy udało jej się nieco uporządkować swój umysł, doszła do wniosku, że nowa Maddie zaczyna jej się podobać.
Była jedna rzecz, która dość mocno ją gryzła. Wspomnienia, niewyraźne obrazy, które pojawiały się w jej pamięci także przedtem. Teraz wydawały się nabierać ostrości, a ona nie miała pojęcia, czy w ogóle są prawdziwe. Równie dobrze mogła je stworzyć Gwen. Albo mogły być przypadkowymi kadrami z filmu, który dawno temu obejrzała, a który z jakichś powodów wzbudził w niej silne emocje. Błądziła we mgle. Nie było to miłe uczucie. Podsycało nieufność do swojej własnej pamięci. A przecież wciąż jeszcze nie ufała jej tak do końca.
Była zdecydowana, że tym razem spróbuje coś z tych obrazów wydobyć, coś, co mogłoby chociaż odrobinę ją naprowadzić na ścieżkę ich powstania, ale trzask drzwi i warcząco-wrzaskliwe oskarżenia dobiegające z dołu rozbiły jej koncentrację w drobny mak. Maddie westchnęła, podnosząc się z łóżka i cicho wychodząc z pokoju. Nie chciała, by Gwen, wściekle się o coś awanturująca, zauważyła jej obecność. Jeszcze zechciałaby namówić córkę do udziału w tym żałosnym występie.
Co było do przewidzenia, matka wrzeszczała na Sophię. Mads przewróciła oczami i zacisnęła usta w wąską kreskę, co nadawało jej twarzy wyraz leniwego, lekceważącego cynizmu. Potem uśmiechnęła się krzywo, bez cienia wesołości. Od czasu afery z tamtym filmikiem — szczerze wolałaby o tym zapomnieć, jako że wyrażenia rodzeństwo i seks były jednymi z tych, o których niby się wie, ale nie chce się myśleć — Gwen utknęła w trybie nieustannego wypominania Soph, jaką straszną hańbę ściągnęła na ich rodzinę. A trwało to tyle czasu, ile miała dziewczynę w zasięgu wzroku i przypominało sądowy ciąg przewinień, wygłaszanych na rozprawie. Maddie miała tego dosyć, bo matka nie zamykała się nawet na minutę, a jej monologi wszyscy znali już na pamięć. Co prawda niezbyt podobało jej się zachowanie siostry, trwające już dłuższą chwilę, ale przecież była dorosła, a to, co robiła, choć owocowało konkretnymi opiniami z zewnątrz, ostatecznie nie było przestępstwem. Przemyślała, jak chciałaby to rozegrać i dopiero wtedy wkroczyła do akcji.
— Jezu, mamo, zamknij się już, dobra? — mruknęła poirytowanym, znudzonym tonem. — Każdy, kto ma nieszczęście mieszkać w tym domu, mógłby cytować z pamięci te twoje wielce poruszające przemowy, więc odpuść albo przekaż pałeczkę komuś innemu. Może zmiana głosu choć trochę sprawi, że będzie to mniej męczące.
UsuńMówiąc, skinęła jednocześnie na Sophię, żeby przyszła do jej sypialni i korzystając z chwilowego osłupienia Gwen, sama także weszła do środka. Zamknęła drzwi i przekręciła klucz dokładnie w momencie, w którym kobieta zaczęła litanię na nowo — tym razem skierowaną do niej, wypełnioną oskarżeniami o brak szacunku.
Maddie zlustrowała siostrę uważnym wzrokiem.
— Po co właściwie to robisz? — spytała nagle, ale jej głos pozostawał spokojny i równy.
Long story short, we survived
Zmierzyła siostrę przenikliwym spojrzeniem, opierając się plecami o zamknięte drzwi. Przez ostatnie miesiące ich relacje uległy poprawie i nie balansowały już na krawędzi żywej nienawiści, ale daleko im było nawet do koleżeńskich. Tematy, które poruszały, dotyczyły właściwie błahostek, płytkich spraw, niewymagających emocjonalnego zaangażowania. I nie było w tym nic dziwnego — nie dało się z dnia na dzień pokonać wielu lat niechęci, nie w tak krótkim czasie. Poza tym Maddie właściwie się nie zwierzała. Po prostu. Nawet z Imogen nie dzieliła swoich przemyśleń, choć do niedawna zupełnie szczerze określiłaby ją jako najbliższą osobę w swoim życiu. Nie przeszkadzało jej, że w tej relacji występowała głównie w roli słuchacza, bo niechęć do wywlekania na wierzch własnych uczuć nie miała na celu zachęcać innych, by ciągnęli ją za język. Naprawdę, zwyczajnie nie lubiła o sobie opowiadać. A jednak czasami, rzadko, ale zdarzało się, wychodziła z sypialni siostry mocno poirytowana. Zastanawiało (i trochę bolało) ją wówczas, dlaczego Gen nigdy nawet nie spróbowała podpytać, czy u niej, u Maddie, wszystko jest w porządku. Nie, żeby taka próba mogła cokolwiek zmienić; wiedziała, że na sto procent wcisnęłaby Imogen jakieś gładkie kłamstwo, w które z łatwością by uwierzyła. Dałoby jej to jednak poczucie, że dziewczynę choć trochę obchodzi samopoczucie młodszej siostry, albo — że ma na tyle przyzwoitości, by stworzyć takie pozory. Tymczasem Gen wydawała się jakby kompletnie nieświadoma tego, że za każdym razem gada wyłącznie o sobie, w dodatku jakby przyjmując za pewnik, że wszyscy wokół chcą tego słuchać.
OdpowiedzUsuńNawet w swoim poprzednim wcieleniu Maddie musiała przyznać, że jej siostra jest po prostu egoistką. Ponadto egoistką nie tyle przekonaną o własnej wyższości, nie — zdawała się wręcz być całkowicie pozbawiona świadomości, że reszta świata może nie postrzegać jej jako najważniejszej i najciekawszej osoby w danym miejscu i czasie. Fascynujące, jak szczerze wierzyła, że każdy pragnie skupić swoją uwagę wyłącznie na niej. I fascynujące, choć przerażające zarazem, że potrafiła być tak nieczuła na wszystkich innych.
Mimo wszystko Maddie nigdy nie byłaby w stanie stwierdzić, że zachowanie siostry było celowe i przemyślanie. Z tego względu nie potrafiłaby także jej potępić, bo skoro zgłębiając tajniki swojego własnego wnętrza odkryła tak wiele subtelnych wpływów Gwen, o ile więcej tych manipulacji musiała nosić w sobie Imogen, od zawsze znacznie bliższa matce? Niemalże jakby od dnia narodzin każdej z córek już kształtowała ich umysły tak, by wyrosły na idealne pomagierki. Maddie często była świadkiem rozmów, w których Gwen podkreślała urodę i intelekt starszej z sióstr, w których wmawiała jej, że zżerany zazdrością świat — zazdrością o wszystko: o majątek, pozycję społeczną, po prostu o nią samą — będzie usiłował ściągnąć ją w dół, zrównać do swojego poziomu i zniszczyć. Dziewczyny spróbują wkraść się w twoje łaski, zaskarbić twoją przyjaźń; będą miłe, uczynne i gotowe by cię zadowolić, ale ty nie możesz się na to nabrać, Imogen. Nie możesz dać im się podejść. Ich poczynania wywoła zazdrość, a zazdrosne kobiety nie walczą otwarcie, lecz kierują się sprytem. Wszystkie te uprzejmości to tylko zasłona, za którą manipulują i kombinują, jak zająć twoje miejsce. Nie ufaj im, Imogen. Twoi prawdziwi przyjaciele są tutaj, w domu. Twoi przyjaciele to my, ja, ojciec i Madeleine. A my nie pozwolimy, by ktokolwiek cię skrzywdził.
Wzdrygnęła się lekko na samo wspomnienie, bo głos matki rozbrzmiał w jej głowie tak żywym echem, jakby powiedziała to wszystko przed momentem, a nie ładnych parę lat temu. Po raz kolejny utwierdziła się w przekonaniu, że podjęła dobrą decyzję. Chociaż budowanie samej siebie na nowo było męczące i wymagało nieustannej czujności, oddało jej wolność. Coś, czego prawdopodobnie Imogen nie zdoła już odzyskać. To trochę przygnębiło Maddie, ale kiedy jeden jedyny raz spróbowała poruszyć ten temat z siostrą, zderzyła się z grubym murem oskarżeń o nielojalność i niewdzięczność. Padły stwierdzenia w stylu: Gdybyś była lepszą córką… albo Dokładnie przed tym ostrzegała nas mama, ale ty nigdy nie chciałaś słuchać. A na końcu: Całe życie robiła dla nas wszystko, co tylko mogła, a ty w ten sposób się odpłacasz. Buntem, jak jakaś głupia smarkula, i odrzuceniem. Mama codziennie przez ciebie płacze. Niczym nie zasłużyła na takie traktowanie. Skrzywdziłaś ją, rozumiesz? Nie przypuszczałam, że potrafisz być taka podła. Brzydzę się tobą i wstyd mi, że jesteś moją siostrą. A przecież Maddie poruszyła tę kwestię ostrożnie, delikatnie. Zdążyła wypowiedzieć jedno, najwyżej dwa zdania. Było jasne, że jest za późno, by zdołała przemówić siostrze do rozumu. Musiałoby dojść do poważnej tragedii, choć tego Mads jej nie życzyła. Być może wówczas przejrzałaby na oczy, ale i to nie dawało żadnej gwarancji.
UsuńPrzyszła jej do głowy cyniczna myśl, że właśnie w tym tkwi sedno tego, co przed chwilą zrobiła. Nie mogąc ocalić jednej siostry, niezdarnie próbowała pomóc drugiej. Żenujące, pseudoaltruistyczne działanie w całej swojej okazałości. Szybko jednak uznała, że te dwie sprawy nie miały żadnego związku. Imogen była jej siostrą przez całe życie i w pełnym tego słowa znaczeniu. Zachowywały się jak siostry, Maddie kochała ją jak siostrę i traktowała ją jak siostrę. O Sophii nigdy nie myślała w ten sposób, choć nie z powodu całej tej nienawiści, która tworzyła pomiędzy nimi grubą barierę. I nie dlatego, że przez długi czas mieszkały osobno, widując się tylko co któryś weekend, podczas gdy Gen zawsze była obok, w starym domu miały wspólny pokój, a kiedy były młodsze, nawet sypiały zwykle w jednym łóżku, przytulone tak mocno, jakby nie potrafiły bez siebie żyć.
I tak, mimo wszystko nic się w tej kwestii nie zmieniło. Nadal to Imogen była dla niej synonimem słowa siostra. Ale jednocześnie nie wystarczało już, by być przeszkodą na drodze protestu przeciwko traktowaniu kogoś — kogokolwiek — jak worka treningowego. Dlatego zareagowała. Dlatego zrobiła to, co zrobiła. Zbyt wiele razy milczała, zamiast się przeciwstawić, choć przecież mogła to zrobić. Nieważne, komu działa się krzywda. Znęcanie się samo w sobie było po prostu złe.
— Czasami rzeczy po prostu się dzieją — mruknęła, nie spuszczając jednak spojrzenia z dziewczyny. Nie chciała, by Sophia potraktowała jej słowa jako ironię, bo Maddie mówiła szczerze. Doświadczyła tego zresztą na własnej skórze. I miała już nigdy o tym nie zapomnieć. — Słuchaj — westchnęła. — Nie oceniam tego, co robisz, serio. To twoja sprawa. Jeśli sprawia ci to radość, to super. Ale na moje, chociaż na twarzy masz wypisane mnóstwo uczuć, akurat radości tam nie znajduję.
My sister and I, we are just like a really small gang 👊🏻
Nico nie odpowiedział od razu. Mógłby. Normalnie by to zrobił. Cięta riposta leżała mu już na końcu języka, coś między prowokacją a ironiczną obserwacją, która postawiłaby wszystko z powrotem na jego zasadach. Ale nie powiedział nic.
OdpowiedzUsuńPatrzył na nią z góry, ale bez tej wyższości, którą zwykle nosił jak tarczę. Było w tym spojrzeniu coś innego, coś miękkiego, ale też czujnego. I chociaż jego ciało reagowało na nią z przyzwyczajoną pewnością, palce lekko zacisnęły się na jej biodrze, kciuk poruszył się nieznacznie po materiału sukienki, oddychali tym samym rytmem, w jego głowie coś zgrzytało.
Zawsze był tym, który trzymał emocje na dystans. Tym, który decydował, kiedy pozwala komuś podejść bliżej. A ona… Sophia nie prosiła o pozwolenie. Po prostu wchodziła tam, gdzie wcześniej nikt nie miał wstępu, zostawiała po sobie zapach perfum, cień uśmiechu, ślad błyszczyka na jego skórze i cholernie trudne pytania w głowie.
— Pozwalam? — powtórzył cicho, prawie bezgłośnie, jakby testował to słowo w ustach. Nie był pewien, czy mu pasuje.
Złapał ją za nadgarstek i przez moment nic nie mówił. Patrzył na nią długo, uważnie, aż intensywność spojrzenia zaczęła palić. Jego dłoń nadal spoczywała na jej skórze, jego ciało nadal było przy niej, ale w jego oczach zaszła zmiana. Jakby coś zrozumiał. Coś, czego wcale nie chciał rozumieć.
— Nie wiem, czy pozwalam, Soph. — Jego głos był niższy, bardziej matowy niż zwykle. — Może po prostu nie potrafię cię zatrzymać.
To była różnica. I to go niepokoiło bardziej niż cokolwiek innego.
Bo ona tańczyła z nim jakby znała go od zawsze, jakby czuła każdy impuls w jego ciele. Bo robiła to z naturalnością, która nie powinna być taka łatwa, a jednak była. Bo była sobą, bezpieczną i niebezpieczną jednocześnie. Dającą ciepło i niosącą burzę.
— Ty nie pytasz, czy możesz wejść. Ty po prostu wchodzisz. I to mnie przeraża bardziej niż cała reszta tej nocy.
Nie było w tym romantyzmu. Nie było wyznania. Tylko surowa, nieoszlifowana prawda.
Bo jakkolwiek by nie próbował, Sophia wchodziła mu pod skórę.
Muzyka wokół nich pulsowała coraz mocniej, światła stroboskopów tnące powietrze zamieniały ich sylwetki w migające obrazy, ale w tej jednej chwili wszystko jakby zwolniło. Sophia stała blisko, z dłonią wciąż wsuniętą pod jego koszulę, a Nico, ten sam, który wcześniej nie przejmował się niczym i nikim, nagle wyglądał, jakby coś w nim pękło.
I wtedy to się stało.
Nie zauważył jej od razu. Przebiła się przez tłum z determinacją, jakby miała konkretny cel. Wysoka blondynka o intensywnym spojrzeniu. W czerwonej sukience, która przyciągała wzrok i odsłaniała więcej niż zakrywała. Znajoma. Zbyt znajoma. Sophia dostrzegła ją chwilę po Nico. Wystarczyło jedno spojrzenie między nimi, by wszystko zrozumieć.
Dziewczyna podeszła blisko. Zdecydowanie zbyt blisko. Zawiesiła wzrok na Sophii, a potem na Nico. Jej usta wygięły się w coś, co udawało uśmiech, ale było tylko cieniem złośliwej satysfakcji.
— Serio, Nico? To jest ta słynna Brazylijka z filmiku? — rzuciła lodowato, z akcentem na każde słowo. Jej głos przebił się przez muzykę.
Nico nie odpowiedział od razu. Przez ułamek sekundy wyglądał, jakby kalkulował, jak bardzo wszystko zaraz może wymknąć się spod kontroli. Widział w oczach Sophii pytania: kto to jest? Dlaczego jej spojrzenie wbijało się w nich jak szpilka. I dlaczego on wyglądał na kogoś, kto ją znał zbyt dobrze.
— Bianca, nie teraz. — Głos Nico był cichy, ale stanowczy.
— Nie teraz? — Bianca zaśmiała się, a ten dźwięk był ostrzejszy niż szkło. — Szkoda, że wcześniej też nie znałeś tego słowa. Wychodzisz ode mnie o północy, bo musisz być w formie na porannym sparingu, a potem bzykasz się z nią na sali treningowej?
Skinęła głową w stronę Sophii.
Cisza, która zapadła między trójką, była głośniejsza niż muzyka. Ludzie tańczyli, śmiali się, nikt nie zwracał na nich uwagi, ale w tej jednej loży cały świat się zatrzymał.
Usuń— Na taki „trening” się oszczędzałeś? — Bianca cofnęła się o krok. Stała jeszcze przez chwilę, jakby oczekiwała reakcji. Jakby chciała coś zniszczyć, nie ich noc, nie jego dumę, ale dokładnie ten moment, kiedy Sophia tańczyła z Nico, pozwalając sobie na odrobinę szczęścia.
A potem w jednej chwili uniosła szklankę, pełną, z kolorowym drinkiem i plastrami owocu na brzegu, a w następnej cała zawartość lśniącego szkła znalazła się na koszuli Nico.
Płyn rozlał się po białym materiale, spływając po jego torsie i ociekając na podłogę. Chłodny alkohol wsiąkał szybko w materiał, ale to nie on palił najbardziej.
Bianca patrzyła na niego z triumfem. Na twarzy miała uśmiech, który nie miał nic wspólnego z radością.
— Tego też się nie spodziewałeś, co? — rzuciła, przekrzykując muzykę. — Ale wiesz, Nico… dokładnie to ci się należało.
I dopiero wtedy odwróciła się na pięcie, znikając w tłumie jak duch, który zostawił po sobie zgliszcza, zapach perfum i powietrze gęste od niedopowiedzianych słów.
Nico
Nico stał przez moment w bezruchu. Czuł, jak drink powoli spływa mu po torsie, jak słodki lepki alkohol wsiąka w materiał drogiej koszuli, jak zapach truskawek i ginu przykleja się do jego skóry razem z wilgocią. A potem poczuł coś jeszcze. Wściekłość. Tę, którą zwykle trzymał głęboko, zepchniętą na dno, zamkniętą za warstwami obojętności i chłodnego dystansu. Ale teraz nie zamierzał jej trzymać.
OdpowiedzUsuńWbił spojrzenie w Biankę jeszcze przez ułamek sekundy, z tą tępą ironią na twarzy, która mówiła: naprawdę? Ale nie zamierzał dawać jej satysfakcji. Nie odpowiedział. Nie zrobił sceny. Po prostu się odwrócił.
— Kurwa mać — syknął przez zaciśnięte zęby, nie do niej, nie do Sophii, tylko do siebie. Do całego pojebanego wieczoru, który w jednej sekundzie wywrócił się do góry nogami.
Nico nie ruszył się nawet o krok.
Został w tym samym miejscu, z tą samą rozlaną na torsie plamą, która już powoli zaczęła przesiąkać przez materiał. Śmierdział alkoholem i cytrusami, ale żadne z nich nie było najmocniejsze. Najbardziej intensywna była cisza, jaka nagle między nimi zapadła. Tłum dudnił dalej, parkiet drżał pod stopami, światła migały w szalonym rytmie, a mimo to Sophia mogłaby przysiąc, że przez te kilka sekund było kompletnie cicho. Że wszystko zwolniło.
Nico nie patrzył za Bianką. Patrzył na Sophię.
I coś w tym spojrzeniu nie grało. Nie było ani skruchy, ani zażenowania. Jakby nie do końca dopuszczał do siebie powagę tej sceny. A może to był jego mechanizm obronny, uśmiechać się, kiedy wszystko wali się na głowę.
– Serio chcesz zamawiać ubera? – zapytał, nieporuszony. Głos miał lekki, beznamiętny, prawie ironiczny. – Bo jakaś laska, która nawet mnie już nie interesuje, postanowiła się dzisiaj odegrać?
Otarł dłońmi koszulę, ale tylko pogorszył sytuację, materiał przykleił się do jego klatki piersiowej jeszcze bardziej, wilgotny i zimny.
— wiesz co? Nie zamierzam teraz się z nikim spowiadać, ani przed tobą, ani przed jakąś histeryczką, której przeszkadza, że nie jest już najważniejsza.
Był w nim ten chłód. Twardy, bezlitosny. Ten sam, który potrafił odpalić w najgorszym momencie. Ten, który odpierał emocje, jakby nie miał z nimi nic wspólnego. Ale jego szczęka była napięta, spojrzenie zbyt ostre. To nie był spokój. To była furia pod powierzchnią.
— Chcesz iść, idź — dodał ciszej, tonem, który bardziej pasował do spiętej linii jego ramion niż do słów. — Ale nie rób z tego dramatu.
Zrobił pół kroku w jej stronę, mokry materiał koszuli przyklejał się do jego ciała, jakby obciążał go z każdą sekundą coraz bardziej.
— Nie zachowuj się tak, jakbyś nie wiedziała, kim jestem. Nie udawaj, że myślałaś, że będę czysty jak łza, kiedy znowu się pojawiłaś w moim życiu. Ja nie gram świętego. Ale ty przyszłaś tu ze mną, Soph. Wiedząc, że to ja. Z pełnym pakietem. Więc teraz zdecyduj, czy jeszcze dziś jesteśmy po jednej stronie, czy chcesz wracać do bycia dziewczyną, która zawsze wybiera drogę ucieczki?
W tym spojrzeniu było coś dziwnie miękkiego, mimo tonu, mimo tego wszystkiego. Coś na granicy oczekiwania. Coś, co mówiło, że jeśli zrobi krok w tył on nie pójdzie za nią.
Ruszył przez parkiet, nie zwracając uwagi na ludzi, którzy automatycznie rozstępowali się na jego drodze. Ruch miał twardy, zdecydowany, zbyt szybki, jakby musiał coś z siebie zrzucić.
OdpowiedzUsuńPalce sięgnęły do kołnierzyka, a potem w pośpiechu rozpiął pierwszy guzik. I drugi. I trzeci. Kiedy doszedł do loży, koszula była już niemal całkiem rozpięta, a jego tors, lśniący jeszcze od resztek drinka, odsłonięty. Nie patrzył ani na Sophię, ani na Biankę, ani na nikogo z tłumu.
Bez cienia namysłu chwycił za przód koszuli i jednym ruchem ściągnął ją z ramion, rozpiętą, pomiętą, przesiąkniętą alkoholem.
I wtedy ją cisnął.
Z siłą, z jaką zrzuca się coś, co już nie ma żadnej wartości. Koszula upadła na podłogę gdzieś pod stolikiem, przydeptana już chwilę później przez czyjeś obcasy.
Zerknął na Sophię kątem oka. Krótko. Twardo. Jakby sam nie wiedział, czy bardziej chce, żeby poszła, czy żeby została i mu coś powiedziała. Cokolwiek.
Ale milczał. Na razie.
Bo jeśli miał coś powiedzieć w tym stanie, powiedziałby o kilka słów za dużo.
Nico
Nico nawet nie drgnął, kiedy usiadła obok niego. Oparł się ciężko o oparcie kanapy, z łokciem zarzuconym nonszalancko na jej krawędź, drugą dłonią wycierając mokrą od alkoholu skórę torsu. Palce zaciskały się z każdą sekundą mocniej, jakby chciał z siebie zetrzeć nie tylko lepiący płyn, ale też całą tę sytuację. Chaos. Komplikacje.
OdpowiedzUsuńWzrok miał wbity w pustą przestrzeń przed sobą, jakby odtwarzał właśnie każdą sekundę sprzed kilku minut i sprawdzał, w którym dokładnie momencie wszystko się posypało. Usta zaciśnięte w cienką linię, szczęka nadal napięta, mięśnie w karku lekko pulsujące od utrzymującego się napięcia.
Nie spojrzał w stronę, gdzie stała. Nie pozwolił sobie. W środku gotował się z wściekłości. Na Biankę. Na siebie. Może nawet trochę na nią – bo chociaż wiedział, że nie miała z tym nic wspólnego, to jej obecność nagle stała się ciężarem, którego nie umiał unieść bez emocji. A emocji nie znosił.
Powietrze wokół niego było ciężkie. Jakby gęste od myśli, które go przygniatały. Sophia miała rację. Coś się zmieniło. Tyle że on sam nie wiedział, kiedy pozwolił sobie na to, by dać jej więcej miejsca, niż zamierzał. Była planem na chwilę, rozproszeniem. Tymczasem… stała się kimś, komu coś oddał. A Nico nienawidził oddawać czegokolwiek.
Blondynka, która właśnie obsiadła go jak sęp, była typowym elementem świata, który znał aż za dobrze. Słodki uśmiech, parzący dotyk, ociekające dwuznacznością spojrzenia. Gdyby to był inny wieczór, może by się tym bawił. Ale teraz? Teraz tylko go drażniła.
Nie odpowiedział od razu. Spojrzał na jej dłoń zsuwającą się niżej, na uśmiech, w którym aż iskrzyło od prowokacji.
– Kłopoty w raju? – powtórzył półgłosem, niemal z niedowierzaniem, kręcąc lekko głową.
– Nie jesteśmy w żadnym raju – odpowiedział chłodno, sięgając po kieliszek, który ktoś zostawił wcześniej na stole.
Wziął łyk, nawet nie sprawdzając, co to. Cokolwiek, byleby przepalić gardło i zająć czymś myśli.
Nie miał ochoty rozmawiać z blondynką. Nie miał ochoty na to, jak bardzo łatwa była ta rozmowa. Zbyt wiele nocy już tak wyglądało – przypadkowe ręce, które łapały go, kiedy był wkurzony lub znudzony. Dziewczyny, które widziały w nim wyzwanie, trofeum albo zabawę. Ale to już nie wystarczało. Nie tego dziś potrzebował.
— Jeśli przyszłaś tu z nadzieją, że wskoczysz mi na kolana, bo zobaczyłaś, że mam zły humor — to źle wyczułaś moment. — Złapał jej dłoń zanim zjechała niżej, a potem zdecydowanym ruchem odsunął od siebie. — Posiedź, napij się, ale daruj sobie te gierki. Nie dzisiaj.
Zamrugała, najwyraźniej zaskoczona. Ale on już nie patrzył. Uniósł wzrok, szukając Sophii. Wciąż tam stała. I wyglądała, jakby zastanawiała się, czy zostać, czy wyjść. Jakby chciała odejść, ale jeszcze nie znalazła w sobie dość siły, żeby to zrobić.
Kurwa.
Zacisnął szczękę, zmuszając się, by nie wstać i nie pójść od razu. Nie z taką miną. Nie z takim bałaganem w głowie. Ale może powinien.
Zsunął się z kanapy jednym ruchem, zostawiając za sobą zapach alkoholu, wilgoć po drinku i jej obecność, która nagle wydała mu się nieznośna. Zmierzwił włosy dłońmi i ruszył w stronę baru, byle dalej, byle zająć się czymś, co go nie rozprasza, co nie przypomina mu, że spierdolił coś, co przez chwilę wydawało się czyste.
Nie spojrzał na Sophię. Może nie miał odwagi. A może po prostu był zbyt wkurzony na cały świat, żeby się jeszcze raz odwracać.
Nico
Zobaczył ją. Oczywiście, że ją zobaczył. Przecież widział ją zawsze. Nawet kiedy próbował udawać, że jest inaczej, widział ją pierwszą. W klubie, wśród ludzi, którzy krzyczeli i śmiali się, tańczyli, pili, całowali się bez większego sensu, ona była tą, która nie pasowała. I przez to właśnie przyciągała jego uwagę bardziej niż wszystkie inne. Nie szukała blasku reflektorów. Nie próbowała zdobyć go na siłę. A mimo to miała go, w całości.
OdpowiedzUsuńStał przy barze, oparł się biodrem o blat i obserwował, jak barman wrzuca lód do szklanki. Niby nic. Niby chłodny. Ale tylko z zewnątrz. W środku buzowało. I nie chodziło już o Biankę, o jej głupi gest, o ten drink, który wsiąkł w jego skórę i ego. Nie chodziło nawet o ten jebany parkiet. Chodziło o nią. O Soph. O tę jej cholerną decyzję, żeby nie podejść, żeby go nie zatrzymać, żeby pozwolić mu odejść z tym chłodem, który sam między nimi stworzył.
I teraz siedziała tam. Kilka metrów dalej. Przy barze. Zamieszała ten drink, jakby to miało ją czymkolwiek zająć. I patrzyła. Na niego. Z tym spojrzeniem, w którym nie było złości. Ani strachu. Tylko czekanie. Cicha prowokacja. „No dalej, Miller. Zrób coś z tym.”
Nico czuł na sobie to spojrzenie. Nawet jeśli go nie odwzajemniał. Przenikało przez ściany dźwięku, przez zgiełk rozmów, przez pulsujące w jego skroniach napięcie, które nie chciało opaść mimo kolejnych łyków szkockiej, którą ktoś mu podsunął, zanim jeszcze zdążył o nią poprosić.
Było w nim coś niedokończonego. Drażniącego. To uczucie, które zostaje po zdaniu bez kropki. Po dotyku, którego nie dokończono. Po obecności, która stała się nagle nieobecnością.
Wypuścił powietrze nosem. Skórę na ramionach wciąż miał wilgotną od drinka. Cholerny owocowy zapach. Złapał szklankę, wypił połowę na raz i odstawił ją na blat z cichym stuknięciem. Nie zamierzał przepraszać. Ani się tłumaczyć, a mimo to ruszył w jej stronę. Z każdym krokiem widział wyraźniej każdy detal jej twarzy, jak lekko marszczy czoło, jak zaciska usta, jak bardzo się stara trzymać fason. I może właśnie to w niej lubił najbardziej. Że potrafiła stać i milczeć, kiedy każda inna kobieta już dawno zrobiłaby awanturę.
Stanął przy niej, nie za blisko. Nie od razu. Oparł się ręką o blat, nie patrząc jeszcze prosto w oczy. Przez chwilę tylko patrzył przed siebie. Jakby szukał słów, których nie umiał wypowiedzieć.
A potem rzucił sucho, krótko, bez wielkich gestów:
— Jeśli siedzisz tu tylko po to, żeby udowodnić, że masz rację, to serio, dajmy sobie spokój. Ale jeśli siedzisz, bo wciąż chcesz ze mną być, to wstań. I chodź. Tylko tyle.
Nie powinien być zły. Ale był. Nie powinien był się tak zachować. A jednak się zachował. Tak, jak zawsze, kiedy czuł się zbyt blisko czegoś, co nie dawało się kontrolować. Sophia rozsadzała mu ramy. Nie mieściła się w bezpiecznych granicach, które sobie wokół poustawiał. Rozmiękczała to, co starał się zamrozić przez lata. A to, co działo się wcześniej na parkiecie, sprawiło, że znów poczuł, że to wszystko może być realne. Namacalne. Że może chcieć więcej. A właśnie tego się bał.
Nico
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńNico nie usiadł obok. Nie spojrzał z czułością. Nie przepraszał. Stał, oparty bokiem o bar, z napiętymi ramionami i tym chłodnym, niemal martwym spojrzeniem, które Sophia znała aż za dobrze — z przeszłości, z tamtych nocy, kiedy znikał bez słowa, jakby nic, co między nimi się wydarzyło, nie miało najmniejszego znaczenia.
OdpowiedzUsuńTym razem nie było w nim ani grama łagodności. Ani śladu tej miękkości, której dotykała rano, kiedy spał jeszcze półprzytomny i mówił do niej bez zbroi. Teraz to nie był Nico, który przynosił jej kawę z pieprzonym serduszkiem narysowanym na wieczku. To był Nico, który wracał do swojej twardej skorupy, wyostrzony, zimny, jakby zrobiony z napięcia i gniewu.
Nie przyszedł, żeby coś naprawić. Przyszedł, żeby to rozwalić.
Chciał słownego zderzenia. Emocji. Potu, łez, wrzasku. Kłótni, która rozdrapie stare rany i wyleje z niego wszystko, co tłumił. Kłótni, w której ona wreszcie przestanie być tą opanowaną, miłą wersją siebie, która uważa, że nie może od niego niczego wymagać, która uważa, że nic jej nie jest winien.
Chciał, żeby pękła razem z nim.
— Serio? — warknął, bardziej do siebie niż do niej. Cichy, pusty śmiech wybrzmiał w powietrzu jak zgrzyt szkła po betonie. — „Pokaż mi to”? Chcę zobaczyć, że ci zależy”?
Spojrzał na nią z niedowierzaniem, z drwiną, która była ledwie maską dla czegoś znacznie cięższego.
— Ty myślisz, że ja tu jestem, żeby coś udowadniać?
Zrobił krok. Jeden. Ale wystarczył, żeby napięcie między nimi eksplodowało. Był zbyt blisko. Na tyle, by mogła poczuć jego zapach, ten sam, który znała na pamięć. I jego gniew, który wisiał w powietrzu jak burza.
Głos miał spokojny. Ale to nie był spokój równowagi. To był spokój kogoś, kto balansuje na krawędzi i wie, że zaraz się stoczy.
Nie czekał na jej reakcję. Przetarł twarz dłonią. Ten jeden gest jakby próbował się pohamować.
— Nie jestem twoim projektem, Soph. I na pewno nie jestem twoim spokojem.
Wyprostował się. I to nie był zwykły ruch. To był znak. Był gotowy odejść. Gotowy zostawić ją z każdą nieodbitą emocją, z każdą myślą, która jeszcze przed chwilą wyglądała jak nadzieja. Zostawić ją tam, w tym klubie, przy tym barze, z tym czymś rozgrzanym pod skórą, co przez chwilę mogło przypominać miłość ale nią nie było.
Odwrócił się. Powoli. Jakby wiedział, że właśnie ją łamie. I że to mu wystarcza.
— Twój chłopak to totalny palant.
Głos rozciął ciszę po Nico jak ostrożnie podany cios. Niski, ale nie nachalny. Męski, pewny siebie, z nutą rozbawionej irytacji, jakby właśnie oglądał teatrzyk, który już znał na pamięć.
— Przepraszam — chłopak zbliżył się na tyle, by nie musieć krzyczeć, ale też nie naruszać jej przestrzeni. — Nie chciałem się wtrącać, ale… serio? On mówi do ciebie coś takiego i po prostu odchodzi?
Był mniej więcej w ich wieku. Może trochę starszy. Lekko rozpięta koszula, delikatny zapach czegoś drogiego. Włosy zaczesane gładko, jakby dopiero co wyszedł z jakiejś zamkniętej, ekskluzywnej strefy dla vipów. Ale spojrzenie miał uważne. Zaskakująco ciepłe.
Skinął do barmana.
— Dla niej coś porządnego. Coś, co nie smakuje jak tanie przeprosiny — rzucił z uśmiechem, który rozładowywał napięcie bardziej niż powinien. — I dla mnie to samo.
Barman skinął głową, a chłopak odwrócił się z powrotem do Sophii, opierając przedramionami o blat.
— Nie chciałem cię urazić. Po prostu… Pomyślałem, że nikt nie powinien stać przy barze po takiej rozmowie i mieszać lodu w szklance jakby właśnie został sam na środku świata.
Uśmiechnął się lekko. Nie było w tym flirciarskiego błysku. Raczej zwykła uprzejmość. Szacunek.
— Jeśli masz ochotę udawać, że ten typ nie istnieje, to jestem świetny w takich grach. — Przechylił głowę. — Albo mogę po prostu chwilę posiedzieć i nie gadać. Jak wolisz.
Na ladzie przed nią pojawił się drink bursztynowy, w szkle z grubym dnem, z kostkami lodu i plastrem pomarańczy.
— Jestem Miles, tak przy okazji — rzucił, podnosząc własny kieliszek i stukając lekko w jej. — Za tych, którzy nie wiedzą, co tracą.
Nico & Miles
Miles uniósł kącik ust w uśmiechu, który nie potrzebował słów. Żadnych głupich tekstów o tym, że Nico to idiota, żadnego pustego „nie przejmuj się”, tylko krótki, uważny moment ciszy, który zdawał się mówić: widziałem wystarczająco, żeby zrozumieć. Nie musisz się tłumaczyć.
OdpowiedzUsuńOparł łokcie o bar, przekręcając się lekko w jej stronę, ale wciąż z zachowaniem przestrzeni — nie chciał jej niczego zabierać, zwłaszcza po tym, jak ktoś właśnie wyrwał jej z rąk coś, co przez chwilę wydawało się czymś trwałym.
— Sophia — powtórzył cicho, jakby testował imię na języku. — Pasuje do ciebie.
Nie flirtował. Jeszcze nie. Bardziej… obserwował. Jakby szukał sygnałów, czy w ogóle chce rozmowy.
Stał obok niej z szacunkiem dla przestrzeni. Obserwował nie natarczywie, ale z czymś, co przypominało zawodową uważność. Nie próbował jej rozśmieszyć. Nie silił się na flirt. Słuchał.
— Wiesz — odezwał się w końcu, a jego głos był niski, miękki, wyraźnie kontrastujący z klubową muzyką w tle. — Zwykle nie wdaję się w cudze historie. Ale muszę powiedzieć jedno: nikt, kto ma w sobie choć cień klasy, nie mówi w ten sposób do kobiety. Niezależnie od tego, kim on dla ciebie był. Albo kim chciałaś, żeby był.
Powiedział to cicho, ale z pewnością, jakby znał ją lepiej niż powinien. Albo jakby już kiedyś spotkał zbyt wiele takich spojrzeń: osób zmęczonych tym, że ciągle muszą coś udowadniać.
Spojrzał jej prosto w oczy.
— I nie mówię tego, żeby cię pocieszyć. Mówię to, bo wiem, jak to jest, kiedy człowiek za bardzo się stara, by naprawić coś, co od początku miało być popsute.
Kiedy wspomniała o gierkach, jego brew lekko się uniosła. Pochylił się nieznacznie, ignorując barmana, który właśnie podał jego drinka. Jego wzrok, do tej pory łagodny, nabrał lekko zadziornego błysku.
— Wiesz, co jest gorsze od grania w takie gry? Pozwalanie komuś grać tobą. A ten typ, który przed chwilą odszedł? — Kiwnął głową niedbale w stronę loży, nie odrywając spojrzenia od niej. — On nie szuka relacji. On szuka lustra, w którym odbije siebie. Ty nie jesteś lustrem. Jesteś zbyt prawdziwa.
Wziął łyk drinka, nie spuszczając z niej wzroku. Miał w sobie coś magnetycznego. Spokój, który nie był nudny, raczej intensywny, kontrolowany. Elegancję bez wyniosłości. I to nie było przypadkowe.
Westchnął krótko i przesunął się odrobinę bliżej, łokciem opierając się o bar, ustawiając się bokiem, jakby gotów był potraktować tę rozmowę bardziej osobiście.
— Nie wyglądasz jak ktoś, kto powinien teraz wracać do domu — dodał po chwili.
— Nie proponuję ci teraz ucieczki w kolejną historię. Po prostu sądzę, że nie zasługujesz, żeby dziś wracać do domu z niczym poza zgaszonym spojrzeniem.
Uniósł brwi lekko, jakby właśnie dopuszczał ją do wyboru. Zwykłego, zostać, pogadać, odbić wieczór. Albo wstać i odejść, ale już z kimś, kto zobaczył więcej niż dramat przy barze.
— Jeśli chcesz po prostu chwilę nie udawać, że wszystko jest okej, jestem świetnym słuchaczem. Jeśli chcesz mówić o czymkolwiek innym, też się sprawdzam. A jeśli chcesz, żebym po prostu siedział obok i trzymał język za zębami… cóż, mogę to zrobić, chociaż niechętnie.
Miles
Miles uniósł lekko brwi, kiedy usłyszał w jej głosie zawahanie. Przesunął spojrzeniem po jej twarzy z wyraźną uwagą nie było w tym nic nachalnego, żadnego oceniania. Raczej subtelne rozczytywanie emocji, które ledwie utrzymywały się pod kontrolą.
OdpowiedzUsuńOparł przedramię o blat baru, pochylając się minimalnie w jej stronę, ale wciąż zachowując granicę, bezpieczną i szanującą.
— Słuchaj… jeśli ci przeszkodziłem, to przepraszam. — Powiedział to spokojnie, nie z dystansem, ale ze świadomością. — Nie miałem zamiaru wskakiwać w środek czegoś, czego nie rozumiem.
Spojrzał wprost w jej oczy bez wyzwania, bez flirtu. Czysto. Miękko.
Uśmiechnął się powoli, lekko, bez kpin. Skinął głową.
— Nie twierdzę, że jesteś święta. Ale… pozwolisz, że powiem coś wprost? — Nachylił się minimalnie w jej stronę, zostawiając między nimi wciąż bezpieczny dystans. — Różnica między tobą a nim jest taka, że ty chcesz zrozumieć, co się popsuło. On wyglądał, jakby chciał ci udowodnić, że to ty się psujesz.
Spojrzał na nią z uwagą. Nie mówił tego, by ją przeciągnąć na swoją stronę. Mówił tak, jakby wyjmował z niej coś, co i tak już dawno cicho rozbrzmiewało w jej myślach. Potwierdzał, a nie sugerował.
— Nie musisz się tłumaczyć, Sophia. Ani mi, ani nikomu.
Sięgnął po swoją szklankę, upił łyk i ułożył ją lekko na blacie.
— Nie znam go. I wiesz co? Nie muszę. Nie muszę wiedzieć, jaki był rano, ani co ci powiedział przy śniadaniu. Wystarczy, że widziałem, go tam, na parkiecie i słyszałem tutaj — dodał cicho.
Był szczery. W tej jednej chwili zupełnie pozbawiony osądu. Tylko obserwacja i ledwie wyczuwalna troska, jakby chciał jej przypomnieć, że zasługuje na coś więcej niż walkę o resztki uwagi.
Milczał przez chwilę, zanim znów się odezwał. Tym razem lżej, z pewnym rozbawieniem.
— Nie każda historia kończy się katastrofą. Czasem niektórzy po prostu wchodzą na chwilę, żeby przypomnieć, że można usiąść przy barze i wypić coś, nie walcząc ze sobą o każdy oddech.
Spojrzał na nią z ukosa.
— A jeśli okażesz się katastrofą… to przynajmniej ładnie wyglądasz przy zgliszczach.
I to był jego sposób, by zostawić jej wybór. Bez presji. Bez oczekiwań. Tylko jeden wieczór. Kilka łyków. Kilka słów. I może pierwszy raz od dawna chwila, w której nie musiała udowadniać niczego nikomu, nawet sobie.
Zamilkł na ułamek sekundy, ale nie po to, by podkreślić dramat, tylko żeby dobrze dobrać słowa.
— Jeśli masz ochotę za nim iść… To idź. Ja cię nie zatrzymam. — Wzruszył ramionami i lekko przechylił głowę, jakby chciał powiedzieć masz pełne prawo. — Może cię zranił. Może się pokłóciliście. Ale jeśli go chcesz, jeśli czujesz, że warto… To ja tu tylko usiadłem. Nie mam do ciebie żadnego biletu wstępu.
Uśmiechnął się blado, z odrobiną rezygnacji. Nie urażonej dumy, nie chłopięcego rozczarowania. Dojrzałego zrozumienia.
Miles
Miles nie odpowiadał od razu. Słuchał. I robił to w sposób, który sprawiał, że naprawdę można było poczuć się wysłuchanym. Po prostu był. Obecny. Spokojny.
OdpowiedzUsuńI kiedy zobaczył, że walczy z łzami, nie zrobił nic. Nie rzucił wymuszonego „nie płacz”, nie zaczął sięgać po chusteczkę z kieszeni, nie spojrzał na nią z litością. Uszanował to. Dał jej przestrzeń. A potem, kiedy już sięgnęła po słowa, uśmiechnął się lekko. Ciepło, ale z lekkim przekąsem.
— Wiesz co jest w tym najgorsze? — zapytał, odchylając się lekko na stołku. — Że nie jesteś ani trochę żałosna. Chociaż właśnie to próbujesz sobie wmówić. I to chyba najokrutniejszy mechanizm, jaki mamy w głowie, potrafimy siebie skopać nawet wtedy, kiedy ledwo stoimy na nogach.
Miles uśmiechnął się pod nosem, a zaraz potem parsknął cicho śmiechem. Nie złośliwie. Ten śmiech był lekki, ciepły, jakby właśnie usłyszał coś, co zbiło go z tropu, ale w przyjemny sposób.
— „Dobrze rozegrać karty”… — powtórzył po niej i pokręcił głową, rozbawiony. Spojrzał na nią z uśmiechem, ale w tym uśmiechu było coś, co mówiło: ja tego nie kupuję.
— Życie nie jest talią kart, Sophia. Tu się nie wygrywa. Nie przegrywa. Nie przewiduje ruchów przeciwnika. Tu się albo żyje… albo próbuje przetrwać, grając pod cudze zasady.
Wziął łyk swojego drinka, opierając przedramię swobodnie na barze. W tym geście było coś niesamowicie swobodnego, spokojnego. Kompletnie nie próbował na nią wpływać, nie prowadził tej rozmowy tak, jakby miał na coś nadzieję. Po prostu… był obecny. Słuchał, reagował. Bez kalkulacji.
— Nie wiem, czy to dobra wiadomość czy zła, ale jak patrzę na ciebie, to nie widzę dziewczyny, która się pogubiła. Widzę dziewczynę, która doskonale wie, że nie chce być tam, gdzie przed chwilą była. Tylko jeszcze nie wie, co dalej. — Odwrócił głowę w jej stronę, uważnie. — I wiesz co? To jest okej. Można nie wiedzieć. Można nie mieć planu. Nie musisz udowadniać, że jesteś silna albo że masz wszystko pod kontrolą.
Zamilkł na moment, a potem wyprostował się na krześle, uśmiechając się półgębkiem.
— A jeśli ta historia naprawdę się skończyła, to znaczy, że możesz w końcu przestać siebie tłumaczyć. Nie jesteś mu już nic winna. Ani lojalności, ani cierpliwości, ani kolejnych prób. — Przechylił głowę. — A jeśli wróci… cóż, twoja decyzja. Ale niech to on się wtedy tłumaczy. Nie ty.
Miles uśmiechnął się lekko, jakby jej pytanie przywróciło go do rzeczywistości.
— Właściwie… jestem tu ze znajomymi — przyznał, zerkając przez ramię na zatłoczony parkiet. — Albo raczej byłem. Zniknęli gdzieś po pierwszym drinku i od dobrego kwadransa próbuję udawać, że mnie to bawi.
Wzruszył ramionami, zupełnie jakby ten klub nie robił na nim najmniejszego wrażenia.
— Nie jestem fanem takich miejsc. Za głośno, za tłoczno, za dużo ludzi udających, że świetnie się bawią. Ale mieliśmy co świętować… kolega dostał awans i wpadliśmy uczcić to razem. W zasadzie już miałem się zbierać. — Wskazał dyskretnie na zegarek, który zbyt elegancko kontrastował z neonowymi światłami baru. — Jutro mam wczesną partyjkę golfa.
Zamilkł na sekundę, jakby sam siebie rozbawił.
— Brzmi jak najnudniejsza wymówka świata, prawda? Ale serio, dziewiąta rano, pole pod miastem, to trochę jak rytuał. Nie można nie przyjść.
Spojrzał na nią uważnie. Było coś rozbrajająco prostego w jego słowach, zero presji, zero gry, żadnej emocjonalnej huśtawki. Po prostu człowiek z planem na dzień, który miał być zwykły.
OdpowiedzUsuń— A potem cię zobaczyłem.
Uśmiechnął się półgębkiem, znów podnosząc szklankę. W jego oczach nie było nachalności, tylko nuta zainteresowania, która nie potrzebowała natychmiastowej odpowiedzi.
— I tak pomyślałem… — mruknął, trochę ciszej, odstawiając drinka na blat. — Skoro rozgrywasz „nowe karty”… to może zaczniemy nietypowo. Masz ochotę na golfa?
Uniósł brwi w lekkim geście wyzwania, ale głos miał spokojny.
— Nie mówię, że musisz wstawać bladym świtem i znać wszystkie zagrania. Możesz po prostu się przejść. Pogadać… — rozejrzał się znacząco po klubie —…bez konieczności wypłakiwania się w blasku neonów i basów o mocy 100 decybeli.
— Co ty na to, Sophia? — zapytał, zupełnie jakby ta propozycja była czymś równie naturalnym, co oddychanie. Bez ciśnienia. Bez obietnic. Po prostu inna rzeczywistość.
Miles
Miles, słysząc o ojcu Sophii i jego golfowych rytuałach, parsknął krótkim śmiechem i uniósł brwi w udawanym szoku:
OdpowiedzUsuń— Espresso, rogalik z migdałami i golf o jedenastej? — Nachylił się lekko z konspiratorską miną. — Słuchaj… możliwe, że mamy tego samego ojca.
Zamilkł na ułamek sekundy, jakby naprawdę się nad tym zastanawiał, po czym zaśmiał się, kręcąc głową:
— Mam nadzieję, że nie, bo to by zrobiło z naszego spotkania bardzo pokręconą sytuację. Ale jeśli on też nosi wyprasowane polo i mówi, że golf to medytacja z kijem w dłoni, to zaczynam się martwić.
Przez moment uśmiechał się do niej z tym rodzajem porozumienia, które nie potrzebuje wielu słów. Miles odchylił się nieznacznie, nadal z tą pewną siebie swobodą, która nie była wyniosła, a bardziej zaraźliwie spokojna.
— Powiedz mi tylko, gdzie mieszkasz — dodał, lekko stukając palcem w blat. — Rano cię zgarnę po drodze.
Uniósł lekko brwi, uważnie obserwując jej reakcję, ale tym razem bez presji, z propozycją, którą można było przyjąć albo zignorować, bez żadnych konsekwencji.
— Obiecuję, że nie będziesz musiała robić nic poza uśmiechaniem się z politowaniem, kiedy znowu utknę w bunkrze z piaskiem.
Miles uniósł brwi, kiedy Sophia w końcu wpisała swój adres w notatkach i przesunęła telefon w jego stronę. Uśmiechnął się, zadowolony z obrotu spraw. Wziął telefon, skinął głową z uznaniem, jakby mówił „szanuję decyzję”, i właśnie miał zapisać dane, kiedy jego spojrzenie nagle przeniosło się ponad jej ramieniem.
Nico stał nieopodal, oparty o krawędź baru, nagi od pasa w górę. Jego koszula — wciąż przesiąknięta drinkiem — musiała zostać gdzieś w loży albo na podłodze.
— Wracamy — rzucił chłodno, niemal beznamiętnie, stając tuż obok niej, jakby nic się nie wydarzyło, jakby nie minęło tych kilkadziesiąt minut, w których zostawił ją samą z rozsypanymi emocjami.
Ani razu nie spojrzał na Milesa. Zupełnie jakby nie istniał. Jakby nie był żadnym zagrożeniem, a jedynie zbędnym tłem. Jego oczy od razu zatrzymały się na Sophii. I nawet jeśli próbował ukryć emocje, coś się w nim tliło. Złość? Zazdrość? Właściwie nie było ważne co — bo patrzył na nią, jakby była jedyną osobą w pomieszczeniu. Intensywnie. Uparcie. W milczeniu, które wręcz ciążyło.
Spojrzał na nią długo — nie na Milesa, nie na drinka w jej dłoni. Na nią. Jakby chciał ją rozczytać, zanim coś powie. W końcu wypchnął z siebie słowa niskim, zdzieranym głosem:
— Wracamy do domu.
Nie była to prośba. Nie był to też rozkaz. Coś pomiędzy.
— Nie chcę robić scen. Proszę, Soph. Po prostu… wyjdźmy stąd.
Zerknął kątem oka na Milesa, nieprzesadnie dłużej niż sekundę. Ale wystarczająco, by dać znać, że go zauważył. Że wie. I że to wcale nie poprawia jego nastroju.
Miles & Nico
— Jasne — mruknął cicho Miles, zerkając tylko na ekran jej telefonu, który wcześniej podsunęła. Zreflektował się, ale nie próbował jej zatrzymywać. Po jej minie, po słowach, po tym jednym „sama”, nie musiał.
OdpowiedzUsuń— Mam nadzieję, że jednak nie jesteś jedną z tych, które zawsze wracają tam, gdzie boli — dodał cicho, z lekkim uśmiechem — choć bardziej do siebie niż do niej. Nie było w tym wyrzutu. Raczej troska podszyta rozczarowaniem, że ten wieczór musiał kończyć się właśnie tak.
A Nico… przez cały ten czas milczał.
Stał oparty bokiem o bar, z zaciśniętą szczęką i wzrokiem wbitym w każdy jej ruch. Patrzył, jak zsuwa się ze stołka. Jak sięga po telefon. Jak mówi to „sama”, które miało mu coś udowodnić. Tylko że on nie przyjechał tu po czułość. Ani po pokutę.
— Nie zostawiłem cię, Soph. Nadal tu jestem. Gdybym cię zostawił, nie stałbym tu jak pieprzony idiota.
Patrzył, jak sięga po telefon. Nie próbował już nawet brzmieć łagodnie. Brzmiał, jakby wypychał z siebie każde słowo z wysiłkiem, jakby go parzyły w gardło. Spojrzał kątem oka na Milesa. Twardo. Zimno. Wręcz wrogo. Bez potrzeby, ale z potrzebą pokazania, że widzi. Że widzi za dużo.
Nie zatrzymał jej. Nie powiedział więcej. Ale gdy tylko ruszyła w stronę wyjścia, ruszył za nią.
To nie była jego wersja przeprosin.
To było jego „wracaj”. Jego „to jeszcze nie koniec.”
Nie zatrzymywał jej. Jeszcze nie. Ale już ją doganiał.
— Soph! — zawołał za nią, przebijając się przez tłum, nie przejmując się spojrzeniami. — Sophia, zaczekaj!
Wyszedł za nią przed klub. Drzwi zatrzasnęły się za jego plecami, tłumiąc dźwięki pulsującej muzyki, śmiechów i obcych głosów. Chłodniejsze nocne powietrze uderzyło w jego nagi tors, ale nawet nie drgnął. Był jak z kamienia — napięty, milczący, skupiony tylko na niej. Ruszył przed siebie, w długim, zdecydowanym kroku. Dogonił ją w kilku susach, zanim zdążyła przekroczyć krawężnik.
Złapał ją za przedramię — nie mocno, nie brutalnie, ale wystarczająco stanowczo, żeby ją zatrzymać. Żeby się odwróciła. Żeby spojrzała.
— Hej. Spójrz na mnie.
Ton był zaskakująco spokojny. Miękki w brzmieniu, ale mocny w znaczeniu. Wymagający. Tak, jakby od jej spojrzenia zależało wszystko. Jej skóra pod jego dłonią była gorąca, napięta. Czuł, że była gotowa do ucieczki, jak dzikie zwierzę osaczone przez coś, co już za dobrze znało jej ruchy.
Zatrzymała się, ale nie spojrzała od razu. Tylko napięcie w jej ciele zdradzało, że go słyszy. Czekała. Albo walczyła ze sobą.
Nico patrzył na nią, jakby próbował przekazać coś jeszcze, zanim wypowiedział pierwsze słowo. Jakby jej wzrok miał mu dać pozwolenie, żeby powiedzieć prawdę. Albo choć jej kawałek.
— Wyszedłem, bo nie chciałem powiedzieć więcej, niż już powiedziałem. Bo znam siebie, Soph. I wiem, co by się stało, gdybym został.
Zacisnął szczękę. Napiął palce, ale nadal jej nie puścił. Opuścił wzrok, jakby potrzebował chwili, żeby zebrać to, co rozbiło się w nim na kawałki. Na ułamek sekundy wyglądał, jakby chciał powiedzieć: proszę. Ale nie powiedział. Duma wygrała. Albo coś, co wyglądało dokładnie jak ona, chłodna i z pozoru niewzruszona.
Nico nie puścił jej. Trzymał z wyczuciem, jakby zdawał sobie sprawę, że każde mocniejsze ściśnięcie byłoby końcem. Wszystko w nim: postawa, głos, oczy, zdradzało napięcie, którego nie potrafił już dusić. Walczył z czymś w sobie. Z tym, co go wręcz rozsadzało od środka. I może właśnie dlatego teraz mówił. Nie dla niej. Dla siebie. Bo już nie mógł milczeć.
— Nie udaję, że wszystko, co się tam wydarzyło, było okej. — Głos miał lekko zachrypnięty, pociągnięty emocją, której jeszcze nie nazwał. — Ale, kurwa, Sophia… — Pokręcił głową, krzywiąc się przy tym, jakby sam się nie poznawał. Zawiesił głos. Oddech miał płytszy, cięższy, ale nie chciał, żeby brzmiało to jak dramat. Nie znosił być słaby. Nawet jeśli teraz tą słabością było to, że zależy.
— …widok ciebie z kimś innym rozjebał mnie w pół sekundy.
W końcu ją puścił. Nie gwałtownie, bardziej… jakby coś w nim właśnie osłabło. Nie chciał, żeby pomyślała, że ją kontroluje. Nawet jeśli dokładnie to próbował robić przez większość wieczoru.
Usuń— Wystarczyło, że spojrzał na ciebie ładnie i zaproponował drinka, a już podsuwałaś mu telefon. Zanim zdążyłem wypić kolejkę, już miał twój numer.
Zamilkł, patrząc na nią, już nie z tym wyzywającym napięciem, ale z czymś bliskim bezradności.
— Może nie jestem facetem, którego się wybiera na końcu. Może jestem tym, od którego się ucieka. Ale nie pierdol mi, że nie wiesz, że coś między nami jest. Bo nie byłoby cię tu, gdyby nie było.
Nico parsknął cicho, z niedowierzaniem. Śmiech, który nie miał w sobie ani odrobiny rozbawienia — tylko gorycz. Gorycz, która wylewała się z niego coraz intensywniej, im dłużej patrzył na Sophię. Jakby każda sekunda pogłębiała jego własne rany, które sam sobie rozdrapywał.
— Wróć ze mną do domu, proszę…
Nico
Nico wyglądał, jakby coś w nim pękało, ale nie w spektakularny, oczyszczający sposób. Raczej cicho, wewnętrznie, po kawałku. Niewidocznie dla świata, tylko dla niej. Tylko Sophia mogła dostrzec, jak bardzo nie umiał znieść tego, co właśnie między nimi się działo — i jak bardzo sam do tego doprowadził.
OdpowiedzUsuń— Nie… — zaczął, ale zaraz urwał, jakby brakowało mu powietrza. Oparł dłonie na biodrach, spojrzał gdzieś obok, w bok, w ciemność, jakby szukał tam słów. Jakby szukał czegokolwiek, co mogłoby mu pomóc.
— Nie powinienem wychodzić, okej? Powinienem był zostać. Ale byłem wściekły, Soph. Wkurwiony jak dawno nie. Nie na ciebie… Na siebie. Na to, że znowu dałem się w coś wciągnąć.
Wypluł te słowa. Gorzkie. Surowe. Z trudem.
— Nie mam prawa robić ci scen, wiem o tym. Ale jak zobaczyłem, że siedzisz z nim… Rozwaliło mnie to, rozumiesz?
Zawahał się, patrząc jej prosto w oczy.
— I tak, wiem. Zostawiłem cię. Może nie fizycznie, ale zostawiłem cię tam samą z tym wszystkim. To nie powinno tak wyglądać. Bo ty nie powinnaś przeze mnie płakać. To nie powinno tak wyglądać.
Przeszedł parę kroków, jakby chciał uciec od własnych myśli, ale zaraz wrócił i spojrzał na nią z bólem, którego nie umiał już trzymać w środku.
— Tylko że ty… — zawiesił głos. — Ty czasem zachowujesz się, jakbyś czekała, aż dam ci powód, żebyś mogła odejść i nie poczuć się winna. Jakbyś się mnie bała, a jednocześnie cały czas sprawdzała, czy jestem wystarczająco blisko.
W jego oczach błysnęło coś dziwnego — nie złość, nie rozpacz. Może bezradność. Może to było wszystko na raz.
— Ja nie jestem dobry w te rzeczy. W mówienie. W proszenie. W przepraszanie. Ale wiem, że spieprzyłem. I wiem, że nawet jeśli cię teraz przekonam, żebyś wróciła, to nie będzie znaczyło, że wszystko jest naprawione. Bo nie jest.
Zbliżył się jeszcze bardziej. Już nie dotykał jej ramienia. Już nie próbował jej zatrzymać siłą.
— Ale jesteś jedyną osobą, przed którą nie chcę udawać. I nie mam pojęcia, jak to zrobić lepiej, ale próbuję. Na swój pojebany sposób, Soph, kocham cię i próbuję.
Zamilkł, szukając czegoś w jej spojrzeniu. Odpowiedzi. Litości. Może jednego znaku, że jeszcze może coś od niej dostać.
— Wrócić ze mną do domu, a jeśli tak bardzo tego nie chcesz, to chociaż pozwól mi się odwieźć — wskazał na stojącą obok nich żółtą taksówkę.
Nico
Nico chłonął każde jej słowo jak truciznę. Jakby chciał ją wypić do dna, nie zostawiając ani kropli, świadomie, z pełną świadomością bólu, który z niej sączył się prosto na niego. Nie przerywał. Nawet nie drgnął. Tylko patrzył. I słuchał. W jego oczach nie było ani jednego rozbłysku gniewu, nie prężył się już dumnie, nie grał. Przyjmował to wszystko z chłodną pokorą, jak skazaniec przyjmujący wyrok, którego nie próbował nawet podważać.
OdpowiedzUsuńKażde jej słowo trafiało w niego dokładnie tam, gdzie celowało. W punkty, które znała tylko ona. I on pozwolił. Tak, pozwolił się ranić, bo na to zasłużył. Ale mimo że nie przerwał, nie zaprzeczył, coś w nim walczyło. Widać to było w jego zaciśniętej szczęce, w tym, jak wbijał paznokcie w wewnętrzną stronę dłoni. Ego, wciąż żywe, wciąż dumne, próbowało się dźwignąć spod ciężaru tej rozmowy. Ale pierwszy raz w życiu nie było silniejsze niż uczucia, których tak długo nie dopuszczał do głosu.
Zacisnął powieki, jakby chciał zniknąć. Jakby każde mrugnięcie mogło przenieść go do innego świata. Ale gdy je otworzył, spojrzał na nią.
— Wiesz, czego się boję najbardziej? — wycedził, a głos zadrżał. — Że nigdy nie będę w stanie ci oddać tego, co mi dajesz. Że to wszystko… że ja… nie umiem być tym, czego ty potrzebujesz. Że ty mi dajesz siebie, całą, bez filtrów, bez gier, a ja… ja ci oddaję tylko połamane kawałki.
Zrobił krok w bok. Nerwowo. Jakby w ciele miał za mało miejsca na to, co w nim buzowało. Przesunął dłonią po karku. Napięcie widoczne w każdym mięśniu, każdy gest niekontrolowany, nieprzemyślany. Prawdziwy.
— I wiem. Wiem, że jestem mistrzem w odpychaniu ludzi. I tak, uciekam. Bo jak cię trzymam za blisko, to czuję, że mogę cię skrzywdzić. A jak jesteś daleko… — zaśmiał się sucho, bez radości — to czuję, że umieram.
Zacisnął dłonie na moment, spojrzał w bok, potem z powrotem na nią. Oczy jak płonące szkło.
— Gdybyś tylko wiedziała… co się dzieje w mojej głowie, Soph. Że jak się śmiejesz, to słyszę to jeszcze godzinę po tym, jak wychodzisz. Że znam każdą twoją minę i nawet jak udajesz, że wszystko gra, to ja wiem, że coś cię gryzie… I nic z tym nie robię, bo jestem, kurwa, za mały, żeby to udźwignąć.
Odetchnął. Oczy błyszczały. I może to nie były łzy. Ale mogły być.
— Nie proszę cię, żebyś mi wybaczyła. Nie proszę, żebyś wracała i znowu grała w tę moją chorą grę bliskości i dystansu. Ale proszę cię, do cholery… nie kończ tego tu. Nie dziś. Nie po tym wszystkim, co powiedziałaś. Bo teraz to ja się boję. Że wrócisz do siebie, pójdziesz spać, obudzisz się rano… i już nigdy nie spojrzysz na mnie tak samo.
I w tym wszystkim, nie było prostych przeprosin. Nie było idealnego wyznania winy. Bo Nico nie potrafił być czysty. Nawet teraz, w tym pełnym otwarciu, jego głos był jak mieszanka żalu, miłości i żalu do niej, że go rozbroiła. Że była lepsza. Że czuła więcej.
Zrobił krok do przodu. Nie po to, by ją zatrzymać siłą. Po to, by być bliżej. Jeszcze raz. Jeśli ostatni, to chociaż niech to będzie z dystansu, z którego czuł jej oddech.
— Powiedz, że jeszcze mogę zawalczyć, Soph. Tylko tyle. Nie chcę obietnicy, że wrócisz. Nie chcę kłamstwa, że wszystko będzie jak dawniej. Ale jeśli jeszcze nie zamknęłaś tej historii… powiedz mi to. Albo nie mów. Po prostu… zostań. Jeszcze przez chwilę. Bo jeśli odejdziesz teraz, to… nie wiem, co się ze mną stanie.
Stał naprzeciw niej. Nieruchomy, jakby coś w nim zawisło między wyznaniem a rozpadem. Twarz miał napiętą, gardło zaciśnięte. I nie było w nim już tej siły, tej dumy. Był tylko Nico. Rozpadający się, ale w końcu prawdziwy.
*
OdpowiedzUsuńPoranek był chłodny, ale słoneczny. Jeden z tych dni, kiedy świat udaje, że nic złego się nie wydarzyło poprzedniej nocy. Ulice powoli budziły się do życia, rozciągając w ospałych ziewnięciach ludzi w legginsach, psach na smyczach i pierwszych dźwiękach ekspresów do kawy za witrynami.
Miles zsunął okulary przeciwsłoneczne na nos i zerknął na zegarek. 08:56.
Był punktualny. Jak zwykle. Choć tym razem sam nie wiedział po co. Wciąż siedział w aucie, zaparkowany na rogu spokojnej uliczki, tuż obok adresu, który wczoraj Sophia podała mu bez większego zastanowienia, a może właśnie zbyt pochopnie. Nie łudził się. Nie po tym, co widział na jej twarzy, kiedy tamten typ wyszedł za nią z klubu, półnagi i napędzany gniewem, który miał w sobie coś więcej niż złość. To nie był przypadkowy facet. To był ktoś, do kogo się wraca, nawet jeśli nie powinno się tego robić.
Nie ocenił jej. Nie rozczarował się. Właściwie… nawet się nie zdziwił. Widział to już nie raz, choć nie zawsze tak wyraźnie. Uwięzieni w sobie ludzie, jak planety krążące na nieuniknionych orbitach. Nie musiał znać ich historii, by zrozumieć, że nie był jej częścią. Nawet nie satelitą. Był tylko chwilowym światłem, które miało rozjaśnić ciemność, w której akurat ugrzęzła.
Wyciągnął telefon, przescrollował do jej notatki i jeszcze raz spojrzał na numer budynku. Wszystko się zgadzało. Tyle że nikt nie wychodził.
Oparł głowę o zagłówek, dłonią sięgając po kluczyki, ale się nie spieszył z odjazdem. Mieszkał niedaleko. Miał czas. Najwyżej podjedzie na matchę do tej małej knajpki przy skrzyżowaniu. Po cichu liczył, że może… może wyjdzie. Może rzuci mu krótkie „hej” z tym zmęczonym, ale ciepłym uśmiechem z wczorajszego wieczoru. Może podejdzie, może się pożegna. A może po prostu pomacha z daleka i zniknie za drzwiami Ubera.
Ale jak na razie — ulica milczała.
Spojrzał znów na zegarek. 09:02.
I zamiast się wkurzać, tylko uśmiechnął się pod nosem. Z tych półironicznych, półżałujących uśmiechów, które mówiły: „No tak. Tego się przecież spodziewałem.”
Miles wysiadł z auta bez pośpiechu. Zatrzasnął drzwi, zsunął okulary przeciwsłoneczne niżej na nos i spojrzał w stronę budynku.
Było pięć po dziewiątej. Słońce przebijało się przez liście drzew, rzucając delikatne cienie na asfalt. Delikatny wiatr poruszał brzegami jego płaszcza, ale Miles nawet nie zadrżał. Oparł się bokiem o samochód, skrzyżował kostki nóg i założył ręce na piersi.
Nie był zdziwiony, że jej nie było. Ale i tak przyjechał. Skoro obiecał, to tak zrobił. Chociaż nie było go stać na złudzenia. Widział przecież, jak tamten facet na nią patrzył. I jak ona patrzyła na niego. To nie była zwykła historia z klubu. To była plątanina emocji, z której się nie wychodzi po jednej nocy.
I choć nie lubił takich miejsc, takich sytuacji, takich układów bez przyszłości — coś w niej przyciągało. Nie jakoś dramatycznie. Subtelnie. Jak nuta zapachu, która zostaje na mankiecie koszuli. Czasem nawet rozsądni ludzie, tacy jak on, robią rzeczy nierozsądne.
Odchylił lekko głowę do tyłu, wystawiając twarz do słońca. Kiedy po chwili znów spojrzał na drzwi wejściowe budynku, wciąż nikt się nie pojawił.
Uśmiechnął się z przekąsem, jakby w myślach skomentował to wszystko:
„Oczywiście, że nie przyszła. Ale przynajmniej wiem, że próbowałem.”
I dalej czekał. Jeszcze chwilę.
W zasadzie tam wyżej to Nico, a tutaj Miles ;)
Maddie milczała przez dłuższą chwilę, ważąc w głowie słowa, których mogłaby użyć i odrzucając te, które były zbyt ciężkie. Być może to ta nowa umiejętność dostrzegania, może zwykła wrażliwość, ale nie chciała, wyjątkowo, powiedzieć czegoś, czego każdy inny człowiek by później żałował. Nie miała również zamiaru powtarzać wyświechtanych frazesów pod płaszczykiem troski, które Sophia pewnie zdążyła już usłyszeć (wolała nie myśleć, co to oznacza, jeśli ich jednak nie usłyszała), jak również nie zamierzała jej pouczać czy strofować. Cholera, nie była przecież jej niańką. Ani przyjaciółką. Nie była nikim. I może to właśnie wiele rzeczy ułatwiało.
OdpowiedzUsuńA jednak, cholera, wciąż było okropnie trudne.
Usłyszawszy cichy szelest przy drzwiach, odsunęła się odrobinę i nagle, z całej siły uderzyła w nie pięścią. Poczuła wyraźnie, jak bardzo nienawidzi gierek, które od lat prowadziła jej matka, jak bardzo złości ją, gdy ktoś próbuje mieszać jej w mózgu, wreszcie — choć dopiero po kilku sekundach — poczuła też ból, który przeszył jej dłoń w ostrym kontakcie z drewnem. Na próbę parę razy rozprostowała i zgięła palce, i choć bolało ją przy każdym ruchu, nie dopatrzyła się żadnych poważniejszych urazów.
— Spierdalaj — syknęła pod nosem, masując kostki ręki, na których widniały ślady otarć. Uniosła wzrok i zerknęła na Sophię. I wzruszyła ramionami. Nie tłumaczyła się tak samo uparcie, jak nie zwierzała.
Zrobiła kilka kroków i opadła na łóżko, szybko podciągając się do pozycji siedzącej. Gestem dała siostrze znak, który nie przypominał niczego konkretnego. Miał oznaczać: siadaj, jeśli masz ochotę, albo stój dalej. Miała lekki mętlik w głowie i nie chciało jej się precyzować tego przekazu.
Co tak naprawdę o niej wiedziała? Co było prawdą, a co podsyconym przez Gwen nienawistnym wytworem wyobraźni? Teraz nie czuła przecież żadnej nienawiści. Właściwie niczego nie czuła. Nie rozumiała, skąd w niej ten impuls, by przerwać tę kłótnię i zabrać Sophię do swojej samotni. Chciała po prostu postawić się matce? Czy rzeczywiście zamierzała pomóc?
Bolała ją głowa, ilekroć próbowała poszukać odpowiedzi na te niewiadome, których z biegiem czasu pojawiało się coraz więcej. Przymknęła oczy i niemal natychmiast je otworzyła. Pod powiekami miała szalejący ogień. Jakby wspomnienie, którego nie potrafiła nigdzie umiejscowić. Zatem musiało być fałszywe, jak scena z filmu. Tylko skąd się tu wzięło? I dlaczego nie chciało zniknąć?
Westchnęła ciężko. Boże, czy to musiało być takie skomplikowane?
— To nie moja sprawa — mruknęła, wbijając wzrok w pościel, na której siedziała i kreśląc palcem kółka na błękitnej tkaninie. — Jesteś dorosła, możesz robić co chcesz. Gdyby… — urwała, po czym uśmiechnęła się krzywo. — Gdyby to Imogen odstawiła taką akcję, pewnie nawet bym się nie zdziwiła. — Jej usta rozciągnęły się już w pełnym, choć nieco złośliwym uśmiechu. — Chodzi mi o to, że ona już taka jest. Takie coś do niej pasuje.
Uniosła wzrok i przez moment po prostu patrzyła na Sophię spojrzeniem bez wyrazu.
— Ciebie właściwie nie znam — kontynuowała, wzruszając lekko ramionami i powracając do rysowania na kołdrze niewidzialnych wzorów. — Ale znam ludzi, chociaż nie wiem dlaczego. Mam… Nazwijmy to intuicją. Dlatego nie, nie sądzę, żebyś zrobiła to dla kawału albo komukolwiek na złość. Przypomina mi to raczej splot wielu niefortunnych zdarzeń, a sama wiem, że taki wir wciąga, żeby potem wypluć jakieś ochłapy. O ile cokolwiek zostaje.
Dwa ostatnie zdania powiedziała cicho i w zamyśleniu, jakby mówiła do siebie. Nie lubiła wspominać Jamesa. Wspominając to wszystko musiałaby ostatecznie się z tym pogodzić, a tego nie potrafiła zrobić. Jeszcze nie. Wolałaby na zawsze zapomnieć o tym, jak się wtedy czuła, o tej słabości, wyprzeć z pamięci tamto uczucie ulgi, które ogarnęło jej ciało, gdy postanowiła się poddać. I całą tę rozpacz, gdy ta błogość nagle została jej odebrana. A przecież nikomu nie powiedziała, że James wyszedł.
UsuńMyśli o nim wytrąciły ją z równowagi, zachwiały stabilnością, która wciąż była jeszcze bardzo krucha. Spróbowała wziąć się w garść. Nie mogła prowadzić tej rozmowy drżąc jak liść na wietrze i ścierając z policzków łzy.
— Jakbyś chciała, to… Czasem łatwiej jest pogadać z kimś obcym — dodała niepewnie, czując się przy tym tak, jakby ktoś podejmował tę decyzję za nią. Cholera, naprawdę to powiedziała? — Albo możemy udać, że mnie tu nie ma — posłała jej blady uśmiech, prawie nie-uśmiech, starając się odpowiednio dobierać słowa.
truth, dare, spin bottles
Zerknął na zegarek.
OdpowiedzUsuńMinęło już dobre dwadzieścia minut od umówionej godziny. Miles przestąpił z nogi na nogę, chowając ręce w kieszeniach. Czuł, jak poranne powietrze delikatnie chłodzi mu kark pod kołnierzem idealnie odprasowanej koszulki polo. Promienie słońca odbijały się w przedniej szybie jego samochodu, jakby światło też zaczynało się z niego nabijać: naprawdę myślałeś, że przyjdzie?
Przesunął spojrzeniem po pustym chodniku, wokół którego kręciło się już sporo ludzi, ktoś z psem, para w sportowych ubraniach z kubkami kawy, kobieta z dzieckiem. Ale nie ona. Nie ta dziewczyna w krótkiej sukience, z cieniem smutku za spojrzeniem, która dzień wcześniej wyglądała, jakby miała zaraz utonąć, a jednocześnie z każdej strony trzymała się na powierzchni.
Westchnął i odsunął się od auta, sięgając po telefon. Miał już na pocieszenie ruszyć po tę przeklętą matchę, kiedy kątem oka coś uchwycił. Albo raczej kogoś.
Zza rogu, po drugiej stronie ulicy, wśród ludzi, których ledwo zauważał, wynurzyła się jej sylwetka. Miała niepewny krok, jakby nie była pewna, czy robi dobrze. Ale szła w jego stronę. Szła do niego.
Miles zamrugał i na moment po prostu patrzył, zapominając nawet o tym, że miał przed chwilą odjechać. Uśmiech pojawił się na jego twarzy nie od razu, ale kiedy się pojawił, był prawdziwy. Miękki. Ciepły. I może nawet odrobinę zaskoczony. Odepchnął się od maski auta i ruszył jej naprzeciw, zatrzymując się kilka kroków przed nią, tak, by nie przekroczyć tej granicy, którą mogła potrzebować.
Uśmiechnął się. Szczerze. Jakby naprawdę się ucieszył.
— Myślałem, że to może fatamorgana — rzucił półgłosem, prostując się i zerkając na nią z ciepłem, którego poprzedniego wieczoru nawet nie zauważyła w pełni. — Ale jednak jesteś.
Zrobił krok bliżej, nie za blisko, nie narzucając się. Jego obecność była spokojna. Opanowana. Zupełne przeciwieństwo wszystkiego, z czym miała do czynienia kilka godzin wcześniej.
Miles wyglądał dokładnie tak, jakby wyciągnięto go prosto z katalogu, z rubryki „relaksująca elegancja z Upper East Side”. Bezbłędnie skrojona biała koszulka polo, spodnie w kolorze ciemnego granatu, dopasowane, ale nie zbyt sztywne. Na nadgarstku zegarek. Na nogach śnieżnobiałe sneakersy, które wyglądały tak, nigdy nie widziały błota. Albo były wymieniane natychmiast, kiedy tylko zaczęły wyglądać, jakby miały.
Obok niego stało auto, które równie dobrze mogłoby figurować w reklamie kredytowej z hasłem „nagroda za styl i sukces”. Czarne, lśniące, nisko zawieszone, z matowymi felgami i skórzanym wnętrzem, którego zapach czuć było już od chodnika. Miles był jak reklama pewnego stylu życia.
W jego głosie nie było oceniania. Tylko uznanie. Proste i czyste.
— Nie będę kłamał, nie miałem wielkiej nadziei na to, że się pojawisz. Ale stwierdziłem, że najwyżej wypiję matchę sam, jak ten smutny chłopak z TikToka, co się nie doczekał randki.
Zaśmiał się lekko pod nosem.
— Ale skoro jesteś… — otworzył drzwi od strony pasażera, nachylając się z nonszalanckim gestem — to zanim rzucę cię w wir fascynujących rozgrywek na polu golfowym… — uniósł brwi z udawaną powagą i wskazał głową w stronę niewielkiej, klimatycznej knajpki tuż obok.
— Najpierw matcha, a potem… no cóż. Trawa, kije i moje żenujące próby pokazania, że mam jakiekolwiek pojęcie, co robię.
Uśmiechnął się szerzej, zerkając na nią uważnie, ale bez nacisku..
— A tak w ogóle… jadłaś coś dzisiaj? Bo jeśli padniesz mi tam z głodu, to będę musiał cię nieść przez dziewięć dołków, a to zrujnuje mi całą reputację chłopaka, który ma cokolwiek ogarnięte w życiu.
Pochylił się lekko do przodu, zniżając głos do konspiracyjnego tonu.
— A jak wiadomo, to jedyna rzecz, którą jeszcze trzymam w ryzach.
I z tą przewrotną lekkością, pełną celowego kontrastu do wszystkiego, co wydarzyło się dzień wcześniej, po prostu poczekał. Czy ją przekonał? Może nie całkiem. Ale chciał, żeby chociaż miała chwilę oddechu. W bezpiecznej przestrzeni, z kimś, kto nie miał wobec niej żadnych oczekiwań.
Miles
[Ja też się nie spodziewałam! Ale pewnego dnia stwierdziłam, że tęsknię za pisaniem kobietką i dalej już (prawie) samo poszło ;) Cieszę się, że Maxine daje taki vibe, ponieważ właśnie taka ma być, więc to miód na moje serduszko, że jest w odbiorze taka, jaka chciałam, żeby była 🩵
OdpowiedzUsuńWiesz, że ja wąteczek zawsze chętnie :) A Maxine potrzebuje koleżanek, ba!, potrzebuje nawet stałego grona przyjaciół, więc może dziewczyny mogłyby się znać nawet jeszcze z liceum? Wydaje mi się też, że obracają się w podobnym środowisku - to znaczy pochodzą raczej z bogatszych, niż biedniejszych domów, więc powinno być nam łatwo znaleźć pomiędzy nimi punkty zaczepienia.
To co, dogadamy się na czacie? :)]
MAXINE RILEY
Riley’owie mieszkali w domu jednorodzinnym, do którego nikogo nie musiał wpuszczać żaden portier. Stąd procedura dostania się do penthouse’u, w którym Sophia mieszkała wraz z rodziną, zawsze niezmiernie Max bawiła. Tak było także tym razem i nie zmieniał tego nawet fakt, że od stycznia nie miała kontaktu z przyjaciółką. I to nie dlatego, że Maxine tego kontaktu nie chciała, a dlatego, że to Sophia się wycofała. Początkowo Max próbowała ją zagadywać. Pisała wiadomości, bo w pewnym momencie przestała liczyć na to, że Soph odbierze telefon i choć te wiadomości wyświetlała, to nie odpisywała. To było przykre i Maxine także zrobiło się przykro, nie na tyle jednak, by nie zareagować, kiedy zobaczyła filmik z siłowni, w którym jej przyjaciółka grała główną kobiecą rolę.
OdpowiedzUsuńNie znalazła go sama. To Cody podszedł do niej w przerwie pomiędzy zajęciami, wręczył Max swoją komórkę i kiedy ta pewnie trzymała smartfona w dłoni, kliknął za nią przycisk odtwarzania, mówiąc przy tym ciche, ale dosadne patrz.
— Czy to nie twoja Sophia? — spytał, kiedy nagranie się urwało.
— Oczywiście, że to moja Sophia — tchnęła Max, mocno zdezorientowana tym, co zobaczyła. — Mówiłam jej, że lepszy ma prawy profil — skomentowała głupio, chyba tylko dlatego, że sama potrzebowała się otrząsnąć. Tak dawno jej nie widziała, a teraz mogła pooglądać ją sobie na nagraniu hulającym po wszystkich możliwych mediach społecznościowych, w mocno jednoznacznej sytuacji. Szlag.
Czasem zapominała o tym, że Sophia była córką swojego ojca, a co za tym idzie, także o tym, że Sophia była znana z tego, że była znana. I że znany był jej ojciec. Była trochę jak Paris Hilton ich pokolenia, z tym że Paris chciała rozgłosu, którego Sophia przez całe życie unikała, a teraz to? To nagranie?
Maxine westchnęła głośno, a potem popatrzyła na Harry’ego, który rozmawiał przez intercom i uśmiechnęła się do niego miło. Nie widziała go równie dawno, co Sophii, a że mężczyzna zawsze był wobec niej uprzejmy, to z papierowej torby, którą jedną ręką przyciskała do piersi, wyciągnęła czekoladowego batonika i położyła na kontuarze, za którym Harry siedział. Podziękowała mu za wpuszczenie do windy, życzyła miłego dnia i pojechała na górę.
W przeciwieństwie do Sophii, Max nie stresowała się tym spotkaniem. W końcu to nie ona przestała się odzywać, prawda? Na pewno nie pierwsza. Dlatego podeszła do drzwi i skorzystała z dzwonka, a potem zmieniła rękę, którą przytrzymywała papierową torbę wypchaną słodyczami, bo ta była dość ciężka i ręka zaczynała ją boleć.
Sophia wcale nie musiała jej otworzyć. Wiedziała co prawda, kto ją odwiedza, ponieważ to za jej pozwoleniem Harry wpuścił Riley na górę, ale w przeciągu tych pięciu minut, które Max zajęło dotarcie na górę i zadzwonienie do drzwi, Soph mogła się mimo wszystko rozmyślić i Max wcale by to nie zdziwiło. Po tym, jak przyjaciółka przestała się do niej odzywać i po tym nagraniu, nie zdziwiłoby jej już nic. Dlatego zaskoczyła się miło, kiedy mimo wszystko drzwi się uchyliły i zza otwartego skrzydła wyłoniła się znajoma sylwetka.
— Cześć — odpowiedziała, tak po prostu, zupełnie zwyczajnym tonem i weszła do środka. — Trzymaj — powiedziała i w tym samym momencie wcisnęła Sophii papierową torbę ze słodyczami. Kiedy ręce miała wolne, ściągnęła z ramion swój ulubiony, skórzany plecaczek. Odwiesiła go na wieszak w korytarzu, ledwo do niego sięgając, po czym z bocznej kieszonki wyjęła komórkę i wcisnęła ją do tylnej kieszeni jenasów.
— Jesteś sama? — dopytała, bo z wnętrza penthouse’u do jej uszu nie doleciały żadne dźwięki świadczące o obecności innych osób, ale kto wie, może siostry Soph wyjątkowo postanowiły być cicho, co byłoby do nich niepodobne, ale Max sama zauważyła, że już nic nie miałoby jej zdziwić.
— To nagranie, Soph? — zaczęła. Stanęła na lekko rozstawionych nogach, delikatnie wypchnęła biodra do przodu i skrzyżowała ramiona pod drobnymi piersiami. — Beznadziejne — podsumowała. — Ktoś, kto to kręcił, w ogóle nie ustabilizował obrazu. A ty? Mówiłam ci, żebyś do kamery ustawiała się prawym profilem.
MAXINE RILEY
Maxine nie zamierzała pójść w ślady rodziców, ale nikt nie miał mieć jej tego za złe. Nie interesowała się prawem, jak jej matka, a już na pewno nie interesowała się polityką, jak jej ojciec. Szczerze powiedziawszy, to nawet niewiele z niej rozumiała, choć pewnie gdyby tylko zechciała, mogłaby to zmienić. Była bystra i wystarczyłoby, żeby choć trochę poczytała na ten temat i porozmawiała z ojcem o jego pracy, ale nie miała ochoty tego robić. Oczywiście nie ze względu na ojca, a na wspomnianą politykę jako taką, która Maxine najzwyczajniej w świecie odrzucała. Jej rodzice to rozumieli i nie popychali jej siłą w kierunkach, które były bliskie im, ale nie Maxine. Jeszcze w dzieciństwie Max miała możliwość spróbować wszystkiego, na co tylko miała ochotę i wybrać to, co faktycznie lubi, a przy tym bynajmniej nie uczęszczała na każde możliwe zajęcia dodatkowe. Kevin i Lucy byli rozsądnymi rodzicami, którzy nie przerzucali własnych ambicji na swoje dziecko. Może dlatego, że tymi rodzicami zostali późno? Lucy miała trzydzieści sześć lat, Kevin trzydzieści osiem. Maxine wystarczyło krótkie rozeznanie pośród rówieśników, by dowiedzieć się, że jej rodzice byli jednymi z tych najstarszych i pewnie miało to wpływ na to, w jaki sposób ją wychowali.
OdpowiedzUsuńTo wychowanie musiało przełożyć się także na to, że teraz Maxine stała w penthousie i patrzyła, jak Sophia zagląda do papierowej torby. Uśmiechnęła się, kiedy przyjaciółka żywiołowo zareagowała na paczkę żelek, nawet jeśli nie zmieniła przy tym pozy, w której stała.
— Żelki — przytaknęła. — I nie tylko. Zjemy dziś to wszystko i się porzygamy — zdecydowała, ale czy było coś lepszego na smutki, niż słodycze? Zdaniem Maxine nie, a Sophia zawsze to zdanie podzielała i choć gdzieś w podświadomości miały zakodowane – chyba jak każda kobieta w dzisiejszych czasach, co było smutne – że tych słodyczy powinny sobie odmawiać, to raczej nieszczególnie się tym przejmowały.
— To świetnie — skomentowała, kiedy Soph potwierdziła, że była sama. Riley nie przepadała za siostrami przyjaciółki i to nie tylko dlatego, że te były dla Soph wredne. Były też głośne i atencyjne, a Max nie lubiła osób, które wymagały, żeby im nadskakiwano.
Niestety widok ulubionych żelek nie mógł zrekompensować Soph tego, co ta przeżywała w związku z wypłynięciem nagrania. Maxine zauważyła, jak Sophia posępnieje, kiedy tylko usłyszała o filmiku i z tego względu samej Max także wyrwało się ciche westchnienie. Zmarszczyła jednak ciemne brwi, kiedy Sophia na nią warknęła.
— Tak, widziałam. Nawet bardzo zajęta — odgryzła się bez skrupułów. — Ten Nico, to jeszcze żyje? — zagadnęła lekko, bo skoro już zobaczyła filmik, to poczytała też komentarze pod nim i wiedziała, kto jeszcze został bohaterem nagrania. — Bo wyglądało to tak, jakbyś chciała go zjeść — zauważyła, a może nawet bardziej wytknęła. Trochę się nad Sophią pastwiła, ale to nie tak, że sprawiało jej to przyjemność. Przede wszystkim Maxine nigdy nie owijała w bawełnę i najczęściej, bo mimo wszystko nie zawsze, mówiła prosto z mostu to, co myśli. Bardziej jednak rozchodziło się o to, że czuła się odrobinę zraniona. Przez Sophię, która nie odzywała się do niej przez bite pół roku i jak widać było na załączonym obrazku, a raczej filmiku, doskonale się wtedy bawiła.
Max pokręciła głową, kiedy Moreira ją przeprosiła. Miała świadomość tego, że te przeprosiny nie dotyczyły wspomnianego nie odzywania się. Tego tematu jeszcze w ogóle nie zdążyły poruszyć.
— Dlaczego tu jestem? — powtórzyła za nią po tym, jak przysiadła sobie na łóżku. Nie dosięgała stopami podłogi, więc zaczęła machać nogami. Jej pięty leciutko stukały o ramę łóżka. — Bo pomyślałam, że może potrzebujesz z kimś pogadać. A jeśli nie pogadać, to chociaż zjeść żelki. Bo Alex, to chyba nie przyjdzie, co?
MAXINE RILEY
Carter nigdy nie był zwolennikiem pokory. W jego świecie wszystko dało się kupić, czas, przestrzeń, lojalność, a już na pewno ciszę po skandalu. Zawsze istniał jakiś czek, który mógł uciszyć sumienie innych, zanim zaczął uciszać własne. A mimo to teraz stał tu, o ósmej dwadzieścia rano, pod nędznym schroniskiem na obrzeżach miasta, gdzie powietrze pachniało mokrą sierścią i zrezygnowaniem. I nie mógł tego zrozumieć. Nie chodziło nawet o to, że go ukarali. On wiedział, że to, co zrobił Xavierowi, było chore. Wiedział, że jego pięści wbiły się w coś więcej niż kości, w godność tamtego faceta, we własne rozczarowanie, we wszystko, czego nie potrafił kontrolować, kiedy Sloane przestała do niego wracać z tą samą miękkością w oczach. Ale miał pieniądze. Miał wielkie pieniądze. I był gotów wyłożyć je wszystkie, Zaproponował sędzi sumę, za którą to miejsce mogło zatrudnić osobną służbę dla każdego psa na pięć najbliższych lat, albo i dłużej! Recepcjonistkę dla kotów. Kierowcę dla fretki. Chciał kupić ich wdzięczność, jak kupował swoje drogie zegarki i ochronę przed kolejnym upadkiem. Ale ona… Sędzia była zimna jak lód i twarda jak cegły jego rodzinnej dzielnicy. Spojrzała na niego z takim wyrazem, jakby widziała przez cały ten blichtr i złoto. Jakby znała każdy jego blef, każdą ucieczkę od odpowiedzialności, jakby znała go lepiej niż ktokolwiek w tym pieprzonym mieście.
OdpowiedzUsuń„Tu nie chodzi o schronisko, panie Crawford,” powiedziała. „Tu chodzi o pana.” I to był moment, w którym poczuł, że go naprawdę ukarała.
W środku gotowało się w nim jak we wrzącym garnku, złość, upokorzenie, wstyd, który nie chciał się przyznać do własnego imienia. Wszystko było jak uderzenie w klatkę, z której nie mógł wyjść ani odlecieć, bo nie znał świata poza jej kratami. Nie odzywał się do Sloane od tygodni. Bo kiedy patrzył na nią, widział wszystko, czego nie potrafił zatrzymać. Wszystko, co spieprzył. Wziął z nią ślub w Las Vegas, jakby życie było klipem, który sam reżyserował. A potem, kiedy zaczęło się walić, tak jak zawsze, nie miał planu awaryjnego.
Rozwiedli się. Cicho, bez fanfar. Nawet nie stawili się osobiście na procesie.
Teraz był sam. Ze skacowaną głową i numerkiem przypiętym do bluzy jak w jakimś obozie resocjalizacji. Miał pracować tu przez trzy miesiące, osobiście. Bez pomocy, bez kamer, bez ochroniarza. Wstać rano, przyjechać tu, posprzątać, wyprowadzić psy. Trzymać smycz. Milczeć.
Sąd nie chciał jego pieniędzy. Chciał jego czasu. A to był jedyny towar, którego Carter nigdy nie umiał dawać za darmo. I chyba właśnie dlatego po raz pierwszy od bardzo dawna nie miał pojęcia, co zrobić.
Nie z obowiązkiem. Ze sobą.
Drzwi skrzypnęły.
Carter wszedł bez pośpiechu, z miną, jakby właśnie zszedł z wybiegu po pokazie Givenchy, a nie pojawił się na własnym skazaniu. Zegarek miał i to cholernie drogi, ale nie pomógł mu w punktualności. Carter musiałby najpierw chcieć pojawić się tam na czas. Korki, taki miał być jego oficjalny powód spóźnienia. Nieoficjalnie, nie chciał tu przychodzić wcale. Gdyby nie to, że jego prawnik złapał go za kołnierz i dobitnie wyłożył: „Nie wyrobisz godzin? Posiedzisz. Tym razem naprawdę.” Carter prawdopodobnie olałby temat i zaszył się w którejś z willi w Malibu.
Ale był tutaj. W szarej bluzie, z kapturem naciągniętym na twarz, z oczami, które mówiły jedno: mam to gdzieś.
Buty Cartera odbijały się ciężko od zabrudzonej posadzki. Skrzypnęły drzwi, przeciągle i niecierpliwie, jakby nawet one miały dość tej sceny. Szorstka ręka poprawiła kaptur bluzy na karku, a potem zsunęła go bez przekonania, odsłaniając podkrążone oczy i spojrzenie, w którym było wszystko oprócz skruchy.
OdpowiedzUsuńOsiem dwadzieścia. Spóźniony. I co z tego?
Nie był typem, który sprząta po cudzych błędach, a tym bardziej po cudzych psach. Przecież on nie sprzątał nawet po sobie.
Sophia rzuciła swoją kwestię bez cienia emocji, i to go lekko zaskoczyło. Zero podziwu. Zero strachu. Zero tego napięcia, które zwykle czuł, gdy ktoś rozpoznawał jego nazwisko.
Nie. Ona patrzyła na niego jak na problem logistyczny. Jak na worek karmy, który trzeba przenieść z punktu A do B.
Zaire uniósł brew i odpowiedział z wymuszonym, nonszalanckim uśmiechem:
— Jasne. — Podszedł do biurka, przesunął palcami po jego krawędzi. — Gdzie jest ta słynna lista obecności?
Nie czekając na pozwolenie, złapał ją, gdy tylko wskazała na segregator. Otworzył go, odnalazł dzisiejszą datę, a potem z precyzją godną bankiera, wpisał swoje nazwisko:
Zaire Carter – 08:00 – 12:00
Zaire Carter – 08:00 – 12:00
Zaire Carter – 08:00 – 12:00
Cały tydzień. Od razu.
Podpisał się obok każdej pozycji, odgarniając rękaw bluzy jakby podpisywał kontrakt na trasę koncertową. Potem odsunął listę i rzucił markerem z cichym klik, jakby właśnie zakończył ważne spotkanie biznesowe.
— Widzisz? Punktualny jak w zegarku. Na zapas. — Rzucił, oddając listę z teatralnym ruchem, zupełnie jakby odgrywał rolę.
Zerknął na nią z lekkim rozbawieniem.
— No to co, zbieram się. Do zobaczenia za tydzień, szefowo.
Zawrócił na pięcie, jakby naprawdę miał zamiar wyjść, nie z pracy, tylko z własnego wyroku.
Carter
Zaire myślał, że to będzie proste. Że przyjdzie, zrobi z siebie ofiarę systemu, rzuci kilka słów o reformie wymiaru sprawiedliwości, może uśmiechnie się do jakiegoś reportera, a potem zapomni, że kiedykolwiek musiał tu być. Bo przecież zawsze tak działał świat, był w nim chaos, był ból, ale były też pieniądze. I to one ostatecznie wygrywały.
OdpowiedzUsuńAle Sophia nie wyglądała na kogoś, kto da się kupić. Ani spojrzeniem. Ani zegarkiem. Ani nazwiskiem, które znała, bo znała, było to w jej oczach, nawet jeśli nie przerysowała reakcji. Nie spojrzała na niego jak na gwiazdę. Spojrzała jak na kłopot. Jak na kogoś, kto przychodzi nie po to, by pomóc, tylko by przeszkadzać. Zaire po raz pierwszy od dawna poczuł się… zbędny.
Nie był tu najważniejszy. Nikt nie zrobił mu zdjęcia. Nikt nie poprosił o autograf. I nikt nie zamierzał mu ułatwiać życia. Zamilkł na dłużej niż zwykle. Spojrzał na nią, kiedy odwróciła się do tablicy. Jakby w tej zwyczajnej sylwetce było coś, czego nie potrafił zdefiniować. Czysta siła. Cichy bunt. Niewzruszona pewność. Coś, czego nie kupi żadnym przelewem.
Westchnął.
Przesunął się wolno w jej stronę, z dłonią w kieszeni bluzy, w drugiej obracając cienki łańcuszek zawieszony na palcu jak nerwowy tik.
— Dobra — powiedział w końcu. Jego głos był niższy, nieco łagodniejszy. — Źle zaczęliśmy. Doceniam troskę, naprawdę. Ale czasem najlepsza pomoc to taka, która nie przeszkadza, wiesz?
Uśmiechnął się lekko, przechylając głowę, jakby właśnie przechodził do sedna. Jakby robił jej przysługę.
— Więc zróbmy tak. Ty powiedz, ile chcesz. Albo nie, nawet nie musisz. Ja znajdę kogoś. Kogoś, kto będzie tu za mnie przychodził, kogoś dyskretnego, nawet podobnego do mnie! Nikt się nie zorientuje. Ty przymkniesz oko, ja nikomu nie przeszkodzę, wszyscy zadowoleni. Wilk syty, owca cała, whatever.
Zamilkł na moment, obserwując ją spod ciemnych szkieł.
— To zadziała, Sophia. Zaufaj mi. Tak się załatwia sprawy. Bez krzyku. Bez nadgodzin. Bez wchodzenia sobie w drogę.
Nie był arogancki, nie tak jak zwykle. Teraz jego ton był niemal poufny. Jakby proponował jej wspólny sekret. Uśmiechał się do niej, jakby byli dobrymi znajomymi. Jakby naprawdę wierzył, że to dla niej też będzie wygodniejsze. Bo jeszcze nie rozumiał, że nie wszyscy sprzedają spokój za ciszę.
Zaire zauważył, że Sophia się nie odwraca. Milczenie z jej strony było cięższe niż jakikolwiek osąd. Ludzie tacy jak on byli przyzwyczajeni do reakcji, krzyków, błysków fleszy, szeptów. A ona? Po prostu stała. Jak ściana, na której jego urok i pieniądze odbijały się bez echa. Ale nie odpuszczał. Zrobił krok bliżej, wciąż z tym półuśmiechem, którym udawał lekkość, gdy w środku wszystko było napięte jak sprężyna. Uniósł ręce w geście pokojowej kapitulacji, ale w jego oczach wciąż tliła się pewność, ta sama, z którą podpisywał kontrakty, podnosił kieliszek w klubie, szeptał do ucha dziewczynom na backstage’u.
— Słuchaj… — zaczął, tonem jak do wspólnika, nie do przełożonej. — To nie musi wyglądać tak, jak wygląda. Patrz. Jeśli to naprawdę o zwierzaki chodzi, a zakładam, że tak, bo wątpię, żebyś tu przyszła po splendor, to możemy coś zdziałać. Razem.
Zamilkł na moment, po czym kontynuował, przechodząc w ton prawie konspiracyjny:
— Mówię serio. Mam ludzi. Jak chcesz, to opłacę dodatkowych „wolontariuszy”, takich, co naprawdę będą pracować. Pięciu, dziesięciu, dwudziestu, ilu trzeba. Przez godzinę zrobią całą robotę, i to lepiej niż ten dzieciak, co nie potrafi założyć kagańca. Ty będziesz miała spokój, psy będą miały czysto, będą nakarmione, wyprowadzone. Nawet kuwety będą błyszczeć. I możesz wcześniej iść do domu. Albo na jogę. Albo do cholernie drogiej kawiarni z bezglutenowym bajglem. Co tylko chcesz.
Uśmiechnął się, jakby właśnie rozwiązał jej życie.
— Ty nic nie tracisz. Wręcz przeciwnie — zyskujesz czas. A czas, to waluta, której nie da się dorobić. Tyle że ja mogę ci go kupić.
Nachylił się lekko, niegroźnie, jakby chciał złożyć obietnicę na ucho:
— Przecież to tylko schronisko. I tylko godziny. Komu to naprawdę robi różnicę, kto je odbębni?
Zaire naprawdę myślał, że ją przekona. W jego świecie ludzie się łamali, wcześniej czy później. Albo ich kupował, albo ich omamił. Szeptał do nich odpowiednio gładkimi słowami, przerzucał stos pieniędzy na stół jak talię kart i zawsze wygrywał. Zawsze ktoś chciał więcej, szybciej, prościej. A on to dawał. I myślał, że tym razem będzie podobnie. Oparł się o blat jej biurka, nonszalancko, ale bez arogancji raczej z pozornym luzem kogoś, kto naprawdę chciał dogadać się po ludzku. Pochylił się w jej stronę, skracając dystans tak, by nie naruszyć przestrzeni, ale być blisko. Blisko jak konspirator, nie jak złoczyńca.
OdpowiedzUsuńPatrzył na nią z nadzieją w oczach. Prawdziwą. I to było w nim najbardziej zaskakujące, bo gdzieś pod tymi wszystkimi warstwami cynizmu, zmęczenia i pewności siebie… naprawdę wierzył, że ona mu przytaknie. Patrzył na Sophię tak, jakby widział w niej partnerkę do transakcji. Nie strażniczkę zasad. Nie kobietę z misją. Nie kogoś, kto nie chce być przekonany. Po prostu osobę, która tak jak wszyscy miała swoją cenę. Tylko że jej milczenie było jak zimna woda. A on dopiero zaczynał rozumieć, że właśnie w nią wszedł.
Carter
Zaire słuchał jej w milczeniu, a jego spojrzenie powoli gasło z każdą kolejną odpowiedzią. Początkowo myślał, że trafił na kolejną z tych dziewczyn, które udają twarde, dopóki nie usłyszą kwoty. Na jedną z tych, które patrzą na niego i widzą blask – a nie cień, który zawsze za nim szedł. Ale Sophia była inna. Nie tylko go nie podziwiała. Ona miała go rozczytanego zanim jeszcze się odezwał. I to właśnie go uderzyło najmocniej. Nie podniosła głosu. Nie zareagowała agresją. Nie wyśmiała go otwarcie, choć na moment dostrzegł w jej oczach coś na kształt rozbawienia, nie drwiną, tylko niedowierzaniem. Jakby właśnie zobaczyła człowieka, który naprawdę myśli, że rozwiązał świat pieniędzmi. Człowieka, który sądzi, że da się kupić przestrzeń, którą budowała latami własnymi rękami. I może dlatego właśnie ten jej spokój wytrącił go z równowagi bardziej niż krzyk. Odsunął się powoli od biurka, jakby jej słowa były ciosem, który trzeba przetrawić na stojąco. Przebiegł dłonią po brodzie, z tym samym grymasem, który miał, kiedy media zaczynały drążyć coś z jego przeszłości. Jakby rozważał, czy warto się jeszcze szarpać, czy po prostu odpuścić. Nie spodziewał się, że zostanie tak… rozebrany na części. Że jego plan wyparuje pod ciężarem jakiegoś dzieciaka w za dużej bluzie, który nie potrafi założyć kagańca. Że ktoś powie mu wprost, że nie jest tu potrzebny. Że jest ostatnią osobą, o którą by poproszono. Zrobił krok w tył. Znieruchomiał. A potem… zaśmiał się. Krótko. Niewesoło. Tyle że śmiech zgasł równie szybko, jak się pojawił.
OdpowiedzUsuńZaire nie lubił przegrywać, ale miał w sobie tę specyficzną cechę ludzi, którzy potrafią ubrać porażkę w maskę nonszalancji. Podniósł ręce w geście poddania, jakby właśnie stracił jakąś towarzyską rundę w pokera, nie jakby dostał właśnie solidną lekcję pokory.
— Dobra, wygrałaś. — Mruknął przeciągle, przeciągając jej imię tak, jakby smakował je na języku. — Zostaję. Przez całe cztery pieprzone godziny dziennie. Jak na karnego ucznia przystało.
Na chwilę zamilkł. Potem westchnął ciężko i przesunął wzrokiem po pustym korytarzu za jej plecami. Przez drzwi słyszał szczekanie psów, metaliczne stukanie misek, życie, które miało miejsce niezależnie od jego dramatu.
Zsunął kaptur z głowy, a jego dłoń przesunęła się po karku, jakby przeciągał się tuż po wstaniu z łóżka. Wyglądał raczej na zmęczonego życiem niż przejętego sytuacją. Jego ruchy były powolne, niemal leniwe jakby już sama decyzja, by nie wyjść wymagała nadludzkiego wysiłku.
Przeciągnął się teatralnie, opierając się biodrem o kant biurka i zerkając na nią spod zmrużonych powiek, z tym charakterystycznym błyskiem w oku. Flirtującym. I świadomym tego, jak działa.
— Skoro już mam tu zostać… — mruknął, zniżając głos. — Może dasz mi ten legendarny tour po królestwie, pani kierowniczko?
Uśmiechnął się krzywo, ale już bez tej zgrywy. Nie dlatego, że go przekonała. Nie dlatego, że zmienił się w kilka minut. Ale dlatego, że pierwszy raz od dawna ktoś powiedział mu “nie” i zrobił to z godnością, a nie ze strachu.
I to… zrobiło na nim cholernie duże wrażenie.
Wsunął dłonie do kieszeni, przeszedł kilka kroków w jej stronę. Nadal nonszalancki, ale już nie z tym chłodnym wyrachowaniem, tylko z lekkim zmęczeniem materiału. Jakby jego ego właśnie usiadło na ławce, żeby odpocząć, ale nadal trzymało się prosto.
— Ale ostrzegam — mruknął, pochylając się lekko, wystarczająco blisko, by jego głos był intymny, ale nie naruszał przestrzeni. — Jestem tragiczny w sprzątaniu po kimś innym niż ja sam. Po sobie w zasadzie też. — Przeniósł spojrzenie na jej twarz, zatrzymując się na ułamku sekundy za długo. — Ale całkiem niezły w byciu uciążliwym.
Uśmiechnął się powoli, leniwie, jakby nie zależało mu na tym, czy to flirt, czy tylko gra. Albo jedno i drugie. Albo nic. Ton miał złośliwie zalotny, ale pozbawiony arogancji. Jakby już nie próbował jej kupić, tylko zaciekawić. Choćby po to, żeby zobaczyć, ile jeszcze razy odbije się od tej ściany, zanim zacznie w niej rysa
OdpowiedzUsuńZamilkł na moment, patrząc na nią z uwagą. Już nie jak na przeciwniczkę, którą trzeba przekonać. Teraz widział w niej kobietę, która postawiła granicę i nie cofnęła się ani o krok.
— Wiesz, mogłaś być w zupełnie innym miejscu… — rzucił z lekkim uśmiechem, powoli ruszając za nią, jakby nie śpieszyło mu się do tej przemiany w pożytecznego obywatela. — Ale zamiast tego siedzisz tu z psami i uczysz takich jak ja, że nie wszystko można kupić. Zrobiłaś na mnie wrażenie. A to, naprawdę rzadko się zdarza.
Szurał nogami, ciągnąc się za nią jak obrażony chłopak zmuszony do noszenia zakupów, ale uśmiechał się pod nosem. Nie, nie był jeszcze gotowy, by zrozumieć, o co tak naprawdę chodzi w tej pracy. Ale był gotów dać jej pięć minut uwagi. A u Zaire’a to był już początek.
Carter
Zaire nie flirtował. Nie teraz. Nie z nią.
OdpowiedzUsuńJej spojrzenie nie dawało mu żadnej przestrzeni na grę, której był mistrzem. Nie było tam ani krzty zaczepności, żadnej migotliwej otwartości, jaką znał z klubów i garderób, zza kulis i hoteli z wysokimi sufitami. Sophia była… czymś zupełnie innym. Jak funkcjonariuszka w cywilu. Kobieta, która pachniała odpowiedzialnością i zasadami. Jak deadline. Jak detoks. Dla niego była niszczycielem dobrej zabawy. Sztywna. Zachowawcza. I Zaire już wiedział, że w życiu by się z kimś takim nie dogadał. yła z innego świata. Ze świata, gdzie ludzie wstają przed siódmą nie po to, by złapać poranny lot do LA, tylko by wyczyścić klatki z kocich odchodów. Gdzie ktoś mógł naprawdę chcieć tu być. On nie chciał. On musiał. I wcale nie zamierzał się przepracowywać. Problem polegał jednak na tym, że gdyby mógł cofnąć czas, stłukłby tamtego gościa tak samo. Może mocniej. Może do końca. Bo nie żałował. Nie umiał. Xavier zasłużył. Nie chodziło o Sloane, nie tylko, chodziło o zasadę. O granice. O złość, która w nim buzowała od dziecka, i która zawsze szukała wyjścia. Nawet przez krew.
Resocjalizacja? Śmiech na sali.
Gdy Sophia wspomniała o pracy fizycznej, spojrzał na nią z ukosa. Powoli. Jakby zastanawiał się, czy to żart, czy prowokacja. Uniósł brew, wzrok przesunął się z jej butów na twarz, jakby analizował, ile z tego to powaga, a ile test.
— Praca fizyczna? — powtórzył z lekkim niedowierzaniem. — Serio?
Przeniósł ciężar ciała na jedną nogę i skrzyżował ramiona na piersi. Z niespieszną nonszalancją, która mówiła wszystko: nie licz na to. — Może jeszcze mam zacząć nosić cegły i układać bruk, hm? Dla idei.
Uśmiechnął się pod nosem, ale ten uśmiech nie był ani ciepły, ani szczególnie grzeczny. Dla niego to miejsce było jak wyrok w zawieszeniu. On miał przetrwać, nie współpracować. Miał się odbębnić, zniknąć i wrócić do świata, w którym psy to były wzory projektantów, a nie istoty z przeszłością gorszą niż jego własna.
Zaire parsknął cicho, bez cienia rozbawienia. Dźwięk był suchy, krótki, jakby ktoś zaciął się w gardle.
— No tak, mogli mnie wysłać na kurs mindfulness z babcią Debbie do Montany.— rzucił, zerkając na Sophię kątem oka, jakby próbował ocenić, czy mówi to z przekonania,
czy z poczucia obowiązku. Odwrócił się na chwilę do niej bokiem, unosząc brew.
— Albo lepiej, do kuchni w jakimś kościele. Mógłbym tam nakładać zupę, rozdawać ludziom uśmiechy i przepraszać za swoje grzechy. Idealnie bym się wpasował, nie?
W jego głosie nie było ani odrobiny skruchy. Tylko ten nieustanny ton znużonego chłopaka, który znał zbyt dobrze ironię losu. Który zawsze dostawał po łbie, nawet jeśli akurat się nie wychylał. Zamilkł na moment, patrząc na sterylne korytarze, kafelki, które ledwo tłumiły zapach detergentów i zwierzęcej rezygnacji. Nie miał nic przeciwko zwierzakom, ale miejsce pachniało mu czymś innym. Pokorą. Przegraną. Tym, czego całe życie unikał.
Odwrócił wzrok, wyprostował się, przywracając sobie pozory obojętności. Skrył znużenie pod powiekami, westchnął teatralnie.
— Prawda jest taka, że wszystko tu śmierdzi — dodał już ciszej, prawie do siebie. — Niektóre z tych klatek przypominają mi miejsce, w którym dorastałem. I wiesz co? Tam też nikt nie chciał być.
Zamilkł na moment, pozwalając, by echo jego słów odbiło się od betonowych ścian.
— Ale dzięki, że mnie oświeciłaś, że mogło być gorzej. Dzięki za troskę. Naprawdę się wzruszyłem. — Dodał z nutą suchego sarkazmu, ruszając za nią, ociężale, jakby każdy krok był mu wypisywany na mandacie. — Powiedz mi tylko, gdzie nie muszę sprzątać kociego gówna. To będzie mój kącik terapeutyczny na dziś.
Zaire lubił psy. Małe, czyste, pachnące, takie jak Rue, co piła tylko filtrowaną wodę i miała swoją własną szafkę z przekąskami.
OdpowiedzUsuńByła lekka, cicha, nieprzesadnie wymagająca, coś między gadżetem a towarzyszem, dokładnie w tym balansie, który Zaire potrafił jeszcze znieść. Ale tu? To nie były psy, które dawało się lubić z marszu. To były psy, które najpierw trzeba było zrozumieć. A Carter nigdy nie miał cierpliwości do zrozumienia. Ani ludzi, ani psów. Ani samego siebie.
Carter
Zaire skrzywił się lekko, kiedy koty zaczęły miauczeć jak szalone, jakby właśnie wiedziały, że nie trafiły na właściwego człowieka. One też mu się nie podobały. Ich spojrzenia były oskarżycielskie, jakby czytały mu w myślach, jakby widziały to, co on sam od lat próbował przykryć droższym zegarkiem i lepszym światłem na zdjęciu. Ale nie odezwał się, póki Sophia nie skończyła swojej litanii. Ton miała zmęczony, ale wciąż cholernie pewny.
OdpowiedzUsuńZbyt pewny. Jakby zawsze wiedziała lepiej. Jakby każde jej słowo miało wagę prawdy ostatecznej, a każde jego, było tylko kolejnym impulsem problematycznego faceta, który myśli za głośno i czuje za głęboko, żeby to się opłacało.
I wtedy się odezwał. Głosem cichszym, z lekkim rozbawieniem. Nie po to, by rozładować atmosferę – po to, żeby ją zadrwić. Delikatnie. Niebezpiecznie miękko.
— Och, zapomniałem, że mam tu do czynienia z panią idealną.
Zerknął na nią z ukosa, przystając przy wejściu do części z psami. W jego oczach była nuta cynicznej ciekawości, podszytej czymś ostrym, co miało kłuć, ale nie krzywdzić.
— Naprawdę nigdy nie zrobiłaś nic głupiego z miłości? Ani razu nie straciłaś kontroli? Nie byłaś zazdrosna? Nie stanęłaś pod cudzym mieszkaniem z mokrymi włosami i tekstem, którego potem żałowałaś?
Zaire pokręcił głową, jakby sam sobie odpowiadał. Przysunął się nieznacznie bliżej, nachylając się tak, by jego głos dotarł tylko do niej.
— A no tak, żeby coś takiego zrobić, trzeba najpierw wyciągnąć kij z tyłka. A potem jeszcze mieć w sobie odrobinę iskry. Żaru. Czegokolwiek, co robi z człowieka kogoś… żywego.
Zaire nie lubił, kiedy ktoś próbował go moralizować. Tym bardziej ktoś, kto wyglądał, jakby całe życie nosił się z zasadami pod pachą, gotowy w każdej chwili wyjąć jedną i rzucić nią komuś w twarz. I chociaż jego słowa miały w sobie nutę kpiny, a ton był prowokujący, nie spodziewał się, że odbije się od niej jak od muru. Ani że w jej oczach nie zapali się nawet iskierka zawahania. Nic. Zero. Poczuł to dobrze znane ukłucie, cholerną dumę. Jakby ktoś nie tylko nie dał się nabrać na jego gierki, ale jeszcze spojrzał mu w duszę i wzruszył ramionami: nic ciekawego.
Wyprostował się i odwrócił od niej, jakby nagle stracił zainteresowanie całą tą rozmową.
— Ale masz rację, ja jestem problem, ty jesteś święta. Dobrze, że to sobie wyjaśniliśmy. — Pokiwał głową, niby spokojnie, a jednak w każdym ruchu czuć było to jego rozdrażnienie, które wcale nie gasło.
Przesunął dłonią po karku i parsknął krótko, złośliwie.
— Możesz już wracać do swojego biurka i być sobie taka zgorzkniała z daleka ode mnie. Ktoś musi tu pilnować porządku, nie? — Rzucił jej spojrzenie pełne ironii, a potem machnął ręką w stronę klatek. Głos miał spokojny, ale każde słowo cięte jak szkło. — Bo zdaje się, że ja mam tu jakąś robotę do wykonania.
Zaire odwrócił się od niej bez słowa. Nie rzucił już żadnej kąśliwej uwagi, nie próbował wygrać ostatniego zdania. Ruszył w stronę boksów. Krok miał ciężki, zmęczony, ale w jego plecach było napięcie. Czuło się w nim złość. Duma, która nie potrafiła przełknąć, że nie tylko nie zrobił wrażenia, został sprowadzony do roli gościa z miotłą. Nie artysty. Nie legendy. Zwykłego typa, co musi wyszorować podłogę, bo nie potrafił powstrzymać pięści w klubie.
— Zajebiście — mruknął pod nosem.
Zatrzymał się przy jednym z pustych boksów, stanął w progu i sięgnął do kieszeni bluzy. Zgnieciona paczka. Jeden papieros. Wsunął go między wargi i odpalił zapalniczką, którą ledwo dało się uruchomić, iskra wyskoczyła dopiero za trzecim razem. Zaciągnął się głęboko, jakby tym jednym haustem próbował wypalić z siebie całą frustrację. Dym wypuścił powoli, leniwie, ale w oczach wciąż mu buzowało. Nie patrzył już na Sophię. Jakby przestała istnieć.
OdpowiedzUsuńI wtedy, jakby na przekór sobie, z papierosem tlącym się wciąż między wargami… zaczął sprzątać. Najpierw ostrożnie, z obrzydzeniem. Ale potem coś w nim pękło, złapał za szorstką rękawicę, otworzył klatkę, podniósł brudny koc i wrzucił go do kosza. Nie zwracał uwagi na zapach. Na brud. Na własne ubranie. Jakby ta cała złość, którą w sobie nosił, wreszcie znalazła ujście i zamiast wybuchnąć, rozlała się po nim jak ciężka, lepka robota.
Nie dlatego, że chciał.
Tylko dlatego, że nie pozwoliła mu nie chcieć.
Carter
Zaire nie zauważył, kiedy złość przestała go prowadzić. Włożył w uszy słuchawki i włączył głośną muzykę. Na początku ciało działało samo, jakby potrzebowało rozładować napięcie, a ręce znalazły zajęcie, zanim głowa zdążyła je powstrzymać. Rzucał kocami, przeklinał pod nosem, pracował z tą samą energią, z którą zwykle demolował backstage albo rozbijał kieliszki o ścianę apartamentu. Ale im dłużej to robił, tym bardziej coś w nim cichło. Nie, nie uspokajało się. Po prostu… wypalało. Sprzątanie boksu po boksie, wynoszenie przesiąkniętych wilgocią ręczników, szorowanie podłogi, wszystko to było dla niego obce, proste do bólu, ale też… oczyszczające. Im więcej się ruszał, im więcej razy musiał się schylić, podnieść coś, uprać, przestawić, tym bardziej jego głowa zwalniała. Jakby napięcie, które trzymało go spiętego od tygodni, wreszcie miało gdzie odpłynąć.
OdpowiedzUsuńNa początku jego myśli galopowały. Zaire wszedł tam z całą swoją frustracją na plecach, jakby niósł ją w plecaku wypchanym gniewem, wstydem i żalem. Myślał o wszystkim naraz.
O tym, jak nisko upadł, od hotelowych apartamentów i szoferów, do szorowania betonowej podłogi. O sędzi, która z zimną twarzą wcisnęła mu ten wyrok i nawet nie mrugnęła, kiedy proponował jej kwoty, które normalnie zmieniały rozmowy. O swoim adwokacie, który niby “dla jego dobra” wmanewrował go w tę resocjalizacyjną farsę. O dziennikarzach, którzy karmili się jego upadkiem jak sępy, publikując zdjęcia jego zakrwawionych dłoni z clickbaitowymi tytułami. Ale najbardziej, o niej. Nie było dnia, żeby Sloane nie pojawiła się w jego głowie. Czasem jako wspomnienie. Czasem jako wyrzut. Czasem jako cień, który wisiał nad każdą decyzją, jaką podjął od tamtej nocy. Miał wrażenie, że jej zapach wciąż siedział mu w nosie, a dźwięk jej głosu rozlegał się gdzieś z tyłu czaszki, jak echo, które nie chciało ucichnąć. Nie potrafił jej wyrzucić, nie potrafił jej zatrzymać. Była jak pulsujące przypomnienie o tym, że kiedyś miał coś bliskiego… i to spieprzył.
Przez pierwsze pół godziny czyścił boksy z zaciśniętą szczęką, obwiniając wszystkich i wszystko, w tym siebie. W myślach prowadził rozmowy, których nigdy nie odbył. Rzucał słowa, których nigdy nie wypowiedział. I powtarzał sceny, których nie potrafił zapomnieć. Ale z czasem to wszystko zaczęło cichnąć. Nie nagle. Nie dramatycznie. Po prostu… gasło. Z każdym przetarciem podłogi. Z każdym brudnym ręcznikiem. Z każdym kolejnym boksem, który przestawał śmierdzieć i zaczynał wyglądać jak miejsce do życia.
Złość zmęczyła się pierwsza. Potem zawstydzenie. Potem myśli o Sloane. W końcu został tylko on. Zgarbiony nad mopem. Brudny, spokojniejszy. Bez dramatu. Bez sławy. Po prostu facet, który właśnie po raz pierwszy od bardzo dawna… zrobił coś do końca. To chyba był jakiś progres. Dym papierosa już dawno wywietrzał z powietrza. Jego bluza była brudna, z jednym rękawem podciągniętym nierówno. Kiedy Sophia stuknęła go w ramię, aż się wzdrygnął. Wyjął z uszu słuchawki i obrócił się powoli, z lekko zmarszczonymi brwiami i odruchem człowieka, który nie lubi być zaskakiwany. Ale w jego oczach nie było już tamtej zimnej obojętności. Były tylko ślady zmęczenia i może… cień jakiegoś zaskoczenia, że ktoś faktycznie przyszedł sprawdzić, jak sobie radzi.
— Żyję — rzucił z lekkim uniesieniem brwi. — Psy mnie jeszcze nie zjadły, a ja nikogo nie uderzyłem. Chyba nieźle jak na pierwszy dzień, hm?
Zerknął na boks, który kończył, czysty, pachnący środkiem dezynfekującym, z nowym ręcznikiem równo złożonym na legowisku. Machnął ręką i teatralnym gestem rozłożył ramiona, jakby właśnie prezentował dzieło życia.
OdpowiedzUsuń— Voilà. Pani kierownik. Proszę spojrzeć. Czy ten boks nie wygląda jak pokój hotelowy? — Uniósł brwi i uśmiechnął się pod nosem. Tym razem szczerze. Nie pewnie, nie złośliwie. Po prostu, ludzko.
Gdy zaproponowała kawę, przez chwilę wyglądał, jakby nie wiedział, jak zareagować. Zmarszczył brwi, patrząc na nią uważnie, jakby próbował rozgryźć, czy to podstęp, czy się przesłyszał, czy może to… normalny ludzki gest.
Ale nie. To było pytanie. Nie polecenie. Nie komentarz. Po prostu kawa.
— Przerwa brzmi całkiem uczciwie. — Uśmiechnął się krzywo, ale bez jadu. Było w tym coś zmęczonego. Coś… niegroźnego. — Ale tylko jeśli ty też bierzesz. Bo nie chcę żebyś mi potem przy nazwisku w raporcie postawiła czerwony krzyżyk za to, że się opieprzałem…
Zaire przetarł dłoń i westchnął z lekkim półuśmiechem. Żartował, to już coś. Oparł się plecami o zimną ścianę, wciągnął powietrze, a potem, po raz pierwszy od rana, naprawdę się uśmiechnął.
Bez zgrywy. Bez gry.
Carter
Bas był jego naturalnym środowiskiem. Rytm. Ciężka perkusja. Coś, co wyładowywało za niego emocje, zanim zdążył je nazwać. Hałas był bezpieczny, bo zakrywał ciszę, w której kryły się wszystkie rzeczy, których wolał nie słyszeć, a Sophia, gdy podeszła, była właśnie tą ciszą. Czymś nienaturalnie spokojnym w jego osobistym chaosie. Zobaczył jej uśmiech. Nie udawany. Nie wyuczony. Taki… po prostu ludzki. Nie sądził, że tak łatwo można przejść od wzajemnego odbijania ostrych zdań do czegoś, co przypominało rozmowę. Ale wyglądało na to, że Sophia potrafiła. I może właśnie dlatego był pod wrażeniem, nie, żeby się do tego przyznał. Zamiast tego parsknął cicho, gdy powiedziała, że „to niezły sukces”. Rozejrzał się jeszcze raz po boksie, jakby chciał się upewnić, że naprawdę dobrze to zrobił. I, o dziwo, tak, wyglądało czysto. Równo. Porządnie.
OdpowiedzUsuń— Gigi, huh? — mruknął, zerkając z ukosa. — Brzmi jak ktoś, kto lubi tylko satynowe poduszki i szampana. No dobra, skoro sprzątałem specjalnie dla niej… to czuję się wyróżniony.
Podążył za Sophią do pomieszczenia socjalnego, wciąż z dłońmi w kieszeniach, ale bez wcześniejszego napięcia. Kiedyś pewnie już by siedział na telefonie, przeglądał stories, odpisywał na wiadomości ludzi, których nie znał, sprawdzał co robi Sloane, czy wrzuciła coś nowego, czy gdzieś się oznaczyła. Teraz… po prostu szedł. Ciszej niż wcześniej. Trochę zdyszany, ale nie dlatego, że biegł. Po prostu w środku zrobiło się ciszej.
Sophia pokazała stół z przekąskami i Carter przez moment wyglądał, jakby nie wiedział, co z tym zrobić. Kiedy zapytała, co pije, przysiadł na rogu stołu, przetarł dłonią kark.
— Wystarczy czarna.— Uśmiechnął się pod nosem, bardziej do siebie niż do niej. Spojrzał na nią, ręce skrzyżowane, oparta o blat, zmęczona, ale w tym wszystkim jakaś… prawdziwa. Nie była typem dziewczyny z jego świata. Nie z backstage’u. Nie z willi, nie z klubu. I może właśnie dlatego nie potrafił jej tak łatwo rozgryźć. Przez chwilę milczał.
— Nieźle tu masz. — Mruknął w końcu, przesuwając wzrokiem po pomieszczeniu, jakby właśnie dostrzegł jego znaczenie. — W sensie… to wszystko. Psy, koty. Te plakaty z adopcją. Nie wygląda to na projekt kary. Bardziej na coś, co trzyma ludzi przy zdrowych zmysłach.
Siedział spokojnie. Pierwszy raz tego dnia naprawdę spokojnie. Nie grał. Nie szarżował. Nie prowokował. Po prostu był. I może właśnie na tym polegała ta „przerwa”.
Zanim jeszcze sięgnął po kawę, zanim pozwolił sobie choćby na jeden łyk, Carter podszedł do zlewu. Odkręcił wodę. Ciepłą, prawie gorącą.
Rękawy bluzy podciągnął do łokci i przez dłuższą chwilę szorstko szorował, jakby to była ostatnia rzecz, nad którą miał kontrolę. Głębokie ruchy. Powtarzalne. Aż skóra zaczęła się lekko czerwienić, jakby musiał z siebie zetrzeć nie tylko zapach schroniska, ale też wspomnienia.
Decyzje, których już nie cofnie. Wszystko to spływało powoli do odpływu, a on patrzył, jak piana znika razem z wodą. Sięgnął po papierowy ręcznik. Starannie, jak ktoś, kto przywykł do tego, że wszystko musi wyglądać dobrze. Nawet najmniejszy gest. Dopiero wtedy podszedł do stolika i usiadł. Bez słowa.
Objął dłonią kubek z czarną kawą, ale nie uniósł go jeszcze do ust. Zamiast tego… patrzył. Na nią. Sophia nie robiła nic szczególnego. Stała przy ekspresie, piła swoją kawę, zerkała na zegarek. Ale dla Cartera ten obraz był… dziwnie hipnotyczny. Nie dlatego, że była zjawiskowo piękna. W jego świecie wszystkie były. Ale dlatego, że była prawdziwa. Oparł łokieć o stół, a dłoń wsunął pod brodę.
Obserwował ją bez tej zgryźliwej arogancji. Jakby próbował ją zrozumieć, ten uporządkowany świat, tę ciszę, która ją otaczała, ten spokój, którego sam w sobie nigdy nie miał. Przez kilka minut nie powiedział nic. Siedział tak z łokciem opartym o stół, dłonią podtrzymującą brodę, z kubkiem czarnej kawy parującym tuż przed nim. Sophia od czasu do czasu zerkała na niego z ukosa, ale nie odzywała się, dając mu przestrzeń. Może właśnie dlatego w końcu odezwał się sam. Cicho. Prosto. Bez tej typowej dla niego buty, bez ironii, bez potrzeby udowadniania czegokolwiek.
OdpowiedzUsuń— Słuchaj… — odezwał się, głosem niższym, trochę chropowatym od zmęczenia. — Dzisiaj rano… Zachowałem się jak palant. Wiem to. Nie trzeba mi tłumaczyć.
Głos miał niższy, jakby trochę zmęczony, a może po prostu pozbawiony tej warstwy dźwięku, którą zwykle używał jako pancerza.
Uniósł wzrok na nią, na krótko. Potem znowu spuścił go gdzieś w bok.
Nie podniósł na nią wzroku od razu, ale nie brzmiał jak ktoś, kto rzuca słowa na odczepnego.
— Nie wiem, czemu musiałem być takim dupkiem. Albo… wiem. Po prostu ostatnio trochę mi się wszystko posypało, ale to nie ważne — wyznał, nie unosząc się, nie zgrywając ofiary. — To nie twój problem. — Wzruszył ramieniem, jakby chciał się zdystansować, ale nie potrafił. — To było chujowe. — Wziął łyk. Wreszcie. — Nie próbuję się tłumaczyć. Po prostu… chciałem przeprosić. Za cały ten cyrk. Więc… — Oparł się plecami o krzesło i w końcu podniósł wzrok, tym razem na nią. Prosto. Bez uciekania.
— Przepraszam, Sophia. Serio. I dzięki, że nie kazałaś mi wypierdalać.
Carter
Carter oparł łokieć o stolik i z zamyśleniem zakręcił palcem po krawędzi kubka z kawą, jakby jeszcze przez chwilę rozważał coś w sobie. W rzeczywistości po prostu rzadko kiedy siedział tak w ciszy, bez telefonów, bez tłumu, bez basu dudniącego od podłogi do sufitu. Tutaj wszystko było inne.
OdpowiedzUsuńSiedział z lekko rozchylonymi ustami, jakby chciał coś powiedzieć, ale przez moment nie znajdował słów. W końcu jego wzrok znów powędrował ku Sophii, która wciąż była w lekkim półprofilu, z kubkiem w dłoniach i spokojem na twarzy, którego nie widuje się często w tym mieście. Carter uśmiechnął się do siebie, cicho i trochę jakby z ulgą. Rozparł się wygodniej na krześle, parsknął pod nosem, a potem z tym swoim zawadiackim, ale już niearoganckim uśmiechem rzucił:
— To co, pani kierowniczko… na tę ostatnią godzinę pracy dzisiaj — i tu zawiesił głos teatralnie, unosząc brwi — załatwisz mi może ten spacerek z Gigi? Czy znowu odeślesz mnie do boksu z mopem?
Głos miał zaczepny, ale lekki. Zdecydowanie żartobliwy. I choć jego słowa jak zwykle ocierały się o granicę, to w ich tonie nie było nic złośliwego. Uśmiech, który do niej posłał, był może pierwszy raz dziś zupełnie szczery. Jakby sam się sobie dziwił, że naprawdę zaczęło mu zależeć na tej jednej godzinie spędzonej w towarzystwie psa. I… może nie tylko psa.
Carter wpatrywał się w nią jeszcze przez moment, jakby jej odpowiedź była czymś więcej niż zwykłym „okej”, jakby słowa, które padły, miały zetrzeć z niego coś ciężkiego, czego sam nie potrafił nazwać. Ulgę? Ludzkość? Resztki tego, co zostało mu po nim samym, zanim wszystko się rozjebało?
Zaire spojrzał na nią z ukosa, unosząc brwi lekko, jakby wcale nie był zaskoczony pytaniem, a jednak dał mu chwilę, by zawisło w powietrzu. Wzrok miał nadal miękki, trochę rozbawiony, jakby cieszyło go to, że wyciągała z niego coś na kształt obietnicy, choć doskonale wiedział, że i tak nie miał wyboru.
— Chyba nie mam innego wyjścia, co? — mruknął, opierając się wygodniej o krzesło. — Poniekąd… — Kąciki jego ust uniosły się w powolnym, leniwym uśmiechu, a potem parsknął cicho śmiechem, jakby sam siebie próbował rozbroić. — Przyjdę. — Padło w końcu.
Cicho, bez teatralnych gestów, bez zgrywy. Po prostu przyjdę. Jak obietnica wypowiedziana przez kogoś, kto zazwyczaj się z nich nie wywiązywał.
Zanim jednak napięcie zdążyło się rozgościć między nimi na dobre, Carter odchylił się do tyłu, znowu nonszalancki, znów uśmiechnięty, jakby właśnie dopił ostatni łyk goryczy.
— A jeśli obiecasz, że jutro znowu będzie kawa, to może nawet przyjdę punktualnie — dodał z lekkim rozbawieniem, nie spuszczając z niej wzroku. I chociaż żartował, to było w jego tonie coś, co zdradzało, że… może wcale nie był już tak bardzo przeciwny temu, by się tu pojawić.
— Ale nie licz, że znów zrobię z tego Four Seasons. — Dodał z przekąsem i tym charakterystycznym błyskiem w oku, który już zaczynał zdradzać jego styl: najpierw sięgał po dystans, potem po ironię, dopiero na końcu po ludzi. Jego spojrzenie zatrzymało się na niej raz jeszcze. Nie nachalne. Po prostu… spokojne. Jakby badał, czy na pewno mówiła serio, że wybaczyła, że nie będzie go oceniać, że może się tutaj naprawdę zacząć od nowa. Może nie całe życie, ale przynajmniej jeden tydzień.
Przez sekundę był zaskakująco ludzki.
Nie gwiazda. Nie rozwodnik. Nie facet z listą zarzutów. Po prostu chłopak z kubkiem kawy, który nie wiedział, jak długo jeszcze będzie go stać na bycie kimkolwiek innym.
Zerknął na jej kubek, potem na swoje dłonie, które w końcu przestały pachnieć środkiem do czyszczenia boksów. Zmarszczył lekko brwi, jakby naprawdę chciał z tego zażartować, ale zatrzymał się na pół słowa. W zamian westchnął, sięgając znów po kubek i popijając łyk kawy.
— To co z tym spacerkiem?— Uniósł lekko brew. — Mówiłaś coś o uroczej damie. Więc jeśli Gigi nie ma zbyt wygórowanych standardów… to może się jakoś dogadamy.
Carter
Carter roześmiał się cicho pod nosem, kręcąc przy tym głową, jakby sam siebie rozbawiał. Cofnął się lekko na krześle, przysiadając na jego oparciu jak dzieciak, który właśnie dostał lekką reprymendę, ale i tak był z siebie zadowolony.
OdpowiedzUsuń— Dobra… Rozumiem. Jeszcze za wcześnie na takie żarty. — Uśmiechnął się szerzej, podnosząc dłonie w obronnym geście. — Punktualność. Zanotowane.
Mimo lekko żartobliwego tonu, coś w jego spojrzeniu było inne niż rano. Jakby napięcie, które jeszcze kilka godzin temu niemal go dławiło, powoli się rozluźniało. Nie zniknęło całkiem, ale choć na moment przestało wbijać mu pazury w kark. Siedział w milczeniu przez chwilę, patrząc na Sophię, inaczej niż wtedy, gdy pierwszy raz się spotkali. Spokojniej. Uważniej. I sam był zaskoczony tym, że… w ogóle doszli do punktu, w którym mogą tak rozmawiać. Bez napinania się, bez wzajemnych kąśliwości. Rano był przekonany, że spieprzył wszystko, zanim na dobre się zaczęło. Że Sophia już wyrobiła sobie o nim opinię, tak jak wielu przed nią. Że patrzyła na niego przez pryzmat tego, co wiedziała, a nie przez to, co zobaczyła. Że będzie próbowała ustawić go do pionu, wywyższać się swoją pozycją i przypominać mu o tym, że jest tu za karę, podczas gdy ona ma wybór.
Taki typ: facet po przejściach, co przychodzi tu z przymusu, nie zamierza kiwnąć palcem, a jak tylko będzie okazja, to czmychnie. I że będzie mu to wypominać na każdym kroku, żeby tylko pokazać, że ma nad nim przewagę. Bo to on siedzi po uszy w problemach, a ona, ona może decydować, czy mu ułatwi, czy utrudni.
Tymczasem… nie. Nic z tych rzeczy. Nie pouczała. Nie traktowała go z góry. Już nie. Nie musiała, a i tak wybrała, żeby usiąść z nim przy tym tanim, plastikowym stoliku i po prostu pogadać. Dać mu kawę. Szansę, zamiast przypomnienia, jak bardzo spieprzył sobie życie.
I może właśnie to robiło największe wrażenie.
— Powiem ci szczerze, Soph… — mruknął w końcu, tonem, który brzmiał niemal miękko. — Byłem przekonany, że mnie skreślisz po pierwszym kwadransie. A potem zamrozisz wzrokiem do końca tygodnia. Albo miesiąca.
Parsknął, ale w jego oczach błysnęła nutka wdzięczności, choć wypowiedziana z tej charakterystycznej dla Cartera nonszalancji.
— A tu proszę. Nie dość, że kawa, to jeszcze spacerek z Gigi. Brzmi jak luksusowy pakiet premium. — Zmrużył jedno oko, jakby próbował wyczytać z jej twarzy, czy faktycznie jeszcze może sobie pozwolić na taki ton. I choć nie powiedział tego wprost, było widać, że naprawdę to docenił. Że czuł się dziś mniej jak problem, a bardziej jak ktoś, kto jeszcze może coś z siebie wykrzesać.
Może nie każdy próbował go rozliczać. Może Sophia naprawdę chciała tylko, żeby jakoś to przetrwał. Może… nie była jego wrogiem.
Kiedy tylko wspomniała o numerze telefonu, Carter uniósł wzrok i spojrzał na nią uważnie, nie tak, jak wcześniej, kiedy badał jej granice, ale spokojnie, z wyraźnym zainteresowaniem. Kącik jego ust uniósł się nieznacznie.
— No… to akurat może się przydać — przyznał, a jego głos zabrzmiał bardziej miękko, niż wcześniej. Sięgnął do kieszeni bluzy, wyciągnął telefon i szybkim ruchem odblokował ekran, przesuwając palcem po wyświetlaczu.
— Wpisz — powiedział, podając jej urządzenie. Trzymał je lekko, jakby to nie była żadna wielka sprawa, ale oczy mówiły coś innego. Jakby mimochodem próbował przełamać tę resztkę dystansu, który jeszcze między nimi został. Nie dodał nic więcej, ale w jego spojrzeniu było coś, co jasno sugerowało, że nie traktuje tego tylko jako formalność.
Poprawił lekko rękawy bluzy, wzrokiem omiatając pomieszczenie, kubki, zmywarka, ślad pary na stali. I ją, jak wycierała
OdpowiedzUsuńdłonie o papier, w lekkim zawahaniu.
— No proszę… jeszcze trochę, a pomyślę, że mnie nawet trochę lubisz. — Uniósł brwi, żartując, ale w jego tonie nie było kpiny. Raczej ciepły dystans. Carter wstał dopiero wtedy, gdy Sophia była już przy drzwiach, nie spiesząc się zbytnio, jakby potrzebował jeszcze sekundy, by wyjść z roli obserwatora.
Zatrzymał się obok niej, kiedy stanęła przy drzwiach. Wcale nie tak blisko, ale wystarczająco, żeby poczuć zapach jej szamponu i dostrzec delikatne napięcie na jej szczęce, jakby wciąż się zastanawiała, czy nie zrobiła głupoty. Delikatnie uchylił drzwi, przepuścił ją pierwszą i rzucił z uśmiechem, półgłosem:
— No to co — mruknął w końcu, ruszając w stronę drzwi. — Poznajmy tę wymagającą księżniczkę. Prowadź.
Szedł za nią bez pośpiechu, trochę rozbawiony, trochę zamyślony. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie dostał od niej czegoś rzadkiego: zwyczajnej ludzkiej szansy. I było to odświeżające.
Carter
Carter przyglądał się Gigi z miną, która sugerowała, że nie do końca wie, co ma o niej myśleć. Była… żywiołowa. Przynajmniej tyle dało się powiedzieć po tych kilku sekundach. Zadziorna, uparta, zbyt rozemocjonowana jak na jego dzisiejsze tempo życia. I zdecydowanie zbyt urocza, żeby mógł pozostać wobec niej obojętny.
OdpowiedzUsuńZgiął się lekko, żeby przyjrzeć się jej z bliższej perspektywy, z wyciągniętym językiem, uszami w kompletnym chaosie i tym spojrzeniem, które rzeczywiście wyglądało jak wyjęte z kreskówki, Gigi prezentowała się jak mały cyrk na czterech łapach.
— Ty jesteś tą damą z pakietu premium? — mruknął, nieco z niedowierzaniem. — Serio? No dobra. Tylko bez drapania, okej?
Wyciągnął dłoń, żeby pozwolić jej się obwąchać, ale suczka i tak zaraz po tym podskoczyła, opierając łapy na jego udzie i machając ogonem tak energicznie, że aż musiał zrobić krok w tył.
— Jasne — zaśmiał się pod nosem, podchwytując spojrzenie Sophii. — Zdecydowanie luksusowa.
Nie czuł się przy tym niekomfortowo. Nie tak, jak rano. Może dlatego, że Gigi nie próbowała oceniać. Nie zadawała pytań. Nie patrzyła na niego tak, jak ludzie, którzy wiedzieli, że ma coś za uszami i tylko czekali, aż powinie mu się noga. Ona po prostu chciała wyjść na spacer. Zapiął smycz, zerkając jeszcze raz na Sophię.
— Jeśli to jakiś test, to mam nadzieję, że zaliczam. — Złapał smycz pewniej i stanął obok drzwi. — Gotowe…
Uśmiechnął się lekko, z tym błyskiem w oku, który jeszcze kilka godzin wcześniej był przepełniony złością, a teraz przypominał raczej… lekki żart.
— Może nie wyglądam, ale potrafię się zająć psem, może trochę mniejszym, ale to w końcu nie taka duża różnica.
Carter jako dzieciak nigdy nie miał psa. Nie dlatego, że nie chciał, jak każde dziecko, marzył o kudłatym przyjacielu, który wskakiwałby mu na kolana, biegałby za nim po podwórku i zasypiał u stóp łóżka. Ale marzenia to jedno, a rzeczywistość to drugie. Musiał radzić sobie sam. Sam wstawał, sam się ubierał, sam ogarniał śniadanie, sam wracał do pustego mieszkania. Nie było w tym miejsca na zwierzaka. Bo jak dziecko miało opiekować się kimś jeszcze, skoro ledwo ogarniało siebie?
Z czasem przestał o tym myśleć. Przyzwyczaił się, że nic nie jest na długo, że przywiązanie boli, a bliskość to luksus, na który nie było go stać. I dopiero wtedy, kiedy zamieszkał ze Sloane, coś się zmieniło. Pojawiła się Rue, bezczelna, sprytna i zbyt mądra jak na psa. Na początku myślał, że będzie go wkurzać, że pies w mieszkaniu to obowiązek, kłopot, bałagan… Ale Rue miała to do siebie, że nie przejmowała się tym, co ludzie sobie myślą. Wkradła się w jego przestrzeń bez pytania. Zostawiała sierść na jego ulubionej bluzie, kładła się na jego poduszce, wpychała pysk pod jego dłoń, kiedy miał najgorszy dzień. Nie zauważył, kiedy to się stało, ale zaczął się nią zajmować częściej niż by przypuszczał. Wychodził z nią na spacery, rzucał piłkę, kupował jej ulubione przysmaki i wracał szybciej do domu, kiedy wiedział, że Rue była sama. Nie był może idealnym opiekunem. Ale był obecny. A to w jego życiu już coś znaczyło.
— No dobrze, kierowniczko, prowadź do tego parku — rzucił Carter z tym swoim charakterystycznym półuśmiechem, który balansował gdzieś między rozbawieniem a nonszalancją. Poprawił pasek smyczy w dłoni, spoglądając jeszcze raz na Gigi, która już dreptała w miejscu z niecierpliwości, jakby to ona miała za chwilę zabrać ich oboje na spacer, a nie odwrotnie.
Carter
— Mam… — odpowiedział szybko a potem przerwał — to znaczy miałem — poprawił się i przez chwilę milczał. — W zasadzie to nie był mój pies — dodał po chwili, nie patrząc na Sophię, a gdzieś przed siebie, jakby szukał we wspomnieniach czegoś, czego sam nie był pewien, czy chce znaleźć. — Rue należała do mojej byłej. Ale spędzaliśmy razem dużo czasu. Często się nią zajmowałem, jak mieszkaliśmy razem.
OdpowiedzUsuńTon jego głosu był spokojny, ale coś w nim przygasło. Nie musiał nawet tego mówić, wystarczyło spojrzeć na jego twarz. Oczy zgasły na krótką chwilę, linia szczęki się zacisnęła, a w jego spojrzeniu pojawił się ten cień, który dobrze znała, cień ludzi, którzy coś stracili i nie do końca wiedzieli, jak z tym żyć.
Nie komentował tego więcej. Nie rozwijał tematu, nie zadawał pytań w zamian. Nie musiał. Wystarczyło wspomnienie Rue i wspomnienie życia, które już nie istniało.
By zakryć ciszę i posępność, która niechcący wślizgnęła się między nich, Carter zagwizdał krótko i pochylił się lekko, klepiąc dłonią w udo, jakby zachęcał Gigi, żeby podbiegła. A kiedy podskoczyła do niego z merdającym ogonem, jakby tylko na to czekała, od razu dał się jej wciągnąć w miniaturową zabawę w przeciąganie smyczy.
— Mogę ją spuścić ze smyczy? Czy ucieknie? — zapytał zerkając na Soph. Pies aż zapiszczał z ekscytacji, co skutecznie zmyło z jego twarzy cień tamtego wspomnienia. Dla Sophii mogło to wyglądać tak, jakby po prostu odciął się od tematu, ale Carter nie miał w zwyczaju rozbierać przeszłości przy kimś, kogo znał od kilku godzin. Nawet jeśli jego ręka całkiem naturalnie spoczywała teraz na grzbiecie Gigi, a twarz nieco się rozluźniła.
— Planujesz tu zorganizować jakieś charytatywne meet and greet? — rzucił z rozbawieniem, zerkając w bok na Sophię, gdy Gigi pociągnęła ich nieco mocniej w stronę parku, jakby dokładnie wiedziała, gdzie za chwilę będzie najlepsze miejsce na spektakularny popis swoich umiejętności. — Wiesz, selfie przy budzie, autograf na smyczy, może jakiś koncert na wybiegu?
Na jego ustach zatańczył ten lekki, półdrwiący uśmiech, którym zwykle maskował lekkie zażenowanie lub próbował rozładować napięcie.
Śmiał się przy tym lekko, już nie złośliwie, raczej z taką ironiczną ulgą, że potrafił rzucić czymś w żartach, nie czując od razu, że za chwilę wszystko się rozsypie. W jego oczach pojawiła się ta znajoma, łobuzerska iskra, taka, która nie miała nic wspólnego z zgryźliwością sprzed kilku godzin.
— Bo jak tak, to daj znać wcześniej. Przygotuję się, albo chociaż postaram nie pobrudzić. — Dodał już półgłosem, z przekąsem i lekkim uśmiechem, który sam z siebie wykwitł na jego twarzy. Nie bardzo wiedział, skąd to się w nim brało, może z tego, że Sophia nie robiła z niego idiotycznej sensacji. Może z tego, że przy niej nie czuł się jak zadanie do odhaczenia. A może po prostu dlatego, że po raz pierwszy od dawna nikt nie chciał nic więcej, niż tylko żeby był obecny. W jego głosie pobrzmiewało więcej luzu niż jeszcze godzinę temu. Był to ten typ żartu, który rzuca się trochę w obronie, trochę w żarcie, a trochę po to, żeby sprawdzić, jak druga osoba na to zareaguje. Tak, jakby mimochodem chciał sprawdzić, gdzie są granice tej ich… nietypowej relacji.
Carter
Carter przykucnął, rozpinając smycz Gigi, która już od dłuższego czasu zerkała na niego z wyczekiwaniem. W drugiej ręce obracał piłkę, którą wzięli ze sobą ze schroniska, niepozorna, żółta, z lekkimi śladami psich zębów. Gigi natychmiast zareagowała, podnosząc się i zerkając na nią z ekscytacją, jakby właśnie otwierali pudełko z pizzą.
OdpowiedzUsuń— No dobra, zobaczymy, na co cię stać. — Rzucił piłkę w niezbyt daleką stronę trawnika. Gigi wystrzeliła jak pocisk. Jej uszy podskakiwały przy każdym kroku, a ogon wirował w powietrzu jak śmigło. Wbiegła między opadłe liście, dopadła piłkę i… zaskakująco posłusznie wróciła, z głową uniesioną triumfalnie, jakby właśnie wygrała w psim lotto.
Carter wziął od niej piłkę i rzucił jeszcze raz. Potem jeszcze raz. I jeszcze. Czuł, jak jego ciało powoli się rozluźnia, a w głowie robi się ciszej, jakby ruch, powtarzalność gestu, ten naturalny rytm zabawy, pozwalał mu się wyłączyć z tego, co działo się poza tym momentem. Spojrzał w bok, na Sophię. Stała niedaleko, uśmiechnięta, z rękami w kieszeniach bluzy. Westchnął cicho i wzruszył ramionami, jakby w końcu pogodził się z czymś, z czym próbował walczyć od dnia, w którym tu trafił.
— Szczerze? — odezwał się w końcu, wciąż patrząc, jak Gigi wraca z piłką w pysku. — Chyba nie miałem żadnych wyobrażeń. — Podniósł piłkę, odrzucił ją jeszcze raz. — Zastosowałem klasyczne wyparcie. Udawałem, że to się nie wydarzy. I do samego końca wierzyłem, że może jakoś się z tego wymigam. — Zaśmiał się krótko pod nosem, ale bez złości. Już nie. Zaskoczyło go to, jak łatwo było to powiedzieć na głos.
— Ale nie jest tak źle. — Dodał ciszej, nieco bardziej pod nosem, bardziej do siebie niż do niej. Gigi przybiegła znów, z niegasnącym entuzjazmem, jakby mówiła: „No dalej, Carter. Jeszcze raz.” Więc rzucił. Bo może rzeczywiście nie było tak źle.
Carter rzucił piłkę jeszcze raz, nieco dalej tym razem, a Gigi znów popędziła przed siebie z entuzjazmem, który mógłby zawstydzić niejednego sportowca. Przez chwilę oboje patrzyli za nią w milczeniu, jakby w tej prostej scenie było więcej spokoju, niż żadne z nich chciało przyznać.
— Jak możesz się domyślić… — odezwał się po chwili, nie patrząc na Sophię, tylko w miejsce, gdzie Gigi właśnie zawracała z piłką w pysku. — To i tak lepsze niż więzienie.
Jego ton nie był ani ciężki, ani dramatyczny. Bardziej stwierdzenie faktu. Ciche, proste. Zupełnie tak, jakby mówił o pogodzie, tylko że pod tą spokojną warstwą czaiło się coś więcej. Cień realnej ulgi, że mimo wszystko może być tutaj. Że rzuca piłkę, oddycha świeżym powietrzem i gada z kimś, kto nie traktuje go jak sprawy do załatwienia. Uśmiechnął się krótko, kątem ust, wciąż z lekkim niedowierzaniem, że naprawdę to powiedział. Że naprawdę się tu znalazł. A potem schylił się znów po piłkę, którą Gigi ułożyła u jego stóp, jakby to właśnie był sens całego ich istnienia.
— Tu przynajmniej nie trzeba bić za kawałek czystej poduszki. — Dodał po chwili, pół-żartem, pół-serio, i znów posłał piłkę w powietrze, żeby nie musieć patrzeć Sophii prosto w oczy.
Gigi wróciła z piłką w pysku, nieco zziajana, ale z błyskiem w oku, który zdradzał, że mogłaby tak biegać bez końca.
Carter pochylił się, odebrał piłkę i rzucił ją znów tym razem krótszym ruchem, bardziej z rozbawienia niż chęci zmęczenia psa. Oparł dłonie o biodra, przesuwając wzrokiem po parku, jakby szukał w nim odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie zadał. W końcu spojrzał kątem oka na Sophię. Chwilę milczał, jakby ważył każde słowo.
OdpowiedzUsuń— A tak właściwie… wiesz za co tu jestem? — zapytał w końcu. Głos miał spokojny, ale było w nim coś uważnego, ostrożnego jakby sprawdzał grunt pod nogami.
W jego spojrzeniu nie było wyzwania, tylko autentyczna ciekawość i może nutka goryczy. Nie zdziwiłby się, gdyby wiedziała. W końcu nazwisko miał na tyle rozpoznawalne, że wystarczyło wpisać je w wyszukiwarkę, żeby wyskoczyło wszystko nagłówki, filmiki, migawki z klubów, plotki, przekłamane cytaty, osądy rzucane w komentarzach przez ludzi, którzy znali go tylko z ekranów.
— Pewnie przewija się tu tylu ludzi, że nawet nie pytasz, co kto odwalił… — dodał, niby mimochodem, ale w jego głosie coś się zmieniło. Ton nie był już żartobliwy. Był spokojny, prawie chłodny, choć nie oschły. Zamilkł na ułamek sekundy, jakby dając jej szansę, żeby się wycofała z tej rozmowy, zanim naprawdę się zacznie.
Carter
Carter wciąż rzucał piłkę Gigi, ale jego ruchy nie były już tak mechaniczne. Wsunął dłonie do kieszeni, gdy suczka oddaliła się znowu, galopując z entuzjazmem w stronę drzew. Stał przez chwilę w milczeniu, przestępując z nogi na nogę, jakby nagle poczuł, że jest tu o minutę za długo. I może trochę za bardzo odsłonięty. Uniósł wzrok na Sophię, kiedy mówiła, i przez moment nic nie powiedział. Słuchał. A to już samo w sobie było rzadkością, większość ludzi, z którymi rozmawiał, nie mówiła rzeczy, które warto było usłyszeć do końca. Sophia nie musiała robić wiele, a i tak jakoś trafiała mu pod skórę. I to działało… dziwnie kojąco. Kącik jego ust uniósł się lekko, prawie niezauważalnie.
OdpowiedzUsuń— W sumie… — mruknął, zerkając z ukosa na dziewczynę — nie wiem, czy tam w ogóle mają jakąkolwiek kawę. Ale jakoś nie chcę się o tym przekonywać na własnej skórze.
Zamilkł na moment, wzdychając przez nos.
— No. Pewnie minie szybko — dodał ciszej, bardziej do siebie niż do niej, jakby próbował sam siebie do tego przekonać.
Rzucił piłkę raz jeszcze i uśmiechnął się półgębkiem, obserwując jak Gigi znika między krzewami. Było w tym coś uspokajającego. I nie miał pojęcia, dlaczego, ale ten cholerny pies i dziewczyna, która powinna go już dawno nienawidzić, sprawiali, że pierwszy raz od dawna nie miał ochoty uciekać.
Carter przez chwilę wpatrywał się w miejsce, gdzie Gigi zniknęła między krzakami. Jego spojrzenie było nieobecne, jakby na ułamek sekundy całkowicie odpłynął gdzieś dalej, może do myśli, których nie chciał wypowiadać na głos, może do ludzi, których już nie było obok. Zawiał lekki wiatr a w ciszy między kolejnym rzutem piłki a powrotem Gigi, Carter powoli przeniósł wzrok na Sophię. Patrzył na nią z czymś na pograniczu zdziwienia i zastanowienia. Jakby dopiero teraz coś do niego dotarło. Albo jakby dopiero teraz pozwolił sobie naprawdę to zauważyć.
— Wiesz o tym wszystkim… A skoro wiesz to na pewno widziałaś też filmik… — odezwał się cicho, z lekką chrypką w głosie. — Wszyscy widzieli. — Nie brzmiało to ani jak pytanie, ani jak zarzut. Raczej jak nieśmiała konstatacja faktu, z którym nie do końca wiedział, co zrobić. Nie dodał, że nienawidził patrzeć na siebie w tamtej wersji, nawet jeśli próbował to tłumaczyć, adrenaliną, narkotykami, wściekłością, alkoholem, zazdrością i miłością w jednym. To niczego nie zmieniało. Był na nagraniu. Brutalny. Nieobliczalny. I nie miał jak się z tego wymazać.
— A mimo to… rano, kiedy mogłaś mnie po prostu wykreślić, odhaczyć jak resztę, pozwolić mi wyjść… nie zrobiłaś tego... — Przesunął dłonią po karku, z cichym westchnieniem. — Nie wywaliłaś mnie za drzwi. Nie uciekłaś. Nie patrzysz na mnie, jakbym był potworem. — Zamilkł, przecierając dłonią kark, jakby próbował pozbyć się ciężaru, który właśnie zdjął z siebie słowami. Carter wzruszył lekko ramionami, jakby sam nie był pewien, czy chce dokończyć tę myśl.
Przez moment wyglądał, jakby zaraz miał się z tego wszystkiego wycofać, rzucić jakimś głupim komentarzem i zakopać ten nagły przebłysk szczerości pod grubą warstwą cynizmu. Ale nie zrobił tego. Spojrzał na nią jeszcze raz uważniej, spokojniej, bez zadziorności w oczach.
OdpowiedzUsuń— Dlaczego? — powtórzył za nią cicho, z jakimś krótkim, pustym śmiechem, który miał zakryć coś więcej.
Zamilkł. Przez chwilę po prostu stał w miejscu, jakby sam był zaskoczony, że to powiedział na głos. Przestąpił z nogi na nogę, po czym schylił się po piłkę, którą Gigi zostawiła pod jego stopami.
— Może to dziwne — dodał już ciszej, rzucając piłkę przed siebie — ale nie spodziewałem się, że ktoś… kto wie, co zrobiłem, potraktuje mnie normalnie. Bez tej całej litości w oczach albo, wiesz… wyższości.
Przez ułamek sekundy spojrzał na nią tak, jakby naprawdę chciał zrozumieć, skąd jej się to wzięło. Dlaczego nie odwróciła się plecami, jak większość. Jak Sloane tamtego wieczoru. Zacisnął szczękę, jakby nieświadomie, wspomnienie wróciło bez zaproszenia, gwałtowne i bolesne. Obraz Sloane. To, jak na niego wtedy patrzyła. Nie było w tym strachu, nie w klasycznym sensie. To było coś gorszego. Ten zawód w jej oczach. Szok. Odraza. Jakby już nie wiedziała, kim jest człowiek, którego jeszcze niedawno całowała. Zabiło go to mocniej niż jakikolwiek cios. Zacisnął palce na piłce, którą miał w dłoni, aż stawy pobielały. Wdech był płytki. Krótki. Taki, który miał stłumić coś, co próbowało się z niego wyrwać, nie słowa, a to ciemne, zalegające w nim poczucie winy.
Carter
Carterowi zrobiło się momentalnie głupio. Zbyt głupio, jak na kogoś, kto jeszcze parę godzin temu wszedł tu z miną „nie obchodzi mnie nic i nikt”. Bo co on sobie właściwie wyobrażał? Że Sophia go tu zatrzymała, bo co? Bo może zobaczyła w nim coś więcej niż brudne kartoteki i krzyczące nagłówki? Że dostrzegła coś pod tą warstwą gniewu i cynizmu? Nie. Oczywiście, że nie. To było tylko i wyłącznie poczucie obowiązku. Praktyczne podejście. Nie chciała mieć na głowie więcej papierów, więcej tłumaczeń, więcej pierdolenia z góry. I dobrze. Tak przecież powinno być. Proste. Bez domysłów.
OdpowiedzUsuń— Jasne. — Mruknął cicho, przytakując krótko, jakby chciał przy tym uciąć temat. Zamykał się w sobie w ten sam sposób, w jaki ktoś, kto za bardzo się odkrył, nagle zasuwa zamek błyskawiczny z powrotem pod samą brodę. W tym momencie Gigi wróciła, zdyszana, z piłką w pysku, jakby nie widziała tego całego wewnętrznego zamieszania, które właśnie przetoczyło się przez jej nowego opiekuna. Carter sięgnął po piłkę, ale nie rzucił jej od razu. Przysiadł na najbliższej ławce i pozwolił suczce oparć się o jego kolano, zanim zaczął ją spokojnie głaskać po bokach pyska i za uszami. Ciepła, miękka sierść, rozbawione spojrzenie i przyspieszony oddech Gigi, to wszystko miało w sobie coś absurdalnie kojącego. Nie mówił nic więcej. Pozwolił sobie na chwilę ciszy. Taką, której nikt nie przerywa pytaniami.
Carter milczał przez chwilę, słuchając jej słów, a z każdym kolejnym zdaniem jego spojrzenie łagodniało. Nie spuszczał wzroku, nie uciekał od niej, ale już nie patrzył z tą obronną, cyniczną rezerwą. Przestał też głaskać Gigi, suczka wciąż opierała się o jego nogę, z wywieszonym językiem i oczami, które błyszczały od emocji, ale Carter jakby lekko się zawiesił, przetwarzając wszystko, co Sophia właśnie powiedziała. Poruszyło go to bardziej, niż zamierzał dopuścić do siebie. Nie był do tego przyzwyczajony, do ludzi, którzy mówili takie rzeczy z takim przekonaniem i w dodatku w jego kierunku. Bez podtekstów. Bez kalkulacji.
„Nie widzę tutaj potwora. Tylko faceta bawiącego się z psem.”
Ten fragment zabrzmiał w jego głowie jak echo, które długo nie chciało zamilknąć. Bo on widział potwora. Tak samo jak Sloane. Dlatego uciekła na tydzień ze swoim byłym ochroniarzem.
Uniósł brew, kiedy wspomniała o ocenianiu i wywyższaniu się, a potem z wyraźnie rozbawionym grymasem przechylił głowę na bok i rozparł się lekko na ławce, jakby dawał jej do zrozumienia, że jest gotów przyjąć wszystko, co miała jeszcze do powiedzenia, z dystansem, ale i odrobiną wdzięczności, której nie umiał jeszcze wprost nazwać.
— Takie „wywyższanie się” mogę zaakceptować. — Przyznał, uśmiechając się lekko, z tym swoim półżartobliwym, półprawdziwym tonem, który pozwalał mu odrobinę schować się za zbroją ironii. Ale nie do końca.
Zamilkł na sekundę, przyglądając się jej uważniej, nieco dłużej, niż pewnie powinien. I zanim cisza zrobiła się niezręczna, odezwał się znów, z nutą ciekawości podszytej autentycznym zainteresowaniem:
— Co masz na myśli? — zapytał spokojnie, a potem, z lekkim przekąsem w głosie:
— O tobie też krążyły jakieś plotki? Albo byłaś bohaterką skandalicznego filmiku, który poszedł viralem?
Uniósł kącik ust w prowokacyjnym, zaczepnym uśmiechu, jakby nie chciał przegapić okazji, by zadać pytanie, które kiedyś by zbył. Teraz… chyba naprawdę chciał usłyszeć odpowiedź. Carter nie był typem, który z łatwością interesował się ludźmi.
Zwłaszcza po tym, jak zbyt wielu okazywało się rozczarowaniem, fałszywi przyjaciele, chwilowe znajomości, twarze z tłumu, które chciały tylko zdjęcia albo autografu, ewentualnie czegoś więcej. Ale z Sophią było inaczej. Może dlatego, że nie chciała niczego. Nie podlizywała mu się, nie traktowała go jak celebryty, nie próbowała rozbroić jego nastrojów sztuczną słodyczą. Wręcz przeciwnie, kiedy trzeba było, patrzyła mu prosto w oczy i mówiła, co myśli. Nawet jeśli to oznaczało, że był dla niej tylko kolejnym problematycznym gościem do ogarnięcia. I właśnie przez to, może właśnie przez to, zaczynała go zwyczajnie ciekawić. Jako osoba. Nie jako kolejna ładna twarz, nie jako obowiązkowa kierowniczka w schronisku. Chciał dowiedzieć się o niej czegoś więcej, nie dla zabawy, nie z nudy, a z autentycznego impulsu, który był dla niego nowy i niepokojąco… normalny. Zastanawiał się, co sprawiło, że właśnie ona stanęła przed nim rano i nie pozwoliła mu wyjść. Co ją ukształtowało. Dlaczego potrafiła spojrzeć na niego bez uprzedzenia. I czy rzeczywiście, gdzieś tam, pod tą spokojną powierzchnią, kryło się coś więcej. Nie wiedział jeszcze, czy chce to odkryć naprawdę… ale po raz pierwszy od dawna, nie odrzucał tej myśli od razu.
OdpowiedzUsuńCarter
Carter siedział na ławce z łokciami opartymi o kolana, lekko pochylony. Palcami gładził miękką sierść Gigi, która zadowolona usadowiła się u jego stóp. Czasem rzucała mu spojrzenie pełne uwielbienia, jakby już uznała go za swojego człowieka. Ale jego wzrok był teraz gdzie indziej.
OdpowiedzUsuńZsunął go na Sophię, kiedy przysiadła obok. Nie od razu, dał jej moment, żeby się rozgościła, żeby znalazła swoją pozycję, wystawiła twarz do słońca i na chwilę się zatrzymała. Wtedy właśnie, w tej jednej sekundzie spokoju, zauważył to, co go uderzyło. Zmianę.
To nie była już ta sama dziewczyna, która z przekornym uśmiechem tłumaczyła mu, że nie pozwoli mu uciec. Nie ta, która rzucała żartami i patrzyła na niego jakby chciała sprawdzić, czy naprawdę ma gdzieś to, co się o nim mówi. Coś w niej zgasło. Uśmiech może i został, ale oczy, już nie. Carter znał ten wyraz. Zbyt dobrze.
Słuchał jej spokojnie, nie wtrącając się. Nie oceniał. Patrzył tylko, czasem na nią, czasem przed siebie, pozwalając, żeby to wszystko wybrzmiało. Kiedy opowiadała o „kimś bliskim”, nawet jeśli mówiła o tym pół-żartem, pół-serio, wiedział, że ta historia ciągnie się pod skórą. Zakończona czy nie, zostawiła ślad. I zostawiła ją, samotną, wystawioną na widok publiczny i zżeraną przez tych samych ludzi, którzy nie mają pojęcia, co mówią, ale klikają, komentują i krzyczą najgłośniej.
Zacisnął lekko szczękę, ale nie ze złości na nią. Raczej na tę całą zasraną maszynę internetowych sędziów, którzy żyją dramatami innych, bo nie potrafią znieść własnego odbicia w lustrze.
— Przykro mi. — Odezwał się w końcu, cicho, ale szczerze. — Wiem, jak to działa.
Zamilkł na chwilę, patrząc na swoje dłonie.
— Internet. Ludzie. Te ich chore, nieugaszone potrzeby, żeby żyć czyimś życiem, rozkładać je na części. A potem cisnąć kamieniem, jakby to coś zmieniało. Jakby to była ich sprawa.
Przeniósł znów spojrzenie na nią, spokojne, ale mocniejsze niż wcześniej.
— Nie mają litości. Bo ich to nie kosztuje nic. Ciebie za to kosztuje wszystko.
Zamilkł. Nie musiał dodawać więcej. W tym jednym zdaniu była ich wspólna nić. Nie to, co zrobili. Ale to, co zrobiono z nich.
Carter przez chwilę jeszcze milczał. Przetrawiał jej słowa, próbował wyobrazić sobie, co wtedy czuła, w oczach opinii publicznej nie była przecież przestępcą, ale i tak wydano na nią wyrok. A czasem te ciche, nienazwane wyroki społeczne bolały mocniej niż te sądowe.
Carter przetarł dłonią twarz, jakby to, co właśnie usłyszał, zostawiło na nim cień, którego nie potrafił z siebie strząsnąć. Patrzył gdzieś przed siebie, ale jego głos, kiedy się odezwał, był miękki, surowy w swojej szczerości:
— Mógłbym zapytać, jak się wtedy czułaś, ale… chyba wiem. Albo przynajmniej się domyślam.
Zamilkł na ułamek sekundy, a potem dokończył z nieoczekiwaną powagą:
— Kiedy ktoś wchodzi w tak cholernie intymną sferę życia, jakby miał do niej prawo… to potrafi być przytłaczające. A kiedy to miliony ludzi…
Pokręcił głową. Spojrzał na nią kątem oka. Cicho, bez natarczywości, ale wystarczająco, by dać znać, że jej historia naprawdę go obeszła. Że usłyszał ją nie tylko uchem ale i sobą. Odwrócił głowę w jej stronę. Gigi wciąż leżała u jego nóg, wzdychając z zadowoleniem, ale jego spojrzenie było teraz wyraźnie skupione. Wciąż miękkie, ale jakby coś w nim się przesunęło, może ciekawość, może coś w rodzaju troski, której nawet jeszcze nie chciał nazwać.
— Miałaś wtedy przez to dużo kłopotów? — zapytał w końcu, cicho, prawie niedosłyszalnie.
Nie było w tym tonu osądu ani współczucia, którego nikt nie chce. To nie była litość.
To była zwykła, ludzka próba zrozumienia. Nie pytał dla zaspokojenia ciekawości. Pytał, bo zaczął się naprawdę przejmować.
Carter
Carter spojrzał na nią z boku, przez chwilę w milczeniu obserwując, jak pochyla się nad Gigi. Jasne światło słońca padało na jej profil, wyostrzając kształt nosa, cienia rzęs na policzku i to lekkie spięcie w ustach, które zdradzało więcej niż pewnie by chciała. Słuchał uważnie, jak mówiła o konsekwencjach, dywanikach, cichych dniach w domu i tych wszystkich ocenach, które przyszły z każdej możliwej strony. Rozpoznał ten ton, ten cienki, twardy sarkazm, który miał chronić przed tym, co naprawdę bolało. Znał go aż za dobrze.
OdpowiedzUsuńPrzez moment miał ochotę jej powiedzieć, że ci wszyscy ludzie, rodzice, faceci z uczelni, nawet ojciec, nie zasługiwali na jej lojalność. Ale się powstrzymał. Zamiast tego powiedział coś prostszego.
— Jesteś młoda. Masz prawo do błędów.
Jego głos był spokojny, cichy, nieosądzający.
— I do tego, żeby się pogubić. I żeby czegoś chcieć tak bardzo, że zapomnisz, co jest dobre, a co nie.
Wzruszył lekko ramionami i zerknął na Gigi, która właśnie położyła pysk na jego kolanie, mrugając do niego wymownie. Pogładził ją leniwie po głowie, zanim wrócił spojrzeniem do Sophii.
— Wszyscy robimy głupoty. Różnica polega na tym, że niektórych po prostu nikt nie nagrywa.
Uśmiechnął się kątem ust, choć w jego oczach nie było rozbawienia. Była tam tylko czysta szczerość.
— Więc nie mów, że to „serial dla nastolatek”. Życie to nie Netflix. Nawet jeśli czasem tak wygląda.
Carter potarł dłonią kark i spojrzał przed siebie, na park, na Gigi, która znowu coś węszyła przy kępce trawy, na cienie drzew tańczące pod naporem ciepłego wiatru. Milczał przez chwilę, zanim się odezwał. Jakby musiał wybrać właściwe słowa, a to nigdy nie było jego mocną stroną.
— Wiesz, ja nigdy nie byłem dobry w wyciąganiu lekcji. — Przyznał, z nutą gorzkiego uśmiechu. — Robiłem… złe rzeczy, rozwalałem wszystko, po czym szedłem dalej, jakbym zapomniał, że w ogóle coś się wydarzyło. Albo udawałem, że nie ma o czym mówić.
Wsunął palce w sierść Gigi i delikatnie ją podrapał za uchem. Może zbyt delikatnie jak na gościa, którego internet nazwał potworem.
— Ale ty… — zerknął na Sophię z boku, zmrużonym, spokojnym spojrzeniem. — Ty wyglądasz, jakbyś czegoś się z tego naprawdę nauczyła. Jakbyś już wiedziała, kim nie chcesz być.
W jego głosie nie było zazdrości. Raczej coś, co brzmiało jak uznanie. Może nawet podziw, choć Carter by się do tego nie przyznał, nawet gdyby mu przyłożyć.
— To więcej, niż większość ludzi potrafi powiedzieć o sobie. Nawet po wyroku. — Mruknął, z cieniem drwiny, ale nie w jej stronę. Bardziej w swoją. — Przynajmniej nie musiałaś nikomu łamać szczęki, żeby to zrozumieć.
Carter odchylił się na ławce i westchnął cicho, mrużąc oczy w stronę słońca, jakby chciał sobie wyryć ten moment gdzieś głębiej, zatrzymać go na chwilę dłużej. Było w tym popołudniu coś… dziwnie lekkiego. Zaskakująco spokojnego. Jakby choć na moment ucichł cały szum świata, osądy, krzyki, sprawy sądowe, toksyczne wspomnienia i wszystkie rozpierdolone kawałki życia, które dotąd wlokły się za nim jak cień.
Gigi zaczęła krążyć nerwowo, jakby wyczuwała, że czas się ruszać dalej. Carter spojrzał na Sophię, która akurat podnosiła wzrok znad psa, ich spojrzenia przecięły się w porozumiewawczym ułamku sekundy. Bez słów, bez gestów. Po prostu wiedzieli, że to już.
Zsunął się z ławki i wyprostował plecy, przeciągając się przy tym z lekkim pomrukiem zmęczenia. Pochylił się jeszcze, by poklepać Gigi po boku i pogłaskać ją po głowie.
— Jeśli nie jesteś przywiązana do tej ławki… — rzucił, zerkając na Sophię — …to mogę cię gdzieś podrzucić.
Nie brzmiał jak ktoś, kto się narzuca. Raczej jak ktoś, kto po prostu chciał przedłużyć ten moment. Albo po prostu nie miał ochoty, żeby to się kończyło w zbyt oficjalny sposób.
Carter
— Tak. — Carter potwierdził jej słowa, cicho i bez emocji. — Pewnie mogło się skończyć gorzej. Znacznie gorzej.
OdpowiedzUsuńZamilkł. Jego spojrzenie przesunęło się gdzieś dalej, poza linię drzew, jakby nagle potrzebował większego dystansu, nie do niej, ale do własnych myśli. Bo dopiero teraz naprawdę je usłyszał. Cały ten czas, od tamtej nocy w klubie, narzekał. Że dali mu prace społeczne. Że nie mogą tego wyciszyć. Że media ciągle żyją tym tematem. Że jego twarz wciąż pojawia się na paskach wiadomości. Marudził, przeklinał sytuację i oskarżał wszystko dookoła, ale ani razu… ani razu nie pomyślał o tym, że przecież Xavier mógł wtedy zginąć. Wystarczyło trochę mocniejsze uderzenie. Gorszy kąt. Uderzenie głową w barierkę. Jakikolwiek przypadek i dziś odbywałby karę więziennej celi. Zadrżała mu szczęka, jakby mięśnie same z siebie napięły się pod ciężarem tej myśli. Prawie ją poczuł, tamtą alternatywną wersję siebie, z kajdanami na nadgarstkach, z piętnem niekontrolowanej przemocy na stałe wypalonym w świadomości.
Nie próbował się wybielać. Nie próbował grać ofiary. Po prostu… w końcu naprawdę poczuł ciężar tego, co zrobił. I nagle ta ławka w parku, Gigi przy jego stopach i dziewczyna obok, która nie uciekła, choć znała jego najgorszą wersję, to wszystko wydawało się jakimś cholernym luksusem. Na który może wcale nie zasługiwał. Ale miał to. Jeszcze miał. Jeszcze mógł coś z tym zrobić.
Jej odpowiedź, szybka, bez wahania i z tym cichym, naturalnym „chętnie” zaskoczyła go bardziej, niż przypuszczał. W ułamku sekundy poczuł coś, czego nie czuł od dawna: prostą ulgę i lekki, niemal dziecięcy błysk satysfakcji, którym sam siebie zaskoczył. Nie była na niego zła. Nie kazała mu iść. Nie uznała za potwora. A do tego… chciała, żeby ją odwiózł. Carter przez moment myślał, że dziewczyna może się rozmyśli, że znajdzie jakiś pretekst, by nie jechać razem, ale nie, Sophia zniknęła tylko na chwilę, by przebrać buty i wróciła.
Następnego dnia Carter znów pojawił się lekko spóźniony. Sophia już czekała, z kubkiem kawy i lekkim, ledwo widocznym uśmiechem.
— Prawie punktualnie — rzuciła krótko, z unoszącą się jedną brwią, ale nie zrobiła z tego afery. Tak jak nie zrobiła jej dzień później. I kolejny. I jeszcze jeden. Coś się w tym wszystkim ułożyło. Jakiś rytm, którego nie było w jego życiu od dawna. Sophia nie tylko nie wypominała mu błędów z przeszłości, ale… jakimś cudem nawet nie kazała mu korygować listy, którą podpisał pierwszego dnia. Może przymknęła na to oko celowo. Może zapomniała. A może po prostu uznała, że mimo wszystko daje sobie radę.
Z dnia na dzień Carter coraz rzadziej myślał o tym, jak bardzo nie chciał tu być. I coraz częściej o tym, że może nie wszystko jeszcze spisał na straty.
Z czasem to podrzucanie Sophii do domh po wizycie w schronisku zmieniło się w coś, co stało się rutyną. Niespieszną, nieoficjalną, ale… trwałą. A potem, nie wiadomo dokładnie, kiedy to się zaczęło. Może w jeden z tych deszczowych poranków, kiedy Sophię nie mogła złapać taxówki, a Carter akurat był niedaleko i zaproponował, że ją zgarnie. A może to ona rzuciła kiedyś półżartem, że skoro i tak jedzie do schroniska, to mógłby już zabierać ją po drodze. Niezależnie od tego, kto zaczął, tak po prostu się przyjęło.
Czasem czekał już pod budynkiem, oparty o maskę auta, z telefonem w dłoni, a czasem był kilka minut spóźniony, ale z parującym kubkiem kawy, który wręczał jej zanim jeszcze zdążyła dobrze usiąść na miejscu pasażera.
— Była kolejka — rzucał luźno, jakby to tłumaczyło wszystko.
Czasem przynosił też coś słodkiego, cynamonową bułeczkę, croissanta albo babeczkę, którą zawsze pakowano mu w małą papierową torebkę. Nigdy nie pytał, co lubi. Z jakiegoś powodu… po prostu trafiał. To wszystko nie wyglądało jak coś wielkiego. Raczej jak niedopowiedziana umowa między dwojgiem ludzi, którzy wcale się o siebie nie prosili, ale… których drogi jakoś naturalnie zaczęły się krzyżować. I żadne z nich nie wyglądało, jakby chciało to zmienić.
Carter
Sophia jeszcze o tym nie wiedziała. O tym, że za tymi wszystkimi fakturam za karmę, za dodatkowe docieplenie boksów, zakup nowych koców i grubszych legowisk stały przelewy od „anonimowego darczyńcy”, który w ostatnim czasie zasilił budżet schroniska kwotami zbyt dużymi, by mogły pochodzić od przypadkowego miłośnika zwierząt. Nikt tego nie sprawdzał. Nikt nie pytał, jeśli darczyńca życzył sobie pozostać anonimowy, szanowali to. Może ktoś po prostu ich zauważył. Może mieli szczęście.
OdpowiedzUsuńZa wpłatami stał Carter. Ten sam, który plątał się między boksami z lekko zgarbionymi ramionami i kichał, ilekroć zbliżył się do kotów. Ten, który wciąż narzekał, ale jakoś zawsze robił, co trzeba było zrobić. Kiedy mył podłogi, zamiatał błoto z wybiegu, poprawiał zabezpieczenia w boksach albo układał smycze na haczykach. Ten, który sprawiał wrażenie, jakby był tam z musu, a mimo to przychodził punktualnie (prawie zawsze) i robił więcej, niż od niego wymagano. Ale przede wszystkim ten, który słuchał. Uważnie. Z niepozorną miną, jakby tylko przelotnie rejestrował jej słowa. A jednak słuchał. Zapamiętał, kiedy Sophia z przekąsem powiedziała, że potrzebują karmy na kilka tygodni do przodu, bo „zima będzie podła”. Kiedy rzuciła, że ogrzewanie w jednym z boksów szwankuje, a budżet z miasta nie wystarcza. Gdy mruknęła, że może sama coś dorzuci z kieszeni ojca.
Nie skomentował wtedy. Po prostu… zapamiętał. I zrobił coś z tym. Sophia nie wiedziała, że część tych puszek, które właśnie pchała przez śliski od wilgoci beton, została kupiona właśnie za jego pieniądze. Że ten schowek, który przeklinała pod nosem po portugalsku, był wypełniony dzięki jego przelewowi. Nie dla poklasku. Nie dla punktów do odrobienia kary. Dlatego, że po raz pierwszy od długiego czasu… naprawdę chciało mu się coś zrobić. Bez muzyki. Bez sceny. Bez fleszy. Po prostu.
Usłyszał, jak go zawołała. Przez chwilę się nie ruszał, stał jeszcze w progu kociarni, jakby wciąż próbował odzyskać kontrolę nad oddechem po serii kichnięć. Przetarł dłonią nos i rozejrzał się, zanim skierował się w stronę schowka. Na blacie, o którym wspomniała, leżało kilka różnych kluczy, zgarnął pierwszy z brzegu i wsunął go sobie do kieszeni bez większego zastanowienia. Drzwi do schowka były niedomknięte. Popchnął je lekko biodrem i wsunął się do środka. Wewnątrz panował lekki półmrok, światło sączyło się przez pojedynczą jarzeniówkę, a zapach karmy, proszku i jakiegoś dziwnego plastiku mieszał się w ciasnej przestrzeni. Sophia pochylona nad półkami wyglądała, jakby walczyła z równowagą, balansując między kartonem a pudełkami z zapasami. Od razu poczuł, jak w nim narasta mieszanka zaskoczenia i irytacji.
— Zostaw to — rzucił od progu z wyraźnym zdziwieniem w głosie, unosząc brew. — Przecież to jest ciężkie jak cholera. Dlaczego się z tym sama męczysz?
Zbliżył się do niej i bez pytania złapał za jeden z worków z karmą, jakby chciał jej udowodnić, że teraz już nie musi nic robić.
— Daj, ja to zrobię. — Jego ton był z tych, które nie dopuszczają sprzeciwu. Nie był zły, ale stanowczy. Carter miał ten rodzaj głosu, który potrafił być zarówno szorstki, jak i troskliwy, nawet jeśli nie do końca to sobie uświadamiał. Zrzucił kaptur z głowy, wyprostował się i spojrzał na nią z góry, jakby chciał się upewnić, że nie wpadnie jej zaraz do głowy kolejny pomysł, żeby sama sięgać na wyższe półki. I choć z pozoru wyglądał na zirytowanego, to w jego spojrzeniu było coś, czego nie sposób było przeoczyć, autentyczna troska. Taka, której sam jeszcze nie potrafił do końca nazwać. Zabrał się za pierwszy z kartonów, ten najcięższy, dokładnie ten, z którym wcześniej zmagała się Sophia. Chwycił pudeł od spodu, podnosząc je sprawnie, choć z pewnym wysiłkiem, i nieco się przekręcił, by lepiej manewrować w ciasnej przestrzeni.
Przy tej całej akrobacji, nieświadomie pchnął łokciem drzwi, chciał je tylko odsunąć, żeby zrobić sobie więcej miejsca na obrót. Zaskrzypiały cicho i odsunęły się o kilka dodatkowych centymetrów… a potem równie cicho zaczęły się zamykać. Zatrzask był stary, nieszczególnie głośny i zanim któreś z nich zdążyło zareagować, drzwi kliknęły i wsunęły się w futrynę, jakby miały ostatnie słowo. Carter nawet nie odwrócił głowy. Zajęty był układaniem kartonu na półce.
OdpowiedzUsuńPodszedł bliżej, chwycił za klamkę i pociągnął. Nic. Sięgną do kieszeni po klucz… który, jak się zaraz okazało, kompletnie nie pasował do zamka. Cisza. Drzwi ani drgnęły. Spojrzał na Sophię z miną, która sugerowała bardzo jasne pytanie: czy ty też to widzisz? Czyżby jednak nie ten klucz? Oparł czoło o drzwi i wydał z siebie bezgłośny śmiech.
— Kurwa… — rzucił z głębokim westchnieniem. „Miałeś jedno zadanie… jedno…”.
Carter
Carter oparł się plecami o zimną ścianę, przetarł dłonią twarz i zerknął w stronę drzwi z miną, która jasno mówiła: no pięknie, zajebiście wręcz. Uwięzienie w kantorku nie było najwyżej na liście jego życiowych osiągnięć, ale jakoś… nie wyglądał na wkurzonego. Zdezorientowanego owszem. Może lekko rozbawionego absurdem tej sytuacji. Ale nie zły.
OdpowiedzUsuń— Mam telefon. — Wsuną rękę do tylnej kieszeni spodni, a potem sięgnął do przodu. Zrobił szybki przegląd wszystkich możliwych zakamarków przy ciele, po czym westchnął. — Zostawiłem w szafce. Przy wejściu.
Świetnie. Idealnie. Punkt za punkt.
Rozejrzał się po pomieszczeniu, w którym mogli co najwyżej przestawić się o pół kroku w bok i powiedział, krzywiąc się lekko:
— I nie, nie mam klaustrofobii, Soph. — Odpowiedział tonem, który sugerował, że jeszcze, ale zaraz się może dorobić. — Ale teraz serio zaczynam rozumieć, czemu nikt tu nie wchodzi z własnej woli.
Zadarł głowę i spojrzał w górę na żarówkę, która zamrugała w ich kierunku jak na złość, jakby w każdej chwili miała się poddać i zgasnąć.
— To co. Ile czasu zajmie, zanim ktoś się zorientuje, że zniknęliśmy? Może zrobimy jakieś zakłady?
Zamilkł na moment, po czym uśmiechnął się pod nosem, półżartem, półszczerze:
— Mam tylko nadzieję, że to nie Winston nas znajdzie. Bo mi jeszcze dołoży roboty za to, że “niewłaściwie zabezpieczyłem przejście techniczne”. Albo, że za bardzo rozpraszyła mnie pracownica.
Spojrzał na nią kątem oka.
— I wtedy ty będziesz winna.
Zamilkł na chwilę, ale jego spojrzenie, mimo że pół żartobliwe, było też trochę inne. Trochę zbyt uważne. Trochę zbyt długie. Właśnie siedzieli razem zamknięci w pomieszczeniu nie większym niż spora szafa, otoczeni puszkami i zapachem karmy, światłem z migającej żarówki, i powietrzem, które zaczynało się robić niepokojąco ciepłe.
A mimo to… nie było źle.
— Wiesz, że gdyby ktoś z zewnątrz to zobaczył, to mógłby pomyśleć, że zrobiłem to specjalnie, nie? — Uniósł brew. — Ale przysięgam, nie jestem aż tak romantyczny.
Carterowi było głupio. Tak po ludzku, do szpiku kości. Wiedział, że to przez niego się tu znaleźli, jego rozkojarzenie, jego „jakoś będzie” i ten przeklęty klucz wsunięty do kieszeni bez sprawdzenia. Ale zamiast się do tego przyznać i po prostu powiedzieć przepraszam, odpalił mechanizm obronny, który znał aż za dobrze. Zagadywanie ciszy, żartowanie z sytuacji, uciekanie w półśmieszne komentarze, byle nie musieć się konfrontować z faktem, że zawalił. Stojąc tutaj teraz, otoczony puszkami, workami i zapachem karmy dla zwierząt, czuł się jak kompletny idiota i właśnie dlatego mówił więcej, niż trzeba.
Bo jeśli uda mu się rozśmieszyć Sophię, jeśli przewróci oczami na żarówkę, rzuci jakąś głupią uwagę o Winstonie albo półserio-niby-żartem wciśnie aluzję do romantycznego sabotażu… może uda się zamaskować to niezręczne uczucie, że spieprzył coś, co było do uniknięcia. Mówił więc dalej, odwracając uwagę nie tylko jej, ale też własną. Bo z jakiegoś powodu nie chciał, żeby Sophia pomyślała, że jest nieodpowiedzialny. Albo, co gorsza, że zrobił to celowo. Nie chciał, żeby poczuła się niekomfortowo, zamknięta tu z nim. Nie chciał znów być powodem czyjegoś napięcia. Więc gadał. Bo cisza była zbyt niebezpieczna.
OdpowiedzUsuń— Przynajmniej mamy doborowe towarzystwo, co nie? — rzucił, zerkając na nią z ukosa, wciąż próbując ukryć to, jak bardzo go ta sytuacja krępuje. — Dwoje ludzi i dwie tony psiego żarcia, brzmi jak początek bardzo nietypowego reality show. Brakuje tylko dramatycznej muzyki i montażu w zwolnionym tempie.
Przesunął puszki obok siebie, robiąc miejsce przy ścianie, i rozejrzał się jeszcze raz po wnętrzu. Mimo wszystko było tu… względnie czysto. I zdecydowanie zbyt ciasno.
— Przynajmniej są tu nowe posłanka — dodał po chwili, wskazując głową na złożone, miękkie materace, które czekały, aż ktoś je wyniesie do boksów. — Luksusowa wersja „siedzenia na podłodze”. Szkoda tylko, że koce zostały w drugim magazynku. Mielibyśmy komplet VIP.
Parsknął cicho, ale ton miał cieplejszy, mniej zaczepny. Zamilkł na moment i pokręcił głową z niedowierzaniem.
— Serio, Sophia. Nie zdziwię się jak mnie wywalisz za tę akcję. Będziesz miała świętą rację — uniósł do góry ręce jakby się poddawał.
Carter
Carter, który dotąd rzucał kolejnymi tekstami tylko po to, by zagłuszyć własne zakłopotanie, na moment zamilkł, kiedy spojrzał na nią, jak zasłania twarz włosami, jak różowieją jej policzki i jak nagle zaczyna się robić bardzo cicho między nimi, choć przecież nic się nie wydarzyło. Przeklął w duchu samego siebie. Nie dlatego, że zamknął drzwi. Nie dlatego, że zostawił telefon na biurku obok kluczy. Tylko dlatego, że… właśnie teraz, patrząc na Soph, jak ukrywa rozbawienie i zażenowanie pod delikatnym uśmiechem, dotarło do niego coś, co powinno dotrzeć dużo wcześniej. Że to nie była tylko dziewczyna z fundacji. Nie, była tą, którą autentycznie chciał rozśmieszyć. Chciał, żeby czuła się przy nim dobrze. Nawet jeśli byli zamknięci w pomieszczeniu, które pachniało jak mokry pies, ze światłem migoczącym jak scena z horroru klasy B.
OdpowiedzUsuń— Dobra, może romantyzm to za duże słowo… — mruknął i potarł kark z wyraźnym zakłopotaniem, chociaż próbował to jeszcze przykryć głupkowatym półuśmiechem. — Ale jakby się zastanowić, to znam parę gorszych miejsc na pierwszą randkę.
Zamilkł na moment, jakby sam siebie zaskoczył tym, co powiedział.
— Oczywiście gdyby to była randka… — poprawił się zaraz. Podniósł jedno z grubszych psich legowisk, położył je pod ścianą i usiadł, opierając się plecami o chłodny mur.
— Okej, dobra, możesz to zignorować. Możemy po prostu usiąść na tych luksusowych posłankach i przeczekać ten armagedon.
Carter przetarł twarz dłonią i westchnął teatralnie, jakby właśnie został skazany na dziesięć lat w izolatce, chociaż… tak naprawdę wcale nie było mu źle. Mimo to, musiał grać dalej. Inaczej coś się w nim rozleje i zrobi się nieznośnie poważnie.
Zamilkł na ułamek sekundy, ale zaraz dorzucił jeszcze jeden absurdalny tekst.
— Pomyśl o tym tak, kto jeszcze może powiedzieć, że utknął w schowku z, jakby nie było, prawdziwą gwiazdą? To w zasadzie ekskluzywne doświadczenie. — Spojrzał na nią i uniósł brew. — Byłby z tego dobry podcast.
Przymknął na moment oczy, z tym swoim nieco krzywym uśmiechem, który mówił jedno: “Spieprzyłem… ale jakoś to ogarniemy.”
— Panikara? — rzucił z udawanym oburzeniem i aż cofnął się pół kroku, jakby właśnie dostał w twarz. — Kto panikuje? Bo na pewno nie ja. Ja mam już cały plan.
Rozłożył ramiona teatralnie, jakby właśnie prezentował plan ewakuacji z tonącego okrętu.
— Najpierw kącik relaksu. — Sięgnął po jedno z nowych legowisk i zaczął je rozkładać na podłodze, w rogu schowka. — Tu będzie sofa.
Wyciągnął drugie, wcisnął obok i spojrzał na nią z powagą, która nijak nie pasowała do sytuacji.
— A tu miejsce VIP, dla ciebie. Masz szczęście, bo dzisiaj wyjątkowo nie jestem złośliwy.
Pochylił się niżej, układając jedno z legowisk dokładniej, a przy tym mimowolnie otarł się ramieniem o jej bok, najpierw delikatnie, potem znów, kiedy podnosił się wyżej. Ciasna przestrzeń nie dawała im żadnego buforu.
— I proszę bardzo — powiedział z przesadnym ukłonem, gdy już skończył — wykwintna strefa chilloutu gotowa. Co prawda bez Netflixa, ale nikt nie mówił, że będzie idealnie.
Westchnął cicho. Na moment się zatrzymał.
— A jak ci się znudzi moje gadanie, możesz po prostu walnąć mnie puszką z tuńczykiem. Przynajmniej będzie jakaś akcja. Sama mówiłaś, że jak chcesz, to potrafisz całkiem nieźle przywalić…
Było mu głupio. Głupio, że zamknął ich w tym schowku jak ostatni kretyn. Głupio, że nie miał telefonu. Głupio, że jedyne, co potrafił, to rzucać żartami, żeby nie musieć powiedzieć: „Boże, przepraszam, jestem idiotą, a ty jesteś jedną z niewielu osób, przed którą chciałem się pokazać z lepszej strony.”
Carter
Carter patrzył na nią przez chwilę z półuśmiechem i czymś, co można by było uznać za niedowierzanie. Nie sądził, że ten dzień tak się potoczy. W rzeczywistości był to jego bezpieczny grunt, zgrywać gościa, który ma wszystko pod kontrolą, nawet jeśli jego serce naparzało właśnie o żebra jak wściekłe.
OdpowiedzUsuń— Gorsze miejsce niż schowek pełen psiej karmy i środków czystości? — Uniósł brwi teatralnie, jakby poważnie nad tym rozważał. — Hm… może… komisariat? Albo opera… — zażartował.
Spojrzał, jak przeciska się obok niego, i nie był w stanie powstrzymać wzroku od zjechania niżej. Tylko na sekundę. Może dwie. Zaraz potem przeniósł spojrzenie gdzie indziej, jakby przyłapany na czymś zakazanym. A jednak jego ciało zarejestrowało to wszystko po swojemu. Bliskość. Zapach. Sposób, w jaki jej sweter zsunął się trochę z ramienia.
Carter parsknął cicho, zerkając na nią z rozbawieniem, jakby naprawdę nie mógł się powstrzymać.
— Tak, zdarzyło się. — Przyznał bez wahania, opierając plecy o zimną metalową ścianę i splatając ręce na piersi. — Ale… — zawiesił głos, pochylając się odrobinę w jej stronę, teatralnie spoglądając na nią spod rzęs. — Nie mogę ci o tym opowiedzieć.
Uniósł brew, uśmiechając się półgębkiem.
— Bo, jak sama zauważyłaś, już i tak za dużo gadam — dodał z udawaną powagą.
— Poza tym… to była bardzo inna historia. Bardziej w stylu „jak nie planować wakacji w Miami z dwoma idiotami i walizką, która nie należy do ciebie”.
Uśmiechnął się krzywo, ale już bez dalszych szczegółów. Pozwolił, żeby to, co powiedział, wybrzmiało z całą swoją niedopowiedzianą, lekko prowokującą aurą. Nie musiał mówić więcej i tak doskonale wiedział, że zasiał w niej ciekawość.
— Zapraszasz mnie do strefy VIP? Nie wypada odmówić… — zaśmiał się cicho. Carter usiadł powoli, jakby chciał zyskać na czasie, ale tak naprawdę po prostu potrzebował chwili, żeby się ogarnąć. Niby się śmiał, niby rzucał tymi swoimi lekkimi żartami, które zawsze miał w zanadrzu, ale w środku był zupełnie gdzie indziej. Gdzieś pomiędzy zakłopotaniem, poczuciem winy i… no właśnie, i czym?
Udawał, że nie patrzy. Że nie widzi, jak jej włosy zsunęły się na ramię, jak sweter zsunął się lekko z nadgarstka, jak jej oczy co jakiś czas podnoszą się na niego z tym błyskiem, Przygryzł policzek od środka i spojrzał gdzieś w bok, udając, że bardzo go interesuje ściana, na której wisiały stare, pokryte kurzem ręczniki.
Carter zaśmiał się pod nosem, potrząsając lekko głową, jakby właśnie usłyszał coś totalnie niepoprawnego. Oparł się łokciem o kolano, dłonią rozcierając szczękę, a potem spojrzał na nią niby rozbawiony, ale z tym typowym dla siebie, trochę niepokornym błyskiem w oczach.
— Wiesz, Soph… — zaczął wolno, przeciągając sylaby, jakby się nad czymś poważnie zastanawiał. — Z czystej troski, serio… Może nie rzucaj tak od niechcenia tego „chill bez netflixa” na innych randkach, okej?
Uniósł brew, udając, że mówi to jak starszy, doświadczony kolega udzielający cennych rad.
— Bo, wiesz… niektórzy mogą to, hmm… opacznie odebrać. — Jego głos zniżył się lekko, w tonie wyraźnej sugestii, a kącik ust drgnął mu jak u kogoś, kto właśnie przesuwa granicę, ale jeszcze jej nie przekracza. Spojrzał na nią uważnie. Uśmiech miał na twarzy, ale spojrzenie… nieco zbyt poważne jak na żart. Otworzył usta, jakby miał dodać coś jeszcze, może coś jeszcze śmielszego, ale zatrzymał się. Po prostu potrząsnął głową z rozbawieniem i przeciągnął dłonią po karku.
— Dobra, nie słuchaj mnie. Ja to się przecież totalnie nie znam na randkach w schowku. Chyba powinienem najpierw sprawdzić w jakimś poradniku, co się robi w takich sytuacjach. Pewnie jest jakiś podcast: „10 sposobów, jak nie być idiotą w ciasnym pomieszczeniu z dziewczyną…”
Znowu spojrzał na nią. I tym razem nie uciekł wzrokiem.
Carter uniósł głowę i spojrzał na nią z niedowierzaniem, jakby próbował się upewnić, że dobrze usłyszał.
Zmarszczył lekko brwi i przekrzywił głowę, a w kąciku jego ust już czaił się uśmiech.
OdpowiedzUsuń— Przepraszam, co? — rzucił z udawaną powagą, choć oczy błyszczały mu rozbawieniem. — Czy ty właśnie powiedziałaś, że jestem uroczy? — Pochylił sję w jej stronę, jakby chciał lepiej słyszeć.
— Możesz to powtórzyć? Bo chyba się przesłyszałem… A może to z braku tlenu, albo ten migający psychodelicznie żarówkowy klimat tak działa na mój mózg.
Zerknął w górę na wspomnianą żarówkę, teatralnie udając, że sprawdza, czy przypadkiem nie doznaje jakiejś halucynacji, po czym znów spojrzał na nią, tym razem już wyraźnie rozbawiony, z krzywym uśmiechem, który ledwo udało mu się utrzymać.
— Tak tylko pytam… żeby móc to sobie potem zapisać. Może nawet wytatuować. Serio… — mruknął z udawanym zamyśleniem, opierając dłonie na biodrach i odwracając głowę lekko w bok, jakby właśnie zrobił wewnętrzne podsumowanie całego swojego życia. — Nikt mi chyba nigdy nie powiedział, że jestem… uroczy.
Zrobił krótką pauzę, po czym spojrzał na nią kątem oka, z tym nieprzyzwoicie cwanym uśmiechem, który wcale nie pomagał.
— To znacy, słyszałem wiele komplementów: „groźny”, „seksowny”, „dupek”, „idiota”, „seksowny dupek” też, ale „uroczy”? — Pokręcił głową i westchnął ciężko. — No nie wiem. Teraz muszę przemyśleć całe swoje brand identity.
Uśmiechnął się szerzej, ale było w tym coś miękkiego. Jakby to słowo, wypowiedziane przez nią, zostawiło w nim więcej niż tylko żart. Jakby naprawdę go dotknęło, ale w ten dobry sposób.
— Serio, Soph… jeśli już mamy tu siedzieć, to przynajmniej przestań mnie rozbrajać. Próbuję się trzymać wersji, że nadal jestem twardym skurwielem z wyrokiem na karku, okej?
I wtedy spojrzał na nią uważniej. Znowu. Tym razem bez uśmiechu. Uważnie. I z czymś, co naprawdę rzadko u niego widać, z wdzięcznością. I może czymś jeszcze, bardziej niebezpiecznym.
Carter
Carter parsknął krótko pod nosem i pokręcił głową z niedowierzaniem, opierając się plecami o ścianę, która trzeszczała niepewnie pod jego ciężarem. Zasunął dłonie do kieszeni bluzy, ale zaraz jedną z nich wyjął, by przeczesać nią tył karku, ten jego nawyk, gdy próbował powstrzymać zbyt bezczelny komentarz… albo właśnie taki szykował.
OdpowiedzUsuń— Nie, nie, komisariat zawsze brzmi źle — powiedział, przekrzywiając lekko głowę w jej stronę. — Nieważne, czy jesteś tam za pobicie typa w klubie czy dlatego, ze przeszłaś na czerwonym. Serio. Ostre światło, tania kawa i… facet, który wypytuje cię, o szczegóły z twojego życia. — Zrobił pauzę, wzdychając teatralnie. — Mega romantycznie.
Uniósł brew, gdy wspomniała o operze.
— A opera to już w ogóle… sorry, Soph, ale jeśli kiedykolwiek zaprosisz mnie do budynku, gdzie wszyscy muszą mówić szeptem i wszędzie są marmury, to chyba zostawię cię na parkingu. — Rzucił jej krzywy uśmiech, ledwie ukrywając rozbawienie. Ale to jej wspomnienie o niebieskiej pianie sprawiło, że jego rozbawienie wybuchło w pełni. Carter jęknął przeciągle, z wyraźnym cierpieniem, zakrywając twarz dłonią.
— O nie, nie mów mi, że był jednym z tych. — Spojrzał na nią z autentycznym rozbawieniem. — Niebieska piana, McDonald i szybki rzut ręką na siedzenie pasażera. — Zrobił imitację takiego „zamaszystego” ruchu, udając kogoś, kto próbuje objąć dziewczynę, siedzącą obok.
Przechylił głowę, unosząc brew jeszcze wyżej, gdy dodała to o „romantyzmie”.
— I co, próbował cię wysmarować tą niebieską pianą? — zapytał z udawaną powagą. — Wiesz… jak w American Pie? Bo jeśli nie, to serio… to nie miało żadnego sensu. Zmarnował potencjał sytuacji.
Jego spojrzenie przeskoczyło z jej twarzy na moment na kolana przyciągnięte do piersi, a potem znów wróciło do ciemnych oczu. Była inna niż wszystkie dziewczyny, z którymi zwykle miał do czynienia. Nie miała potrzeby grać twardej, nie próbowała niczego udowadniać. I właśnie dlatego stawała się dla niego coraz większym problemem, takim, który pojawił się nie wiadomo skąd i nie chciał zniknąć.
— Nie mam pojęcia, co planuję — powiedział cicho, jakby już bez zgrywy. — Ale jeśli przez kolejne randki masz na myśli, że znowu gdzieś utknę z tobą… to nie będę narzekał.
Zacisnął dłoń na materiale bluzy, jakby próbował powstrzymać własne słowa przed kolejnym wyjściem. Ale było już za późno. Pokręcił głową z lekkim rozbawieniem i oparł głowę o ścianę za sobą, znów przymykając na chwilę oczy.
— Ale, chodzilo mi o randki z facetami… mniej uroczymi ode mnie.
Spojrzał na nią spod rzęs, prawie jakby się bał, co usłyszy w odpowiedzi. Carter uniósł brew, gdy usłyszał jej pytanie o „drastyczne rzeczy”, a potem rozciągnął usta w jednym z tych charakterystycznych półuśmiechów, który zwiastował albo żart, albo zgryźliwość, albo jedno i drugie.
— Drastyczne? — powtórzył, jakby specjalnie smakował to słowo. — Tak łatwo zakładasz, że człowiek z tatuażem i wyrokiem to od razu ukradł walizkę? Może… może tylko komuś ją pomógł nieść, hm?
Przez chwilę udawał, że się zastanawia, drapiąc się po brodzie, a potem dodał z błyskiem w oku:
— Dobra, ukradłem. Ale tylko dlatego, że była ładna. Louis Vuitton, limitowana kolekcja. Pasowała mi do butów.
Przewrócił oczami teatralnie, po czym założył ręce za głową i przeciągnął się lekko, niby od niechcenia.
— A tak serio — mruknął, spoglądając na nią kątem oka. — Utknąłem kiedyś w windzie. Tak, z dziewczyną. I nie, nie powiem ci więcej, bo… — Zrobił pauzę i spojrzał na nią z niewinną miną. — Po pierwsze: za dużo gadam, podobno. jesteśmy w schronisku, a ja staram się być przykładnym obywatelem.
Parsknął rozbawiony, ale nie odwrócił wzroku. Patrzył na nią trochę za długo. Jakby czekał, aż coś odpowie, coś zdradzi, choćby jednym drgnięciem kącika ust.
W końcu jednak, powoli, w kącikach jego ust pojawił się ten znajomy, przekorny uśmiech. Trochę arogancki, trochę chłopięcy. Przechylił głowę, opierając ją o metalową ścianę tuż obok, a wzrok, głęboki i ciemny, nawet na moment nie oderwał się od jej twarzy.
OdpowiedzUsuń— Uroczy skurwiel? — powtórzył, przeciągając każde słowo, jakby testował ich smak na języku. — Nie wiem, czy ktoś kiedyś próbował mnie tak opisać, ale… cholera, podoba mi się.
Przesunął dłonią po karku, jakby chciał się otrzeźwić, a potem zaśmiał się cicho, półgłosem, bardziej do siebie niż do niej.
— To nie fair — rzucił rozbawionym tonem, pochylając się lekko w jej stronę, tak że dzieliły ich centymetry. — Mówisz człowiekowi, że jest uroczy, po czym dodajesz, że to zostaje tylko między nami?
Uśmiech z jego twarzy nie znikał, ale coś w jego spojrzeniu się zmieniło, złagodniało. Już nie tylko żartował, nawet jeśli nadal mówił to półżartem. Jego łokieć oparł się o kolano, jakby próbował jakoś rozproszyć napięcie, które narastało między nimi z każdą sekundą.
— I nie, nie chcę, żebyś się zamykała — dodał cicho, zupełnie już bez ironii. Gdyby nie to, że tu utknęli… być może w ogóle nie udałoby mi się tak pogadać. A to byłby pieprzony błąd. Na moment odwrócił wzrok. Niby tylko zerknął na drzwi, ale tak naprawdę chciał dać sobie sekundę. Może dwie. Cokolwiek, żeby nie powiedzieć za dużo. Żeby nie przesadzić.
Carter
— A co, uważasz, że nie nadaje się, żeby cię gdzieś zaprosić? — dodał, unosząc brew i patrząc jej prosto w oczy, z tą samą odrobiną prowokacji, którą jeszcze przed chwilą miał w głosie. Ton był lekki, niby żartobliwy, ale coś w jego spojrzeniu sugerowało, że chciał usłyszeć odpowiedź. Jakby sprawdzał, co ona tak naprawdę myśli.
OdpowiedzUsuń— No nie… — mruknął z niedowierzaniem, uśmiechając się pod nosem. — Ty naprawdę nie przestajesz mnie zaskakiwać.
Spojrzał na nią z ukosa, przekrzywiając lekko głowę, jakby próbował ją rozgryźć, choć dobrze wiedział, że z nią to nie pójdzie tak łatwo. — Najpierw zamykasz nas w schowku, potem nazywasz mnie uroczym, teraz opowiadasz o zagubionej bieliźnie… — Uniósł lekko brwi. — Zaczynam się serio zastanawiać, co jeszcze ukrywasz. — Zamilkł na ułamek sekundy, po czym dodał z rozbawieniem. — I wiesz co? To… ciekawsze niż myślałem. Ty jesteś ciekawsza niż myślałem. — Nie był pewien, czy to powiedział na głos, czy tylko pomyślał. Ale już było za późno, żeby to cofnąć.
— Mała podpowiedź… — mruknął Carter, nie podnosząc głowy, a jedynie przesuwając spojrzeniem w jej stronę. Uśmiech na jego ustach był leniwy, rozciągnięty, z tym jednym kąśliwym błyskiem, który pojawiał się zawsze, gdy mówił coś, czego pewnie nie powinien. — Z tej windy… też wyciekło pewne nagranie. Wiesz, z tej małej kamery w rogu. — Zawiesił głos, jakby czekał, aż informacja do niej dotrze. — Ale spokojnie. Nie zrobiliśmy nic, co łamało prawo. Technicznie. — Wzruszył ramionami teatralnie, jakby mówił o czymś zupełnie błahym. Zamilkł, ale kącik jego ust wciąż drgał. Tak jakby z tyłu głowy już układał sobie, co powiedzieć dalej, nie żeby to miało odsunąć jego myśli od jej kolan, od tego cichego “uroczy”, które wciąż miał w uszach.
Carter uniósł lekko jedną brew, słysząc jej wyznanie. Przetrawił te słowa w milczeniu, jakby próbował zrozumieć, co dokładnie za nimi stało. W końcu spojrzał na nią spod ciemnych rzęs. Ciepło, ale też z jakąś trudną do uchwycenia rezerwą.
— Złych? — powtórzył cicho, wciąż z głową opartą o ścianę, a spojrzeniem wciąż zamkniętym gdzieś w środku siebie.
Nie powiedział tego zaczepnie. Tym razem zabrakło w jego głosie tego typowego dla niego rozbawienia. Był poważny. Może nawet bardziej, niż chciał być. — Wiesz, myślę, że czasem wybieramy te osoby, które akurat… potrafią trafić tam, gdzie nikt wcześniej nie próbował.— Uśmiechnął się lekko, z jakąś nutą goryczy. — Nie jestem pewien, czy to bardziej kwestia nawyku, czy raczej tego, że niektórzy ludzie po prostu… potrzebują kogoś, kto ich poruszy. Nawet jeśli nie zawsze to się dobrze kończy.
Znów ten półuśmiech. Delikatny, ale z cieniem czegoś bardziej prawdziwego niż dotąd.
— Ale rozumiem. Zły chłopak. Wiadomo. Ekscytujący, dopóki nie zacznie palić twoich mostów razem z tobą. — Odwrócił twarz w bok, jakby już nie chciał jej patrzeć w oczy. Przeniósł wzrok z jej oczu na swoje dłonie.
Carter był „zły”, ale nie w sposób, w jaki mogła to sobie wyobrażać Sophia. Nie był typem chłopaka z okładki, który pali papierosy za szkołą i raz na jakiś czas złamie serce dziewczynie z sąsiedztwa. Nie był lekkim wyborem w trudnym momencie. On był naprawdę zły. Zdolny do przemocy, do gniewu, który przychodził nagle i zostawiał po sobie zgliszcza. Nosił w sobie ciężar, którego nikt nie chciałby dotknąć, a ci, którzy próbowali najczęściej płacili za to zbyt wysoką cenę. Sophia tego jeszcze nie wiedziała, ale on już miał na sumieniu ludzi, których kochał. Niszczył tych, którzy chcieli być blisko. Ciągnął ich ze sobą, aż do krawędzi, a potem… puszczał. Bo on może się uśmiechał. Może żartował. Ale pod tym wszystkim był chłopak, który potrafił zburzyć czyjeś życie tylko dlatego, że nie umiał ocalić własnego.
OdpowiedzUsuń— No dobrze… — mruknął z nutą namysłu, wciąż pochylony tak blisko, że jej słowa praktycznie odbijały się od jego ust. — Może rzeczywiście, niech to zostanie między nami. Wiesz, żeby mi reputacji na mieście nie zepsuło.
Uśmiechnął się półgębkiem, ten uśmiech był trochę bezczelny, trochę konspiracyjny. Nachylił się nieco bliżej, nie odrywając od niej wzroku.
— Jeszcze by się wydało, że potrafię być miły albo, nie daj Boże, wrażliwy… I te wszystkie dziewczyny, które lubią złych chłopaków, zaczęłyby mnie omijać szerokim łukiem. Dramat. — Pokręcił głową z przesadnym żalem, jakby naprawdę rozważał tę tragiczną wizję.
— Więc… zrób to dla mojego ego. — Uśmiechnął się szerzej, ale był w tym cień czegoś innego.
M Czuł bliskość jej ciała i to, że nie odsuwała się ani o centymetr. Jakby między nimi wisiała jakaś niewidzialna granica cienka jak nitka, która drgała za każdym razem, gdy jedno z nich odważyło się coś powiedzieć, co było zbyt szczere.
Carter zamilkł na moment. Jego spojrzenie złagodniało, a cień czegoś bardziej poważnego przemknął przez jego twarz, jakby na chwilę wpuścił do środka impuls, którego nie planował pokazywać.
— Ten chłopak… — zaczął wolno, nie spuszczając z niej wzroku. — Od nagrania. To jakaś poważna historia? Wiesz, taka ze złamanym sercem? — To pytanie nie brzmiało jak żart. Nie było zaczepką. W jego głosie nie było też litości, raczej autentyczna ciekawość i coś, co można by pomylić z troską. Jakby z jakiegoś powodu chciał znać odpowiedź, zanim coś powie dalej. Albo zanim sobie pozwoli na więcej.
— Nie mówię, że twoim — uniósł dłonie nieco do górę, w obronnym geście. — Może to on do tej pory leczy się po stracie. Wtedy chce o tym usłyszeć jeszcze bardziej. — Nie odwrócił wzroku. Nie śmiał się. Po prostu czekał.
— No chyba że wy nadal… coś — rzucił ostrożnie, a końcówka zdania niemal uciekła mu z ust. Jakby nie chciał jej do końca wypowiedzieć, ale też nie potrafił się powstrzymać. Spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek, unosząc lekko brew, jakby próbował wychwycić choć cień emocji na jej twarzy. — W sensie… — wzruszył ramionami i odchylił się lekko do tyłu, znów uciekając w ten swój swobodny ton. — Może dalej coś was łączy, kto wie... Takie rzeczy potrafią wszystko scementować albo rozpieprzyć. — Uśmiechnął się krótko, ale nie ruszył się ani o milimetr. I choć jego głos brzmiał lekko, w jego spojrzeniu czaiło się coś poważniejszego. Ciekawość. Może nawet coś więcej.
Carter
Carter zaśmiał się pod nosem, a potem przesunął dłonią po karku, jakby nagle coś mu się w głowie połączyło.
OdpowiedzUsuń— Jasne… — mruknął z udawaną podejrzliwością, przekrzywiając głowę i mierząc ją spojrzeniem. — Myślę, że ten niewłaściwy klucz wcale nie znalazł się tam pod ręką przypadkiem. — Uśmiechnął się leniwie, a kącik ust uniósł mu się nieco wyżej. Zbliżył się lekko, nie nachalnie, raczej nieznacznie, ale na tyle, by jego głos stał się niższy, bardziej intymny. — Nie powiem, Soph, prawdziwy z ciebie mastermind.
Carter parsknął śmiechem, nie od razu, raczej z lekkim opóźnieniem, jakby potrzebował chwili, żeby przeanalizować to, co właśnie usłyszał.
— Coś w tym stylu — przyznał z rozbawieniem, opierając się plecami o ścianę i rzucając jej krótkie, uważne spojrzenie. — „Laska w sweterku”, która trzyma się zasad jak księgowa moralności…? Trochę tak to wyglądało.
Zamrugał z lekkim przekąsem, ale nie szydził. Był raczej rozbawiony i szczerze zaintrygowany.
— I właśnie dlatego — dodał, kręcąc powoli głową — kompletnie nie umiem sobie wyobrazić ciebie, jak te zasady łamiesz. Jak… robisz coś kompletnie irracjonalnego. Z premedytacją. Bo chcesz, nie przez przypadek.
Uniósł brew, przechylając lekko głowę, jakby prowokował ją spojrzeniem.
— No chyba, że właśnie siedzę obok najbardziej niepozornej buntowniczki świata, która wciąga facetów do schowków, gubi bieliznę na siłowni i udaje, że to wszystko przez przypadek.
Odchylił głowę, jakby dopiero teraz zorientował się, jak to wszystko zabrzmiało.
— Cholera… — mruknął z rozbawieniem, przeciągając dłonią po karku. — Brzmi jakbyś mówiła o córce prezydenta. Albo przynajmniej jakiejś księżniczce z obowiązkami wobec narodu. — Zerknął na nią kątem oka, uśmiechając się z lekkim przekąsem.
— Tylko bez obstawy, czerwonych dywanów i pozłacanej zastawy do herbaty — rzucił żartobliwie, ale jego głos nadal miał w sobie to ciepłe, uważne coś. — Chociaż jak tak patrzę… — przeciągnął teatralnie, jakby ją oceniał — to może coś w tym jest. — Uśmiechnął się szerzej, przechylając głowę na bok. — I pewnie dlatego wszyscy są tacy spięci, jak tylko ktoś się do ciebie zbliży — dodał półgłosem, niby w żarcie, ale w jego oczach znowu mignęło coś poważniejszego, świadomość, że Sophia może być bardziej delikatna, niż sama chciała się do tego przyznać. Carter nie myszkował w Internecie. Nie sprawdzał Sophii na Instagramie, nie googlował nazwiska, nie wklepywał jej w wyszukiwarkę. Wiedział o niej tylko tyle, ile postanowiła mu powiedzieć.
— Wiesz, wydaje mi się, że twój ojciec po prostu chce dla ciebie najlepiej. — Westchnął cicho. — Chce, żeby jego „przykładna córka” miała bezpieczne życie, jakąś stabilność i kogoś równie przykładnego u boku. — Wzruszył nieznacznie ramionami. To przecież miało sens.
— A nie kogoś, kto… może ją wciągnąć w coś ciemniejszego. Pociągnąć w dół.
W jego głosie nie było żalu, tylko brutalnie szczera akceptacja. Może właśnie dlatego jego spojrzenie, które zatrzymał na niej, miało w sobie coś z troski tej cichej, niewypowiedzianej, o której się nie mówi, ale która potrafi wybrzmieć między słowami.
Carter nie skomentował od razu. Przez moment tylko patrzył na nią, jakby jej słowa jeszcze brzmiały mu gdzieś pod czaszką. Coś w tym, jak to powiedziała, zaskoczyło go bardziej niż powinno. Nachylił się jeszcze odrobinę bliżej, ale nie na tyle, by naruszyć granice. Ot, subtelny ruch, wystarczający, by ciepło jego głosu dotarło tylko do niej.
— Mhm… czyli najlepsze combo, tak? — mruknął z udawanym namysłem. — Zapamiętam.
Uśmiechnął się lekko, przekrzywiając głowę. Jego spojrzenie na ułamek sekundy sięgnęło jej ust, zanim wróciło do oczu. Zawiesił głos, jakby chciał sprawdzić, czy zorientuje się, co właśnie powiedziała. — I nie mówię, że to było celowe. Ale skoro już to padło… — mruknął z rozbawieniem w kąciku ust. — …to miło wiedzieć, że poza tym, że jestem uroczy, to jestem też najlepszym możliwym zestawem. Przynajmniej w twoim rankingu.
Był zadowolony. To było widać. Nie w arogancki sposób, ale jakby właśnie usłyszał coś, co będzie sobie przypominał później, kiedy nie będzie jej obok. Carter nie odpowiedział od razu. Przez chwilę patrzył na nią spokojnie, uważnie, bez oceniania, bez drwin. W jego oczach nie było ani grama złośliwego błysku, który czasem się tam pojawiał. W końcu odchylił się lekko, jakby chciał dać jej oddech, przestrzeń. Przetarł dłonią brodę, milknąc na sekundę. Potem spojrzał na nią ponownie.
OdpowiedzUsuń— Spotykał się z tobą i z nią? W tym samym czasie? — zapytał wprost, ale bez oskarżenia. Był bardziej ciekawy, niż oceniający. — Czy to raczej… ten typ układu, gdzie nikt nie wiedział, na czym stoi?
Zmarszczył brwi, ale nie tak, jakby oceniał raczej jakby próbował poskładać sobie wszystko, co właśnie usłyszał. Jego spojrzenie, skierowane gdzieś na wytartą podłogę, nie było obojętne. I nie było też lekkie.
— Brzmi… do dupy. — Rzucił sucho, bez zbędnych ceregieli. — Jak coś, co ciągnie cię w środek huraganu i potem wypluwa. — Przesunął dłonią po brodzie i spojrzał na nią kątem oka.
— Nie brzmisz źle, Soph. Brzmisz… jak ktoś, kto dał więcej, niż powinien. A to nie jest zbrodnia.
Zamilkł na sekundę, przemykając wzrokiem po jej twarzy, trochę za czule, trochę zbyt uważnie.
— A takie ukradzione momenty… one potrafią się wryć w pamięć bardziej niż normalne związki. Bo zawsze są niedopowiedziane. Zawsze niedokończone. I przez to wydają się większe niż były. Wiem coś o tym. — Zamilkł. I może chciał powiedzieć coś więcej, ale tym razem się powstrzymał. Może z szacunku do niej. A może dlatego, że sam znał to uczucie aż za dobrze.
Carter
Maxine była jedną z tych osób, które nie potrzebowały, by być z kimś w kontakcie dwadzieścia cztery godziny na dobę, żeby się przyjaźnić i utrzymywać znajomość. Nie przeszkadzało jej to, że ktoś nie odzywał się do niej przez kilka dni, a w przypadku dalszych znajomych nawet kilka tygodni. Choć, jeśli się nad tym zastanowić, coś podobnego miało miejsce sporadycznie. W końcu zdecydowana większość osób w jej wieku chodziła z telefonem przyklejonym do ręki i niemalże niemożliwym było, aby całkowicie odciąć się od świata. Jak, skoro sama Max często rozmawiała z jedną osobą za pośrednictwem kilku komunikatorów? Na Instagramie wysyłały sobie z Angelą reelsy, na Messengerze rozmawiały na co dzień, a Whats Up służył im do załatwiania uczelnianych spraw i przesyłania sobie plików z notatkami czy materiałami.
OdpowiedzUsuńW przypadku Sophii ten kontakt urwał się całkowicie, na każdym możliwym froncie. Stąd, pomimo tego, że Maxine nie potrzebowała być w kontakcie przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, to milczenie ze strony Sophii stało się dla niej odczuwalne. Tym bardziej, że Sophia przestała odpisywać. Nie dawała żadnego, najmniejszego nawet znaku życia, mimo tego, że żyła i to przecież żyła dość intensywnie, ponieważ Max widziała to, co Sophia wrzucała do mediów społecznościowych. Może nie było tego dużo, ale wciąż.
Zatem, gdyby podejść do tego na chłodno i logicznie, Maxine nie powinno dzisiaj tutaj być. Nie powinna przyjść do Sophii z torbą słodyczy, jak gdyby nigdy nic. Jakby rozmawiały ze sobą ledwie wczoraj, jakby były na bieżąco z tym, co u jednej i u drugiej słychać. Nie rozmawiały i nie były, więc w pytaniu, które Moreira zadawała Riley, było wiele słuszności.
— Nie wiem, Soph — odpowiedziała zatem zgodnie z prawdą Max, kiedy już siedziała na łóżku w pokoju przyjaciółki i machała nogami. Pominęła inne, poruszane przez nie w drodze do pokoju kwestie, takie jak to, że plan na wspólne jedzenie słodyczy był świetny i to, że Sophia nie widziała się z Nico, ponieważ w tym konkretnym momencie żadna z tych rzeczy nie była istota. Istotnym natomiast było to, że Maxine była tu, gdzie była i sama musiała zastanowić się nad tym, dlaczego tutaj była.
— Ja też się nie spodziewałam — zgodziła się z nią. Popatrzyła krótko na Sophię, a potem wychyliła się i sięgnął do niskiego stolika, na którym Moreira rozłożyła słodycze. Wylosowała dla siebie paczkę M&M’sów, tych z orzeszkami w środku i tym razem rozsiadła się na łóżku po turecku. Zajęta otwieraniem paczki, zastanawiała się nad odpowiedzią. Zastanawiała się nad niż wciąż, patrząc w bliżej nieokreślony punkt, zlokalizowany gdzieś na podłodze i zjadając kilka sztuk kolorowych kuleczek.
— Nie powinnam się przejąć i nie powinnam przyjść — odezwała się w końcu i podniosła wzrok na przyjaciółkę. — A skoro już przyszłam, to powinnam chociaż cię opieprzyć — dodała i jakby w ramach tego opieprzu właśnie, rzuciła w dziewczynę jednym M&M’sem. Dość celnie, bo ten trafił Soph w ramię. — Ale podobno nie kopie się leżącego — kontynuowała i wzruszyła ramionami. — Więc może uznałam, że to, że ten filmik wyciekł, to dla ciebie wystarczająca kara? — rzuciła z wyraźnie dźwięczącą, pytającą nutą w głosie. — Karma i te sprawy — mruknęła i niedbale machnęła ręką, a potem wróciła do jedzenia.
Maxine nie oczekiwała od Sophii nie wiadomo jakich przeprosin. Bo jednak jakiś oczekiwała. Chociaż tego jednego przepraszam i może przyznana się do błędu, choćby w postaci Maxie, faktycznie zjebałam. Tyle by wystarczyło, skoro Max już się tutaj pofatygowała i na tym mogłyby spokojnie poprzestać. Riley nie zamierzała tego roztrząsać i nie zamierzała strzelać fochów, bo jaki byłby w tym sens? Taki, że mogłaby dopiec bardziej Soph, ale jak sama zauważyła, nie kopało się leżącego. Poza tym, Maxine brakowało Sophie. Tak zwyczajnie i po ludzku. Nie miała więc odnajdywać przyjemności w tym, że będzie dla niej niemiła, a może nawet okrutna.
MAXINE RILEY
Carter uniósł lekko brwi, udając szok i niedowierzanie, ale w jego oczach czaił się ten sam rozbawiony błysk, który widział u niej. Oparł się ciężej ramieniem o regał, jakby właśnie wszystko nagle stało się jasne.
OdpowiedzUsuń— Wieeem — odpowiedział przeciągle, bawiąc się tym tematem jak dzieciak. — Od początku coś mi nie grało. — Zmrużył lekko powieki. — Perfekcyjna przykrywka. — Puścił jej oko, a potem parsknął cicho. Oczywiście nie mówił poważnie. Ani przez moment nie posądzał jej o to, że faktycznie coś ukartowała. Gdyby miał wybierać między dwiema teoriami spiskowymi, prędzej uwierzyłby w taką, w której ktoś probuje się go pozbyć, niż w scenariusz, w którym Sophia naprawdę postarała się, żeby spędzić z nim kilka godzin w zamknięciu. To po prostu nie pasowało do jej stylu. Zbyt czysta, zbyt racjonalna, zbyt… niedotykalna. A jednak, kiedy patrzył na nią teraz, kiedy żartowała z taką lekkością, z błyskiem w oku i udawaną rozmarzoną miną, miał wrażenie, że mógłby się pomylić. I że może nie wszystko w niej było aż tak przewidywalne, jak sądził. Nie mówił nic przez chwilę. Tylko się przyglądał. A w środku, cholernie cicho, ale wyraźnie, rozbłysło w nim coś, co przypominało myśl: może jednak dobrze, że ten klucz był zły.
— Że masz ładny uśmiech. — Odpowiedział odruchowo, zanim zdążył się powstrzymać. Nie planował tego mówić. Po prostu mu się wymsknęło, jak coś, co siedzi w głowie zbyt długo i tylko czeka na pretekst, by wypaść. I kiedy już to powiedział, było za późno na odwołanie. Nie zamierzał się jednak z tego wycofywać. Przesunął spojrzeniem po jej twarzy. I rzeczywiście dokładnie tak to zapamiętał. Ten uśmiech, który pojawił się, kiedy myślała, że nikt nie patrzy. I spojrzenie, w którym było coś miękkiego, ciepłego… ale nieprzewidywalnego. Wtedy pomyślał tylko, że jest ładna. Teraz wiedział, że była o wiele bardziej niebezpieczna, bo im dłużej ją znał, tym trudniej było o niej nie myślec.
Przechylił głowę, jakby coś analizował.
— I że pewnie masz w głowie całą listę powodów, dla których nie powinniśmy się dogadywać — dodał już spokojniej, z tym swoim półuśmiechem, który równie dobrze mógł być żartem, co lekkim ostrzeżeniem.
— Wiesz, większość ludzi udaje, że ich kręci święty spokój, a potem i tak kończą w czyimś łóżku, bo nie potrafili wytrzymać tej swojej poprawności — rzucił cicho, z lekkim rozbawieniem, ale nie wyśmiewczo. Bardziej z uznaniem. Spojrzał na nią spod rzęs, opierając się wygodniej plecami o ścianę. — Masz jaja, Soph — dodał po chwili ciszy. I to nie było rzucone od niechcenia. Brzmiało jak coś, co naprawdę pomyślał i dopiero potem wypowiedział. — Nie każdy potrafi spojrzeć sobie w lustro i przyznać, że coś go ciągnie w inną stronę, niż powinno. Większość ludzi wybiera bezpieczną wersję siebie, bo tak łatwiej. Ty mogłabyś to zrobić… a nie robisz.
Przesunął spojrzeniem po jej twarzy. Delikatniej niż zwykle. Kąciki jego ust uniosły się lekko, a spojrzenie nabrało jeszcze więcej błysku, jakby naprawdę dobrze się przy tym bawił. Zbliżył się odrobinę, ale tylko tyle, by nie przekroczyć granicy. Jego głos był lekki, prawie szeptany.
— Czy ty mnie właśnie kokietujesz, Soph? — zapytał z rozbawieniem, ale bez kpiny.
Przechylił głowę, jakby ją jeszcze raz oceniał wzrokiem ale nie w sposób obleśny, tylko taki… uważny. Uczciwy. Bezczelnie szczery.
— Tak tylko pytam, żeby nie wyjść na tego typa, który źle odczytuje sygnały. — Mrugnął do niej lekko, a potem zamilkł na chwilę i oparł łokcie na kolanach.
Nie odpowiedział od razu. Przez chwilę tylko o
OdpowiedzUsuńsiedział w ciszy, z lekko spuszczoną głową, jakby rozważał, co powinien powiedzieć, a może po prostu nie chciał spłoszyć tej chwili. Czuł, jak jej ramię delikatnie ociera się o jego i coś takiego nie powinno zrobić na nim większego wrażenia.
Ale zrobiło.
— Wiesz… — odezwał się w końcu, cicho, trochę niżej niż zwykle. — Masz w sobie coś, co sprawia, że chce się do ciebie mówić. A to nie jest takie oczywiste.
Uniósł wzrok i spojrzał prosto w jej oczy. Nie próbował jej dotknąć. Nie przesuwał się bliżej.
— Wiem, jak to jest. Szarpać się. Gubić się między tym, co czujesz… a tym, co możesz mieć. — Pokręcił lekko głową, jakby chciał odgonić tamte obrazy. — I też wiem, jak to jest odpuścić. Kiedy powinieneś. Ale też trochę za późno.
Nie patrzył już na drzwi. Nie siedział spięty. Nie czuł się niewygodnie z tym, co usłyszał. A jednak coś w jego oczach na chwilę przygasło, może właśnie ta część, która rozumiała aż za dobrze. Uśmiechnął się kątem ust, lekko. Jakby chciał jej przypomnieć, że choć rozmowa zeszła na poważniejsze tony, nie musi się już niczego wstydzić. Ani tego, co powiedziała, ani tego, co poczuła.
Carter
Spojrzał na nią z tym samym rozbawieniem, które coraz częściej malowało się na jego twarzy przy niej. Jakby faktycznie cieszył się każdą kolejną chwilą, w której jej usta znowu coś wypalały, zanim zdążyła pomyśleć. Była inna niż kobiety, które znał. W jej chaosie było coś szczerego. Bez kalkulacji, bez gier, bez wymuszonej pozorności.
OdpowiedzUsuń— Następnym razem nie musisz się uciekać do podstępów — rzucił z lekkim uśmiechem, ale jego ton był ciepły, spokojny, a nie drwiący. — Chociaż nie będę kłamał… dodaje to trochę pikanterii.
Przechylił nieco głowę, opierając się swobodniej plecami o półkę za sobą, jakby naprawdę nie śpieszyło mu się nigdzie. Jakby z całą tą niewygodą schowka i ciężarem rozmowy, to właśnie tu, teraz, był najlepszy moment dnia.
— Ale dobrze wiedzieć, że już planujesz „następny raz” to dobrze wiedzieć. Będę trzymał kalendarz otwarty.
Spojrzał na nią z lekko zmrużonymi oczami, z początku rozbawiony, ale kiedy dotarło do niego, że Sophia mówi to z pełną powagą, że nie kokietuje, nie gra, tylko po prostu mówi to, co myśli, uśmiech zsunął mu się z ust, ustępując czemuś bardziej… miękkiemu.
— Ładne oczy, huh? — rzucił cicho, z cieniem uśmiechu. Ale nie tym lekkim, ironicznym, którym zwykle się posługiwał, tylko czymś wolniejszym. Cieplejszym. Chwilę później jednak ten uśmiech przygasł, jakby ktoś nieznacznie przykręcił światło w jego środku. Odwrócił wzrok. Nie gwałtownie, raczej jak ktoś, kto przypomniał sobie, że nie powinno go tu być.
Ludzie nie mówią mu takich rzeczy. Nie zatrzymują wzroku na jego twarzy z czułością. Zazwyczaj słyszy, że wygląda, jakby miał coś ukraść. Albo komuś przywalić. Albo jedno i drugie. Bo jego oczy najczęściej są zamglone od wódki. Przeszklone po kreskach. Przekrwione po nieprzespanych nocach. I może właśnie dlatego na moment coś się spięło w jego szczęce. Coś, czego nie pokazał w słowach, ale co pojawiło się w oczach, jak pęknięcie. Bo nagle dotarło do niego, że nie powinien tu siedzieć. Nie z nią. Nie w tej rozmowie. Bo był wszystkim, od czego jej ojciec próbował ją trzymać z daleka. Był gorszy od jej byłego. Przez jedną, cholernie nieodpowiednią chwilę, to wszystko wydawało się w porządku. …ale ta chwila zniknęła jak ciepły podmuch między murami zimnego miasta. Jakby przypomniał sobie, że nosi ze sobą zbyt dużo, żeby w ogóle móc to wszystko zostawić za drzwiami. Zacisnął nieznacznie palce na kolanie. Nie spojrzał na nią od razu, choć czuł jej wzrok na sobie. Było mu głupio, choć nie miał za co przepraszać. Patrzył na Sophię, jakby przez moment próbował zrozumieć, jakim cudem te dwa ich światy mogły się w ogóle przeciąć. Bo nie powinny. Nie w tej rzeczywistości. Może, gdyby w życiu dostał inny start, wszystko wyglądałoby inaczej. Może ktoś nazwałby go wtedy „dobrą partią”. Może studiowałby na prestiżowej uczelni, grał w tenisa w soboty albo w golfa z ojcem kolegi z roku. Może miałby w szafie porządną marynarkę i kilka koszul z tych szytych na miarę. Może nie znałby tej wersji siebie, która wie, jak smakują ulice i jak się walczy o każdy centymetr tchu. Ale dostał inne karty. Robił, co mógł, z tym, co miał. Niekiedy brudnymi rękami. Niekiedy cholernie skutecznie. Przy Carterze nawet chłopak, który „zaniżał poziom”, wyglądałby jak aniołek w wyprasowanej koszuli i z odpowiednim nazwiskiem.
Carter zaśmiał się cicho pod nosem, ale nie był to rozbawiony, lekki śmiech. Raczej coś głębszego, może nawet gorzkiego, jakby to, co powiedziała, trafiło gdzieś, gdzie wcale nie powinno.
— Nie wiem. — Przyznał szczerze. — To nie jest takie proste, Soph — dodał. — Ty patrzysz na mnie i widzisz… nie mam pojęcia co widzisz, ale na pewno nie rzeczywisty obraz. — Pokręcił głową. Mówił cicho, tonem pozbawionym tej przekomarzającej nuty, którą wcześniej tak łatwo wyczuwała. Jego spojrzenie zatrzymało się na jej twarzy, jakby naprawdę chciał zapamiętać ten moment. A może tylko się upewnić, że ona tego nie bierze za coś więcej, niż powinna. Bo to, że działało, wiedział aż za dobrze. Ale nie powinno.
— Jestem kimś, kto wie, że potrafi wszystko spieprzyć. Nawet jeśli bardzo chce, żeby było inaczej. — Dodał po chwili. Zastanawiał się nad tym co powiedziała. Czy mógł powiedzieć, że drugi raz zrobiłby dokładnie to samo, znając konsekwencje.
OdpowiedzUsuń— Jest wiele rzeczy, które bym zmienił. W sobie, w tym co zrobiłem. — Wzruszył nieznacznie ramionami. W jego głowie aż dudniło od myśli, które nagle zaczęły wypływać spod powierzchni, jakby ktoś odbezpieczył je jednym zdaniem. Nie pokazywał tego po sobie, nie musiał. Był w tym dobry. Zbyt dobry. Milczał przez chwilę, jakby zbierał myśli.
— Wiesz… moja była miała romans. — powiedział nagle, z pozoru lekko, ale coś w tonie zabrzmiało szorstko. Cicho się zaśmiał, bez rozbawienia. — Nie mówię o jakimś jednorazowym skoku w bok, żadnej „chwili zapomnienia”, żadnym „byłam pijana i tak wyszło”. Nie. — Pokręcił głową, spojrzał gdzieś w bok. — To był romans. Cały, z pełnym pakietem. — Zacisnął dłoń w pięść na moment, ale rozluźnił ją zaraz. Nawyk. Nie chciał brzmieć, jakby coś jeszcze w nim zostało. Ale może jednak zostało.
— Prosiła, żebym został i wiesz, ja nawet tego, chciałem… wybaczyć, zostać. Myślałem, że przecież wszyscy jesteśmy ludźmi, że ciało to tylko ciało, a dusza, no właśnie, ona należy do jednego człowieka. Myślałem, że my byliśmy ponad to. Że przeżyliśmy za dużo, żeby się potknąć o coś takiego. — Wzruszył lekko ramionami, udając obojętność, ale oczy miał przygaszone. — Tylko że… wiesz, co mi wtedy powiedziała? — Spojrzał jej prosto w oczy. Już bez uśmiechu. — „Kocham was obu” — zrobił krótką pauzę. — Nie „przepraszam”, nie „to był błąd”, nie „nic dla mnie nie znaczył”. Tylko „kocham was obu”. — Zamilkł. Słowa zawisły między nimi jak coś ciężkiego. Nie mówił tego, żeby wzbudzić litość. Nie taki był Carter. Ale to zdanie, do dziś, czasem budziło go w nocy. W końcu westchnął cicho i oparł się plecami o zimną ścianę, odwracając na chwilę wzrok.
— W moim świecie nic nie jest normalne, Soph. — rzucił cicho, bez pretensji, ale z jakimś zmęczonym rodzajem szczerości. Po prostu stwierdził fakt. Jakby mówił o pogodzie albo o tym, że dziś padało. Tylko że to zdanie niosło w sobie o wiele więcej.
— To wszystko, co dla ciebie jest oczywiste… rodzina, stabilność, zasady, bezpieczeństwo, to dla mnie zawsze było czymś, co ogląda się przez szybę. I wiesz… jak się całe życie stoi po tej drugiej stronie, to człowiek zaczyna wierzyć, że normalność to nie dla niego. — Wzruszył lekko ramionami, pozornie beztrosko, ale jego głos stwardniał. — I lepiej się od czegoś takiego trzymać z daleka. — Spojrzał na nią. I nie musiał już nic więcej mówić. W tym spojrzeniu było wszystko, pragnienie, ostrzeżenie, i ta cicha prośba, żeby nie wierzyła w złudzenia, bo one najbardziej bolą, gdy pękają.
Carter
Carter przez chwilę milczał. Na jego twarzy nie było już śladu wcześniejszego uśmiechu, choć w oczach nadal tliło się coś między rozbawieniem a skupieniem. Jakby ważył każde jej słowo, analizował je powoli, z tą swoją niepokojącą uwagą, która sprawiała, że człowiek czuł się jednocześnie widziany… i rozbrojony. Przejechał językiem po zębach, wzdychając cicho i odchylając głowę do tyłu, jakby chciał uspokoić emocje, które coś w jej słowach właśnie w nim poruszyło. Potem pokręcił głową, nieco bezgłośnie się śmiejąc. Nie tak, jak ktoś, kogo coś autentycznie bawi. Raczej jak ktoś, kto właśnie usłyszał coś naiwnego, albo zbyt prawdziwego.
OdpowiedzUsuń— Każda gra ma zasady, Soph — mruknął, zniżając nieco głos. — Jeśli ci się wydaje, że jakaś nie ma… to znaczy tylko tyle, że po prostu tych zasad jeszcze nie znasz.
Spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek. Uważnie. Tak, jakby próbował zdecydować, czy ona rzeczywiście nie zna tych zasad… czy tylko udaje. Może po to, żeby móc je później bezkarnie łamać. W jego świecie to rozróżnienie miało znaczenie. Palcami przesunął po materiale własnych spodni, jakby musiał czymś zająć ręce, by nie wyciągnąć ich w jej stronę. Dłoń zgięta w luźną pięść opadła z powrotem na udo.
— A ci, co nie znają zasad… najczęściej kończą rozgrywkę dużo szybciej niż myśleli. — Dodał ciszej. Już bez ironii. Tylko z cieniem zmęczonego realizmu, który przebijał przez jego słowa częściej, niżby tego chciał.
Carter nie zareagował od razu. Jakby musiał przetrawić to, co właśnie usłyszał. „Oczy jak mleczna czekolada.” Nie był pewien, kiedy ostatni raz ktoś tak do niego mówił. Albo czy w ogóle kiedykolwiek. Na moment zawiesił spojrzenie gdzieś na wysokości jej ust, ale nie odpowiedział. Zrobiło mu się dziwnie ciepło, nie w ten sposób, w jaki robi się komuś gorąco ze złości czy z pożądania, ale w ten miękki sposób, który był mu kompletnie obcy. Jakby jej słowa sięgnęły czegoś w nim, o czym nawet nie wiedział, że istnieje.
„Mleczna czekolada.” Brzmiało to jak coś czystego. Jasnego. Jak słowa z innego świata niż ten, w którym się obracał. On znał porównania ostrzejsze, cyniczne, cielesne. To było… delikatne. I może właśnie dlatego tak nim szarpnęło. I może też dlatego przez krótką chwilę poczuł się winny. Jakby oszukiwał. Jakby siedząc tu, pozwalając jej mówić takie rzeczy i co gorsza, słuchając ich z czymś, co przypominało wzruszenie, robił coś, do czego nie miał prawa. Bo przecież ona nie miała pojęcia, kim on naprawdę jest. Co nosił w sobie. Co robił. I co byłby zdolny jeszcze zrobić. A mimo to przez sekundę był tylko facetem z oczami, które ktoś porównał do mlecznej czekolady.
Carter pokręcił głową powoli, a jego usta drgnęły w czymś między ciężkim westchnieniem a gorzkim uśmiechem. Przetarł dłonią twarz, jakby próbował zetrzeć z niej to wszystko, co właśnie powiedział, emocje, obrazy, wspomnienia. A może po prostu zetrzeć siebie.
— Nie przepraszaj — rzucił cicho, ale pewnie, patrząc teraz już prosto na nią. — Nie zrobiłaś nic złego, Sophia.
Zamilkł na chwilę, pozwalając, żeby cisza wypełniła przestrzeń między nimi. Nie była niezręczna. Była potrzebna.
— Nie powiedziałem ci tego, żebyś mi współczuła. Ani żeby było ci przykro. — Głos miał niższy, spokojny, bez gniewu, ale z tą szorstkością, która pojawiała się u niego wtedy, kiedy dotykał czegoś prawdziwego. — Powiedziałem ci to, żebyś zrozumiała… że moje życie nie jest normalne. Że ja nie jestem… niczym dobrym.
Odwrócił wzrok, na chwilę zawieszając go gdzieś na ścianie naprzeciwko, jakby łatwiej było mu to powiedzieć bez patrzenia jej w oczy.
— Nawet jeśli przychodzę tu każdego dnia, robię to, co mam robić, bez gadania, bez marudzenia, to wciąż tylko fragment. — Przełknął ślinę. — A na koniec dnia wracam tam, skąd przyszedłem. Do tego świata. Do tej wersji siebie, od której… gdybyś ją poznała, Soph, to jestem pewien, że odwróciłabyś wzrok.
OdpowiedzUsuńI nie powiedział tego po to, żeby ją od siebie odepchnąć. Ani po to, żeby ją przestraszyć. Tylko po to, żeby wiedziała, że to, co tu się działo, ta lekkość, ten flirt, te spojrzenia, to może i było prawdziwe, ale niepełne. Bo była też druga strona. I ona wcale nie była ładna.
Carter przymknął oczy, kiedy poczuł jej dłoń na swoim przedramieniu. Nie był to dramatyczny gest, raczej coś mimowolnego, jakby przez sekundę chciał zamknąć się na ten impuls, zanim zdążył go dopuścić do siebie w pełni. Ale nie cofnął się. Nie odsunął. Po prostu trwał w tej chwili, zupełnie cicho. A potem jego wargi drgnęły w czymś na kształt śmiechu, bardziej do siebie niż do niej. Pokręcił głową niedowierzaniem, wciąż lekko rozbawiony, choć w tym rozbawieniu było coś smutnego.
— Jesteś niemożliwa… — powiedział cicho, przekręcając głowę w jej stronę. Jego wzrok w końcu odnalazł jej oczy, a usta poruszyły się znów, tym razem bardziej miękko, ale bez filtra.
— Ja ci właśnie opowiadam, jak pojebane jest moje życie… — spojrzał w dół, na miejsce, w którym jeszcze przed chwilą spoczywała jej dłoń — …a ty próbujesz mnie pocieszyć i porównujesz moje oczy do mlecznej czekolady.
Głos miał nieco niższy niż wcześniej, jakby coś się w nim rozluźniło, ale jednocześnie napięło. Obrócił się lekko w jej stronę i spojrzał na nią długo, może odrobinę za długo. Tak, jakby chciał z niej coś wyczytać, jakby szukał potwierdzenia, że naprawdę to zrobiła. Że wie, z kim siedzi, i nadal postępuje w ten sposób.
— Czy ty masz w sobie chociaż odrobinę instynktu samozachowawczego.
Było w nim coś, co przypominało kapitulację, ale nie tę groźną. Tę, która mówiła: „Nie rozumiem cię. Ale kurwa, nie mogę cię zignorować.”
— Ty naprawdę jesteś z innego świata, co? — rzucił pod nosem, z lekkim, prawie niewidocznym uśmiechem w kąciku ust. Jego wzrok powędrował w dół, powoli, świadomie, aż do jej ust, a potem wrócił do jej oczu. I został tam. Bez jednego słowa, ale z taką intensywnością, że przestrzeń między nimi znów zaczęła się nagrzewać, powoli, cicho, jak coś, co wymyka się spod kontroli.
Przez ułamek sekundy przemknęło mu to przez głowę. Myśl tak szybka, że niemal niezauważalna. Tak cicha, że nie zdążył jej nazwać, zanim wypełniła go cała.
Chciał ją pocałować.
To nie było zaplanowane. Nie było rozsądne. I Sophia to musiała wychwycić, bo widział to w jej oczach. W napięciu w jej ramionach. W tym, jak zatrzymała się między oddechem a słowem. Jakby też czekała.
Zrobiłby to, gdyby nie ten nagły, zgrzytliwy dźwięk. Ktoś wsunął klucz do zamka. Zamek zaskrzypiał nieprzyjemnie, a potem klamka drgnęła z impetem, jakby ktoś naprawdę próbował się dostać do środka. I ten moment pękł, jak bańka mydlana. Carter odchylił się lekko do tyłu, wracając do pozycji, która nie mówiła już “zaraz to zrobię”, tylko “nic się nie stało”. Ale jego wzrok był inny. Nieodgadniony.
Carter
Sophia robiła mu glitch w matrixie. W tym jego własnym, pokręconym systemie, w którym wszystko, nawet chaos, miał swoje miejsce. W którym gniew przykrywał słabość, a ironia była zbroją na każde pytanie. Bo on miał swój porządek, może brudny, brutalny, ale jednak porządek. Nie trzeba było myśleć. Nie trzeba było czuć. To wszystko działało.
OdpowiedzUsuńBurzyła jego kod. W jego głowie pojawiły się błędy w systemie, których nie potrafił naprawić. Nie wiedział, czy chce.
Przez ułamek sekundy Carter był kompletnie zdezorientowany. Krzyk Winstona odbił się echem w jego głowie, zderzając się z wcześniejszą ciszą i tym wszystkim, co wydarzyło się ledwie chwilę wcześniej. Podniósł się z podłogi, ale dopiero po sekundzie zrozumiał, co naprawdę się dzieje. Winston nie wszedł tu jako wybawca, który znalazł przypadkowo zatrzaśniętą parę współpracowników. Nie, on wszedł z założeniem. Ze scenariuszem już rozpisanym w głowie. Scenariuszem, w którym Carter był drapieżnikiem, a Sophia jego ofiarą. I to właśnie ta myśl go zatrzymała. Nie oskarżenie, nie krzyk, nie wrogość. Tylko fakt, że nawet tutaj, gdzie robił wszystko tak, żeby nikomu nie wadzić, żeby trzymać się z dala od kłopotów, nadal był tylko potencjalnym zagrożeniem. Tym, który na pewno ma złe intencje, bo przecież z jego oczu nic dobrego wyczytać się nie da. Winston go skazał. I choć Carter powinien być na to odporny, powinien przywyknąć, coś w tym uderzyło bardziej, niż chciałby przyznać. Może dlatego, że Sophia wciąż tu była. A przez krzyk starszego mężczyzny wszystko zaczęło wyglądać inaczej. Jakby naprawdę ją do tego schowka zwabił. Jakby naprawdę chciał jej coś zrobić.
Carter najpierw tylko patrzył. Na Winstona, który stał w progu z zaciśniętą szczęką i oczyma pełnymi gniewu. Na Sophię, która próbowała coś powiedzieć, ale jej słowa niknęły pod ciężarem oskarżeń.
— Winston, wyluzuj — w końcu rzucił cicho, marszcząc brwi i unosząc ręce w obronnym, powściągliwym geście. Nie był typem, który się tłumaczy. Nie musiał. Ale stał w centrum sceny, jak wystawiony na publiczny sąd. Winston ruszył w jego stronę gwałtownym krokiem, z twarzą wykrzywioną nie tylko złością, ale i czymś więcej, odrazą.
— Co jej zrobiłeś? — rzucił jak oskarżenie.
Głos miał szorstki, złowrogi. Wypełnił cały schowek i przebił się dalej na zewnątrz. I właśnie wtedy zaczęło się piekło. Do korytarza zaczęli schodzić się inni, kilku wolontariuszy, dwie dziewczyny z recepcji, chłopak z zaplecza. Zaintrygowani hałasem, poruszeni tonem Winstona, ciekawi, jak sępy nad ofiarą. Nikt nic nie wiedział. Ale wszyscy patrzyli tylko na niego. I każda z tych par oczu mówiła mu dokładnie to samo: „Oczywiście, że to zrobił.”
— Zwabiłeś ją tutaj?! — warknął mężczyzna, jakby był już pewien winy. Carter zmrużył oczy, napiął szczękę.
— Zatrzasnęły się jebane drzwi… — mruknął, ale zagłuszyły go następne słowa Winstona.
— Znam takich jak ty! Wiedziałem, że przyjmowanie cię tu to był błąd!
Słowa odbijały się od metalowych ścianek jak serie z karabinu. Każde kolejne celniejsze, ostrzejsze, bardziej duszące. Carter nawet nie zdążył otworzyć ust, gdy Sophia zrobiła pół kroku w stronę Winstona, unosząc dłoń w obronnym geście. Winston nie słuchał.
A może właśnie tak to wyglądało z boku — Carter i Sophia w ciasnym schowku, a przed nimi rozwścieczony Winston, który niemal warczał z wściekłości.
— Wynoś się, — powiedział w końcu Winston z głuchym, napiętym głosem, wskazując ręką korytarz. — Tam, gdzie twoje miejsce.I nie wracaj tutaj!
Potem spojrzał na Sophię i dodał jeszcze głośniej, do wszystkich:
— Jeśli zrobił ci cokolwiek, to nie ujdzie mu to na sucho. Zgłosimy to. Trzeba z tym skończyć, serio. Nie może tak być, że zsyłają tu podejrzanych typów i kryminalistów. Jakby to był eksperyment społeczny!
Głos Winstona odbijał się echem, a każdy kolejny wyraz wbijał się Carterowi w skórę jak drzazgi. Nie musiał patrzeć na tłum, by wiedzieć, co widzi w ich oczach, podejrzenie, lęk, pogarda. Nikt nie zapytał, co naprawdę się stało. Nikt nie zapytał jego. Bo przecież wyglądał jak ktoś, kto mógłby zrobić coś złego.
Winston nie odpuścił.
Carter poczuł, jak w karku pulsuje mu napięcie. Napiął szczękę, milcząc. Bo choć cisnęło mu się na język coś ostrego, coś, co mógłby powiedzieć tak, że zamilkliby wszyscy zacisnął usta i nic nie powiedział.
OdpowiedzUsuń— I nie myśl, że jeśli zrobiłeś jej coś — Winston wskazał podbródkiem na Sophię — to ci to ujdzie na sucho.
Carter poczuł, jak jego ciało automatycznie się napina. Instynkt obronny. Jak wtedy, gdy był dzieciakiem i całe osiedle patrzyło na niego po bójce, zanim jeszcze padło pytanie, kto zaczął.
Zacisnął pięści. Raz. Dwa. Trzy. Znał ten schemat. To był stary taniec. On kontra cały świat. Znów. Ale to, co w tym wszystkim bolało najbardziej, to nie były oskarżenia. Nie to, że kolejny raz wrzucono go do worka z potworami. To był moment ciszy, krótki ułamek sekundy, kiedy spojrzał w bok na Sophię. I nie był pewien, czy też przypadkiem nie zrobiła tego kroku w tył. Nie odpowiedział. Zerknął na Sophię. Krótko. Zbyt krótko. I ruszył w stronę drzwi ramieniem musnął futrynę, przestąpił próg, nie oglądając się za siebie.
Carter
Na zewnątrz było zaskakująco jasno, jakby światło dnia specjalnie chciało go oślepić. Carter wyszedł, nie patrząc na nikogo, z ciasno zaciśniętą szczęką i krokiem, który aż pulsował od napięcia. Wokół panowała niezręczna cisza, ale on słyszał ją głośniej niż krzyki Winstona. Ta cisza była gorsza. I jego gniew rósł z każdym krokiem. Nie wybuchnął. Nie powiedział nic, choć miał ochotę rzucić w nich wszystkimi przekleństwami, które znał. Ale nie zrobił tego. Nie chciał jej wciągać w to jeszcze bardziej. Tylko dlatego. Inaczej mógłby naprawdę nie panować nad sobą. Był wkurwiony. Na Winstona. Na tych ludzi. Na siebie. Na to, że dał się złapać na chwilę, której nigdy nie powinien był dopuścić. Przeszedł aż na parking, zanim się zatrzymał. Dopiero tam pozwolił sobie na dłuższy, głęboki oddech. Ale nawet on nie pomógł. W żołądku miał kamień. W głowie chaos.
OdpowiedzUsuńBył zły. Jasne, że był. Bo przez chwilę, przez głupie kilkadziesiąt minut dał sobie wmówić, że może być inaczej. A potem przyszedł Winston i przypomniał mu, kim Carter naprawdę jest dla tego świata. Problemem. I przecież… nie mógł się dziwić. Nie powinien.
Zacisnął dłonie w kieszeniach bluzy i spojrzał gdzieś w dal, bez konkretnego punktu zaczepienia. Powietrze wydawało się zbyt czyste. Zbyt jasne. Zbyt spokojne. A w nim burza. Cicha. Głęboka. I przesiąknięta zawodem, którego nie chciał nazwać po imieniu.
Zrobił dokładnie to, czego można się było po nim spodziewać. Odpalił auto, cisnął gaz i odjechał. Bez słowa, bez tłumaczeń, bez telefonu, który został gdzieś w schronisku na ladzie albo w kieszeni kurtki w szafce. Nawet nie sprawdził. I nie miał najmniejszego zamiaru wracać się po niego. Dostanie nowy. Jak zwykle. Wcisnął mocniej pedał gazu, czując, jak adrenalina buzuje mu pod skórą. Nie obchodziło go to. Tak przynajmniej sobie wmawiał. Zadzwonił tylko do swojego managera.
— Wywalili mnie. Wpadł gość, zrobił szopkę, kazał mi się wynosić. Ogarnijcie to. Niech Mike załatw przeniesienie. Cokolwiek.
Rozłączył się, nie czekając na odpowiedź. Potem pojechał prosto do swoich kumpli, tych, którzy nie pytają o nic, nie próbują ocalić twojej duszy, nie robią wielkich oczu, kiedy wjeżdżasz pod klub z wyrokiem i wkurwieniem na plecach.
To był jego świat. Brudny, szybki, bez ceregieli. Dołączył do nich, rozdarty w środku, ale na twarzy nie było już niczego. Żadnej emocji. Nie będzie o tym mówił. Nie będzie tego rozgrzebywał. Zresztą nie miał czego. To była tylko praca. Tylko jedna dziewczyna. Nic wielkiego. Nic, czego nie dałoby się utopić w alkoholu, dymie i nocnym hałasie. Prawda?
A jeśli przez ułamek sekundy przeszło mu przez głowę, że jej ręka na jego przedramieniu była ciepła…, nie fizycznie, ale mentalnie, to szybko to z siebie wyrzucił. Zakopał. Zakrztusił się tym i połknął. Bo jeśli miał się skończyć w syfie to przynajmniej z hukiem.
Kolejne dni zlały się w jeden długi, kleisty wieczór, który nie miał początku ani końca. Po prostu… się zaczął. Od jednej kreski. Potem jednej butelki. Potem jednego dotyku na czyimś udzie. I poszło. Wychodził z klubów o piątej rano tylko po to, żeby wciągnąć coś w aucie i wrócić na backstage kolejnej miejscówki, gdzie nikt nie zadawał zbędnych pytań. Zaire znowu był tym, kim świat zawsze chciał go widzieć, nieposkromionym, głośnym, bezczelnym królem chaosu, który nie potrzebuje zasad, nie ma granic i nie uznaje żadnych ograniczeń, prócz tych, które sam ustala. A i to tylko wtedy, gdy ma na to ochotę. Wciągał kreski, pił, śmiał się za głośno i tańczył za blisko. Przewijał się przez kolejne lokale jak burza. Przez kluby, w których znał każdy kąt, każdą twarz, każde zakazane spojrzenie. Ludzie się do niego kleili chcieli zdjęcia, zaproszenia na after, resztki z jego szklanki, echo jego nazwiska na swoich ustach. Wodził spojrzeniem za każdą dziewczyną, która wyglądała, jakby nie znała własnych granic. I dawał się im dotykać. Tak, jakby chciał sprawdzić, czy czegokolwiek jeszcze czuje. ZAIRE powrócił. Ten, który potrafił rozbić każdą relację w pył, a potem zatańczyć na zgliszczach. I dziś też miał zamiar zatańczyć.
Carter wcielał się w tę rolę z taką precyzją, z taką desperacją, jakby próbował zagłuszyć wszystko inne. Aż w końcu nie było już jasne, co jest maską, a co twarzą. Kiedyś może potrafił to odróżnić. Teraz już nie. Trzymał szklankę w jednej dłoni, a w drugiej destrukcję. I choć na twarzy miał uśmiech to gdy spojrzał w lustro, nie wiedział już, kto właściwie tam patrzy.
OdpowiedzUsuńW sobotę Carter zaczął dzień od studia.
Spędził tam zaskakująco dużo czasu. Może coś w nim jeszcze się tliło, może głos, który mówił: nagraj coś porządnego, zanim znikniesz. A może to tylko echo resztek odpowiedzialności, które zostawił za drzwiami schroniska. Tak czy inaczej, parę godzin później miał już w nowy kawałek i dziwne uczucie, że powinien był tam zostać. Ale nie został. Wieczorem dołączył do swoich ludzi. Pierwszy klub, pierwsza miejscówka. Jeszcze był w naprawdę dobrym stanie, trzymał pion, ogarniał twarze, miał w oczach ten błysk, który mówił, że kontroluje sytuację. Witał się z ekipą, klepał po plecach, wbijał w znajome dłonie zbiory piątek. Ktoś wcisnął mu do ręki szklankę z whisky. Ciepło przelało mu się przez gardło jak rytuał powitania. Wszystko było na miejscu. Wszystko po staremu. Przeciągnął się przez swoją stałą lożę VIP. Przez moment przystanął, skanując wzrokiem wnętrze: lśniące butelki, głośne rozmowy i kobiety w sukienkach za milion spojrzeń. Pasował tu. Może aż za dobrze. Ale zanim zdążył się rozsiąść, ktoś go zaczepił. Został wciągnięty do jednej z prywatnych stref dla gości specjalnych. Zbił piątki z nowymi twarzami i paroma starymi znajomymi. Rozmowy były krótkie, głośne, szybkie. Jeden z kolesi rozejrzał się i już po chwili na szklanym lusterku pojawiła się równa linia białego proszku. Padło jego imię.
— Carter, twoja kolej.
Zaire wyjął z kieszeni banknot, starannie go zawinął, prawą ręką odgarnął mankiet bluzy. Lewą poprawił szklankę. Rozmawiał z kimś obok, rzucał półsłówka, półśmiechy. Jakby całe to ćpanie było tłem do życia, a nie jego osią. Ktoś zagwizdał, rzucił jakimś niewybrednym tekstem w stronę przechodzących obok dziewczyn. Jakiś typ z boku wygiął się, by na nie spojrzeć:
— Ej, chodź pokaż ten tyłek z bliska!
Zaire oderwał wzrok od lusterka. Może trochę rozdrażniony. Złapał spojrzeniem ich sylwetki. Jedna z nich obejrzała się przez ramię.
I zanim jego mózg zdążył to całkowicie przetworzyć ich spojrzenia się zderzyły.
Sophia.
Stała kilka kroków dalej. Jakby wyrwana z innego świata, jak ktoś, kogo nie miał prawa tu zobaczyć. Ich oczy spotkały się dokładnie w chwili, kiedy Zaire miał już banknot w dłoni, pochylony nad lustrem. Ona widziała wszystko. Nie dało się udawać, że to coś innego. Nie dało się udawać, że to przypadek. Nie dało się nawet uciec wzrokiem, bo to spojrzenie przypalało go od środka. Zaire zamarł na ułamek sekundy. Z banknotem w dłoni. Z kreską przed nosem. Z tym cholernym pulsującym światłem i bitami w tle, które brzmiały teraz jak echo czegoś, co właśnie się sypało.
Przez ułamek sekundy, może nawet krótszy niż mrugnięcie, na twarzy Zaire’a przemknął cień uśmiechu. Nie był pewien, czy to było z nerwów, z przyzwyczajenia, czy z niedowierzania. Jakby sam nie dowierzał, że to naprawdę Sophia. Tu. Teraz. I że patrzy na niego właśnie tak. Nie jak na chłopaka z miasta, który co rano przynosi jej kawę i robi sztuczne dramy o karmę dla kotów. Tylko jak na kogoś zupełnie obcego. Jakby właśnie zobaczyła go naprawdę. Uśmiech zniknął tak szybko, jak się pojawił. Zastąpiło go zakłopotanie. Ciężkie i nagłe. Jakby ktoś wlał mu beton do klatki piersiowej. Zaire odsunął od siebie lusterko, odrzucił banknot, a potem wsunął cały zestaw komuś obok.
OdpowiedzUsuń— Masz. Dokończ za mnie. — rzucił niby nonszalancko. Nie patrzył już w stronę lustra. Ani kreski. Ani nikogo innego poza nią. W tym czasie w loży zrobiło się żywiej. Dwóch jego znajomych, rozochoconych w tej pewności siebie, która przychodzi z etykietą „VIP” zaczęło coraz głośniej i odważniej zagadywać koleżanki Sophii.
— Ej, ślicznotki, nie chcecie się przesiąść do ludzi, którzy naprawdę wiedzą, jak się bawić?
— No chodźcie, nie gryziemy!
Jeden z nich puścił oczko, drugi zrobił miejsce na kanapie, a trzeci już sięgał po butelkę, jakby chciał przelać im drinka bez pytania. Zaire nie powiedział jeszcze nic. Ale spojrzenie, które posłał w stronę Sophii, już wystarczyło. Nie było obronne. Nie było tłumaczące się. Było tylko jedno: Widzisz? Miałem rację.
Carter
Carterowi w najśmielszych snach nie przeszłoby przez myśl, że Sophia znalazła się w tym klubie z jego powodu. Nie potrafiłby nawet wymyślić takiego scenariusza, zbyt absurdalnego, zbyt nierealnego, zbyt dalekiego od logiki, która rządziła jego światem. W jego rzeczywistości dziewczyny takie jak ona nie szukają chłopaków takich jak on. One uciekają, z dyplomami prestiżowych uczelni, ze wspomnieniami ładnie ułożonymi na półkach. Jeśli przypadkiem zbłądzą w rejony jego świata, to tylko na chwilę. Dla smaku, dla wrażeń, dla adrenaliny. A potem wracają. Zawsze wracają.
OdpowiedzUsuńDo swojego porządku. Sophia była młoda. Piękna. Miała życie przed sobą. Mimo swojej pozornej grzeczności i ułożenia, Carter pamiętał to z ich rozmów, że miała w sobie tę iskrę, która czasami domagała się złamania zasad. Lubiła testować granice. Być może to właśnie dlatego wybrała się dziś do klubu jak ten. Może to była tylko sobota, kolejna noc z koleżankami. Przecież sama mu mówiła, że czasem musi się oderwać, wyrwać z klatki, zrzucić z siebie ten obrazek córki z dobrego domu. Może jej znajome ciągnęły ją po klubach, a ona dla świętego spokoju po prostu się zgodziła. Może bywali już kiedyś w tym samym klubie, może nawet minęli się kiedyś w jakiejś loży, może tańczyła parę kroków od niego. Ale wtedy nie zwrócili na siebie uwagi. Byli tylko częścią zbyt głośnego tła, w którym nikt nikogo nie dostrzega naprawdę. Tak było łatwiej zrozumieć to spotkanie. Tak było wygodniej. Nie musiał wtedy mierzyć się z myślą, że ona chciała go zobaczyć.
Carter był pewien, że to tylko przypadek. Głupi zbieg okoliczności. Los, który po raz kolejny zakpił sobie z niego w najbardziej ironiczny sposób, stawiając Sophię dokładnie w tym klubie, do którego dzisiaj, akurat dzisiaj, postanowił się przyjść.
Z jakiegoś pokręconego, irracjonalnego powodu, obchodziło go, co ona o nim pomyśli. Nie powinno. Nie powinna mieć takiej mocy. Nie ona, nie Sophia, dziewczyna z zupełnie innego świata, która znała go ledwie kilka tygodni. Która, jeśli tylko miała w sobie choć odrobinę rozsądku, już dawno powinna była dojść do wniosku, że on nie jest tego wart. A jednak, kiedy ich spojrzenia się spotkały, serce uderzyło mu mocniej. Głupio, niespodziewanie. Jakby został przyłapany na czymś, o czym sam chciał zapomnieć.
Na początku był przekonany, że się odwróci. Że jej spojrzenie prześlizgnie się po nim z tym samym chłodnym dystansem, z jakim inni patrzyli na ludzi jego pokroju, i że odejdzie. I, kurwa, przecież właśnie to powinna zrobić. Tak byłoby łatwiej. Prościej. Naturalniej. Wróciłby do kreski. Do whisky. Do roli, którą znał na pamięć. Ale Sophia nie odeszła. Zamiast tego podeszła do niego. Wciąż jeszcze była parę kroków dalej, ale szła w jego stronę, mimo lusterka, które właśnie komuś oddał, mimo banknotu, który zniknął z jego dłoni, mimo tego, co zastała. Mimo zapachu alkoholu, muzyki i kłębiącego się wokół chaosu. Nie spuszczała wzroku. Nie potrafił zrozumieć dlaczego, z jakiegoś pierdolonego powodu, ciągle widziała w nim coś więcej.
— Hej — rzucił twardo gromiąc wzrokiem najgłośniejszą cześć stolika. — Nie jesteśmy na jebanym safari.
Zrobiło się cicho, ale to napięcie nie zniknęło. Po prostu zmieniło ton. Jeden z chłopaków, ten który jeszcze przed chwilą gwiżdżąc, rzucał hasła w kierunku koleżanek Sophii, próbował udawać, że nic nie zaszło, ale Carter już na niego patrzył. W sposób, który nie zostawiał wiele miejsca na interpretację. A potem zwrócił się w stronę tego, który poklepał go po ramieniu i rzucił tekst o „kolejnej, o której zapomniał”. Carter nie musiał nic mówić głośno. Wystarczyło, jak odwrócił głowę i spojrzał na niego z góry, jakby mierzył go wzrokiem na żyletki.
— Przymknij się. — powiedział beznamiętnie, ale wystarczająco chłodno, by atmosfera w loży natychmiast zgęstniała. — Serio. Nie teraz.
Zapanowała cisza. Carter już nie patrzył na nikogo poza nią. Wpatrywał się w nią z takim napięciem, jakby jej obecność tutaj chwilowo odebrała mu zdolność jasnego myślenia. Jakby próbował zrozumieć, co do cholery robi tu Sophia, w tej loży, w tym klubie, w jego świecie. Potem przeniósł wzrok na szklankę z drinkiem, którą ktoś wcześniej wcisnął Sophii do ręki, a którą ona odstawiła bez słowa. Pochylił się i zdecydowanym ruchem odsunął ją dalej, dużo dalej, na sam koniec stolika. Z dala od niej. Nie wiedział, co tam wlali. Nie miał pojęcia, czy to tylko alkohol, czy coś więcej, nie ufał tym ludziom na tyle, by pozwolić jej to wypić. To nie byli faceci, za których dałby sobie uciąć rękę. I chociaż jeszcze chwilę temu sam trzymał w dłoni szklankę whisky, to był jego świat, jego zasady, jego wybory. Nie Sophii.
UsuńA potem się podniósł.
Bez pośpiechu, ale z bardzo świadomą energią, która nagle uciszyła lożę. Ruchy miał płynne, pewne siebie. Był wyższy od niej, kiedy stanęli twarzą w twarz, co uderzyło go dopiero teraz. Tu, na zewnątrz, wydawała się mniejsza, bardziej krucha… i zupełnie niepasująca do tego miejsca, a jednocześnie, cholera, głębia jej spojrzenia przeszyła go na wskroś.
— Cześć, Soph — powiedział cicho, niżej, tylko dla niej. — Nie spodziewałem się ciebie tutaj spotkać… — Głos miał niższy, głębszy, pozbawiony tego cynicznego pazura, którym zwykle wszystko okraszał. Nie uśmiechnął się. Ale coś w jego oczach złagodniało, jakby na moment zapomniał, gdzie są, z kim, kim on jest, i kim ona nigdy nie powinna próbować dla niego być. I choć wokół panował gwar i hałas, ten moment między nimi wydawał się jakby oddzielony cienką szybą. Nie zapytał, co tu robiła. Nie zapytał, dlaczego przyszła. Ale spojrzał na nią tak, jakby wszystko w nim zamarło. Jakby wciąż nie wierzył, że nie odeszła. Carter przeniósł wzrok z Sophii na jej koleżankę, krótkie, neutralne spojrzenie, ale nie pozbawione grzeczności. Zauważył, jak dziewczyna ściskała szklankę, której nawet nie tknęła. Palce zbyt ciasno oplatały szkło, jakby to był jakiś bufor bezpieczeństwa, którego sama nie była pewna, czy chce się trzymać.
— Cześć — rzucił do niej krótko, z lekkim skinieniem głowy. Uprzejmie, ale bez przesadnej serdeczności. A potem, niemal niedbale, ale z wyczuciem, wyjął jej drinka z dłoni, zanim sama zdecydowała, co właściwie chce z nim zrobić.
— Lepiej wziąć coś bezpośrednio z baru — mrukną, z uśmiechem z rodzaju tych nieznacznych, bardziej kątem ust niż oczami, odwrócił się do jednego z obecnych przy stoliku, tego samego, który wciskał im drinki wcześniej, zupełnie jakby to była część oferty powitalnej.
— Nie twoja liga, bracie — powiedział spokojnie, wręczając mu szklankę, jakby to była stara przysługa, którą właśnie zwracał. I choć zrobił to bez cienia agresji, ton miał w sobie coś niepodważalnego, coś, co skutecznie ucinało ewentualne komentarze, zanim w ogóle zdołały się pojawić.
Carter
— Jasne. — Skinął głową, jakby jej ton był zupełnie naturalny, znajomy, nawet komfortowy. Nie uniósł brwi, nie uśmiechnął się krzywo, nie zadrwił. Po prostu przyjął to polecenie i wykonał. Nie spojrzał nawet przez ramię na lożę. Nie padło żadne pożegnalne zaraz wracam, trzymajcie się, ani nawet zwykłe narazie. Jakby ci ludzie przestali dla niego istnieć, w momencie, w którym Sophia się odezwała. Ruszył przez klub, torując im drogę przez tłum. Jego sylwetka przyciągała spojrzenia, ale on sam wydawał się całkowicie oderwany od zgiełku, świateł i pulsującej muzyki. Carter prowadził je w stronę baru, jakby robił to tysiące razy, ale tym razem dokładnie wiedział, gdzie i po co idzie.
OdpowiedzUsuńNie zerkając w bok, nie szukając wzrokiem niczego poza celem, szedł prosto, milczący, skupiony, jakby potrzebował chwili, by ochłonąć z tej samej intensywności, którą sam przed chwilą zbudował. Być może nie rozumiał jeszcze, dlaczego Sophia tu przyszła. Może wciąż miał w głowie chaos.
Carter oparł się o ladę baru jedną ręką, od razu przyciągając uwagę barmana samym spojrzeniem. Nie musiał nic mówić, tylko lekko skinął głową i wskazał na siebie oraz dwie dziewczyny obok. Barman zareagował niemal natychmiast, jakby znali się od lat albo jakby to nie był pierwszy raz, kiedy Zaire pojawił się tu z towarzystwem, które zasługiwało na coś więcej niż standardowy zestaw z karty.
— Czego się napijecie? — zapytał spokojnie, zerkając najpierw na Sophię, potem na Victorię. Bez napięcia. Bez podtekstów. Bez udawanej nonszalancji. Zachowywał się tak, jakby przed chwilą nie był złapany z nosem nad lusterkiem, jakby ostatnie dwa dni nie przepił i nie przepalił całego swojego pierdolonego rozczarowania światem. Z jakiegoś powodu teraz wyglądał na całkowicie trzeźwego, może przez sposób, w jaki mówił. Spokojnie. Pewnie. Jak ktoś, kto kontroluje sytuację, nawet jeśli pięć minut temu był częścią chaosu. Spojrzał w stronę Sophii, przez ułamek sekundy dłużej niż powinien. Jakby nic złego się nigdy nie wydarzyło. Jakby nie byli tutaj wbrew rozsądkowi.
Victoria wciąż milczała, zerkając raz na Sophię, raz na Cartera, jakby próbowała zrozumieć, w co właściwie się wpakowały. Ale on zdawał się tego nie zauważać. Zamówili. Bez zbędnych ceregieli. Sophia poprosiła o coś słodkiego, ale mocniejszego niż się spodziewał. Victoria poszła w klasykę, jakby to nie był pierwszy raz, kiedy musiała udawać beztroskę przy barze. Carter wskazał na swoją szklankę ruchem głowy, który barman najwyraźniej znał już na pamięć, świeża whisky, z lodem. Bez pytania. Bez zbędnych słów. Wszystko działo się płynnie, jakby grali w jakimś starym, dobrze wyćwiczonym teatrze. Barman ustawił przed nimi szklanki z wprawą kogoś, kto wie, kiedy nie zadawać pytań. Żadnych paragonów, żadnych rachunków. Carter nawet nie sięgnął po portfel, wszystko doliczano do otwartego rachunku, bo tak było wygodniej, szybciej, dyskretniej. A poza tym: to był Zaire. Tacy jak on nie machali kartą przy barze, nie wtedy, gdy to oni byli główną atrakcją wieczoru.
Uniósł szklankę lekko, ale jeszcze nie upił łyka. Zamiast tego spojrzał na Sophię, jakby próbował się upewnić, że ona naprawdę tu jest. Lód w jego whisky zderzył się cicho o ścianki szkła, jakby czas też musiał coś powiedzieć.
Odetchnął cicho, zanim odezwał się bezpośrednio do Sophii, głosem niższym, spokojniejszym, jakby wyrwanym z innej przestrzeni niż ta klubowa.
— Sorry za tamtych. — Rzucił krótko, z nieco zmęczonym cieniem w głosie. — Czasem zachowują się jak… zwierzęta.
Zerknął na nią kątem oka, ale nie szukał w jej spojrzeniu oceny. Raczej chciał się upewnić, że zrozumiała, że nie był jednym z nich, przynajmniej nie dzisiaj. Może próbował się od tego odciąć, może wiedział, że jest dokładnie taki sam, ale właśnie teraz, w tym jednym zdaniu, chciał dać jej coś innego niż ryk loży VIP i te obrzydliwe komentarze.
OdpowiedzUsuń— Myślą, że jak są w klubie, to nie obowiązują żadne zasady. — Dodał po chwili ciszy, jakby to miało wyjaśnić więcej, niż potrafił powiedzieć wprost.
— Dobrze się bawicie? — zapytał w końcu, odwracając się do nich nieco bokiem, opierając łokciem o bar i wodząc spojrzeniem raz po Sophii, raz po Victorii. Głos miał już bardziej swobodny, może odrobinę niższy niż wcześniej, z tą charakterystyczną chrypką, która nadawała jego słowom ciężaru, nawet gdy mówił coś tak zwyczajnego.
— Mam nadzieję, że nie popsuli wam za bardzo nastroju — dodał ciszej. Uniósł lekko brwi, z nieznacznym, jakby przepraszającym uśmiechem. Nie było w nim nic wymuszonego. Może tylko lekki cień czegoś, czego nie potrafił teraz nazwać, może wyrzutu sumienia, może zawodu. A może po prostu cienia tej wersji siebie, której nie lubił widzieć w lustrze.
— Dobrze cię widzieć — rzucił po chwili, z większą szczerością niż planował. Tak, jakby te słowa uciekły mu z ust, zanim zdążył je zatrzymać. Nie brzmiały jak banał. Nie brzmiały też jak tekst rzucony w klubie, w tłumie, w oparach alkoholu i dymu. Brzmiały jak coś, co powiedziałby w aucie, gdzieś między kawą a bułką z marmoladą. Spojrzał na nią dłużej. Nie śmiał się, nie żartował, nie próbował zakryć emocji arogancją. Patrzył, po prostu patrzył, jakby chciał upewnić się, że naprawdę tu jest. Że nie zwariował.
Carter
Carter skinął lekko głową, kręcąc przy tym szklanką whisky, tak jakby coś rozważał, ważył, próbował się sam przed sobą usprawiedliwić.
OdpowiedzUsuń— Tak… chyba tak — odpowiedział z opóźnieniem, jakby ten banał potrzebował u niego przejść przez kilka wewnętrznych filtrów, zanim został wypuszczony na światło dzienne. Spróbował się uśmiechnąć. Może nie do końca naturalnie, ale z intencją. Jakby naprawdę próbował wyluzować. Próbował zagrać tę wersję siebie, która potrafi nie brać wszystkiego zbyt poważnie. Ale nie był z nią naturalny. Był ostrożny. Jakby patrzył na nią z jednej strony z ciekawością, a z drugiej z jakąś ostrożną czcią, jakby bał się czegoś w niej dotknąć zbyt mocno, żeby nie zniszczyć.
Bo Sophia była inna.
Była jak ktoś z zupełnie innego świata, tego, który znał tylko z opowieści, z filmów albo z obserwacji z bezpiecznej odległości. Świata, w którym ludzie stawiali sobie granice i ich przestrzegali. Gdzie ktoś odmawiał piątego drinka, bo znał siebie i znał swój limit. Gdzie ktoś przychodził do klubu nie po to, by się zatracić, ale żeby na chwilę oderwać. Patrzenie na to, co reprezentowała sobą Sophia, jej zasady, jej ciepło, jej jasność, w kontraście do jego własnego życia, jego ludzi, jego nocnych eskapad i popieprzonych impulsów… było jak wgapianie się w swoje przeciwieństwo. Dwie skrajności. Dwie linie, które nie miały prawa się przeciąć, a jednak stały teraz przy barze jakby ktoś przez pomyłkę postawił ich na tej samej stronie rzeczywistości.
Carter rozluźnił ramiona, oparł się łokciem o bar i przekrzywił głowę w jej stronę w ten charakterystyczny, nonszalancki sposób, który zawsze wyglądał, jakby robił to od niechcenia l, ale był to dobrze wyćwiczony manewr. Taki, który mówił: jestem tu, nie spinam się, wszystko pod kontrolą. Nawet jeśli w środku coś nadal go ściskało. Podniósł szklankę z whisky i zamoczył usta, patrząc przy tym na Sophię spod rzęs. Zgrywał luzaka. Pozwolił sobie nawet na krótki uśmiech, który wsunął mu się na usta bez tego ciężaru sprzed kilku minut. Taki lżejszy. Jakby naprawdę wchodził z powrotem w rolę, którą znał najlepiej. Wyciągnął rękę i odgarnął nieistniejący pyłek z blatu, jakby ten gest miał zająć mu dłonie, podczas gdy w głowie układał sobie kolejne słowa.
— Skoro to „girls night out”… to mam się nie wtrącać i zniknąć w tle? — rzucił półżartem, z delikatnym uniesieniem brwi, jakby zostawiał decyzję po jej stronie. Uniósł lekko brew, a na jego ustach zatańczył cień uśmiechu. Przechylił się odrobinę bliżej, żeby usłyszeć ją lepiej, ale nie na tyle, żeby to było nachalne. Po prostu… jakby był ciekawy, co zaraz powie.
— Nie twój typ? — powtórzył z odrobiną prowokacji w głosie, lekko ochrypłym od dymu i alkoholu. — A jaki jest twój typ klubu, Soph? — dodał zaraz potem, przekręcając głowę w bok, jakby próbował ją rozgryźć. Patrzył na nią z wyraźnym rozbawieniem, ale gdzieś pod spodem czaiło się coś jeszcze, szczere zainteresowanie. Nie próbował się teraz popisywać, nie rzucał błyskotliwych żartów na prawo i lewo. Chciał usłyszeć odpowiedź.
Uśmiechnął się. Ten jego niespodziewany, miękki uśmiech, który pojawiał się tylko w bardzo konkretnych momentach, kiedy Sophia go zaskakiwała. Kiedy robiła lub mówiła coś, czego kompletnie się po niej nie spodziewał, a co jednocześnie rozbrajało go szybciej niż jakakolwiek broń. Nie był to uśmiech ironiczny, ani cwany, ani wyuczony. To był jego prawdziwy uśmiech. Przez krótką chwilę wyglądał, jakby po prostu zapomniał, że są w klubie, otoczeni hałasem i światłami. Patrzył na nią tak, jakby zobaczył coś cennego i nie był pewien, czy może to zatrzymać.
OdpowiedzUsuń— Słucham? — zapytał z lekkim niedowierzaniem, przekrzywiając głowę w jej stronę. — Masz na myśli… schronisko?
Zerknął na nią uważnie, jakby próbował wyczytać coś więcej z jej twarzy, niż mówiły słowa. A potem jego spojrzenie na moment stwardniało, nie w złości, a raczej w chłodnej, obronnej rezerwie.
— Myślałem, że mam się tam więcej nie pokazywać — powiedział sucho, bez większych emocji, ale było w tym coś gorzkiego. — Wiesz… dla dobra ogółu.
Odstawił szklankę z whisky na bar, nie spuszczając z niej wzroku.
— Nie chciałbym swoją obecnością stresować twoich kolegów. Albo wolontariuszy. Albo kogokolwiek, kto ma na tyle wyobraźni, żeby wierzyć w te wszystkie rzeczy, które ludzie lubią sobie o mnie powtarzać.
Wzruszył ramionami, jakby nie miało to znaczenia, ale coś w jego głosie zdradzało więcej.
Na początku naprawdę próbował trzymać się z daleka. Dla niej, nie dla siebie. Nie chciał jej mieszać w głowie, nie chciał być kolejnym facetem, który rozrywa coś w dziewczynie i potem znika, zostawiając tylko mętlik. Sophia była zbyt… inna. Miała w sobie coś czystego, coś, co chciał zachować w nienaruszonym stanie. Dlatego właśnie odpuścił, kiedy go wyrzucili, nie walczył, nie tłumaczył się, nie wracał. Uznał, że tak będzie lepiej. Bezpieczniej. Ale teraz? Teraz, z tym cholernie kuszącym błyskiem w oku i tą dopasowaną sukienką, która podkreślała jej talię, zaczynał mieć co do tego wszystkiego wątpliwości. Może to kwestia kilku drinków, może faktu, że po raz pierwszy od paru dni znów miał ją na wyciągnięcie ręki, ale jego postanowienie, żeby być wobec niej świętszym od papieża, właśnie rozsypywało się jak domek z kart. Bo wyglądała zbyt dobrze. Pachniała znajomo i ciepło, mówiła do niego tym samym tonem co wtedy, gdy opowiadała o swoim kocie i śmiała się z jego alergii. I nie patrzyła na niego jak na zagrożenie. Nie odsuwała się, choć przecież mogła. Stała tuż obok. Blisko. A on… był tylko facetem z ze zbyt wieloma złymi decyzjami na koncie, żeby tak łatwo oprzeć się czemuś, co nagle znów zaczynało wydawać się możliwe.
Pytanie Victorii uderzyło w nich jak piłka wybita znienacka, szybkie, niezapowiedziane i totalnie randomowe. Carter spojrzał na nią z uniesionymi brwiami, z miną w stylu: serio, teraz? W pierwszym odruchu rzucił krótkie spojrzenie Sophii, jakby chciał się upewnić, że to naprawdę się dzieje, że ta sama dziewczyna, z którą przed chwilą prowadzili rozmowę na pograniczu wszystkich niewypowiedzianych rzeczy, właśnie trzyma w dłoni telefon. Był przyzwyczajony do tego, że ludzie go rozpoznawali. W końcu nie raz ktoś zaczepiał go na ulicy, w klubie czy nawet przy dystrybutorze benzyny, prosząc o selfie. Ale tu… to miało w sobie coś krępującego. Może przez to, że wszystko między nim a Sophią wisiało na ledwo zawiązanej nici, może przez to, że właśnie starał się jakoś odnaleźć w tej przestrzeni, znowu być kimś normalnym. Ale nie odmówił. Nawet nie próbował.
— Jasne — rzucił po krótkim zawahaniu, na wpół rozbawiony, na wpół zażenowany sytuacją. Przysunął się do Victorii i stanął obok niej, przyjmując jedną ze swoich luźnych póz, z tą nonszalancką pewnością siebie, która przychodziła mu zbyt łatwo. Uśmiechnął się lekko, bardziej do Sophii niż do aparatu, ale nie komentował nic więcej. Niech już zrobi to zdjęcie. Niech to przejdzie. Niech wrócą do tej rozmowy, którą przerwało coś, co tak zupełnie nie należało do ich świata.
Carter
Carter rzucił okiem za oddalającą się Victorią, która jeszcze na odchodnym posłała mu spojrzenie tak czujne, jakby miała gdzieś w torebce przypięty mikrofon i czekała na hasło, by wkroczyć z ekipą ratunkową. A potem jego wzrok wrócił do Sophii. Uśmiech zniknął z jego ust tylko na ułamek sekundy, zastąpiony czymś łagodniejszym, mniej publicznym. Może przez to, jak patrzyła, z tym błyskiem w oku, który cholernie dobrze pamiętał. A może dlatego, że mimo tego wszystkiego… dalej tu była. Nie zniknęła. Przesunął dłoń po karku, odruchowo. Luz, Zaire. Wrzuć to w żart, bo zaraz znowu zrobi się za poważnie.
OdpowiedzUsuń— A ty? — odezwał się, odchylając się nieco w stronę baru, jakby właśnie o czymś sobie przypomniał. — Nie chcesz sobie zrobić ze mną zdjęcia? — zapytał, z półuśmiechem, który pojawił się na jego twarzy tak naturalnie, jakby był tam od zawsze.
— Nie wiem, Soph — dodał, tym razem ciszej. — Trochę mnie zawiodłaś. — Powiedział tym razem z cichym śmiechem pod nosem. Zamiast spojrzeć jej w oczy, zerknął na usta. Tylko na chwilę. Potem znowu przeniósł wzrok wyżej, jakby nigdy nie zboczył z trasy.
Uniósł lekko brwi i przez krótką chwilę jakby coś kalkulował w głowie.
— Mam się poczuć zaszczycony tym, że postanowiłaś poświęcić trochę czasu na rozmowę z czarną owcą wieczoru… czy raczej martwić, że jestem właśnie twoją misją specjalną?
Jego ton był luźny, ale spojrzenie nieco uważniejsze niż jeszcze minutę temu. Coś w niej go niepokoiło. Może nie tyle jej obecność, ale fakt, że nie wyglądała na kogoś, kto przypadkiem wpadł do klubu i akurat go spotkał.
Nico uniósł brew, słuchając jej wymijającej odpowiedzi. Jego uśmiech był lekki, prawie niedostrzegalny, ale oczy już nie miały w sobie tej luźnej beztroski, którą nosił przez większość wieczoru. Wyłapał w jej słowach wszystko, co miała mu do przekazania, bezpośrednio i między wierszami.
— Rozumiem ten przytyk. — Nico uśmiechnął się pod nosem, ale nie był to uśmiech z gatunku tych bezczelnych. Wzrok przesunął mu się na bok, w stronę parkietu, potem wrócił do niej. Sophia była inna. Zdecydowanie inna. A przez to… zbyt prawdziwa jak na to miejsce.
— W takim razie — zaczął powoli, patrząc jej prosto w oczy, ale z ciekawością, bez oceny — czemu jesteście akurat tutaj?
Przesunął palcami po brzegu szklanki z whisky i spojrzał na nią spokojnie, ale z pewnym ciężarem w spojrzeniu, już nie tylko rozbawionym, ale pytającym. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego w ogóle pojawiła się tu. W miejscu, które wszystko robiło źle według jej własnych zasad. I w dodatku w jego świecie, do którego przecież nie pasowała. To musiał sobie stale powtarzać.
Carter odchylił się lekko, opierając łokciem o bar, z tą swoją pozornie luźną postawą, która i tak nie była w stanie przykryć tego, że coś w nim pulsowało pod skórą. Zacisnął szczękę, ale nie w złości, bardziej w wewnętrznym spięciu, które nie dawało mu się do końca rozluźnić.
To nie była sprawa życia i śmierci, a mimo to… coś w jego klatce piersiowej zadrgało. Jakby fakt, że ona się tym zajęła, uginał mu grunt pod nogami. Nie był do tego przyzwyczajony. Do ludzi, którzy chcieli coś naprawić dla niego.
Pociągnął łyk whisky, wolno. Jakby dając sobie jeszcze odrobinę czasu, zanim uniósł wzrok i spojrzał na nią uważnie.
— Chcesz się przewietrzyć? — zapytał spokojnie, prawie cicho, z tą nutą, którą miał w głosie tylko wtedy, gdy mówił coś poważnego, ale nie chciał nikogo przytłoczyć.
Nie czekał długo. Widział, że Sophia skinęła głową. Zgrabnie zsunęła się z wysokiego stołka. Tym razem nie musiał torować jej drogi. Szedł więc za nią. Spokojnie, ze wzrokiem wbitym w jej plecy, potem w linię szyi, a później niżej. Nie na długo. Nie potrafił się powstrzymać. Nie dziś. Kiedy otworzył drzwi na taras, nocne powietrze uderzyło w nich delikatnym podmuchem. Podeszli do wolnego koktajlowego stolika, z wysokim stołkiem, na który wsunęła się tak, jak przy barze.
Carter stanął obok niej i oparł się o barierkę, rzucając krótkie spojrzenie na panoramę miasta… a potem znowu na nią.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem, kto tam ma co do powiedzenia. — Powiedział w końcu cicho, bardziej do swojego drinka niż do niej. Zamilkł na chwilę, jakby szukał odpowiednich słów, a przecież był mistrzem gadki. Tylko że z Sophią nic nie było takie proste. Ona patrzyła inaczej. Przez nią rzeczy, które wydawały się jasne, nagle się komplikowały.
— Nie poszedłem, bo… — przerwał, znów zamilkł. Potarł palcem rant szklanki, obracając ją powoli. — Bo pomyślałem, że tak będzie łatwiej. Dla wszystkich.
Wzruszył lekko ramionami, ale to był ten pusty gest, którym maskował coś znacznie cięższego.
— Że jak zniknę, to po prostu wszystko wróci na swoje miejsce.
Przez sekundę wydawał się o wiele młodszy, niż był. Jakby wrócił do tej wersji siebie, która nauczyła się znikać zanim zrobi się za głośno. Zanim ktoś powie, że lepiej, żeby go nie było. I może właśnie tego się spodziewał, że w końcu i Sophia to powie.
Carter powoli uniósł wzrok i spojrzał na nią z wyraźnym zainteresowaniem, jakby właśnie powiedziała coś, co go zaintrygowało bardziej niż wszystko wcześniej tej nocy. Jego brew lekko się uniosła, a w kąciku ust zamajaczył cień uśmiechu, ten, który pojawiał się tylko wtedy, gdy coś go naprawdę zaciekawiło, ale jeszcze nie zdecydował, czy chce się tym podzielić.
— Coś głupiego, hm? — mruknął, przekrzywiając lekko głowę, wciąż nie spuszczając z niej wzroku. — Brzmi jak coś, co mógłbym poprzeć z definicji.
Zrobił krok bliżej, nie nachalnie, bardziej jak ktoś, kto chce coś usłyszeć z bliska, bo tylko wtedy będzie pewien, że to prawda. Jego spojrzenie na chwilę przesunęło się z jej oczu na usta, potem znowu wyżej.
— A Gigi… — dodał ciszej, już prawie szeptem. — Gigi to twarda sztuka. Myślałem, że szybko mnie wymieni na nowego faworyta.
Ale nie brzmiał rozbawiony. Było w nim coś miękkiego, prawie czułego, kiedy to mówił. Coś, co zdradzało, że ta cholerna psinka faktycznie za nim chodziła mu po głowie. Tak samo jak Sophia.
„Lubię z tobą pracować”
Carter niemal natychmiast wychwycił to jedno, krótkie zdanie, tak, jakby wszystko inne, co padło, wyparowało z jego świadomości. Zmrużył lekko oczy i na jego twarzy pojawił się ten znajomy, nieco przewrotny półuśmiech.
— Tak? — zapytał cicho, z nutą czegoś, czego sam nie potrafiłby do końca nazwać. — Bo ja czasem mam wrażenie, że doprowadzam cię do szału. — Oparł się o balustradę tarasu, nie patrząc już na panoramę miasta, tylko wyłącznie na nią. Z każdą kolejną sekundą bardziej.
Carter
Carter uniósł kącik ust, przyglądając jej się przez chwilę z tym swoim lekko leniwym, ale czujnym spojrzeniem, jakby wiedział znacznie więcej, niż dawał po sobie poznać. Oparł się łokciem o balustradę, pochylając lekko w jej stronę, a światła klubu za jego plecami odbijały się w bursztynowym szkle whisky, które trzymał w drugiej dłoni.
OdpowiedzUsuń— Lubię takie przypadki. — Powiedział w końcu, niskim, spokojnym głosem. „Zwłaszcza te, które kończą się tym, że stoisz obok mnie w sukience, od której nie potrafię oderwać wzroku.” — pomyślał i natychmiast się za te myśl skarcił.
Nie brzmiał jak ktoś, kto próbuje ją uwieść. Brzmiał jak ktoś, kto był cholernie szczery. I może trochę zaskoczony tym, jak bardzo mu się to wszystko podobało, jej obecność, ta rozmowa, ten nagły zwrot wieczoru, którego się nie spodziewał.
— Czasem zejście z trasy to najlepsza część podróży — dodał jeszcze, kątem oka patrząc na nią z uśmiechem, który tym razem miał w sobie coś bardziej miękkiego niż zwykle. Nie było w nim cienia złośliwości. Tylko czysta przyjemność z faktu, że… że przyszła.
Carter westchnął cicho, odrywając na moment wzrok i patrząc gdzieś w bok, ponad jej ramieniem, jakby tam, w migoczącym świetle miasta mógł znaleźć odpowiedź na pytanie, którego nie był do końca pewien, czy chce usłyszeć.
— Nie wiem. Może. — Odpowiedział w końcu, z tą znużoną szczerością, która pasowała do jego obecnego stanu, jakby nosił na sobie zbyt wiele warstw niewypowiedzianego zmęczenia. Przejechał dłonią po karku, a potem znowu spojrzał na Sophię, jakby dopiero teraz naprawdę usłyszał, co powiedziała. O Winstonie. O tym, że walczyła. O tym, że było niesprawiedliwie. — A może po prostu jestem dobry w spierdalaniu wszystkiego, co ma jakiekolwiek znaczenie. — Zaciągnął się powietrzem, jakby chciał coś jeszcze dodać, ale zrezygnował. Zamiast tego opuścił spojrzenie na jej dłonie, a potem powoli wrócił wzrokiem do jej oczu. Uśmiechnął się krzywo, z tym cieniem bezradności, który miał w sobie tylko wtedy, kiedy mówił coś prawdziwego.
— Co zrobiłaś? — rzucił półgłosem, ledwo powstrzymując śmiech, ale nie z drwiny, z czystego zaskoczenia i rozbawienia. Kącik jego ust uniósł się powoli, a w oczach zatańczyły te niebezpieczne iskierki, znajome, psotne, które pojawiały się tylko wtedy, gdy coś naprawdę go poruszyło. Czasem były to iskry furii, czasem fascynacji, a czasem po prostu czystej rozbawionej dezorientacji. Tym razem… było w nich coś pomiędzy. Zamarł na moment, z lekko uniesionymi brwiami, jakby próbował upewnić się, czy dobrze zrozumiał. Że Sophia, idealna Sophia, jego osobisty kompas moralny, dziewczyna z jasnymi zasadami i czystym sumieniem,, podrobiła jego podpis. Skłamała. Dla niego.
— Poważnie? — zapytał, z tym niepokornym błyskiem, który mówił: nie powinienem się tym jarać, ale cholera, jaram się. Jego usta drgnęły w czymś, co mogło uchodzić za uśmiech, niepełny, niepewny, ale prawdziwy. Patrzył na nią, jakby próbował rozszyfrować, kiedy dokładnie przestała być tą dziewczyną, która mówiła mu, żeby się ogarnął, a stała się tą, która robiła głupoty, żeby go chronić.
— Cholera, Soph. Wiesz, że to może być najseksowniejsza rzecz, jaką ktokolwiek dla mnie zrobił?
Uniósł brew, patrząc na nią z mieszaniną uznania, ciepła i czegoś bardziej niebezpiecznego, co kryło się pod powierzchnią jakby to jedno wyznanie znów coś w nim przełamało. W pierwszym dniu, jeszcze zanim dobrze się poznali, Sophia poinformowała go chłodnym tonem, że nie toleruje spóźnień. Stała wtedy przy biurku, wyprostowana jak struna i z tym samym wzrokiem, który teraz tak uparcie uciekał gdzieś w stronę miasta. Postawiła sprawy jasno. Była zasadnicza, poukładana i dokładnie wiedziała, czego chce. A teraz? Teraz ta sama dziewczyna… podpisała się za niego na liście obecności. Nie musiała mu nic tłumaczyć, jej gest mówił więcej niż jakiekolwiek „lubię cię” wypowiedziane na głos.
Lekkie rozbawienie zatańczyło mu w oczach.
— Czyli co, oficjalnie zostałaś moją partnerką w zbrodni? — rzucił cicho, jakby dopiero teraz sam zaczynał w to wierzyć.
Nie brzmiało to jak oskarżenie. Brzmiało jak coś, co co na swój dziwnie pokręcony sposób… mu imponowało. Nie spodziewał się, że dziewczyna taka jak ona, uporządkowana, logiczna, rozsądna, zrobi coś tak niedorzecznie nierozsądnego dla niego. Że połamie zasady, które kiedyś z takim spokojem mu wyliczała. Że zakopie własne „powinno się” pod czymś tak surowo zakazanym jak podrobienie podpisu na oficjalnym dokumencie. A jednak to zrobiła. Dla niego. I właśnie w tej chwili, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, wyglądała dla niego jak kłopot, w który chciałby się pakować bez końca.
OdpowiedzUsuńWiedział, że nie powinien. Że to wszystko, jej obecność, sposób, w jaki na niego patrzyła, jak mówiła o podpisie, jakby właśnie przyznała się do jakiegoś drobnego sabotażu przeciwko światu, powinno uruchomić mu w głowie czerwone lampki. Ale nie potrafił się zmusić, żeby o tym pomyśleć. O tym, że powinien trzymać dystans. O tym, że kazał jej się trzymać z daleka. O tym, co było między nimi „niewłaściwe” i „ryzykowne”. Bo kiedy tak stała przed nim, z tą swoją lekko spuszczoną głową i winą w głosie, kiedy szeptała o tym, co zrobiła, żeby go ochronić, wyglądała dokładnie tak, jak niebezpieczne sny, od których nie chciał się budzić.
Podmuch wiatru przesunął się przez taras, unosząc lekko ciemne pasma włosów. Carter dostrzegł, jak ramiona Sophii mimowolnie się spięły, a po jej skórze przebiegła gęsia skórka, delikatna, ledwo zauważalna, ale dla niego aż nazbyt wyraźna. Bez słowa zdjął z siebie bluzę. Zrobił to odruchowo, jakby ciało samo wyprzedziło jego myśli. Stanął jeszcze bliżej. Otulił jej plecy i ramiona z takim samym spokojem, z jakim kiedyś podawał jej kubek kawy. Prosto, bez pretensji. Jakby to było coś najoczywistszego na świecie. Zanim puścił materiał, jego dłonie przez moment pozostały przy jej ramionach, przytrzymując bluzę na miejscu. Palce delikatnie musnęły jej skórę. W tym krótkim geście nie było nic przypadkowego.
— Dziękuję, Soph… — powiedział cicho, tak jakby chciał, żeby tylko ona to usłyszała. — Za ochronę mojego tyłka przed kolejnymi kłopotami… Za… — urwał na moment, by nie powiedzieć zbyt wiele. — Za wszystko.
Nie było w jego głosie nic z Cartera, którym był w klubie. Żadnego sarkazmu. Żadnego tonu gracza. Tylko on. Bez masek.
Carter
Carter doskonale wiedział, że powinien był zostawić ją w spokoju. Zniknąć wtedy, gdy jeszcze było to możliwe, zanim to wszystko się zaczęło rozłazić w szwach, zanim ona zaczęła robić dla niego rzeczy, których nie powinien był nigdy od niej wymagać. Nawet milcząco. Nawet bez słów. Bo Sophia nie była z jego świata. Nie pasowała do brudnych interesów, do niejasnych układów, do zwiniętych banknotów i spojrzeń, które oceniają z góry na dół jak towar, a nie człowieka. Nie pasowała do tej pustki, którą nosił w sobie i próbował zapełniać wszystkim, co go tylko otaczało.
OdpowiedzUsuńA mimo to… wciąż przy niej był. Wciąż mówił za dużo, patrzył za długo. Wciąż nie potrafił się powstrzymać. Po tym, jak zamknęli się razem w schowku, zbyt blisko, zbyt intensywnie, zbyt prawdziwie, ruszyło go sumienie. Bo Sophia była dobra. Była troskliwa, uważna i zaangażowana w coś, co tak naprawdę nie powinno jej obchodzić. A on wiedział, że igra z jej uczuciami. Że balansuje na cienkiej linii między tym, co jeszcze było tylko niewinną iskrą, a tym, co już nieodwracalnie mogło ich zniszczyć. Ale czasami to nie rozsądek dochodził do głosu. Czasami górę brał jego egoizm. Bo był głodny. Nie władzy, hajsu czy adrenaliny, to miał zawsze w zasięgu ręki. Był głodny tego, co Sophia mu dawała. Obecności. Jej spokoju. Jej nieustępliwości i ciepła. Tego jak potrafiła spojrzeć na niego, jakby wciąż widziała w nim coś dobrego, mimo że wszystko w nim było popsute. Złudzenia, że może być kimś innym, choćby tylko na chwilę. I za każdym razem, kiedy mówił jej, by trzymała się z daleka, w jego głowie już rodziła się myśl, co musi zrobić, by znów była blisko. Teraz jego umysł był dodatkowo zamącony. Alkoholem, może jakimiś drobnymi używkami, które krążyły dziś po klubie szybciej niż kelnerzy. Nic, co rzucałoby go na kolana, ale wystarczająco dużo, by zniekształcić granice. By zmiękczyć sumienie i rozmyć to, co zwykle trzymał na dystans. I właśnie w tej rozmytej wersji świata wszystko wydawało się możliwe. Nawet to, czego na trzeźwo od siebie odrzucał. Nawet Sophia. A może zwłaszcza Sophia. Z każdą kolejną minutą spędzoną obok niej, z każdym spojrzeniem, które wymieniali, czuł, że pękają w nim kolejne zabezpieczenia. Nie był sobą. Albo raczej był sobą aż do bólu. Z tą różnicą, że nie potrafił już wmawiać sobie, że to, co ich łączyło, było przypadkiem. Bo nie było. I nawet jeśli rano znów będzie tego żałował, to teraz… teraz chciał tylko więcej.
Jej słowa ostudziły go jednak jak kubeł zimnej wody. Jeszcze przed chwilą otulał ją swoją bluzą, nie mogąc oderwać od niej wzroku, zbyt zajęty tym, że wyglądała jak najładniejszy błąd, jaki był gotów popełnić. Ale teraz… Teraz puścił materiał, pozwalając, by miękko zsunął się na jej ramiona. I cofnął się o krok. Może półtora. Nie dlatego, że był zły. Nie dlatego, że nie chciał dalej z nią rozmawiać. Ale dlatego, że nie miał pojęcia, co powinien jej odpowiedzieć. Bo przecież to nie było tak, że nie brał wcale. Przez te kilka dni faktycznie starał się bardziej. Ograniczał imprezy. Gdy miał się rano stawić w schronisku, nie szedł w ciąg. Brał mniej. Nie do rana, nie w środku tygodnia. I może właśnie dlatego wyglądał na… spokojniejszego. Ale to było wtedy. Teraz miał za sobą trzydniowy maraton. Czuł to w ciele. W oczach. W myślach, które rozjeżdżały się jak tramwaje bez torów. I wiedział, że wyglądał gorzej.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem, Soph. Może po prostu miałem dobry tydzień. — Dodał chłodniej, już bardziej z dystansem. Taki był Carter, kiedy coś go bolało. Zamykał się. I wbrew temu, jak bardzo przed chwilą był blisko, teraz znowu był poza zasięgiem. — Albo miałem więcej powodów, żeby wstawać. — W jego głosie nie było już żartu. Ani tej lekkości, którą starał się utrzymać od momentu, kiedy pojawiła się przy barze. Czuł, że wygląda gorzej. I nie wiedział, co bardziej go zabolało, to, że Sophia to dostrzegła, czy to, że miała rację.
— Nie jestem pewien, czy kiedykolwiek byłem na dobrej drodze. — Odezwał się cicho, głosem już mniej miękkim niż wcześniej. Jakby potrzebował tej twardości, żeby zbudować wokół siebie mur. — Może po prostu dobrze grałem.
Uśmiechnął się krótko, niemal przepraszająco, jakby próbował rozładować ciężar tej rozmowy. Ale coś w jego oczach zgasło. Znowu. Zbyt dobrze znał ten moment. Znowu próbował ją od siebie odepchnąć.
— To nie jest takie proste — dodał po chwili, niemal szeptem, jakby mówił to bardziej do siebie niż do niej.
Głos miał przygaszony, bez tej pewności i zadziorności, którą zwykle nosił jak zbroję. Spojrzał na nią krótko, niepewnie, jakby sprawdzał, czy już ma dość. Czy nie odwróci się i nie odejdzie. Bo właśnie dlatego się odsuwał. Bo to nie było proste. To nie była jedna kreska czy jedna noc. To nie był wybór, który podejmował każdego ranka jak śniadanie. To było coś, co siedziało w nim głęboko, wkręcone w układ nerwowy, zakorzenione w pustce, której nie potrafił inaczej zapełnić.
W końcu przetarł dłonią kark i westchnął krótko, ciężko, jakby samą decyzją było już wysłuchanie tego, co mówiła.
— Wrócę. — powiedział cicho, ale nie zawahał się. — Pojawię się tam.
To brzmiało jak obietnica. Jakby zgadzał się tylko dlatego, że chciał jej pokazać, że nie wszystko ma w dupie, że coś z tego naprawdę do niego dotarło. Po chwili jednak uniósł wzrok z powrotem na jej twarz. I w tym spojrzeniu nie było już ani przytaknięcia, ani kapitulacji.
— To, co widziałaś dziś… to nie był wyjątek. To jest codzienność. I nie mówię tego, żeby cię zniechęcić. Po prostu… ja nie wiem, co miałbym ze sobą zrobić, gdybym to rzucił.
Jego głos nie był zły. Nie szorstki. Brzmiał bardziej na zagubionego niż zbuntowanego. Jakby naprawdę nie potrafił sobie wyobrazić życia bez chaosu, bez dźwięku muzyki dudniącej w klatce piersiowej, bez ludzi, którzy niczego od niego nie oczekiwali oprócz tego, żeby był taki jak zawsze.
— To wszystko, co znam — dodał ciszej. — Nie mogę po prostu zniknąć i udawać, że tego nie ma. — Nie powiedział tego ostro. Brzmiało to raczej jak gorzka prawda, którą wypowiada się z trudem, nie z dumą, ale z ciężarem w piersi. W tej chwili wyglądał, jakby próbował nie tylko siebie usprawiedliwić, ale też ostrzec ją przed czymś, co w nim siedziało głębiej niż uzależnienia. System zależności, powiązań, lojalności i strachu, którego nie da się przeciąć samą dobrą wolą. Carter miał świadomość własnych słabości, niektóre były oczywiste, inne ukryte głębiej, wypierane do granic możliwości. Ale ta chwila, ten wieczór, Sophia i to, jak na nią patrzył… sprawiały, że nie dało się przed nimi uciec.
Carter
Słowa Sophii uderzyły w niego mocniej, niż chciałby przyznać. Nie od razu, z początku tylko stał w ciszy, próbując zapanować nad wewnętrznym chaosem. Ale w tym, co powiedziała, było coś więcej niż troska. Była w tym czystość. Ciepło. Szczerość, której nie potrafił zignorować. I właśnie to… to rozbroiło go najbardziej. Wzrok miał wbity gdzieś w noc, jakby tam szukał odpowiedzi, których brakowało mu w sobie. Jeszcze przed chwilą coś się w nim zamknęło, postawił mur, odsunął się, zamroził. Znów przywdział jedną ze swoich masek. Ale Sophia, cała drobna, zagubiona i odważna jednocześnie, po prostu tam została. Nie uciekła. Nie wycofała się z przestrachem, tylko została i mówiła dalej. Bez wymuszeń i zbędnych deklaracji.
OdpowiedzUsuńZerknął na nią kątem oka. Tonęła w jego bluzie, ręce miała schowane w rękawach, jakby to była zbroja chroniąca ją przed nim samym. Miała w oczach ten dziwny błysk uportu. Carter wciągnął powietrze, głęboko. Westchnął. Jego szczęka rozluźniła się, a dłonie, które wcześniej trzymał spięte przy barierce, powoli opadły wzdłuż ciała. I choć nie powiedział jeszcze ani słowa, Sophia widziała to wyraźnie: ściągnęła go z powrotem na ziemię. I może nie uśmiechnął się szeroko. Może jego twarz wciąż była poważna. Ale coś w nim się zmieniło. Zmiękło. Zadrżało. Może nie do końca gotów był się przyznać, że potrzebował tych słów. Że może, kurwa, właśnie dzięki nim chciał spróbować jeszcze raz. Choćby jednej dobrej rzeczy. Jednego tygodnia.
Sophia była tak uroczo naiwna, że aż go to rozkładało na łopatki. Carter nie wiedział, co z tym zrobić, z tą jej czystą, cichą wiarą, że ludzie mogą się zmienić, że coś ma sens, że jedno dobre słowo może cokolwiek naprawić. Chyba nigdy wcześniej nie miał do czynienia z kimś takim. Z kimś, kto naprawdę wierzył, że warto zostać, nawet kiedy wszystko krzyczało, żeby uciekać. Z kimś, kto miał w sobie dość światła, żeby przez chwilę rozjaśnić jego bałagan. Zlustrował ją wzrokiem, nie nachalnie, raczej z tą samą niepojętą fascynacją, jaką wzbudza coś zupełnie sprzecznego z twoim światem. Coś czystego. Nienaruszonego.
Cisza między nimi zgęstniała, ale Carter już nie patrzył na miasto, tylko na nią. Na sposób, w jaki jej włosy poruszał wiatr, na linię szczęki, która napinała się nieznacznie, gdy zaciskała usta, by nie powiedzieć za dużo. Wiedział, że musi coś powiedzieć, zanim znów schowa się za sarkazmem albo znów zniknie, a miał ochotę zrobić jedno i drugie. Ale nie zrobił. Przechylił głowę, nieco niżej, jego głos był cichszy niż wcześniej, bardziej matowy i pozbawiony tej nonszalanckiej nuty.
— Chcesz wiedzieć, dlaczego wtedy nie wróciłem? — zapytał, a głos mu lekko zadrżał. Nie był już tym samym gościem z loży, który rzucał półsłówka i uśmiechał się na pokaz. Teraz brzmiał… prawdziwie. — Dlaczego tak łatwo uciekłem? — Nie czekał na jej odpowiedź. W jego spojrzeniu była już zapowiedź, że powie to, choć nie powinien.
— Bo wtedy… w tym pieprzonym schowku… — zaczął. Głos miał niski, stłumiony, jakby mówił bardziej do siebie niż do niej. — Poczułem się przy tobie zbyt dobrze. Zbyt komfortowo. — Zawiesił głos. Zaire odchylił głowę do tyłu, przymknął na moment oczy i wziął ciężki oddech. Palce drugiej dłoni przesunęły się po karku, w nerwowym geście rozciągając napięcie, które buzowało mu pod skórą. — I, kurwa, Soph… ja cię wtedy chciałem pocałować. — Przełknął ślinę. — Gdyby Winston nie otworzył tych pieprzonych drzwi… zrobiłbym to. — Milczał przez moment. Serce waliło mu w klatce jakby zaraz miało się wyrwać. Spuścił wzrok na swoje dłonie. — A to było… tak cholernie niewłaściwe. — Śmiech, który wyrwał mu się z gardła, był pusty, szorstki. — To było ostatnie, o czym powinienem wtedy myśleć. Naprawdę. — Był cały spięty, nie tak jak wtedy, gdy udawał obojętność, rzucając cyniczne komentarze i ukrywając się za nonszalancją. Tym razem jego postawa była inna. Była pełna wewnętrznego konfliktu. Odwrócił wzrok gdzieś w bok, jakby bał się patrzeć na jej twarz. — Dlatego zniknąłem. Bo tak było lepiej.
Był idiota. Naprawdę. Zostawił Sloane, najsilniejszą kobietę, jaką znał. Taką, która nie potrzebowała ratunku, tylko partnera. Twardą, dumną, cholernie trudną, ale nieugiętą. Potrafiła spojrzeć w jego mrok i wytrzymać. Mimo wszystko. Zostawił ją dlatego, że wciągną ją do swojego świata, w swój mrok, w którym omal nie utonęła. A teraz? Siedział tutaj, rozbierając wzrokiem Sophię, dziewczynę, którą zaszokowała jedna kreska na lusterku i która nie potrafiła ukryć obrzydzenia na widok loży obsypanej prochem i tanimi tekstami. Nie należała do tego świata. Była zbyt… czysta. Zbyt miękka. Zbyt dobra. A on nie dość, że to widział, to jeszcze pozwalał sobie na więcej. Może to egoizm. A może ta chora część niego, która lubiła testować granice. Tylko po to, by potem się potknąć i znów wszystko spieprzyć. Zaire uniósł brew, a jego usta wygięły się w cień półuśmiechu, taki, który pojawiał się tylko wtedy, kiedy coś w środku go rozbrajało, chociaż nie do końca chciał się do tego przyznać.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem, co mnie bardziej rozwala — mruknął, lekko przechylając głowę, jakby się nad tym naprawdę zastanawiał. — To, że chcesz spędzać czas ze mną, czy to, że… serio wierzysz, że jestem kimś, kogo warto poznać bliżej. — Zerknął na jej palce, które spoczywały na jego przedramionach. Nie poruszył się. Nie odsunął. Ale coś w jego spojrzeniu zmieniło się nieznacznie z chłodnej rezerwy na coś… nieco cieplejszego.
— To trochę… miłe. — dodał ciszej, z nieco bardziej zamyślonym wyrazem twarzy. — Ale głupie jak diabli.
Palce Cartera uniosły się niemal bezwiednie. Jego dłonie objęły jej policzki, ostrożnie, z czymś pomiędzy czułością a niedowierzaniem. Czuł ich ciepło. Ich delikatność. Jej obecność. Skórę miała miękką jak wszystko, czego nie powinien dotykać. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę. Wprost. Bez uciekania spojrzeniem, bez zasłon i masek, do których był tak przyzwyczajony. Jej bliskość była paraliżująco prawdziwa. I niewygodna, bo zbyt dobra.
— Nie rób tego, Soph. Nawet nie próbuj… — powiedział cicho, prawie szeptem, ledwie poruszając ustami. Jego kciuki lekko przesunęły się po jej policzkach, jakby chciał ten moment zatrzymać, ale też wiedział, że musi go zaraz wypuścić z rąk.
— Nie próbuj mnie ratować. Nie próbuj we mnie wierzyć. Wyobrażać sobie, że się zmienię, że będzie… inaczej.
Nie brzmiał w tym momencie jak facet, który się droczy. Ani jak ten, który gra. Brzmiał jak ktoś, kto dawno temu przestał w siebie wierzyć i kto nie potrafił znieść, że ktoś inny wciąż to robi. Jego dłonie wciąż spoczywały na jej policzkach, ale coś w jego spojrzeniu się zmieniło. Carter powoli wypuścił powietrze z płuc, jakby to, co miał powiedzieć, kosztowało go więcej, niż chciał pokazać. I może faktycznie kosztowało.
— Wrócę do schroniska, Sophia. — powiedział cicho, łagodnie, ale stanowczo. Nie krzyczał, nie ucinał ostro. To nie była ucieczka. To było pożegnanie w zwolnionym tempie.
— Zrobię wszystko jak trzeba, będę przychodził do końca — zapewnił. — A za sześć tygodni… nasze drogi się rozejdą. — Zamilkł. Przełknął ślinę, ale nie spuścił z niej wzroku.— I więcej się nie spotkamy. Tak to powinno wyglądać.
Nie powiedział tego z okrucieństwem. Nie z obojętnością. Powiedział to z tą cholerną, bolesną szczerością człowieka, który dobrze wie, że światy takie jak jej i jego nie mają wspólnych granic. Nawet jeśli przez chwilę wydawało się, że mogą.
Carter
Carter przez chwilę milczał, a w jego spojrzeniu zaszło coś cięższego. Coś, co rozlało się w oczach jak dym z dogasającego papierosa gęsty, lepki, zbyt prawdziwy. Jakby usłyszał coś, czego się spodziewał, ale i tak go to trafiło prosto między żebra. Zacisnął lekko szczękę i tylko przez moment spojrzał gdzieś obok niej, jakby musiał uciec wzrokiem, zanim znowu na nią spojrzał. Ale nie odsunął się. Nie uciekł. Po prostu w jego oczach pojawiło się coś surowego.
OdpowiedzUsuń— A powinienem być — odpowiedział cicho, niemal szorstko. Nie zabrzmiało to jak zarzut. Bardziej jak wyrzut sumienia. Gorzka świadomość, że coś, co było tylko jego własnym wewnętrznym głodem, stało się nagle ich sprawą. Ich przestrzenią. A nie powinno. Bo jeśli on już był pogubiony, to wciągając ją, sprawiał tylko, że i ona zacznie się gubić.
— Nie powinienem był dawać ci żadnego powodu do takich myśli. — W jego głosie pojawił się żal. Nie do niej. Do siebie. — Jesteś ostatnią osobą, która powinna przez to przechodzić, Soph.
Przez „to” miał na myśli siebie. Swój świat. Te wszystkie pierdolone noce, które kończyły się na podłodze albo w klubowym VIP-ie. Jąkający się moralny kompas. Ludzi, z którymi był związany. Nawyki, które siedział mu w kościach jak rak. I to, że stała tu, nieprzyzwoicie blisko, w jego bluzie, w jego przestrzeni, było dla niego jednocześnie jak tlen i nóż. Westchnął cicho, przysuwając się o pół kroku bliżej, jakby walczył sam ze sobą.
Nie powinien był tego robić. Nie powinien był patrzeć na nią w ten sposób, szukać w niej ciepła, które koiło, zapomnienia, które ogłuszało. Ale robił to. Z początku nieświadomie, a potem z coraz większym głodem. Bo kiedy myślał o Sloane, a myślał, nawet jeśli tego nienawidził, ból był niemal fizyczny. Piekący. Jakby ktoś bez znieczulenia próbował wyrwać mu serce z piersi. Chwile z Sophią… Były jak morfina.
Miękka, cicha, łagodna obecność, która niczego nie wymagała, niczego nie wypominała. Kiedy patrzyła na niego tymi dużymi oczami, kiedy mówiła te wszystkie rzeczy, w które chyba tylko ona mogła wierzyć, Carter czuł, że znów może oddychać. Że jego świat przestaje się chwiać. Że przez chwilę nie musi pamiętać, kim był. Ani kogo stracił. Tylko że to nie była jej rola. Nie zasługiwała, by być jego znieczuleniem. Nie była plastrem na krwawiące wspomnienie. Sophia nie powinna była płacić za czyjeś miejsce w jego życiu. Brał od Sophii to, co łagodziło jego głód. To, co koiło ból po Sloane. A ona… Nawet nie wiedziała, w czym bierze udział.
— Jesteś strasznie uparta, wiesz?
Był zdziwiony. Nie samą treścią jej słów, ale tym, z jakim uporem przy nich trwała. Jakby każde jego zdanie odbijało się od niej jak kamień od tafli wody. Słyszała, ale nie słuchała. Odpowiadała, jakby jego ostrzeżenia były tylko grzecznościową częścią tej rozmowy, a nie próbą ratunku przed czymś, co od początku nie miało prawa się wydarzyć. Ale coś się w nim wtedy przesunęło. Ziarno wątpliwości, które zasiała, nieświadomie albo właśnie bardzo świadomie, wykiełkowało, kiedy przypomniał sobie ich rozmowy. Te krótkie, przelotne wymiany, w których Sophia mówiła o oderwaniu się od rzeczywistości. O tym, że czasem potrzebuje zniknąć, poszaleć, a potem… wrócić do swojego poukładanego życia. Nie mówiła tego z wyrzutem. Nigdy nie robiła wyrzutów. Ale teraz, patrząc na nią w tej jego przeklętej bluzie, z rękami schowanymi w zbyt długich rękawach i z tym bezczelnym błyskiem w oku, pomyślał, że może właśnie tak to widziała. Może wcale nie chciała go naprawiać. Może nie chciała z niego wyciągać niczego więcej. Może naprawdę chciała tylko tych sześciu tygodni. Sześciu pieprzonych tygodni. Na chwilę mogła być jego morfiną. A on jej adrenaliną. A potem każde wróci do siebie, bez żadnych obietnic i roszczeń.
— Sześć niezobowiązujących tygodni, a potem się już nie zobaczymy, hm? — powtórzył wolno, jakby sam chciał sprawdzić, jak to brzmi wypowiedziane na głos. Jakby nie dowierzał, że to naprawdę powiedziała. Coś w jego klatce piersiowej się zapadło. Jakby nagle przestał oddychać. Albo jakby zaczął.
Zacisnął powieki, jakby próbował zapanować nad czymś, co wymykało się spod kontroli. Wszystko w nim tego chciało. I wtedy, w tym milimetrze zawahania, przyszła myśl. Może… Może ona naprawdę nie chce go naprawiać. Może nie przyszła go zbawić. Może chce tylko chwili. Oddechu. Oderwania. Może naprawdę wie, że za sześć tygodni wszystko się skończy i właśnie dlatego chce to przeżyć.
OdpowiedzUsuńPrzesunął kciukiem po jej policzku, nieco dłużej niż powinien. Patrzył na nią jakby próbował zobaczyć więcej niż sama pokazywała.
— To w takim razie… — zawiesił głos, zbliżając się jeszcze odrobinę, aż ich ciała dzieliły zaledwie centymetry. — W skali od jeden do dziesięć… — Uśmiechnął się lekko, ale w jego oczach nie było już żartu. — Na ile są to odpowiednie okoliczności na pierwszy pocałunek? — zapytał ledwo słyszalnie. Ale serce waliło mu jak dzwon. I w tej jednej sekundzie, zawieszonej między tym co “właściwe”, a tym co nieuniknione, przestał oddychać. Palce na jej policzku zacisnęły się lekko, jakby bał się, że zaraz się rozpadnie, że ucieknie, zniknie, rozwieje się razem z tym wszystkim, co właśnie w nich kipiało. Jej ciepło parzyło go przez skórę. Była tak blisko, tak cholernie żywa, pachnąca i niewinna w tej swojej zadziorności, a on… On był tylko chorym człowiekiem, który miał ochotę ją pocałować nie dlatego, że chciał, ale dlatego, że musiał. Gdyby miał zamknięte oczy, mógłby uwierzyć, że świat się zatrzymał. Ale patrzył, prosto w jej oczy. I coś w nim drżało. Coś głęboko zakopane, coś, co nie miało prawa wychodzić na powierzchnię.
Nie był pewien, czy ją pocałuje. Nie był pewien, czy powinien. Ale był pewien, że jeśli teraz odejdzie będzie żałował. Więc nie odszedł.
Zamiast tego jego dłoń przesunęła się z jej policzka na kark, nieco mocniej przyciągając ją ku sobie, jakby dopiero teraz naprawdę dopuścił do siebie, że może. Że nie musi być w tym dobry ani ostrożny, że nie musi ważyć konsekwencji. Bo Sophia chciała go właśnie takiego, nieidealnego, pogubionego, obitego przez życie. Tylko ja chwilę. I on też jej chciał. Pachniała czymś znajomym i czystym. Pachniała czymś, co nie miało prawa być w tym klubie, w jego świecie, w jego życiu. A mimo to była.
— Nie ma niczego, co mógłbym ci obiecać. Żadnego „potem”. Żadnego „zobaczymy”. Tylko noc, jak ta. — Przerwał, bo głos mu zadrżał. Przez moment naprawdę chciał być lepszy. Choćby tylko przez chwilę. Choćby tylko dla niej. Odchylił się nieco jakby miał zawrócić. Ale nie zawrócił. Spojrzał jej w oczy. Długo. Głęboko. Jakby szukał potwierdzenia. Albo rozgrzeszenia. I dopiero kiedy je zobaczył
nachylił się, nie gwałtownie, ale z jakąś dziwną czułością, z jakimś drżeniem, które nie pasowało do tego kim był. Jego usta dotknęły jej warg niepewnie, prawie nieśmiało, jakby nie całował, tylko próbował zrozumieć, czy jeszcze może być dobrym człowiekiem. Ale tylko przez sekundę. Bo potem pogłębił pocałunek, bardziej pewny, głębszy, bardziej prawdziwy niż którykolwiek, jaki pamiętał. Jakby chciał się w niej na chwilę zgubić. Bo ona była jego morfiną.
Carter
— Żadnego jutra. Obiecuję.
OdpowiedzUsuńTo zabrzmiało trochę jak żart, a trochę jak układ z losem. Jakby naprawdę wierzył, że może to jakoś rozegrać bez konsekwencji, bez ran, bez nadziei, bez powrotów. Jakby wystarczyło nie mówić na głos pewnych słów, by nie nabrały mocy. A jednak coś w jego spojrzeniu zdradzało, że dobrze wie, jak bardzo się oszukuje. I jak bardzo ona go tym warunkiem… uratowała.
Ten pocałunek był zupełnie inny niż te, które znał. Nie było w nim pośpiechu z klubu, presji czy brudnej żądzy, ale nie był też niewinny. To była potrzeba. Głęboka, pulsująca, rozrastająca się z każdym ich oddechem. Carter nie planował tej chwili, nie układał w głowie scenariuszy. Po prostu musiał ją pocałować. Bo jeśli by tego nie zrobił, coś by się nim pękło.
Przesunął dłoń z jej karku nieco wyżej, wplatając palce w miękkie włosy, a drugą ręką objął ją w talii, przyciągając bliżej, zdecydowanie bliżej. Poczuł, jak jej ciało wtula się w jego, jak jej klatka piersiowa napiera lekko na jego tors, a dłonie osiadają na jego żebrach, zostawiając po sobie ciepły, nieznośny ślad.
Jej usta były miękkie, ciepłe, lekko drżące. Czuł, jak odwzajemnia ten pocałunek z całą zaciętością
Wsunął kciuk pod linię jej żuchwy, gładząc skórę. Chcę ją mieć. Całą. Teraz. Nie tylko jej usta. Każdy fragment. Każdy centymetr. Chciał czuć ją pod sobą, nad sobą, wokół siebie, otulającą go, lepiącą się do niego jak nikotyna i grzech. Pocałunek stawał się coraz bardziej namiętny, nieco mniej ostrożny. Czuł, jak serce tłucze mu się w piersi, a w karku pulsuje. Jej zapach mieszał się z jego, jej perfumy i jego tytoń. Ciepło jej ciała rozlewało się na jego skórze, jakby tworzyli jedno.
Kiedy w końcu się odsunął, z oporem, z ciężkim westchnieniem, jakby całe jego ciało krzyczało jeszcze chwilę, zatrzymał się tuż przy jej twarzy. Ich oddechy wciąż się mieszały, jego palce nadal spoczywały na jej talii, jakby nie chciały jej wypuścić. Jego uśmiech nie był drwiący, nie był kokieteryjny, nie był nawet z kategorii tych, które pokazywał publicznie. Był… prawdziwy. Miękki, dziwnie bezbronny. Uśmiechały się też jego oczy. Całe spojrzenie. Jakby w środku coś się rozświetliło. Jakby był upojony. Nie alkoholem. Nie kreską. Nią. Tą jedną chwilą, w której wszystko przestawało być tak piekielnie skomplikowane.
— Było lepiej niż sobie wyobrażałem… — powiedział cicho, niemal szeptem. Głos miał nieco zachrypnięty, jakby ten pocałunek coś w nim nadwyrężył, jakby ledwo mógł zebrać myśli. Nadal patrzył na nią z mieszaniną zachwytu i zagubienia. Jak ktoś, kto właśnie coś znalazł i nie był pewien, czy mu wolno to zatrzymać.
Westchnął cicho, ale tym razem nie było w tym ciężaru ani zrezygnowania. Raczej coś na kształt ulgi. Ciepła. Przesunął kciukiem delikatnie po jej policzku, jakby od niechcenia, ale ten gest był miękki, wręcz troskliwy. Nadal wyglądał, jakby nie do końca wierzył, że ta chwila naprawdę się wydarzyła.
OdpowiedzUsuń— Nie wiem, co tam sobie układasz w tej swojej głowie… — powiedział cicho, z łagodnym uśmiechem w kąciku ust. — Ale mam nadzieję, że naprawdę wiesz, co robisz, Soph.
Nie brzmiało to jak ostrzeżenie. Bardziej jak życzenie. Jakby naprawdę chciał w to wierzyć. Że ona wie. Że nie skrzywdzi samej siebie tak bardzo, jak on by to zrobił, gdyby to wszystko wymknęło się spod kontroli.
— Masz cholernie miękkie usta, Soph… — mruknął cicho, z niepokojąco czułym błyskiem w oczach, zanim znów się nad nią pochylił i musnął jej wargi. Miękko, wolniej, ale z tą samą intensywnością, która zostawiała ślad gdzieś głęboko pod skórą. A potem jeszcze raz. I jeszcze. Jakby nie potrafił się oderwać. Jakby każda próba kończyła się kolejnym “ostatnim” pocałunkiem, który i tak prowadził do następnego. W końcu jego dłoń odnalazła jej dłoń, chwycił ją pewnie i splotł z nią palce. Mocno. Jakby chciał, żeby poczuła ten ciężar. Ciężar tej chwili. Ciężar jego obecności.
Kątem oka zerknął jej ponad ramię i dostrzegł znajomą sylwetkę, jej koleżankę, która najpewniej zamarła z szeroko otwartymi oczami. Ale on się nie ruszył. Nie cofnął nawet o milimetr. — Jesteś gotowa na nasz hard launch? Bo chyba już za późno, żeby się wykręcić.
Zacisnął lekko ich splecione dłonie. Ani trochę nie zamierzał się odsuwać. Wręcz przeciwnie wyglądał, jakby zajął swoje miejsce.
Carter
Carter zaśmiał się cicho, gardłowo, z tym charakterystycznym dla siebie przeciągnięciem, jakby rozbawienie płynęło z głębi jego klatki piersiowej. Przechylił głowę lekko w bok, a jego spojrzenie przeskoczyło po jej twarzy, od drgających kącików ust, przez zaróżowione policzki, aż do ciemnych oczu, które kryły więcej, niż chciała powiedzieć na głos.
OdpowiedzUsuń— Podobno wiesz, na co się piszesz, Soph — mruknął z udawaną powagą, unosząc jedną brew, jakby właśnie przeprowadzał przesłuchanie. — A jak jednak nie wiesz, to nie mogę ci tak wszystkiego z wyprzedzeniem opowiedzieć. Gdzie byłaby zabawa?
Gdy to mówił, jego dłoń nadal spleciona z jej, unosiła się nieznacznie, jakby podkreślała wagę ich małego, nieformalnego „paktu”. Drugą, tę, która jeszcze niedawno spoczywała na jej talii wsunął z powrotem pod jej włosy, palcami muskając kark. Widział, jak reaguje, jak jej klatka piersiowa podnosi się szybciej, jak dreszcz przebiega przez jej ciało. Nie musiał jej dotykać, żeby czuć to napięcie.
— Ale… — Pochylił się bliżej. Jego głos zsunął się do szeptu. Ciepły oddech musnął skórę tuż przy jej uchu, zostawiając za sobą ślad, którego nie sposób było się pozbyć. — Jeśli dzisiaj ze mną wyjdziesz… to bardzo chętnie ci pokażę, co sobie wyobrażałem.
Nie potrzebował więcej słów. Tylko ten szept i krótki, znaczący moment, w którym spojrzał na nią tuż po. Jakby zapraszał ją do świata, w którym wszystko miało smak ryzyka. Ale też… przyjemności, której nie potrafił już ukrywać. W jego oczach dalej był ten miękki błysk rozbawienia, ale pod nim czaiło się coś głębszego, coś, co mówiło, że nie tylko się z nią droczy. Że naprawdę chciał ją dziś zabrać ze sobą. Że naprawdę wyobrażał sobie więcej.
Gdy się wyprostował, wciąż trzymając ich splecione dłonie, spojrzał na nią z tym uśmiechem, który był mieszanką psotnego chłopaka i mężczyzny, który doskonale wiedział, jak działa na kobiety. Ale w jego oczach nie było czystej gry, było też coś szczerego, coś… niebezpiecznie ciepłego. Jakby naprawdę mu zależało. Może nie na przyszłości. Ale na tej chwili owszem.
Nie odezwał się od razu. Jego spojrzenie przesunęło się po jej twarzy powoli, jakby próbował coś w niej wyczytać, ale już nie drążył. Nie próbował więcej odgadywać, co się kryje za tym uśmiechem czy tym rumieńcem.
— Nie muszę wiedzieć co robię. — Odezwał się w końcu cicho, z zaskakującą łagodnością w głosie. — Wystarczy mi, że tu jesteś.
Brzmiało to niemal jak przyznanie się do tego, że nie chciał tego analizować, rozbierać na czynniki, ani tym bardziej zniszczyć. Puścił jej dłoń tylko po to, by przesunąć palcami wzdłuż jej ramienia. Zatrzymał się na łokciu, potem znów sięgnął niżej, tym razem z większą ostrożnością, jakby dotykał porcelany, a nie dziewczyny, która sama zdecydowała, że chce być tu. Z nim.
— I że dziś… jesteś moja. — Dodał jeszcze ciszej, bardziej dla niej niż siebie. Nie pytał, czy tego chce. Wiedział, że gdyby nie chciała, już dawno by go tu nie było.
Carter nawet nie spojrzał w stronę drzwi, gdy poczuł na sobie spojrzenia trzech dziewczyn. Nie musiał widzieć ich min, by domyślić się, że wymieniają między sobą spojrzenia, szepczą, może oceniają… może próbują zrozumieć, jakim cudem Sophia znalazła się tak blisko jego. Ale to nie robiło na nim żadnego wrażenia. Był przyzwyczajony do spojrzeń, tych pełnych pożądania, ciekawości, czasem oburzenia albo odrazy. Zawsze był obserwowany. I zawsze nauczył się to ignorować. Nigdy nie przejmował się opiniami innych, dopóki nie były to osoby, które miały w jego życiu jakąkolwiek wagę. A prawda była taka, że na palcach jednej ręki mógł policzyć tych, na których mu naprawdę zależało i to ona właśnie zaczęła się do tej listy dopisywać. Dlatego nie puścił jej dłoni. Nawet wtedy, gdy odwróciła się do koleżanek. Gdyby chciała się cofnąć, pozwoliłby. Ale dopóki stała obok niego, nie zamierzał robić ani kroku w tył.
OdpowiedzUsuń— Oceniające spojrzenia i trudne pytania to mój chleb powszedni. I wierz mi, zdecydowanie nie są niczym, z czym bym sobie nie poradził.
Jego uśmiech był pewny, ale nie arogancki. Lekko uniósł ich splecione dłonie, ot tak, teatralnie, jakby przedstawiał ją światu.
— Poza tym… — dodał półgłosem, zerkając jej w oczy. — …nie zamierzam cię trzymać w ukryciu. Więc jeśli to hard launch… to niech wiedzą.
I wtedy, po prostu, odwrócił głowę w stronę dziewczyn i posłał im uśmiech. Bezczelny, trochę zaczepny, a w jego spojrzeniu nie było ani grama niepewności. Był tam tylko jeden przekaz: tak, trzymam ją za rękę i nie mam zamiaru przestawać.
Carter
Carter uśmiechnął się półgębkiem, gdy zobaczył ten błysk w jej oczach, charakterystyczny dla kogoś, kto nie znosi być trzymany w niepewności. Lubił to. Lubił, że nie była bierna, że nie milczała i nie chowała się za uprzejmościami. Jej ciekawość była czymś… żywym. I cholernie pociągającym. Pochylił głowę, zbliżając usta do jej ucha, tak jak wcześniej, jakby znowu miał rzucić coś zuchwałego, ale tym razem nic nie powiedział od razu. Tylko zawiesił oddech tuż przy jej skórze, pozwalając, by napięcie rozrosło się między nimi do granic przyzwoitości. Kiedy się odezwał, jego głos był niski, cichy, jakby mówił do niej z zamkniętymi oczami, dla niej i tylko dla niej.
OdpowiedzUsuń— To już nie ma znaczenia, Soph — mruknął z rozbawieniem, przeciągając samogłoski. — Nie musisz mi mówić, o czym myślałaś…
Jego dłoń przesunęła się powoli z jej talii na biodro. Przyciągnął ją bliżej, tak że teraz niemal nie było między nimi przestrzeni, a jego palce wplotły się w materiał jej ubrania, jakby nie chciały już jej wypuścić.
— Bo teraz… możesz po prostu brać. Robić a nie myśleć…
Nie odsunął się. Nie zamilkł po tych słowach. Przeciwnie, przesunął nosem po jej policzku, muskając go odrobinę za długo, jakby badał miękkość skóry i zapis ten moment chciał wbić sobie w pamięć.
— Bez analizowania, bez pytania, bez tej całej twojej rozbrajającej logiki — dodał z uśmiechem w głosie, który prześlizgiwał się między kokieterią a prowokacją. — Po prostu… weź to, co ci się podoba, Soph.
Carter przesunął dłońmi wzdłuż jej talii, zatrzymując się tuż pod żebrami. Palce rozpostarły się na materiale jej ubrania, a kciuki musnęły cienką warstwę tkaniny, jakby szukały pod nią ciepła skóry, miękkiej, nagrzanej, czułej na każdy dotyk. Miał ochotę na więcej. Chciał poczuć ją bez barier, smakować jej ciało, zostawić na niej swój ślad, oddechem, ustami, każdym ruchem bioder. Pragnienie przychodziło falą, głęboką, intensywną, zalewającą go od środka i z każdym ułamkiem sekundy tylko silniejszą. Miał już nawet na końcu języka słowa, które niemal wyrwałyby się mimowolnie:
„Mamy sześć tygodni, Soph. Nie marnujmy czasu.” Ale coś go powstrzymało. Nie jej głos, bo ten był cichy i zawstydzony, ale nie stanowczy. Nie jej słowa, które były raczej próbą znalezienia granicy niż postawieniem jej jasno. Powstrzymał go ten drobny, ludzki moment, gdy poczuł, jak mocniej zacisnęła palce na jego koszulce, jakby potrzebowała czegoś stabilnego, by nie opaść pod własnym ciężarem emocji. I wtedy coś w nim się zatrzymało. Nie naciskał. Zamiast tego uniósł jedną dłoń i przesunął nią po jej plecach, zatrzymując się na karku, a potem wplótł palce w jej włosy. Trzymał ją blisko, ale już bez tej wcześniejszej zachłanności. Oddychał głęboko, a kiedy spojrzał jej w oczy, nie było w nim już tylko pożądania. Było coś łagodniejszego. Uśmiechnął się półgębkiem.
— Jeśli liczymy schowek jako randkę… to bardzo źle wróży reszcie. — Rzucił cicho, z udawaną powagą, a potem dodał, równie spokojnie: — Nie myśl, że cokolwiek sobie o tobie pomyślałem, Soph. Bo nie pomyślałem. Nic złego.
Jego kciuk przesunął się delikatnie po jej żebrze, jakby chciał zostawić tam niewidzialny ślad.
Wpatrywał się w nią jeszcze przez chwilę, a potem dodał już lżejszym tonem, chcąc nieco rozładować napięcie.
— Ale, jeśli naprawdę jesteś ciekawska, to jesteś w ogromnych kłopotach. Bo mam wiele rzeczy, które warto odkryć.
I z tym samym, przewrotnym uśmiechem pochylił się, by jeszcze raz musnąć jej usta, nieśpiesznie, spokojnie, ale tak, że cały świat poza tą chwilą po prostu się zatrzymał.
Carter parsknął krótkim śmiechem, cichym, ale szczerym, jakby właśnie usłyszał coś, co go zaskoczyło i rozbroiło jednocześnie. Ta jej pewność w głosie, podszyta jednak niepewnością w oczach, mieszanina słodyczy i ognia, sprawiała, że coś mu miękło pod żebrami. A jednocześnie buzowało w nim napięcie, to, które czuł zawsze, gdy miał ochotę kogoś nie tylko pocałować, ale rozłożyć na łopatki, emocjonalnie, fizycznie, całkowicie.
Złapał ją spojrzeniem. Tym intensywnym, bez uciekania wzrokiem, bez grania. Jakby szukał potwierdzenia, że ona naprawdę to powiedziała. Że wie, co mówi. Że nie żartuje. A potem nachylił się odrobinę bliżej, tak że jego głos zmów zawisł tuż przy jej uchu, chropowaty, niższy niż zwykle, wyraźnie spowolniony i nasycony czymś… niebezpiecznie czułym.
OdpowiedzUsuń— Soph — westchnął miękko, jego palce zacisnęły się lekko na jej talii. — Gdybyś tylko wiedziała, jak bardzo jestem twój, już od pierwszego dnia, kiedy spojrzałaś na mnie z miną, jakbyś miała mnie wyrzucić za bramę. Uśmiechnął się, czując, jak w jej ciele napina się coś ledwo wyczuwalnego. Uwielbiał ten stan. Tę niepewność w niej i własną pewność, że zaraz ją rozpakuje jak prezent, powoli, z namaszczeniem, zostawiając na niej każdy ślad swoich intencji.
— Masz mnie, Soph. — Jego czoło oparło się o jej. — Na każdą godzinę i każdą cholerną sekundę, którą zdecydujesz się ze mną spędzić — znów musnął jej usta, powoli, drażniąco, jakby ich smakował. W jego oczach nie było nic poza intensywnością. Ani śladu kłamstwa. Ani śladu dystansu. Tylko prawda.
Carter uśmiechnął się tylko jednym kącikiem ust, ale w tym uśmiechu było wszystko, nonszalancja, zuchwałość i coś, co przypominało dziką satysfakcję. Jakby właśnie wygrał w jakiejś grze, której nikt oprócz niego nie znał zasad. Przesunął kciukiem po jej biodrze, leniwie, prawie bezwiednie, jakby oswajał ją z tym, że teraz była w jego przestrzeni. A może odwrotnie, on wchodził w jej.
— Chwalić się tobą? — Powtórzył, przekrzywiając lekko głowę, jakby chciał spojrzeć głębiej. — Soph… to nie jest żadna pokazówka. Po prostu nie zamierzam udawać, że nie całowałem cię pięć minut temu jakby to był cholerny ostatni dzień na ziemi. I jeśli komuś się to nie podoba… trudno.
Nie brzmiał jak ktoś, kto zamierza prowadzić negocjacje. Bo nie zamierzał. Nie było w tym fałszywego heroizmu. On po prostu nie uznawał chowania się po kątach, jeśli już się w coś angażował. A teraz, jakkolwiek bardzo nie próbował tego ukryć pod ironią i cynizmem, angażował się w nią. Na swoje pokręcone, sześciotygodniowe warunki. Ale na sto procent.
— Co w tym zaskakującego? — Zapytał faktycznie zainteresowany.
I owszem, to miało drugie dno. Zawsze miało. Bo Carter nie miał w sobie nic z romantycznego idealisty. To nie był tylko gest „niech świat się dowie”. To był sygnał. Zimny, bardzo świadomy komunikat: „Nie zbliżaj się do niej. Ona jest ze mną.” Wszyscy ci faceci, z baru, z loży, z korytarza mieli widzieć, że Sophia nie jest wolnym celem. Że nie mogą do niej podejść, zagadać, spojrzeć zbyt długo. Bo Sophie nie była trofeum. Była granicą. Nieprzekraczalną. A jeśli ona miała z tym jakiś problem…
— No, jeśli chcesz ukrywać się przed ludźmi ze schroniska — dodał z uniesioną brwią i lekkim rozbawieniem w głosie — mogę rozważyć jakiś… kompromis.
Carter wciągnął powietrze przez nos, powoli i głęboko, jakby próbował zapisać tę chwilę w pamięci na dłużej jej głowę opartą o jego tors, delikatny ciężar ciała przyklejony do niego, to krótkie westchnięcie, które bardziej przypominało dźwięk zawieszenia między pragnieniem a rozsądkiem. Ale jej głos wybił go z tej chwili. — Powinniśmy — powtórzył cicho, prawie szeptem, i nawet jeśli ton miał lekko ironiczny, to w oczach było coś zupełnie innego. Ujął jej dłoń bez pytania, naturalnie, jakby robili to już setki razy. Jego palce splotły się z jej palcami w tym łatwym, pewnym geście, w którym nie było ani napięcia, ani niezręczności. Tylko ciepło i… coś, co mogłoby wyglądać jak normalność, gdyby nie było absolutnie nienormalne. Pociągnął ją za sobą, powoli, ale zdecydowanie, w stronę dziewczyn.
Zachowywał się, jakby właśnie zrobili coś absolutnie zwyczajnego. Jakby nie całowali się chwilę wcześniej w półmroku, jakby nie ustalili sobie sześciotygodniowej daty ważności, jakby to wszystko było zupełnie… na miejscu. Bo może właśnie w tym chaosie, gdzieś między głośnym basem jego świata a cichą empatią jej codzienności znaleźli coś, co dla nich obojga miało sens. Nawet jeśli tylko na chwilę.
Carter
Carter zmrużył lekko oczy, słysząc jej słowa. Nie z drwiną. Z zaciekawieniem. Zabierz mnie na randkę, Carter. Brzmiało to prosto, niewinnie nawet, ale zaskoczyła go. Nie pokazał tego na zewnątrz, zbyt długo trenował twarz do tego, by nie zdradzać emocji wtedy, gdy nie chciał. Ale w środku coś się w nim, poruszyło. Randka. Proste słowo. Niewinne życzenie. A jednak…
OdpowiedzUsuńNie miał pojęcia, gdzie zabiera się dziewczyny takie jak Sophia na randkę.
Dziewczyny z jego świata… nie prosiły o randki. Prosiły o wejściówki na aftery. O przelot prywatnym odrzutowcem do Vegas, o wstęp backstage, o zdjęcia na loży VIP. Większości z nich wystarczało, że były „z nim” obok, pod ręką, tłem dla jego występów, obecnością w cieniu fleszy. A jeśli nie wystarczało… to i tak nigdy nie miało znaczenia. Bo w końcu każda z nich wiedziała, że to nigdy nie będzie więcej niż kilka nocy i zdjęcie zrobione ukradkiem.
— Randki, huh? — powtórzył cicho, z półuśmiechem na ustach, który tym razem nie był ani cyniczny, ani ironiczny. Raczej… ciepły. Uważny. — A nie za dużo oczekujesz od kogoś, kto nie ma pojęcia, jak to się robi w normalnym świecie? — Nie był pewien, czy mówił poważnie, czy może trochę się droczył. Sam jeszcze tego nie wiedział. Ale nie odsunął się. Nie uciekł od tematu. I chociaż w jego świecie nie było randek, może ten jeden, jedyny raz warto było spróbować czegoś, czego wcześniej nie znał.
Carter zawiesił na niej spojrzenie, które na moment stało się wyraźnie łagodniejsze. Bez tej typowej pewności siebie, bez tej zawadiackiej maski, za którą zwykle się chował. Teraz patrzył na nią z uważnością. Może nawet z czymś, co przypominało… troskę. Nie, nie powiedziałby tego na głos. Ale było w tym spojrzeniu coś, co mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa. Zarejestrował każdą zmianę na jej twarzy, nieśmiałość, potrzebę kontroli, tę nieustępliwość, z którą walczyła sama ze sobą. Widząc ją tak blisko, jeszcze rozgrzaną ich pocałunkami, a jednocześnie tak stanowczą… zrozumiał.
— Nie musisz się tłumaczyć — powiedział cicho, trochę chrypniętym głosem, który teraz niósł w sobie coś więcej niż flirt. — Nie oczekuję, że coś „przypieczętujemy”. To nie jest transakcja „zabierz mnie na randkę, to potem przyjdę do ciebie na wino”. Nie. Nawet jak zabiorę cię na pięć randek, nie czuj się do niczego zobowiązana. — Zawiesił głos, przysuwając się na tyle blisko, że jego czoło prawie dotykało jej skroni. — Nie chcę, żebyś robiła coś, czego nie czujesz — dodał ciszej. Jego usta uniosły się w półuśmiechu, ale było w nim coś ciepłego, szczerego. Kilkadziesiąt minut temu to on wychodził z pozycji osoby o największej ilości zdrowego rozsądku, to on próbował wybić Sophii z głowy… siebie. Nie dążył do tego, tak jak nie dążył do tego by się z nią przespać. Nie dlatego, że nie chciał. Chciał, nawet bardzo. I wydawało mu się po tym jak odważnie zaczynała z nim flirtować, że ona też chce. Najwyraźniej musiał jednak nauczyć się zupełnie nowego języka. Języka Sophii.
— Jeśli uznasz, że posuwam się z czymś za daleko, to mi o tym powiedz… Jasne? — Odchylił się lekko, ale nie odsuwał, chciał, żeby czuła jego obecność, jego ciepło, pewność, że nie zamierza niczego forsować.
— Twoje reguły, Soph. Twoje tempo. I twoje granice.
Delikatnie przesunął kciukiem po jej policzku. Jakby chciał podkreślić, że każda decyzja należy do niej. Nie był pewien, kiedy ostatni raz powiedział coś takiego do jakiejkolwiek kobiety. Może nigdy. Ale Sophia była… inna. Nie dlatego, że stawiała warunki. A dlatego, że sprawiała, że on sam chciał być lepszy. Nie dla niej, tylko przez nią. Bo może, po raz pierwszy od dawna, Carter nie chciał mieć wszystkiego już teraz, może po raz pierwszy naprawdę było warto poczekać.
Przymknął na moment oczy, zanim znów na nią spojrzał, uważnie, spokojnie, z czymś, co przez chwilę przypominało poważne zamyślenie. Słuchał jej z pozorną uwagą, ale w jego oczach pojawił się ten znajomy błysk, nie ironii, a raczej czegoś figlarnego, co nieco rozpraszało intensywność tej chwili.
Pochylił głowę lekko, nie spuszczając z niej wzroku. A potem, niemal z rozbawieniem, pochylił się jeszcze bliżej, tak blisko, że jej oddech musnął jego skórę.
OdpowiedzUsuń— Masz całkiem dużo zasad, — mruknął nisko, z ciepłym, lecz nieco prowokacyjnym tonem. — Jak na kogoś, kto zapewniał mnie, że lubi czasem zagrać w grę bez zasad.
Uniósł brwi z tym samym pobłażliwym uśmiechem, ale w jego oczach nie było kpiny. Było coś łagodniejszego, zrozumienie. Jakby mówił: nie zamierzam się z tobą spierać, tylko… no wiesz, przypominam.
— Ale… uczymy się na błędach, jak rozumiem.
Jego palce przesunęły się nieznacznie po materiale jej topu, muskając linię żeber pod warstwą ubrań, jakby sam próbował zdecydować, gdzie kończą się słowa, a zaczyna pokusa. Ale nie poszedł dalej. Nie musiał. Jego spojrzenie zsunęło się z jej oczu na usta, potem niżej, znów wróciło i dopiero wtedy się odezwał.
— Okej, — powiedział, miękko, ale z nutą kapitulacji. — Zgoda. Masz zasady. A ja… — przysunął się jeszcze o ułamek milimetra, nachylając się tak blisko, że jego głos dotykał jej skóry równie wyraźnie, jak jego dłoń. —Zgadzam się...
Widział, że nie próbowała go uwięzić, nie dramatyzowała. Mówiła jak ktoś, kto nie chciał cierpieć bardziej, niż było to konieczne. Jak ktoś, kto chciał wierzyć, że nawet w tak niedorzecznym układzie jak ich, chaos może mieć swoją etykę. Powoli przesunął dłonią po jej plecach, aż jego palce znów odnalazły znajomy punkt na jej talii.
— Nie będę w tym czasie z nikim innym. — Jego głos był cichy, ale stanowczy, bez wahania. Nie patrzył w bok. Nie kluczył. Patrzył prosto w jej oczy, jakby właśnie coś podpisał.
Carter uśmiechnął się, ale inaczej niż zwykle bez tej pewności siebie, bez cynizmu. Cicho. Ciepło. Jakby zrozumiał więcej, niż Sophia zdążyła wypowiedzieć. I odezwał się nisko, spokojnie jakby mówił do kogoś, kogo naprawdę nie chciał przestraszyć.
— Nie musimy być publiczni. — zaczął. — Wiem, że pokazywanie się ze mną to nie jest dla ciebie najlepszy towarzyski ruch. Nie oczekuję, że będziesz ze mną chodzić po czerwonych dywanach albo że zaraz wrzucisz nasze zdjęcie na Instagram. — Zamilkł na moment, jakby ważył słowa. — Ale też nie będę udawał, że jesteś obok mnie przez przypadek.
Spojrzał na nią z góry, jakby próbował przekazać więcej niż był w stanie ubrać w słowa. Carter parsknął cicho, a jego pierś zadrżała lekko pod policzkiem Sophii, kiedy wspomniała o schowkach i faworyzacji.
— Schowek, hm… — zamruczał przy jej uchu z wyraźnym rozbawieniem. — Jeszcze się nad tym zastanowię. Może tylko z kluczem na szyi, żeby nikt nie przerwał w kulminacyjnym momencie.
Ugryzł się jednak w język, nie dodając już nic bardziej prowokacyjnego, choć błysk w jego oczach mówił, że miałby jeszcze sporo do powiedzenia na temat bielizny (lub jej braku) w miejscu pracy.
Objął ją na moment mocniej, jakby chciał, żeby jeszcze przez chwilę zostali tylko w tej bańce, nie wychodząc do świata, który z pewnością będzie miał sporo do powiedzenia. Zaraz jednak zerknął kątem oka na dziewczyny, które wciąż im się przyglądały i uniósł brwi w udawanym zdziwieniu.
— Wiesz, wyglądają, jakby miały zamiar cię porwać i odprowadzić do klasztoru. Może powinienem interweniować zanim zrobi się nieprzyjemnie.
Ale nie ruszył się od razu. Jeszcze przez chwilę tylko patrzył na nią z tym ciepłym, rozbawionym spojrzeniem. Jakby naprawdę chciał nacieszyć się tą chwilą. A potem, ruszył z nią powoli w stronę dziewczyn, nie wypuszczając jej dłoni ani na moment.
Carter
Carter zatrzymał się na moment. Dłoń wciąż trzymał splecioną z jej, ale przestał iść. Spojrzał na nią nie z kpiną, nie z uśmiechem, nie z prowokacją, jak robił to zwykle. Tym razem po prostu… patrzył. Uważnie. Cicho. Jakby próbował coś z niej wyczytać, zanim pozwoli sobie na kolejne słowo.
OdpowiedzUsuń— Pewnie nie mam pojęcia — przyznał w końcu, z tą rzadką u niego nutą powagi, która zawsze pojawiała się wtedy, kiedy nie mówił już dla efektu, tylko dlatego, że naprawdę chciał wiedzieć. — Ale skoro odchodzisz od zasad, skoro to nie jest dla ciebie proste… to po co to robisz?
Przechylił nieznacznie głowę, jakby szukał w niej odpowiedzi zanim jeszcze ją wypowie.
— Po co ci to? Ten układ? — dodał ciszej. — Co chcesz z tego wziąć dla siebie, Soph?
Nie brzmiał jak ktoś, kto ją rozliczał. To nie był test. Brzmiał jak ktoś, kto właśnie zorientował się, że zaszli dalej, niż myślał i że może ta dziewczyna, która miała być tylko znieczuleniem… przestaje nim być. Im dalej posuwali się w rozmowie, tym bardziej Carter miał wrażenie, że traci orientację, w niej, w logice tego wszystkiego. Nie rozumiał, o co właściwie toczyła się ta gra. Skoro Sophia nie wyobrażała sobie „Bóg wie czego”, jeśli nie chciała związku ani przyszłości… to po co? Po co te randki, po co poznawanie się, po co całe to… miękkie opakowanie wokół czegoś, co miało być proste? Skoro chciała się z nim przespać, czemu nie wyszła z nim wtedy, gdy jej ciało wyraźnie tego chciało? Czemu nie pozwoliła mu się zabrać? Czuł to napięcie, czuł ją w każdej sekundzie tej rozmowy, w każdym ruchu jej dłoni, w każdym drgnieniu mięśni pod jego palcami. Więc czemu to zatrzymywała?
Nie chciała pokazywać się z nim w schronisku, gdzie nikt ich nawet nie obserwował, a jednak z uśmiechem mówiła o zdjęciach, o byciu „publiczną”? Wrzuciłaby fotkę na Instagram, dałaby się zabrać na imprezę z fleszami i czerwonym dywanem, ale wolała się ukrywać przed wolontariuszami i koleżankami? To wszystko kłóciło się z jego światem. W jego świecie wszystko było proste. Robisz to, na co masz ochotę, wtedy, kiedy masz ochotę. Nie komplikujesz, nie analizujesz. Chcesz być z kimś, jesteś. Chcesz kogoś pocałować, całujesz. Chcesz kogoś mieć, bierzesz.
A teraz… czuł się, jakby co krok wpadał w jakąś grę, której niepisane zasady… znała tylko Sophia. Cóż, zawsze mogła zażyczyć sobie jeszcze pełnej abstynencji… A może wolała postawić na metodę małych kroków.
Zacisnął lekko szczękę, ale na zewnątrz nie dał nic po sobie poznać. W jego spojrzeniu nadal było ciepło, może tylko trochę bardziej przygaszone niż jeszcze chwilę temu.
— Okej — powiedział cicho, skinął lekko głową, jakby właśnie to było jedynym słusznym ruchem, który mógł wykonać. — Rozumiem.
Nie rozumiał nic. Ale nie miał zamiaru tego teraz rozkładać na czynniki pierwsze. Jeśli miało się to posypać, to się posypie. Jeśli miało działać, to zadziała. Stawka… nie była wysoka. Mógł zabrać ją na kilka randek, przecież i tak lubił jej towarzystwo. Mógł też przez te sześć tygodni z nikim nie sypiać… to w końcu nie tak długo. Jego kciuk przejechał leniwie po wierzchu jej dłoni, kiedy przyciągnął ją znów bliżej, z cichym westchnieniem.
— Nikt tu cię nie ocenia, Soph — dodał po chwili. — I nikt nie patrzy na ciebie jak na kogoś, kto robi coś „nie tak”.
Zatrzymał spojrzenie na jej oczach.
— Dla mnie jesteś tą dziewczyną, która przyszła mnie przekonać, żebym wrócił do pierdolonego schroniska. Nie wiem, czy to o tobie źle świadczy, czy dobrze… ale zdecydowanie zrobiło na mnie wrażenie.
Carter skinął głową raz jeszcze, bez żadnych dalszych słów. Ale gdy spojrzała na niego z tym swoim uważnym, błyszczącym spojrzeniem tym razem nie zareagował od razu. Bo właśnie wtedy pomyślał jedno. To wszystko miało sens, jeśli spojrzał na to z odpowiedniej perspektywy. Jej zasady. Te sześć tygodni. Randki, wyłączność, „żadnych schowków w pracy”, a jednak to wszystko… bez oczekiwań na później. Bez przyszłości. Ona nie chciała związku. Chciała relacji. Takiej, która wygląda, jakby była prawdziwa.
Jakby była zaangażowana, emocjonalna, czuła. Z kimś gorszym niż jej eks, albo, bardziej szalonym. Ale tylko przez ograniczony czas. Tylko na tyle, żeby ktoś… ktoś, kto stracił do niej dostęp, uwierzył, że Sophia naprawdę jest już z kimś innym, ale żeby nie narobić sobie więcej zniszczeń. Nie powiedziała tego wprost. I on nie miał zamiaru jej z tym konfrontować. Ale już znał ten schemat. Już widział podobne układy. Dziewczyna po toksycznej relacji. Pragnie odzyskać kontrolę. Pragnie odbudować swoją siłę. I nie chce, żeby to wyglądało jak przelotna zemsta, jak desperacki skok do łóżka z pierwszym lepszym. Nie. Sophia była sprytniejsza. Chciała, żeby jej ex ten, który zawiódł, który ją niszczył i łamał jej zasady, zobaczył ją w nowej relacji. W czystej, pełnej chemii, ale też emocji. Takiej, która wygląda na autentyczną. Chciała, żeby uwierzył, że to prawdziwe. Sprytne. I cholernie skuteczne. Carter w duchu prawie się zaśmiał, bo… mógł to dla niej zrobić. Naprawdę. Zwłaszcza po tym, co mu opowiedziała o tym człowieku. O tym, jak ją traktował. Ale… nie powiedział jej, że się domyślił. Nie zamierzał. Nie teraz. Może później.
OdpowiedzUsuńCarter uśmiechnął się lekko, słysząc jej słowa. Zabawne. Tyle w nich było lekkości, swobody, nawet flirtu, ale on słyszał w nich coś więcej. A może właśnie mniej. Bo kiedy Sophia powiedziała, że „nie wstydzi się jego przeszłości”, pomyślał tylko jedno: bo tej przeszłości nie znasz.
W zasadzie nie znała też teraźniejszości, poza małym wycinkiem, poza nim nachylonym nad kreską, a był to przecież tylko wierzchołek góry lodowej.
Nie znała jego interesów. Nie znała skali jego problemu z używkami. Nie znała wszystkich kobiet, które przewinęły się przez jego łóżko, czasem imiennie, czasem nawet bez imion. Nie znała tych dni i nocy, które przepływały przez niego w mglistym ciągu alkoholu, proszków i chwilowej ekstazy. Nie znała jego furii. Tego, jak potrafił niszczyć, nie tylko siebie, ale i tych, którzy byli zbyt blisko. Nie znała jego najgorszych dni, tych, które sprawiały, że nawet najbliżsi przestawali odbierać telefon.
Gdyby wiedziała… nie powiedziałaby tego. Przynajmniej nie w ten sposób.
A może, i to przeszło mu przez głowę jak niechciany szept, może naprawdę była aż tak naiwna. Może wierzyła, że przez te sześć tygodni coś w nim się zmieni. Że stanie się lepszy tylko dlatego, że będzie przy niej. Że ten „układ” będzie jak terapeutyczny eksperyment, on się zakocha, odrzuci nałogi, zamknie wszystkie toksyczne rozdziały i stanie się wersją siebie, która zasługuje na jej uczucia. Ale to przecież nie mogło być to. Nie ona jedna próbowała. I nie on jeden obiecywał, że się zmieni. Tyle że nikt nigdy nie pytał go, czy chce się zmieniać. Sophia, może nawet nieświadomie, też tego nie zrobiła. Więc tylko się uśmiechnął. Nie gorzko. Nie szyderczo. Po prostu… jak ktoś, kto już wie, jak to się skończy. Ale mimo to nadal idzie w to dalej. Bo może właśnie tego potrzebuje. Nawet jeśli tylko na sześć tygodni. Zamiast tego tylko zsunął kciukiem niesforny kosmyk z jej policzka i rzucił z cichym półuśmiechem.
— No to wracamy do twojego stada sępów, co?
Jakby właśnie nie rozgryzł jej lepiej, niż ktokolwiek inny przez ostatnie miesiące.
Carter uniósł nieco brwi, słysząc słowa Seleny, nie zaskoczony, raczej rozbawiony. Jakby dokładnie tego się spodziewał. Jedna z tych przyjaciółek, które nie pytają „czy wszystko okej?”, tylko od razu szykują buty do kopania tyłków. Zlustrował ją przez krótką chwilę, zupełnie otwarcie, z lekkim półuśmiechem, który nie był ani zaczepny, ani obronny, po prostu pewny siebie.
OdpowiedzUsuń— Carter. — Potwierdził, unosząc dłoń w spokojnym geście powitania, ale nie podszedł. Został tam, gdzie stał, blisko Sophii. — I jasne, rozumiem. Gdyby to moja przyjaciółka znikała z takim typem jak ja… też miałbym przygotowane paragrafy.
Uśmiechnął się lekko, zerkając kątem oka na Sophię, jakby chcąc sprawdzić, czy jeszcze się rumieni.
— Ale, żeby było jasne, nie porywam. Proponuję. A ona decyduje.
Po chwili spojrzał znów na Selenę, tym razem nieco łagodniej, ale bez przesadnego ciepła.
— I nie planuję dawać ci powodów, żebyś musiała mnie bić. Ale dzięki za ostrzeżenie. Lubię wiedzieć, gdzie stoję. — Zrobił pauzę. — Albo kto stoi za nią.
A potem przesunął spojrzeniem po dziewczynach, które jeszcze im się przypatrywały.
— A skoro już się znamy… Bar jest wasz. — Dodał z półuśmiechem. — Drinki na mój rachunek. Co chcecie, ile chcecie. Ale z umiarem, bo nikt dziś nie zamierza was z niego wynosić.
Zerknął na Sophię z tym swoim pół-żartobliwym, pół-poważnym błyskiem w oczach, jakby właśnie podpisał tym wszystkim tymczasowy pakt z całym jej wsparciem.
Carter
Carter słuchał jej w milczeniu, dłonią wciąż obejmując jej palce, które ściskały jego dłoń mocniej, niż początkowo się tego spodziewał. Nie przerywał. Pozwalał jej mówić do końca, nie tylko dlatego, że słowa Sophii były dla niego ważne, ale dlatego, że widział, jak bardzo się starała. Jak bardzo próbowała nie spieprzyć czegoś, co przecież nawet się jeszcze na dobre nie zaczęło. Jej głos raz brzmiał spokojnie, raz mocniej, jakby przesiąknięty lekkim niepokojem, ale wszystko, co mówiła, miało sens. Nie próbowała się wybielić, nie udawała, że wie, czego chce od tej relacji w stu procentach. Nie próbowała też uczynić z niego odpowiedzialnego za coś, czego nie obiecywał. Była z nim całkowicie szczera, czasem zbyt szczera, tak że czuł, jak pod niektórymi zdaniami pękała cienka warstwa jego obojętności. Nie był przyzwyczajony do takich rozmów. U niego to wszystko było zawsze zero-jedynkowe. Albo coś było, albo nie. Albo dziewczyna pojawiała się w jego łóżku, albo nie. Nie było potrzeby analizowania, rozkładania emocji na czynniki pierwsze. Większości nawet nie pytał o imię. Nie miał w zwyczaju słuchać tak długo, tak uważnie, tak bezbronnie. Ale teraz słuchał, jakby Sophia mówiła w jakimś języku, którego wcześniej nie znał, ale który nagle zaczął rozumieć. I kiedy skończyła, kiedy powiedziała „mam swoje potrzeby, Carter” i „lubię czasem odchodzić od schematów, dotarło do niego jedno: jej tłumaczenie miało sens. Nawet jeśli wcześniej gdzieś w jego głowie brzęczały drobne wątpliwości, czy aby na pewno tego chce, czy jej granice nie zmieniają się co pięć minut, czy nie traktuje go jako jakiegoś narzędzia w procesie gojenia się po przeszłości, teraz zniknęły. Rozwiały się jak dym, który na chwilę przysłaniał prawdziwy obraz. Może dlatego, że nie mówiła jak ktoś, kto szuka związku. Nie próbowała go zatrzymać ani złapać na haczyk. Nie rzucała słów „może coś z tego będzie” ani „kto wie, co przyniesie przyszłość”. Powiedziała mu po prostu, że chce się z nim bawić. Że chce mieć z tych sześciu tygodni coś, co będzie pamiętać z uśmiechem. Że nie chce kogokolwiek, tylko jego.
OdpowiedzUsuńNie musiała mu tego tłumaczyć, ale zrobiła to, bo taką była osobą. Komplikowała. Analizowała. Mówiła więcej, niż powinna. W jego świecie nikt nie mówił tak uczciwie o swoich intencjach. Nikt nie bawił się w słowa „potrzebuję” i „chcę” bez przemyślanego planu, co może na tym ugrać.
A Sophia po prostu przyszła i powiedziała, że chce się pogubić, z nim. W swojej własnej, chaotycznej wersji, z milionem zasad, emocji, z tymi wszystkimi „ale”, które jej towarzyszyły. I nagle to wszystko przestało być irytujące. Przestało być trudne.
Więc nawet jeśli w głowie wciąż miał świadomość, że to się może rozpaść szybciej, niż się zaczęło… że przecież są z dwóch zupełnie różnych światów, że ona go tak naprawdę nie zna, a on jej tym bardziej… to teraz pomyślał, że może warto po prostu w to wejść. Nie dlatego, że coś z tego musi wyjść. Ale dlatego, że nie było nic złego w tym, żeby przez chwilę po prostu być czyimś chcę, a nie błędem.
Więc kiwnął głową, cicho, prawie niezauważalnie. Zgoda. Takie milczące okej.
Carter uśmiechnął się pod nosem, przesuwając kciukiem po jej dłoni, uspokajająco, może trochę prowokacyjnie. Ten jej zalew słów, pokrętnych tłumaczeń i ciągłych “przepraszam, że komplikuję, przepraszam, że myślę” był tak bardzo jej, że zaczynał być niemal… uroczy. Nawet jeśli nieco go rozbrajał.
Pochylił się lekko, bliżej jej ucha, tak że głos dotknął skóry bardziej niż powietrza.
— Możesz zacząć od tego, że przestaniesz mnie ciągle przepraszać, Soph.
Głos miał niski, z tym rozleniwionym, typowym dla niego spokojem, ale w oczach bawiło się rozbawienie, które ledwo trzymał w ryzach.
— Serio. To chyba będzie moja pierwsza zasada.
Palcami lekko ścisnął jej dłoń, pewnie, czule, bez śladu zawahania. Nie zamierzał się już wycofywać. Nie teraz, kiedy wreszcie coś między nimi nabrało kształtu, popieprzonego, ale ich.
— Nie robisz nic złego. Ani tym, że chcesz czegoś więcej niż jedną noc, ani tym, że masz pytania, granice i potrzebę kontroli.
Bo może i byli zupełnie inni, ale to nie znaczyło, że nie mogli próbować tego poukładać po swojemu. A jeśli dla niej pierwszym krokiem było zatrzymanie się w miejscu i nieprzepraszanie świata za każdą swoją decyzję, to on był gotów zacząć właśnie tam.
OdpowiedzUsuńNa słowa Seleny uniósł brew i parsknął cicho, z lekkim, rozbawionym uśmiechem.
— Tak, ona decyduje — potwierdził bez cienia ironii, spoglądając na Sophię jakby z jakiegoś powodu to właśnie był jego ulubiony widok ostatnich dni. Roześmiał się cicho pod nosem, słysząc ostatni komentarz Seleny, ale nic już nie powiedział. Nie potrzebował czarować jej koleżanek, nie zależało mu na ich aprobacie bardziej, niż powinno. Ale wiedział, jak działa lojalność między kobietami. Jak bardzo są w stanie stanąć za sobą murem, nawet jeśli oznaczało to wypowiedzenie wojny każdemu, kto zbliży się do jednej z nich za bardzo. Rzucił tylko krótkie, porozumiewawcze spojrzenie Sophii. Pozwolił jej wyjść krok przed siebie. Z niespiesznym luzem ruszył za nią w stronę wejścia. Światło klubowe zalśniło na ich sylwetkach, odbijając się w szkle i lustrach baru. Ich obecność nie przeszła niezauważona, nie mogła. Bar był zatłoczony, ale kilka spojrzeń padło w ich stronę. Zatrzymał się przy blacie i spojrzał na Soph, potem na dziewczyny.
— To co? Mówiłem, bar jest wasz. — Uśmiechnął się, gestem przywołując barmana, jakby byli tu u siebie. — Ale tylko pod warunkiem, że przestaniecie mnie tak przeszywać wzrokiem, bo zaczynam się bać o swoje życie.
Mrugnął w ich stronę z udawaną powagą, a potem znów spojrzał na Sophię, już nie z uśmiechem, a z tym cichym porozumieniem, które wypracowali między sobą w ciągu ostatniej godziny. Jakby mówił: widzisz? wszystko pod kontrolą. I jeszcze raz, cicho, tak że usłyszała tylko ona, rzucił jej do ucha:
Carter nachylił się lekko w stronę Sophii, tak żeby jego głos dotarł tylko do niej, ciepły, pewny, niski, z tym charakterystycznym, ledwie uchwytnym uśmiechem w kąciku ust. Jego palce wciąż spoczywały na jej talii.
— Powiedz tylko, czego chcesz, Soph. — mruknął. — A ja ci to dam. Na moich zasadach, na twoich… albo w połowie drogi.
Brzmiało to jak obietnica. Albo ostrzeżenie.
Ale najpewniej, jedno i drugie.
Carter
To było w tym wszystkim najbardziej zabawne, flirtowała z nim tak jednoznacznie, tak śmiało i pewnie, jakby nie zostawiała żadnych niedopowiedzeń. A jednocześnie, kiedy zaproponował, żeby wyszli razem, odmówiła z wdziękiem i lekkością, jakby wcale nie widziała sprzeczności w tym, co robiła. Może właśnie na tym polegała jej gra. Jeśli naprawdę robiła to celowo, żeby jego myśli krążyły wyłącznie wokół niej, to osiągała w tym mistrzostwo, Carter widział, że dokładnie tak się działo. Nachylił się niżej, prawie muskając ustami jej ucho, tonem, który bardziej brzmiał jak ostrzeżenie niż żart.
OdpowiedzUsuń— Ostrzegam… — jego głos stał się niemal szeptem, przeznaczonym wyłącznie dla niej. — Jak będziesz mi mówić takie rzeczy, Soph, to ja nie będę pytał, czy mogę cię stąd zabrać. Po prostu to zrobię. I wtedy już nie będziesz miała nic do gadania. Więc lepiej przestań, póki mam w sobie jakieś resztki samokontroli, bo na prawdę chcę, żebyś się doczekała tej randki w… nienaruszonym stanie.
W jego spojrzeniu czaiła się ciemna obietnica, a uśmiech na ustach zdradzał, że wcale nie żartował tak do końca. Carter nie odsunął się ani o centymetr, jakby liczył, że swoim bliskim oddechem w końcu zdejmie jej ten lekki, prowokujący uśmiech z twarzy. Jego dłoń, którą wcześniej trzymał na blacie baru, przesunęła się powoli wyżej, muskając krawędź jej uda tak, że nikt postronny nie mógł tego zauważyć w odbiciu luster.
— Nie lubię, kiedy ktoś ze mną igra, Soph — mruknął nisko, z tą charakterystyczną chrypką, która brzmiała bardziej niebezpiecznie niż wesoło. — A ty właśnie to robisz — dodał, a jego głos zawisł nad jej ustami, jakby każde słowo było preludium do pocałunku, którego jeszcze nie dostała.
Nie spuszczał z niej wzroku, jakby chciał wybić
jej z głowy wszystkie drobne sztuczki, które z rozmysłem stosowała. Jego szczęka poruszyła się lekko, kiedy wciągnął powietrze, jakby walczył, żeby nie przesunąć ręki wyżej, żeby nie wyciągnąć jej od razu z tego lokalu, tak jak sam przed chwilą zapowiedział.
Tłum wokół nich pulsował jak żywy organizm, światła migotały, tu i ówdzie ktoś krzyczał, kelnerzy przeciskali się z tacami, w powietrzu unosił się zapach perfum, piwa i lodu. Carter stał w samym środku tego wiru jak ktoś, kto przyzwyczajony jest do bycia osią, ludzie kręcili się wokół niego naturalnie, podchodzili żeby się przywitać, przybić piątkę, posłać mu krótkie „dobrze zrobiłeś” albo „wjazd na fejm”. Był rozchwytywany nie tylko dlatego, że miał nazwisko czy kontakty; miał w sobie magnetyzm, którego inni nie potrafili zignorować, spokój zmieszany z napięciem, uśmiech rzadziej, ale znaczący, gesty minimalne, a jednak wszystko to mówiło: tu jest on i to tu się kręci.
Carter nawet nie zdążył odpowiedzieć na ten błysk w jej oczach, kiedy nagle ktoś z boku klepnął go w ramię. Odwrócił się półgębkiem, a jeden z kolesi, z którym parę razy nagrywał w studiu, wyciągnął rękę do zbicia piątki. Carter odwzajemnił gest, nawet uśmiechnął się krótko.
Nie minęła minuta, a następny typ doskoczył, rzucając krótkie „co tam, bracie?”, a Carter znów przyjął uścisk, tym razem mocniejszy. Utrzymywał swój wizerunek zimny, ale obecny. Zawsze ktoś chciał kawałek jego uwagi, a on rozdawał ją oszczędnie. Wreszcie pojawił się znajomy z branży, z drinkiem w ręce i zbyt szerokim uśmiechem. Nachylił się przez ramię Cartera.
— Dobra, stary, zmywam się. Ale widzimy się za tydzień na backstage’u…
Carter skinął mu głową, od niechcenia, jakby to było oczywiste. — Jasne, wiesz gdzie mnie znaleźć.
Kiedy tamten odszedł, Carter wrócił do Sophie, a jego spojrzenie było jeszcze ciemniejsze niż wcześniej. W tłumie i w całym tym zamieszaniu ona wciąż była jedynym, co trzymało jego uwagę.
Carter nawet nie zdążył dokończyć tego spojrzenia, które wbijał w Sophię, gdy nagle z boku pojawił się jeden z jego ludzi, ten, który rzadko podchodził bez powodu. Nachylił się do ucha Cartera, głos miał szybki, urwany, w tle pulsował bas.
OdpowiedzUsuń— Zaire, potrzebują cię. Pilna sprawa, chodź na chwilę.
Carter spiął szczękę, przetoczył językiem po zębach, jakby musiał powstrzymać irytację. Widać było, że nie miał najmniejszej ochoty się ruszać, ale też nie zamierzał ignorować tego, co usłyszał. Oparł dłoń o biodro Sophii, jeszcze na sekundę przyciągając ją bliżej.
— Daj mi pięć minut. — Spojrzał jej prosto w oczy, ton miał niski, stanowczy. — Zaraz wrócę.
Nachylił się bardziej, tak żeby tylko ona usłyszała.
— Potańcz z dziewczynami. Tu, na górze. Nie schodź niżej. Znajdę cię.
Puścił ją powoli, jeszcze przez moment trzymając spojrzenie, jakby chciał, żeby wiedziała, że mówi serio. Potem odwrócił się i ruszył w stronę bocznego korytarza, gdzie światła były słabsze, a muzyka przytłumiona.
Carter
Carter nie drgnął, kiedy się do niego nachyliła, ale wszystko w nim mówiło, że walczy z instynktem. Kątem oka zauważył ruch dłoni, którą sunęła po jego szyi i klatce piersiowej, jakby próbowała sprawdzić, ile jest w nim napięcia. A było go cholernie dużo.
OdpowiedzUsuńZbyt dużo.
Jego wzrok, ciężki i przyczajony, utkwił w jej oczach. Nie uciekał. Nie mrugał. Nie dawał nawet cienia wahania, ale jednocześnie… nie pozwalał się zbliżyć na tyle, ile ona właśnie chciała. Bo to ona go prowokowała. Bo to ona testowała granice, które sama wcześniej postawiła. I chyba właśnie to go najbardziej bawiło i doprowadzało do szału jednocześnie.
— I widzisz, Soph… — odezwał się nisko, prawie mrucząc jej w usta. — Właśnie przez takie ruchy, zaczynam się zastanawiać, czy nie jesteś przypadkiem gorsza ode mnie.
Gdyby to powiedział inny mężczyzna, brzmiałoby to jak oskarżenie. Ale u niego to była czysta fascynacja. Zaskoczony? Nie. Zaintrygowany do granic. Jego dłoń przesunęła się lekko w górę jej uda, wolno i spokojnie, jakby to nie był bar, jakby za nimi nie stały przyjaciółki Sophii ani nikt z jego ludzi. Jakby byli tylko oni.
Jakby chciał przypomnieć, że znał dokładnie zasady tej gry. Ale nie przekroczył jeszcze granicy. Jeszcze.
— Nie igrasz specjalnie, mhm. — Skinął głową powoli. Jego głos był głębszy niż wcześniej. Cichszy. I cholernie groźny, bo niosący ze sobą niebezpieczne obietnice. Nachylił się jeszcze bliżej, czołem niemal dotykając jej czoła. Ich oddechy mieszały się już teraz bez granicy.
— Na prawdę chcesz, żebym przestał pytać? — mruknął w odpowiedzi. Jego wzrok był ciężki, zbyt intensywny jak na taką odległość. Pochłaniał ją centymetr po centymetrze, jakby próbował z niej wyczytać, ile jeszcze może wytrzymać.
Carter nawet nie drgnął przez dłuższą chwilę. Jakby chciał się upewnić, że usłyszał dobrze. Albo, co bardziej prawdopodobne, jakby próbował zatrzymać impuls, który przeszedł przez całe jego ciało z prędkością błyskawicy, kiedy dotarło do niego, co właściwie Sophia właśnie powiedziała.
Spojrzał na nią. Dobrze wiedziała, co robi i jak to na niego działa. Uśmiechnął się leniwie z tym niebezpiecznym błyskiem w oczach, który mówił wszystko.
— Miałem dziwne przeczucie, że się jeszcze rozmyślisz. — Powiedział spokojnie, ale jego ton był już cięższy, niż przed chwilą. Cichy i pewny.
Carter odszedł niechętnie. Zanim się ruszył, jeszcze raz spojrzał na Sophię, jakby chciał się upewnić, że nie zniknie w międzyczasie. Nie powiedział, gdzie idzie, nie było potrzeby. Ona nie pytała, on nie tłumaczył. Mimo wszystko miał swoje obowiązki. Interesy, które musiał załatwić. Taki był układ. Nawet w nocy, nawet przy muzyce, która dudniła przez ściany. Ktoś zawsze czegoś chciał. A Carter, choć nie wyglądał na typowego gracza tego świata, miał swoje miejsce na szczycie tej piramidy. I czasem musiał o nie zadbać. Zniknął więc za ciemnymi drzwiami, do zadymionego pokoju. Światło było przytłumione, a powietrze ciężkie od dymu i pieniędzy. Carter nigdy nie przynosił na twarzy całej prawdy, nawet jeśli wyglądał, jakby miał ją wypisaną w oczach.
Wrócił po trzydziestu minutach. Może mniej. Na jego twarzy nie było widać żadnych emocji. Wszystko zostawił za tymi drzwiami. Z powrotem był sobą, tym samym Carterem, którego Sophia pocałowała przy barierkach i którego dłonie wciąż czuła na udach. Przeszedł przez tłum, mijając znajome twarze, ale nie zatrzymywał się już na żadne uściski dłoni ani pozdrowienia. Wypatrywał jej wzrokiem. Wiedział, gdzie zostawił i miał cholerną nadzieję, że wciąż tam będzie. Carter zauważył ich, zanim jeszcze dotarł do loży. Stanął na skraju parkietu, przy barierce, i zawęził oczy, jakby próbował wyostrzyć obraz w przydymionym świetle. Nie trzeba było długo patrzeć. Znał te twarze. Kojarzył je z paru klubów, niektóre z jednej nieprzyjemnej nocy, która skończyła się bójką i złamanym nosem jednego z nich. Typy, które zbyt często szukały towarzystwa, które nie mówiło „tak”.
Ruszył w ich stronę. Bez teatralności, ale też bez zamiaru ukrywania się w cieniu. Nie podobało mu się to. Ani trochę. Nie podobało mu się, że oni tam siedzieli, że otoczyli dziewczyny jak wataha, jakby miały nie mieć gdzie uciec. Nie podobało mu się, że ramię tego frajera dotykało Sophii. I choć sam nie określiłby jeszcze, kim dla siebie są to wiedział jedno: nie pozwalał obcym mężczyznom grać w jego grę. Nie przy jego stole. Nie z jego dziewczyną. Choćby miała nią być tylko przez sześć choler*nych tygodni.
OdpowiedzUsuńZatrzymał się tuż przed lożą i spojrzał w dół. Daniel oderwał się od Sophii z lekkim rozbawieniem, jakby dopiero wtedy poczuł, że coś się zmieniło w atmosferze.
— Masz jakieś problemy z orientacją? — rzucił chłodno. — Nie widzisz, że ten stolik jest zajęty?
Jeden z nich podniósł na niego wzrok.
— Masz dziesięć sekund, żeby zabrać swoich kumpli i wypierdalać.
Carter
Daniel jeszcze się uśmiechał, choć w jego oczach pojawił się pierwszy cień niepewności. Uśmiech był cwany, wymuszony, jakby sam siebie próbował przekonać, że nic się nie dzieje. Że Carter to wciąż ten sam dzieciak z Bronksu, którego można było klepnąć po plecach i posadzić obok siebie jak równego ziomka.
OdpowiedzUsuńAle Carter nie był już dzieciakiem. W chwili, gdy jego cień padł na lożę, wszystko się zmieniło. Nie zatrzymał się od razu. Nie przerwał tego pierdolonego show Daniela, który bredził coś o Sloane, o chęci, o rzekomym „zastępstwie”. Pozwolił mu mówić. Bo im więcej mówił, tym bardziej się wystawiał. A Carter lubił mieć cel ustawiony dokładnie tam, gdzie trzeba. Nie powiedział nic. Nie musiał. To nie był chłopak, z którym Sophia flirtowała przed chwilą na tarasie. To był facet, który miał władzę. W klubie. W mieście. Nad sytuacją.
— Daniel. — Zaire powiedział to spokojnie. Za spokojnie. Facet odwrócił się z wymuszonym uśmiechem, ale zanim zdołał cokolwiek powiedzieć,
— Widzisz, problem polega na tym… — zaczął Carter, a jego głos był niski i powolny, jakby każde słowo było starannie wyważone. — …że ty chyba nie rozumiesz, gdzie jesteś.
Nie rzucił się, nie przeklinał. Po prostu stanął obok i jednym ruchem położył dłoń na karku Daniela. Przyjacielski gest? Nie. Nie w tym kontekście. Daniel zamrugał.
— To mój klub. — Carter przesunął kciukiem po karku. — To mój stolik... Moja dziewczyna.
Słowo „dziewczyna” wypowiedział jak werdykt. Daniel jeszcze się uśmiechał. Wciąż sądził, że to tylko przekomarzanki. Że Sophia może i zbyt ładna i może faktycznie ktoś tu ją „zarezerwował”, ale przecież nikt nie brał takich spraw na serio. W końcu byli tylko w klubie, w loży, jak setki innych. Ale wtedy… zrobiło się cicho.
Palce Cartera zacisnęły się powoli, stanowczo, napinając materiał koszuli Daniela na karku.
— Miałem długi dzień, Daniel. — Mruknął cicho, bardzo cicho. Zbyt spokojnie, żeby to było dobre. — I naprawdę ostatnie, na co mam ochotę, to widzieć twoje pieprzone ręce zbyt blisko tego, co moje.
Daniel w odruchu chciał się cofnąć, ale nacisk dłoni Cartera zmusił go do zrobienia czegoś przeciwnego, do powolnego podniesienia się z kanapy. Jak uczeń przed nauczycielem. Jak ktoś, kto nagle zrozumiał, że gra w grę, której zasad nie zna. W tej samej chwili kątem oka zobaczył, coś jeszcze. Dwie sylwetki przy barze. Jedna oparta o filar, druga z telefonem przy uchu. Kolejna, przy wejściu na taras. Przynajmniej czterech ludzi. I wszyscy patrzyli tylko w jednym kierunku: na nich.
Na Daniela. Na Cartera. Na lożę.
To nie byli goście klubu. To byli ludzie Zaire’a. Ustawieni, cisi, gotowi. I Daniel nagle wiedział, że nie tylko jego kark jest w niebezpieczeństwie. Że tu nie chodzi o dziewczyny, o lożę, o flirt. Chodziło o terytorium. O szacunek. O hierarchię.
Carter nachylił się bliżej. Dłoń nie rozluźniła się ani trochę. Zacisnął uścisk nieco mocniej. Nie tak, by zrobić krzywdę. Ale wystarczająco, żeby Daniel zrozumiał.
— Okej? — zapytał, niby uprzejmie, ale w jego tonie brzmiała cisza przed burzą.
— Dam ci jeszcze chwilę, żebyś się zastanowił. — Jego głos był miękki, ale w tej miękkości czaiło się coś niepokojącego. — Może nie wiesz, jakie tu panują zasady. Może myślisz, że to po prostu klub jak każdy inny. Ale… — zamilkł na moment, jakby zostawiał Danielowi przestrzeń na refleksję. Zamilkł na chwilę, pozwalając, by napięcie samo się zbudowało.
— Nie będę czekał długo, aż pójdziesz po rozum do głowy. I jeśli zrobisz to po czasie… — Carter zmrużył oczy. — …to już nie będzie miało znaczenia.
Daniel przełknął ślinę. Chciał odpowiedzieć, ale znowu kątem oka zauważył kolejnych dwóch. Jeden rozmawiał z ochroniarzem klubu, który tylko kiwnął głową i się cofnął. Jakby właśnie oddał im kontrolę nad miejscem.
Wtedy już wiedział. Carter miał tu nie tylko ludzi, ale i władzę. I żadna interwencja nie przyjdzie. Nie tu. Nie dziś.
OdpowiedzUsuń— Jasne. — Wydusił Daniel, głosem, który próbował być pewny siebie, ale brzmiał bardziej jak kapitulacja. Carter puścił jego kark powoli, z ociąganiem, jakby jeszcze rozważał coś więcej. Wymownie wyrównał nawet jego koszulę. Przesunął wzrokiem po nim i jego kumplach, dwóch już stało, gotowych do ewakuacji.
— Znikajcie. — Wyrzucił z lodowatym spokojem.
Daniel się nie odezwał. Ruszył pierwszy, nie oglądając się za siebie. Jego kumple poszli za nim. Po chwili obstawa Cartera dołączyła, by delikatnie przypilnować ich drogi do drzwi. Carter wyprostował się dopiero wtedy i sięgnął po szklankę ze stołu. Upił łyk, jakby nic się nie wydarzyło, a potem wrócił wzrokiem do Sophii.
Carter nie spojrzał już na Daniela. Jedynie kiwnął głową jednemu z ochroniarzy.
— Niech więcej tu nie wracają.
Kącik ust Cartera drgnął w czymś pomiędzy chłodnym politowaniem a drapieżną satysfakcją. Przesunął spojrzenie na Soph. Wciąż siedziała na kanapie, napięta jak struna, ale nie wycofana. Ich spojrzenia się spotkały, a jego twarz złagodniała choć w oczach wciąż czaiło się to napięcie, którego nie pozbywał się łatwo. Nachylił się do niej, tak żeby usłyszała tylko ona. Pochylił się w stronę brunetki, kładąc rękę na oparciu za jej plecami, tak jakby całe to pierdolone zamieszanie nie miało miejsca.
— To nie jest dobre miejsce dla was. — powiedział cicho, ale stanowczo, jego dłoń odnalazła jej dłoń i tym razem nie po to, by ją przyciągać, a po to, by dać znać, że wszystko już pod kontrolą. — Powiem kierowcy, żeby was odwiózł.
Potem odsunął się i prostym ruchem dał znać jednemu ze swoich ludzi. Ktoś już ruszał w stronę wyjścia, kierując się do parkingu.
— Nic się nie stało, okej? Ale nie będę się zastanawiał, co by było, gdyby mnie tu nie było. Carter przesunął dłonią po plecach Sophii. Bez pośpiechu, bez słowa, ale z wyraźnym komunikatem: to on decyduje, kiedy kończy się impreza.
Daniel odniósł sukces, choć nie w taki sposób, o jaki mu chodziło. Bo choć wyleciał z loży upokorzony i wiedział już, że w tym klubie nie on rozdaje karty, to jedno słowo, które rzucił z zadowoleniem, zostało w głowie Cartera i nie chciało z niej zniknąć.
Sloane.
Odbijało się echem w jego czaszce, chropowate, metaliczne, tak dobrze znane, że aż wkurwiająco znajome. Miał ją gdzieś. Naprawdę. Przynajmniej próbował. Ale wystarczyła jedna wzmianka, jedno imię wypowiedziane nie tym tonem, z nie tym spojrzeniem, z nie tą sugestią, by jego puls znowu przyspieszył. By cały spokój, który budował rozsypał się w milczeniu. Nie dał tego po sobie poznać. Ani słowem, ani spojrzeniem. Zajął się Soph, jej przyjaciółkami, wszystkim, co powinien. Ale w jego głowie coś się już zaczęło kotłować. Zacisnął mocniej szczękę, dłonie, wszystko. Nie czas na to. Nie tu. Ale Sloane, jebana Sloane, już tam była.
W jego myślach.
Znowu.
Carter
Jego świat nie pasował do Sophii. Z każdą minutą, która upływała od tej konfrontacji, Carter czuł to wyraźniej niż kiedykolwiek. Była zbyt delikatna. Zbyt prawdziwa. Nie miała w sobie tej twardości, tej drapieżnej, nieokiełznanej siły, którą miała Sloane. Bo to właśnie Sloane od zawsze potrafiła odnaleźć się pośród takich typów, jak Daniel. Potrafiła ich rozbroić jednym spojrzeniem, upokorzyć słowem, spalić żywcem uśmiechem tak ciętym, że nie trzeba było nawet sięgać po pomoc. Ona sama była ostrzem. Jej nie trzeba było bronić. Sloane by nie czekała, aż ktokolwiek za nią przemówi, ona wstałaby, odesłała go i została. Nie dałaby się odesłać do domu. Nigdy. Ale Sophia… była inna. Zbyt czysta, zbyt wrażliwa na miejsca, w których on czuł się jak ryba w wodzie. Nie znała zasad. I Carter, choć nawet nie próbował się do tego przyznać, nie chciał, żeby je poznała. Chciał ją ochronić przed tą częścią siebie, której nawet on czasem miał dość. Przed tym, co skrywały dymne korytarze, przed interesami, które załatwiał z zimną twarzą i gorącym pistoletem. Chciał, żeby Sophia widziała tylko to, co pozwoli jej spać spokojnie. Bo patrząc, jak reaguje, jak odruchowo wsuwa swoją dłoń w jego, próbując go zatrzymać w chwili, gdy on był już daleko stąd myślami, poczuł coś znajomego. Coś, co rozdarło go od środka. Jakby ktoś nacisnął guzik Jakby pod warstwą opanowania i kontroli, coś się w nim obudziło. Coś, co miało jasne oczy, nieposkromiony język i dar wywoływania w nim furii i tęsknoty jednocześnie. Sloane. To imię odbiło się w nim jak echo. Zabrzmiało głucho, jak powracający ból, który znał zbyt dobrze, by udawać, że nic nie czuje. Nie chodziło o Daniela. Nie chodziło o tę noc. Chodziło o to, że Sophia była wszystkim tym, czym Sloane nie była. I choć tego właśnie powinien pragnąć prostoty, spokoju, ciepła, to serce wybrało inny tor. I zostawiło po sobie tylko tęsknotę. Carter nie dał po sobie nic poznać. Uśmiechnął się lekko na jej słowa, pozwalając, by rozlały się w nim ciepło i ukłucie winy. Wiedział, że poniedziałek nadejdzie. I z nim kolejna gra, kolejna rola, kolejny fałsz. Ale też coś jeszcze. Nadzieja, że może tym razem uda mu się zostać kimś innym.
OdpowiedzUsuńCarter milczał przez chwilę, pozwalając sobie wreszcie na coś rzadkiego, spokój. Taki chwilowy, ulotny, jak zapach perfum mijanej kobiety. Nie odpowiedział od razu, tylko spojrzał na Soph, pozwalając oczom przebiec po jej twarzy, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół. Kontur jej ust, lekkie zmarszczenie brwi, które zdradzało, że czuje się niepewnie, i ten delikatny cień emocji, który przebiegał przez jej spojrzenie. Była taka inna. Z taką łatwością się do niej przywiązywał. Może właśnie dlatego tak bardzo chciał ją trzymać z daleka od tego, kim naprawdę był. Bo to, co przy niej czuł… miało smak złudzeń. I jeśli miał ją zostawić, to tylko w jednym kawałku. Niepołamaną, nietkniętą tym, co w nim ciemne.
Bez słowa przesunął dłonią po jej policzku. Ciepłym kciukiem zatrzymał się na linii żuchwy i przyciągnął ją do siebie. Pocałunek był cichy, miękki, ale naładowany wszystkim, czego nie potrafił powiedzieć głośno. Przez krótką chwilę świat się zatrzymał. Nie było Sloane, nie było klubów, nie było tej mrocznej wersji samego siebie. Była tylko ona. I to jedno „teraz”.
OdpowiedzUsuń— Będę czekał w poniedziałek — mruknął nisko, zaraz przy jej ustach. — Nawet jak nie będzie padało. — Uśmiechnął się lekko, z tą swoją charakterystyczną mieszaniną szelmostwa i melancholii, która czasem w nim wyłaziła, kiedy był naprawdę sobą. Odprowadził je do samochodu. Przez cały ten krótki dystans trzymał dłoń na jej plecach. Nie natarczywie, a tak, jakby próbował przekazać przez ten dotyk coś więcej, że się nią zaopiekuje, że choć ten wieczór nie skończył się tak, jak planowali, to nie był dla niego bez znaczenia. Pomógł dziewczynom wsiąść, nie spuszczając z Sophii wzroku. Ich palce zetknęły się ostatni raz przy zamykaniu drzwi. Kiedy auto ruszyło, przez chwilę tylko patrzył za nim. A potem…
Potem wszystko wróciło. Cisza. Ciężka, gęsta. Paliła go od środka. Sloane. To imię uderzyło w niego z pełną siłą. Jakby wypisane było na dymie, który znów zaczął osiadać wokół jego głowy. Znał ten stan, uczucie powrotu do ciemności, jakby dopiero teraz zaczynał słyszeć własne myśli, które krzyczały w jednej, zgodnej tonacji. Sloane by nie wsiadła do tego auta. Sloane by nie odeszła. Oparł się plecami o chłodną ścianę przy wyjściu z klubu, wyciągnął z kieszeni paczkę i odpalił papierosa. Przymknął oczy, pozwalając, żeby dym wypełnił płuca i choć przez chwilę zagłuszył ten rwący ból, który właśnie wracał. Nie potrafił go zatrzymać. Znowu była w każdej myśli. W każdym punkcie odniesienia. Soph była pieprzonym ideałem. Ale to nie była Sloane. I choć bardzo chciał wierzyć, że to wystarczy, wiedział, że nie wystarczy.
Carter
Ten weekend… sprał go od środka bardziej, niż jakiekolwiek imprezy, walki czy nocne zjazdy kiedykolwiek wcześniej. Nie chodziło o to, co pił. Ani o to, co brał. Chodziło o to, co czuł. Zaczął się jeszcze jako tako, od prowokacji, od tej chwilowej gry, w której Sophia błyszczała jak nowe światło w jego życiu. Uratowała go od myślenia. Od wspomnień. Ale to wszystko działało tylko na moment. Bo im dłużej był sam, im bardziej cichło wokół niego, tym mocniej uderzała prawda. Nie umiał przestać tęsknić. W sobotę wieczorem nie wytrzymał. Złamał własne zasady. Znowu. Spotkał się ze Sloane. Nieplanowanie. Bez żadnych przygotowań i bez zbroi. Myślał, że da radę. Że wystarczy, jeśli zobaczy ją tylko na chwilę. Ale to spotkanie… tylko go pogrążyło. Ich rozmowa była jak stąpanie po rozżarzonym żelazie. Każde słowo raniło głębiej. Każde spojrzenie przypominało, co stracili. Co on stracił. I nie był w stanie tego udźwignąć. W niedzielę był rozdrażniony, kruchy, jakby skóra była za cienka, a świat zbyt głośny. Wpadł w szarpaninę z jakimś typem pod studiem, kiedy ten rzucił zbyt luźną uwagę o “tych jego laskach”. Gdyby nie ludzie, którzy go powstrzymali, mogłoby skończyć się gorzej. Została mu rozcięta warga i niewielki siniak pod kością policzkową. Nic, czego nie przeżył wcześniej. Ale po wszystkim… siedział w aucie długo. Bez celu. Bez planu. Tylko z ciężarem, który wbijał się między żebra i nie pozwalał mu oddychać. A mimo to w poniedziałek rano się pojawił. Dokładnie tam, gdzie się umówili. W tej czarnej kurtce, z kapturem naciągniętym na głowę i cieniem pod oczami, którego nie potrafił już ukrywać. Pojawił się, bo obiecał. I nawet jeśli sam był już tylko szkicem tego samego siebie z weekendu, to przynajmniej wciąż potrafił być lojalny wobec jednej rzeczy: słowa danego Sophii.
OdpowiedzUsuńJak zwykle czekał pierwszy. Siedział w swoim aucie ze zgaszonym silnikiem, a obok, na stały dwa kubki z kawą. Jedna czarna, mocna, dla niego. Druga dokładnie taka, jaką lubiła Sophia. Pamiętał. Było coś znajomego i bezpiecznego w tej rutynie. Jakby każdy poniedziałek miał zaczynać się właśnie tak: od czekania na nią i wdychania zapachu gorącej kawy, zanim jeszcze usłyszy jej głos. Kiedy drzwi po jej stronie się otworzyły i usiadła obok, jego serce jakby na moment przestało się szarpać.
Widok Sophii, nawet po tym cholernie ciężkim weekendzie, nawet z bólem bijącym spod żeber, dziwnie go uspokoił. Ogrzał. Jak pierwszy łyk ciepła po nocy spędzonej na mrozie. I ta ulga była widoczna nawet w jego oczach. W sposobie, w jaki na nią spojrzał. Jakby przez krótką chwilę wszystko inne… odsunęło się.
Pochylił się w jej stronę. Widział, że zawahała się, ledwie przez ułamek sekundy, ale potem zrobiła to samo. Ich usta musnęły się delikatnie, nieśmiało, jakby testowali granicę, której jeszcze nie nazwali, ale oboje czuli, że tam jest. Kiedy się odsunął, spojrzał w jej oczy. Uśmiechnął się. I to nie był uśmiech cwaniaka, nie chłopaka z klubu, nie rapera z billboardów.
To był ten lżejszy Carter, ten, który przez moment zapomniał, że życie wali mu się na głowę.
— Dzień dobry — powiedział cicho, ciepło. — Jak się czujesz?
W jego głosie nie było presji. Tylko troska i ta drobna rysa w środku, jakby nie był pewien, czy on zasługuje na to, by tu siedziała. Ale skoro siedziała… to może jeszcze nie wszystko było stracone.
Carter
Z całych sił próbował być tu, z nią. Zostawić za sobą to, co działo się przez weekend, spotkanie ze Sloane, które nie przyniosło nic oprócz goryczy. Szarpaninę w klubie z jakimś idiotą, który nie zrozumiał ostrzeżenia. Ból w piersi, który nie chciał przejść, nawet po alkoholu, nawet po ciszy. Ale teraz była tu Sophia, spokojna, ciepła, obecna. Nie chciał, żeby widziała w nim tamtego człowieka. Nie dziś. Nie teraz, kiedy jej dotyk był jak plaster, a jej spojrzenie koiło więcej niż powinno. Morfina.
OdpowiedzUsuńUniósł jej dłoń z własnego uda i pocałował ją w palce, lekko, z namysłem. Potem ułożył ją sobie z powrotem, dokładnie tak, jak była wcześniej. Nie jako gest zachęty. Nie jako zaproszenie do flirtu. Raczej tak, jakby… łaknął tego rodzaju bliskości, która nie miała w sobie podtekstów. Tylko ciepło. Tylko świadomość, że ktoś przy nim jest. I zostaje. Spojrzał w bok, przez szybę, zanim odpowiedział. Jakby zbierał myśli, jakby nie chciał obciążać jej więcej niż trzeba.
— Mała różnica zdań. — Mruknął cicho, wracając spojrzeniem do jej oczu. Wzruszył lekko ramionami, jakby nie chciał nadawać temu większego znaczenia. — Ale… sytuacja trochę się wymknęła spod kontroli. — Nie musiała wiedzieć więcej. Nie teraz. Nie w ten poniedziałek, kiedy pachniało kawą i zaczynali swój układ, nieidealny, ale chciany. I może właśnie dlatego ta chwila trwała trochę dłużej, niż powinna. Bo czuł, że potrzebuje jej bardziej, niż był gotowi przyznać.
Carter sięgnął do uchwytu między fotelami i podał jej kubek z jeszcze ciepłą kawą. Patrzył na nią przez dłuższą chwilę. Już nie z ciężarem w spojrzeniu. Teraz był w jego oczach ten sam miękki błysk, który nie pasował do faceta, którego widziała w klubie.
— Więc… — przeciągnął z lekkim uśmiechem, takim prawdziwym, jeszcze trochę zmęczonym, ale już znacznie lżejszym niż wcześniej.
— Co takiego mówiły o mnie te twoje dziewczyny, hmm? — podniósł brew i delikatnie uniósł kącik ust, jakby spodziewał się jakiejś bzdury, ale bardzo chciał ją usłyszeć.
— Chcę usłyszeć wszystko. Od najgorszego do najbardziej przesłodzonego.
Z jego głosu przebijała nuta rozbawienia, ale w spojrzeniu było coś więcej. Jakby naprawdę chciał wiedzieć. Jakby jej wersja tego wieczoru była dla niego ważniejsza, niż potrafił przyznać.
Carter odpalił silnik, a cichy pomruk maszyny wypełnił przestrzeń między nimi. Ruszył spokojnie, bez pośpiechu, jakby chciał wyciągnąć z tej chwili tyle, ile się dało, bez uciekania. Bez rozpraszania. Jego dłoń, luźno spoczywająca na kierownicy, wyglądała na zrelaksowaną, ale tylko ktoś naprawdę uważny dostrzegłby napięcie w jego ramionach. Zerknął na nią kątem oka, wciąż z tym samym półuśmiechem, ale było w nim coś nowego. Jakby dziwne, ciche ciepło zagnieździło się w nim na nowo, przez sam fakt, że była tu teraz obok niego, z kubkiem kawy w dłoni, z tą swoją troskliwą obecnością, która nie zadawała zbyt wielu pytań.
— Wiesz… — zaczął cicho, kiedy minęli pierwsze skrzyżowanie. — Czasami zapominam, że tak właśnie może wyglądać poniedziałek rano.
Nie patrzył na nią, nie musiał. Sam ton wystarczył, by wiedziała, że to nie był rzucony mimochodem tekst. To był moment, w którym naprawdę poczuł, że z nią jest inaczej. I że to “inaczej” może być niebezpiecznie… spokojne.
Carter
Carter uśmiechnął się szerzej, kiedy usłyszał jej odpowiedź, tę zaczepną, lekką, która w jego głowie rozbrzmiała ciepło i znajomo. Jego spojrzenie mimowolnie zsunęło się na jej dłoń, w której trzymała kubek z kawą, jakby to właśnie ona, ta scena, ten poniedziałkowy poranek, była wszystkim, czego teraz potrzebował. Przez chwilę tylko jechał, pozwalając silnikowi mruczeć cicho pod maską, a jej słowom wybrzmiewać między nimi. Nie przerywał. Chciał to słyszeć. W końcu odetchnął głębiej i zerknął na nią z ukosa.
OdpowiedzUsuń— Taką właśnie mam nadzieję. — mruknął, zerkając na nią z ukosa, jakby próbował ją rozgryźć, a może zapamiętać dokładnie to, jak wyglądała z tym delikatnym uśmiechem, z kubkiem kawy w dłoni, kiedy schowana w jego aucie wyglądała… jak dom. — Że się wygadasz. Chcę wiedzieć co myślisz…
Skręcił na drogę prowadzącą w stronę schroniska, ale nie przyspieszał, wręcz przeciwnie, celowo jechał wolniej, chcąc zatrzymać chwilę jeszcze odrobinę dłużej. Jej następne słowa sprawiły, że parsknął cicho śmiechem i pokręcił głową.
— Że nie pasujemy? Cóż… trudno się z tym nie zgodzić. — Rzucił żartobliwie, z lekkim wzruszeniem ramion. — Raczej wątpliwe, żebyśmy byli ulubioną parą rodziców na wywiadówce. — Jego śmiech był cichy, ale prawdziwy. Spokojny. Ten rodzaj śmiechu, który wypadał z człowieka nie dlatego, że sytuacja była zabawna, tylko dlatego, że coś go rozbroiło. Prawda, może i się różnili. Może nawet cholernie. Ale w tej chwili zupełnie go to nie obchodziło. Przez krótką chwilę panowała cisza, jakby to, co powiedział, miało w sobie coś więcej, jakby między wierszami kryło się coś bardziej osobistego. Coś o nim. O tym, że zbyt wiele razy próbował pasować do cudzych oczekiwań. Że już nie chciał. Kiedy padło „dark romance boyfriend material”, jego brwi uniosły się nieznacznie, a potem znowu się zaśmiał — tym razem głośniej.
— Cokolwiek to znaczy, huh? — powtórzył, cytując ją prawie idealnie tym samym tonem, jakby słowa smakował. Potem spojrzał na nią uważniej, z lekkim przekrzywieniem głowy. — A tak na serio, Sophia… co to znaczy?
Uśmiechał się, ale było w tym coś więcej niż tylko żart. Było pytanie. Była ciekawość.
Bo może, tylko może… chciał wiedzieć, kim on teraz dla niej jest.
— Mam się obrazić czy być zaszczycony? Bo nie wiem, czy to bardziej „jest trochę podejrzany, ale z potencjałem na happy end, jeśli uda się go naprawić” czy bardziej „chłopak, który sprawi, że twoje życie się rozpadnie w trzecim akcie, ale i tak go wybierasz”.
Carter przeniósł na nią spojrzenie, krótkie, ale uważne, takie, które zostawiało po sobie ślad. Uśmiechnął się pod nosem, jakby coś w jej słowach naprawdę go rozbawiło, rozczuliło… albo po prostu rozbroiło. Może wszystko naraz.
Rzucił jej spojrzenie spod rzęs, gdy skręcał w znajomą boczną drogę, już niedaleko celu.
— Jasne. Zjem z tobą obiad. — Po chwili spojrzał znów przed siebie, ale palcami nieświadomie wystukał rytm w kierownicę, jakby muzyka w jego głowie znów zagrała inaczej. Spokojniej.
— Dzisiaj. We wtorek. W środę. I może nawet w czwartek… Jeśli mi nie uciekniesz do tego czasu. Albo mnie nie wyrzucisz za złe maniery przy stole. — Carter zerknął na nią, a kącik jego ust uniósł się nieznacznie, nie w tym ironicznym, wycofanym stylu, który zwykle rezerwował dla świata. Ten uśmiech był inny. Miękki. Nieśpieszny. Jakby każde jej słowo rozlewało się w nim powoli, zostawiając po sobie coś więcej niż tylko dźwięk.
W tej chwili nie myślał o weekendzie. Nie o tym, co zostawił za sobą, ani o imieniu, które przez ostatnie dni odbijało mu się echem w głowie. Była Sophia, była kawa, ciepło w aucie i zaproszenie na makaron, i to wszystko na moment pozwalało oddychać trochę lżej.
Carter