Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

[KP] All of me changed like midnight

Now I'm in exile, seeing you out
I think I've seen this film before

Sophia Moreira

Sophia Antonette Moreira ——— 22 latka; urodzona 21 marca 2003 roku w Nowym Jorku ● Natomiast od drugiego roku życia do dziewiątego mieszkała w São Paulo w Brazylii skąd pochodziła jej mama ● Studentka drugiego roku architektury krajobrazu na Columbia University ● Co roku wolontariuszka w sanktuarium dla zwierząt na Kostaryce ● Córka przedwcześnie zmarłej biolożki i CEO sieci hoteli Veritas Grand Hotels, który uczucia okazuje kolejnymi przelewami, bo inaczej już nie potrafi ● Podłużna blizna ciągnąca się od nadgarstka po łokieć na prawym przedramieniu ● Penthouse przy 111 West 57th Street dzielony z ojcem, macochą, przyrodnią i przybraną siostrą, z którymi ma napięte relacje ● Podwładna Chestera, który ze wszystkich domowników polubił tylko Soph i uroczej DaisyPowiązania

Bo wypadek to dziwna rzecz. Nigdy jej nie ma, dopóki się nie wydarzy.

Sophia Moreira nie jest postacią znaną, choć zdawać by się mogło, że mając popularnego ojca będzie próbowała wybić się na jego plecach. Nic jednak bardziej mylnego, bo wcale się nie wychyla i nie korzysta, zbyt często, z popularności ojca. Na próżno więc szukać jej kont w mediach społecznościowych, bo i tak się ich nie znajdzie. W przeciwieństwie do swoich sióstr nie jest głodna rozgłosu i uwagi. W zupełności wystarcza jej bliskie grono przyjaciół, na których wie, że może polegać i że nie kręcą się przy niej ze względu na majątek, który w przyszłości odziedziczy. Żyje po cichu, ale nie odmawia sobie luksusów, które zapewnia jej każdego dnia ojciec. Zamiast wydawać tysiące na nowe ubrania woli wybrać się w długą podróż, bo poznanie nowych kultur, smaków, ludzi i miejsc nasyci ją bardziej niż droga sukienka, którą pewnie i tak zapomniałaby włożyć.

Przyszła na świat w prywatnej klinice na Manhattanie, ale swoje serce zostawiła w Brazylii w miejscu, gdzie urodziła się i wychowała jej mama. Przy każdej wizycie odzyskuje małe kawałeczki, lecz te znikają w chwili, w której znajdzie się na pokładzie samolotu, który z powrotem zabiera ją do Nowego Jorku. Większość swojego czasu spędza z rodziną od strony mamy w jej rodzinnym kraju lub włócząc się po świecie, o ile ma czas wolny od zajęć. Apartament na Manhattanie już od dawna nie ma w sobie rodzinnej atmosfery. Jeszcze parę lat temu przestrzeń wypełniona była miłością, wzajemnym oddaniem. Dziś, pomimo że mieszkanie jest zapełnione ludźmi jest w nim ponuro, chłodno i nieprzyjemnie.

Trzyma się raczej na uboczu i nie zwraca na siebie uwagi. Dalej nie przyzwyczaiła się do nowej, a w zasadzie obcej codzienności. Nie mówi głośno, że przeszkadza jej nowa żona ojca i jej córki. Ani o tym, że tęskni za ojcem, który od dnia wypadku zmienił się nie do poznania, a śladu po tym ciepłym i czułym człowieku już nie ma.

Sophia żyje po swojemu i stara się nie wchodzić macosze i jej córkom w drogę. Wychodzi wcześnie rano z apartamentu, ale nie wsiada do samochodu z prywatnym kierowcą tylko biegnie na metro. Zawsze wstąpi po ulubionego bajgla i kawę na mleku owsianym z syropem waniliowym. W ciągu dnia pilnie się uczy, a czasami tylko udaje, że zwraca uwagę na to, co dzieje się na wykładach. Zbyt często marzy o niemożliwych rzeczach, a jeszcze częściej marzy o ucieczce z Nowego Jorku. Najbardziej na świecie chciałaby cofnąć czas i nie dopuścić do wypadku, który rozbił jej rodzinę. Wie, że to jest niemożliwe, więc ze smutnym uśmiechem pociera obrączkę mamy, którą nosi na środkowym palcu lewej dłoni i wraca do rzeczywistości. Tej nieco smutnej i szarej, ale mimo to i tak stara się z niej wyciągnąć to, co najlepsze. 

Znowu ja, cześć! Taylor Swift, A.A. Milne & Dina Denoire
Karta: I; II

157 komentarzy

  1. Carter przygryzł kącik dolnej wargi, czując, jak jej słowa, z pozoru lekkie i żartobliwe, dziwnie zaplatają się w jego myślach. Happy end. Z kimś. Kiedyś. Brzmiało to jak bajka, której finał dawno już ktoś wyrwał z książki i spalił.
    Carter zerknął na nią z boku, kiedy wypowiedziała słowo „randka” tak bez wysiłku, jakby to nie był ten sam ciężar, który gdzieś tam w nim leżał, nie nazwany jeszcze do końca, nie zdefiniowany, ale jednak. A mimo to… nie uciekł od tego słowa. Nie przewrócił oczami. Nie zaśmiał się z pobłażaniem. Zatrzymał wzrok na jezdni jeszcze przez kilka sekund, zanim zsunął spojrzenie z powrotem na jej profil. Randka w piątek. Zanotował to. I to nie tylko w myślach, ale w sobie. Jakby zapisał to głębiej. Jakby odhaczył jakąś rzecz, która nie powinna w ogóle mieć znaczenia, a jednak miała.
    Sophia była pierwszą osobą od dłuższego czasu, przy której to słowo nie brzmiało jak kajdanki. Jak zobowiązanie, które musiałby wyplątać z terminarza.
    Odwrócił głowę w jej stronę. Zrobił to z taką swobodą, że sam siebie zaskoczył, bo przecież nie był facetem od piątkowych randek, od włoskich knajp, od manier i kawy waniliowej. Ale był tu. Z nią. I dziwnie mu z tym było dobrze.
    — Randka w piątek. — Powtórzył z lekkim skinieniem głowy. — Zanotowane.
    Uniósł brew, kątem oka zerkając na Sophię, a potem sięgnął po kubek z kawą i stuknął swoim lekko o jej kartonowy brzeg.
    — Skoro już wiem, jaka była twoja najgorsza randka, to może powiesz mi o najlepszej? Będę wiedział, jak wysoko zawiesiłaś poprzeczkę.
    Był ciekawy. Nie zazdrosny, nie o kogoś sprzed lat. Palcami bębnił teraz rytmicznie w kierownicę, ale nie w tym nerwowym, niecierpliwym stylu. To było jak tło, spokojne, melodyjne. Wyjątkowo nie grał w swojej głowie żadnego nowego beatu. Nie potrzebował. Wystarczyło mu to, co działo się obok. Kiedy podjechał pod schronisko, silnik zaczął mruczeć ciszej, a potem całkiem umilkł. Wróciło to znajome uczucie, którego nie potrafił nazwać, lekkie rozczarowanie, że te kilkanaście minut właśnie się kończyło. Spojrzał jeszcze raz na Sophię, opierając przedramię o kierownicę, z nieznacznym przechyleniem głowy.
    — A propos naszej ostatniej rozmowy… — Uniósł brew z cieniem uśmiechu. — — Masz tu dla mnie jakieś zasady? — zapytał z lekkim rozbawieniem w głosie, podnosząc kubek z resztką kawy w geście pozornej powagi. — Zakaz wchodzenia do schowka, kiedy ty tam jesteś? Zakaz zbyt długiego wpatrywania się w ciebie przez szybę od pokoju weterynaryjnego? — Uśmiechnął się szerzej, z tą nutą zadziorności, która wracała do niego tylko przy niej. — Albo zakaz rozbierania cię wzrokiem, kiedy karmisz szczeniaki? Bo nie wiem, czy dam radę się zastosować…

    OdpowiedzUsuń
  2. Kącik jego ust zadrżał, jakby sam rozbawił się swoją wizją. Ale w jego spojrzeniu było coś więcej, coś łagodnego, trochę zaczepnego, ale jednocześnie ciepłego i… lekkiego. Takiego, jakiego dawno już w sobie nie czuł.
    Oparł głowę o zagłówek, zerkając na nią z tym charakterystycznym błyskiem w oczach, który nie był już tylko zaczepny. Był ciepły. Z lekka zafascynowany. Czuł, jak coś się w nim przesuwa, jak kawałki, które przez ostatnie dni leżały w rozsypce, zaczynają się zbierać na nowo, choć jeszcze nie miał pojęcia, co z tego powstanie. Carter nie musiał się wysilać, żeby poczuć Sophii obecność, siedziała tuż obok, pachniała waniliową kawą i jaśminowymi perfumami, mówiła cicho i spokojnie, z tym specyficznym ciepłem, które nie parzyło, ale koiło. A mimo to… gdzieś w tyle głowy wciąż pulsowało inne imię. Sloane. Nie chciał o niej myśleć. Walczył z tym. Z tym przyzwyczajeniem, że kiedy usłyszał śmiech kobiety o kilka tonów za niski, a serce zabiło szybciej. Że kiedy Sophia dotknęła jego dłoni, jego ciało zareagowało w pół sekundy… ale potem umysł przypomniał sobie kogoś innego. Jej dotyk. Jej paznokcie na jego karku. Jej przeklęte „wracaj”. Zaciskał zęby nie dlatego, że bolała go rozcięta warga, ale dlatego, że myśli o Sloane były jak drzazgi pod paznokciem, niepozorne, a wkurwiająco uparte. Próbował je wyrwać. Wypalić. Zapomnieć. Ale nie był jeszcze na tym etapie. Był za to na etapie Sophii i bardzo się starał, żeby nie robić jej krzywdy przez to, co w nim jeszcze nie zgasło. Przesunął wzrokiem po jej profilu, Sophia była zupełnie inna. Nie wybuchała. Nie raniła. Nie zostawiała po sobie chaosu, tylko coś, co przypominało… spokój. I to właśnie ten spokój próbował przy sobie zatrzymać. Pielęgnować. Nie Sloane. Nie demony z przeszłości. Tylko Sophia. Ale w środku jeszcze nie wygrał tej wojny.
    Ze Sloane wszystko było ogniem. Eksplozją. Walką albo dotykiem. Bólem albo ekstazą. Z Sophią… było jak wrzucenie serca do ciepłej wody. Nie wiedział, czy to było dobre. Ale dzisiaj nie zamierzał z tym walczyć.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  3. Carter słuchał w ciszy, przyglądając się temu, jak na to wspomnienie rozpromieniła się jej twarz. Jej opowieść brzmiała jak z filmu, jak z innego życia. Z życia, które ktoś mógł mieć wtedy, kiedy nie rozpierdalał wszystkiego, co dobre, zanim zdążyło się zacząć. Czy on w ogóle potrafiłby coś takiego dać? Albo raczej czy on kiedykolwiek komuś dał cokolwiek, co nie było skalane cieniem jego popierdolonego świata? Jego pomysły zawsze zaczynały się od huku i kończyły na popiele. Noc w studiu. Luksusowy hotel. Cichy szept w garderobie między koncertami. Ślub w Vegas. To znał. A ta historia… miała zupełnie inny kod DNA.
    Nie w tym sensie, że nie miał dostępu do takich środków, miał. Mógłby wynająć całą plażę, ale nie myślał w ten sposób. On nawet nie wiedziałby, jak się w tym odnaleźć. Leżenie na plaży wśród poduszek, pod baldachimem? Nie umiał tak kochać. Nie tak… czysto. Bezpiecznie. Bez tej szorstkości i pożaru, który zawsze gdzieś w nim tlił się pod skórą.
    Przesunął dłonią po karku, próbując ukryć, że ta historia zrobiła na nim większe wrażenie, niż zamierzał pokazać.
    — Cholera. — Westchnął półgłosem, ale z uśmiechem. — Romantyk. — Spojrzał na nią z przekąsem, ale bez złości. Z podziwem. Z lekkim rozbawieniem, którego nie potrafił do końca wyjaśnić. — Ciężko będzie to przebić.
    Uśmiechnął się, ale jego oczy pozostały zamyślone. Głębokie. Czekoladowe, jak zwykle, ale dziś z czymś jeszcze pod spodem. Z jakimś cieniem.
    Carter słuchał jej z półuśmiechem, tym swoim nieco zadziornym, nieco miękkim, który robił się zawsze głębszy, kiedy Sophia mówiła coś, czego chyba nawet nie zamierzała powiedzieć wprost. Mówiła o „zasadach”, o „ostrożności”, o „profesjonalizmie”, a on… już ją znał na tyle, żeby dostrzegać w tym pewien schemat. I właśnie teraz, słuchając jak ostrzega go przed schowkiem, jak niby dla bezpieczeństwa zaleca trzymać się z daleka, a potem, bez chwili zawahania godzi się jawny podryw w mieście pracy, zrozumiał coś bardzo prostego. Nie tworzyła zasad po to, żeby ich przestrzegać. Tworzyła je po to, żeby miała co łamać. Dokładnie jak wtedy, na imprezie, gdy postawiła warunek, że nie pójdzie z nim do łóżka bez randek, a godzinę później sama proponowała by zabrał ją do siebie. Zapowiedziała wtedy, że w schronisku zachowają dystans, tylko po to, żeby dziś w jego aucie mówić mu wprost, że lubi, kiedy na nią patrzy. Że może ją rozbierać wzrokiem. W ramach rozgrzewki, nawet jeśli ktos to zobaczy.
    Zasady Sophii? Pozorne. Wymyślane chyba tylko po to, żeby potem dać sobie przyzwolenie na złamanie ich jednej po drugiej. I Carter… nie miał z tym najmniejszego problemu. Zerknął na nią, leniwie, z tym uśmiechem, który zapowiadał już jakąś ripostę.
    — Wiesz, Soph… — zaczął cicho, unosząc brew. — Zaczynam odnosić wrażenie, że ty te wszystkie swoje zasady tworzysz tylko po to, żeby potem mieć co łamać. — Uśmiechnął się szczerzej. — I muszę przyznać, że wychodzi ci to zajebiście konsekwentnie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie czekał na jej odpowiedź. Nie potrzebował jej. Pochylił się i odwzajemnił pocałunek, miękko, nieśpiesznie, ale bez żadnych wątpliwości. Jedną dłonią oparł się o fotel tuż za jej ramieniem, drugą dotknął lekko jej policzka. Przysunął się jeszcze odrobinę bliżej, a potem… z cichym westchnieniem oderwał się od jej ust.
    Zerknął na zegarek. Pokręcił głową z udawanym niezadowoleniem.
    — Dwadzieścia minut spóźnienia. — Wskazał tarczę. — A ja dostałem opieprz za 15… Kolejna złamana zasada?
    Wysiadł z auta, ale zanim zamknął drzwi, zerknął na nią jeszcze raz przez ramię, tym spojrzeniem, które mówiło: „to nie koniec, to dopiero początek”.
    Nie miał w sobie tej potrzeby, żeby ją trzymać w ryzach. Nie musiała być przy nim poukładana, zawsze konsekwentna, zawsze spójna. Nie musiała się trzymać własnych zasad. Sophia mogła się gubić, zaprzeczać samej sobie, stawiać granice, których nie chciała przestrzegać i robić trzy kroki wstecz, tylko po to, żeby potem z impetem znowu się zbliżyć, a Carter… po prostu to rozumiał.
    Mógł ją rozbierać wzrokiem. Mógł ją rozbierać w schowku. Mógł rozbierać ją w swoim łóżku, jeśli tego właśnie potrzebowała, by oderwać się od rzeczywistości. Bo jeśli to właśnie było jej sposobem, żeby poczuć, że żyje to nie zamierzał jej tego odbierać.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  5. Carter chwilę milczał, jakby musiał sięgnąć pamięcią w miejsca, do których rzadko wracał. Jej pytanie nie było trudne, ale zmusiło go do przyznania przed sobą, że on nigdy nie działał według schematów, które Sophia miała w głowie, gdy mówiła o randkach.
    — Wiesz… — zaczął powoli, z lekkim półuśmiechem. — Ja chyba nigdy nie zabierałem dziewczyn na takie randki, jakie masz na myśli. — Odezwał się w końcu, głos miał spokojny, ale pod spodem kryło się coś cięższego. — To nigdy nie było w moim stylu.
    Na chwilę ucichł, przesunął palcami po kierownicy, jakby musiał nadać rytm swoim myślom.
    — Zazwyczaj wszystko działo się w moim świecie. Backstage po koncercie, aftery, kluby. Tam poznawałem ludzi, tam spotykałem dziewczyny. To były… szybkie i krótkie relacje, impulsy. — Zaśmiał się krótko, ale sucho. — I rzadko kiedy chodziło o jakieś długie poznawanie się. Bardziej o chwilę, vibe, energię.
    Potem, jakby od niechcenia, uniósł kącik ust.
    — Czasem… czasem potrzebowaliśmy normalności. Tak po prostu. Zakładaliśmy bluzę z kapturem, czapkę z daszkiem, okulary i jechaliśmy gdzieś, gdzie nikt nas nie pozna. Najczęściej fast food. Plastikowe tacki, frytki, cola w papierowym kubku. Zero fleszy, zero napięcia. — Westchnął cicho.
    Na chwilę zawiesił wzrok na ulicy przed sobą, jakby obrazy wracały mocniej, niż chciał.
    — A jeśli chodziło o kogoś… więcej. — Głos mu stwardniał. — Jak naprawdę mi zależało… wtedy starałem się trochę barskiej. Vegas, Miami, Meksyk. To nie były romantyczne wieczory, to były randki, które trwały kilka dni. Reset. Ucieczka od wszystkiego.
    Na moment zamilkł, a w tej pauzie było coś ciężkiego, coś, czego nie chciał wypowiedzieć wprost. Oparł się wygodniej o fotel i dopiero wtedy spojrzał na nią.
    — Nigdy nie miałem w sobie tego całego romantyzmu, którego szukają dziewczyny.
    Palcami bębnił w kierownicę, jakby chciał zająć ręce, bo myśli i tak już rozchodziły się w różnych kierunkach. Jednym z nich była Sophia. Złapał się na tym, że próbuje ją umieścić w którejś z kategorii, które wymienił. Afterparty? Fast food w ukryciu? Wyjazdy do Vegas? Ale żadna z tych szufladek nie pasowała.
    Z nią nie chodziło tylko o vibe. Ani o ucieczkę. Była tu, obok, z własnymi zasadami, które tak łatwo przy nim łamała. A on zamiast się odsunąć, jeszcze bardziej się w to wciągał.
    Carter uśmiechnął się krzywo, przechylając głowę lekko w bok. Patrzył na nią tak, jakby widział o wiele więcej, niż chciała mu pokazać.
    — Domyślam się, że masz w zanadrzu cały stos tych zasad. — rzucił półżartem, ale ton miał niski, miękki, jakby wbijał się głębiej niż same słowa. — Mogłabyś nimi obdzielić pół miasta.
    Oparł łokieć o okno, wolną ręką bawiąc się kluczykami, które cicho zabrzęczały między palcami.
    — Ale może czasem powinnaś z nimi przystopować — kontynuował spokojniej. — Przestać się tak martwić na zapas. Co się wydarzy, co będzie dalej. I po prostu… pozwolić temu się wydarzyć.
    Przez chwilę panowała cisza, ciężka od niedopowiedzianych rzeczy. Carter spojrzał jej prosto w oczy, nie odwracając wzroku. W tym spojrzeniu nie było nic z beztroski, którą potrafił nosić jak maskę. Była cierpliwa prowokacja, jakby sprawdzał, czy Sophia naprawdę potrafiłaby to zrobić, odłożyć wszystkie swoje reguły i po prostu być.
    On sam nigdy nie planował, nigdy nie układał przyszłości w szufladki. Żył tym, co tu i teraz, i to właśnie miał jej do zaoferowania. Żadnych obietnic. Żadnych zakazów. Tylko impuls. Tylko ten moment.
    Carter bawił się tą sytuacją od samego wejścia. Zdziwiony wzrok Carol, jej ledwie uchwytne uniesienie brwi, to było warte więcej niż tysiąc słów. Wiedział, że jej mina mówiła: „co on tu znowu robi?”. A jego to tylko rozbawiło.

    OdpowiedzUsuń
  6. Wsunął ręce w kieszenie, jakby chciał powiedzieć całemu światu: tak, jestem tu i co mi zrobicie?
    Kiedy Sophia wysłała go do Gigi, uśmiechnął się szerzej. — No dobra, niech będzie. — rzucił, jakby przyjmował wyrok. A jednak, gdy zobaczył merdający ogon suczki, coś w nim zmiękło. Wziął smycz, pogłaskał Gigi za uszami, a potem posłusznie ruszył na spacer. Najpierw tylko z nią, później jeszcze z dwójką innych psiaków, które aż rwały się do ruchu. Z każdym krokiem, z każdym spojrzeniem tych zwierzaków, które potrzebowały domu, w głowie Cartera kiełkował impuls. Nie plan, nie przemyślana akcja PR, po prostu nagły błysk. Wyciągnął telefon i strzelił kilka zdjęć. Nagrał kilka filmików: on, z rozciętą wargą, lekkim siniakiem na policzku i nieodłącznym luzem w głosie, śmiejący się, jak psy prawie go przewracają. Kilka kliknięć i materiał wleciał na jego social media. Krótki podpis, bez przesady, ale z tym charakterystycznym tonem: zachęta do adopcji, zrobiona po swojemu, bez sztucznego patosu, raczej na zasadzie: „patrzcie, jakie mam towarzystwo, serio, one potrzebują domów, a to najlepszy vibe, jaki możecie mieć”. Nie wiedział, ilu ludzi to zobaczy i jak zareagują, ale nagle pomyślał, że to chyba jeden z lepszych pomysłów, jakie wpadły mu do głowy od dawna.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  7. Carter był całkowicie wciągnięty w to, co robił. Klęczał na jednej nodze przy wejściu na wybieg, a w ręce trzymał trzy piłki. Rzucał je raz po raz w różne strony, z różną siłą, jakby prowadził z psami grę, której tylko oni rozumieli zasady. Rzucał im piłki i próbował nauczyć je przynosić, z różnym skutkiem, najczęściej jednak kończyło się tym, ze psy ganiały się między sobą.
    Myśli, które od rana kotłowały się pod czaszką, zaczęły cichnąć. Nie było miejsca na Sloane, na obrazy z piątku i soboty, ani na tamto uczucie, które dopadło go w niedzielę, kiedy zasnął sam, z resztkami jej zapachu na skórze. Zamiast tego była piłka, łapy uderzające o ziemię, psi jazgot. Była radość, która nie wymagała wyjaśnień. Tak prosta i pierwotna, że aż dziwna w jego świecie.
    — No dalej, przynieś, dajesz! — rzucił pod nosem z uśmiechem, gdy tamten zawrócił, piłka wystająca mu z pyska, ale ostatecznie skręcił w innym kierunku, a Carter złapał się ze śmiechem za głowę.
    Słońce przyjemnie grzało. Rękawy bluzy miał podciągnięte, nadgarstki pokrywała cienka warstwa kurzu od ziemi i futra. Ale nie przeszkadzało mu to. Wręcz przeciwnie, czuł się dziwnie… obecny. Tu. Teraz. Bez przeszłości i bez planów. Bez konieczności zastanawiania się, co powiedzieć, komu, gdzie się pokazać, jak wyglądać. Psy nie obchodziło, kim jest. Liczyło się tylko, że rzuca piłkę i się śmieje.
    I właśnie wtedy, między jednym a drugim rzutem, poczuł czyjś wzrok. Nie musiał się od razu odwracać. Już znał to uczucie. Kiedy ktoś cię obserwuje i myślisz, że to może nic, ale wiesz, że to ktoś. Sophia.
    Nie musiał zgadywać. Ona miała ten specyficzny sposób bycia cicho, który od razu się czuło. Nie jak cisza obojętności, bardziej jak cisza uważna, spokojna, która niczego nie zakłóca, tylko jest. Uśmiechnął się lekko do siebie. Nie wiedział, ile już tam stoi. Nie wiedział, co widziała. Ale cieszył się, że to widzi. Że widzi go takiego, a nie tylko tego, który wchodzi do klubu z ludźmi za plecami albo tego, który nosi pod oczami cień wczorajszej noch.
    To była chwila, którą mógłby nawet zapamiętać, jeśli tylko pozwoli sobie na to, by coś zapamiętać.
    — Przyszłaś sprawdzić, czy nie uciekłem? — spytał z uniesioną brwią, półżartem, zanim jeszcze zdążył się w jej stronę odwrócić.
    Spojrzał na nią przez ramię. Carter tylko uniósł lekko brwi, słysząc jej „dziękuję”, i przez moment wyglądał, jakby nie za bardzo wiedział, o co chodzi.
    — Za co? — rzucił odruchowo. Dopiero po chwili skojarzył, że może chodzić o posty. — Aa, tak, chodzi o posty?
    Spojrzał na nią jeszcze przez moment, próbując z niej coś wyczytać.
    — Coś się ruszyło? — zapytał cicho. Może nie chciał wiedzieć liczb, ale chciał wiedzieć, czy coś się zmieniło. Odruchowo podrapał za uchem drugiego psa, który szczeknął z niezadowoleniem, że nie dostał piłki, po czym przeniósł wzrok z powrotem na Sophię. Uśmiechnął się krótko, półgębkiem.
    Nie skłamał. Kiedy wrzucił filmiki i zdjęcia, odłożył telefon i wyleciało mu to z głowy. Nie planował tego. Nie przeliczał lajków. Nie zastanawiał się nad zasięgami. Po prostu… impuls. Jeden z tych rzadszych, które nie były związane z chaosem, gniewem ani chęcią ucieczki.
    Potem zerknął znowu na psy, które szczeknęły, domagając się kolejnego rzutu.
    — Powiem ci szczerze — dodał, wskazując głową na wybieg. — Jakby ktoś mi kiedyś powiedział, że rzucanie piłki trzem obślinionym psom pozwoli mi wyłączyć głowę… chyba bym go wyśmiał.
    Ale teraz, stojąc tu w rozciągniętej bluzie, ze szramą na wardze i piłkami w błocie, nie śmiał się wcale.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  8. Carter roześmiał się cicho, autentycznie rozbawiony jej słowami i całą tą sytuacją. Zerknął w bok, na psy, które ganiały jak szalone po wybiegu, nie zwracając już zbytniej uwagi na to, czy rzuca piłkę on, czy Sophia. Słońce przebijało się przez chmury, a w powietrzu unosił się ten typowy, znajomy zapach późnego poranka, trawy, kurzu. Otarł dłonie o spodnie, jakby w ramach przygotowania do czegoś bardzo ważnego, choć nie było w tym nic poważnego. Było… lekkie. A to ostatnio rzadkość w jego życiu.
    — Brzmi jak sukces, nie?
    Mruknął z udawanym namysłem, a potem przeciągnął dłonią po karku, jakby z rozbawieniem odhaczał coś z listy. Zerknął na nią z ukosa. Uniósł brew i rozejrzał się ostentacyjnie, jakby upewniał się, że nie ma żadnych świadków. A potem spojrzał na nią z tym swoim charakterystycznym półuśmiechem, który wplatał się między rozbrajający flirt a zwykłą, dziecięcą pewność siebie.
    — Za te zasięgi chyba coś mi się należy, nie? — rzucił z pełnym, rozbawionym spokojem. Wskazał palcem na swój policzek, tuż obok siniaka, który wyglądał już mniej groźnie niż rano. Pochylił lekko głowę w jej stronę, nieśpiesznie, z tą samą miękkością, z jaką wcześniej rzucał piłki psom , bez presji, bez oczekiwań.
    Carter spojrzał na nią z tym swoim klasycznym półuśmiechem, takim, który zwykle pojawiał się, kiedy był bliski powiedzenia czegoś zbyt luźnego jak na powagę sytuacji.
    — No i to się nazywa zarządzanie kryzysowe. — Mruknął z uznaniem, kiwając głową, jakby składał jej gratulacje. — Kierowniczka roku.
    Zrobił krok w jej stronę, a potem uniósł brwi, teatralnie zerkając w stronę schroniska, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wciąż trwa ich zmiana.
    — Myślałem, że po całym tym cyrku z postami i ludźmi pod drzwiami, to dasz mi dzięki temu jakieś wolne. — Dodał z rozbawieniem, krzyżując ramiona na piersi. — Wiesz, coś w stylu: „Dobra robota, Carter. Zasłużyłeś na dzień dla siebie.” — Zamrugał niewinnie, jakby właśnie złożył oficjalny wniosek o urlop. — Albo chociaż kawę i paczkę smaczków dla psów. — Uśmiechnął się szerzej i spojrzał na nią spod rzęs, trochę prowokacyjnie, ale łagodnie.
    — Ale nie. Ty tu kombinujesz jak mnie lepiej wykorzystać, co? — Zaśmiał się cicho. — Znam takich jak ty. Uprzedzająco mili, robią za zaplecze PR-owe, a potem kończysz z mopem w ręce i pięcioma psami do wykąpania.
    Nie brzmiał jednak na rozczarowanego. W jego głosie było ciepło, może nawet odrobina wdzięczności, której nie ubrał w żadne konkretne słowo. Ale ona mogła to wyczytać między wierszami. Bo Carter, mimo że nie powiedział tego głośno, widział, co dla niego zrobiła.
    Słońce wyszło zza chmur i zalało wybieg ciepłym blaskiem. Carter zmrużył oczy, unosząc głowę ku górze. Promienie przyjemnie drażniły skórę, a wrześniowe ciepło miało w sobie coś kojącego nie było już letnie, ale jeszcze nie jesienne. Bez większego namysłu ściągnął z siebie bluzę, zostając tylko w czarnym T-shircie. Rozłożył ją obok na trawie i opadł ciężko na.
    Przesunął dłonią po karku, potem zerknął w bok, zostawił przy sobie miejsce. Wystarczająco szerokie by mogla dołączyć gdyby miała ochotę. Ale wystarczająco ciasne, żeby musiała usiąść naprawdę blisko, gdyby się zdecydowała. Nie powiedział nic, nie musiał. Spojrzenie, którym rzucił w jej stronę, mówiło wszystko, ciepłe, uważne, może nawet nieco wyczekujące.
    Carter wzruszył ramionami, jakby sam siebie zaskakiwał odpowiedzią, która właśnie miała paść z jego ust.
    — Chyba jestem. — Przyznał cicho, ale bez wahania. Głos miał spokojny, lekko zaskoczony tą konkluzją, jakby dopiero teraz naprawdę to do niego dotarło. Zerknął na nią z ukosa, jakby chciał sprawdzić, czy to nie brzmi śmiesznie. Że on, z całym swoim bagażem, z przeszłością, która nie mieściła się w żadnych klatkach faktycznie biega tu z psami jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. A potem jeszcze wrzuca to do internetu. Odchylił głowę do tyłu, przymknął oczy i pozwolił sobie na coś, co coraz częściej robił przy niej, spokój.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  9. Carter zaśmiał się szczerze, tak ciepło, że jeden z psów, ten czarny z białym grzbietem, momentalnie podniósł głowę i zamerdał ogonem, jakby chciał dołączyć do tej atmosfery. Carter odchylił się lekko do tyłu, podpierając łokciem na trawie, a kiedy spojrzał na Sophię, oczy miał rozświetlone tym samym rozbawieniem, które czaiło się w kącikach jego ust.
    — Ja to już przemyślałem — powiedział z udawaną powagą, choć śmiech wciąż pobrzmiewał mu w głosie. — Więcej adoptowanych psów to mniej sprzątania boksów dla mnie.
    Trącił ją lekko kolanem, takim szybkim, niewinnym gestem, który jednak wyraźnie oznaczał coś więcej. Przypomnienie, że byli blisko, może nie tylko fizycznie, ale i z każdym dniem coraz bardziej też emocjonalnie.
    — Chciałem napisać o tym w poście, ale uznałem, że nie wypada się aż tak przyznawać do lenistwa. — Dodał rozbawiony. — I do prawdziwego powodu który mnie tu ściągną.
    Nie spojrzał na nią od razu. Przeciągnął wzrokiem po wybiegach, po psach, które znów zaczęły bawić się między sobą, po plamach słońca tańczących na zniszczonym trawniku. I dopiero potem wrócił do niej spojrzeniem. Krótkim, miękkim.
    Była tuż obok. Pachniała słońcem, kawą i czymś jego. Było mu dobrze. Tak mu się przynajmniej wydawało. A może chciał sam siebie do tego przekonać.
    Carter parsknął cicho, unosząc jedną brew, kiedy usłyszał jej poważny ton. Obrócił głowę w jej stronę, opierając przedramię na zgiętym kolanie, a kącik ust uniósł mu się w leniwym, lekko zadziornym uśmiechu.
    — No wiedziałem — mruknął. — Cały ten uroczy uśmiech i wielkie oczy, a w środku zimna kalkulacja.— Pokręcił głową z udawaną dezaprobatą. — Cicha woda, co?
    Zmrużył oczy lekko od słońca, ale nawet to go nie zniechęciło do kontynuowania tej małej, ich prywatnej gry.
    — Najpierw schowek, potem układ, potem ukryte plany o koncercie w parku. — Mówią, że to ja jestem niebezpieczny.
    Zerknął w bok, kątem oka, ale nie powiedział już nic więcej. Nie musiał. Sam fakt, że została, mówił wystarczająco dużo. Zamiast tego znów sięgnął po jedną z piłek i rzucił ją przed siebie, nieco krócej niż wcześniej, tak jakby wiedział, że psom powoli kończy się energia. Uśmiechnął się, kiedy jeden z nich pobiegł za nią od razu, ale już bez tego szaleńczego zrywu. Jakby to wszystko, rzucanie, bieganie, przebywanie tu razem, uspokajało wszystkich. Ich wszystkich.
    — Co jeszcze masz dla mnie w planach?

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  10. Carter parsknął śmiechem, kiedy padło hasło o zupie w kościele. Nie mógł się powstrzymać, to po prostu brzmiało zbyt absurdalnie, biorąc pod uwagę cały kontekst i to, gdzie siedzieli. Gdzie się poznali. I w jak popieprzony sposób ta znajomość się rozwinęła. Odchylił głowę do tyłu i przez moment śmiał się w pełni, głośno, szczerze, niemal beztrosko. Psy zerknęły na niego zaciekawione, Sophia również, ale on potrzebował tej chwili. Takich chwil. A ona mu je dawała.
    — Zupa w kościele? — powtórzył jeszcze, próbując złapać oddech. — Czekaj, to jest prawdziwa propozycja czy znowu mnie wkręcasz?
    Zerknął na nią podejrzliwie, przekrzywiając głowę, a jego uśmiech, choć nieco lżejszy, dalej się utrzymywał.
    — Bo szczerze… zaczynam się zastanawiać, czy jest cokolwiek, czego ty nie robisz charytatywnie. — Dodał, wskazując na nią lekko palcem, jakby to była jakaś teoria, którą właśnie próbował obalić. — Schronisko, psy, koncerty w parku, zupa w kościele… A teraz nawet moja osobista resocjalizacja. — Uniósł brwi, opierając się wygodniej na łokciu. — Za chwilę się okaże, że po godzinach prowadzisz terapię dla uzależnionych i czytasz dziennik emerytom.
    Zmrużył oczy rozbawiony, ale coś w jego spojrzeniu, znów, złagodniało, kiedy na nią patrzył. Zrobiła dla niego więcej, niż on sam chciał przed sobą przyznać.
    — Nie mam pojęcia, co robisz ze mną i dlaczego ci się jeszcze chce… ale nie zamierzam cię przed tym powstrzymywać. — rzucił w końcu, z tym półuśmiechem, który zawsze pojawiał się wtedy, gdy mówił coś zbyt blisko serca, ale próbował to ukryć pod żartem. A potem wyciągnął dłoń i bez ostrzeżenia chwycił za jej palce, splatając je ze swoimi. Po prostu.
    Nie dla efektu. Nie dla publiczności. Ot, siedzieli sobie na słońcu z trójką zmęczonych psów u stóp. I nawet jeśli wszystko wokół nich było chwilowe, to teraz właśnie trwało.
    Odchylił się w końcu i przeciągnął leniwie, mrużąc oczy w słońcu.
    — A schowek… — Uśmiechnął się, tym razem już bardziej bezczelnie. — Schowek to był wypadek. Ale chyba wyszliśmy na nim całkiem nieźle, co? Przynajmniej ja — spojrzał na nią spod przymrużonych powiek.
    Gdyby tylko mógł spędziłby tak z nią cały dzień. Bez pośpiechu, bez scenariusza, bez żadnej presji ani sztucznego zadęcia. Wystarczyłby koc rozłożony na słońcu, on, ona i te cholerne psy u ich stóp. Prosta, spokojna obecność. Ciepło jej ramienia stykające się z jego. Palce splecione w sposób, który nie mówił „na zawsze”, ale wyraźnie mówił „tu i teraz”. Carter nie był typem od pikników i leżenia na trawie. Kiedyś nawet nie przyszłoby mu do głowy, że coś tak zwyczajnego może być czymś, czego będzie mu brakować, zanim to się skończy. Ale teraz? Teraz miał ochotę zatrzymać ten moment. Zakotwiczyć się w nim na dłużej. Zostawić ten cały rozbiegany, poszarpany świat gdzieś z boku i po prostu być. W prostocie, która z jakiegoś powodu smakowała lepiej niż wszystko, co kiedykolwiek zdobył z wysiłkiem. I może nie potrafił tego jeszcze nazwać, może jeszcze się przed tym bronił, ale gdzieś głęboko pod skórą wiedział, że tutaj po raz pierwszy od bardzo dawna nie musiał grać nikogo innego. Nie musiał udawać, że ogarnia, że nic go nie rusza... Nie musiał być twardy, nie musiał być Zairem. Mógł być tylko facetem, który chciał spędzić z kimś nadzwyczajnie spokojny dzień.
    Carter odchylił głowę, zamknął oczy i wystawił twarz do słońca. Mimo że zazwyczaj światło drażniło go po kilku minutach, teraz zdawało się go koić. Nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze to poczuje, ulgę. Nie euforię, nie adrenalinę. Po prostu ulgę. Sophia nie oczekiwała od niego cudów. Nie patrzyła na niego z tym spojrzeniem, które znał z lat bycia na scenie, jak na kogoś większego niż życie. Ona widziała tylko jego. I to, o dziwo, wystarczało.
    Otworzył oczy i spojrzał na nią. Na włosy delikatnie poruszane przez wiatr. Na profil, który miał ochotę zapamiętać w tej właśnie chwili, w blasku wrześniowego słońca.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  11. Carter zerknął na nią kątem oka, kiedy się śmiała, a potem wrócił wzrokiem do splecionych z jej dłoni. Lekko poruszył palcami, ale nie puszczał – wręcz przeciwnie, jego chwyt nieco się wzmocnił, jakby mimo żartów, nadal chciał czuć, że jest obok. Jej ciepło. Jej obecność. Jej spokój, który udzielał się psom, ale też, cholera, jemu samemu.
    — No dobra — mruknął, unosząc lekko brwi. — Nie sądziłem, że ci to aż tak zapadnie w pamięć.
    Zerknął na nią raz jeszcze, ale teraz jego wzrok był spokojniejszy, poważniejszy. Może nawet trochę uważniejszy, jakby coś w niej znów go zaintrygowało.
    — Ale wiesz co… Ty tak naprawdę mało o sobie mówisz — zauważył. — Wiem, że lubisz koty, że masz cały system zarządzania tym miejscem w głowie i że potrafisz stworzyć dziesięć zasad w pięć sekund tylko po to, żeby je potem złamać.
    Uśmiechnął się lekko, kącikiem ust, ale bez cienia kpiny. To nie było wypominanie. To była czysta ciekawość.
    Carter uniósł brew w typowym dla siebie, nieco zaczepnym geście, ale w jego oczach nie było już śladu złośliwości. To był ten moment, kiedy jego śmiech nie był kpiną, a lekkością. Chciał jej to powiedzieć tak, żeby nie uciekła znowu za zasady, żeby nie spłoszyć tej miękkości, którą od niej czuł, odkąd tylko usiadła obok niego.
    — Ale tak serio… Co robisz, kiedy nie sprzątasz boksów, nie przeganiasz ludzi po korytarzach i nie pilnujesz, żebym nie obijał się przy karmieniu psów?
    Odchylił głowę i spojrzał na nią spod lekko zmrużonych powiek, wciąż nie puszczając jej dłoni.
    — Co robi Sophia Moreira w niedzielne popołudnia? Gra w tenisa z przyjaciółmi z uniwerku? W golfa z senatorami? A może leci na herbatkę do królowej, jeśli akurat znajdzie czas między jednym a drugim, bo przecież monarchia też potrzebuje wsparcia?
    Zerknął na nią z tym charakterystycznym półuśmiechem, ale wyraźnie coś za tym było. Coś bardziej prawdziwego.
    — Albo w piątkowe wieczory, jeśli akurat nie idzie na randkę z wyjątkowo gorącym raperem z wyrokiem w zawieszeniu… Co wtedy robi?
    Odchylił się lekko, zerkając na nią spod przymrużonych oczu, ale już bez zaczepności.
    Zamrugał powoli, a kącik jego ust lekko się uniósł.
    — Ogląda te gówniane reality show? Maluje paznokcie? Je lody pistacjowe prosto z pudełka? A może… pisze pamiętnik pełen dramatycznych zwrotów akcji, który pewnego dnia trafi do wydawnictwa i stanie się bestsellerem, tylko wszyscy będą musieli zgadywać, kim do cholery był ten tajemniczy facet z tatuażami?
    To ostatnie powiedział już z rozbawionym parsknięciem, ale jego wzrok nie zszedł z jej twarzy nawet na moment. Był w tej bliskości, tu i teraz. Obecny, jak cholera. I jakby rzeczywiście chciał poznać każdą wersję Sophii Moreiry, nawet tę, której jeszcze przed nikim nie odkryła.
    — O czym myśli zanim zaśnie? Albo kiedy się obudzi?

    OdpowiedzUsuń
  12. Na dźwięk słów „odmieniony człowiek” Carter westchnął cicho, niemal bezgłośnie, jakby sam przed sobą próbował zapanować nad czymś, co nie do końca chciało mu się poddać. Nie skomentował tego od razu. Zamiast tego patrzył przed siebie, śledząc wzrokiem, jak jeden z psów próbuje nieudolnie złapać w zęby zbyt dużą piłkę. Jego twarz pozostała spokojna, może nawet lekko rozbawiona, ale gdzieś pod tym wszystkim… zaszło coś głębszego.
    Sophia nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo się myliła. Z tego, że jego naprawdę się nie da odmienić. Nie do końca. Nie tak, jak mogłaby tego chcieć. Może nie rozumiała jeszcze, że to, co teraz widzi, ten miękki uśmiech, te żarty, to spokojne siedzenie w słońcu z psem przy nodze i jej głową na ramieniu, to nie była przemiana. To był tylko wyłom. Krótki wgląd w coś, czego Carter nie pokazywał nikomu. Co czasem się przez niego przebijało, jak promienie światła przez zamknięte żaluzje, ale nigdy nie zostawało na dłużej. Bo nie mogło. Liczyl na to, że tamta rozmowa w sobotę, w klubie, choć trudna, uświadomiła jej, z kim naprawdę ma do czynienia. Że Carter nie był bohaterem, którego da się wyciągnąć za rękę ze złego świata i posadzić w ładnym salonie ze świeżo zaparzoną herbatą i nowym życiem. Nie był projektem do naprawy. Nie był chłopakiem z książki, którego miłość uleczy z każdej rysy. Nie był odkupieniem win. I nie chciał, żeby ktokolwiek próbował mu je dać.
    Carter poczuł, jak jej głowa lekko osiada na jego ramieniu. Przez ułamek sekundy nawet nie oddychał. Nie dlatego, że coś w tym było niestosownego, ale dlatego, że takie gesty nie działy się w jego świecie. Nie w ten sposób. Był przyzwyczajony do dotyku. Ale innego rodzaju dotyku. Szybkiego, impulsywnego, fizycznego. Czasem zupełnie pozbawionego emocji.
    Objął ją wtedy ramieniem. Zupełnie naturalnie, bez wahania, bez zbędnego teatralizmu, jakby to było najprostsze, najbardziej oczywiste rozwiązanie, jakie przyszło mu do głowy.
    Spojrzał w bok, kątem oka zerkając na nią.
    Była blisko. Uspokojona. Opalona lekko od słońca, z tym samym wyrazem twarzy, który widywał u niej częściej odkąd… się w tym wszystkim pogubili. Ale może to nie było zgubienie. Może to było właśnie znalezienie czegoś, czego żadne z nich się nie spodziewało.
    — Jeśli planujesz nadrabianie — mruknął — …to nie licz, że się będę opierał.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  13. Carter zaśmiał się cicho, pochylając lekko głowę w jej stronę, na tyle, by mógł zerknąć na nią z ukosa spod zmrużonych oczu, w których błyszczało coś między rozbawieniem a czułością.
    — No dobrze, Soph — mruknął z udawaną rezygnacją. — To już wiem, czego nie robisz. Nie grasz w golfa, nie oglądasz reality show, nie wpadasz na herbatkę do królowej… Chociaż ta ostatnia była całkiem możliwa. — Uśmiechnął się szerzej, tonem puszczając do niej oczko. — Ale ja wcale nie pytałem, czego nie robisz. Pytałem, co lubisz.
    Uniósł brew, a potem zsunął spojrzenie niżej, na ich splecione dłonie.
    — Chyba że chcesz, żebym wymieniał wszystkie możliwe opcje do rana. Może jakimś cudem się wstrzelę. — Zerknął na nią z wyczekującym uśmiechem. — Chcesz, żebym zaczął od… wspinaczki skałkowej czy może jazdy konnej? Albo robienia świec sojowych w domowym zaciszu?
    Był rozbawiony, ale nie śmiał się z niej. Jego ton był miękki, zaczepny w bezpieczny sposób, a oczy, jak zwykle, uważne. Słuchał. Naprawdę słuchał. Tego, co mówiła i tego, czego jeszcze nie zdążyła powiedzieć. Był jej ciekaw, chciał się o niej dowiedzieć więcej.
    — Kiedyś powiedziałaś mi, ze mogę czasem spróbować porobić coś innego, z tobą. Sprawdzam co masz w zanadrzu. — Dodał jeszcze żartobliwie, odchylając się lekko do tyłu na łokciach, ale nie wypuszczając jej dłoni ani na moment.
    Carter uniósł nieznacznie brew, ale nie uśmiechnął się tym razem. Jego spojrzenie nie było chłodne, raczej… miękkie, może odrobinę zaskoczone. Słuchał jej w ciszy, przelatując wzrokiem po jej twarzy, jakby próbował zrozumieć, co z tego było mówione w żarcie, a co naprawdę. A potem westchnął cicho, z nutą czegoś, co brzmiało niemal jak rozczarowanie, nie nią, sobą może. Albo tym, że znowu czegoś nie uchwycił.
    — Wiesz, ja mówię poważnie, a ty sobie ze mnie żartujesz. — Mruknął, zerkając znów przed siebie, tam, gdzie jeden z psów właśnie tarzał się w trawie. Przejechał dłonią po brodzie, zanim znowu spojrzał na Sophię.
    — Chcesz powiedzieć, że jestem jedynym interesującym obiektem w twoim życiu? — Dodał półgłosem, już łagodniej, niemal zaczepnie, ale bez tego typowego dla siebie luzu. — Nie kupuję tego. Ty masz w sobie więcej niż tylko słońce, słoneczniki i ratowanie świata.
    Zamilkł na moment.
    — I wiesz… to okej. Jeśli nie chcesz mówić, nie musisz. Ale nie próbuj mi wmówić, że nie jesteś interesująca. — Spojrzał na nią z ukosa. — Bo wtedy albo kłamiesz, albo masz cholernie słabe zdanie o ludziach, których do siebie dopuszczasz.
    Nie brzmiał jakby ją oskarżał. Raczej jakby próbował podkreślić coś, co jej samej umykało. Co on już widział, choć może jeszcze nie w pełni rozumiał. Ale jedno wiedział na pewno: ona nie była zwyczajna. Nie dla niego.

    OdpowiedzUsuń
  14. Carter spojrzał na nią jeszcze przez chwilę, jakby coś chciał dodać, może pogłębić temat, może z niej coś jeszcze wyciągnąć… ale ostatecznie tylko westchnął cicho, jakby uznał, że już wystarczy jak na teraz. Podniósł się z miejsca, otrzepał dłonie z niewidzialnego pyłu i zerknął w stronę wejścia do budynku. Psy poderwały się razem z nim, z entuzjazmem gotowe do kolejnej zabawy, ale on tylko skinął na nie dłonią i rzucił piłkę dalej, by zyskać chwilę spokoju.
    — Obiecałaś mi obiad. — Rzucił w końcu, odwracając się do niej z tym swoim półuśmiechem, który pojawiał się zawsze wtedy, gdy chciał rozbroić napięcie. — A ja jestem głodny. I nie w tej metaforycznej wersji „głodny życia” tylko dosłownie. Miałem dzisiaj tylko kawę. Znowu.
    Oparł z powrotem plecy o siatkę za nimi i rzucił psu piłkę od niechcenia.
    — Więc, Soph. Gdzie jest ten podobno genialny makaron, którym miałem się zachwycić?

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  15. Carter słuchał jej w ciszy, dłonią wciąż bawiąc się smyczą jednego z psów. Przy każdym jej zdaniu jego brew delikatnie unosiła się wyżej, najpierw przy nartach, potem przy snowboardzie, aż wreszcie przy „operze” i „teatrze” parsknął cichym, krótkim śmiechem, jakby obraz siebie w teatrze w garniturze go autentycznie bawił. Nie przerywał jej jednak, nawet wtedy, gdy zaczęła mówić o swoich malowanych obrazach i lody miętowe z kawałkami czekolady. W jego spojrzeniu nie było śladu kpiny; przeciwnie była jakaś uważność. Trochę jakby zbierał każde słowo, zapisywał sobie w głowie, żeby potem do nich wrócić. Kiedy skończyła, uśmiechnął się półgębkiem i potrząsnął lekko głową.
    Kiedy powiedziała o „tajemniczym facecie z tatuażami” uśmiechnął się, ale
    nie skomentował. Dopiero gdy przeszła do pieczenia, testów smaków i śniadań, spojrzał na nią wprost, przechylił głowę i uniósł brew, jakby dopiero teraz zamierzał zabrać głos.
    — Wiesz co… — zaczął spokojnie, głosem niższym, bardziej miękkim niż zwykle. — Ja tu od paru minut słucham o nartach, ciastach, śniadaniach, lodach i teatrze… i brzmi to tak, jakbyś mi próbowała sprzedać całkiem fajny pakiet „Sophia Moreira” z opcją premium.
    Carter spojrzał na nią z ukosa, wciąż lekko uśmiechnięty, ale już bez tej wyraźnej zgrywy, którą miał w oczach jeszcze chwilę temu.
    — Mówiłaś, że nie jesteś interesująca, a właśnie w pięć minut wymieniłaś mi więcej rzeczy, niż ja zrobiłem przez ostatni rom — rzucił z rozbawieniem. — Narty, teatr, malowanie, pieczenie… i jeszcze pakiet emocji, których nawet nie próbujesz ukrywać.
    Zamilkł na chwilę, pozwalając, żeby psy znowu dopadły piłki. Później jego uśmiech zmienił się w głodną, półfiglarną minę.
    Gdy wspomniała, że ich znajomość to najbardziej ekscytujące, co ją ostatnio spotkało, poczuł coś dziwnego pod mostkiem. Trochę jakby ciepło. Trochę jakby ciężar.
    — Nie wiem, czy to dobrze, że jestem tą najbardziej ekscytującą rzeczą, jaka ci się przydarzyła — dodał po chwili, trochę już lżej.
    Carter podniósł się powoli z trawy, jeszcze przez chwilę rozciągając plecy i zerkając na psy, które ledwo powłóczyły łapami, ale z jakiegoś powodu i tak szykowały się, żeby iść z nimi jakby nie chciały przegapić żadnego kolejnego rzutu piłką.
    — A jeśli serio proponujesz test smaku… chyba mogę poświęcić się dla nauki.
    Uniósł lekko kącik ust, ale nie było w tym nawet cienia kpiny. Patrzył jej w oczy, zupełnie poważnie, i mówił dokładnie to, co myślał.
    — Chodźmy, zanim zacznę jeść suchą karmę razem z tymi potworami — rzucił z uśmiechem, który rozświetlił mu całą twarz.
    — Jeśli makaron będzie chociaż w połowie tak dobry jak ta obietnica, to rozważę napisanie ci pochwalnej recenzji na Yelpie. — Pokręcił głową z udawaną powagą, ale w oczach już migotał mu rozbawiony błysk. Zgarnął swoją bluzę, która pachniała teraz słońcem, trawą i… może trochę nią. Przerzucił ją przez ramię, spojrzał jeszcze raz na wybieg i na psy, które człapały za nimi, a potem przeniósł wzrok na Sophię.
    — Jeśli naprawdę zaczniesz przynosić mi śniadania, to wiesz, że będę tu przychodził nawet po zakończeniu wyroku…?— Uśmiechnął się do niej lekko.
    Wrócili razem do schroniska w ciszy, którą przerywał tylko tupot psich łap i ich pojedyncze, krótkie szczeknięcia. Carter odprowadził psy do odpowiednich boksów, upewniając się, że każdy z nich ma wodę i czystą miskę. Po wszystkim wszedł jeszcze na moment do środka tylko po to, żeby umyć ręce.

    OdpowiedzUsuń
  16. Kiedy wrócił do Sophii, ziewnął przeciągle i przeciągnął dłonią po karku.
    — Muszę się przebrać. Ubrudziłem się bardziej, niż myślałem. — Rzucił, zerkając na swoje spodnie. Ruszył do auta, podszedł do bagażnika, otworzył go i wrzucił do środka bluzę, która wcześniej służyła za piknikowy koc. Przez chwilę patrzył na nią, jakby się zastanawiał, czy wracać jeszcze do środka schroniska, ale pokręcił tylko głową. Złapał za czystą koszulkę, która leżała na wierzchu w torbie sportowej, a potem… po prostu ściągnął z siebie tę brudną. Ruch był płynny i zupełnie bez krępacji. W słońcu błysnęły jego tatuaże, przeciął je cień drzewa, pod którym stali. Założył czystą koszulkę przez głowę, zanim sięgnął do torby po spodnie.
    Zerknął w jej stronę przez ramię z tym swoim półuśmiechem i uniósł brew.
    — Nie podglądaj — rzucił z rozbawieniem i śmiechem, który był bardziej rozbrajający niż powinien. Nie czekając na odpowiedź zsunął z siebie brudne spodnie, by równie szybko wskoczyć w czyste, ciemniejsze i mniej znoszone. Cała akcja zajęła mu mniej niż minutę, ale i tak uśmiech nie schodził mu z twarzy.
    — Gotowe. — odchrząknął teatralnie, jakby właśnie wrócił z garderoby na zapleczu sceny. — Możemy iść po ten obiecany makaron. Tylko błagam, nie każ mi jeść nic zielonego.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  17. Carter parsknął śmiechem, kiedy usłyszał jej odpowiedź, ten niby lekki, żartobliwy ton, który wypowiedziała z taką naturalnością, jakby mówienie o takich rzeczach przychodziło jej bez mrugnięcia okiem. Ale to właśnie ten pozorny luz rozbawił go najbardziej. Bo Sophia Moreira, ta sama, która miała całą listę zasad i która panikowała na myśl o złamaniu jakiejkolwiek z nich, właśnie powiedziała mu z rozbrajającym spokojem, że „jest cierpliwa i może poczekać”. A pod tymi słowami kryła się całkiem jasna sugestia. I to taka, która w jego głowie zarezonowała bardzo wyraźnie. Było w tym coś cholernie zabawnego. I kuszącego.
    To powinna być jego rola, tego, który mówi za dużo, puszcza dwuznaczne teksty i przesuwa granice. To on powinien być tym, który od samego początku daje do zrozumienia, że chciałby zobaczyć ją bez tej całej otoczki, bez zasad, bez kontroli, bez ubrań. A jednak… To Sophia robiła to po raz kolejny. W zupełnie subtelny, trochę nieśmiały, a jednocześnie bezczelnie szczery sposób, sugerując, że myśl o tym, jak się rozbiera, zdecydowanie nie jest jej obca.
    I Carter nie był głupi. Dobrze to wyczuwał. Może nie mówiła tego wprost, może sama siebie próbowała jeszcze przekonywać, że to wszystko to tylko zabawa i układ… ale każda taka uwaga rzucona półżartem, półszeptem, zawieszona gdzieś między spojrzeniem a uśmiechem, mówiła mu znacznie więcej, niż zamierzała. I to nie było tylko o fizyczności, chociaż i tej między nimi nie brakowało. Chodziło o napięcie, które rosło z każdym dniem. O tę nieznośną świadomość, że każde „może później” zmierzało coraz szybciej w kierunku „kiedy?”.
    Uśmiechnął się sam do siebie, kiedy zamykał bagażnik. Sophia nie była już tą dziewczyną, którą zobaczył na korytarzu schroniska w pierwszym tygodniu. A on… coraz częściej czuł, że granice są jak domki z kart. Jedno jej spojrzenie i wszystko mogło runąć.
    Dla zgrywy podszedł do niej powoli, z tym typowym, łobuzerskim uśmiechem w kąciku ust. Krok za krokiem skracał między nimi dystans, aż Sophia uniosła głowę, jakby naprawdę myślała, że za moment ją pocałuje. Jej spojrzenie, choć próbowało zachować spokój, zdradzało lekkie napięcie, to wyczekiwanie, którego się nie przyznaje, ale którego nie da się ukryć. Carter widział to doskonale. Zamiast jednak sięgnąć do jej ust, chwycił delikatnie jej dłonie. Nie powiedział nic, tylko poprowadził je w dół, aż poczuła materiał jego koszulki. Uniósł ją lekko, wsuwając jej palce pod spód, aż zetknęły się z jego ciepłą skórą na żebrach.
    — Coś ci się należy… za tę silną wolę i cierpliwość — rzucił cicho, ledwo powstrzymując rozbawienie. Brzmiał jak ktoś, kto właśnie przyznaje komuś nagrodę za wyjątkowe osiągnięcia w kategorii samokontroli przy facecie bez koszulki. Jej dłonie prowadził po swoim brzuchu powoli, zostawiając je tam, gdzieś wyżej, między żebrami a sercem, jakby chciał, żeby dokładnie zapamiętała, co dotyka. A może sam chciał to zapamiętać uczucie jej palców, miękkości skóry, ciepła.

    OdpowiedzUsuń
  18. Nie cofnął się ani o centymetr. Zamiast tego sięgnął do jej twarzy dłonie ułożył na jej policzkach, kciukiem delikatnie przesunął po kości policzkowej. Jej skóra była ciepła od słońca. I może trochę od niego. Pocałował ją. Spokojnie. Bez pośpiechu. Zupełnie tak, jakby ten pocałunek miał być właśnie tą nagrodą, o której mówił. A może był tylko początkiem czegoś więcej. Nie obchodziło go, czy ktoś ich zobaczy. Nie w tej chwili. Było coś wyjątkowego w tym, jak jej dłonie spoczywały pod jego koszulką, jakby należały tam od zawsze, a jego usta odnalazły drogę do jej ust bez najmniejszego zawahania. Nie dbał o otoczenie o to, czy ktoś akurat przechodzi obok, czy któraś z opiekunek zerknie z okna, czy któryś z wolontariuszy coś sobie dopowie. Nie. Świat mu nie przeszkadzał. Nie zamierzał się z nim liczyć. Liczyła się tylko ona, jej bliskość, jej dotyk, jej spojrzenie tuż przed tym, jak go pocałowała z powrotem. I to, że przez krótką chwilę nie było już schroniska, psów, resocjalizacji, wyroków i Sloane. Była tylko Sophia. Z dłońmi na jego skórze i z ustami, których smak znał już trochę zbyt dobrze, by móc sobie wmówić, że to bez znaczenia.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  19. To, co zaczęło się jak niewinny flirt, dawno już przestało nim być. Carter odpowiedział na ten kolejny pocałunek bez zawahania, pogłębiając go, jakby od tego zależał cały jego dzień. A może i coś więcej. Bo kiedy Sophia przybliżyła się o ten jeden krok, likwidując dystans między nimi, coś w nim też pękło. Albo się odblokowało. Jej dłonie wciąż były pod jego koszulką, delikatne, ale uparte, jakby chciały poznać każdy szczegół, jakby chciały mu pokazać, że nie tylko on potrafi wytrącać z równowagi. I to działało. Jeszcze jak.
    Jego dłonie zsunęły się z jej twarzy niżej, przesuwając powoli po jej bokach, jakby chciał ją dokładnie zapamiętać, nie przez ubrania, a przez sposób, w jaki oddychała, jak drżała przy jego dotyku. M Oddechy mieszały się ze sobą, a żadne z nich się nie śpieszyło. Może i stali na środku parkingu, ale teraz to mogłaby być dowolna ulica, dowolne miejsce. Tylko oni dwoje, dotyk, ciepło i sposób, w jaki zaczęli o sobie zapominać. Nie przerywał. Ani tego pocałunku, ani myśli, które do niego dołączały. Nie uciekł też wzrokiem, gdy między jednym a drugim spojrzała mu w oczy. Przyjął ten moment, który tak łatwo mógł się przerodzić w coś bardziej.
    Jej słowa, to ciche mruknięcie, to ostrzeżenie (czy obietnica?) rozbawiły go. Ale nie tak jak zazwyczaj, kiedy rzucała mu coś zaczepnego i on odgryzał się w tym samym stylu. Teraz ten uśmiech był cichy. Niewymuszony. Spokojny, a jednak obnażający coś więcej, niż by chciał.
    Śmiał się cicho, nisko, kiedy mruknęła mu coś między pocałunkami, a jej słowa jeszcze bardziej go podkręcały.
    — Może właśnie na to liczę — odpowiedział, zanim jej usta znowu pochłonęły jego.
    Nie przesunął jej dłoni, które wciąż miała pod jego koszulką, choć czuł, jak bardzo rozgrzewa go ich dotyk. Nie zrobił żadnego z tych rozsądnych ruchów, które powinni wykonać już parę minut temu. Zamiast tego… opadła z niego czujność.
    Pozwolił sobie po prostu być z nią tu, teraz, z jej ustami na swoich, z jej ciałem tak blisko, że wystarczyłby jeden gest, jedno „chodź”, żeby to wszystko się wymknęło spod kontroli.
    Ale nie wymawiał go. Jeszcze nie. To, jak na niego działała, było w tym momencie niemal nie do zniesienia. Ale nie w zły sposób. W taki, w którym wszystko w nim krzyczało, żeby się nie zatrzymać. Nie odsunął się. Byli blisko. Zbyt blisko jak na miejsce, w którym się znajdowali. Ale nie zamierzał jej przerywać. Nie teraz. Nie kiedy mówiła, że mogą dowiedzieć się o sobie więcej, w taki sposób, który brzmiał jak obietnica i zagrożenie w jednym. Wciąż czując jej dłonie pod swoją koszulką, przyciągnął ją odrobinę bliżej tak, że nie było już między nimi nic. Ani powietrze, ani dystans, ani granice. Jedna z jego dłoni zsunęła się z jej policzka na kark, druga, wsunęła się pod jej płaszcz i zatrzymała na biodrze. Trzymał ją przy sobie, jakby mógł ją zgubić, jeśli choć na chwilę puści.
    — Jesteś absolutnie bezwstydna — mruknął nisko w odpowiedzi, kiedy oderwał się na moment od jej ust. Palcami przesunął po jej karku, a potem spojrzał jej w oczy. — I cholernie mi się to podoba.
    Uśmiechnął się lekko, z tym charakterystycznym błyskiem w spojrzeniu. Czuł, jak jej ciało napina się delikatnie pod dotykiem jego dłoni. Jak oddycha szybciej, może z ekscytacji, może z tego napięcia, które wisiało między nimi, jakby ledwie trzymało się na cienkiej nitce. Jej dłonie wciąż były pod jego koszulką. Niezręczność już dawno przestała istnieć. Jej usta znowu sięgnęły po jego. Bez pytania. Bez zawahania. I to go uderzyło najmocniej. Że już nie była w tym nieśmiała. Nie była tą dziewczyną, która trzymała się reguł. Była kobietą, która zbyt dobrze wiedziała, czego chce i tym razem to on był przedmiotem tego pragnienia. Odwzajemnił pocałunek. Głęboki, nieco cięższy niż poprzednie. Trzymał ją przy sobie, jakby ten moment miał za chwilę się rozpaść i zniknąć. Jakby był jedynym, co się teraz liczy. A może faktycznie był.

    OdpowiedzUsuń
  20. — Nie jestem z tych, co odmawiają, kiedy kobieta całuje ich z taką pewnością. — Głos miał niższy, niższy niż zwykle, z chrypką, która pojawiała się tylko wtedy, gdy naprawdę mu zależało. Gdy był blisko granicy, po której nie było już odwrotu. — Ale przysięgam… jeszcze jeden taki pocałunek, a wezmę cię na masce tego auta, Sophia.
    Nie rzucał słów na wiatr. Wiedział, co czuje, nawet jeśli jeszcze nie potrafił tego nazwać. Wiedział, że nie powinni, ale… kto właściwie ustalał te zasady? Ona? On? Świat?
    Cholera.
    To ona nie zabrała rąk spod jego koszulki. To ona, tym spojrzeniem, tym dotykiem, tą miękką pewnością, pokazywała mu, że między nimi już dawno nie chodzi tylko o układ.
    A on? On właśnie miał to gdzieś. Spojrzał jej w oczy z tym niebezpiecznym błyskiem w spojrzeniu, który oznaczał jedno: był gotów zrobić wszystko, na co mu pozwoli. I wszystko, na co go nie pozwoliła, też, jeśli tylko się odważy. Nachylił się jeszcze raz. Tym razem powoli. Pocałował ją z całą intensywnością, jakby chciał, żeby zapamiętała ten moment na zawsze. Jego oddech. Jego dłonie. Sposób, w jaki ją trzymał. Ciepło jego skóry pod jej palcami. — Twój wybór, skarbie — mruknął przy jej ustach.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  21. Wszystko, co robił dziś Carter, każdy dotyk, każdy uśmiech, każde spojrzenie i każde kolejne prowokujące słowo było jak idealnie dopasowana maska. Jedna z tych, które nauczył się nakładać perfekcyjnie. Od dziecka. Przed matką. Przed ojcem. Przed kumplami. Potem przed fanami. Przed Sloane. Przed światem. I teraz przed Sophią.
    Ale pod tą maską… wciąż bolało.
    Były momenty, że to wracało falą. Taką, co nie uderza od razu, tylko cicho się podnosi, aż w końcu zalewa wszystko. Dzisiaj też to czuł. Próbował uciszyć ten dźwięk. Te wspomnienia. Tamta noc, którą miał głęboko zakodowaną w głowie. Jak cholerny tatuaż, którego nie da się zetrzeć. Jak stał na tym parkingu. Jak się upokorzył. Gubił słowa przez łzy. To właśnie z nią miał spędzić resztę życia, prawda? Taki był plan. Wspólne trasy. Studio. Zgodna marka. On i ona idealna para na okładki. Tak, tylko że ta okładka nigdy nie pokazywała, co było w środku. A w środku wszystko było już wtedy rozsypane. Więc tak, dziś wszystko, co robił przy Sophii to był teatr. Dobry, cholernie dobry. Ale czasem nawet najlepszy aktor nie umie już odróżnić roli od rzeczywistości. Bo czy to, jak patrzył na nią teraz, to też było tylko granie? Czy to, jak jego serce reagowało na jej śmiech było kolejnym mechanizmem obronnym? Nie. Tu właśnie leżał problem. To nie było tylko udawanie. I to sprawiało, że był zdezorientowany bardziej niż kiedykolwiek. Bo gdyby dziś stała przed nim jedna z tych dziewczyn z jego świata, tych, które znały go z okładek, z backstage’u, z imprez, to żadna z nich nie czekałaby nawet sekundy. Nie musiałby nic mówić ani robić. One bez ceregieli zabrałyby go do samochodu albo do jakiegoś ustronnego kąta podciągnęłaby spódnicę, albo tylko rozpięła jego spodnie i „zajęłaby się nim” dokładnie tak, jak tego potrzebował. Bez zobowiązań. Bez rozmów. Bez wnikania. Ich gest byłby prosty i skuteczny: brałyby na siebie ciężar tej chwili, a on mógłby na chwilę przestać być odpowiedzialny za cokolwiek. On nawet nie musiałby być „obecny”. Wystarczyłby jego image. One nie oczekiwały niczego więcej. Nie chciały go znać, dotknąć tam, gdzie bolało naprawdę. Bo nawet nie wiedziały, że coś może boleć. A Sophia… Sophia, kurwa, patrzyła na niego jakby wiedziała. Jakby widziała te kawałki w nim, które ukrywał nawet przed samym sobą. Patrzyła z czułością, a nie pożądaniem i to było dużo bardziej niebezpieczne. Bo pożądanie znał. Czułość niebezpiecznie łamała jego tarczę. Więc kiedy trzymała dłonie pod jego koszulką i kiedy mówiła z tym niewinnym uśmiechem, że może innym razem… on nie pragnął tylko tego „innym razem”. Pragnął jej. Tego, że była blisko, a nie traktowała go jak rzecz. Jak trofeum do kolekcji „z nim spałam”. Tego, że się z nim przekomarzała, zamiast klękać przed nim bez słowa. Tego, że nie potrzebowała Zaire’a tylko Cartera. Prawdziwego. Poskładanego byle jak, z rozsypanych kawałków. A on… nie wiedział, co z tym zrobić. Więc uciekał w to, co znał najlepiej dotyk, pocałunek, flirt. Tylko to potrafił. Tylko w tym był bezpieczny. I modlił się, cholernie cicho, w sobie, żeby ona nie zaczęła zadawać pytań, na które nie miał odpowiedzi. Bo wtedy… to wszystko by się naprawdę rozpadło.
    Carter w końcu się od niej oderwał. Zrobił pół kroku w tył i spojrzał na nią z szerokim, rozbawionym uśmiechem, a potem krótko się zaśmiał, cicho, nisko, szczerze.
    — Kurwa, Sophia… — Pokręcił głową z niedowierzaniem, przeczesując dłonią włosy. — Prawie mnie nabrałaś, wiesz? Na tą całą swoją niewinność, cierpliwość, te wszystkie „nie śpiesz się, Carter”. — Mrugnął do niej zaczepnie, jakby właśnie odkrył w niej coś nowego. Zanim zdążyła coś odpowiedzieć, parsknął znów, tym razem już wyraźnie dla siebie. A potem w jego głowie przetoczyła się ta jedna myśl, że już wie, czemu zgubiła majtki na siłowni. Roześmiał się sam do siebie, jakby właśnie przypomniał sobie tę anegdotę i spojrzał na nią z mieszaniną rozbawienia i czegoś zupełnie innego. Czegoś bardziej osobistego.

    OdpowiedzUsuń
  22. Przetarł dłonią twarz, jakby to mogło mu jakoś pomóc się ogarnąć. Ale nie pomogło. Uśmiech został. Nawet ten głupi błysk w oczach.
    Zatrzymał wzrok na niej, jeszcze na moment, zanim zrobił kolejny krok, już w bok, nie do przodu.
    — Prowadź. — Rzucił miękko, ale z błyskiem w oku. Nie uściślił. Nie musiał. Nie wyjaśnił, czy chodzi tylko o ten makaron, który mu obiecała, czy może o coś więcej, o kolejny krok w tej grze, którą oboje zaczęli grać już dawno temu. Tak jakby pozwalał jej zdecydować, ale i tak wiedział, że ostatecznie podąży za nią, niezależnie dokąd.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  23. Piątek wieczorem w Nowym Jorku miał w sobie pewien gwar, który Carter zwykle lubił. Był przyzwyczajony do szumu ulic, tłumu, muzyki gdzieś w tle i świateł odbijających się w maskach samochodów. Ale dziś wszystko było inne. Po raz pierwszy od dłuższego czasu naprawdę chciał, żeby było inaczej. Wysłał po nią samochód. Sophia miała po prostu wsiąść i dać się zawieźć. On sam już od kilkunastu minut czekał w środku, chociaż przed galerią pojawił się znacznie wcześniej. Miejsce było gotowe: zupełnie puste, jakby ktoś jednym ruchem zatrzymał cały świat tylko dla nich dwojga.
    The Frick Collection to jedna z najtrudniej dostępnych galerii w mieście, prywatna, zamknięta dla zwiedzających bez specjalnego zaproszenia, położona w starej kamienicy na SoHo. Klimatyczna, minimalistyczna przestrzeń z wysokimi sufitami, chłodnym światłem i ścianami ozdobionymi sztuką. Nie było tu przypadkowych obrazów. Nie było tu przypadkowych ludzi. Zamknął dla niej to miejsce na jedną noc.
    Nie wiedział nawet, dlaczego aż tak bardzo się postarał. Może chciał zobaczyć, jak patrzy na rzeczy, które coś znaczą. Może chciał pokazać, że też potrafi coś zaplanować, coś zorganizować, coś dać, nie tylko brać. Może chciał wygrać z tym typem od prywatnego kina na plaży. Chciał się znowu czuć numerem jeden.
    Carter czekał przy wejściu. Oparty nonszalancko o framugę drzwi, wyglądał… zaskakująco przyzwoicie. Czarna koszula, włożona w spodnie, rękawy podwinięte do łokci, zegarek, który wyjątkowo nie świecił się jak prezent z MTV Cribs. Wyglądał… jak nie on. Bez czapki, bez sportowej bluzy, bez tej nonszalancji, która zwykle z niego biła. Nawet brodę lekko przyciął, choć nigdy wcześniej o to nie dbał. Ubrał się prosto, ale z klasą. Trochę jak ktoś, kto chce zrobić wrażenie, ale bardzo nie chce się przyznać, że tak właśnie jest.
    Włosy miał w lekkim nieładzie, jakby wcale się nie starał, ale ona wiedziała, że jednak trochę się postarał.
    Uśmiechnął się, kiedy tylko ją zobaczył. Taki cichy, spokojny uśmiech, jakby naprawdę się cieszył, że przyszła. Przez moment po prostu patrzył, pozwalając sobie na krótką pauzę, może dla pewności, że to naprawdę ona, a może tylko po to, żeby nacieszyć się widokiem. I nawet jeśli nie był typem, który z łatwością się zachwycał, Sophia potrafiła coś w nim zatrzymać. Jakby przez sekundę wszystko inne, myśli, świat, niepokój, po prostu milkło. Podszedł do niej spokojnie, a kiedy stanęła tuż przed nim, pochylił się i musnął jej policzek delikatnym pocałunkiem, ciepłym, ale krótkim. Nie potrzebowali teraz zbyt wiele. Jeszcze nie.
    — Wyglądasz… — urwał na moment, ale tylko po to, by jeszcze raz na nią spojrzeć. Uśmiech pojawił się w jego kącikach ust, bardziej miękki niż zazwyczaj. — Za dobrze. Nie będę mógł się skupić na sztuce… — Podszedł, otwierając przed nią przeszklone drzwi. Wnętrze galerii rozciągało się przed nimi szeroko, eleganckie, ale nie onieśmielające. Muzyka w tle była dyskretna, obrazy oświetlone miękko. Nigdzie się nie spieszyli. Dziś nikt ich nie rozpraszał. Galeria była cała ich. Gdy tylko weszli, obok pojawiła się dyskretna, ubrana na czarno kobieta z obsługi, bez słowa, z profesjonalnym uśmiechem skinęła głową w kierunku Sophii, i zabrała od niej płaszcz. Obok czekał już ktoś z obsługi z dwoma kieliszkami prosecco, podanymi na czarnej tacy. Carter wziął oba i podał jej jeden z pewną nonszalancją, która zdradzała, że może i się postarał, ale wciąż był sobą. Zrobił pół kroku w jej stronę i uśmiechnął się pod nosem. — Gdybym wiedział, że tak się ubierzesz, to zamówiłbym czerwony dywan... — rzucił z lekkim rozbawieniem, ale ton głosu miał zbyt miękki, zbyt ciepły, by traktować to jak zwykły żart.
    — Ale wiesz, jak już jesteś… — podał jej jeden z kieliszków. — …to chyba czas, żebym ci pokazał swoją wersję kultury wyższej.
    Spojrzał na nią uważnie, przesuwając wzrokiem po jej sylwetce, zatrzymując się na ułamki sekund na detalach, o których pewnie nie powinien myśleć tak długo, jeśli chciał zachować choćby pozory skupienia.
    — Obiecałem coś lepszego niż schowek. Brzmi okej, czy mam od razu oddać galerię turystom?

    OdpowiedzUsuń
  24. Zaraz potem gestem dłoni wskazał jej przestrzeń przed nimi szeroką, pustą salę, rozświetloną ciepłym, nienachalnym światłem, które odbijało się delikatnie od marmurowych posadzek. Ściany ozdobione były obrazami, część klasyków, ale większość nowoczesnych, w kontrastujących ramach, pogrupowane tak, że można było przechodzić przez kolejne pomieszczenia jak przez rozdziały dobrze napisanej opowieści.
    — Jesteśmy tylko my — dodał ciszej. I było w tym coś więcej niż informacja o pustej galerii. Było w tym zaproszenie.
    Carter nie czekał na jej odpowiedź, nie dlatego, że go nie interesowała, ale dlatego, że znał już ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że jeśli coś byłoby nie tak, powiedziałaby. Albo pokręciłaby nosem. Albo uniosła brew w ten swój specyficzny sposób, który już potrafił rozpoznać. Tego wszystkiego nie było. Była tylko ona, w tej swojej sukience, z magnetyzującym spojrzenjem..
    Zrobił krok w bok, otwierając przed nią przestrzeń. Sala była ogromna. Wysokie sufity, miękkie światło, które padało z górnych halogenów i odbijało się od lśniącej podłogi. Ściany zdobiły dziesiątki obrazów, od klasyków aż po nowoczesne eksperymenty w neonach i fakturze. Nie było nikogo poza nimi i cichą obsługą galerii, która krzątała się bezszelestnie jak duchy. Galeria była jedną z tych, do których nie dało się wejść z ulicy, zaproszenia, kontakty, nazwiska. On to miał. Ale użył tego tylko raz. Dla niej.
    — Ktoś mi kiedyś powiedział, że lubi sztukę… — Odezwał się znów, idąc obok niej, niespiesznie. — Ale taką, do której można się zbliżyć.
    Zatrzymał się przy jednym z większych płócien, abstrakcyjne barwy, dramatyczne pociągnięcia pędzla.
    — Ja nie rozumiem ani trochę. — Przyznał z rozbawieniem, zerkając na nią kątem oka. — Ale ty wyglądasz przy tym obrazie jak ktoś, kto wie wszystko.
    Wsunął rękę do kieszeni i pozwolił sobie przez moment tylko na to, na obserwowanie. Jej, nie sztuki.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  25. Carter słuchał. Uważniej niż ktokolwiek wcześniej. Nie tylko słów, które wypowiadała, ale też tonu głosu, pauz, tego, jak długo patrzyła na obraz zanim się odezwała. Jak przymrużyła lekko oczy, zanim uniosła kieliszek. Jakie uczucia przemykały przez jej twarz, kiedy opowiadała o czymś, co naprawdę ją poruszało.
    To właśnie był ten moment. Ten, w którym zrozumiał, że żadna z jego randek wcześniej, żadne rezerwacje w ekskluzywnych lokalach, żadne prywatne pokazy, żadne podziemne kluby, nawet wycieczki helikopterem o zachodzie słońca, nie miały znaczenia. Nie jak to. Nie jak ona. Bo Sophia właśnie stała przed nim, mówiąc z pasją o farbie rozmazanej po płótnie… i sprawiała, że ta farba naprawdę zaczynała coś dla niego znaczyć.
    — To jest cholernie niesprawiedliwe. — Powiedział cicho, ale z wyraźnym rozbawieniem w głosie. Odchylił lekko głowę, obserwując ją spod półprzymkniętych powiek. — Miałem cię tu zabrać, żeby zrobić wrażenie, a teraz ty robisz je na mnie. Nie tak się umawialiśmy.
    Zerknął kątem oka na obraz, który chwilę wcześniej opisywała, i parsknął pod nosem.
    — Dla mnie to wygląda jak… poranek po imprezie. Ale teraz mam wrażenie, że jestem artystą niezrozumianym przez świat.
    Spojrzał na nią jeszcze raz, tym razem trochę inaczej. Z delikatną rezygnacją w oczach. Bo cholera, ta dziewczyna robiła mu z głową rzeczy, na które nie był gotowy. Zaledwie tydzień temu ledwo przeżył emocjonalną rozmowę ze Slaoane, a teraz był tutaj, z Sophią, w zamkniętej galerii sztuki, jak gdyby nie istniał świat zewnętrzny.
    Carter zawiesił na niej wzrok dłużej, niż wypadało. Zdecydowanie za długo. Ale nie mógł inaczej. Nie w tej chwili, nie z tą świadomością, że to właśnie dla niego Sophia wyglądała dziś tak, jak wyglądała. Ta sukienka, połyskująca przy każdym jej ruchu, jakby została stworzona dokładnie z myślą o tym, by zniewalać jego uwagę. I zniewalała. Bez trudu. Znał ją w wersji bardziej codziennej,w dżinsach, w bluzie, z rozwianymi włosami, czasem zmęczoną, czasem rozbawioną. Ale teraz? Teraz wyglądała jak sen. I to ten, który śni się długo po przebudzeniu. Zrobił krok bliżej. W tłumie może by się w tym zatracił, zagubił. Ale tu, w tej pustej galerii, każda sekunda ich obecności była czysta. Skoncentrowana. Skrajnie intymna. Jego dłoń sięgnęła niżej, do jej pleców. Chciał ją tylko poprowadzić do kolejnego obrazu, ale gdy dotknął tkaniny sukienki, coś w nim się zatrzymało. Śliski, satynowy materiał przesunął się pod palcami, miękki i chłodny, ale też na tyle cienki, że niemal czuł jej ciało pod spodem. Wziął głębszy oddech. Cichy, trochę zachłanny. Nie z pożądania, choć to też gdzieś tam było, ale z potrzeby opanowania się. Bo nagle to już nie była tylko randka. Nie kiedy jego kciuk musnął jej skórę, zupełnie przez przypadek, i wywołał na jego karku dreszcz, którego nie pamiętał od… dawna. Carter przełknął ślinę. Zbyt głośno, jak na przestrzeń tak cichą. I chyba zbyt widocznie.
    — Nie powinnaś tak wyglądać. — Westchnął półszeptem, z tym nieprzyzwoitym błyskiem w oku, który zawsze mówił więcej niż słowa, jakby to był żart, ale brzmiało bardziej jak ostrzeżenie. Dla niego. Dla jego rozsądku. Zerknął w bok, niby przypadkiem. Upił łyk prosecco, jakby sądził, że bąbelki pomogą mu zejść na ziemię. Nie pomogły. Znowu spojrzał na nią. Znowu za długo.
    Carter odchylił głowę lekko w bok, nadal patrząc na nią z tym przeklętym, powolnym uśmiechem, który zwykle wywoływał dwa efekty: albo prowokował do przewrócenia oczami, albo do pochylenia się bliżej, zupełnie nieprzytomnie. Sophia zrobiła jeszcze nic z tych rzeczy, ale znał już ją na tyle, że widział drobne napięcie na jej policzkach, moment, w którym wstrzymała oddech i to, jak mocniej chwyciła za nóżkę kieliszka.

    OdpowiedzUsuń
  26. Uderzało go to, jak bardzo się różnili i jak cholernie łatwe było z nią to wszystko. Zbyt łatwe.
    — Mhm. — Przetarł dłoń po brodzie, kątem oka zerkając na obraz, przed którym stali, ale nie widział nic poza nią. Z tych wszystkich kolorów, emocji i warstw, które tak mądrze wcześniej opisała, on i tak miał przed sobą tylko jeden obraz: jej, w tej sukience, w tym świetle, z tym głosem, który nawet kiedy mówił o farbach, brzmiał jak grzech.
    — Wiesz co ja w tym widzę? — mruknął w końcu, nieco niżej, bardziej dla niej niż dla przestrzeni wokół nich. Zrobił krok, nie za blisko, ale na tyle, że czuła jego obecność jak napięcie w powietrzu przed burzą. Zatrzymał się tuż za jej plecami. Uniósł dłoń i bez zapowiedzi musnął opuszkami kosmyk jej włosów, które opadły na karm. Gest delikatny, niemal niewinny, ale było w nim coś osobistego. Jego palce przesunęły się potem od karku wzdłuż ramienia,
    zanim znowu opuścił rękę. Ale zostawił na niej ślad. Nie fizyczny. Taki, który czuje się pod skórą.
    — Żar. Trochę chaosu. — wyliczył. Zbliżył się do niej tak, że usta miał tuż obok jej ucha. — I… kuszącą myśl, żeby nie kończyć tego wieczoru z kieliszkiem w ręce, tylko z tobą, przyciśniętą do ściany tej wystawowej sali. — Szepną i zrobił pauzę, tylko po to, by dać tym słowom wybrzmieć. A potem jak gdyby nigdy nic wyprostował się i spojrzał na obraz.
    — Ale jak na razie… — uśmiechnął się, unosząc brew — …prowadzisz w punktach.
    I podążył za nią, pozwalając jej decydować, przy którym obrazie się zatrzymają, nie odrywając wzroku od jej pleców i tej przeklętej, śliskiej sukienki, która doprowadzała go do obłędu.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  27. Carter widział, jak bardzo się stara, jak całą sobą trzyma się jeszcze w ryzach, nie spuszczając wzroku z obrazów, analizując ich fakturę, barwy, rozkładając na czynniki emocjonalne każdy szczegół. Gdyby nie znał jej już na tyle, mógłby się nabrać. Ale znał. I właśnie to robiło największe wrażenie. To, jak bardzo próbowała nie oddychać zbyt głośno, jak wyprostowała się automatycznie, gdy stanął za nią, jak głowa opadła w bok, jakby sama prowokowała pocałunek, którego nie dostała. Nie dlatego, że nie chciał. Tylko dlatego, że to napięcie było warte celebrowania.
    Carter odkrywał w tym pewną grę, która wcześniej nie miała dla niego większego znaczenia, teraz zaś zaczynała mu smakować bardziej niż cokolwiek innego. To napięcie między nimi. To nieoczywiste przeciąganie liny, krok do przodu i krok w tył. To, jak coraz mocniej za sobą tęsknili, stojąc obok siebie. Wcześniej wszystko miał od razu. Bez wysiłku. Bez budowania. Wystarczyła chwila, skinienie palca. Nie musiał mówić wiele. Ciało dostawał szybciej niż imię. A potem zwyczajnie odchodził. Z Sophią było inaczej. I właśnie dlatego nie chciał po nią sięgać za szybko. Nie chodziło nawet o szacunek, chociaż też. To było coś bardziej pierwotnego. Instynkt. Dzika przyjemność z tego, że może mieć ją na wyciągnięcie ręki i celowo jej nie dotknie. Jeszcze nie. Nie teraz. Patrzył, jak się rozpala. Jak rozkwita przy jego bliskości. Jak drży, jak oddycha szybciej, jak lekko przekrzywia głowę, jakby prosiła o coś więcej, ale nie odważyła się powiedzieć tego wprost. I właśnie w tym momencie, kiedy był tylko pół kroku od spełnienia, zatrzymywał się. Odsuwał. Milczał. Widział jej oczy, kiedy to robił. To małe, ukryte rozczarowanie. I lubił to. Cholernie. W tych gestach było coś więcej niż gra. To była budowa. Cegła po cegle. Nie na noc. Na coś większego, czego sam nie umiał jeszcze nazwać. Im bardziej jej nie brał, tym bardziej należała do niego. A on był w tym mistrzem, dawania złudzeń, że już prawie… i odbierania ich w ostatniej sekundzie. Bo wiedział, że ona wróci. Że za chwilę znów zrobi ten krok, znów się zawaha, znów spojrzy przez ramię… i będzie jego. Ale nie teraz. Na teraz wystarczało mu to, że mogła czuć, jak pali się jej skóra, a on trzyma ogień w kieszeni.
    Widział, jak wciąga powietrze za szybko. Jak dreszcz przeszedł po jej ciele od tego jednego, przesadnie delikatnego dotyku. Gdyby chciał, mógłby to przeciągnąć, pogłębić, zsunąć usta niżej, po linii szyi. Zmusić ją do tego, żeby się odwróciła i nie miała już wyboru, ale zamiast tego… Zamiast tego uśmiechnął się lekko, stojąc za nią, jakby nie miał właśnie na języku tego, co mógłby zrobić, co oboje mieli w głowach. Usłyszał ten szept. I cholera, to był najmilszy zarzut, jaki kiedykolwiek usłyszał. Carter podążył za nią niespiesznie, chociaż dobrze widział, że jej krok się zmienił. Subtelnie, ale wyczuwalnie. Miała idealnie wyprostowaną sylwetkę, jak zwykle, brodę lekko uniesioną, ale w jej biodrach pojawiła się miękkość, której wcześniej nie było. Jakby każdy jej ruch przechodził przez filtr tego, co właśnie się wydarzyło, jego szeptu, dotyku, spojrzenia i tego, co wybrzmiało między nimi… między wersami. Uśmiechnął się pod nosem. To, co się działo między nimi, żyło już własnym tempem. Szli dalej, zatrzymując się przy kolejnym obrazie, ten był jaśniejszy, bardziej geometryczny, niemal pogodny, ale Carter nie widział już żadnych kształtów poza linią jej szczęki, kiedy przechyliła lekko głowę, żeby lepiej dostrzec szczegóły. Dobrze znał ten gest. Robiła tak, kiedy próbowała się skupić, zbyt mocno. Zbyt intensywnie. Próbując zapanować nad sobą. I cholernie jej to nie wychodziło. Wzrok zatrzymał się na jej obojczyku. W wyobraźni zsuwał szal z ramienia i zasłaniał jej tym szalem oczy, żeby czuła go bardziej, kiedy zatopi w niej swoje usta i język. Zamiast tego, jego dłoń odnalazła jej nadgarstek, lekko, bez nacisku.

    OdpowiedzUsuń
  28. Obrócił ją w swoją stronę, bardzo powoli, aż ich spojrzenia się spotkały, a potem przyciągnął ją o krok bliżej.
    — Jesteś niemożliwa, Soph. — Jego palce powędrowały wzdłuż jej dłoni aż do środka jej pleców. — Mówisz o sztuce, a myślisz o tym samym, co ja. — Nie było to pytanie. Nie tym tonem. I nie teraz, kiedy jej oddech znowu przyspieszył, tak samo jak wtedy, kiedy jego dłoń znalazła się na jej plecach przed chwilą.
    Tak samo jak kiedy szedł za nią, patrząc, jak materiał sukienki układa się na jej ciele przy każdym kroku. — Znam ten rodzaj skupienia. — Nachylił się nieco bliżej. Jego usta musnęły jej skroń. Zostawił ją z tym. Właśnie w tym momencie. Odchylił się od niej jakby nigdy nic, powracając wzrokiem do obrazu, na który i tak nie spojrzał ani razu.
    — I tak jesteś ładniejsza od wszystkich tych obrazów. Ale próbują.
    Puścił jej oko i ruszył do kolejnej sali, nie oglądając się, bo dobrze wiedział, że pójdzie za nim. I że będzie o nim myśleć przy każdym kolejnym płótnie. Carter słyszał stukot jej szpilek zanim ją zobaczył kątem oka. Nie śpieszyła się, ale też nie dawała mu czekać. Widział to w odbiciu szkła, jak nagle jej sylwetka pojawiła się za nim, jakby naprawdę myślała, że może zbliżyć się tak cicho, że jej nie wyczuje. Zatrzymał się przy obrazie, który prawdopodobnie byłby dla niego zupełnie obojętny w innym kontekście. Jakieś plamy, trochę szarości, bieli i błękitu. Nic, co zapierało dech w piersiach. Ale teraz wszystko wyglądało inaczej, kiedy czuł jej obecność. Jakby sztuka zaczęła mieć sens dopiero wtedy, kiedy przyszła tu z nim. Nie spojrzał na nią od razu. Miał dla niej inną grę.
    — Podobno jak długo patrzysz na obraz, to w końcu zaczynasz w nim widzieć samego siebie. — rzucił cicho, bez wyjaśnienia. — Albo to, czego ci brakuje.
    Odwrócił się powoli, z tą pewnością siebie, która była dla niego aż zbyt naturalna, i spojrzał na nią tak, jakby właśnie jej szukał. Jakby ona była odpowiedzią. — Patrzę i… zdecydowanie mi czegoś brakuje. — dodał z delikatnym uśmiechem, nie spuszczając z niej wzroku ani na moment. Wziął krok bliżej, zatrzymując się w takiej odległości, by nadal było to przyzwoite… ale tylko według najbardziej elastycznych standardów.
    — Nie sądzisz, że w tej galerii jest trochę… za cicho? — Uniósł lekko brew. Carter ledwie skończył mówić o tej ciszy gdy w jego spojrzeniu pojawiła się ta znajoma, nieco zuchwała iskra. Mężczyzna w garniturze, który czekał w cieniu jak dyskretny cień tego wieczoru, bez słowa przyjął niemy rozkaz i po chwili z głośników ukrytych w wysokim suficie zaczęły sączyć się pierwsze dźwięki jazzu. Nie było to nic natarczywego. Delikatne pianino, kontrabas, miękki saksofon gdzieś w tle, idealna ścieżka dźwiękowa do obrazu, do atmosfery, do wszystkiego, co działo się między nimi. Carter tylko uniósł brew w niemym pytaniu: lepiej?
    Muzyka zaczęła pracować razem z nim, rytm był wolny, wyrafinowany, jakby zbyt dobrze znał tempo, w którym zaczynało przyspieszać jej serce.
    — No. — szepnął, pochylając się nieco bliżej, jakby miał jej zdradzić jakiś sekret. — Teraz przynajmniej wiem, że jeśli nie skupisz się na obrazie… to nie tylko moja wina.
    Uśmiechnął się powoli, jednym kącikiem ust. Flirt, który między nimi iskrzył już od pierwszego dnia, tu wszedł na zupełnie nowy poziom subtelniejszy, bardziej elektryzujący. Żadne z nich nie musiało już udawać, że tego nie czuje.
    — Mam być grzeczny chłopak z obrazka? — mruknął jej tuż nad uchem, głosem miękkim, trochę niższym niż zwykle, z tym charakterystycznym rozbawieniem, które mówiło, że zna odpowiedź, ale i tak chce ją usłyszeć z jej ust. — Czy może… jednak lubisz, kiedy trochę cię rozpraszam?
    Nie odsunął się. Wciąż stał za nią, blisko, z dłonią na jej plecach, przesuwając powoli kciukiem po materiale sukienki, niby od niechcenia, a jednak z wyczuciem, które mówiło, że dobrze zna granice… i że coraz chętniej je przesuwa.

    OdpowiedzUsuń
  29. Muzyka grała dalej. Dźwięk saksofonu miękko rozlał się po sali, otulając ich jak mgła, a Carter pochylił się jeszcze odrobinę, tak że jego usta znalazły się przy jej uchu.
    — Bo jeśli mam być całkiem szczery… to mam wrażenie, że trochę ci się to podoba. Całe to… rozpraszanie. — Oddech był ciepły. Słowa leciały cicho, tylko dla niej, jakby obawiał się, że ściany mogłyby je powtórzyć. — I wiesz co, Soph? Mnie się cholernie podoba, że to ja mogę cię tak rozpraszać.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  30. Carter nie od razu odpowiedział. Wpatrywał się w nią z tym rodzajem spojrzenia, które mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa, miękko, intensywnie, uważnie, jakby nie chciał przegapić żadnego z tych mikroruchów, które robiła. Jakby każde poruszenie jej ust, drgnienie rzęs, chwila zawahania były dla niego najważniejszym detalem na świecie. Nie zareagował też od razu, kiedy subtelnie się cofnęła. Pozwolił jej, obserwując, jak układa słowa, jak próbuje nie dać po sobie poznać, że jej głos delikatnie się łamie, ale tylko od środka, tam, gdzie to już on był odpowiedzialny za chaos. Jazz nadal sączył się cicho z głośników. Ciepłe brzmienie saksofonu otulało ich miękką warstwą dźwięku, ale Carter nie słyszał już muzyki. Słyszał tylko ją. I siebie, jak w myślach powtarza: kurwa, jesteś zgubiony. W końcu ruszył się powoli, z tym swoim nonszalanckim spokojem, który miał w sobie coś wręcz leniwego, jakby miał cały czas świata, a jednak każdy jego krok niósł napięcie, jakby za chwilę miał zrobić coś, czego nie wolno. Stanął przy jej boku. Już nie za plecami. Nie przed nią. Na tej samej wysokości, w tej samej przestrzeni. Już nie był tylko tłem do jej słów, on je teraz przejmował.
    — Rozpraszać się… — powtórzył, jakby smakował to słowo. — To dziwne określenie na to, co robisz ze mną od tygodni.
    Przesunął kciukiem po jej palcach. Gdyby chciał, mógłby pociągnąć ją za sobą, bliżej. Ale nie robił tego.
    — Każde twoje „nie wypada” brzmi jak zaproszenie, Soph. — Uśmiechnął się nieznacznie, a potem pochylił się lekko, tak że jego czoło niemal stykało się z jej czołem. — I szczerze? Galeria to jedyne miejsce, gdzie jeszcze jakoś nad sobą panuję. I to był jeden z powodów dla których wybrałem właśnie to miejsce.
    W jego oczach pojawił się błysk, ten sam, który miała nadzieję zobaczyć, gdy się dzisiaj spotkają. Niewypowiedziane pytanie, niedopowiedziane „chcę więcej”, które w jego wersji nie było desperacją. Było obietnicą.
    — Ale nie będę się spieszył. — Dodał już ciszej. — Bo mam wrażenie, że jak cię pocałuję teraz… to z tym prosecco zostaniemy tu do rana. A szkoda tych obrazów. Trochę się jednak nad tym nakombinowałem. No, może nie osobiście…
    Znów ją puścił. Tym razem naprawdę. Odwrócił się lekko, dając jej przestrzeń, ale uśmiech wciąż błądził mu po twarzy. To był gest, jakby chciał powiedzieć: Jeszcze nie teraz. Ale nie dlatego, że nie chcę. Bo chciał. Bardziej niż powinien.
    Carter przeszedł parę kroków w głąb sali, ale nie spieszył się. Prawą ręką wsunął ją luźno do kieszeni, a w lewej wciąż trzymał swój kieliszek, z którego nie upił ani kropli od momentu, gdy ją zobaczył. Zresztą, zupełnie zapomniał o jego istnieniu. Nie przyszedł tu, żeby pić. Nie przyszedł nawet dla obrazów. Przyszedł dla niej, a teraz, po tej krótkiej wymianie spojrzeń i słów, był już tego boleśnie świadomy. Zatrzymał się przy kolejnym płótnie. Tym razem większym, zajmującym niemal całą ścianę. Kolory na nim były zgaszone, ziemiste, ciemne brązy, rdzawy pomarańcz, przygaszony błękit. Sam obraz był dziwnie poruszający, jakby coś w nim próbowało się wyrwać spod warstwy farby. Nie odwracając się, powiedział spokojnie, ale wystarczająco głośno, by wiedziała, że mówi do niej.
    — To chyba mój ulubiony.
    Zamilkł na moment, pozwalając, by jej szpilki znów zastukały cicho o podłogę, kiedy do niego dołączała. Kiedy stanęła obok, dopiero wtedy powoli się odwrócił i spojrzał na nią przez ramię.
    — Wygląda, jakby jakby ktoś go chciał namalować, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. I zostawił tylko cień.— Wskazał na coś przy krawędzi płótna. Niby tylko zarys, plama światła i kontur, który mógł być wszystkim lub niczym. Zamilkł na ułamek sekundy, a potem odwrócił się już w pełni w jej stronę.
    — Czasem myślę, że ludzie też się tak malują. Pokazują tylko to, co chcą, żeby zostało dostrzeżone. A resztę chowają pod warstwami — gestami, żartem, spojrzeniem. — Jego wzrok na moment zatrzymał się na jej ustach. — Ty robisz to cały czas, Soph.

    OdpowiedzUsuń
  31. Zbliżył się odrobinę. Znowu. Nie agresywnie, nie gwałtownie, powoli. Jak ktoś, kto nie chce przestraszyć. — Opowiadasz o obrazach, o kolorach, o emocjach… a ja się tylko zastanawiam, czy ty też tak się mieszasz. Tak warstwowo. — Kciukiem delikatnie odgarnął kosmyk włosów, który opadł jej na ramię.
    — Z każdej strony jesteś trochę inna. Zależy, skąd się na ciebie patrzy. — Zamilkł. Upił w końcu łyk prosecco. Usta wciąż miał suche. — Nie sposób przejść obok tego obojętnie.
    Nie powiedział tego z rozbawieniem. Ani z tym luzem, którym często się maskował. Powiedział to cicho, niemal z rezygnacją. Jakby właśnie to było jego największym problemem: że rozgryzł ją tylko częściow, a ta reszta… ta reszta nie dawała mu spokoju. Ale zamiast iść dalej w słowa, podjął inną decyzję. Bez ostrzeżenia, bez pytania. Jego dłoń znów spoczęła na jej plecach, tylko na moment, tylko po to, żeby przesunąć się niżej, aż do miejsca, gdzie materiał sukienki zaczynał opinać się na jej talii. Odstawił swój kieliszek na tacę, to samo zrobił z jej kieliszkiem, a potem odsunął ją delikatnie od płótna i po prostu zaczął z nią powoli, bez pośpiechu tańczyć. Jazz sączył się z głośników dalej, leniwie i cicho. Idealny rytm. Idealny klimat. Idealna chwila. Nie powiedział ani słowa. Tylko lekko ją prowadził. Bo jeśli miał ją rozpraszać, to chociaż z klasą. To zdecydowanie nie był typowy Carter, ale kiedy chodziło o Sophię… on po prostu nie potrafi inaczej. Zamiast szybkiej randki i pustych słów były przygaszone światła galerii, cichy jazz i dłonie na talii, które mówią więcej niż jakiekolwiek „lubię cię” kiedykolwiek mogłoby. Sophia jeszcze nie wiedziała, że właśnie przegrała, całą siebie. A on? On już wiedział, że nikt nie wyjdzie z tego bez ran. Ale robił to, bo żeby przeżyć, potrzebował jedno cierpienie zagłuszyć drugim.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  32. To było dokładnie to „tu i teraz”, którego Carter próbował się trzymać. Prawie wszystko w jego życiu opierało się na ucieczce. Od przeszłości, od siebie, od przyszłości, która była zbyt niepewna, żeby ją rozpisywać. Ale z Sophią… rzeczy wymykały się temu schematowi. Nie szukał w niej zakochania. Nie planował się angażować. A mimo to, kiedy ruszyli w ten cichy taniec, jego dłoń na jej talii była jak zaklęcie, które nie pozwalało mu już udawać, że wszystko, co się między nimi wydarzało, było tylko zabawą. Nie odpowiedział od razu, kiedy zapytała, „jaka jestem teraz?”, ale jego spojrzenie, ciemne, skupione, pełne tego wewnętrznego napięcia, które tylko z trudem udawało mu się poskromić, zdradzało, że zna odpowiedź. Ich ciała dopasowały się do siebie z zaskakującą łatwością, jakby robili to setki razy wcześniej, nie pierwszy raz. Jazz sączył się z głośników jak ciepłe wino, rytmiczny, miękki, ale głęboki.
    — Teraz? — powiedział cicho, tuż przy jej uchu. Tak blisko, że jego oddech muskał jej skórę. —Gdybym miał ci teraz odpowiedzieć, powiedziałbym, że jesteś najpiękniejszą i jednocześnie najbardziej niebezpieczną rzeczą, jaką widziałem w tej galerii.
    Palce wciąż lekko spoczywały na jej plecach, ale nie trzymały jej, były tylko pewnością, że wciąż tu jest.
    — I wiesz, co jeszcze myślę, Soph? Że jesteś zbyt mądra, żeby tego nie wiedzieć. I zbyt łagodna, żeby to wykorzystać.
    Palce na jej plecach przesunęły się wyżej, aż do łopatki. W jego oczach coś błysnęło. Może… strach? Może pożądanie? Może cicha świadomość, że to wszystko idzie o wiele dalej, niż powinno? Zamknął oczy na chwilę, jakby znów walczył ze sobą, próbując nie zrobić kroku za daleko. Ale potem, w tym pełnym napięcia zawieszeniu, kiedy jazz zmiękczył przestrzeń dookoła, a świat istniał tylko w granicach jego ramion i jej ciała, Carter ujął jej dłoń i powoli, bardzo powoli, złożył na niej pocałunek. Nie był to pocałunek gorący, łapczywy, pełen tej burzy, która w nim się gotowała. Był to gest absolutnej czułości. Delikatny. Intymny. Zupełnie niepasujący do tego, za kogo go brała na początku. I właśnie dlatego tak wiele znaczył.
    Carter przez krótką chwilę trwał w tym stanie półzawieszenia, patrząc na nią jak na coś… co właściwie wytrąca go z równowagi, ale w ten sposób, który wcale nie wymaga naprawy. Działała na niego. Nie tylko wyglądem, choć teraz, w tej butelkowej zieleni, wydawała się zupełnie oderwana od codzienności. Ale tym, co w sobie miała, czymś miękkim, ale trudnym do złamania. Czymś, czego nie rozumiał do końca, a czego chciał poznawać więcej. To było inne niż to, do czego przywykł.
    — A może to właśnie sztuka, Soph… — jego głos był cichy, ale nisko osadzony i wyraźnie przesycony rozbawieniem — …umiejętnie się rozpraszać i nadal robić dobre wrażenie?
    Przesunął palcami po jej plecach. Powoli. Z rozmysłem. Patrząc na nią z góry.
    — Nie wiem, co z nami będzie. Nie wiem nawet, co będzie jutro. — W jego głosie nie było ani żartu, ani lęku. Tylko szczerość. — Ale wiem, że dziś… jesteś tutaj ze mną. I że nie chcę tego spieprzyć.
    Jego kciuk zatoczył leniwe koło na jej skórze. Patrzył na nią tak, jakby chciał ją zapamiętać dokładnie taką. W tej sukience. W tym świetle. W tej wersji siebie, którą pokazała tylko jemu. Jazz, który wcześniej wypełniał całą przestrzeń, teraz odpłynął gdzieś w tło ustępując miejsca tej gęstej, niemal elektryzującej ciszy między nimi. Zawiesił wzrok na niej na dłużej niż wypadało. Tak, jakby chciał zapamiętać dokładnie ten moment. Każdy szczegół. Jej oczy, dekolt sukienki, sposób w jaki ręka drżała nieznacznie w jego dłoni.
    — Kurwa. — Mruknął pod nosem z takim czułym rozbawieniem, że mogłaby się z niego zaśmiać, gdyby nie ten błysk w jego oku. — Jesteś jak obraz. Taki, który oglądasz w muzeum, za szybą, z odległości. I wiesz, że jakbyś go dotknął, to może coś by się popsuło, może zniknęłaby ta magia. Ale i tak cię kusi.

    OdpowiedzUsuń
  33. Zamilkł na moment, pozwalając, żeby cisza znowu osiadła między nimi. Zrobił półkrok w jej stronę, skracając dystans niemal do zera. Ich ciała się nie stykały, ale dzieliło je tyle, co jedna głęboka myśl o pocałunku. Delikatnie uniósł jej podbródek opuszkami palców. Nie był w tym ruchu żadnej pewności siebie, którą zwykle emanował. Była tylko czułość i coś, co przypominało niemal nieśmiałość. Przez chwilę ich spojrzenia zderzyły się ze sobą, jego ciemne, ciężkie od niewypowiedzianych rzeczy i jej jasne, pełne napięcia. Nie spieszył się. Palce na jej plecach przesunęły się od łopatki do talii, zostając na moment na cienkim materiale sukienki. Jazz w tle zwolnił jakby dla nich, stając się bardziej intymny. Nachylił się, a potem musnął jej usta swoim oddechem, najpierw prawie niewyczuwalnie, jak zapowiedź. Dopiero potem, bardzo powoli, naprawdę ją pocałował. Pocałunek był miękki i krótki, ale wystarczająco głęboki, by mógł go zapamiętać. Nie było w nim łapczywości ani tego drapieżnego nacisku, którym czasem się bronił przed bliskością. Był spokojny, uważny, prawie jakby uczył się jej smaku od nowa.
    – Widzisz? – wyszeptał, kiedy oderwał się tylko na tyle, by móc mówić, ich usta wciąż były niebezpiecznie blisko. – Nawet w galerii można się zgubić. — Przesunął kciukiem po jej policzku, wciąż patrząc jej w oczy, jakby reszta świata przestała istnieć. Sam też przymknął na moment powieki, jakby pozwalał sobie w tej chwili… po prostu być. Jego kciuk leniwie przesunął się po jej dłoni. Tak, jakby chciał zapamiętać każdy szczegół. Ciepło skóry. Delikatność palców. Prawdę mówiąc, to nie chciał zapamiętywać. Chciał… kontynuować.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  34. Carter nie puszczał jej dłoni, choć taniec powoli zaczynał wytracać swój rytm. Ich ruchy stawały się coraz bardziej leniwe, wolniejsze, jakby żadne z nich nie chciało pozwolić, by ta chwila się skończyła. Jazz w tle był już tylko szumem wypełniał przestrzeń, ale nie zagłuszał tego, co działo się między nimi. Tego napięcia, tej ciszy, która nie była niewygodna, tylko… pełna znaczeń.
    — Mogę ci coś pokazać? — zapytał cicho, z tym charakterystycznym dla niego półuśmiechem, który zazwyczaj oznaczał, że właśnie przyszedł mu do głowy kolejny szalony pomysł. Nie puszczając jej dłoni, ruszył z nią przez kolejne pomieszczenie galerii, to, do którego nie zaglądał jeszcze nikt tej nocy. Część prywatna. Mała, niemal surowa sala, gdzie znajdowało się jedno jedyne dzieło: ogromne płótno zawieszone na końcu przestrzeni. Oświetlone pojedynczym, ciepłym światłem. Obraz był… inny. Bardziej surowy. Mniej kolorowy. Przedstawiał kobietę, nie w detalach, raczej w emocji.
    — Ten obraz widziałem pierwszy raz parę lat temu. I nigdy go nie zapomniałem. — Odezwał się cicho. — Myślałem wtedy, że jest o wolności. Potem, że o stracie. Później o ucieczce.
    Zamilkł na moment. Nie musiał jej tłumaczyć, jak bardzo każdy z tych tematów do niego pasował. Ona to już wiedziała.
    — Ale dziś… — Spojrzał na nią, znów z tą miękkością, która sprawiała, że cała jego aura robiła się ciepła, jakby zrzucał z siebie cały ciężar świata. — …dzisiaj wydaje mi się, że ten obraz jest o odwadze.
    Nie czekał na jej reakcję. Ujął jej dłoń pewniej i obrócił ją twarzą do siebie. Powoli. Uważnie.
    Zrobił pół kroku w tył, ale tylko po to, by spojrzeć na nią w pełnej krasie. Sukienka, opadający z ramion szal, szminka odciśnięta na kieliszku, rumieniec, który nie chciał zejść. Westchnął cicho, jakby próbował sobie sam przypomnieć, że ma jakieś hamulce. Wziął jej dłoń i splótł z nią palce. Zrobił to niemal nieświadomie, ale nie cofnął gestu. Wręcz przeciwnie, trzymał jej dłoń, jakby chciał zapamiętać, jak to jest, kiedy coś tak prostego może być tak cholernie prawdziwe.
    — Chodź — powiedział cicho. I dopiero wtedy puścił jej dłoń, ale tylko po to, by z powagą i spokojem odłożyć kieliszek na niewielki stolik. Upewnił się, że ona zrobi to samo. — Mam jeszcze coś dla ciebie.
    Poprowadził ją przez boczny korytarz, w którym światła przygasały stopniowo. Zatrzymał się przy jednych z drzwi, przez które nikt nie przechodził wcześniej. Drzwi skrzypnęły.
    — Technicznie rzecz biorąc… nie powinniśmy tu wchodzić. — Spojrzał na nią przez ramię. — Ale kiedy powiedziałaś, że lubisz miejsca, które są trudne do zdobycia pomyślałem, że… może warto zaryzykować. — Uchylił drzwi. W środku było niewielkie pomieszczenie, rodzaj prywatnej ekspozycji albo archiwum. Ściany pokryte były obrazami, których nie wystawiało się już publicznie. Niektóre jeszcze bez podpisów, inne z etykietami sprzed lat.
    — Mówią, że niektórzy malarze ukrywają swoje najlepsze prace. Bo są… zbyt osobiste. Zbyt prawdziwe. — Podszedł bliżej. — Albo po prostu nie są gotowi, żeby ktoś inny je zobaczył.
    Nie ruszał się przez chwilę. Stalo z nią pomiędzy dziełami sztuki wartymi miliony, a żadne z nich nie patrzyło już na obrazy. Tylko na siebie. Pośrodku tego wszystkiego stał niewielki, okrągły stolik. Ustawiony z daleka od ścian, jakby sam był częścią ekspozycji. Obrus z ciężkiego, jasnego materiału, srebrne sztućce i dwie głębokie świece o ciepłym, złotym płomieniu. Na talerzach przystawki. Wszystko, co lubiła. Obok jednego z kieliszków leżał bukiet. Niewielki, prosty. Kilka słoneczników przewiązanych satynową, zieloną wstążką. Nie przesadny. Carter puścił jej dłoń tylko po to, by sięgnąć po bukiet i podać go Sophii.
    — Nie jestem mistrzem symboliki kwiatowej, — powiedział cicho, ale mówiłaś, że je lubisz.

    OdpowiedzUsuń
  35. Przez krótką chwilę patrzył na nią z rozbawieniem, ale i z jakimś miękkim, niemal niechronionym uczuciem.
    — Nie jestem pewien, ile jeszcze wytrzymam zanim znów cię pocałuję, więc może lepiej, żebyś coś zjadła. — Na jego twarzy znów zagościł ten uśmiech, ten, który zdawał się mówić, że choć wie, jak niebezpiecznie blisko zbliżają się do krawędzi… to ani myśli się cofnąć. — No, chyba że masz lepszy pomysł.
    Zaprosił ją gestem do stolika, odsunął dla niej krzesło i czekał, aż usiądzie pierwsza. Gdy tylko to zrobiła sam zajął miejsce naprzeciwko. W tej chwili, między obrazami a słonecznikami, Carter nie wyglądał jak ktoś, kto uciekał przed czymkolwiek. Przeciwnie, wyglądał jakby coś znalazł. W niej. W sobie. W tej relacji. Może sens. Może pewnego rodzaju ukojenie. Może złudzenie, że może być kimś innym, że jego życie może wyglądać inaczej. A może tylko morfinę.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  36. Gdy musnęła jego policzek, nie odsunął się nawet o milimetr. Przymknął powieki na ułamek sekundy, jakby chciał zapamiętać ten gest prosty, ale trafiający prosto w niego.
    — Zaskakujące, ile człowiek może zrobić, kiedy naprawdę chce. — Mruknął. — Zwłaszcza, jeśli chodzi o ciebie.
    Wzrok miał wbity w Sophię – nie nachalnie, nie z tą surową intensywnością, którą potrafił mieć, kiedy coś analizował. Teraz patrzył po prostu… z zainteresowaniem. I czymś więcej.
    — Gdyby ktoś rok temu powiedział mi, że będę organizował kolacje w galerii sztuki kazałbym mu sprawdzić się u neurologa. — Zmrużył lekko oczy, ton miał luźny, ale to, co powiedział, nie było żartem.
    Przez chwilę panowała między nimi ta przyjemna cisza, w której żadne z nich nie czuło się zmuszone, by mówić. Carter oparł się lekko łokciem o stół, przysunął się odrobinę bliżej.
    Jazz sączył się leniwie z głośników. Za ich plecami setki obrazów dalej czekały na spojrzenie, ale Carter nie patrzył już na żaden z nich. Wystarczyła mu ona.
    — Jeśli wciąż nie wierzysz, że cię słucham, to mogę ci z pamięci powtórzyć twoje preferencje dotyczące kawy, fakt, że nienawidzisz rodzynek w pieczywie, i to, że piosenka, przy której się wzruszyłaś w aucie w środę rano, to stary jazzowy numer z filmu, którego tytułu nawet nie podałaś. — Przerwał i uniósł dłoń jak do przysięgi. — Ale mogę znaleźć.
    Jego ton był lekki, ale oczy pozostawały poważne. Bo mówił prawdę. Zapamiętywał. Zwracał uwagę. Nie dlatego, że musiał. Tylko dlatego, że ją lubił. I właśnie dlatego robił to wszystko. Carter odchylił się wygodniej na krześle, zerkając na Sophię z tym błyskiem w oku, który nie mógł zwiastować niczego spokojnego. Jego elegancja powoli zaczynała ustępować typowemu dla niego luzowi, temu, który pojawiał się, gdy zaczynał czuć się swobodnie, kiedy atmosfera przestawała być idealnie wyważona, a zaczynała być ich własna.
    — No dobra, Sophia. — Uniósł brwi i sięgnął po oliwkę ze wspólnej miseczki, wsuwając ją sobie do ust. — Tylko nie licz, że będę to robił codziennie. — Przełknął, uśmiechając się kątem ust. — Bo wiesz, cholernie trudno jest przebić samego siebie, a ty już patrzysz na mnie jakbym miał zamiar wyczarować kolację na dachu Empire State Building.
    Zrobił dramatyczny gest ręką, jakby rzeczywiście rozważał zamówienie helikoptera, tylko jeszcze nie zdecydował, czy to byłoby przesadą.
    — Poza tym — dodał, wskazując na bukiet słoneczników — myślałem, że masz słabość do prostych rzeczy. A potem mówisz mi, że właśnie zorganizowałem randkę nie do pobicia. Gdzie tu logika?
    Jego głos miał już nieco niższy ton. Z tą nutą chropowatości, która pojawiała się, gdy był zrelaksowany, rozbawiony, a jego myśli zaczynały biec w stronę… mniej przyziemnych spraw.
    — Choć w sumie… — nachylił się znów nieznacznie nad stołem, opierając przedramiona o blat. — …jeśli chcesz, żebyśmy każdą randkę kończyli pocałunkiem między Van Goghiem a antipasti, to chyba mogę się postarać. W imię sztuki, oczywiście.
    Puścił jej oko, a potem sięgnął po kieliszek prosecco, stukając nim lekko w jej szkło. Nie jako toast, raczej… jako znak porozumienia. Jakby mówili już jednym językiem. Jakby to napięcie, które przez cały wieczór narastało, znalazło swój balans. Ciepły, znajomy i nieco zaczepny.

    OdpowiedzUsuń
  37. Carter przeciągnął palcem po krawędzi kieliszka, obserwując, jak Sophia sięga po swoją przystawkę z tą delikatnością, którą znał już niemal na pamięć. Niezmiennie go to bawiło, że potrafiła być tak pewna siebie w słowach, ale jednocześnie zachowywać się tak… subtelnie. Jakby każda decyzja, nawet ta o sięgnięciu po bruschettę, miała swoje znaczenie.
    — Tak serio, Soph… — dodał po chwili ciszy, już łagodniejszym tonem. — Dawno nie czułem się… tak. — Uśmiechnął się, ale było w tym coś prawdziwego. Żadnego cynizmu, żadnego flirtu. — Zazwyczaj wszystko jest albo zbyt skomplikowane, albo zbyt puste. A z tobą jest… cholernie dobrze. Lubię ten nasz… układ.
    Zerknął na nią kątem oka, trochę jakby czekał, czy zaraz nie zażartuje, nie zmieni tematu, nie odwróci wzroku. Bo Carter, choć z zewnątrz pewny siebie, przy niej czasem wyglądał, jakby naprawdę bał się tego, co czuje.
    — Zresztą, wiesz może następnym razem skończymy na kebabie i ławce w Central Parku. — Posłał jej szeroki, zuchwały uśmiech. Uniósł kieliszek jak do toastu.
    — Za to, że cię spotkałem. W tym nieprawdopodobnie popieprzonym momencie mojego życia…
    To był prosty toast. Bez wielkich słów, bez poezji. Ale Sophia mogła się domyślić, że z ust Cartera, to było jak przysięga.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  38. Carter wydał z siebie ciche, gardłowe „hm”, jakby rozważał coś bardzo poważnie, zbyt poważnie jak na rozmowę o randkach i wieży Eiffla. Oparł się wygodniej, nonszalancko przerzucając rękę przez oparcie krzesła, a jego spojrzenie zatrzymało się na Sophii z tą charakterystyczną intensywnością, której nie dało się zignorować.
    — Wiesz, że ze mną się tak nie żartuje, prawda? — zapytał w końcu, spokojnie, ale z tym ostrzegawczym błyskiem w oku, który sugerował jedno: on naprawdę to zrobi. Uniósł brew, uśmiechając się przy tym w sposób, który równie dobrze mógł oznaczać: widziałem Twoją minę i już planuję kolejną niespodziankę. Przechylił się nieco w jej stronę, nie spuszczając z niej wzroku ani na sekundę.
    — Jak mi rzucasz hasło typu „wieża Eiffla i białe róże”, to ja już w głowie sprawdzam, kiedy mamy wolny weekend… I nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, Soph… — pochylił się jeszcze odrobinę — …ale ja mam paskudną tendencję do spełniania takich właśnie półżartów. Więc uważaj, czego sobie życzysz.
    Z takiego półżartu zrobił się w końcu szybki wypad na ślub do Vegas. Zamilkł na sekundę, tylko po to, by odrobinę przygryźć wewnętrzną stronę policzka.
    — Chociaż przyznaję… Obserwowanie cię w świetle świec przy stoliku w zamkniętej galerii, to już wyglądało jak scena z filmu. I wiesz co? Chyba jestem gotów przelicytować samego siebie.
    Dopił łyk prosecco i rzucił jej jedno z tych spojrzeń, które rozbrajały, ale w których kryła się też niemała obietnica.
    — Więc uważaj na żarty, mała. Bo ja mam listę szalonych pomysłów i żadnego wstydu przed ich realizacją. Szczególnie, jeśli kończą się twoim uśmiechem.
    Zamilkł, jakby naprawdę właśnie to uznał za najważniejszy punkt całej randki.
    — A rozwodnione piwo i hot-dogi mają swój urok. Tylko nie licz, że założę czapkę z daszkiem i pomaluję twarz w barwy drużyny.
    Uśmiech, który do niej posłał, miał w sobie coś szelmowskiego, ale i miękkiego. Jakby naprawdę chciał jej to wszystko dać, Paryż i ławkę w parku, galerię i stadion. A przecież mieli przed sobą jeszcze tylko pięć tygodni. Tylko co stało na przeszkodzie, żeby to było pięć najfajniejszych tygodni, takich, które zostaną w ich pamięci? Takich, które dadzą im coś więcej niż tylko wzbudzenie zazdrości w ex?
    Nie próbował brzmieć poważnie, ale głos miał niższy. Spokojniejszy. Wziął łyk prosecco, kręcąc kieliszkiem przez chwilę, zanim odłożył go na miejsce.
    — Jeśli na prawdę chcesz zorganizować następną randkę… — uniósł brew — to weź pod uwagę to, że nie można mnie rozpieszczać, bo potem jestem nie do zniesienia.
    W jego oczach znowu pojawił się ten znajomy błysk. Nie mówił tego całkiem żartem. Była w nim nuta czegoś, co tylko przykrywał luzem, lekkiej tęsknoty, która odzywała się w najcichszych momentach. Nie wypuścił jej dłoni, kiedy mówił. Przesunął kciukiem po jej skórze, bardzo powoli, z wyczuciem.
    — Serio. Jakbyś zobaczyła, z kim potrafiłem się umawiać, zanim wjechałaś mi w życie z kawą i tą upierdliwą potrzebą nakarmienia mnie… To byś pomyślała, że wymagam jakichś egzorcyzmów.
    Uśmiechnął się szerzej, nie spuszczając z niej wzroku. Kiedy Carter rzucił mimochodem, z półuśmiechem, że nie jada śniadań, powiedział to kiedyś, zupełnie bez znaczenia, bardziej jako żart niż wyznanie. Zaśmiał się wtedy z własnej nieudolności, wzruszył ramionami, jakby to było normalne, że ktoś jego pokroju nie zaczyna dnia od jedzenia, tylko od chaosu. Bo nie miał do tego głowy.

    OdpowiedzUsuń
  39. Ale Sophia… wzięła to do siebie. Z tych wszystkich rzeczy, które mogła zapamiętać zapamiętała właśnie to. I od tamtej pory, każdego ranka, jakby mimochodem, zaczęła mu coś przynosić. I nawet jeśli nie mówiła tego wprost, robiła to z lekkością, bez oczekiwań, jakby to było naturalne, że ktoś się o niego troszczy. A Carter, choć z początku zgrywał się na zaskoczonego i trochę
    niezręcznego, szybko się zorientował, że z tym porannym gestem zaczęło przychodzić coś więcej. Troska. Spokój. Przewidywalność. Odrobina normalności, której mu brakowało.
    — A teraz… — Przesunął się nieco bliżej, ale bez pośpiechu. Z taką spokojną pewnością, że nie musi się spieszyć. — Teraz siedzę przy świecach z dziewczyną, która zapamiętuje cytaty z klasyków i walczy z rodzynkami jakby zależało od tego jej życie.
    Pozwolił jej poczuć ciepło intensywność jego spojrzenia. — I czuję, że mogę się przy tobie trochę poznać na nowo. — Urwał na moment, ale tylko po to, by jeszcze raz na nią spojrzeć.
    Uśmiech pojawił się w jego kącikach ust, bardziej miękki niż zazwyczaj.
    — Dobrze się składasz z tymi obrazami — mruknął w końcu, zmieniając temat. — Serio. Z tym szalem opadającym z ramion, tym twoim spojrzeniem, które raz jest jak z plakatu włoskiego kina, a raz jakbyś za chwilę miała uciszyć cały świat jednym westchnieniem.
    Uniósł brwi, udając zamyślonego.
    — Mógłbym cię umiejscowić między ekspresjonizmem a współczesnym minimalizmem. Ludzie by się zatrzymywali. Patrzyli dłużej niż powinni.
    Uśmiechnął się półgębkiem, ale nie spuszczał z niej wzroku. Jasne, rzucał żartami, mówił lekko, ale w jego tonie było coś poważniejszego. Może ta niewypowiedziana myśl, że Sophia w jakiś sposób stała się dla niego punktem odniesienia. Kimś, kogo chce oglądać częściej i nie tylko na tle obrazów. Zamilkł na chwilę, skupiając się na jedzeniu. Wciąż swobodny, ale jego spojrzenie raz po raz uciekało w jej stronę. A potem, jakby coś sobie przypomniał, odłożył widelec.
    — Wiesz, że ta sala jest otwierana tylko raz do roku? — zapytał spokojnie, wskazując głową na przestrzeń, w której się znajdowali. — Dla kilku kuratorów, prywatnych kolekcjonerów… I jakiejś zbłąkanej dziewczyny, która uważa, że poranki w schronisku to dobry pomysł na życie.
    Posłał jej łagodniejszy uśmiech. Taki, którego Sophia chyba jeszcze od niego nie widziała. Bez cienia zaczepności, bez maski. Człowieczy. Prosty.
    — Nie jestem typem faceta, który zapamiętuje za dużo. Przeważnie… nie muszę. — Uniósł lekko barki. — Ale z tobą to działa trochę inaczej. Nie wiem, może cię nie doceniłem a ty po prostu mnie zręcznie rozgrywasz, ale… — urwał. Przetarł dłonią twarz, jakby sam siebie próbował zgasić.
    — Cholera, to brzmi tak, jakbym miał się za moment oświadczyć, a ja dopiero co dowiedziałem się, jak się robi rezerwację w galerii. — Spojrzał na nią znów z tym rozbrajającym półuśmiechem. — Możesz się jeszcze wycofać. Gwarantuję ci, że po kolacji wyjdziemy stąd bez skandalu. No, chyba że mnie pocałujesz, wtedy za bardzo mi odbije i już będzie po nas.
    Carter przekrzywił głowę, wciąż bawiąc się jej dłonią w sposób kompletnie niedbały, jakby zupełnie od niechcenia, a jednocześnie na tyle uważnie, że palcem kreślił drobne linie po jej skórze. Jakby odczytywał z nich coś, co mówiło mu więcej niż wszystkie jej słowa razem wzięte.
    — Twój ojciec… — zaczął, unosząc brew i mierząc ją spojrzeniem, które było mieszaniną ciekawości i czegoś, co niemal przypominało złośliwy błysk. — Myślisz, że dostałby zawału, gdyby zobaczył cię teraz… ze mną?
    Zamilkł na chwilę, jakby naprawdę to sobie wyobrażał. — Nie wiem, może chodzi o to, że jesteś w galerii, po godzinach, sama z facetem, który raczej nie wygląda na sponsora tej instytucji. Albo że siedzisz przy świecach i słuchasz jazzu z typem, który, jak sądzę, nie wpisuje się w jego definicję „odpowiedniego towarzystwa dla córki”.

    OdpowiedzUsuń
  40. Uśmiechnął się kątem ust, ale nie było w tym nic z rozbawienia, raczej ostrożność. Bo nie znał tej strony Sophii. Tego świata, z którego wyszła. Tych ludzi, którzy ją ukształtowali, zanim pojawiła się w jego życiu.
    — Ciekawi mnie. Kim jesteś tam. Nie tutaj, w galerii, w sukience, z prosseco w dłoni… tylko tam. W domu. Z tymi, którzy znali cię zanim zaczęłaś tak pięknie kłamać, że trzymasz się zasad.
    Uniósł lekko jej dłoń i odwrócił, żeby przez chwilę przyglądać się jej wnętrzu, palcom, liniom, ruchom. Bo Carter, choć rzadko się do tego przyznawał, naprawdę chciał ją poznać. Nie tylko tę wersję z dziś, pachnącą perfumami, ubraną w sukienkę, śmiejącą się w światłach świec. Chciał ją znać taką, jaką była w poniedziałek rano, z nieogarniętymi włosami, kubkiem kawy w dłoni i tym spojrzeniem, które czasem mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  41. Carter uniósł brew i przez moment nie odpowiedział, nie dlatego, że nie wiedział, co powiedzieć, tylko dlatego, że w jego głowie rozegrały się już trzy różne wersje odpowiedzi, z czego przynajmniej dwie nadawały się do cenzury. Oparł się wygodniej o oparcie krzesła i powiódł po niej spojrzeniem, które mogło uchodzić za lekko zuchwałe, choć w jego oczach był też ten cień, który pojawiał się wtedy, gdy coś brał na serio, choć udawał, że nie.
    — Tak. — Odparł w końcu, jakby to była najprostsza rzecz na świecie. — Chcę, żeby inni na ciebie patrzyli. I chcę, żeby się wtedy zastanawiali, jakim cudem taka dziewczyna spogląda tylko na mnie.
    Sięgnął po kieliszek i podniósł go od niechcenia, nie odrywając od niej wzroku.
    — Ale tylko patrzyli, i to nie za długo… bo chyba
    wiesz, jaką mam reputację… nie mam w sobie wystarczająco cierpliwości, żeby się uśmiechnąć i przejść nad czymś takim do porządku dziennego.
    W jego głosie pojawiła się nuta łagodnej, zupełnie niegroźnej zazdrości, tej, która bardziej karmiła ego niż naprawdę stanowiła zagrożenie. Ale coś w tym, jak na nią spojrzał, jak przesunął wzrokiem po linii jej ramion, szyi, usta, nie pozostawiało wątpliwości, Sophia należała tej nocy tylko do niego. I on to wiedział.
    Carter parsknął cicho pod nosem, choć nie było w tym śmiechu, raczej coś w rodzaju rozbawionego, zaskoczonego westchnienia. Przez moment tylko patrzył na nią, jakby próbował przetrawić to, co właśnie powiedziała, ale również… jakby został lekko rozbrojony. Bo tak się właśnie czuł.
    — Street art albo barok, huh? — Uniósł brew i przysunął się nieco bliżej, opierając łokieć o stół. — Czyli coś pomiędzy rozpadającym się murem z nielegalnym sprayem, a królewskim złotem i dramatem za miliony, to chyba brzmi całkiem… jak ja. — Wzruszył ramionami z udawaną nonszalancją, choć było widać, że coś w jej porównaniu uderzyło w czuły punkt. Trafiła. Jak zwykle.
    — To komplement, czy próba psychoanalizy?
    Przechylił głowę, a jego spojrzenie na ułamek sekundy spoważniało, zatrzymało się na jej oczach, jakby szukał tam potwierdzenia, że to wszystko, co właśnie powiedziała, naprawdę do niego pasuje. Że widzi go. Że nie tylko się domyśla, ale… trafia.
    Carter uniósł brew, ale nie powiedział nic od razu. Wziął łyk prosecco, może dla smaku, a może dlatego, że potrzebował chwili, by nie odpowiedzieć za szybko. Albo zbyt szczerze. Oparł łokieć o stół, nie spuszczając z niej wzroku, a potem powoli wypuścił powietrze przez nos. Nieco ciężej niż zazwyczaj. Przypominał człowieka, który wie, że balansuje niebezpiecznie blisko krawędzi i właśnie uświadomił sobie, że pod stopami nie ma już gruntu.
    — Robisz to specjalnie, prawda? — mruknął nisko, z nieudawaną frustracją wymieszaną z rozbawieniem. — Siedzisz sobie tutaj, popijasz prosecco, mówiąc o pocałunkach, skandalach i kamerach, o tym, że nie powiedziałaś „nie” kiedy mówiłem o przyparciu cię do ściany — zamilkł na moment, nie skomentował tego wcześniej, ale zanotował. — A ja muszę zachować zimną krew. Udawać, że nie myślę o tym, jak zrzucam z ciebie tę sukienkę. — Pokręcił głową i zaśmiał się cicho. — To nie fair. Naprawdę.
    Uśmiechnął się, ale ten uśmiech miał w sobie coś drapieżnego. Nie niebezpiecznego, bardziej… obnażającego. Jakby Carter w końcu przestał udawać, że ich wzajemne napięcie to tylko zabawa. Carter zaśmiał się pod nosem, krótko, gardłowo, z tym charakterystycznym błyskiem w oku, który zawsze pojawiał się, kiedy Sophia rzucała w niego takim tekstem, jakby właśnie podawała mu zapalnik i czekała, aż wszystko wybuchnie. Przechylił się lekko w jej stronę, opierając łokieć o blat.
    — Wierz mi, chętnie bym to zrobił. — Głos miał niższy, szorstki, z tym ledwo wyczuwalnym napięciem, którego już nie ukrywał. — Naprawdę chętnie. Ale wiesz… — Zamilkł na sekundę, pozwalając ciszy wybrzmieć. — Tydzień temu obiecałem, że będę się trzymał twoich zasad. — Uniósł brew, przyglądając się jej z lekkim rozbawieniem i subtelną prowokacją. — Najpierw randki. Potem… kto wie. Nie chcę żebyś pomyślała, że jestem łatwy, czy coś — celowo użył słów, które wypowiedziała do niego tamtej nocy.

    OdpowiedzUsuń
  42. Rozkoszował się tą drobną grą między nimi.
    Wziął łyk prosecco, tym razem powoli, z przesadną nonszalancją, jakby chciał coś ukryć za tym ruchem, może uśmiech, a może coś więcej. Odchylił się nieco na krześle, ale jego spojrzenie wcale nie zelżało. Przeciwnie. Patrzył na nią tak, jakby była jego ulubionym obrazem tym, który znał już niemal na pamięć, ale wciąż odkrywał w nim nowe warstwy.
    Słuchał jej słów o rodzinie i wyczuwał, że każde kolejne zdanie było cięższe niż poprzednie. Nawet jeśli mówiła o tym z pozorną nonszalancją, on znał ten ton. Znał też to spojrzenie. Widział je w lustrze częściej, niż chciałby się przyznać.
    — Brzmi, jakby ktoś ci bardzo dokładnie rozrysował, kim powinnaś być. — Odezwał się w końcu, spokojnie. Nie żartem. Nie sarkazmem. Po prostu trzeźwo. — A ty po prostu nie miałaś ochoty zagrać tej roli.
    Uśmiechnął się krótko, ale bez kpiny. Drobny błysk w jego oku świadczył, że zrozumiał więcej, niż mogło się wydawać.
    — Nie znam twojej siostry. Ani ojca, ani tego świata, z którego pochodzisz. — Wzruszył ramionami i na moment spojrzał na jej dłoń, którą wciąż trzymał w swojej. — Ale wiem, jak to jest być tym, który nie pasuje. Tym, o którym szepcze się przy stole, jakby już sam jego cień mógł pobrudzić obrus.
    Podniósł wzrok na Sophię i dodał już ciszej, tonem tak miękkim, jakby mówił coś tylko dla niej.
    — Wiem też, że czasem trzeba się wycofać… zanim człowiek zacznie w siebie wierzyć tak, jak wierzy w niego reszta świata.
    Pochylił się lekko, żeby nachylić się w jej stronę, ale nie przekroczył tej granicy, którą sama mu wyznaczyła. Nadal byli po dwóch stronach stołu, ale jego spojrzenie — teraz poważniejsze niż zwykle — było blisko. I aż zbyt szczere.
    — Jeśli nie chcesz, żebym poznał tamtą wersję ciebie… okej. Ale wiesz, Soph… — Przechylił głowę, a kącik jego ust uniósł się lekko, niemal przepraszająco. — Mnie nie przeraża twoja ciemniejsza strona. Mam swoją. I nie jest ani trochę ładna.
    Po tych słowach sięgnął po kieliszek prosecco i upił łyk, jakby uznał, że powaga rozmowy zasłużyła na chwilę wytchnienia. Zaraz potem dodał już z nutą rozbrajającej, lekkiej bezczelności. Mrugnął do niej lekko, jakby chciał jej powiedzieć, że choćby świat kazał jej być kimś innym, on nie zamierza.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  43. Carter uniósł brew, powoli, z tym rodzajem rozbawienia, który rozchodził się po jego twarzy równie leniwie, co dym z papierosa w dusznym pokoju. Oparł się wygodniej na krześle, pozwalając jej mówić, obserwując, jak krąży wokół granic, które jeszcze przed godziną wydawały się wyraźne i święte. A teraz? Teraz ledwo istniały.
    — Nie — powiedział w końcu, jego głos brzmiał nisko, cicho, głębiej niż wcześniej. — Zdejmowanie sukienki na pierwszej randce zdecydowanie nie jest poprawne.
    Zamilkł na ułamek sekundy, jakby celowo.
    — Ale ty, Soph, nie wyglądasz dziś jak dziewczyna, która bardzo chce być poprawna.
    Uśmiechnął się. Powoli. Nie w pełni niewinnie. Chciał coś dodać, ale zatrzymał się, jakby musiał sam siebie złapać za kołnierz. A może tylko przeciągnąć to napięcie, które wisiało między nimi jak nitka jedwabiu, cieniutka, ale cholernie mocna.
    — I jeśli mam być szczery… — Przechylił głowę lekko w bok. — To nie chciałbym, żebyś dziś była. — Zsunął rękę ze stołu i dotknął lekko jej kolana, jakby to był najbardziej naturalny gest pod słońcem. I w jego przypadku… był.
    Carter przekrzywił głowę, spojrzał na nią uważnie, już nie z nonszalancją, ale z czymś, co przemykało pod powierzchnią. Ciepło? Może. Pragnienie? Bardziej niż odrobinę. Ale najbardziej wyczekiwanie. Jakby balansował na granicy, która z każdą kolejną wymianą słów coraz bardziej rozmywała się między nimi. Nachylił się lekko w jej stronę, tak że jego głos nie musiał być głośny, by wypełnił jej przestrzeń.
    — Czy… — zaczął wolno, patrząc jej prosto w oczy. — …chcesz przez to powiedzieć, że właśnie zwalniasz mnie z obowiązku trzymania się twoich zasad?
    Pauza. Ani dłuższa, ani krótsza niż powinna.
    — I czy dzisiaj też powinienem… — odetchnął nieco głębiej. — …przestać pytać?
    Jego palce przesunęły się nieco wyżej na jej udzie, nadal ostrożnie, jakby nie chciał jej spłoszyć, ale już bez wcześniejszego zawahania.
    — Bo jeśli tak, Soph… — szepnął cicho, a kącik jego ust uniósł się nieznacznie — …to ostrzegam, że cholernie łatwo się zapominam. Zwłaszcza przy sukienkach z łatwym rozpięciem.
    Nie potrzebował odpowiedzi. Nie od razu. W tej chwili wystarczył mu jej oddech. To, jak patrzyła. Jak milczała. To wszystko mówiło więcej niż jakiekolwiek słowa.
    — Gdybym był mądrzejszy… — odezwał się w końcu. — …to odprowadziłbym cię teraz do drzwi. Podziękował za wieczór. Powiedział, że było miło. I odwiózłbym cię do domu.
    Przechylił głowę lekko na bok, w jego oczach nie było już żadnej zgrywy. Tylko szczerość, rzadko widywana u Cartera.
    — Ale nie jestem mądrzejszy, Sophia. Wiesz o tym. I nie chcę jeszcze kończyć tego wieczoru. — Patrzył na nią. Tak, jakby wszystko, co mieli do powiedzenia, właśnie zawisło w powietrzu między nimi. Jakby słowa były już tylko formalnością.
    — Bo jeśli właśnie o to ci chodzi… jeśli naprawdę właśnie to mi mówisz… — mruknął nisko, bardziej drżącym niż cichym głosem. — Jego wzrok zjechał niżej, na jej usta, na smukłą linię szyi, na ramiączko sukienki, które nieznacznie zsunęło się z jej ramienia. Westchnął krótko, niemal z rezygnacją.
    — …to przysięgam, że ten wieczór skończę w tobie. — Miękko. Bez cienia pospieszności. Jakby było to coś nieuniknionego. Jakby wiedział, że od chwili, w której zamknęli za sobą drzwi tej galerii, ich wieczór miał już tylko jeden kierunek.

    OdpowiedzUsuń
  44. Uniósł jedną dłoń i kciukiem musnął jej dolną wargę.
    — Bo dzisiaj nie chcę tylko cię całować, Soph. — Nachylił się jeszcze bliżej tak, żeby jego głos mógł zredukować się do szeptu. — Dzisiaj mam ochotę cię pieprzyć.
    I właśnie to obiecywało jego spojrzenie. Nie pośpiech. Nie brutalność. Ale intensywność. Ciepłą, gęstą… i osobistą. Na tyle, że tylko jedno jej słowo mogło go zatrzymać. I jedno wystarczało, żeby już nic więcej nie było potrzebne. Odchylił się nieznacznie, na tyle, by dać jej przestrzeń, nie do ucieczki, ale do decyzji. Wyciągnął do niej dłoń. Otwartą. Spokojną. Bez nacisku, ale z obietnicą.
    Jakby mówił: „Możemy wrócić do rozmowy. Możemy dopić prosecco. Albo mogę zabrać cię stąd teraz, jeszcze zanim zgaśnie ostatnia świeca.”
    — Twój ruch, Soph. — powiedział cicho. Ciepło, niemal z uśmiechem. Nie ponaglał. Nie prowokował. Po prostu patrzył. I czekał.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  45. Zaraz po tym, jak drzwi windy się zatrzasnęły, cisza pomiędzy nimi nabrała zupełnie innego znaczenia. To nie była cisza niezręczności. To była cisza, która gęstniała z każdą sekundą. Carter spojrzał na nią, na linię jej szyi, na delikatny połysk skóry odsłoniętej przez opadający materiał szala, na napięcie w ramionach, które mogło zdradzać niecierpliwość. Choć był prawie pewien, że to, co czuła, było odbiciem tego, co buzowało właśnie w nim. Zbliżył się. Powoli. A kiedy stanął tuż za nią, jego oddech zahaczył o jej kark. Dłoń położył na jej biodrze, spokojnie, z opanowaniem, jakby kontrolował wszystko… oprócz siebie. Przesunął palcami po materiale sukienki. Odwrócił ją delikatnie twarzą do siebie, opierając dłoń na jej plecach. Ich spojrzenia się skrzyżowały. A potem było już tylko jedno pytanie, wypowiedziane bez słów. I odpowiedź w sposobie, w jaki nachyliła głowę, jak lekko uniosła podbródek, jakby sama oferowała mu to, na co czekał od tygodni. Pocałował ją. Nie z łapczywością, ale z intensywnością. Z głodem. Z taką czułością, która drapała go od środka, odkąd ją poznał. Jego dłoń znalazła się na jej szyi, kciukiem przesunął po jej żuchwie, drugą dłonią przyciągnął ją bliżej. Ich ciała dopasowały się do siebie jak puzzle, które przez cały ten czas tylko na to czekały. Pocałunek się pogłębił. Zsunął dłoń niżej, na linię pleców, dotykając ją przez cienki materiał sukienki. Czuł każdy jej ruch. Drżenie mięśni. Ciepło skóry. Usta miał na jej ustach, ale wszystko w nim krzyczało, żeby iść dalej. Głębiej. Mocniej. Ich ciała lekko odbijały się od ścian windy, a to sprawiało, że jeszcze wyraźniej czuł, jak bardzo jej pragnie. Jak bardzo ona nie odsuwa się od niego. Wręcz przeciwnie.
    Oderwał się na moment. Tylko po to, by spojrzeć jej w oczy. Miał w sobie teraz coś dzikiego, rozszarpanego i zarazem zaskakująco spokojnego. Przytknął czoło do jej czoła.
    Oddychał razem z nią. Cicho, intensywnie, nierówno. I kiedy znów po nią sięgnął, tym razem spokojniej, bardziej świadomie? nie całował już tylko jej ust. Zostawił pocałunki na linii żuchwy, na szyi. Cicho, miękko, ale tak, jakby znał mapę jej ciała, zanim jeszcze ją dotknął. Kiedy winda się zatrzymała, nie był gotów jej puścić. Ale zrobił to, tylko na chwilę. Tylko po to, by mogli wejść do jego apartamentu, gdzie, jak obiecał, nie zamierzał się już powstrzymywać.
    Obserwował, jak stawia krok dalej w głąb jego mieszkania. I nie zamierzał już dłużej czekać. Zatrzymał się tuż za nią. Pachniała ciepło, znajomo, lekko zmysłowo, jak cały ten wieczór, który zakończyć się miał właśnie tutaj. Pochylił się lekko, opierając usta tuż przy jej uchu.
    — Chciałbym skorzystać z tego, że poprawność została dzisiaj w domu. — Szepnął niskim, spokojnym głosem, który był tylko dla niej. Sięgnął dłonią do jej pleców. Jednym płynnym, zdecydowanym ruchem rozwiązał sukienkę. Jedwabny materiał zsunął się po jej skórze w najwolniejszym tempie, jakie znał świat. Jakby sukienka wciąż chciała ją chronić, nawet jeśli oboje wiedzieli, że nie ma już przed czym. Przez moment po prostu stał za nią. Patrzył, jak materiał opada na ziemię i jak Sophia stoi tam przed nim, wciąż w szpilkach, z oddechem, który zrobił się nieco cięższy.
    Nie powiedział nic więcej. Wzrok powoli przesuwał się po linii jej pleców, talii, bioder. Była… oszałamiająca. Nie w tej krzykliwej, teatralnej odsłonie, ale w sposób, który wbijał mu powietrze z płuc i pozostawiał go bezbronnego. Była jak obraz, którego nie chciał tylko oglądać, chciał go dotknąć. Zapamiętać pod opuszkami palców. Zostawić na nim swój ślad.
    — Cholera, Sophia… — wymknęło mu się pod nosem, chociaż próbował nic nie mówić. Ale nie mógł się powstrzymać. — Jesteś… oszałamiająca…
    Podszedł bliżej. Bardzo blisko. Dotknął jej odkrytych pleców. Wsunął palce wyżej, po kręgosłupie. Wolno, z szacunkiem. Czuł gęsią skórkę, jaką zostawiał za sobą. Carter odsunął jej włosy na bok, odsłaniając kark. Pochylił się i pocałował ją w tym miejscu, tuż przy linii włosów. Miękko. Z uczuciem, które w nim kipiało od tygodni, tylko nikt go jeszcze nie nazwał.

    OdpowiedzUsuń
  46. Objął ją od tyłu, dłonie położył na jej talii. Skórę miała miękką, rozgrzaną. Jakby czekała, aż właśnie to zrobi. Przesunął palcami wyżej, po żebrach, do krzywizny piersi, potem znów niżej, wolno, jakby chciał zapamiętać każdy centymetr jej ciała. Przycisnął ją do swojego rozpalonego ciała a potem odwrócił ją do siebie przodem. Zrobił to ostrożnie, jakby bał się, że zaraz się obudzi i okaże się, że to wszystko to tylko pieprzony sen. Ale nie był. Była tu. Stała przed nim. Prawdziwa. Prawdziwa i tylko dla niego. Objął ją, dłonie znów przesunął po jej talii. Delikatnie, ale z zamiarem. A potem zjechał niżej, na biodra, na pośladki. Przyciągnął ją do siebie tak, że każdy centymetr jej ciała przylegał do jego. Jakby próbował powiedzieć jej tym dotykiem wszystko, czego nie umiał teraz wyrazić słowami. Ich usta znów się odnalazły. Całował ją głębiej, bardziej zachłannie. Pomiędzy jednym oddechem a drugim przesunął dłonie niżej, objął ją mocniej i uniósł bez wysiłku. Odruchowo oplotła go nogami w pasie, dokładnie tak, jak chciał. Ręce miała splecione na jego karku. Carter spojrzał jej w oczy, kiedy przenosił ją przez mieszkanie. Każdy krok był jak decyzja, której nie zamierzał cofnąć. Niósł ją prosto do sypialni, jak coś, co było nieuniknione. Naturalne. Prawdziwe. W jego oczach nie było już miejsca na pytania. Już nie musiał pytać, czy tego chciała. Już wiedział. Ona też.
    Słyszał, jak przyspieszył jej oddech. Czuł, jak palce zaciskają się na jego karku, jakby wcale nie chciała, żeby ją wypuścił. Jej nogi wciąż oplatały jego biodra, ciało wtulało się w niego bez reszty, jakby szukała schronienia. Albo… jakby to on był jej schronieniem. I może właśnie to go w tym najbardziej rozbrajało. Nie to, jak wyglądała, choć wyglądała jak grzech uformowany z delikatności i odwagi. Nie to, jak smakowała, choć mógłby całować ją godzinami i wciąż nie mieć dość. Ale to, jak bardzo mu ufała. Jak poddawała się temu wszystkiemu, bez zadawania pytań. Jakby zapomniała, że jest kimś, kto kiedyś wszystko sobie komplikował, a teraz… był tylko facetem, który chciał, żeby ta noc została z nimi na długo. Stanął przy łóżku i powoli ją opuścił, ale nie oderwał rąk od jej ciała. Zanurzył palce w jej włosach i przyciągnął do pocałunku. Głębokiego, zdecydowanego, takiego, który nie był już zapowiedzią. Był obietnicą. Dłonie przesunął wzdłuż jej kręgosłupa, powoli, ale pewnie. Jej ciało przywarło do jego, a ciepło, które między nimi pulsowało, było już niemal nie do zniesienia. Pocałunki przeniosły się na jej szczękę, potem na szyję, zostawiał za sobą ścieżki ciepłego oddechu, jakby zaznaczał teren, do którego tylko on miał dostęp. Rozpiął swoją koszulę niezdarnym ruchem, nie chcąc tracić ani sekundy. Chciał ją czuć, bez warstw, bez barier, bez dystansu.
    Bez niczego.
    — Sophia… — powiedział jej imię, jakby je smakował. Jakby było modlitwą.
    Oparł ją o krawędź łóżka, nachylając się tak, że ich twarze dzieliły milimetry. Oddychali tym samym powietrzem, pragnęli siebie w tym samym rytmie. Jego dłonie znów odnalazły jej ciało, znów powoli, znów z namaszczeniem, jakby odkrywał ją po raz pierwszy, mimo że znał już jej smak, znał dotyk. Ale nie znał wszystkiego. Jeszcze nie. Ułożył na łóżku, nachylając się nad nią. Patrzył przez moment, tylko patrzył, jakby musiał jeszcze raz się upewnić, że to naprawdę się dzieje. A potem zszedł w dół, centymetr po centymetrze, ustami, dłoniami, oddechem. Była jego sztuką. Jego obrazem. Jego zgubą. I zamierzał ją dziś poznać, całą. Bez wyjątku.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  47. Jej głos. Cichy, trochę urwany. Wypowiedziane imię, jakby próbowała go zatrzymać, a może po prostu sprawdzić, czy to wszystko działo się naprawdę. A potem to słowo „szpilki” wypowiedziane pół szeptem, rozbawione, kobiece i zupełnie bezbronne. Carter uniósł spojrzenie na jej twarz i… musiał się uśmiechnąć. Nie z rozbawienia. Z zachwytu. Bo właśnie taka była, rozbrajająca. W całym tym napięciu, w tej ciszy pełnej oddechów, rozpalonej skóry i milczących pragnień, ona potrafiła w jednym słowie zatrzymać go tak skutecznie, jakby właśnie stanął na krawędzi i spojrzał w dół.
    — Zostawiłem je, bo wyglądasz w nich jak absolutny grzech. — Szepnął przy jej uchu, muskając ustami jej skórę. — Ale jeśli chcesz, mogę się ich pozbyć.
    Uśmiechnął się, przesuwając wzrokiem niżej, na cienkie paski opinające jej kostki, na zmysłowy kontrast jej nagiej skóry i lśniących obcasów, które wbijały się teraz w pościel. Palce Cartera przesunęły się wzdłuż jej łydki, po cienkich paseczkach szpilek, aż do kostek. Z rozmysłem. Z wolna. Nie spieszył się, nie teraz, kiedy miał ją pod sobą, rozgrzaną, gotową, czekającą. Każdy jego ruch był pewny, ale miękki, jakby chciał coś więcej niż tylko zdjąć buty. Jakby je rozsznurowując, rozbierał ją z resztek zahamowań.
    Rozwiązał pierwszy pasek. Potem drugi. Patrzył przy tym tylko na nią. Na to, jak przygryzała wargę, jak śledziła jego każdy gest. Na to, jak oddychała, płytko, z napięciem.
    Jak leżała przed nim, z rozsypanymi włosami i oczami, w których było wszystko, czego kiedykolwiek pragnął, choć wcześniej nawet nie wiedział, że tego szukał. Szpilki w końcu opadły na podłogę z cichym stukiem. Niewielki dźwięk, który dla Cartera był sygnałem.
    Ujął jej stopę, muskając wierzchnią stronę ustami. Pocałunek był lekki, jak dotknięcie ciepłego powietrza. Potem drugi, wyżej, na kostce. I trzeci, jeszcze wyżej . Dłońmi przesuwał się po jej łydkach, po wewnętrznej stronie ud, jakby rysował na niej niewidzialny szlak, którego sam nie potrafiłby już wymazać z pamięci. Nie wypuszczał z niej spojrzenia. Przez cały czas, kiedy jego usta dotykały jej skóry, badał jej reakcje jak oddycha, jak cicho drży, jak jej ciało reaguje, zanim jeszcze zdąży cokolwiek powiedzieć.
    W międzyczasie przerwał na moment, wyprostował się i rozpiął własne spodnie. Bez pośpiechu, ale stanowczo, z tą kontrolowaną pewnością, która mówiła więcej niż słowa. Kiedy je zsunął, wrócił do niej już tylko w bokserkach, napięty z pragnienia i coraz mniej zdolny do udawania, że nad tym panuje. Nachylił się znów nad nią, dłonie osadził po obu stronach jej talii, a potem przesunął jedną z nich wyżej, po jej żebrach, pod linię piersi, zatrzymując się dopiero wtedy, gdy poczuł jej gwałtowniejszy oddech. Całował ją coraz bardziej świadomie, głębiej, jakby odkrywał coś nowego. Nie tylko ciało. Ale i nią samą.
    — Sophia… — powiedział to znowu. Tym razem jak wyznanie. Jakby chciał jej powiedzieć coś więcej, ale jeszcze nie był gotów na słowa.
    Zamiast nich był dotyk. Usta. Pieszczota, która niczego już nie obiecywała, a po prostu… była. Zanurzył się w niej pocałunkami. Od szyi, przez obojczyki i dalej dalej. Każdy gest miał w sobie czułość i głód, których nie potrafił rozdzielić.
    Była jego i tylko jego. A on zamierzał pokazać jej to tak, jak umiał najlepiej.
    Palce Cartera przesunęły się po skrawku czarnej koronki, którą jeszcze miała na sobie. Palcami zaczepił materiał tuż przy biodrze, wolno zsuwając bieliznę. Materiał był lekki, niemal cichy w dotyku, ale czuł każdy milimetr odsłanianej skóry. Pochylił się niżej i musnął ustami wnętrze jej uda. Krótko. Tak, jakby dziękował. Potem wrócił spojrzeniem do jej twarzy.

    OdpowiedzUsuń
  48. W oczach miał coś intensywnego. Takiego, co mówiło: jesteś piękna, jesteś dla mnie teraz wszystkim, bez konieczności wypowiadania tych słów na głos. Carter nie odrywał od niej wzroku, nawet gdy pochylił się niżej, zatrzymując się pomiędzy jej udami. Musnął skórę pod kolanem, potem przesunął się wyżej, zostawiając serię czułych pocałunków wzdłuż jej uda, miękko, niespiesznie, z rozmysłem. Jakby każde muśnięcie jego ust miało powiedzieć więcej niż słowa. Złapał jej uda, przytrzymał mocniej, jakby chciał ją zatrzymać dokładnie tam, gdzie była, pod nim, dla niego, z nim. Zsunął wzrok wyżej, na jej twarz, na sposób, w jaki jej głowa odchyliła się lekko w tył a usta rozchyliły w cichym westchnieniu.
    Sophia była inna niż ktokolwiek przed nią. Nie próbowała udawać, że wszystko ma pod kontrolą. Nie grała, była tu prawdziwa. Onieśmielona. Pięknie niepewna. I właśnie to rozbudzało go bardziej niż cokolwiek innego. Zatrzymał się na moment. Podparł się na przedramionach, jego twarz wciąż nisko, blisko niej, oddech ciepły i równy, a wzrok utkwiony w jej oczach, ciemnych i rozbieganych. Uśmiechnął się, cicho, leniwie, jakby właśnie czytał w niej jak w otwartej książce. I w końcu… Zbliżył się, wolno, z całą uważnością, jaką niosła ta chwila i pozwolił sobie na to, by przylgnąć do niej ustami.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  49. Carter nie musiał słyszeć słów. Widział wszystko w jej oczach, to, jak szeroko się otworzyły, kiedy zszedł niżej, to, jak jej oddech zatrzymał się na ułamek sekundy, jakby całe ciało czekało. I może właśnie to było najpiękniejsze, nie sama zgoda, nie to, że mu pozwoliła, a to, jak całkowicie się przed nim otworzyła. Ujął jej biodra, najpierw stanowczo. Jej ciało poruszyło się lekko w odpowiedzi, nieznacznie, instynktownie. Chciał usłyszeć te oddechy. Poczuć, jak napina się pod nim. Jak zamyka oczy, jakby nie chciała, by ten moment się kończył. Kiedy językiem pogłębił pieszczotę, jej dłoń zacisnęła się na pościeli. Ciche westchnienie wyrwało się spomiędzy jej warg, a biodra drgnęły pod nim w niemym błaganiu.
    Nie pozwalał jej uciec od tego, co między nimi rosło. Był tam uparcie skoncentrowany na niej, jakby to było najważniejsze, co miał dziś do zrobienia. I było. Kiedy poczuł, jak jej ciało odpowiada bez hamulców, bez wstydu, ujął mocniej jej biodra, trzymając ją przy sobie. A potem… pogłębił pieszczotę. Z intensywnością. Z tą męską, nieco ciemniejszą stroną, która właśnie teraz wychodziła na powierzchnię. Już się nie hamował. Już nie musiał. Rozgościł się między jej udami z bezpośredniością, której już nie próbował dłużej ukrywać. Chciał ją czuć, całą. Chciał poznać jej smak, jej reakcje. Wiedzieć dokładnie, co sprawia, że przymyka oczy. Miękki dotyk języka, ciepło ust, ciche mruknięcie gdzieś między oddechami, wszystko w nim mówiło jedno: chcę cię. Całą. Teraz. I nie zamierzał tego ukrywać.
    — Nie masz pojęcia, jak bardzo na mnie działasz… — Palcami zatoczył miękki ślad wzdłuż wewnętrznej strony uda, powolny, leniwy. Słyszał jej oddech, coraz płytszy, poszarpany. Czuł, jak mięśnie Sophii napinają się pod wpływem każdej pieszczoty. A jednak nie cofnęła się. Nie odsunęła. Zamiast tego poddała się temu wszystkiemu z tą swoją zmysłową, łagodną uległością, którą on pragnął smakować powoli, dokładnie, centymetr po centymetrze. Palce jednej ręki splotły się z jej dłonią, jakby chciał przypomnieć jej, że wszystko, co się teraz dzieje… jest tylko ich.
    Nie spieszył się. Wznosił pocałunki wyżej, zostawiając je jak ślad, nie tylko na jej skórze, ale i głęboko w pamięci. Każdy był jak dotyk ognia i chłodu jednocześnie. Wędrował ustami po jej brzuchu, potem między żebrami, aż do linii mostka, zatrzymując się na moment przy jej sercu, jakby chciał je usłyszeć. Poczuć, jak bije. Dopiero wtedy pozbawił ją ostatniej części garderoby, po raz kolejny ulegając zachwytowi. A potem… wrócił wzrokiem do jej oczu. Były otwarte. Ciemne. Wciągające. Pochylił się nad nią. Wsparty jedną ręką o materac, drugą leniwie przesuwał po jej udzie. Usta miał przy jej uchu, ciepły oddech mieszał się z coraz bardziej niespokojnym oddechem Sophii. — Doprowadzasz mnie do granic… — mruknął tuż przy jej uchu, głosem, który był niższy, chrapliwszy niż zwykle. — Od tej chwili w galerii… od tej jednej rozmowy, gdzie popatrzyłaś na mnie tak, jakbyś wiedziała, że cię nie zostawię, dopóki… — urwał i pocałował ją w szyję, dłużej, głębiej. Dłoń przesunął po jej udzie, aż do kolana… i poprowadził jej nogę tak, by objęła go w na wysokości bioder. Ich spojrzenia zderzyły się z siłą, której nie dało się już zatrzymać. — Obiecałem ci wtedy, że skończę ten wieczór w tobie, Soph. — Ujął jej twarz dłońmi i spojrzał prosto w oczy. Głęboko. Jakby w tym jednym spojrzeniu chciał ją rozebrać aż do duszy. — Nie kłamię. Nigdy.

    OdpowiedzUsuń
  50. Zbliżył twarz jeszcze bardziej, tak że dzieliły ich jedynie milimetry. I wtedy… wszedł w nią. Powoli. Z całą intensywnością mężczyzny, który od tygodni może dłużej czekał tylko na ten moment. Zatopił się w niej całkowicie wtedy to usłyszał. Ten cichy jęk, który wyrwał się z jej ust… i który poczuł na własnych wargach, bo właśnie wtedy pocałował ją znowu. Głębiej. Mocniej. To, co poczuł, kiedy zanurzył się w niej po raz pierwszy, było niemal przytłaczające. Ciepło. Bliskość. Otulenie. Ale przede wszystkim… intensywność. Tak głęboka, że aż zakręciło mu się w głowie. Nie spodziewał się tego, tej fali przyjemności, która przetoczyła się przez niego jak coś pierwotnego, od czego nie było ucieczki. Jego ciało zareagowało samo, zanim jeszcze zdążył to przemyśleć wydobywając z jego gardła cichy, niski pomruk zadowolenia. Prawdziwy. Surowy. Niewymuszony. Jakby całe jego ciało próbowało powiedzieć jej, jak bardzo tego pragnął. To nie było po prostu dobre. To było… coś więcej. Każdy fragment jej ciała, sposób, w jaki go objęła, jak poruszyła się pod nim, jak jej oddech przyspieszył, sprawiało, że czuł wszystko mocniej. Świadomiej. Jakby każda cząstka jego zmysłów nastawiła się tylko na nią. Tylko na tę chwilę. Zacisnął dłonie na jej biodrach. Nie mocno, ale wystarczająco, by ją poczuć.
    Zatapiając się w niej, Carter nie tylko ją poczuł, on ją przyjął. Całą. Głęboko, do samego końca. Zatrzymał się na moment. Tylko na chwilę. Po to, żeby spojrzeć jej w oczy. Jasne, rozszerzone źrenice. Drżące usta. Cała skupiona tylko na nim. Zawiązana wokół jego ciała udem, z palcami zaciśniętymi na jego ramionach, jakby już nie miała dokąd uciec. Jakby nawet nie próbowała.
    — Tak właśnie cię chciałem… — wyszeptał nisko, przy jej ustach. Oddech miał urywany, szorstki. Jego czoło niemal dotykało jej czoła. — Całą. Tak blisko, że już nie będę mógł oddychać. — Ujął jej twarz jedną dłonią, palcami muskając linię jej szczęki. Zrobił pierwszy, powolny ruch biodrami. Dokładny. Ciężki. Taki, po którym nie miała prawa pozostać cicho i nie pozostała. Usłyszał, jak cichy jęk wymyka się z jej gardła i niemal uśmiechnął się z zadowoleniem, choć jego uśmiech był czymś między pewnością siebie a głodem. — To było słodkie... — Zabrzmiał, jakby ostrzegał. — Będę chciał więcej. — Pochylił się nad nią. Pocałował ją głęboko, zachłannie, a jednocześnie niosąc w tym pocałunku tyle uwagi, jakby całował ją po raz pierwszy i ostatni jednocześnie. Jakby chciał ją w tym pocałunku rozłożyć na cząstki i zebrać od nowa, dokładnie taką, jaką ją teraz miał otwartą, ciepłą, drżącą pod nim. Wsunął dłoń pod jej kark, unosząc ją lekko ku sobie, jakby nie mógł się oderwać. Ruchy bioder zaczęły się powtarzać, nabierając intensywnego rytmu, z każdym pchnięciem głębszego, niż poprzednie. Jakby nie tylko zaspokajał pragnienie, ale wyraźnie pokazywał, że to on prowadzi. Że teraz należała do niego. Cała.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  51. Zareagowała dokładnie tak, jak przewidział. Może nawet lepiej. Zacisnęła uda wokół jego bioder, instynktownie przyciągając go jeszcze bliżej, jakby to, co już dzielili, było niewystarczające. Jakby chciała go więcej, głębiej, mocniej. I cholera, dostała to. Carter pozwolił sobie na więcej. Na jeszcze więcej. Już się nie hamował. Obserwował każdą zmianę w jej twarzy, każdy cień emocji, każdy grymas przyjemności. Jakby to nie był seks. Jakby to była lekcja, którą znał na pamięć, ale i tak chciał się jej uczyć na nowo. Od początku do końca. Zamruczał głęboko, kiedy jej paznokcie drasnęły jego plecy. Nie bolało. To było jak iskra. Jak zachęta.
    — Widzisz? — szepnął, schylając się, by musnąć ustami jej policzek, a potem skrawek szyi, tam, gdzie pulsowała. — Mówiłem ci… że jak już zacznę, nie będziesz chciała, żebym przestał.
    W jego głosie było coś groźnego. Nie w sposób, który przerażał, ale w taki, który kusił. Nie było w nim ani cienia niepewności. Tylko dominacja. Pożądanie. I pewność, że trafił na kobietę, którą chciał rozebrać nie tylko z ubrań, ale i z wszelkich granic. Przesunął dłonią wzdłuż jej uda, unosząc je lekko i oplatając je sobie wokół pasa. I znów się w nią wsunął, wolniej niż wcześniej, z premedytacją. Chciał, żeby to poczuła. Każdy cal. Całego jego.
    Carter zmienił rytm. Nie tylko fizycznie, ale też w spojrzeniu, w dotyku w czymś głębszym, co podpowiadało mu, że Sophia jest gotowa na więcej. Na coś, co nie było tylko delikatnością. Na coś, co pozwoli jej poczuć, że oddała się nie tylko mężczyźnie, ale jego sile, jego woli… jego pragnieniu. Nachylił się, muskając ustami kącik jej ust, a potem policzek i skroń, delikatnie, niemal uspokajająco. A potem wysunął się z niej, zostawiając na moment przestrzeń między ich ciałami.
    — Odwróć się… — szepnął nisko, cicho, ale nie było w tym pytania. To była prośba, która brzmiała jak obietnica. Zacisnął dłonie na jej udach, rozsuwając je szerzej, jakby chciał dać sobie jeszcze więcej przestrzeni, więcej miejsca na to, żeby poczuć ją dokładniej. Bardziej. Do końca. Jedna z jego dłoni wsunęła się na wysokość jej brzucha, przysunął się blisko, opierając klatkę piersiową o jej plecy, ciepłą i napiętą od emocji. Drugą dłoń przesunął wzdłuż jej boku, aż w końcu sięgnął szyi. Delikatnie, czule, z uważnością, ale pewnie. Objął ją tam, pozwalając kciukowi przesunąć się wolno wzdłuż pulsującej żyły.
    — Wiesz, co najbardziej mnie w tobie kręci, Soph? — szepnął, nachylając się tak, że czuła jego oddech na karku. — Że jesteś taka… niepoprawnie grzeczna. Taka cholernie ułożona, taka porządna.
    Pocałował ją poniżej ucha. Miękko. Ale zaraz potem odsunął usta tylko na centymetry, jakby nie chciał przerywać ich kontaktu ani na sekundę.
    —… aż do momentu, kiedy zamykam za nami drzwi — przesunął się znów, ustami muskając jej ramię — …nie masz pojęcia, jak cholernie dobrze smakujesz… — szepnął, zostawiając jej miękki pocałunek pod uchem. Drugą dłoń poprowadził niżej, zsunął ją z brzucha aż pomiędzy jej uda, powoli, z precyzją, drażniąc najbardziej wrażliwą część jej ciała. Jakby chciał przypomnieć jej, kto teraz prowadzi. A potem… znów się w niej zanurzył. Powoli. Głęboko. Z kontrolowaną siłą, która nie pozwalała jej uciec ani na milimetr. Jego oddech stał się cięższy, głębszy, zatracał się w niej znów i znów, jakby było to jedyne miejsce, w którym umiał teraz oddychać. Dłoń na jej szyi nie była twarda, była uważna. Zabezpieczająca. Jakby pokazywał, że wszystko, co teraz dzieje się między nimi, dzieje się z jej zgodą… ale że jeśli mu na to pozwoli, weźmie ją całą. Bez reszty. Przysunął usta do jej ucha.
    — Wiesz, że możesz mnie zatrzymać… ale nie chcesz tego robić, prawda?

    OdpowiedzUsuń
  52. Wsunął się w nią mocniej, głębiej, znów przyciągając ją do siebie. Każdy centymetr ciała Sophii odpowiadał, wtapiając się w jego ruchy. Zadrżała. Zamruczał zadowolony.
    — Dobrze… — wymruczał. Ruchy miał teraz wolniejsze, głębsze, dokładniejsze. Chciał, żeby dotarła tam, gdzie ją prowadził. Czuł każdy skurcz jej mięśni, każdy cichy dźwięk, który wydawała z ust, każde napięcie ciała. Był blisko, tak cholernie blisko, a jednak to ona miała najpierw dojść.
    — Właśnie tak. — szepnął jej do ucha, pochylając się z powrotem, aby pocałować ramię. Prowadził ją pewnie. Z uczuciem. I z ogniem, którego nie potrafił już tłumić. Widział wszystko. Każde westchnięcie, które próbowała stłumić. Każde napięcie mięśni pod jego dłońmi. Każdą próbę zaciśnięcia ud na jego dłoni, gdy próbowała odnaleźć w sobie choć odrobinę kontroli, ale ona już dawno jej nie miała. I to było najpiękniejsze.
    Zachłysnął się tą chwilą. Jej ciałem. Ciepłem. Tym, jak bardzo go przyjęła, i jak bardzo go chciała. I to nie była tylko przyjemność. To było coś więcej. To było pragnienie, brutalnie szczere, nieskrywane, palące go pod skórą od tygodni. Pochylił się nad nią, jego oddech był już cięższy, niespokojny.
    — Pieprzę cię dokładnie tak, jak ci obiecałem, Soph. — Mruknął nisko, szorstko, przy samej jej skórze, tuż pod uchem. — Tego chciałaś?
    Nie przestawał się poruszać. Niósł ją ruchem, rytmem, który był równie mocny, co precyzyjny dokładnie taki, jakim chciał, by zapamiętała tę noc. Nie zostawiał przestrzeni na wątpliwości. Każdy jego gest mówił jedno: nie wyobrażaj sobie, że kogokolwiek wpuściłbym tak blisko.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  53. Czuł ją coraz mocniej. Każde drżenie, każdy cichy jęk rozchodzący się echem po jego skórze. Sophia była napięta, miękka i rozpalona pod jego dłońmi, a on… on nie zamierzał tego przyspieszać. Chciał, by trwało. Chciał ją poczuć dokładnie tak, otwartą, rozedrganą, bez reszty oddaną tej jednej chwili. Złapał ją pewniej, przyciągając jeszcze bliżej. Biodra poruszyły się głębiej, wolniej, a zaraz potem szybciej, kiedy poczuł, że zaczyna tracić oddech. Ona była blisko. Bardzo. A to, jak reagowała, jak odchylała głowę, jak trzęsły jej się uda i jak łapała za jego nadgarstek, wystarczyło, żeby wszystko w nim się spięło. Mięśnie, oddech, myśli.
    — Soph… — wysapał nisko, niemal ostrzegawczo. Jego głos był szorstki, już niekontrolowany. — Chcę to poczuć. Chcę, żebyś…
    Nie dokończył. Bo właśnie wtedy ona zadrżała. Napięcie, które zbierało się w niej od początku wieczoru, puściło gwałtownie, jak fala, która go dosłownie uderzyła. Poczuł to w każdym drgnięciu jej ciała, w nagłym napięciu jej dłoni, w cichym, urwanym jęku, który wydobył się z jej gardła, kiedy dotarła do końca.
    To był koniec dla niego.
    Zacisnął dłonie na jej biodrach i zanurzył się głęboko raz, potem drugi, aż w końcu wydał z siebie niski, gardłowy pomruk, który zabrzmiał jak przeciągły syk ulgi i rozkoszy zarazem. Jego oddech urwał się w połowie, głowa opadła na jej ramię, a całe ciało napięło się mocno, gdy i on doszedł, nie potrafiąc już niczego powstrzymać. To było intensywne. Tak intensywne, że niemal nim zachwiało. Jęknął cicho, głucho, nie kryjąc niczego. Nie próbując udawać, że był z tym ostrożny czy opanowany. Chciał, żeby wiedziała, co mu zrobiła. Jak mocno na niego działa. Jak nie było już żadnych masek. Jak bardzo go miała.
    — Cholera… — szepnął tylko, przyciskając czoło do jej szyi. — Wiedziałem, że tak z tobą będzie. Wiedziałem…
    Nie cofał się. Nie rozluźniał. Jeszcze przez długą chwilę trwał przy niej, obejmując ją od tyłu, z policzkiem wtulonym w jej skórę. Serce waliło mu jak oszalałe, oddech miał urwany, nierówny. Ale nie przeszkadzało mu to. To był dokładnie ten moment, do którego zmierzali przez cały wieczór. I nie zamierzał pozwolić, by rozpadł się za szybko.
    Jeszcze nie potrafił się od niej oderwać. Jeszcze przez moment tylko trwał. Z głową opartą o jej ramię, z ustami przy samej skórze szyi, które raz po raz dotykały jej delikatnym pocałunkiem, jakby dziękował, cicho, bez słów, za wszystko, co właśnie mu dała. Za to, że pozwoliła mu się poznać właśnie w taki sposób. I że… była tu. Cała. Taka jego.
    Czuł, że wciąż drży. Nie ona, on. I nie ze zmęczenia. Z tego, co się właśnie między nimi wydarzyło. Z intensywności, jakiej dawno nie czuł. Z zaufania, które otrzymał. Z tego, że coś w nim popękało, kiedy się w niej zatracił. A ona… przyjęła go takim. Zamknął oczy na chwilę, wciągając powietrze głęboko przez nos. Pachniała czymś ciepłym, kobiecym, znajomym. Nie potrafił tego nazwać, ale teraz wiedział, że nie pomyli tego zapachu z żadnym innym. Była miękka, cicha, i tak bardzo prawdziwa, że aż zakłuło go coś w piersi.
    Wszystko było bardziej. Głębsze. Cieplejsze. Prawdziwsze. W środku buzowało mu jeszcze wszystko, każda myśl, każdy nerw, każda ostatnia komórka, która wciąż zdawała się pamiętać moment, w którym się w niej zanurzył.
    To wszystko spotęgował jeden fakt, Carter był zupełnie trzeźwy. Praktycznie bez alkoholu we krwi. Bez żadnego wspomagacza. Bez dymu, który wcześniej przytępiał zmysły, rozmywał granice i zagłuszał emocje. Tym razem nic nie filtrowało tego, co czuł. Nic nie przygaszało wrażeń. A one były… miażdżące. Przejmujące do granic. Jej drżenie, sposób, w jaki przygryzła wargę. Jak zacisnęła dłoń na jego karku. Jak zadrżał jej oddech, kiedy szczyt zalał ją falą. To wszystko zostawało w nim o wiele mocniej niż zazwyczaj. I chyba właśnie dlatego nie był w stanie się jeszcze ruszyć. To było coś, co zostawiało ślad. I on czuł ten ślad w każdej tkance. Każdym nerwie.

    OdpowiedzUsuń
  54. Odsunął się odrobinę tylko po to, żeby przesunąć dłonią po jej biodrze i delikatnie przyciągnąć ją bliżej, tym razem już nie z pragnienia, a… z potrzeby bycia po prostu przy niej. Bez tej dzikiej namiętności, bez napięcia. Po prostu obok. Pocałował jej ramię. Potem łopatkę. Powoli, jakby nie chciał przerywać tej ciszy, która się między nimi rozlała, ciepłej, ciężkiej, zupełnie innej niż ta wcześniej. Opadł na łóżko obok niej z ciężkim, ale zadowolonym westchnieniem. Ramieniem zahaczył o jej talię, nieprzerwanie przyciągając ją bliżej. Serce dudniło mu jeszcze w piersi, tętno powoli spowalniało, ale jego ciało wciąż żyło tą chwilą. Ich chwilą. Uśmiechnął się pod nosem, półgębkiem, z tym swoim charakterystycznym, trochę zadziornym błyskiem w oczach. Delikatnie musnął jej policzek ustami.
    — Tak między nami… — dodał, lekko zachrypnięty od wysiłku i emocji — nie pamiętam, kiedy ostatni raz coś mnie tak cholernie poruszyło. Nie tylko to. Cały ten wieczór. Ty.
    Przesunął dłonią po jej brzuchu, aż zatrzymał się znów na jej biodrze i przyciągnął ją odrobinę mocniej, jakby chciał się upewnić, że to wszystko naprawdę się wydarzyło. Że to nie sen, który zaraz się urwie.
    — Powiedz mi, że nie żałujesz. — poprosił cicho, z nieoczekiwaną miękkością w głosie. — Ani sekundy.
    Bo on nie żałował. Ani trochę.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  55. [Cześć! :) Sophia jest prześliczna! Myślę, że gdyby Sherilyn była troszkę młodsza to mogłyby zostać dobrymi przyjaciółkami. Dziękuję ślicznie za powitanie!]

    sherilyn blossom

    OdpowiedzUsuń
  56. Leonard nie znał pojęcia dzień wolny. Już od samego rana prężnie zajmował się grzebaniem w ziemi, podlewaniem nowych sadzonek, czy walką z wyjątkowo niesforną odmianą pomidorów, która testowała jego cierpliwość od początku sezonu. Czas uciekał mu przez palce, a zwinne, przesiąknięte precyzją dłonie nie chciały ustąpić pod natłokiem chwastów, które zagrażały młodym pędom. Dopiero ochota na kawę i przewlekły ból pleców wyrwały młodego mężczyznę z ogrodniczego transu. Leo wyprostował się nieznacznie i z grymasem na twarzy podążył na niewielką werandę, gdzie na moment oparł się o drewnianą balustradę, aby złapać nieco stabilniejszy oddech. W rytmie pracy znajdował dziwny do wytłumaczenia spokój, nie chciał przestać, gdy żadna inna czynność nie mogła się równać z poczuciem swobody, jaką gwarantował mu jego ogród. Przysiadł na starym fotelu z filiżanką kawy w dłoni. Mimo spoczynku, jego oczy nie przestawały błądzić wśród wielobarwnych rabatek, stale szukając najmniejszego skrawka chwastów, czy innych niedociągnięć. Wraz z ostatnim łykiem kawy poderwał się z miejsca, odstawił naczynie i wsunął na dłonie materiałowe rękawiczki. Nawet nie spoglądał na zegarek, tracąc kompletne poczucie czasu. Wyglądał niczym w transie, przez co w pierwszej chwili kompletnie nie zwrócił uwagi na to, że przestał być sam. Dopiero skrzypnięcie furtki, która swoją drogą wymagała już porządnego malowania, sprawiło, że Leonard uniósł powoli do góry głowę. Grymas bólu prędko zastąpił pełen czułości uśmiech na widok młodej kobiety.
    — Dary? Nie uważasz, że ostatnimi czasy rozpieszczasz mnie za bardzo? — zaśmiał się Leonard, po czym zsunął z dłoni rękawiczki, upchnął je niedbale do kieszeni i nieco niezdarnie wstał z ziemi. Dopiero wtedy mógł w ramach przywitania musnąć ustami czubek głowy Soph. — Ale żeby było po równo, ja też coś dla ciebie mam… i przesadzam resztkę rzodkiewki, wyjątkowo marnie w tym roku obrodziła plonami.
    Allen uśmiechnął się tajemniczo, po czym pozbierał ogrodnicze narzędzia, które rzucił w róg werandy, uznając, że zajmie się nimi jutro, skoro obecnie przyszedł czas na niezapowiedzianych gości. Zniknął na dosłownie trzy minuty w łazience, gdzie porządnie wyszorował dłonie oraz ubrał coś co zdecydowanie nie było ubrudzone ziemią od stóp do głów, ale było równie pstrokate, co chociażby poprzednia koszula w kolorze jaskrawej zieleni.
    — Babeczki, świetnie — skomentował radośnie, gdy spojrzał do wiklinowego koszyka, z którego wydobył słodki wypiek. — Co? — zapytał niemal z pełną buzią, gdy dostrzegł, jak przyjaciółka przygląda mu się nieco intensywniej niż miała w zwyczaju i niekoniecznie umiał to w pełni rozszyfrować. — Dobre… bardzo — wymamrotał, po czym zakrył dłonią usta i nalał do dwóch szklanek świeżego soku z pomarańczy. Upił spory łyk i odetchnął głęboko. Nie sądził, że chwila słodyczy sprawi mu tak wiele przyjemności. Starannie pozbierał okruszki z blatu, które wrzucił do zlewu i uniósł rękę w geście mówiąc, aby kobieta chwilę na niego poczekała. Pognał do swojej sypialni z zawrotną prędkością, aby zaledwie minutę później znów stanąć przed Soph z różowym kocykiem w dłoniach, który złożył w staranną kostkę, a po jego rozłożeniu kobieta mogła dostrzec błękitny napis w postaci jej imienia.
    — Dziergałem go ponad trzy miesiące, abyś nie zmarzła, gdy pogoda w mieście stanie się nieco bardziej uporczywa — wyjaśnił spokojnie z niemal szerokim uśmiechem na twarzy. Nawet nie musiała nic mówić, wiedział, że to doceni.

    Leoś <3

    OdpowiedzUsuń
  57. Jednym z języków miłości Leonarda było właśnie obdarowywanie bliskich rzeczami, które nie pochodziły ze sklepowych półek, a prosto z jego serca. Czasem niekoniecznie trafiał w gusta, czy odpowiedni czas, czasem działał przesadnie, ale za każdym razem kierował się troską i szczerą chęcią sprawienia drugiej osobie odrobinę przyjemności. Spoglądając na Soph, wiedział, że jest wdzięczna, a jego starania nie poszły na marne. Nie był typem przyjaciela, który narzuca się w relacji. Zawsze stał z boku, cierpliwie czekał i wspierał, niezależnie od tego, co usłyszał.
    — Powtórzyłaś to całe trzy razy, promyczku — zaśmiał się Leo, by chwilę później owinąć ramię wokół drobnego ciała młodej kobiety i pozwolić sobie, tak po prostu przysunąć ją do siebie i zamknąć na kilka sekund w uścisku. Nie wiedział, czy on sam potrzebował tego bardziej, czy może Soph. W zasadzie, to pewnie oboje po równo. Chwilę później pozwolił wyswobodzić się jej ze swoich ramion, a sam Leonard nie stał na próżno. Prędko położył na salonowym stoliczku babeczki, malinową nalewkę, która całkiem niedawno dołączyła do jego kolekcji i nawet on sam nie miał jeszcze szans jej próbować. Zajrzał do lodówki, z której wyciągnął sałatkę z kurczakiem i nawet zaparzył dla przyjaciółki jej ulubioną herbatę w jej iście ulubionym kubeczku, który zawsze stał na przodzie jego kolekcji dumnie prezentując przynależność do nie byle jakiej właścicieli. Dopiero wtedy zrzucił z nóg żółte trampki, poprawił pstrokate poduszki na kanapie, która również rozłożył, aby zyskali więcej miejsca i chwycił swój telefon.
    — Nie jadam tak często, ale dla ciebie jestem w stanie się poświęcić, doceń to — stwierdził jednocześnie wybierając numer do pizzeri, aby zamówić jej ulubioną znacznie powiększą pizzę, której ilość sera sprawia, że żołądek na samą myśl przewraca się na drugą stronę. Tak, w dobie internetu nadal nie posiadał aplikacji do zamawiania jedzenia. To była krótka, aczkolwiek bardzo konkretna rozmowa. Zamówienie miało dotrzeć do nich za lekko ponad godzinę. Idealnie.
    Allen spojrzał na Soph, po czym napełnił małe kieliszki nalewką. Zdecydowanie nie miał mocnej głowy i stronił od alkoholu, ale z Soph wszystko było inne, po prostu lepsze.
    — Za nas, Soph, bez zbędnych podniosłości, za nas — westchnął Leonard jednocześnie uniósł kieliszek w górę w geście toastu, a następnie wypił zawartość kieliszka, którego smak zaskoczył go bardzo pozytywnie. — Mhm — mruknął z uznaniem. — Zdecydowanie robię postępy w produkcji nalewek.
    Allen uśmiechnął się głupkowato i okrył ich dzierganym, cukierkowo różowym kocem. Spojrzał uważnie na kobietę. Tym razem nie uciekł spojrzeniem zbyt szybko.
    — Dno dosięgło dna? — zapytał, wiedząc, że jej wizyta tutaj nie wzięła się znikąd. Owszem odwiedzali się czysto bezinteresownie, ale dziś Leonard miał podwójnie mocne wrażenie, że chodzi tutaj o coś więcej.

    ☺️♥️

    OdpowiedzUsuń
  58. To była chwila, której Carter nie chciał jeszcze puszczać, ani z dłoni, ani z myśli. Leżała przy nim, wtulona, z włosami rozsypanymi po jego ramieniu, z tym ciepłem między nimi, które nie zniknęło wraz z końcem tej eksplozji namiętności. Przeciwnie, było silniejsze, głębsze. Dobrze osiadłe w jego klatce piersiowej. Odpowiadając na jej pocałunek, uniósł głowę tylko na tyle, by delikatnie przytrzymać jej wargi przy swoich. Dłużej. Wolniej. Aż oddechy znów się zmieszały. Jego palce przesunęły się wzdłuż jej pleców, sięgając karku i wracając powoli, jakby czytał palcami każdą linię, której nauczył się dziś na pamięć.
    — Mhm… — mruknął w odpowiedzi, z tym swoim leniwym, już niemal sennym tonem, w którym jednak wciąż pulsowało coś surowego. — Wiesz, nie często zdarza się, że ktoś mnie tak… rozkłada na łopatki.
    Przesunął dłonią po jej talii, a potem pozwolił sobie na leniwe, rozbawione westchnięcie, choć ciche, bardziej jak skradziony śmiech z samego siebie.
    — A ty robisz to z taką… gracją, że aż chciałoby się potworzyć to wszystko jeszcze raz.— Jego głos był niższy niż zwykle, zaspany i pełen zadowolenia. Nie dlatego, że fizyczność była spełnieniem, choć była. Ale dlatego, że po wszystkim… wciąż chciał jej dotykać. Nie tylko ciała, ale i tej miękkiej, czułej części w środku, której dziś pozwoliła mu dotknąć. Tej, którą dotąd trzymała pod skórą, za słowami, między spojrzeniami.
    — Wiesz co jest najgorsze? — Uniósł nieco brwi i spojrzał na nią z tego półleżącego kąta, lekko krzywiąc usta w rozbawionym półuśmiechu. — Że teraz… chcę więcej. — Dłoń przesunęła się z powrotem do jej biodra. Carter odchylił głowę na poduszkę, czując jeszcze jej pocałunek na ustach, który był cichy, miękki, ale miał w sobie coś więcej niż tylko „dziękuję”. Jakby przypieczętowała coś większego. Spojrzał na nią, kiedy uniosła się na łokciu, i przez krótką chwilę milczał. Tylko patrzył. Jakby nie potrafił przestać. Jej włosy opadały na jego tors, łaskocząc delikatnie skórę. Jej oddech był już spokojniejszy, ale w oczach wciąż miała ten sam ogień i może to właśnie on go najbardziej zaskakiwał. Z jednej strony… cholera. Wiedział, że nie powinni w to brnąć. Przecież mieli „układ”. Randki, flirt, żadnych oczekiwań. Wszystko miało być proste. Przyjemne. Miało nie boleć. A z nią… z nią wszystko zaczynało być zbyt ważne. Zbyt prawdziwe. Zbyt… osobiste. I może właśnie dlatego powinien był zachować dystans. Odciągnąć się. Nie pozwalać sobie na to, żeby czuć więcej.
    Ale z drugiej strony…
    Spojrzała na niego tak, jakby naprawdę go widziała. Nie przez pryzmat tego, kim był. Ani tego, kim był kiedyś. Jakby nie widziała tego, co widzieli inni, przeszłości, chaosu, błędów. Tylko jego. Patrzyła na niego jak na coś więcej niż drugą opcję. Jakby znów był kimś. Jakby znów miał znaczenie.
    I to było uzależniające.
    Carter uniósł nieznacznie brew, słysząc jej pytanie. Była tak cholernie urocza w tej swojej dezorientacji, że aż musiał się powstrzymać, żeby nie przyciągnąć jej do siebie mocniej. Przez ułamek sekundy wyglądał, jakby miał naprawdę zamiar odpowiedzieć, ale zamiast tego na jego twarzy pojawił się znajomy, zadziorny uśmiech. Ten, którym obdarzał ją wtedy, gdy miał ochotę trochę ją podrażnić, nie słowami, a gestem, który był o krok od tego, żeby odebrać jej dech.
    — „Rozwiń”? — powtórzył, z wyraźnie rozbawionym tonem. — Ty zawsze wszystko musisz rozkładać na czynniki pierwsze, hm?
    Nachylił się bliżej, wolną dłonią przesuwając po jej boku subtelnie, jakby mimochodem, aż wreszcie palcami dotknął jej talii… i zaatakował lekko zaczepnym łaskotaniem.
    — Czasami… lepiej nie wiedzieć, Soph — rzucił z rozbawieniem, zniżając głos tuż przy jej uchu. — Dla własnego bezpieczeństwa. — rzucił, kiedy dziewczyna zareagowała pierwszym szarpnięciem ciała.

    OdpowiedzUsuń
  59. Z jego głosu można było wyczytać wyraźną satysfakcję, kiedy próbowała się wyrwać, pół śmiejąc się, pół protestując. Nie przesadzał z tym dotykiem, to było więcej zaczepne niż realne łaskotki, ale wystarczające, by ją rozbroić. Choćby na chwilę.
    — No i co, powiesz jeszcze raz „rozwiń”? — rzucił zaczepnie, łapiąc ją wzrokiem, a potem przysuwając twarz bliżej jej policzka, nieco niżej, do szyi, gdzie zostawił ciepły, długi pocałunek, przerywając łaskotki dokładnie w tym momencie, gdy jej oddech zaczął się znowu zmieniać. Z bardziej rozbawionego na… znów bardziej napięty.
    Nie chciał powiedzieć za dużo. Nie był głupi. Czuł, jak te słowa czają się gdzieś pod językiem, gotowe wypaść, gdy tylko odpuści choćby odrobinę. A przecież nie o to chodziło. To nie miało tak wyglądać. To miał być układ, prosty, klarowny, z datą ważności wytłoczoną gdzieś w tle, wyrytą w kalendarzu. Pięć tygodni. I koniec.
    Po tym wszystkim miała wrócić do swojego świata. A on… jeśli dobrze pójdzie, wreszcie raz na zawsze zamknie temat Sloane. W tym układzie nie było miejsca na gubienie się w spojrzeniach i rozgryzanie ciepła dłoni, które zbyt długo trwało na skórze.
    A jednak…
    Czuł to. Ten cholerny skutek uboczny. Nieplanowany. Niechciany. I wyjątkowo trudny do ignorowania, kiedy patrzyła na niego w ten sposób. Jakby naprawdę był kimś. Jakby nie był drugim, trzecim. Kimś na przeczekanie.
    Uśmiechnął się tylko leniwie, jakby wszystko było proste. Jakby nie chodziło o nic więcej.
    I przyciągnął ją z powrotem do siebie,
    jakby na teraz to było jedyne, na co mógł sobie pozwolić.
    — Ty… — wymierzył w nią palcem. Przesunął dłonią po jej biodrze, potem zatrzymał się na talii, jakby chciał, by została blisko, jeszcze przez moment. — Patrzysz na mnie tak, że zaczynam myśleć, że mógłbym ci dać więcej, niż powinienem.
    Przyznał to cicho, prawie niechętnie. Jakby zbyt długo to w sobie trzymał. — To niedobrze, bardzo. — Przesunął dłonią po jej plecach, powoli, zanim spojrzał znowu w jej oczy, tak intensywnie, jakby próbował coś z nich wyczytać. — Bo ja się nie nadaję do takich rzeczy. — Westchnął cicho, potem przymknął oczy, jakby przez sekundę chciał się odciąć. Uciec od tych myśli. W tym głosie nie było wątpliwości. Było tylko napięcie. Surowa szczerość.
    — Zostań dziś — szepnął już ciszej. — Bez żadnego „co dalej”. Po prostu… zostań.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  60. Carter nawet się nie starał ukrywać zadowolenia, kiedy Sophia śmiała się tak beztrosko. To był jeden z tych dźwięków, które wbijały się pod skórę i zostawały tam dłużej, niż powinny. Pochylił się nieznacznie nad nią, z cichym pomrukiem, który był raczej ostrzeżeniem niż rzeczywistym zamiarem kontynuowania droczenia się.
    — Mówiłem… — mruknął tuż przy jej uchu — Czasami lepiej nie wiedzieć wszystkiego. Ale… — Przeciągnął ostatnie słowo, jakby sam siebie musiał przekonać, że to, co zamierza powiedzieć, wciąż nie narusza ich umowy. — …jeśli musisz wiedzieć, to tak. Można tak powiedzieć, osiągnęłaś coś niemożliwego.
    Nie chciał tego mówić głośno. Nie wprost. Ale już było za późno, by całkowicie się wycofać. Siedziało to w nim od momentu, w którym zsunęła sukienkę po ramionach. A może od jeszcze wcześniej, kiedy po raz pierwszy odwzajemniła jego pocałunek bez cienia niepewności. Teraz, leżąc obok niej, mając ją jeszcze na skórze, we wspomnieniach z każdej minuty, był już zbyt głęboko. I nawet jeśli dalej to miał być tylko układ, jego ciało i instynkty działały już w innej walucie.
    Carter parsknął cicho, opierając głowę o zagłówek i zerkając na nią spod przymkniętych powiek.
    — Wiesz, że jak facet mówi „najgorsze”, to najczęściej znaczy „tak dobre, że nie wiem, co z tym zrobić”? — rzucił sucho, z tym swoim zmęczonym, trochę drapieżnym półuśmiechem.
    Nie próbował się tłumaczyć, po prostu stwierdził fakt. Nie było w tym nic słodkiego ani ugrzecznionego. Jakby sam nie miał jeszcze pojęcia, jak nazwać to, co się właśnie wydarzyło. Bo nie był pewien, czy powinien.
    Zerknął na nią znów, kątem oka.
    — Po prostu… nie lubię rzeczy, które mi się wymykają spod kontroli. — Powiedział to bez emocji, bez ciepła. Po prostu szczerze. — A ty właśnie to robisz.
    Spojrzał na nią spokojnie. Z jakimś półcieniem rozbawienia, ale i napięciem, którego nie umiał z siebie zrzucić.
    — To “najgorsze”, bo teraz będę o tym myślał. Za często. W zbyt niedozwolonych momentach. — Przetarł dłonią twarz i skrzywił się lekko, jakby sam siebie złapał na słabości. — A nie powinienem.
    Spojrzał jej w oczy. Otwarty, surowy, może bardziej ludzki, niż chciał być w takich chwilach. Z każdą kolejną sekundą miał wrażenie, że grunt pod ich układem robi się coraz bardziej grząski. Bo przecież to miało być proste. Seksualne napięcie, trochę flirtu, niedopowiedzianych gestów. Miało być gorąco, ale bezpiecznie. Bez powikłań. A tymczasem ona była tu, naga w jego pościeli, z sercem bijącym tak głośno, że niemal czuł je w swojej klatce. To było egoistyczne. I nie chodziło już nawet o seks, bo na to przecież się zgodzili. Jasno, bez niedomówień. Ich układ był prosty. Niewiążący. Bez przyszłości. A jednak to, co robił teraz, kiedy tulił ją do siebie w ciszy nocy, nie miało nic wspólnego z tą prostotą. Wykorzystywał ją. W sposób, którego nie planował, ale na który pozwalał sobie z całą świadomością. Brał z niej coś, czego nie powinien był dotykać, bliskość. Tę nieseksualną. Tę, która bolała, kiedy się kończyła. Tę, którą znał tylko z najcichszych wspomnień, które trzymał pod skórą jak stare blizny. I choć sam ją przyciągnął, sam wypowiedział słowa, które otworzyły tę intymność, czuł się jak ktoś, kto właśnie bierze coś, co mu się nie należy.
    Bo nie powinien był chcieć tej czułości, z jaką patrzyła mu w oczy, tych prostych gestów troski. Żeby ktoś w niego wierzył. Żeby ktoś po prostu był. Nie jak fani. Nie jak sponsorzy. Nie jak publiczność, która chce go tylko wtedy, kiedy świeci najmocniej. Tylko tak… zwyczajnie.
    A Sophia… Sophia dawała mu właśnie to. I choć wiedział, że to nie potrwa wiecznie, że to się skończy, tak jak umówili się wcześniej, nie umiał jej odepchnąć.
    Nie zakocha się w niej. Nie może. Ich światy nie mogły współistnieć. Ona miała swoją przyszłość, w której nie było miejsca dla kogoś takiego jak on. A on… on miał swoje cienie, w których nie powinna była nawet stawiać stopy.
    Ale mimo wszystko, pozwalał sobie brać. Jej oddech. Jej spokój. Jej obecność. Bo tej nocy to była jedyna rzecz, która trzymała go w całości.

    OdpowiedzUsuń
  61. Jego palce musnęły linię jej żebra. Delikatnie, bez pośpiechu. Patrzył na nią, kiedy mówiła, że może się postarać „już tak nie patrzeć”. Pokręcił głową powoli. Bez złości. Bez ironii.
    — Nie chcę, żebyś przestawała. — Przyznał półgłosem. — To… jak patrzysz… jest… gorsze niż to, co zrobiliśmy w galerii. Ale w najlepszym sensie.
    W jego głosie nie było czułości. Była raczej szczerość, jaką rzuca się komuś między wierszami, kiedy ma się jeszcze trochę odwagi, zanim wróci mur. Bo mur miał wrócić. Carter o tym wiedział. Ta noc nie była żadnym wyjątkiem od reguły, tylko ładnym złudzeniem, które przemyciło się do środka, zanim zdążył je zatrzymać.
    — Więc tak, możesz sobie dumnie odhaczyć: “Dostałam się tam, gdzie nikt wcześniej nie dotarł”. — Mruknął, opierając czoło o jej skroń. — Tylko… nie przyzwyczajaj się za bardzo do tego…
    Zamilkł, nie dodając już nic więcej. Nie musiał. Wiedziała. W jego dotyku było wciąż ciepło, ale już nie to czyste, proste, było z domieszką ostrożności. Bo wiedział, że chociaż właśnie spędzili noc, która rozbroiła ich oboje, to wciąż był to tylko układ. I że jeśli nie będzie się pilnować, bardzo szybko przestanie umieć w niego wierzyć.
    Może nie powiedział tego głośno, ale słowo „zostanę” odcisnęło się w nim bardziej, niż powinno. Nie spodziewał się, że je usłyszy. Może nawet nie chciał. A mimo to jej obecność… cholernie mu pasowała. Może aż za bardzo.
    Zamilkł na chwilę, a potem dorzucił sucho, prawie ironicznie.
    — Jutro uznamy, że to było tylko lenistwo. Że nie chciało ci się wracać… — uśmiechnął się żartobliwie. To było wszystko, co był w stanie dać. Jedna noc więcej. Jedno zostanie. Bez słów, bez deklaracji. Ale w jego głowie już za bardzo iskrzyło. I wcale nie był pewien, czy zdoła po prostu wrócić do tej wygodnej obojętności, z którą dotąd udawało mu się funkcjonować. Bo gdyby miał chociaż cień rozsądku, powinien był wstać, rzucić jakiś żart, włożyć na siebie koszulkę i zaproponować jej podwózkę do domu.
    Carter parsknął cicho śmiechem, kiedy usłyszał jej słowa, a brew uniosła mu się lekko, w tym półironicznym, lekko zmęczonym geście, który mówił jedno: serio, właśnie teraz o tym?
    — Wiesz… każda najgorsza randka automatycznie przestaje być najgorsza, kiedy to ja na niej jestem.
    Uśmiechnął się lekko, z tą typową dla siebie nonszalancją i zadziornością. Było w tym coś z żartu, ale też coś z prawdy, którą całkiem serio mógłby wyznawać. Wziął kolejny łyk wina, a potem spojrzał na nią spod lekko przymkniętych powiek. — Co nie znaczy, że nie miałem takich, po których chciałem od razu zapomnieć, że w ogóle istnieję. — Westchnął z udawanym ciężarem. Carter zerknął na nią kątem oka z tym półuśmiechem, który równie dobrze mógł zwiastować kpinę, jak i odpowiedź. Ale żadna nie padła od razu.
    — Do takich rozmów… trzeba się przygotować. — Mruknął, z nieudolnie skrywaną przekorą. — Za bardzo ryzykujesz, pytając mnie o randki, kiedy leżysz naga w moim łóżku.
    Uniósł się lekko na łokciu, a potem po prostu wstał. Nie spieszył się, ale każdy jego ruch był świadomy. Jakby z premedytacją zostawiał niedopowiedzenie. Zgarnął z podłogi swoje bokserki i rzucił przez ramię.
    — Daj mi trzy minuty — I zniknął w łazience. Nie zamknął nawet za sobą drzwi. — Ręczniki masz na półce, po prawej. Znajdziesz tu wszystko, co trzeba — powiedział jeszcze przez ramię.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  62. Uśmiechnął się pod nosem, niemal niezauważalnie, kiedy usłyszał o „niedozwolonych momentach”. Miała rację. Myślał o niej wtedy, kiedy nie powinien. Pojawiała się w jego głowie znikąd, w zupełnie nieadekwatnych sytuacjach, kiedy prowadził, kiedy był sam, kiedy był w pracy. A to był dopiero początek. Carter uniósł lekko brwi i spojrzał na nią z ukosa, a na jego twarzy pojawił się cień rozbawienia.
    — Skąd wiesz, że myślę o tobie w niedozwolonych momentach, hm? — zapytał półgłosem, z wyraźnym uśmiechem, który rozciągnął mu się na ustach. Jego ton był zaczepny, lekko prowokacyjny, ale bez ciężaru. — Aż tak po mnie widać?
    Zaśmiał się cicho, krótko, ale szczerze, jakby sam siebie właśnie rozbroił.
    — Cholera, to niepokojące. Myślałem, że całkiem dobrze mi idzie ukrywanie tego.
    Zatrzymał spojrzenie na jej twarzy, tym razem bez uciekania, bez udawanej nonszalancji.
    — To niedobrze — mruknął cicho, pochylając się odrobinę, by mówić bliżej jej ucha. — Czasem to po prostu… jesteś w zasięgu, wyglądasz jak milion dolarów, robisz ten swój „nieśmiały, ale jednak trochę zuchwały” numer i nagle… — Uśmiechnął się nieco szerzej. — No, sam już nie wiem, czy bardziej chcę cię pocałować, czy wyprowadzić cię z równowagi.
    Carter zaśmiał się krótko, nisko, a jego dłoń przesunęła się po jej boku w leniwym, trochę rozbawionym geście.
    — Wiesz co…? — mruknął z lekkim uśmiechem. — My sami też czasem nie wiemy, co nam siedzi w głowach. — Przekręcił się lekko, tak żeby móc na nią spojrzeć bardziej bezpośrednio. Zerknął na nią spod rzęs, nieco rozbawiony, ale i całkiem szczerze rozbrojony tym, co właśnie powiedziała.
    — Czasem mam wrażenie, że jakby ktoś nam zrobił z tego mapę, to i tak byśmy się zgubili po trzech krokach. — Dłoń przesunął od jej talii do ramienia, powoli, jakby trochę dla rozładowania własnych myśli. — A już szczególnie w sytuacjach, gdzie nie ma prostych odpowiedzi.
    Spojrzał na nią znów z nieco poważniejszym wyrazem twarzy.
    — Ty przynajmniej się przyznajesz, że nie wiesz, jak się z nami obchodzić. My zwykle udajemy, że wiemy, co robimy, a potem wychodzi jak zwykle.
    Kiedy jej usta musnęły jego, odruchowo uniósł brew, jakby chciał coś powiedzieć, ale ostatecznie zrezygnował. Zamiast tego skrócił dzielący ich dystans i pocałował ją jeszcze raz, tym razem dłużej, spokojniej, z miękką pewnością kogoś, kto już się nie spieszy, bo wie, że ma tę chwilę dla siebie. Potem westchnął cicho i opadł głową na poduszkę.
    — Mówią, że to część uroku. — Rzucił półgłosem, z lekką drwiną, ale bez tej chłodnej złośliwości, którą czasem potrafił wyciągać jak tarczę. Teraz nie było potrzeby się bronić.
    — Ty też jesteś pełna sprzeczności, Soph. Z jednej strony spokojna, grzeczna, ale wiesz, że masz w sobie ogień — odezwał się po chwili, głosem niższym, prawie sennym.
    Carter parsknął cicho pod nosem, ten dźwięk był pół śmiechem, pół powątpiewaniem. Zmrużył lekko oczy, odchylając głowę na poduszkę i patrząc na Sophię z dołu, jakby właśnie analizował, ile może jej powiedzieć, zanim powie o jedno zdanie za dużo.
    — Skromność? Nie. To byłoby trzecie. Drugie to raczej “kłopoty.” — mruknął z lekkim uśmiechem w kąciku ust.

    OdpowiedzUsuń
  63. Oparł się wygodniej, układając ręce za głową. Pozwolił jej mówić, pozwolił, by próbowała go zrozumieć, ale nie zamierzał jej w tym przesadnie pomagać. — Ryzykujesz tym, że ci się nie spodoba, jak bardzo potrafię być popieprzony. — Powiedział to lekko, wręcz żartobliwie, ale za słowami stało coś więcej.
    — Albo tym, że spodoba ci się aż za bardzo. I to też nie będzie dobre.
    Potem zamilkł, spoglądając na nią uważnie przez dłuższą chwilę, jakby próbował coś jeszcze powiedzieć, ale się powstrzymał. Zamiast słów, opuścił się z powrotem na materac i pozwolił dłoni przesunąć się niżej – wzdłuż jej kręgosłupa, aż do biodra, które objął pewniej. Z jednej strony wiedział, że powinni to teraz zakończyć. Że powinni wrócić do tej niezobowiązującej, klarownej wersji „nas” – tylko seks, tylko randka, tylko zabawa. Bez nocowania. Bez dzielenia się czymś więcej niż ciałem. Z drugiej… nie miał jeszcze dość. Jej spojrzenia, głosu, ciepła. Tego, jak do niego mówiła. I jak na niego działała.
    Carter wyszedł z łazienki kilka minut później, wciąż ocierając ręcznikiem mokre włosy. Miał na sobie tylko bokserki i luźną pewność siebie, jakby cały ten wieczór nie zrobił na nim większego wrażenia, choć zrobił, aż za duże. Zatrzymał się w progu, widząc ją stojącą przy oknie. Oparta o szybę, otulona tylko własnymi ramionami, wyglądała tak, jakby nagle coś w niej zgasło. Albo się zapadło. Nie było już tej samej Sophii, która chwilę temu paliła się pod jego dotykiem, tak pewna, tak… gotowa. Teraz wyglądała, jakby znowu próbowała zniknąć. Jakby próbowała siebie przekonać, że to, co się wydarzyło, nie miało znaczenia. Nie odezwał się od razu. Przez parę sekund po prostu patrzył. W milczeniu. Na jej plecy, na delikatne napięcie w ramionach, na sposób, w jaki patrzyła na miasto, ale jakby nie widziała go wcale. W końcu ruszył wolno w jej stronę, stając za nią, ale zostawiając odrobinę przestrzeni. Nie dotknął jej. Jeszcze nie. Tylko patrzył w to samo okno, na to samo miasto, które zdawało się nie spać nawet przez sekundę.
    — Hej… — odezwał się cicho. I ten jeden wyraz zabrzmiał zaskakująco miękko. — Wszystko w porządku?

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  64. Kiedy Sophia zniknęła za drzwiami łazienki, Carter przez krótką chwilę po prostu stał w miejscu. Niby zrelaksowany, ale w rzeczywistości jego myśli krążyły w niespokojnym, znajomym rytmie. Z jednej strony czuł wciąż ciepło jej ciała na swoich dłoniach, ślad dotyku na ustach, a z drugiej… znał ten schemat. Intymność, cisza po wszystkim, chłód, który w końcu zaczynał sączyć się między słowami. Westchnął cicho i podszedł do łóżka. Ułożył na nowo kołdrę, poprawił poduszki, zebrał z podłogi części ich garderoby.
    Z kuchni przyniósł chłodną butelkę białego wina, dwa wysokie kieliszki,karafkę z zimną wodą i szklanki, które napełnił wodą. Wszystko postawił na niskim stoliku tuż przy łóżku, gdzie w miękkim półmroku rozlewało się ciepłe światło lampy. Otworzył wino, wlał do kieliszków odrobinę, jakby nie chciał robić z tego ceremonii, raczej po prostu coś prostego, co dobrze pasowało na koniec takiego wieczoru.
    Kiedy Soph wyszła z łazienki zlustrował ją bezwstydnie. Od wilgotnych końcówek włosów, przez za dużą koszulkę zsuwającą się z ramienia, aż po jej bose stopy. Nie wyglądał przy tym ani trochę przepraszająco. Było w nim coś z tej znajomej, lekko drapieżnej pewności. Ale też… coś spokojniejszego. Coś, co rzadko pokazywał komukolwiek.
    — Jasne, że specjalnie. — Odpowiedział bez cienia zawahania, jakby to była rzecz oczywista. — Nie mam w szafie działu “dziewczyna po seksie”, więc wybrałem coś, co dobrze wygląda w świetle miejskich neonów i prawie zakrywa tyłek. Prawie.
    Usiadł z powrotem na łóżku, opierając się plecami o zagłówek. Jedną nogę zgiął w kolanie, drugą wyciągnął swobodnie przed siebie. Nie spieszył się z odpowiedzią, kiedy rzuciła mu tamto „Patrzysz.” Wręcz przeciwnie. Spojrzał na nią jeszcze uważniej. Dłużej.
    — Bo wyglądasz tak, że sam nie wiem, czy chcę cię rozebrać jeszcze raz, czy tylko patrzeć i podziwiać. — Powiedział spokojnie, prawie leniwie. Ale w tonie była ta nuta, której Sophia uczyła się już rozpoznawać, ta, która zapowiadała kłopoty. Lub coś bardzo bliskiego temu. — A poza tym… — Przerwał na moment, znów przenosząc spojrzenie na nią. — Jest coś interesującego w tym, jak udajesz, że ci to przeszkadza. A wcale nie przeszkadza, prawda?
    Zamilkł tylko po to, by pozwolić jej na reakcję. Ale kącik jego ust już delikatnie drżał, znał tę grę. I wyglądało na to, że właśnie zaczynał ją naprawdę lubić.
    Carter bez słowa sięgnął po szklankę, którą wcześniej napełnił wodą. Uniósł się nieco, opierając na jednym przedramieniu i podał ją Sophii w milczeniu, nie w sposób obojętny, ale jakby ten gest był całkowicie naturalny. Jakby to nie był pierwszy raz, gdy dbał, by ktoś obok niego czegoś potrzebował. Szklanka była chłodna. Palce Cartera musnęły krótko jej dłoń, gdy przejmowała naczynie, a jego wzrok znów powędrował do jej oczu.
    — Pij. — Mruknął. — Żebyś mi tu nie zasłabła w tej koszulce, byłaby szkoda. Całkiem nieźle w niej wyglądasz.
    Uśmiechnął się lekko. Z tym spokojem, który miał w sobie wtedy, gdy już nic nie musiał udawać. — Nie wiem, jaką wersję wieczoru chcesz kontynuować — rzucił, siadając znów na łóżku. — Grzeczną, gdzie opowiadamy sobie o katastrofach miłosnych… czy tę drugą, w której robisz, co chcesz, i udajesz, że nie siedzisz w mojej koszulce bez niczego pod spodem.
    Carter oparł się z powrotem o zagłówek, zerkając na nią kątem oka. Mimo że mógłby teraz udawać obojętność, nic z tego nie zostało, nawet ten jego zwyczajowy chłód gdzieś się rozmył.

    OdpowiedzUsuń
  65. Patrzył, jak upija łyk wody, jak koszulka odsłania jej ramię, i uśmiechnął się sam do siebie, bardziej rozbawiony niż rozczulony, ale… może coś pomiędzy.
    — W sumie to powinienem ją chyba zastrzec jako firmowy model. — Wskazał głową na jej strój. — Oversize z funkcją zmysłowego rozproszenia. Bestseller.
    Zerknął na nią z ukosa i lekko przechylił głowę, pozwalając sobie na moment zbyt szczerego rozbawienia.
    — Wiesz, Soph… To jest dokładnie ten moment, w którym powinienem zacząć mówić coś banalnego. — Odchylił głowę i spojrzał w sufit, jakby naprawdę się zastanawiał. — Że było miło, że jesteś inna niż wszystkie. Albo że powinniśmy to powtórzyć, ale w mniej… efektownej wersji.
    Zawiesił głos i znów spojrzał na nią.
    — Ale powiem ci tylko tyle, nie sądziłem, że taka cisza po wszystkim będzie brzmieć jak coś, czego mi brakowało.
    Uniósł lekko brew, jakby sam siebie zaskoczył tym, że to w ogóle powiedział, a potem dopił łyk wina, nie dodając nic więcej.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  66. Carter parsknął cicho, jakby chciał rozładować własne napięcie, ale nie odrywał od niej wzroku. Usiadł nieco wygodniej, jednym ruchem przeczesując dłonią włosy, zanim ponownie zerknął na nią – i coś w tym spojrzeniu było cięższego, niż pozwalał sobie wcześniej. Prawdziwszego. Uśmiech, który rzucił, był krótki, ale nie do końca cyniczny. W przeciwieństwie do jego zwyczajowej maski, ten wyglądał na… bardziej prawdziwy.
    — Nie mów mi, że lubicie, jak mówimy „było miło” — dodał z rozbawieniem. — Jak facet mówi „było miło” tuż po tym, jak dziewczyna wyszła z jego łóżka, to technicznie nie jest obraźliwe, ale brzmi, jakby miał jej numer zapisany jako „pizza piątek”.
    Odchylił głowę, upił łyk wina i przetarł kciukiem krawędź szkła. Zaśmiał się cicho, nisko, prawie pod nosem. Głową pokręcił powoli, jakby właśnie usłyszał coś zupełnie absurdalnego ale zabawnego.
    — „Miło” to jest, kiedy ktoś ci zrobi porządny masaż karku po koncercie — mruknął, zerkając na nią z ukosa. — Albo jak barman wie, co pijesz, zanim zdążysz zamówić.
    Podniósł kieliszek jeszcze raz, jakby chciał coś zaakcentować, ale wstrzymał się z kolejnym łykiem.
    – To, co się między nami wydarzyło, Soph, to… zupełnie inny poziom. — Jego głos był miękki, pewny, z tą znajomą nutą nonszalancji. Ale w tym wszystkim było też coś bardziej szczerego. Coś, czego nie musiał dodawać, a mimo to to zrobił.
    — Więc jeśli chcesz, żeby to było „miło”… — Nachylił się odrobinę bliżej, oparł łokieć na kolanie i spojrzał jej prosto w oczy. — …to musisz celowo zaniżyć poprzeczkę. A w Twoim przypadku to będzie… bardzo trudne.
    Uśmiechnął się. Lekko. Uważnie. Jakby coś testował. A potem, nim zdążyła odpowiedzieć, wrócił do oparcia o zagłówek. Carter obrócił kieliszek w palcach, przez moment wpatrując się w jego zawartość. Zastanawiał się, czy powinien to powiedzieć. Czy już nie za dużo, nie za blisko. Ale gdy spojrzał na nią, z tym spojrzeniem, które znał już aż za dobrze, przestał się nad tym zastanawiać.
    — Rozwinę… — zaczął, pozornie luźnym tonem, ale z tą charakterystyczną dla siebie nutą skupienia, gdy mówił o czymś, co naprawdę myślał. Odniósł się tym samym do jej prośby sprzed kilkudziesięciu minut. — Kiedy mówiłem, że wiedziałem, jak z tobą będzie… — Urwał, przeciągając spojrzenie po jej twarzy, po włosach wciąż lekko wilgotnych, po tym jednym ramieniu, odsłoniętym przez zsuwający się materiał. — …to nie miałem na myśli tego, że będzie gorąco, dziko czy że nie będę mógł się powstrzymać… choć to też, oczywiście. —
    Uśmiechnął się, krótko, niemal bezbronnie. Popatrzył na jej minę a potem parsknął cicho pod nosem, jakby chciał zbyć temat, ale coś w sposobie, w jaki Sophia na niego spojrzała, z tą przekorną, ale czujną uwagą sprawiło, że nie dał rady się wycofać. Przesunął dłonią po karku, potem oparł łokieć o kolano i spojrzał na nią, już bez zgrywy. Z tą samą intensywnością, co wcześniej w galerii tą, która nie dawała wątpliwości, że mówił na serio.
    — Sophia… — zaczął niższym głosem. — Ty na prawdę nie masz pojęcia, co ze mną zrobiłaś… — Odchylił się lekko do tyłu, wciąż patrząc na nią, jakby nie potrafił się napatrzeć. I może rzeczywiście nie potrafił. — Nie chodzi tylko o to, że jesteś piękna. Że wyglądasz jak sen, kiedy się rozbierasz. Albo kiedy patrzysz tak, jakbyś nie mogła się doczekać, aż znowu cię dotknę. — Uśmiechnął się krótko. Zamilkł na chwilę. Jego głos stawał się niższy, wolniejszy. Jakby każde słowo musiał przemyśleć, zanim padło.
    — Ale chodzi o to, jak się przy tobie czuję. Jak cholernie świadomy jestem każdej sekundy, każdego twojego oddechu, każdego westchnięcia. – Przesunął wzrokiem po jej szyi, ramieniu, jakby wszystko przypominało mu tamte minuty, które jeszcze pulsowały pod skórą. — A seks z tobą? — Pokręcił głową i zaśmiał się pod nosem. — Kurwa, nie wiem, czy to był tylko seks. Bo to nie wyglądało jak coś, co da się po prostu powtórzyć z kimkolwiek innym.

    OdpowiedzUsuń
  67. W końcu wypił łyk i oparł się nieco wygodniej. Uniósł brwi, z lekkim rozbawieniem w oczach.
    — Chociaż pewnie nie powienienem ci tego mówić, bo zaraz ci odbije i zaczniesz żądać śniadań do łóżka, komplementów co godzinę i pieprzonej playlisty z dedykacją.
    Nie wiedział, czemu właściwie jej to mówił. Nie planował. To nie było coś, co przygotował sobie w głowie wcześniej, nie był to też jego styl, wyznania, zapewnienia, czułe słowa. Ale kiedy spojrzała na niego w ten sposób, z tym ledwo dostrzegalnym błyskiem niepewności w oczach… coś w nim drgnęło. Nie chciał, żeby wyszła stąd z myślą, że to był błąd. Że nie było warto. Nie chciał, żeby po wszystkim myślała, że była jedną z wielu.
    Lubił ją. Lubił, jak się śmiała. Lubił jej nerwowe gadanie i to, jak robiła krok w tył, kiedy zaczynało być zbyt poważnie, tylko po to, by zaraz wrócić bliżej. Szukała miejsca. I choć sam sobie tego głośno nie przyznał, on to miejsce chciał jej dać. Przynajmniej na te kilka godzin, które wbrew pozorom nie były tylko seksem, choć przecież oboje się tego właśnie spodziewali. Carter nie chciał jej zawstydzać. Ani wzmacniać tej niepewności, która chwilami jeszcze na nowo błyskała w jej oczach, jakby sama nie wierzyła w to, co między nimi zaszło. Dlatego to powiedział. Bo czuł, że powinien. Bo ją szanował. I choć między słowami nie padło nic wielkiego, wiedział, że dla niej mogło to znaczyć więcej, niż był gotowy się przyznać. Zbliżył się o kilka centymetrów. Jego dłoń odnalazła jej udo, leniwie i niedosadnie, ale wystarczająco, by przypomnieć jej, że to ciało znał już aż za dobrze i że pamiętał każdy jego fragment.
    — Jeszcze jedno… — rzucił nagle, z tym swoim półuśmiechem, który zwykle zwiastował, że zaraz powie coś głupiego albo zbyt prawdziwego. — Wiesz, po „było miło” nigdy nie ma „zostań”. To się wyklucza. — Uniósł brew i spojrzał na nią znacząco, jakby właśnie odkrył jakąś życiową prawdę. Przekrzywił lekko głowę, unosząc brwi, jakby sam był zaskoczony, że w tym przypadku zrobił dokładnie odwrotnie.
    — Z zanim znowu powiem coś, co kompletnie nie pasuje do mojego wizerunku… — zaczął i uniósł się na łokciu, spoglądając na nią z rozbawieniem. — …zadam poważne pytanie. Jesteś głodna? — Zerknął na telefon, który leżał gdzieś na szafce.
    — Bo ja tak. A są dwie opcje: albo „jemy” zimne wino i udajemy, że wystarczy, albo zamawiamy coś, co nie wygląda jak elegancka przekąska z pierwszej randki. — Wyciągnął rękę po telefon, ale nie odwrócił wzroku. Czekał, aż powie, co chce. Lub czy w ogóle chce zostać jeszcze chwilę dłużej. Rzucił jej luźne, badawcze spojrzenie, trochę rozbawione, trochę pytające. Chciał, żeby się rozluźniła. Żeby poczuła się tu jak w miejscu, gdzie można zostać, zwinąć się w jego koszulce i jeść pizzę w łóżku o północy.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  68. Przegadali pół nocy. Nie było już potrzeby uciekać się do dwuznaczności ani maskować emocji pod żartami. Rozmawiali lekko, czasem śmiejąc się z absurdalnych tematów, a czasem zatrzymując na dłużej przy tych bardziej osobistych. Leżeli w pościeli, z pizzą zamówioną z pobliskiej restauracji, którą jedli prosto z pudełka, nie przejmując się okruszkami na prześcieradle. Było dziwnie prosto. Naturalnie. Pomiędzy nimi nie została już ta niezręczność, która zwykle następuje po nocy takiej jak ta. Zastąpiła ją cicha bliskość, która nie wymagała wiele. Tylko obecności. W końcu, gdy rozmowy zaczęły przygasać, a śmiechy ustąpiły przeciągłym ziewnięciom, Carter ułożył się za nią. Jedną rękę przełożył przez jej talię, a czoło oparł o tył jej głowy. Pachniała nim, jego mieszkaniem, czymś ciepłym, znajomym, czego jeszcze nie umiał nazwać. Ale nie potrzebował nazwy, żeby zostać. Zasnął przytulony do jej pleców, spokojnie, jakby właśnie tu powinien być.
    Carter obudził się przed południem, przetarł leniwie oczy i przez dłuższą chwilę leżał jeszcze w bezruchu, przyzwyczajając się do światła przesączającego się przez zasłony. Czuł ciepło pościeli, czuł jeszcze jej zapach na poduszce i miękkiej tkaninie, którą wcześniej dzielili, ale… łóżko było puste. Zmarszczył brwi, nie od razu rozumiejąc, co go wybudziło. Może cisza. Zbyt idealna, zbyt pełna. Odwrócił głowę, jakby w nadziei, że po prostu przekręciła się na drugi bok. Ale nie. Po niej nie było śladu, ani cichego oddechu, ani splątanych włosów na jego ramieniu. Zsunął się z materaca i wstał, naciągając na biodra bokserki. Rozejrzał się po sypialni, potem przeszedł do salonu. Na kuchennym blacie stała tylko pustka i porządek, którego się nie spodziewał. Żadnej kartki. Żadnego znaku, że jeszcze chwilę temu była tu z nim. Mieszkanie było ciche. Zbyt ciche.
    I zbyt puste. Carter oparł się dłonią o kuchenny blat, przez moment wciąż próbując zrozumieć, dlaczego czuł ten dziwny, tępawy ciężar w klatce. Nie była przecież zobowiązana, by zostać. Nie obiecywali sobie niczego, prawda? Westchnął cicho i sięgnął po telefon, zamierzając do niej zadzwonić, choćby tylko po to, żeby się upewnić, że wszystko w porządku, że wyszła dlatego, że naprawdę chciała, a nie dlatego, że czegoś żałuje. Ale nim zdążył odnaleźć jej numer, ekran rozbłysł nowym powiadomieniem. Wiadomość. Od znajomego z branży. Zdjęcie. Sloane. Z jakimś typem. Stała na tle tylnego wyjścia z klubu koncertowego, jasne światła punktowe rozświetlały ich sylwetki. Śmiała się do niego, a chwilę później ich usta się spotkały. Kolejna klatka jak razem odchodzą, on obejmuje ją w pasie, a ona nie protestuje. Wyglądała na szczęśliwą. Beztroską. Carter przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ekran bez mrugnięcia, jakby próbując wymusić na sobie jakąś reakcję. Złość. Frustrację. Cokolwiek. Ale było tylko… zawieszenie.
    Ostatecznie wysłał jej tylko krótką wiadomość z pytaniem czy wszystko jest ok, na którą po dłuższej chwili odpowiedziała twierdząco. Uznał, że spełnił swój obowiązek. Odłożył telefon na blat z lekkim stuknięciem i cofnął się o krok. Wmawiał sobie, że Sophia pewnie potrzebowała przestrzeni. Przypomniał sobie, jak leżeli razem, jak się śmiała, jak patrzyła na niego zaraz po tym, jak opadli na łóżko, i jak do jasnej cholery zrobiło się zbyt… blisko. Zbyt intymnie. A przecież nie o to chodziło. Miał być układ. Prostota. Żadnego wchodzenia sobie pod skórę. To, co wydarzyło się w nocy… nie powinno było być aż tak prawdziwe.
    Wieczorny koncert przez to nabrał tylko mocy, a on ledwo wrócił do siebie w niedziele wieczorem. W poniedziałek rano jak zwykle po nią pojechał. Zatrzymał się nieopodal, napisał. Krótko. Prosto: „Jestem na dole.” Odpowiedź przyszła po dłuższej chwili, a i tak brzmiała bardziej jak pretekst niż informacja: „Pojechałam dziś wcześniej, miałam coś do załatwienia. Widzimy się w schronisku :)”

    OdpowiedzUsuń
  69. Nie zadawał dalszych pytań. Nie był idiotą. Coś się zmieniło. A potem, w schronisku, Sophia naprawdę była. Obecna. Miła. Uśmiechnięta. Tak, jakby wszystko było w porządku, ale Carter widział. Widział, jak nie patrzyła dłużej niż kilka sekund. Jak skracała każde zdanie. Jak szukała sobie zajęcia, tylko nie przy nim. Nie musiała tego mówić. Zlecała mu zadanka jak najdalej od siebie. Unikała go.
    Pod koniec dnia zdołał ją zlokalizować w kociarni, najcichszym, najbardziej zaszytym miejscu w całym schronisku. Była tam sama. Siedziała po turecku na miękkim, przysypanym sierścią dywanie, a na jej kolanach spał zwinięty w kulkę dachowiec, którego Carter nie potrafił rozróżnić od pozostałych dwudziestu identycznych kotów. Zatrzymał się w progu. Nie powinien tam wchodzić. Już sam zapach go drażnił, kurz, kocia karma, sierść i ta wszechobecna obecność kotów. Miał alergię, delikatną, ale wystarczającą, żeby raz po raz kichnąć lub poczuć, że oczy zaczynają lekko swędzieć. Mimo to wszedł. Zamknął za sobą drzwi, które zatrzasnęły się z lekkim kliknięciem, choć nie do końca celowo.
    — Wiesz, że twoje ulubione stworzenia to dla mnie powolna śmierć? — mruknął, jakby to była uwaga rzucona w przelocie. Podszedł parę kroków bliżej, chociaż żaden rozsądny powód nie kazał mu tego robić. Sophia uniosła głowę. Nie wyglądała źle. Ale też nie wyglądała jak Sophia. Carter zmarszczył brwi, jakby dopiero teraz pozwolił sobie przyjrzeć się jej uważniej. Jej spojrzenie było nieco rozmyte, jakby gdzieś odpłynęła myślami. Twarz spokojna, ale nieobecna. Miała na sobie ten sam uśmiech, który nosiła cały dzień, lekki, dyplomatyczny, zupełnie nie dla niego.
    Milczeli chwilę. Kot przeciągnął się na jej kolanach, a potem znów ułożył pyszczek między łapkami. Carter przysiadł kawałek od niej. Oparł ręce na kolanach.
    — Coś się stało? — zapytał w końcu. Cicho, spokojnie. Bez nacisku. Ale nie byłby sobą, gdyby nie dorzucił z półuśmiechem.
    — Mam na myśli coś więcej niż to, że chyba próbujesz mnie dzisiaj zignorować na śmierć.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  70. Carter wziął głębszy oddech, po którym z jego ust uciekło coś na kształt rozbawionego parsknięcia. Pokręcił głową, ale nie skomentował jej tonu od razu. Słyszał, że coś w nie grało, że żart był jedynie cienką warstwą przykrywającą to, co naprawdę rozgrywało się w środku. Przez moment tylko obserwował. Ją. Koty. Cichą scenę, która w teorii była urocza i zwyczajna, ale miała w sobie coś dziwnie kruchego. W końcu westchnął cicho i odezwał się półżartem, jakby potrzebował wyłamać się z tego milczenia.
    — Wiesz, że aktualnie ryzykuję życie tylko po to, żeby z tobą porozmawiać? — mruknął, zerkając znacząco na jednego z kociaków, który zaczął powoli gramolić się w jego kierunku. — Nie wiem, czy to bardziej desperacja, czy poświęcenie… — mruknął, przecierając oczy.
    Przechylił lekko głowę, jakby rozważał, czy powinien się cofnąć, czy jednak zostać i ryzykować powolne uduszenie się dla kilku zdań z kobietą, która unikała go przez cały dzień jakby zrobił coś złego. Niemal natychmiast poczuł, że zakręciło go w nosie, ale jeszcze powstrzymał kichnięcie. Koty. Pierdolone koty. Miał alergię, ale i tak wszedł. Bo ona tu była. Bo coś w jej głosie, niby neutralnym, a jednak matowym, wypranym z tego, co znał, go do tego zmusiło.
    Wzruszył ramionami.
    — Mhm. Umarłbym z godnością. — rzucił w końcu. — W imię kotów i niedopowiedzianych westchnięć. — Zerknął na nią z boku.
    — I tak, wiem, że to miał być żart, ale… — zamilkł na sekundę. — …brzmi, jakbyś chciała, żebym faktycznie stąd wyszedł.
    Carter oparł łokcie o kolana, splótł dłonie i wbił spojrzenie gdzieś w przestrzeń, a potem wrócił wzrokiem do niej. Do tej wersji Sophii, której nie znał. Chciał powiedzieć coś jeszcze, może znów rzucić żartem, ale milczenie między nimi było inne niż to, które czasem lubili razem dzielić. To nie było spokojne zawieszenie rozmowy. To był dystans.
    Siedział cicho przez dłuższą chwilę. Nie chodziło już tylko o jej słowa. Słyszał przecież, że brzmią poprawnie, choć… nieprawdziwie. O wiele więcej mówiła mu ta cisza, to jak unikała jego wzroku i to, jak ostrożnie trzymała tego małego kota, jakby to on był jedynym bezpiecznym punktem w pomieszczeniu. Zaraz potem westchnął lekko i bez większego komentarza sięgnął do tyłu, po leżący w rogu podajnik z chusteczkami, który ktoś zostawił w zasięgu ręki. Zerwał jedną i delikatnie, bez słowa, pochylił się, by wytrzeć niewielką smugę mleka z jej dłoni, dokładnie tam, gdzie skapnęła od butelki.
    — Zajęta, mhm — mruknął w końcu. Nie brzmiało to jednak jak zarzut. Bardziej… zrozumienie. Lub jego próba. Wyprostował się i oparł plecy o ścianę. Przez chwilę jeszcze patrzył na kociaka, potem na kota na jej kolanach… a na końcu na nią. Obserwował ją uważnie, ale bez presji. Patrzył, jak karmi kociaka, z tą skupioną delikatnością, której chyba nie był w stanie wyjaśnić, ale zawsze go rozbrajała. Miała w sobie jakąś kruchość w takich momentach, ale jednocześnie też siłę cichą i konkretną, jakby nawet nie musiała jej nikomu udowadniać.

    OdpowiedzUsuń
  71. Mimo że kociak ledwo otwierał oczy i trząsł się lekko, gdy ssał mleko z butelki, ona trzymała go pewnie, jakby robiła to setki razy. Kotka na jej udach rozciągnęła się i zamruczała głośniej, a Carter… po prostu patrzył. Bez komentarza. Bez uśmiechu. Bez rozbawienia. Chciał coś z niej wyczytać, ale nie był pewien, co właściwie szuka. Nie oczekiwał od razu riposty. Widział, jak się uśmiechnęła, ale znał ją na tyle, by wiedzieć, że nie było w tym nic szczerego. A może to nie kwestia znajomości, tylko instynktu. Ten sam instynkt podpowiadał mu teraz, że coś ją gryzło, i że nie była to rzecz błaha. Ale nie zamierzał jej zmuszać. Nie teraz. Więc tylko skinął lekko głową.
    — Skoro wszystko gra… — zaczął ostrożnie, pozwalając, by cisza na moment zawisła między nimi. — To może… dasz się porwać na jakiś lunch? Odwiozę cię. Po drodze coś zjemy. Jak zwykle.
    Zerknął na nią kątem oka, nie ruszając się jeszcze z miejsca. Przez moment jakby coś chciał dodać, ale ugryzł się w język. Zamiast tego sięgnął po jakiś zabawkowy myszek leżący pod drapakiem i przesunął nim po podłodze, udając, że to dla kotów, choć żaden się tym nie zainteresował.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  72. Carter nie odszedł od razu. Stał przez moment, z rękami w kieszeniach, jakby rozważał, czy powiedzieć coś jeszcze, czy lepiej już nie. Próbował z niej coś wyczytać, z tonu głosu, z układu ramion, z tych zbyt spokojnych odpowiedzi i nerwowej troskliwości wobec kociąt. Miał nieznośne wrażenie, że patrzył na Sophię przez szkło. Wszystko niby było jak zawsze, jej ruchy, gesty, to jak mówił, a jednak coś w niej było cichsze. Jakby trzymała się w całości tylko dlatego, że nie pozwalała sobie się rozsypać. A on wiedział, że miał w tym swój udział. Nie miał pojęcia, co dokładnie ją wytrąciło w równowagi, ale podejrzewał. I choć chciał udawać, że to tylko jego paranoja, to cholernie nie podobało mu się, że Sophia nagle przestała patrzeć na niego w ten sposób, w jaki patrzyła jeszcze czterdzieści osiem godzin. Bez obrony. Z zaufaniem, którego sam nie potrafiłby komuś dać. Teraz między nimi było coś zimnego. Niewidzialna warstwa. Jakby wszystko znów zaczynało się od nowa, tylko że gorzej, bo już znali swój smak, znali swoje ciała, a mimo to czuli się jak obcy.
    Westchnął. Cicho. Uważnie śledził, jak rozmasowywała brzuszek kociaka, ale nie odezwał się przez moment. Nie chciał jej przerwać. Może też bał się, że jak powie coś nie tak, to już w ogóle się od niego zamknie.
    — Jasne — odezwał się w końcu. Głos miał niski, spokojny, ale coś w nim drgnęło. — Papierologia i karmienie kotów. Co dwie godziny. Rozumiem…— powiedział spokojnie. Przez chwilę patrzył na nią jak na zagadkę, którą kiedyś rozumiał, a teraz trzymał w dłoniach rozsypane kawałki układanki. Miała rację, czuł się tu jak idiota. Oczy swędziały go już od samego powietrza, a w klatce piersiowej powoli zbierał się ten znajomy, ciężki dyskomfort.
    Nie był głupi. Wiedział, że nie chodziło o karmienie, papierologię, ani nawet o jego alergię. Chodziło o dystans. O coś, czego się nie powiedziało, albo coś, co zobaczyła, a on nie wiedział, że powinien to ukryć. Przełknął to. Cicho. Wciąż nic nie mówił.
    Przez chwilę wydawał się zbyt spokojny, zbyt cichy jak na siebie. Ale to nie była cisza obojętności. To była cisza kogoś, kto coś zauważył i nie był pewien, co z tym zrobić.
    Spojrzał na nią, kiedy wspomniała o lunchboxie, o czasie, o czekaniu. Dobrze, że dodała tę propozycję na koniec, bo przez chwilę naprawdę miał wrażenie, że właśnie uprzejmie, ale konsekwentnie pokazuje mu drzwi. A nie wiedział, czy teraz byłby gotów przez nie przejść.
    — Super — powiedział w końcu, cicho, bez złości. — „Jutro albo jakoś w tygodniu” brzmi jak rozsądna wersja „wypierdalaj, ale może nie na zawsze”.
    Uśmiechnął się przy tym lekko, niby żartem, ale jak zawsze, coś w tym było i oboje o tym wiedzieli. Wiedział, że nie chodziło o to, że miała lunchboxa. Ani o to, że była zajęta. Ale jeśli miała mu to powiedzieć, to musiała chcieć. Nie zamierzał wyciągać tego siłą. Przesunął spojrzeniem po jej sylwetce, drobniejszej niż zazwyczaj, nie dlatego że się zmieniła, ale dlatego że wyglądała… mniej obecna. Była tu fizycznie, ale reszta jej już się od niego odsuwała. Wiedział, że coś było nie tak. I wiedział, że na razie nic z tym nie zrobi.
    — Dobra — mruknął. — Nie będę walczył o uwagę z kotami.
    Znowu ten lekki uśmiech, nie ten prawdziwy, który rzucał jej, gdy był rozbawiony. To był ten drugi, z ironicznym cieniem, którym zwykle maskował rozczarowanie. Odwrócił na chwilę wzrok, jakby musiał przemyśleć, czy powiedzieć więcej. A potem spojrzał znowu.
    — Jeśli jednak zmienisz zdanie co do towarzystwa, albo gdyby… przestało być tak zajebiście „w porządku”, masz mój numer.

    OdpowiedzUsuń
  73. Odwrócił się w końcu, ale nie od razu wyszedł. Przystanął przy drzwiach, dłonią zgarniając kota, który właśnie pakował mu się pod nogi i zamruczał z premedytacją. Nie uśmiechnął się. Tylko spojrzał na nią jeszcze raz, krótko, ale intensywnie. A potem wyszedł, bez pośpiechu, nie trzaskając drzwiami, choć dłoń przez chwilę zawisła mu na klamce, jakby rozważał jeszcze, czy nie odwrócić się na pięcie i nie powiedzieć czegoś więcej. Ostatecznie tego nie zrobił. Zamiast tego wsunął dłonie do kieszeni kurtki, przeszedł przez korytarz i opuścił schronisko, nie oglądając się za siebie. W głowie miał dziwną pustkę. Nie ciszę, pustkę. Taką, która nie boli, ale zostawia chłód w klatce piersiowej. Jak przeciąg po wywietrzeniu pokoju, w którym ktoś niedawno był. Nie był zły. Ani rozczarowany. Próbował to sobie zracjonalizować. Przynajmniej nie była jedną z tych, które zaczynają od “to tylko zabawa”, a potem po jednej nocy patrzą, jakby miało z tego być coś więcej. Przynajmniej nie uczepiła się go emocjonalnie, nie szukała odpowiedzi, nie wypominała rzeczy, które przecież od początku były jasne. Ich układ był prosty. A to, że chwilami, niebezpiecznie zaczynało przypominać coś więcej, cóż, najwyraźniej tylko on to tak odczuł. I bardzo dobrze. Lepiej, że się wycofała. Że wróciła do dystansu. To było bezpieczne. Dla niej. Dla niego. Dla całej tej farsy, która miała mieć datę ważności, a nie kończyć się sentymentalną katastrofą. Jeszcze tylko kilka tygodni i każdy wróci do swojego życia. Dokładnie tak, jak powinno być.
    Nie odjechał od razu. Przez kilka minut tylko siedział w aucie. Wciąż miał przed oczami to jej spojrzenie, spokojne, prawie obojętne, jakby ich noc nie zostawiła po sobie żadnego śladu. Jakby to wszystko naprawdę było tylko tym, na co się umówili. Jednorazowym wyłamaniem się z codzienności. W końcu wysiadł. Nie dlatego, że coś sobie nagle uświadomił. Raczej dlatego, że nie potrafił po prostu odjechać. Oparł się o maskę swojego samochodu, ramiona skrzyżował na piersi. Stał tak, nieruchomo, z pozoru wyluzowany, jakby czekał na kogoś po prostu, przypadkiem. Nie potrafił tego racjonalnie wytłumaczyć. Przecież nie miało znaczenia, czy zostanie tam jeszcze dwie godziny, czy tylko udaje. Przecież powiedziała wprost, że nie chce, żeby tam był. Miała swoje powody i jasne granice. Carter nie zamierzał ich przekraczać. Ale… Stał dalej.
    Jakby chciał sprawdzić, czy przypadkiem nie wyjdzie kilka minut po nim. Czy nie spojrzy za nim przez szybę. Czy rzeczywiście zostanie, tak jak powiedziała… czy tylko czekała, aż on wyjedzie, żeby nie musiała już z nim rozmawiać.
    Nie pomylił się.
    Stał tak jeszcze może dziesięć minut, może mniej, wystarczająco długo, by jego własne myśli zaczęły go denerwować, by cisza stała się zbyt głośna. I właśnie wtedy na parking podjechał znajomy samochód. Jej kierowca. Carter nawet się nie ruszył. Zobaczył ją, gdy wychodziła z budynku. Nie spieszyła się, ale też nie wyglądała, jakby zamierzała jeszcze zostać. Ubrana jak zawsze, niby zwyczajnie, a jednak tak, że miał ochotę znowu na nią spojrzeć, dokładniej, dłużej. Szła spokojnie w stronę auta. Nie zauważyła go od razu. Dopiero kiedy mijała bramkę prowadzącą na chodnik, spojrzała w bok. Jakby coś ją tknęło. Ich spojrzenia się spotkały. Tylko na ułamek sekundy. Ale wystarczyło. Zobaczył, że kłamała.
    — Karmienie co dwie godzin i papierkowa robota, hmm? — rzucił odepchnąwszy się od maski auta.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  74. Gdy usłyszał jej głos, cichy, pełen spięcia i wymijający, nie ruszył się ani o krok. Tylko spojrzał na nią uważnie, jakby próbował zrozumieć, na ile te słowa były obroną, a na ile jeszcze resztką prawdy, której próbowała się uczepić. Milczał przez moment, a potem westchnął krótko, cicho, z czymś, co mogło brzmieć jak rozczarowanie, ale nie nią. Sytuacją. Sobą. Wszystkim tym, co wymknęło się spod kontroli, mimo że przecież miało być „prosto”.
    — Nie wiem, może: „hej, Carter, mam zły dzień, ale nie chcę o tym gadać” — rzucił, spokojnie, niemal bez emocji, choć w jego głosie czaiło się coś, co podcinało nogi. Nie pretensja. Nie złość. Po prostu szczerość. Zrobił kilka kroków w jej stronę, ale zostawił między nimi więcej niż bezpieczny dystans. Spojrzał na nią tak, jakby od początku wiedział, że tak właśnie to się skończy. Że wyjdzie, chociaż miała zostać. Że skłamie, chociaż nie musiała. I że się zatrzyma, kiedy ich spojrzenia znów się spotkają.
    Jego wyraz twarzy zmienił się natychmiast, jakby coś w jej ostatnim zdaniu, to jedno „nie jestem twoją dziewczyną”, pękło w nim szybciej, niż był gotów się do tego przyznać.
    — Aha. Super. — Rzucił, sucho, z irytacją, której już nie próbował ukryć. — Czyli to tak teraz działa, tak? Mam czekać, aż znowu się odezwiesz, kiedy będzie ci pasowało?
    Zamilkł na moment, jakby sam próbował się powstrzymać, ale za późno, już ruszyło. Carter zaśmiał się krótko, bez radości, ten rodzaj śmiechu, który bardziej przypominał zrezygnowane parsknięcie niż cokolwiek zabawnego.
    — W porządku, Sophia. Jasne. Nie jesteś moją dziewczyną, nie musisz mi się tłumaczyć, nie musisz nic mówić. — Prychnął, krótko, jakby chciał się zaśmiać, ale wyszło zbyt ostro. Spojrzał na nią, z czymś pomiędzy zmęczeniem a rozczarowaniem.
    — Jeśli nie chcesz rozmawiać, okej. Ale nie rób ze mnie idioty. — Uniósł lekko brwi, szukając jej spojrzenia, którego wciąż mu odmawiała. — Tylko tyle.
    W jego głosie była teraz nuta zranionej dumy. Nie żądał od niej niczego, dokładnie tak, jak się umawiali, ale coś w nim się jednak buntowało. Bo może i to był układ, ale Carter nigdy nie lubił być traktowany jakby nie miał prawa poczuć czegokolwiek więcej.
    Westchnął, krótko, ostro. Zrobił krok w tył, ale nie odwrócił się jeszcze. Czekał. Może na to, że go zatrzyma. Może po prostu na to, aż się w niej coś złamie tak, jak przed chwilą złamało się w nim. Zamilkł na chwilę. Jakby nie chciał pójść o krok za daleko. Potem zamilkł. Nie podszedł bliżej. Nie poprosił, żeby z nim została, nie nalegał, żeby wróciła do auta. Po prostu patrzył. A w jego spojrzeniu było dokładnie to, co Sophia widziała tej nocy w jego mieszkaniu, kiedy myślała, że to tylko fizyczność.
    Było tam zrozumienie. I coś jeszcze.

    OdpowiedzUsuń
  75. Ale Carter, ten Carter, którego znała, nie wyciągał ręki, jeśli ktoś jej nie chciał chwycić. Więc tylko stał i czekał, dając jej wybór.
    Nie patrzył na nią już łagodnie. Nie był złośliwy, ale spokojny też nie. W jego spojrzeniu pojawiło się coś twardego, zawiedzionego. Może nie tym, że go odrzucała, tylko tym, że robiła to właśnie w taki sposób.
    — Wiesz co? Nieważne. — Machnął ręką, jakby sam próbował uciąć ten temat zanim powie coś, czego będzie żałował. — Kierowca na ciebie czeka… — Odwrócił głowę i wskazał dłonią na czarny samochód stojący na końcu uliczki.
    — Po prostu… — urwał i pokręcił głową, jakby chciał z siebie zrzucić coś, co ciężko mu było udźwignąć. — Wszystko jedno, Sophia.
    I tym razem nie próbował niczego dodać. Nie próbował łagodzić tonu, nie szukał jej wzroku. Zrobił jeszcze jeden krok w tył, jakby nie był pewien, czy bardziej chce odejść, czy czeka, aż powie coś jeszcze.
    — No to… do jutra — rzucił chłodno, nie próbując nawet ukryć rozczarowania, które przebiło się przez tę pozorną obojętność. Nie poczekał na odpowiedź. Odwrócił się bez słowa i ruszył w stronę swojego auta. Kroki miał spokojne, ale zbyt równe, zbyt kontrolowane, jakby jedyne, co trzymało go w ryzach, to właśnie ta dyscyplina. Nie obejrzał się. Nie sprawdził, czy jeszcze patrzy. Nie pozwolił sobie na to, bo gdyby to zrobił, być może nie odszedłby wcale. A musiał. Choćby na dziś.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  76. Kolejne dni upływały w niespokojnej ciszy. Nie było między nimi otwartego konfliktu. Żadnych scen. Żadnych rozmów, które kończyłyby się trzaśnięciem drzwiami albo bolesnym wyznaniem. A jednak coś się zmieniło, coś drobnego, trudnego do uchwycenia, ale niepodważalnie obecnego w każdym spojrzeniu, w każdym nieodebranym półuśmiechu, w każdym „cześć” wypowiedzianym tonem zbyt uprzejmym, zbyt obcym.
    Sophia pojawiała się w schronisku punktualnie, tak jak zawsze. Robiła, co do niej należało, profesjonalna, pomocna, skupiona. Tylko, że teraz coś w niej było cichsze. Gdy przechodziła przez korytarze, nie szukała już jego wzroku. Nie przystawała przy nim przypadkiem, żeby rzucić komentarz, zapytać o dzień czy pożartować.
    On sam trzymał się z boku. Nie był w tym specjalnie konsekwentny, miał momenty, w których przystawał gdzieś za rogiem i przez chwilę obserwował, jak zajmuje się kotami, jak związuje włosy w pośpiechu, jak unosi brwi, kiedy ktoś z wolontariuszy coś przeskrobał. Znał już jej drobne gesty, mimikę, to, jak marszczyła nos, gdy próbowała coś ukryć. Widział, kiedy coś ją trapiło, choć trzymała pozory. Ale nie podchodził. Nie komentował. Nie próbował jej rozbroić, nie rzucał już lekkich zaczepnych uwag. Ograniczał się do prostych komunikatów, o karmieniu, porządkach, transporcie.
    I to nie było łatwe.
    Bo Carter wiedział, że mógłby skrócić ten dystans. Wystarczyłoby jedno zdanie. Jedno spojrzenie, którego nie utnie w pół. Jedno: hej, porozmawiajmy. Ale nie robił tego. I nie dlatego, że nie chciał. Robił to z przekonaniem z tą trudną, nieprzyjemną pewnością, że tak właśnie powinien. Bo to, co wydarzyło się między nimi tamtej nocy, nie miało wyglądać w ten sposób. To miało być tylko zaspokojenie wzajemnego przyciągania. Chwilowe rozładowanie napięcia. Od początku ustalili zasady: żadnych komplikacji, żadnych uczuć, żadnych wielkich emocji. Miało być łatwo. Luźno. Bezpiecznie. A tymczasem… To nie był tylko seks. Nie, kiedy zasnęła wtulona w niego, a on nie potrafił się od niej odsunąć. To było coś więcej, coś, czego się nie spodziewał i czego nie potrafił zignorować, a powinien. Bo wiedział, że Sophia była zbyt emocjonalna, zbyt wrażliwa, zbyt podatna, żeby przez to nie ucierpieć. A on? On nie był dla niej żadnym rozwiązaniem. Nie teraz. Może nigdy.
    Więc postanowił się wycofać.
    Kiedy pojawiła się w pokoju socjalnym, od razu wyczuł, że coś było nie tak choć początkowo nie wiedział, co dokładnie. Po prostu… poczuł to. Sophia weszła zbyt gwałtownie. Oddychała zbyt szybko. Była blada.
    Wyglądała jak ktoś, komu właśnie rozpadł się świat, ale próbuje wmówić sobie, że to tylko drobiazg. Że to tylko zadrapanie. Że to tylko metalowy drucik. Że to tylko krew. Tylko łzy.
    Kiedy tylko zobaczył czerwień na jej dłoni, jego ciało zareagowało szybciej niż myśl. Przez ułamek sekundy po prostu zamarł, nie dlatego, że krew go przeraziła. Nie był przecież facetem, który miękł na widok skaleczenia. Ale to, że ta krew należała do Sophii, to, że coś jej się stało sprawiło, że serce zacisnęło się mu w piersi jak pięść.
    — Usiądź — rzucił krótko, ale ton miał miękki, ledwo słyszalny. Żadnej twardości, żadnej chłodnej przewagi, którą mógłby teraz wykorzystać. W sekundę postawił krzesło przy zlewie i niemalże popchnął ją delikatnie w jego stronę, nie z siłą, ale z tą determinacją, z jaką człowiek ratuje coś kruchego, co może się zaraz rozpaść. Zaraz potem sięgnął ponad jej głową po apteczkę, z pamięci, szybko, bez zawahania. Przykucnął obok niej, rzucając pudełko na blat i rozpinając je już jedną ręką, a drugą… sięgnął po jej dłoń.
    — Pokaż, Soph… Pokaż mi to. — Mruknął, próbując brzmieć spokojnie, ale głos był zbyt napięty. Ujął jej rękę w swoje palce, pewnie, ale delikatnie, jakby w tej jednej chwili to właśnie ten drobny fragment jej ciała był najważniejszą rzeczą na świecie. Krew wciąż sączyła się z rozcięcia, brudząc papierowy ręcznik i jego dłoń, ale zupełnie nie zwrócił na to uwagi. Krew mu nie przeszkadzała. Ból, też nie. Ale ta cholerna świadomość, że to dotyczy jej trzymała go w dziwnym stanie między skupieniem a ukrytą paniką.

    OdpowiedzUsuń
  77. Delikatnie odsunął przesiąknięty materiał i zmarszczył brwi, gdy zobaczył rozcięcie. Nie było głębokie, nie tak, by zemdleć czy potrzebować szwów, ale sączyło się równo i bez zamiaru ustania.
    Zręcznie chwycił za sterylną gazę, rozwinął ją, przycisnął do rany i przez cały ten czas ani razu nie puścił jej dłoni. Nie martwił się, że pobrudzi koszulkę, że coś kapnie na spodnie, że zrobi wokół bałagan. Miał to gdzieś. Skupił się na jednym: na niej. Na jej ramionach, które się trzęsły. Na łzach, które widział, choć nic nie mówiła. Na jej twarzy, z której zniknęło wszystko to, co znał przez ostatnie dni, ten chłód, ta udawana obojętność, ta perfekcyjna maska. Została tylko ona. W tej jednej chwili.
    — Oddychaj, okej? — powiedział cicho. — Już to ogarniam. — Wolną dłonią sięgną po środek oskarżający. — To będzie szczypać — uprzedził krótko, ale wciąż cicho. Nasączył środkim odkażającym gazę, owinął ją dookoła dłoni i przytrzymał, przykładając palce do pulsującego punktu, by powstrzymać krwawienie. Odruchowo zadrżała. Podniósł wzrok na jej w oczy. I teraz już wiedział. Wiedział, że to nie przez ranę. Nie przez zamek. Nie przez tydzień. Nie przez kociarnię. Wiedział, że to przez niego.
    Jeszcze kilka razy wymienił gazę, aż krwawienie prawie ustało. Owinął jej dłoń bandażem. Robił to zbyt delikatnie, jak na kogoś, kto chciał trzymać dystans. Jak ktoś, kto przez cały tydzień udawał, że między nimi nic nie zaszło, a teraz nagle nie potrafił tego już dłużej grać.
    Odetchnął, nie odwracając wzroku. Dłoń wciąż trzymał w swoich, jakby nie chciał jej puścić zbyt szybko.
    Carter wytarł dłonie o kawałek papierowego ręcznika, gest szybki, nerwowy, ale precyzyjny. Odruchowo sięgnął po szklankę, nalał jej chłodnej wody z dzbanka stojącego obok ekspresu i podał bez słowa, przyglądając się uważnie, czy sięgnie po nią bez kolejnego drżenia.
    — Trzymaj. I nie mdlej, bo będę musiał cię reanimować, a nie mamy dziś grafiku dramatycznych scen. — Wrzucił to lekko, z kącikiem ust ledwo zauważalnie uniesionym w górę. Zażartował, nie tak zupełnie dla rozładowania napięcia, ale żeby zobaczyć, czy ona jeszcze tam jest. Ta prawdziwa Sophia. Nie ta z zasłoniętym spojrzeniem, nie ta milcząca od tygodnia, nie ta z przyklejonym chłodnym „wszystko w porządku”, tylko ta, która potrafiła się zaśmiać nawet w najgorszym momencie.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  78. Carter usiadł z powrotem, ale już nie tak blisko jak wcześniej. Z jego twarzy zniknął już ten napięty wyraz, który towarzyszył mu przez cały moment opatrywania jej dłoni. Teraz wyglądał… spokojniej. Ale to był tylko spokój powierzchowny. Taki, który człowiek nosi, gdy nie chce czegoś wylać z siebie zbyt szybko. Zbyt bezpośrednio. Zerknął na nią kątem oka, kiedy przepraszała. I może nie powiedział nic od razu, ale jego spojrzenie złagodniało, choć nie całkiem. Coś w nim jeszcze się kotłowało. I choć nie było w nim już złości, to nie znaczyło, że wszystko całkiem minęło.
    — Może nasz układ już nie działa… — rzucił w końcu cicho, ale z tym specyficznym, suchym tonem, który u niego zwiastował początek żartu. — …ale moje zasady w kwestii przepraszania nadal obowiązują.
    Spojrzał na nią bardziej otwarcie, unosząc lekko brwi, jakby przypominał coś oczywistego. Nie było w tym ani złości, ani pretensji. Brzmiało to bardziej jak przypomnienie. Ciche, może trochę rozbrajające, może nawet czułe, ale podane w typowy dla niego sposób. Z dystansem. Z humorem. Ale na tyle jasno, że nie dało się tego zignorować. Westchnął i odchylił się lekko na krześle, zerkając na nią już wprost. Wzrok miał poważny, ale nie oskarżycielski.
    Carter milczał przez moment, zanim się odezwał. Stał naprzeciw niej, nadal oparty o blat, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, ale tym razem nie był to gest dystansu, raczej sposób, by się czymś osłonić. Jakby próbował sam siebie nieco powstrzymać przed powiedzeniem czegoś więcej, niż powinien. W końcu jednak westchnął cicho i spojrzał na nią, prosto, bez uciekania wzrokiem.
    — Poza tym, jeśli ktoś powinien przepraszać, to ja — powiedział spokojnie, ale bez tej lekkości, którą jeszcze przed chwilą próbował rozładować napięcie. — Nie zachowałem się wobec ciebie w porządku ostatnio. I wiem o tym.
    Nie mówił z wyrzutem, nie próbował się wybielać. Po prostu stwierdzał fakt. Może nawet bardziej dla siebie niż dla niej. Przesunął dłonią po karku, jak miał w zwyczaju, gdy nie do końca wiedział, co z sobą zrobić.
    — Rozumiem, że chcesz się wycofać. Masz do tego prawo. — dodał ciszej, ale zaskakująco szczerze. — To pewnie… najlepsza decyzja jaką mogłaś dla siebie podjąć.
    Zacisnął usta i na chwilę spuścił wzrok. Kiedy znowu na nią spojrzał, coś w jego oczach się zmieniło, już nie było tam napięcia ani złości. Została tylko cisza. I zmęczenie. To, które pojawia się po walce, której nie da się wygrać.
    Carter wstał z krzesła, przeciągnął dłonią po karku, a potem spojrzał na nią z góry, już nie tak poważnie jak chwilę temu, ale z czymś łagodniejszym w oczach. Sięgnął po resztki papierowych ręczników, które leżały obok zlewu, i bez słowa zaczął je zbierać. Działał sprawnie, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie, posprzątać po tym drobnym, chaotycznym dramacie, który rozegrał się między nimi. Zebrał brudne ręczniki, przetarł blat i wrzucił wszystko do kosza. Potem dopiero odwrócił się do Sophii.
    — Zbieraj się. Odwiozę cię. — rzucił krótko, tonem, który nie brzmiał jak pytanie. Odwrócił się, oparł biodrem o blat i skrzyżował ramiona na piersi. Jego wzrok był spokojny, może nawet odrobinę zrezygnowany, ale nie wobec niej, raczej wobec sytuacji. Jakby wiedział, że coś się między nimi zmieniło, ale nie miał teraz siły tego analizować.
    — Możesz mi się odwdzięczyć za ratowanie życia tym, że nie będziesz znowu twierdzić, że masz cztery godziny pracy przed sobą, kiedy planujesz wyjść po dwudziestu minutach.
    Nie próbował się do niej zbliżyć. Nie sięgał po jej dłoń ani spojrzenie. Dał jej przestrzeń, fizycznie i emocjonalnie. Ale jego słowa, chociaż ciche, wybrzmiały dość jasno.
    Uśmiechnął się lekko, ten rodzaj uśmiechu, który miał ją rozbroić, ale nie narzucać się zbyt mocno. I dodał jeszcze ciszej, ale z wyraźnym naciskiem.
    — Po prostu… chodź.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  79. Carter przez chwilę milczał. Tyle razy wyobrażał sobie tę rozmowę w wersji, w której każde słowo wypowiada z chłodnym spokojem, bez śladu emocji, i w tej, w której wszystko się w nim gotuje. Ale teraz, kiedy patrzyła na niego tak, jak wcześniej, kiedy jej głos drżał i kiedy zobaczył ten znajomy cień uśmiechu, który ledwie dotknął kącika jej ust… to wszystko diabli wzięli. Nie potrafił już myśleć chłodno. Nie potrafił też się złościć.
    — Nie, nie zapomniałem. — powiedział w końcu, głucho, niemal półgłosem. — Zapomniałem tylko, jak cholernie dobrze ci to wychodzi.
    Jego spojrzenie było uważne, ale miękkie. Bez cienia oceny. Po prostu był tam, siedząc z łokciem opartym o blat, ramieniem zwrócony w jej stronę, jakby cały jego ciężar powoli przesuwał się znów ku niej. Może i sam nie wiedział, kiedy dokładnie zmiękł. Może w chwili, w której zobaczył jej krew na dłoni. A może znacznie wcześniej, kiedy pierwszy raz usłyszał, jak wypowiada jego imię tym cichym, przepełnionym zaufaniem tonem. Tak, jakby niosło w sobie coś więcej niż tylko obecność.
    Westchnął cicho i potarł dłonią kark, jakby próbował poukładać myśli. Ale to, co powiedział zaraz potem, nie brzmiało, jakby było przemyślane. Brzmiało szczerze. Surowo.
    Przez krótką chwilę wydawało się, że zaraz jej zaprzeczy. Że powie, że nie ma racji, że nie była winna niczego, albo że weźmie wszystko na siebie, zgodnie z tym, co już zaczął mówić. Ale zamiast tego… zamilkł. Nie odniósł się do tego. Nie rozłożył winy na pół. Nie zaczął przekonywać, że to wszystko to po prostu seria źle poprowadzonych decyzji, urwanych zdań i nieprzegadanych emocji. Po prostu… przemilczał. Jakby temat winy był w tym momencie nieistotny. Jakby zamiast rozgrzebywać, kto i gdzie popełnił błąd, wolał po prostu być tu, teraz. Blisko niej, z tą całą dziwną mieszaniną ciszy, napięcia i resztek niedopowiedzianego ciepła, które jeszcze gdzieś między nimi tliło się pod powierzchnią.
    — Nie zrobiłem nic… może właśnie za to. —
    Zamilkł na moment, pozwalając, by te słowa zawisły między nimi. Po raz pierwszy od początku znajomości powiedział coś, co mogło zdradzać, że nie była dla niego tylko chwilowym oderwaniem się. Czymś prostym. Czymś bezpiecznym. Bo Sophia była wszystkim, tylko nie tym.
    Carter uniósł lekko brew, gdy usłyszał jej słowa. Przez moment przyglądał się jej z tym półuśmiechem, który tak często pojawiał się, kiedy coś w niej go rozbawiało, nie głośno, nie ostentacyjnie, ale cicho, podskórnie. Jakby nie chciał się do tego przyznać, ale i tak nie potrafił się powstrzymać.
    — Hm… lepiej odwdzięczyć? — powtórzył, przekręcając lekko głowę w bok, jakby się zastanawiał. — Możesz dać się zabrać na lunch.
    Rzucił to w takim tonie, jakby dawał jej możliwość, ale nie oczekiwał zobowiązania.
    Brzmiało to lekko, zwyczajnie. Jak propozycja bez żadnych podtekstów i emocjonalnego ładunku, ale ona mogła wyczuć coś jeszcze, coś, co nie brzmiało jak gest litości, a raczej coś między formą zaproszenia a zawieszonej na głosie próbie odzyskania czegoś, co prawie im umknęło.
    — Mogę cię nawet zawieźć w miejsce, gdzie nie sprzedają niczego z tłuszczem na pięć centymetrów. — Dodał jeszcze z półuśmiechem, zerkając na nią przez ramię. — Chyba że jednak masz ochotę na pizzę znowu. Wiesz, dla zamknięcia kręgu.

    OdpowiedzUsuń
  80. Carter uniósł lekko brwi, zaskoczony pytaniem. Nie tyle samą treścią, co tonem. Bo nie było w nim wyrzutu. Ani sarkazmu. Ani tej chłodnej, obojętnej wersji Sophii, którą obserwował przez cały tydzień. Zatrzymał się na chwilę, jakby chciał odpowiedzieć od razu, ale zamiast tego wzruszył jednym ramieniem i znów ruszył w stronę auta, wciąż trzymając dystans, choć tym razem nieco mniej sztywny niż wcześniej.
    — Udał się. — Odpowiedział po chwili. — Chociaż… Nie pamiętam z niego za wiele poza światłami i tłumem. Takie wieczory zlewają się potem w jedno.
    Zatrzymali się przy samochodzie. Sophia zdążyła już złapać torbę, a on zdążył ogarnąć bałagan po nich w pokoju socjalnym, choć pewnie ktoś jeszcze dzisiaj i tak się zorientuje, że coś się wydarzyło. Otworzył jej drzwi i spojrzał na nią z góry, dłużej, niż to konieczne, ale bez nachalności.
    — Jeśli widziałaś live, to znaczy, że cię jednak trochę interesuje, co robię. — rzucił półżartem, może trochę z przekąsem, ale bez goryczy. Nie miał już siły się z nią przekomarzać, choć kiedyś to właśnie na tym zbudowali cały swój flirt.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  81. Przez większość drogi rozmawiali półgłosem, wymieniając pojedyncze zdania, które czasem urywały się w pół myśli. Nie było w tym niezręczności, raczej coś, co przypominało ostrożność. Jakby oboje wiedzieli, że coś delikatnego w nich pękło, ale jeszcze nie wiedzieli, czy da się to poskładać.
    Carter zatrzymał się na czerwonym świetle, opierając łokieć o szybę i zerkając przelotnie na Sophię, która siedziała po jego prawej stronie. Jej palce bawiły się rogiem bandaża, jakby bezwiednie próbowała zająć czymś dłonie, które zwykle miały co robić, głaskały koty, podpisywały dokumenty, pchały ciężkie klatki. Teraz wyglądała na spokojniejszą. Nie rozluźnioną, ale mniej spiętą niż w schronisku.
    Kiedy skręcił w znajomą ulicę, zerknęła w bok i zmarszczyła lekko brwi, dopiero po chwili rozpoznając miejsce, do którego jechali. Włoska knajpka z zielonymi okiennicami, lekko przekrzywionym szyldem i makaronem, który przyprawiał o błogi bezruch.
    — Zamawiałaś sentymentalną podróż w czasie? — rzucił cicho, półżartem. Wyglądała tak, jak wtedy, gdy siedziała na jego łóżku, w za dużej koszulce, z nieułożonymi włosami i lekkim półuśmiechem, który potrafił w nim coś odblokować. Ale to było tydzień temu. A tydzień potrafił wszystko zmienić.
    Zaparkował w znajomym miejscu, tuż przy ścianie budynku, i przez moment nie wysiadł. Przez ułamek sekundy spojrzał w jej stronę cicho, uważnie. Tak, jakby miał się pochylić. Jakby miał skrócić dystans i po prostu, bez żadnych słów, pocałować ją znowu.
    Ale nic nie zrobił.
    Zacisnął palce na kierownicy, a potem z wolna wypuścił powietrze, jakby coś w nim wróciło do porządku. Wysiadł i zamknął za sobą drzwi.
    Po drugiej stronie czekała już Sophia.
    — Umieram z głodu… — Rzucił i spojrzał na nią, a kącik jego ust uniósł się odrobinę wyżej.
    — No… głupio się przyznać, ale… cholera, brakuje mi tych twoich śniadań. — Zatrzymał się na moment. — Wcale nie były aż tak upierdliwe, jak mówiłem. — Nie powiedział tego z przesadnym ciepłem ani zbyt żartobliwie. Ot, rzucił między zdania, jakby mimochodem, jakby nie chciał robić z tego niczego wielkiego, a jednak to właśnie z takich drobnych, luźnych zdań składały się ważniejsze rzeczy.
    Otworzył drzwi, ale zanim wysiadł, dodał jeszcze przez ramię.
    — Tylko niech to się nie wyda. Wyciąganie tego z kontekstu grozi śmiercią społeczną. — Uśmiechnął się pod nosem, nie patrząc już w jej stronę, ale z wyraźnym zamiarem rozładowania napięcia, które jeszcze wisiało między nimi cienką nicią niedopowiedzianych spraw.
    Czekał przy aucie, aż do niego dołączy. Nie ponaglał. Po prostu był, tak samo jak tamtego pierwszego dnia, kiedy zasiedli przy stoliku pod zieloną markizą, kompletnie nie wiedząc, co jeszcze ich czeka.
    Stanęli razem przed drzwiami knajpy, w tej znajomej uliczce, którą oboje kojarzyli z ich pierwszego wspólnego lunchu. Ciepłe światło z wnętrza odbijało się w szybie, a gdzieś z kuchni doleciał zapach czosnku i świeżej bazylii. Sophia była już o krok od wejścia, kiedy

    OdpowiedzUsuń
  82. Carter się zatrzymał. Nie otworzył od razu drzwi. Cofnął się lekko, jakby coś go przytrzymało. Spojrzał na nią z boku. Nie było w tym spojrzeniu chłodu, ale też nie było tego luzu, który zwykle przy nim czuła. Zamiast tego… napięcie. Jakby w końcu zebrał się, żeby coś powiedzieć, co od tygodnia leżało mu na języku.
    — Serio? — zapytał spokojnie, ale jego ton był inny niż zwykle. Zbyt spokojny. Zbyt miękki, jak na coś, co powinno przejść mimochodem. — O to chodzi? O koncert? Na prawdę?
    Zerknął na nią uważnie. Szukał potwierdzenia w jej oczach. Tej jednej, cichej reakcji, która powie mu więcej niż słowa. Zamiast tego zastała go cisza i jej lekko spięta postawa.
    — Sophia… — westchnął. — Wymknęłaś się rano z mojego mieszkania. Bez słowa. Jakby to był jakiś pieprzony one night stand. Jakbyś wróciła z klubu z typem, którego imienia nie pamiętasz.
    Nie było w nim złości. Było… coś gorszego. Zawód. Niedowierzanie. Może nawet coś, czego nie potrafił nazwać. — I teraz mówisz o koncercie? — Pokręcił głową z lekkim rozbawieniem, które nie miało nic wspólnego z uśmiechem. — Jasne, możemy o tym pogadać, ale najpierw powiedz mi, czemu tak naprawdę wyszłaś wtedy rano. Bo nie wierzę, że chodziło o to, że nie dałem ci plakietki. — Nie próbował udawać, że go to nie ruszyło. Stał tam przed nią, emocjonalnie, w połowie zdania, gdzieś między nie chciałem tego spieprzyć, a nie wiem, co jeszcze powinienem zrobić, żebyś mi zaufała.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  83. Nie ruszył się, kiedy skończyła mówić. Przez chwilę po prostu patrzył na nią w milczeniu, jakby naprawdę próbował zrozumieć, czy to, co właśnie usłyszał, było szczere, czy może zbudowane na strachu, którego nie chciała przed nim pokazać. Nie zareagował impulsywnie, chociaż mógł. Nie wszedł do środka, nie otworzył drzwi i nie poprosił o stolik. Nie chciał prowadzić tej rozmowy między stolikami, przy kelnerach i cudzych rozmowach w tle. W takich słowach było zbyt dużo, żeby rozegrać to przy butelce wody i menu pełnym makaronów.
    Zamiast tego, cofnął się krok, opierając plecami o ścianę, jakby potrzebował fizycznie poczuć coś chłodnego, stałego, realnego. Jego spojrzenie nie opuściło jej ani na sekundę. Poważne, uważne, przeszywające. I choć głos miał opanowany, to brzmiała w nim jakaś głucha nuta zawodu.
    — Na to się umawialiśmy? — powtórzył cicho, jakby sam musiał sprawdzić, czy dobrze ją usłyszał. — Naprawdę tak to zapamiętałaś?
    Jego wzrok ani drgnął. Nie próbował już żartować. Nie było w nim ani krzty chłodu, ale też nie było ciepła. Była tylko prawda, jaką miał w sobie od początku, a której nie wyrzucał z siebie wcześniej, bo… nie sądził, że będzie musiał. 
    — Ja pamiętam to inaczej, Soph. Umawialiśmy się na randki raz w tygodniu, na wyłączność. — Uniósł lekko brwi. — Umawialiśmy się, że nie będziemy się czuć jak pieprzone zabawki, które się wyciąga i odkłada. Nie chciałem cię traktować jak jedną z wielu, mówiłem ci to od samego początku.
    Nie było w nim pretensji. Tylko to ciche: “Dlaczego nie widzisz tego, co ja widziałem?”
    — Jasne, to miało być proste. Ale między nami… nic od początku nie było proste. Ani to, jak na mnie patrzysz, ani to, co się dzieje, kiedy jesteś blisko.
    Zamilkł na chwilę. Nie chciał mówić za dużo. Nie chciał próbować jej przekonywać, że coś czuła, jeśli nie chciała się do tego przyznać. Ale nie pozwolił też, by całą odpowiedzialność wrzuciła tylko na siebie.
    — Więc nie mów, że wyszłaś, bo tak było w umowie. Bo ja tej wersji umowy nie podpisywałem.
    Zamilkł, nie ruszając się ani o krok. Czekał. Nie na przeprosiny. Nie na zmianę zdania. Na coś prawdziwego, cokolwiek to było.
    — To dlaczego w ogóle zostałaś? — zapytał ciszej, ale bez złości. Głos miał spokojny, choć gdzieś pod skórą buzowała emocja, której nie umiał już dłużej tłumić. — Przecież mogłaś wtedy wyjść. Byłaś wolna, Soph. Nic cię nie trzymało.
    Nie zbliżył się do niej, ale wciąż opierał się o auto, jakby ta odległość między nimi była jedyną rzeczą, która chroniła ich oboje przed czymś jeszcze trudniejszym. I to było właśnie to, co go gryzło najbardziej, nie to, że wyszła rano. Nie to, że nie dostał szansy, żeby zaprosić ją na koncert. Tylko ten wieczór. Noc, którą spędzili razem, a która dla niego nie była przypadkiem. Nie była chwilą. Nie była przelotna.
    — Więc po co zostać? Skoro rano chciałaś się zmyć bez słowa? — Spojrzał na nią z takim rodzajem ciszy, który nie potrzebował krzyku, żeby zaboleć. Nie błagał. Nie naciskał. Ale po raz pierwszy tak wyraźnie widać było, że nie było mu to obojętne. — Gdyby chodziło tylko o koncert, Soph, to bym ci wysłał bilety. Wraz z VIP-passem, kierowcą i fryzjerem na dokładkę.
    Ironia w jego głosie była słaba, wyblakła, ledwo zauważalna.
    — Nak chcesz mnie odepchnąć, to okej. Nie musisz się tak z tym gimnastykować. — Wzruszył jednym ramieniem, jakby próbował zbyć wagę tych słów. — Ale nie przepraszaj, jeśli zaraz znów wstaniesz i stwierdzisz, że lepiej będzie, jak zniknę.
    Zamilkł na chwilę, po czym dodał już ciszej:
    — Bo jeśli mam się domyślać, czy coś spieprzyłem, czy po prostu próbujesz mnie wyrzucić z głowy… to powiedz mi to wprost.
    I znów spojrzał na nią, jak wtedy, gdy jeszcze parę dni temu leżała w jego łóżku. W tym spojrzeniu nie było oczekiwania na wymówki, była tylko prośba o uczciwość. Bez gier. Bez masek.

    OdpowiedzUsuń
  84. Carter nie był spokojny.
    Nie potrafił być, kiedy słuchał jej słów i układał je sobie w głowie jedno po drugim. Mimo że z zewnątrz wciąż wyglądał jak ten sam opanowany facet, to coś w nim narastało z każdą kolejną sekundą, nie frustracja w jej stronę, ale ten nieznośny ciężar świadomości, że to wszystko… mogło wyglądać zupełnie inaczej. Zacisnął lekko szczękę, nie spuszczając z niej wzroku. Nie od razu się odezwał. Najpierw przełknął ciszę, którą zostawiła po ostatnich słowach.
    — Okej. — Odezwał się w końcu. — Czyli wyszłaś, bo poczułaś się… obco. — Powtórzył to z lekkim niedowierzaniem, jakby testował smak tych słów na języku i nie był pewien, czy dobrze je zrozumiał. — Bo mój ręcznik pachniał jak moja była?
    Zrobił jeden krok w bok, jakby potrzebował przestrzeni, bo czuł, że się w nim gotuje.
    — Naprawdę? — Prychnął krótko pod nosem. — To była ta granica? Nie nasza umowa. Nie to, że byłaś blisko, że zasnęłaś ze mną i obudziłaś się obok, tylko cholerny zapach jakiegoś pieprzonego płynu do płukania?
    Podniósł rękę, odruchowo przeczesując nią włosy, ale zaraz znów na nią spojrzał. Już mniej ostro, ale z tą samą intensywnością.
    — Naprawdę myślałaś, że byłbym w stanie obudzić się rano, spojrzeć na ciebie i powiedzieć „no, było miło, możesz już iść”.
    Zaciął się. Na moment. Może nawet chciał się ugryźć w język, ale już było za późno.
    — Ja nie miałem w planach traktować cię jak kolejną. I nie wiem, w którym momencie dałem ci powód, żeby tak o sobie pomyśleć.
    Zmrużył oczy, jakby walczył ze sobą, by nie powiedzieć więcej, niż powinien. Jakby coś się w nim napinało i rwało jednocześnie.
    — Gdybym wiedział, że tak to widzisz… że w ogóle przez głowę przeszło ci porównywanie się do kogokolwiek... Powiedziałbym wszystko, co trzeba było powiedzieć. I nie dałbym ci wyjść.
    Zamilkł, ale nie spuścił wzroku. Nadal na nią patrzył. I mimo tej całej złości, która gdzieś w nim buzowała, było w nim coś jeszcze, to zmęczenie. Ten rodzaj emocjonalnego wyczerpania, który przychodzi, kiedy coś ci naprawdę na kimś zależy, a wszystko się sypie w rękach.
    — Ale nie wiedziałem. Bo wyszłaś bez słowa. — Dodał ciszej. — I przez cały tydzień mnie unikałaś, jakbym zrobił coś, o czym nie mam pojęcia.
    Stał już obok niej. Nie dotykał. Nie naciskał. Ale było w nim to napięcie, jakby cały ten ciężar, który trzymał w sobie przez ostatnie dni, właśnie pękał. Głos zadrżał mu minimalnie pod koniec. Ale nie odwrócił wzroku. Nadal czekał. Może na jej odpowiedź. Może na coś więcej.
    Carter wciągnął powietrze przez nos, dłużej niż zwykle. Jakby walczył z czymś, czego nie chciał wypowiedzieć na głos, ale kiedy już otworzył usta, ton był spokojniejszy, chociaż wcale nie mniej ciężki.
    — Ale rozumiem. — Zrobił krótką pauzę, patrząc na nią z góry, jakby nie próbował jej teraz oceniać, tylko… zaakceptować to, co właśnie usłyszał. Może w końcu naprawdę zrozumieć. — Przerosło cię to.
    Nie powiedział tego z wyrzutem. Nie było w jego głosie pogardy, nie było pretensji.

    OdpowiedzUsuń
  85. Było tylko ciche pogodzenie się z tym, że może naprawdę była na to wszystko niegotowa. Na niego. Na nich. Na cokolwiek, co zrodziło się między nimi, bo przecież to nie był już tylko układ, nie po tej nocy.
    — To po prostu był zły pomysł, Sophia. — rzucił po chwili milczenia, już bez złości, ale z wyraźnym zmęczeniem w głosie. — Od początku to był zły pomysł.
    Pokręcił głową, patrząc gdzieś ponad jej ramieniem, jakby mówił bardziej do siebie niż do niej, jakby potrzebował to wreszcie wypowiedzieć na głos, żeby przestało go to gryźć od środka.
    — Mówiłem ci to wtedy. Pamiętasz? Że to się źle skończy. Że takie rzeczy nigdy nie działają tak, jak się chce. Ale się uparłaś. Powiedziałaś, że ci to odpowiada. Że tego właśnie chcesz.
    Spojrzał z powrotem na nią. Jego spojrzenie nie było chłodne, ale było w nim coś… gorzkiego. Jakby zobaczył coś, czego nie chciał. Albo zrozumiał coś za późno.
    Zacisnął szczękę na moment. To nie była scena. Nie robił tego po to, żeby ją zranić. Po prostu… coś w nim pękło.
    — Nie wiem, może po prostu chciałaś się oderwać od czegokolwiek, co cię wtedy przygniatało. Może ja byłem tylko wygodnym miejscem na ucieczkę. Na chwilę.
    Westchnął cicho, jakby nawet nie czekał na odpowiedź.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  86. Carter milczał, ale nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia. W jego głowie panował hałas. Chaos przemyśleń i emocji, które gryzły się ze sobą tak mocno, że przez chwilę nie wiedział, co z nimi zrobić. Słuchał Sophii i słyszał każdą sylabę, każde drgnięcie w jej głosie. To, jak bardzo próbowała wyrazić to, co od dawna ją przygniatało. Jak próbowała ratować coś, co oboje tak głupio popsuli, każde na swój sposób. Stał naprzeciwko niej z rękami w kieszeniach, jakby próbował się w ten sposób zablokować przed impulsem, który od dłuższej chwili drżał gdzieś w palcach. Chciał coś powiedzieć, wtrącić, zaprzeczyć, że to nie był zły pomysł, ale głos z tyłu głowy ciągle szeptał, że to właśnie był zły pomysł. Bo znał siebie. Wiedział, jak kończą się te historie, kiedy w grę wchodzą emocje. Wiedział, że jego świat nie jest zbudowany dla kogoś takiego jak Sophia. Ale jednocześnie… kiedy mówiła, nie potrafił jej przerwać. Nie mógł. Patrzył na nią i coś go w niej łamało od środka. W tej bezbronności, szczerości, w tym lekkim drżeniu głosu było coś, co dotykało go głębiej niż powinno. Coś, co rozsadzało całą jego ostrożność i burzyło mur, który z takim wysiłkiem próbował zbudować przez ostatni tydzień. Bo Sophia była kobietą, która znała jego żarty i rytm jego dnia, która pamiętała, jaką kawę pije i mówiła mu, że powinien spać więcej. Była w jego mieszkaniu i zostawiła po sobie coś więcej niż ślad na poduszce. A mimo to… jego świat? Jego świat był brudny. Skomplikowany. Zbudowany na rzeczach, o których nie chciał z nią rozmawiać. I choć Sophie była inna, była światłem, to właśnie to światło w nim gasło, kiedy dotykało tego, co w nim naprawdę ciemne.
    To miało nie mieć znaczenia. Ale teraz miało. I może właśnie dlatego, że miało, nie pozwolił jej dokończyć. Zanim padły kolejne słowa, zanim Sophia zdążyła dokończyć zdanie, zrobił ten krok. Jeden. Dwa. Przesunął się do przodu szybciej, niż zdążyła to przewidzieć. Impulsywnie. Prawie bezwiednie. Złapał ją za twarz obiema dłońmi i po prostu pocałował. Bez ostrzeżenia. Bez zapowiedzi. Cicho. Mocno. Z całą tą tłumioną przez ostatnie dni frustracją i wszystkim, czego nie potrafił jej powiedzieć. Chciał tylko przez ten krótki moment poczuć, że jeszcze może. Że zanim znów rozum weźmie górę, może sięgnąć po coś, czego naprawdę pragnie. A potem, odsunął się powoli. O centymetr. Może dwa. I spojrzał na nią z bliska. Oczy miał przygaszone, z ciężkim oddechem i walką wypisaną na twarzy.
    — Wiem, że to nie ma sensu — szepnął cicho. — Ale, do cholery… naprawdę chciałbym, żeby miało.
    Jej słowa trafiały w miejsca, których sam w sobie nie dotykał od miesięcy. Nie były jak ciosy, raczej jak dłonie sięgające do środka, w punkty, które były zaniedbane, ciche, wygłuszone przez zbyt długi czas.

    OdpowiedzUsuń
  87. Każde zdanie Sophii uderzało w niego celnie, aż za celnie. W to miejsce, w które po rozstaniu ze Sloane nie zajrzał ani razu, bo bał się, że nadal będzie krwawić. I krwawiło. Bo wszystko, co Sloane powiedziała mu wtedy, że kocha kogoś innego, że nie da jej nigdy tego, czego potrzebuje, nie stworzy jej bezpiecznego świata, takiego jak James… to wszystko rozłożyło go na czynniki pierwsze. Wbiło się głęboko, zatruwając wiarę, że może być dla kogoś właściwym wyborem. Że może być kimś, kto daje, a nie tylko zabiera. Kogoś, kto buduje, a nie tylko rozprasza. I potrzebował. Cholernie potrzebował, żeby ktoś ten głos zagłuszył.
    Nie szukał dziewczyny, nie szukał miłości, nie szukał związków ani deklaracji. Szukał potwierdzenia, że może być wystarczający. Że ktoś będzie go chciał, nie pomimo wszystkiego, ale właśnie z tym wszystkim.
    Problem w tym, że źle wybrał. Sophii też nie mógł dać tego, czego naprawdę potrzebowała. Nie miał do zaoferowania białego spokoju, stabilności, świętego poczucia bezpieczeństwa. Nie umiał prowadzić kogoś za rękę przez życie, obiecywać „zawsze” i dotrzymywać słowa, jeśli sam nie wiedział, jak będzie wyglądał przyszły tydzień. I choć jego ramiona były silne, a uśmiech potrafił rozpraszyć niejeden cień, to jego świat… był zbyt trudny. Zbyt poplątany. Zbyt niepewny. Ale Sophia? Sophia mogła dać jemu to, czego nie dawał nikt. Nie chodziło tylko o słowa. Nie o „jesteś ważny” czy „lubię cię bardziej niż powinnam”. To było coś głębszego, sposób, w jaki na niego patrzyła, jak milczała, kiedy mówił, jak nie zadawała zbędnych pytań, ale wszystko rozumiała. Jakby dostrzegała w nim nie tylko jego obecność, ale to, czego mu brakowało.
    Może dlatego nie potrafił się powstrzymać. Dlatego ten pocałunek przyszedł tak nagle. Bo Sophia trafiła w ten najczulszy punkt. W tę dziurę, której nie załatał niczym od miesięcy.
    I choć wiedział, że to wszystko wciąż było kruche, że mogło rozpaść się jeszcze tego samego wieczoru, to przez krótką chwilę pozwolił sobie uwierzyć. Udawać. Choćby na moment.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  88. Carter nie odsunął się ani na sekundę, nawet wtedy, gdy jej słowa zaczęły wlewać się między nimi, miękkie i poranione. Patrzył na nią z tą samą intensywnością, z którą całował ją chwilę wcześniej, może nawet jeszcze bardziej. Bo choć ich usta się rozdzieliły, to to, co działo się między nimi, nie przestawało pulsować. Jakby wszystko, co niewypowiedziane przez ten tydzień, szukało teraz ujścia.
    Oddychał płytko. Zbyt dużo czuł, jak na kogoś, kto miał się w nic nie angażować. Jej dotyk, delikatny, ale pewny, palce na karku, głos łamiący się w półszeptach… To wszystko działało na niego jak miękka detonacja. Niewidzialna, ale rozrywająca wszystko, co próbował przez ten tydzień utrzymać w ryzach. Powinien się cofnąć. Powinien powiedzieć coś ostrożnego. A jednak tylko patrzył. Nie spuszczał z niej wzroku. Jakby próbował odczytać, ile jeszcze zostało z tej Sophii z piątkowej nocy, a ile już zdążyło się zmienić.
    Jej przeprosiny trafiły prosto w środek. I właśnie tam, w tym środku, znajdowała się rana, którą Sophia nieświadomie trafiła, ale też rana, którą teraz jakimś cudem opatrywała.
    Jej słowa o przyszłości… Nie bolały. Bo nie były obietnicą. Były akceptacją. I w tym tkwiła cała różnica. Carter milczał jeszcze przez chwilę, jakby potrzebował przetrawić to wszystko, jej wyznanie, jej pocałunek, jej obecność. Potem jednak zrobił coś, czego sam się po sobie nie spodziewał.
    Uniósł dłoń i przesunął ją powoli po jej policzku. Kciukiem musnął skórę tuż pod jej okiem, gdzie być może jeszcze czaiło się niewypowiedziane napięcie. Jego głos, gdy się odezwał, był niższy niż zwykle. Wolniejszy. I o wiele bardziej prawdziwy.
    — Nie uciekaj drugi raz — poprosił. Bez nacisku, bez oczekiwań. Ale tak, jakby to był jedyny warunek, jaki mógł jej postawić. — Nie wiem, co z tego wyjdzie. I nie będę ci kłamał, że nagle potrafię więcej niż potrafię.
    Zamilkł na moment. I tylko jego palce wciąż delikatnie gładziły jej policzek, jakby bał się, że jeśli przestanie, to Sophia naprawdę zniknie.
    — Ale nie będę udawał, że to nic nie znaczyło.
    W jego spojrzeniu był teraz ten cień, którego nie widać było nigdy wcześniej miękkość, która pojawia się tylko wtedy, gdy ktoś, kto zawsze trzyma dystans, nagle pozwala się zbliżyć. Nie na chwilę. Na trochę dłużej.
    — I nie chcę się już zastanawiać, czy znowu znikniesz rano — dodał cicho. — Albo czy za chwilę znów będziemy udawać, że to tylko zabawa.
    Dłońmi oplótł ją mocno, ale nie za mocno, dokładnie tak, jak trzeba. Tak, jakby chciał się upewnić, że nigdzie mu nie ucieknie. Że naprawdę tu jest. Tak blisko, że mógłby schować twarz w zagłębieniu jej szyi i zostać tam, dopóki wszystko inne nie przestanie istnieć.
    Nie wiedział jeszcze, co Sophia wybierze. Nie wiedział nawet, co on sam powinien wybrać. Ale w tej jednej chwili… nie chciał niczego więcej, poza nią. I zanim zdążyła się w tym objęciu odnaleźć, zanim pomyślała o tym, co to właściwie znaczy uniósł ją. Na moment.
    Tak po prostu. Na kilka sekund. Jakby musiał poczuć jej ciało przy sobie nie tylko z bliska, ale naprawdę całym sobą. Jakby tylko to był pewien sposób, żeby w końcu dać upust całemu temu tygodniowi, tej złości, tęsknocie i niewypowiedzianemu „dlaczego uciekłaś?”. Uniósł ją z łatwością, jakby to nie było nic, jakby robili to codziennie. Jej nogi oderwały się od ziemi, ramiona automatycznie oplotły jego szyję, a ona sama mogła tylko oddychać jego zapachem, ciepłem, obecnością.
    To nie było długie. Może kilka sekund. Ale wystarczyło.
    Kiedy znów postawił ją na ziemi, nie odsunął się od razu. Trzymał ją przy sobie, z dłońmi opartymi na jej biodrach, a ich ciała nadal były blisko. Jego czoło musnęło jej skroń.
    — Cholernie mi cię brakowało, Soph.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  89. Carter zaprosił ją na koncert. Nie była wśród jego ekipy. Zadbał o to, żeby znalazła się w wygodnym, bezpiecznym miejscu, ale z dala od tłumu jego znajomych i współpracowników. Lounge był ekskluzywny, elegancki i idealnie oddzielony od tej części, w której kłębiła się jego ekipa, znajomi, przyjaciele, tancerze, muzycy, ich znajomi, dziewczyny, które przewijały się w jego garderobie i chłopcy, którzy grali z nim w pokera do świtu. Tam była jedna wielka impreza. Alkohol lał się litrami. Dym papierosowy mieszał się z zapachem perfum i czegoś mocniejszego. Ludzie przychodzili i odchodzili, kręcili się wśród siebie, zbyt głośno rozmawiali i zachowywali się tak, jakby nie obowiązywały ich żadne granice.
    Carter nie chciał, żeby Sophia musiała się w to wpasować. Nie dlatego, że się jej wstydził. Nie dlatego, że nie chciał jej pokazać światu. Po prostu, znał ten świat aż za dobrze. I wiedział, że ona do niego nie pasuje. Że nie powinna widzieć go w tamtej wersji. W tej zbyt prawdziwej. Za bardzo odsłoniętej. I za bardzo zniszczonej. Występ był głośny, intensywny i jak zawsze perfekcyjny. Carter potrafił porwać tłum. Potrafił sprawić, że nikt nie odwracał wzroku. Że wszystkie oczy były skierowane tylko na niego. Z ciałem poruszającym się w rytm bitu, z głosem, który brzmiał równie pewnie, co wyzywająco. Z uśmiechem, który mówił „jestem nie do ruszenia”.
    Tylko Sophia wiedziała, że pod tym wszystkim była inna wersja Cartera. Bo ten, który właśnie rozgrzewał scenę, nie był do końca trzeźwy. Nie był nigdy, kiedy występował. Carter od lat grał tylko na jednym poziomie adrenaliny. Tym podbijanym chemią. Tego wieczoru nie było inaczej. Kreski przed wejściem na scenę, trochę tabletek wrzuconych do butelki z izotonikiem. Tylko tyle, a może aż tyle, by świat zaczął drgać trochę szybciej. Ruchy stały się płynniejsze, serce biło równo, a zmysły wyostrzyły się jak brzytwa. Część tekstów z nowej płyty była o Sloane. Czasem mówił o niej wprost, czasem tylko między wersami. Były tam emocje, gniew i żal, które maskował muzyką. I tylko ktoś, kto znał kontekst, potrafił je odczytać właściwie.
    Choreografia była przesadzona. Seksowna. Ociekająca zmysłowością i kontrolowaną perwersją. Tancerki ocierały się o niego bez żadnego zawahania. Ich ruchy były płynne, odważne, zaplanowane co do sekundy. Carter był w samym środku tej burzy. W tej swojej wersji, którą znała cała publiczność. Rytmiczny, niepokorny, nieprzyzwoicie pewny siebie.
    I piękny. Ale też bardzo, bardzo daleki. Carter miał dwie twarze. Jedną, którą znał cały świat. I drugą, tą, którą czasami pokazywał Sophii. Nie wiadomo tylko, która z nich była prawdziwa. A może żadna.
    Kiedy zszedł ze sceny, był zakręcony. Poziom adrenaliny sięgał zenitu, buzował w nim jak napięcie elektryczne pod skórą, które nie miało ujścia. Serce waliło jak młot, a dźwięk ostatnich basów jeszcze nie zdążył wybrzmieć w jego głowie. Przez moment miał wrażenie, że nie słyszy nic poza echem własnego oddechu i szumem krwi w uszach. Ten stan był znajomy. Uzależniający. I jednocześnie zdradliwy. Jego ciało było jeszcze w trybie „scena”, podkręcone, nienaturalnie pobudzone, gotowe na kolejne uderzenie dźwięku, kolejne światła. Mózg przeskakiwał między niedokończonymi myślami, a świat zdawał się drgać zbyt szybko, jakby obraz nie nadążał za tym, co czuł.
    Ale wśród tego wszystkiego, głosów technicznych, oklasków zza kulis, poklepywań po plecach i wrzasków ze strony ekipy, była jedna myśl, która zaczęła się przebijać.
    Sophia.

    OdpowiedzUsuń
  90. Zatrzymał się na moment w korytarzu, opierając dłoń o chłodną, betonową ścianę. Wziął głębszy wdech, starając się przywrócić sobie kontrolę. W uszach nadal dudnił mu ostatni refren. Palce lekko drżały. Powinien się ogarnąć. Zmyć z siebie tę wersję, którą właśnie zobaczył cały świat, tę roztańczoną, podkręconą do granic możliwości wersję siebie, której Sophia… być może nie zrozumie. Albo po prostu nie powinna była widzieć. Ale teraz było za późno, prawda?Skinął głową komuś z boku i minął swoją ekipę bez słowa, ignorując głośne:
    — Dobra robota, stary! After za pół godziny?
    Nie odpowiedział. Myśl o niej trzymała go jeszcze na powierzchni. Chciał ją zobaczyć. Naprawdę. Miał zamiar wyjść do tego lounge’u, w którym ją posadził. Powiedzieć coś głupiego. Albo nawet tylko się uśmiechnąć. Ale najpierw… musiał się ogarnąć. Choćby odrobinę. Choćby na moment udawać, że jeszcze ma nad sobą kontrolę.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  91. Marcus był chyba ostatnią osobą na globie, która mogłaby chować żal lub urazę do kogoś tylko dlatego, że życie poniosło go w dal. Sam nie miał za dużo czasu, bo kiedy nie nagrywał, to brał udział w kampaniach promujących, sesjach zdjęciowych oraz zajmował się siostrą. Lwia część jego interakcji ze znajomymi zamykała się zatem w obrębie social mediów, wymian wiadomości bądź też krótkich telefonów i może dlatego ten kontakt z Soph jakoś się trzymał. Jakby nie patrzeć łatwiej było do kogoś napisać, niż spotkać się z twarzą w twarz, łatwiej było też komuś odpisać niż oddzwonić, więc udało im się jakoś za sobą nadążyć.
    Nie zmieniało to faktu, że ucieszył się, kiedy zaproponowała spotkanie – Claudia zaczynała tęsknić za swoją ulubioną ciocią, dlatego wspólny wypad okazał się strzałem w dziesiątkę; nie tylko dla jego siostry, ale również dla nich, bo była to okazja do tego, żeby się trochę odchamić i po prostu rozluźnić, zapominając na moment o dręczących ich problemach. Bo o tym, że Sophia miała ciężką głowę nie musiała mu wcale mówić, on to po prostu wyczuwał. Zdecydował się jednak nie dopytywać, uznając, że jeśli będzie chciała, sama się otworzy. A jeśli nie będzie chciała, on z pewnością nie zamierzał naciskać, bo sam lubił chować wiele w sobie i nie znosił, kiedy ktoś usiłował to z niego wyciągać siłą.
    Trzeba przyznać, że sesja w parku była dla niego małym eksperymentem – z reguły bowiem fotografował ludzi, kiedy nie mieli o tym pojęcia, zaczepiając ich dopiero po fakcie. Spotykał się wtedy z całym wachlarzem reakcji, których nie brał nigdy do siebie, bo nie robił przecież nic złego, koniec końców przekazując przypadkowym modelom zrobione zdjęcia, otwarcie informując, że chciałby je przenieść na płótno. Zatrzymywał te, które mógł, kontaktując się potem z tymi osobami, a na koniec przekazując im obrazy, jeśli mieli takie życzenie.
    Był jeden obraz, który został mu w pamięci na dłużej – podczas spaceru po Central Parku zahaczył raz okiem o parę starszych ludzi, używających ostatnich promieni słońca w tym roku. Do dziś pamiętał grę świateł na ich twarzach, gdzie swoje piętno odcisnęły całe dekady i to ta gra świateł sprawiła, że sięgnął po aparat.
    Kiedy podszedł, staruszkowie wydawali się zakłopotani, ale rozluźnili się nieco, kiedy powiedział, że odda im zdjęcie, nie zachowując kopii. Podali mu wtedy kontakt do swojej wnuczki, do której odezwał się na następny dzień, a że w następnych nie otrzymał odpowiedzi, zdążył o tym po prostu zapomnieć.
    Zwrotkę dostał tydzień później: okazało się, że sympatyczna, starsza para zginęła w wybuchu kamienicy dwa dni po tym, jak uchwycił ich aparatem. Było to ich ostatnie, wspólne zdjęcie – nie omieszkał zatem oddać go ich wnuczce. Co więcej, namalował wtedy jeden ze swoich lepszych obrazów. Nie tylko uchwycił emerytowane małżeństwo skąpane w słonecznej łunie, ale też umieścił w kadrze przechodzącą żałobę dziewczynę, która tamtego dnia nie zdołała dotrzeć na umówione z dziadkami spotkanie.
    Ta sytuacja przypomniała mu, jaką moc ma aparat oraz jak wiele może osiągnąć z kilkoma pędzlami w dłoni.
    Uznał więc, że tym razem spróbuje czegoś nieco innego – i choć dla Sophii cała te sesja wydawała się żmudna, Marcus wyciągnął z niej sporo; sporo drobnych gestów, po które Moreira sięgała w chwilach niepewności, zapewne nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Podczas fotografowania poznał ją trochę lepiej, w nieco kruchej odsłonie, co bardzo sobie cenił.
    I kiedy był przekonany, że skończyli na dziś, jego przyjaciółka spojrzała wprost w obiektyw, krzyżując z nim wzrok przez soczewkę aparatu. Spust nacisnął instynktownie, bo w jej patrzącym, ale nie do końca widzącym spojrzeniu odnalazł dokładnie to, czego szukał. Coś przeszywająco autentycznego, co poruszyło w nim natchnienie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dlatego kiedy Sophia zaczepiła go, odpowiedział jej w podobnym tonie, mrużąc figlarnie jedną powiekę.
      – Brzmisz tak, jakby mój ochrzan miał na Ciebie faktycznie wpłynąć.
      Mówiąc to, przystanął obok niej. Nie mogąc się powstrzymać, zmierzwił nieco jej włosy w drażniąco czułym geście, w tej samej chwili pokazując jej zdjęcie.
      Stała na nim pod jedną z wiszących wierzb, krzyżując ramiona na piersi i patrząc sobie przez ramię; smukłą sylwetką wyznaczając złoty środek kadru. Jej oczy, w których widać było brak skupienia, patrzyły prosto w obiektyw, a dookoła obejmowały ją snopy jesiennego słońca, do pary z niesionymi wiatrem wierzbowymi witkami. Wiatr unosił również jej włosy, a kiedy Lockhart przełączył podgląd na następne zdjęcie – patrzyła już w zegarek, co w połączeniu z nostalgiczną scenerią dawało wrażenie, jakby na kogoś czekała.
      – To moje ulubione zdjęcia – oznajmił, patrząc z ukosa na jej twarz. – Mogę któreś namalować, jeśli chcesz. Resztę chętnie pokażę Ci przy kawałku ciepłej szarlotki, co Ty na to?
      <>MARCO ♥

      Usuń
  92. W łazience było cicho. Zbyt cicho jak na to, co działo się jeszcze przed chwilą, dziesiątki tysięcy ludzi wrzeszczących jego imię, światła, basy, taniec, pulsująca energia. Teraz tylko kafelki, echo kapania z nieszczelnego kranu i jego własny, nierówny oddech odbijający się od zimnych ścian. Carter stanął nad umywalką, oparł dłonie o blat i spojrzał w lustro. Nie wiedział, co dokładnie tam zobaczył, ale nie był pewien, czy to jeszcze był on. Oczy miał rozognione, policzki lekko zaróżowione od wysiłku, szyję spoconą. Twarz drgała mu lekko od resztek adrenaliny i… reszty. Tego, co siedziało w jego żyłach i nie pozwalało zwolnić. Odkręcił zimną wodę. Najzimniejszą, jaką dało się ustawić. Nachylił się i bez wahania przemył nią twarz. Potem kark. A potem, już bez większego zastanowienia, wsunął całą głowę pod strumień. Lodowata temperatura na moment wyostrzyła mu zmysły, jakby ktoś od wewnątrz szarpnął za przewody. Zacisnął powieki. Oddychał głęboko, nierówno.
    Potrzebował chwili. Ale chwila to był luksus, na który nikt mu nie pozwalał. Gdy tylko wrócił do garderoby, już na niego czekali. Jeden z techników zaczął zdejmować sprzęt, mikroporty, monitory odsłuchowe, ciężką uprząż. Carter nawet się nie odezwał. Stał tylko, wciąż rozgrzany, z pulsującą żyłą na szyi i koszulką przyklejoną do pleców. W ciele wszystko jeszcze buzowało. Czuł napięcie w mięśniach, szum w skroniach, serce, które nie zwalniało.
    Potem przyszedł on. Manager. Uśmiechnięty, jak zawsze po dobrze rozegranym koncercie.
    — To było to, Carter. — Poklepał go po ramieniu. — Dzięki za to, stary. Ludzie są rozjebani. Sprzedaż płyt właśnie wystrzeliła. A Spotify już się grzeje. — Carter kiwnął tylko głową. Wiedział. Czuł to na skórze. W kościach. Manager wyjął coś z wewnętrznej kieszeni. Lusterko. Niewielkie. Zarysowane. Carter znał je aż za dobrze.
    — Dla ciebie. — powiedział spokojnie, już zsypując drobną kreskę na szklaną powierzchnię. — Na uspokojenie.
    Albo właśnie na odwrotnie.
    Carter milczał. Usiadł na krześle. Wpatrował się w biały proszek, jakby czekał, aż sam da mu odpowiedź. A potem się pochylił. Odruchowo. Jak zawsze. Świat się rozszerzał. I zawężał.
    W tym samym czasie. Jakby wszystko wokół niego nagle było zbyt duże i zbyt ciasne. Jakby każda ściana oddychała, każdy odgłos miał swój cień, a on sam stał gdzieś pomiędzy realnością a czymś, co tylko udawało trzeźwe myślenie. Oparł się na oparciu krzesła i przymknął na moment oczy. Sophia. Ona tam była. W loży. Czekała na niego. Jeszcze pamiętał. Jeszcze miał ją w głowie. Ale czy wciąż na nią zasługiwał? W tej wersji siebie? W tej wersji, którą właśnie przed chwilą cały świat zobaczył na scenie?
    Manager zbliżył się bez pytania. Pochylił nad tym blatem, utormował kreskę szybkimi, wprawnymi ruchami karty kredytowej i odwrócił się w stronę Cartera z tym swoim nieodłącznym, lekko ironicznym uśmiechem.
    — Zasłużyłeś — rzucił, jakby proponował wspólne piwo, nie narkotyk. — Rozjebałeś ten koncert, Carter. Publiczność oszalała, masz numer jeden. Cały zespół mówi, że to była twoja najlepsza scena w tej trasie. Rozładuj się w końcu. Pójdź na after, zabaw się.
    Carter milczał. Miał wrażenie, że jego ciało już dawno podjęło decyzję za niego. Czuł się rozciągnięty między tym, co powinien, a tym, czego od niego oczekiwano. Dłoń już drżała, nie z niepewności, ale z napięcia. Z potrzeby.
    — Siedzisz tu jakbyś był pokutnikiem, a nie headlinerem wieczoru. — Manager nie przestawał. — After już się kręci, dziewczyny są. Twoi ludzie już tam są. Jeszcze trochę i znikniesz z radaru, bo przegapisz imprezę, której byłeś powodem.
    Carter opuścił głowę i przeciągnął dłonią po karku. Na języku miał już smak tego, co zaraz zrobi. Nie musiał się rozglądać, by wiedzieć, że wokół nich kręci się jeszcze kilku ludzi. Technicy, dźwiękowcy, ochroniarze. Jego ekipa. Jego świat.

    OdpowiedzUsuń
  93. A Sophia…? Była w zupełnie innym miejscu. W innym świecie. W loży, w której celowo ją posadził z boku, nie z obawy, że się nią ktoś zainteresuje. Nie dlatego, że się jej wstydził. Ale dlatego, że nie pasowała tutaj. Nie do tych ludzi. Nie do tych kobiet, które całymi wieczorami piły za cudze pieniądze. Nie do mężczyzn, którzy dzielili się towarem równie łatwo, co telefonami do dealerów. Wciągnięcie kreski było łatwe. Zajęło mu kilka sekund. Decyzja, znacznie dłużej. Ale po wszystkim… świat znowu się uspokoił. Stał się ostry. Cichy. Gładki. Wszystko było prostsze.
    — Masz rację. — powiedział cicho, nie patrząc mu w oczy. — Potrzebuję się rozładować. Potrzebował afteru. Potrzebował krzyku, świateł. Potrzebował zapomnieć o tym, co czuł, kiedy wyrzucał z siebie teksty o Sloane.
    Manager położył mu dłoń na ramieniu i bez dalszych ceregieli poprowadził w stronę backstage’u. Carter szedł z automatu, z twarzą jeszcze wilgotną po zimnej wodzie, ale już rozgrzaną od środka, od tej znajomej, osiadającej na języku chemii, która gładziła mu nerwy i przyspieszała tętno jednocześnie. Na korytarzu mijali ludzi, technicznych, ochroniarzy, ekipy od światła i dźwięku. Kilka osób zbiło z nim piątki, krzycząc coś o „zajebistym show” i „kocie na scenie”. Ktoś podał mu piwo, ktoś inny próbował wcisnąć telefon, żeby nagrał wiadomość dla fanki. Carter rzucił im tylko szybki uśmiech i poszedł dalej. Sala żyła własnym życiem, półmrok, rozsypane pod stolikami kieliszki, kobiety w wysokich butach, faceci z pustymi spojrzeniami i szerokimi uśmiechami. Carter już miał wejść głębiej, w tę samą spiralę co zawsze, gdy jego wzrok wychwycił coś, kogoś, co nie pasowało. Przy jednym ze stolików, siedziała dziewczyna. Trochę skulona, jakby próbowała się nie rzucać w oczy, ale i tak robiła to bardziej niż wszystkie inne razem wzięte. Miała dłoń na kieliszku, ale nie wyglądała na część tej imprezy. I przez chwilę Carter nie był pewien, czy naprawdę ją tam widzi, czy to kolejny majak podsycony adrenaliną i towarem. Zatrzymał się. Zmrużył oczy. Sophia? Zamrugał. Raz. Drugi. Nie poruszyła się. Nie spojrzała w jego stronę. Ale… to mogła być ona. Wyglądała jak ona. Tak siedziała. Tak opierała rękę. Tak mrużyła oczy, gdy coś obserwowała.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  94. Zaire, jeszcze chwilę temu otoczony przez bliźniaczki, stał jak skała, podczas gdy ich dłonie próbowały go dosięgnąć, a ich głosy wymrukiwały kolejne propozycje. W końcu westchnął, potrząsnął głową i uśmiechnął się pod nosem, tym swoim chłodnym, ostrzegawczym uśmiechem.
    – Spływajcie, serio. – Powiedział to spokojnie, ale takim tonem, który nie dawał pola do negocjacji. – Mam już towarzystwo.
    Dziewczyny najpierw spojrzały po sobie, potem na niego, wreszcie na siebie znowu rozbawione, trochę obrażone i powoli odsunęły się, szukając kolejnego celu gdzieś przy barze. On nawet nie patrzył, gdzie zniknęły.
    Przemknął przez tłum jak topielec, który nagle odzyskał orientację. Ludzie na backstage’u odsuwa­li się, niektórzy rozpoznawali go i krzyczeli gratulacje, ktoś pchał mu w rękę kolejny napój, lecz on to przegapił, widział tylko Soph. Kiedy jednak znalazł się bliżej, obraz się rozjaśnił: Kai przy niej, jego tancerki, przesuwające się jak drapieżniki, plastikowy woreczek i talerzyk, z którego ktoś już zrobił „użytek”. Ich śmiechy miały w sobie coś metalicznego, coś, co Carter wyczuwał zawsze, zapach kłopotów.
    Bezceremonialnie wcisnął się między Soph a Kaia, którego spojrzenie zrobiło się nagle mniej pewne. Zarzucił ramię na plecy brunetki i przyciągnął ją do siebie, tak jakby była tu od początku tylko z nim.
    Nachylił się, pocałował ją krótko, ale pewnie, jak powitanie, nie mocno, nie agresywnie, raczej tak, jakby oznaczał teren.
    — Hej, mała. — Mruknął przy jej uchu, jego głos miał ten niski, chrapliwy ton, którym mówił zawsze, kiedy był po koncercie i jeszcze buzowała w nim adrenalina. — Jak ci się podobało?
    Wyjął jej kieliszek z dłoni, nawet na niego nie patrząc, odłożył na stolik przed sobą. Ruch prosty, naturalny, jakby robił to codziennie. Nie wyglądał na zamroczonego, nie miał szklistego spojrzenia ani chwiejnego kroku, przeciwnie, kokaina, którą wziął z managerem, weszła mu tak, jak zawsze: postawiła go do pionu, wyostrzyła zmysły. Był rozgrzany, nabuzowany, z dużymi źrenicami, które w półmroku wyglądały prawie jak czarne, ale jego ruchy były pewne i płynne, a głos klarowny.
    Bez pytania sięgnął po papierosa z paczki leżącej przed Kaiem, zapalił go od ognia podanego przez jednego z typów przy stoliku, zaciągnął się głęboko, wypuścił dym w drugą stronę i dopiero wtedy obrócił głowę z powrotem w stronę Sophii. W tym spojrzeniu nie było zamroczenia, raczej ten dziwny, skupiony błysk faceta, który jeszcze chwilę temu był na scenie i nie zdążył ochłonąć, a teraz całą swoją uwagę skoncentrował na niej.
    — Wszystko w porządku? — spytał cicho, tylko do niej, nie do sali. Położył dłoń na jej łopatce i przesunął nią w dół po jej plecach. Nie
    Carter naprawdę sądził, że Sophia zaczeka na niego w loży. Może naiwnie. Może zbyt pewnie. Ale w tamtej chwili, kiedy podali mu ręcznik, kiedy schodził ze sceny jeszcze cały w gorączce emocji i tłumów, miał ją w głowie. Nie tancerki. Nie after. Nie kolejną kreskę. Ją.
    Chciał się ogarnąć, naprawdę. Obiecał sobie, że zanim trafi na backstage, wpadnie jeszcze na górę, do niej. Da znak. Chwyci za rękę, powie: „chodź, teraz jesteśmy we dwoje”. Ale zanim zdążył… rzeczywistość go wessała. Sprzęt, ludzie, światła, menadżer, gratulacje, lusterko, kreska. Mechanizm. Jak zawsze. Od lat. I jak zawsze, za późno się zorientował, że to, co miało być „chwilą”, już go trzymało za gardło.
    Miała zostać tam. W tym jednym miejscu, które choć trochę próbował dla niej wydzielić.
    Ale nie została.
    Po tym, jak ją zobaczył na kanapie, spiętą, z kieliszkiem w dłoni, po słowach Kaia, po tych błyszczących spojrzeniach dziewczyn, które chciały wciągnąć go do garderoby. Nie była gotowa. Bo żadna dziewczyna nigdy nie powinna być gotowa na to, co czekało tam, na dole. Ale on, on to powinien przewidzieć.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  95. Maxine zerkała na Sophię, rozglądała się po jej pokoju i podjadała M&M’sy. Te słyszalnie chrupały pod jej zębami, ponieważ w pokoju Sophii zapadła cisza i o dziwo, pomimo okoliczności, które im towarzyszyły, nie była to cisza niezręczna. Maxine powiedziała to, co miała do powiedzenia. Sophia musiała to przetrawić i zdecydować, co dalej z tym zrobić. To miało prawo zająć jakiś czas, więc Maxine czekała i nie odzywała się, bo też nie czuła takiej potrzeby. Najlepiej jak potrafiła, wytłumaczyła przyjaciółce, dlaczego tutaj przyszła.
    Przyjaciółce. To było słowo-klucz, które w zupełności wystarczyłoby za wytłumaczenie. Ponieważ Max nigdy nie przestała myśleć o Soph jak o swojej przyjaciółce, nawet po tych kilku miesiącach ciszy z jej strony. Wiedziała też, że w życiu Moreiry musiało wydarzyć się coś. Znała ją przecież i to jeszcze od liceum. Sophia nie przestałaby się odzywać, gdyby nie miała ku temu powodu. Coś musiało to spowodować i coś musiało ją do tego skłonić, Riley natomiast nie upatrywała winy w sobie. Nie zrobiła niczego, by dać Sophii powód do milczenia i jednocześnie wiedziała, jak to w życiu bywa – czasem zbyt pogmatwanie, by ogarnąć wszystko i zadbać o wszystkie znajomości.
    Pamiętała, jak to było, kiedy niecałe dwa lata temu jej mama przeszła ciężki zawał. Wyglądało to naprawdę bardzo groźnie i Max potrafiła myśleć tylko o tym, że jej mama z dnia na dzień zniknie. Że nie będzie już mogła z nią porozmawiać, o wszystkim i o niczym. Że nie będzie mogła irytować się, kiedy za każdym razem, kiedy wychodziła z domu na imprezę, Lucy mówiła jej, żeby na siebie uważała. Że nie będzie już tego wszystkiego, co wiązało się z mamą, tak po prostu.
    Drgnęła, kiedy Sophia się odezwała. Nie zauważyła nawet, kiedy zamyśliła się na tyle, że przestała chrupać M&M’sy. Jednego jednak wciąż trzymała między palcami i pod wpływem ciepłoty ciała opuszki odbarwiły się na niebiesko. Max zjadła tę kuleczkę i nawet oblizała kciuk oraz palec wskazujący, ale to niewiele pomogło. Wyglądało to tak, jakby wciąż uczęszczała do szkoły podstawowej i wymazała się niebieską farbką.
    Skinęła głową w odpowiedzi na pierwsze przepraszam Sophii. Wydawało jej się, że brunetka nie zamierzała na tym poprzestać i miała rację. Pozwoliła jej zastanowić się nad kolejnymi słowami, a kiedy te przyszły do Soph, wysłuchała jej i nawet uśmiechnęła się delikatnie.
    — W porządku, Soph — powiedziała łagodnie, a jej uśmiech stał się odrobinę szerszy, a na pewno cieplejszy. — Czasem za dużo się dzieje, prawda? — dodała jako sygnał, że rozumie i że nie ma jej tego za złe, a także że przeprosiny zostały docenione i przyjęte. Nie mogła jednak się powstrzymać, kiedy Sophia nawiązała do filmiku i zupełnie szczerze, niewymuszenie zachichotała. Co więcej, nie zamierzała za to przepraszać!
    — Zdecydowanie — podkreśliła i pokręciła głową. Spróbowała odłożyć w połowie zjedzoną paczkę M&Ms’ów na stolik, ale cholera, nie potrafiła dosięgnąć. Z westchnieniem zeszła z łóżka, odłożyła opakowanie, po czym zakręciła dłonią nad blatem wyłożonym słodyczami. Wykręciła trzy kółeczka, nim wylosowała dla siebie drugie opakowanie Sour Patch Kids, bo to jedno, które wzięła Soph, było całe dla niej. Wróciła na łóżko, na którym rozsiadła się po turecku. Opakowanie żelek zaszeleściło, kiedy Max próbowała je rozerwać. Udało jej się za drugim razem.
    — To opowiesz mi, co mnie ominęło? — zagadnęła i popatrzyła na przyjaciółkę, nim jeszcze poczęstowała się żelkami. — Bo kiedy ostatnio byłam na bieżąco, Nico był z Alex…? — spytała i mocno zmarszczyła ciemne brwi, bo nawet co do tego nie miała pewności. Ewidentnie nie była na bieżąco z tym, co działo się u Sophie i oczywiście była to wyłącznie wina Sophie, więc to na jej głowie znajdowało się teraz to, by Max na nowo odnalazła się w tym wszystkim.

    MAXINE RILEY

    OdpowiedzUsuń
  96. Carter nawet nie odrywał od niej spojrzenia, kiedy Sophia wyrzuciła mu, że trochę kazał na siebie poczekać. Oparł się wygodniej o kanapę, dalej trzymając ramię na jej talii, jakby chciał ją zasłonić przed całym tym światem, który rozgrywał się dookoła nich. Czuła ciepło jej ciała, które działało na niego uspokajająco, nawet jeśli cała reszta sytuacji była absurdalna.
    — Uprzedzałem, że może chwilę potrwać — powiedział w końcu niskim głosem, w którym nadal brzmiała jeszcze scena i adrenalina. — Poza tym… nie było cię tam, gdzie cię zostawiłem. Trochę się zeszło, zanim cię tutaj znalazłem. – Dodał spokojniej, ale wyraźnie, z tym lekkim podkreśleniem ostatnich słów. Jego oczy już nie miały w sobie nic z tamtej miękkości, która pojawiała się czasem, gdy patrzył na Sophię z uwagą i czymś trudnym do nazwania. Tamten kolor, głęboki, czekoladowy, ciepły, całkowicie zniknął. Zamiast niego wpatrywały się w nią teraz oczy czarne jak heban. Pociemniałe od rozszerzonych źrenic, błyszczące niepokojącym blaskiem, w którym nie było miejsca na spokój. Wypełnione czymś dzikim i nieuchwytnym, jakby nie patrzył na nią do końca sobą. To był Carter, ale… inny. Przeciążony bodźcami.
    Obrócił głowę na Kaia, który ciągle opierał się o stolik, jakby próbował coś ugrać z tej sytuacji.
    — Dzięki za „opiekę”. — Mruknął Carter z czymś, co nie było do końca uśmiechem, bardziej ostrzeżeniem. — Ale już się nią zajmę.
    Kai uniósł dłonie w geście poddania i parsknął pod nosem, odchylając się w tył. — Jasne, stary. Twoja ptaszyna, twoje zasady. — Mruknął, ale wyraźnie mniej pewny siebie niż chwilę temu.
    Ktoś z boku, wysoki facet z identyfikatorem zawieszonym na szyi, wychylił się zza stolika i rzucił przez gwar.
    – Carter! Samochody już czekają.
    Głos przebił się przez muzykę i rozmowy.
    Carter poczuł na sobie ten znajomy, niecierpliwy rytm, zaproszenie, obowiązki, oczekiwania ludzi, którzy chcieli go mieć przy sobie, jak trofeum po koncercie. Ale jego ręka nie drgnęła. Wciąż spoczywała na plecach Sophii, przyciągając ją lekko do siebie, jakby chciał pokazać, że przynajmniej przez moment jeszcze nie zamierza jej puścić.
    Carter nawet nie musiał tego sobie mówić na głos, wiedział. Wiedział to już w garderobie, gdy lodowata woda na karku nie przyniosła żadnej ulgi, a jego serce tłukło się w klatce piersiowej jak oszalałe. Wiedział to, gdy kreska weszła mu w krew jak oliwa w ogień, rozlała się po nim ciepłem, ale nie uspokoiła niczego. Wręcz przeciwnie. Wszystko w nim drgało. Mięśnie, skóra, myśli.
    Nawet gdyby bardzo chciał, nie dałby rady po prostu wrócić z nią do domu. Nie usiadłby z nią na kanapie. Nie złożyłby się przy niej w półmroku sypialni. Nie zaparzyłby jej herbaty i nie przetarł dłonią po plecach. Nie teraz. Nie w tym stanie. Nie dlatego, że jej nie chciał. Wręcz przeciwnie. Ale cisza by go rozniosła. Spokój był w tej chwili jego najgorszym wrogiem. Każdy zbyt długi oddech, każde zatrzymanie, każda minuta bez huku muzyki rozsadzałaby go od środka. Nie umiałby tam usiedzieć. Nie wytrzymałby tego, jak Sophia patrzy na niego tymi uważnymi oczami, które widzą zbyt wiele. Jedyne miejsce, w którym mógł znieść samego siebie przez najbliższe kilka godzin, to był głośny klub. Gęsty dym, muzyka jak ostrza w powietrzu, ramiona ludzi, których imion nie znał i nie zamierzał zapamiętać. Tam nie było miejsca na myślenie. Tam jego własny umysł przestawał być więzieniem, a stawał się częścią rytmu, który niósł go jak fala.
    I właśnie dlatego nie puścił jeszcze Sophii. Bo dobrze wiedział, że choć nie jest na nią gotowy teraz, nie był pewien, czy będzie gotowy później.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  97. Zaire spojrzał na nią z tym błyskiem, który pojawiał się rzadziej niż kiedyś, kiedy jeszcze potrafił zdjąć z siebie ciężar sceny i całej tej intensywności. Ale teraz, przez krótką chwilę, jakby coś w nim zaiskrzyło. Może to była jej odpowiedź, może to, że wciąż siedziała obok. Może to, że nie wstała, nie poszła, nie uciekała.
    Rozpromienił się.
    Nie subtelnie, wręcz dziecięco, szeroko. Z wyraźną ulgą i rozbawieniem. Nachylił się i pocałował ją w usta, krótko, bez żadnej głębi, ale z takim entuzjazmem, że ledwie zdążyła to zarejestrować. Potem przeniósł usta na jej policzek, muskając go z łobuzerską czułością, a potem jeszcze niżej, w szyję, tuż pod uchem, gdzie zadrżała od tego dotyku. Wszystko działo się szybko, intensywnie, zupełnie nieadekwatnie do napięcia, które jeszcze przed chwilą między nimi wisiało. Zabrał ramię z jej pleców tylko po to, żeby sięgnąć po jej dłoń i bez ceregieli splótł z nią palce. Chłód jen skóry uderzył w jego cieplejsze palce jak szok.
    — Afterparty, słońce. — Rzucił z półuśmiechem, przez który aż błysnęły mu zęby. Jego głos był ciężki, nieco ochrypły, ale w tym jednym słowie było wszystko: ekscytacja, napięcie, gotowość. Jakby sam ledwie się trzymał w miejscu i potrzebował tego impulsu, żeby się oderwać.
    — No to lecimy! — rzucił Kai, który przez całą scenę patrzył na nich z tym nieodgadnionym uśmiechem. Pokręcił głową i dodał z jakimś dziwnym podziwem.
    — Podoba mi się to. Będą z ciebie ludzie Soph — dodał Kai kiedy już wstał z sofy. Zaire wstał, pociągając ją za sobą, nadal trzymając za rękę. I choć wyglądał jak ktoś, kto za moment wybuchnie, nie gniewem, ale energią, to jej dłoń w jego wciąż była mocnym, stabilnym uściskiem. Jakby mimo wszystko chciał ją mieć blisko. A może to ona miała jego.
    Carter nawet nie pofatygował się, żeby coś na siebie założyć. Wyszedł tak, jak stał, w krótkim rękawku, przesiąknięty klubowym powietrzem. Gorąco nadal buzowało mu pod skórą, a chłód nocy ledwo go dosięgał. Adrenalina wciąż krążyła po żyłach, a resztki kokainy odbijały się echem w jego pulsie. Na zewnątrz powietrze było chłodniejsze, ale nie szarpnęło nim tak, jak mogłoby, gdyby był naprawdę obecny. Nie był. Nadal gdzieś tam, pomiędzy światłem reflektorów a ciemnością w korytarzu backstage’u, w głowie miał dźwięki własnych beatów i echo basu, który wibrował w żebrach.
    Zatrzymał się przed czarnym SUV-em, zanim reszta ekipy dołączyła. Oparł się luźno o maskę, zupełnie jakby to wszystko działo się w zwolnionym tempie. Nie rozglądał się. Nie sprawdzał, gdzie reszta. Przez sekundę wyglądał, jakby znów miał zapaść się w siebie, ale nie tym razem. Zamiast tego, przyciągnął Sophię bliżej. Nie powiedział nic. Po prostu wsunął rękę za jej plecy i przysunął ją do siebie, do swojej wciąż rozgrzanej klatki piersiowej, która unosiła się miarowo, ale ciężko. Objął ją obiema rękami, jakby ten uścisk miał mu pomóc się zakotwiczyć, jakby tylko to trzymało go w pionie. Zamknął ją w ramionach. Nie mocno. Nie gwałtownie. Ale wystarczająco pewnie, by poczuła, że nadal był jej, mimo wszystkiego, co rozrywało go od środka. Mimo tej rozdygotanej energii, która nie pozwalała mu usiedzieć w miejscu, mimo tego, że w oczach nadal miał noc, a nie ją. Przez krótką chwilę, trzymając ją tak blisko, mógł udawać, że rzeczywistość jeszcze się nie rozjechała. Że są tylko oni. Że nadal ma kontrolę.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  98. Carter uniósł jedną brew, a cień rozbawienia przemknął mu po twarzy, ale to było tylko echo tego dawnego rozbawienia, nie jego wersja ze schroniska, nie ten Carter, który robił herbatę, kiedy Sophia nie mogła spać. Ten uśmiech był zuchwały. Nie musiała dwa razy powtarzać. Zanim dokończyła swoje „inaczej się pogniewamy”, jego ręka przesunęła się po jej plecach niżej, zsuwając nieco kurtkę, by chwycić ją w pasie jeszcze mocniej i gwałtownie przyciągnąć do siebie. Drugą dłonią ujął jej twarz, kciukiem zahaczając delikatnie o krawędź szczęki, jakby badał, ile jeszcze może wziąć dla siebie.
    I wtedy ją pocałował.
    Bez ostrzeżenia, bez uprzedzenia, jakby to był jego naturalny odruch. Jakby miała być ostatnią rzeczą, której się uchwyci, zanim wciągnie go cała ta noc. Pocałunek nie był spokojny ani romantyczny. Był intensywny, ciężki od wszystkiego, co działo się w nim od kilku godzin, od koncertu, przez tłum, przez backstage, po kreskę kokainy, która rozciągała mu czasoprzestrzeń pod skórą. Nie było miejsca na subtelność, ale była w nim determinacja. Głód. To on był tym pocałunkiem, dokładnie taki, jakim teraz był. Wysokooktanowy, rozgrzany, lekko niebezpieczny. Usta miał gorące. Oddech szybki, ale nie niestabilny, to nie był przypadkowy dotyk. To była potrzeba. Całował ją jakby tylko to trzymało go jeszcze tu, na tej planecie, w tej minucie, przy niej. A potem odsunął się tylko na kilka centymetrów, nie odrywając dłoni z jej pleców.
    — Zadowolona? — mruknął nisko. Oczy mu błyszczały, zbyt szerokie źrenice, ciemne jak smoła, ale nadal zogniskowane na niej. Przypominały bezdenne jeziora w środku nocy. Nie było w nich czułości, ale była uwaga. Skoncentrowana. Skierowana tylko na nią. W tle ktoś gwizdnął, ktoś inny coś krzyknął, ale Carter ich nie słyszał. Noc należała do niego. I do niej, jeśli tylko miała odwagę jeszcze w niej zostać.
    Carter spojrzał na nią jeszcze przez moment po tym pocałunku, jakby sprawdzał, czy dalej z nim jest, nie tylko fizycznie, ale też… w środku tego wszystkiego. W tej nocy, w tym świecie. W jego świecie, który, jak już wiedziała, nie był ani trochę łagodny. Zacisnął na chwilę szczękę, jakby coś w nim walczyło. Może nie chciał tego mówić teraz. Może właśnie dlatego powinien. Oparł czoło o jej czoło, tylko na sekundę, przytrzymując ją jeszcze bliżej siebie. A potem odsunął się na tyle, by spojrzeć jej prosto w oczy.
    — Mam dla ciebie jeszcze jedną zasadę, Soph. — Jego głos był niższy niż zwykle, lekko ochrypły, ale nie było w nim rozbawienia. — Nic od tych ludzi. Zero. Żadnych prochó, żadnych drinków, nawet coli nawet. Okey?
    Przy ostatnim słowie lekko uniósł palec, jakby chciał podkreślić wagę swoich słów. Nie był to żart, nie był to teatr.
    — Tylko z baru albo ode mnie. Jasne? — W jego oczach było coś… twardego. Nie brutalnego, ale nieprzesuwalnego. Jakby ta zasada była jedną z tych, których nie łamie się nigdy. Nie dlatego, że był zazdrosny. Nie dlatego, że jej nie ufał. Ale dlatego, że znał ten świat aż za dobrze. Wiedział, jak łatwo coś może pójść nie tak, jak szybko coś niepozornego może się zmienić w katastrofę.
    — Nie żartuję. — Powtórzył spokojnie, ale z tym podskórnym napięciem, którego nie dało się zignorować.
    W tym momencie to nie był Carter z backstage’u, nie był też Zaire ze sceny. To był ktoś trzeci, mężczyzna, który widział zbyt wiele i nauczył się, że niektórych ludzi, niektórych nocy i niektórych reguł nie wolno ignorować. Nawet jeśli chwilowo śmiał się głośniej, całował mocniej i wyglądał, jakby świat należał do niego. Dłoń zsunął z jej pleców niżej, splatając znów ich palce. Ściskając mocno, jakby w ten jeden konkretny gest chciał zapakować coś więcej. Ochronę. Ostrzeżenie. I prośbę: nie psuj się od środka tak jak ja.
    SUV, jeden z tych dużych samochodów, z przyciemnianymi szybami, które nie budziły pytań, tylko otwierały drzwi, zaczął się wypełniać. Do środka zaczęli się ładować ludzie, którzy doskonale wiedzieli, jak ta noc ma wyglądać. Jako pierwszy pojawił się jego manager.

    OdpowiedzUsuń
  99. Człowiek, który żył przy Carterze jak pasożyt na złotej żyłce: z uśmiechem, luzem i niemal nieprzyzwoitym entuzjazmem wobec wszystkiego, co wiązało się z alkoholem, prochami i dziewczynami. Człowiek, który dla kasy gotów był go wykończyć prochami. Za nim wsiadły dwie tancerki, ledwo zakryte cekinowymi topami, jedna z nich Jane, o tej godzinie już wyraźnie rozluźniona, z papierosem w dłoni i spojrzeniem, które mówiło: już się zaczęło. Kai był następny, jak zwykle pewny siebie, nonszalancki, już rozgadany, mimo że jeszcze nigdzie nie dojechali. Courtney weszła zaraz po nim, zbyt idealnie wymalowana, zbyt perfekcyjnie obojętna, jakby obecność tutaj była jej obowiązkiem, a nie przyjemnością. Carter wpuścił Sophię jako pierwszą. Trzymając ją cały czas za rękę, nawet się nie zastanawiał. Nie szukał wzrokiem najlepszego miejsca, nie analizował. Wszedł tu, jakby ten samochód też należał do niego, a może nawet cała ta noc i wszystko, co miało się jeszcze wydarzyć.
    Miejsca były dwa. Dwa osobne fotele z tyłu. Carter wszedł za Sophią, nie puszczając jej dłoni, i zamiast pozwolić jej rozsiąść się na jednym z foteli, sam się na nim rozsiadł, z niedbałą pewnością, jakby właśnie tak miało być.
    — Chodź tu. — Mruknął do niej cicho, nie czekając na pozwolenie, tylko pociągnął ją za rękę i wciągnął sobie na kolana. Zrobił to tak naturalnie, z taką pewnością i bez cienia zawahania, że reszta nie miała wyboru, po prostu się przesunęli. Jakby decyzja została podjęta wcześniej. Jakby rozsądek i porządek miejsc był tylko sugestią, a nie zasadą.
    Wszyscy tu już wiedzieli: jeśli Carter czegoś chciał, to to dostawał. Tak po prostu.
    Sophia wylądowała na jego udach, bokiem, opierając się lekko ramieniem o jego ramię, podczas gdy dłoń Cartera spoczęła nisko na jej udzie. Ciepła, pewna, jakby znów chciał jej coś zakomunikować bez słów. A może po prostu tak było wygodniej. Może nie chciał dzielić się jej obecnością z żadnym z tych ludzi. Nawet jeśli nikt nie zamierzał jej dotykać.
    SUV ruszył, silnik mruknął, a w środku rozległ się pierwszy śmiech, pierwsza linia kolejnej historii, która miała się zakończyć nad ranem. Carter spojrzał przed siebie, ale jeszcze zanim wciągnął się w jakąkolwiek rozmowę, zsunął palce z uda Sophii na jej dłoń i ścisnął ją raz, mocno, jakby sprawdzał, czy dalej z nim jest. Czy wciąż chce w to iść.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  100. Dłoń znów spoczęła na jej nodze, a palce zaczęły mimowolnie zataczać powolne kręgi na spodniach. Z jednej strony: uspokajające. Z drugiej: nerwowe. Jakby jego ciało nie potrafiło już być całkiem nieruchome. Jakby adrenalina z koncertu, kreska z garderoby i to całe napięcie dalej przez niego przechodziło jak prąd. Mimo to, był obecny. Przynajmniej przy niej. Przynajmniej przez te kilka minut, kiedy ich otaczający świat zlał się w jedno: muzyka, śmiech, szczęk szkła, rozmowy o niczym.
    — No bez przesady — rzucił ktoś z przodu, rozbawionym tonem. — Przecież Carter był całe wieki ze Sloane. A wcześniej to samo z Jane.
    Głowy w SUV-ie odwróciły się automatycznie. Wszystkie oczy powędrowały na Jadw siedzącą dalej, przy tylnym rzędzie, z nogą nonszalancko przerzuconą przez kolano. Jane nawet nie zerknęła w ich stronę. Jedynie pokręciła głową z cichym, zmęczonym westchnieniem.
    — Zajmijcie się sobą — rzuciła beznamiętnie. Ton jej głosu był spokojny, ale krył się pod nim ostrzegawczy chłód. Znała to miejsce. Znała ten klimat. Wiedziała, że takie rozmowy prowadzą donikąd a przynajmniej nie tam, gdzie warto iść.
    — Carter nie lubi się dzielić, to akurat wiemy. — dorzuciła Courtney z przodu, odwracając się lekko przez ramię, uśmiechając się słodko. — Ale za to uwielbia, jak dziewczyny dzielą się nim.
    Rozległ się chóralny śmiech. Jeden z tych nerwowych, napędzanych alkoholem i adrenaliną. Z pozoru luźny, ale podszyty czymś ostrzejszym, jakby wszyscy testowali, jak daleko mogą się posunąć, zanim zostaną upomniani. Wtedy zareagował. Nawet się nie uśmiechnął. Przez ułamek sekundy spojrzał jej prosto w oczy, spojrzeniem chłodnym jak nóż.
    — Nie próbuj — rzucił tak krótko i spokojnie, że zamilkła od razu. To nie była groźba, ale ostrzeżenie. Jedno z tych, które mówiło: nie testuj mojego cierpliwości, bo nie mam jej wiele.
    Potem spojrzał znów na Sophię, nie, nie tylko spojrzał. Całą uwagę przekierował wyłącznie na nią. Jakby nikt inny w aucie już nie istniał. Spojrzenie było dłuższe, niż potrzebne. Powolne. Zjechało z jej oczu na usta, potem z powrotem do oczu.
    — Mamy swoje zasady. — Głos miał miękki, ale w jego tonie było coś absolutnego. Przypomnienie. Obietnica. I jednocześnie coś więcej, coś, co mówiło: nie przejmuj się nimi, to nie ma znaczenia.
    Cisza po jego spojrzeniu wisiała jeszcze w powietrzu, jakby nikt nie chciał być tym, kto pierwszy znów powie coś nie tak. Rozmowy rzeczywiście przeszły na inne tory, śmiechy były bardziej rozproszone, mniej odważne. Sophia wciąż czuła na sobie parę spojrzeń, ale żadne nie śmiało się już zatrzymać na dłużej.
    Sięgnął po kieliszek, który trzymała w dłoni, obejrzał jego zawartość uważnie, zakręcił delikatnie szkłem w palcach i… podał jej ten sam kieliszek z powrotem. Potwierdzenie, że jest okej. Zatwierdzenie.
    Auto wyhamowało miękko przy krawężniku. To był ten sam klub co wtedy. Tamta noc, tamto wejście, ten sam klimat. Miejsce, w którym wszystko działo się jakby poza światem.

    OdpowiedzUsuń
  101. Drzwi SUV-a otworzyły się, a Carter wysiadł pierwszy, od razu wysuwając dłoń w stronę Sophii. Pomógł jej wyjść, nie puszczając jej palców nawet na sekundę, po czym zarzucił jej ramię na ramiona w tym bezczelnie naturalnym geście, tak, jakby należała do niego. Bez tłumaczeń. Bez oglądania się na kogokolwiek. Reszta towarzystwa również wysypywała się z auta, śmiejąc się, przepychając, rzucając komentarzami. Zaire jednak nie zwracał już na nich uwagi, prowadził ją do stalowych drzwi na tyłach klubu. Ochroniarz skinął głową, a Carter nawet nie zwolnił kroku. Kiedy weszli do środka, chłodne powietrze klimatyzowanego zaplecza uderzyło w skórę, kontrastując z gęstym, gorącym powietrzem z zewnątrz. Światło było przygaszone, a dźwięki muzyki wibrowały gdzieś głębiej, w podziemiach klubu. Szli w milczeniu przez wąski korytarz, jego ramię wciąż opadało na jej ramionach, ale Carter poczuł subtelną zmianę w niej. Zmianę tempa. Naprężenie ramion. Delikatne, ale dla niego oczywiste. Zerknął w bok z lekkim przekrzywieniem głowy, zatrzymując ich na moment przy ścianie z zamontowanymi lustrami. Przysunął się bliżej i zniżył głos, pochylając się w jej stronę z półuśmiechem.
    — Czym się stresujesz? — mruknął, jakby mówił jej sekret. — To tylko impreza, nie przedsionek piekła. — Uśmiechnął się lekko, tym swoim zawadiackim, uspokajającym uśmiechem. I choć w oczach wciąż tliło się coś ciemnego, to ten uśmiech był… znajomy. Jakby na moment przebijał się przez niego ten Carter, którego znała i który potrafił być miejscem, a nie chaosem. Jego palce uniosły się do jej żuchwy, lekko muskając skórę.
    — Masz mnie. — Dodał miękko.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  102. Carter parsknął krótko pod nosem, kącik jego ust drgnął rozbawiony, jakby właśnie powiedziała coś, co nie tylko go zaskoczyło, ale też w jakiś dziwny sposób rozbroiło. Może i miał ciemne oczy, może i biła od niego energia nie do końca kontrolowana, ale Sophia… Sophia znów trafiła dokładnie w punkt. Jakby znała go trochę za dobrze.
    — I w tym cały problem, słońce — mruknął. — Mógłbym. I zrobiłbym to z uśmiechem.
    Wyprostował się lekko, na chwilę zniżając się do jej poziomu tylko po to, żeby musnąć jej usta raz jeszcze. Krótko. Pewnie. I z jakąś wewnętrzną obietnicą, której nie wypowiedział jeszcze na głos.
    — Ale to nie dla ciebie — mruknął. — Jesteś na to za delikatna. — Wypowiedział to bez żadnej pogardy. Wręcz przeciwnie, z nutą jakiegoś cichego uznania. I troski, której sam nie do końca umiał nazwać. Nie powiedział tego, żeby ją odepchnąć. Powiedział to, żeby samemu sobie przypomnieć, że musi ją trzymać z dala od tej części życia, która niszczyła wszystko, czego dotknęła. Bo Sophia była inna. I miał cholerną nadzieję, że taka pozostanie.
    — Dobra, chodź. — Zgarnął ją z powrotem pod swoje ramię, jakby nikt inny się teraz nie liczył. — Zobaczymy, czy znajdzie się dla ciebie coś lepszego niż ten syf, co tam rozlewali po autach.
    Ruszyli korytarzem dalej, a ciężkie basy dobiegające z głębi klubu zaczynały wibrować pod podeszwami butów. Ciepło rosło, dym mieszał się z zapachem alkoholu i drogich perfum. A jednak w tym całym chaosie Carter wydawał się czuć jak ryba w wodzie. To był jego świat, jego terytorium i choć Sophia może nie należała do tego świata… to on właśnie ją do niego wprowadzał. Z pozorną lekkością i bez pytania, jakby zawsze była jego częścią. I jakby nie było w tym ani grama wątpliwości. Carter wiedział. Od samego początku, odkąd tylko Sophia pojawiła się w jego świecie z tym swoim nieoczywistym spojrzeniem, które potrafiło go rozbroić bardziej niż niejedna linia tekstu czy porcja czegokolwiek, co wciągał, wiedział, że nie powinna nawet przekraczać progu takiego miejsca. Była zbyt… miękka. W najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie krucha, nie, Sophia miała w sobie siłę, ale była zbyt czysta, zbyt prawdziwa, zbyt normalna na ten świat, w którym zasady kończyły się tam, gdzie zaczynała się muzyka. I nie zamierzał jej w to wciągać. Nie chciał, żeby piła to, co rozlewano bezrefleksyjnie do kieliszków, bo w tym świecie nawet cola potrafiła mieć posmak czegoś więcej. A ona… nie miała być częścią tej gry. Miała być jego wyjątkiem. Tą jedyną, której chciał pokazać wszystko, ale nie dać wpaść w nic.
    Weszli do klubu jak do siebie. Carter prowadził ją jak kapitan na mostku z nonszalanckim krokiem i tą aurą niepodważalnej pewności, która sprawiała, że korytarz przed nimi sam się oczyszczał. Drzwi otworzyły się płynnie, bez zatrzymania. Dwie osoby z ochrony skinęły mu głowami i nie zadały żadnego pytania. Sophia weszła za nim wprost do głównej sali tylko po to, by zaraz skręcić z nim w bok, do oddzielnej strefy, tej zamkniętej, tej, której nikt nie zdobywał bez zaproszenia lub bez nazwiska. Strefa VIP była przestronna, z wysokimi, przyciemnionymi szybami, miękkimi kanapami i niskimi stolikami o lustrzanych blatach. W powietrzu unosił się zapach drogich cygar i jeszcze droższych perfum. Wszystko tu było głośniejsze, intensywniejsze, ale jednocześnie bardziej odizolowane od tłumu. Prywatny bar, prywatna ochrona. I prywatna gra, której zasady znali tylko wtajemniczeni. Po drodze

    OdpowiedzUsuń
  103. Carter był co chwilę zatrzymywany. Piątki, uściski dłoni, poklepywania po plecach. Czasem ktoś go przyciągał do siebie, rzucał dwa zdania do ucha, śmiał się za głośno.
    — Dwie kreski przed sceną i nadal bezbłędnie. Pieprzony instynkt. — Ktoś rzucił przez ramię, unosząc kieliszek.
    Za nimi weszła cała reszta: tancerki, które wyglądały, jakby właśnie wyszły z teledysku; Kai, nonszalancki jak zawsze, z papierosem już wetkniętym za ucho; Jane, z tą swoją chłodną miną, która mogła równie dobrze oznaczać wszystko i nic; Courtney, która zdawała się skanować pomieszczenie z precyzją kogoś, kto wie, jak polować. I jego manager, zadowolony z siebie, jakby cały ten wieczór był jego własnym dziełem sztuki.
    Carter zatrzymał się dopiero, gdy znaleźli się przy jednej z sof.
    — Siadaj — mruknął, wskazując jej miejsce, zanim sam opadł tuż obok i znów ją przyciągnął do siebie, jakby był przekonany, że jeśli jej nie dotyka, to za chwilę zniknie. Skinął na barmankę, która rozpoznawszy znak skwitowała się w ich stronę.
    Wokół robiło się głośniej. Przechodziły kolejne osoby, niektóre się z Carterem witały, inne tylko rzucały mu spojrzenia, jakby wystarczyła sama jego obecność, by coś zrozumieć. Czasem kiwał głową, czasem nie reagował w ogóle. Skupiony. Ale nie na nich. Pochylił się lekko i nachylił do jej ucha, tak żeby nie musieć krzyczeć.
    Kiedy barmanka odeszła z ich zamówieniem, musnął ustami jej policzek, miękko, ale z tą iskrą intensywności, która od niego nie odchodziła tej nocy ani na moment. Zaraz potem do ich loży podeszła jedna z dziewczyn, rudowłosa, z kolczykiem w nosie i miną, która mówiła więcej niż słowa. Stanęła blisko, za blisko, celowo. Zmierzyła Sophię wzrokiem od stóp do głów. Sophia poczuła ten chłodny sztylet oczu wbity w każdy detal jej obecności.
    — Tęskniłeś? — zapytała Cartera. Głos miała miękki, z lekkością ćwiczoną w lusterku. Nie odpowiedział od razu. Wbił w nią spojrzenie spokojne, ale zimne. Zbyt długo nie mówił nic, aż w końcu odwrócił się do Sophii.
    — To Cassie. Tańczyła ze mną na trasie, zanim poznałem ciebie. — Zrobił pauzę, wyraźnie mówiąc to do Cassie, a nie do Sophii. — Teraz siedzę tutaj.
    Cassie parsknęła pod nosem, niby rozbawiona, ale cicho zsunęła się na bok. I tyle wystarczyło.
    — Po tym wszystkim… i tak najbardziej lubię, jak jesteśmy tylko we dwoje.
    Potem odchylił się, wciąż obejmując ją ramieniem, jakby zaznaczał granicę, której nikt nie miał prawa przekroczyć. Jakby świat mógł się sypać w tym klubie, a ona i tak była jego bezpiecznym miejscem. Choć sam dobrze wiedział, że to on nie był bezpieczny. Dla niej.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  104. Problem polegał na tym, że Carter dobrze wiedział, jak to się kończy. Nie był naiwny, nie sądził, że można prowadzić kogoś przez ten świat i nie zgubić go po drodze. Bo ten świat nie wybaczał. Połykał. Wciągał tak głęboko, że ciężko było złapać oddech. I Carter, choć umiał w nim tańczyć, znał rytm tej gry, czuł też, że Sophia… była zbyt miękka na te ostre krawędzie.
    Nie chodziło o to, że była słaba. Wręcz przeciwnie, czasem była silniejsza niż on. Ale miała w sobie zbyt wiele światła, które ten świat mógłby zadusić. A on się bał, że jeśli ją za bardzo wciągnie, nie będzie potrafił jej potem z tego wyciągnąć. Tak jak nie potrafił wyciągnąć Sloane.
    Zbyt dobrze pamiętał, jak to wyglądało. Najpierw ciekawość. Potem zaciśnięta szczęka, bo ktoś powiedział coś za dużo, bo kreska weszła za mocno, bo drink był o jeden za daleko. Potem pierwsze awantury. Potem łzy. Potem rozpacz. Potem chłód. Aż wszystko pękało i zostawał tylko chaos.
    Sophia nie powinna widzieć niektórych rzeczy. Nie powinna słyszeć niektórych słów, patrzeć na niektóre twarze. Nie powinna próbować niektórych smaków. I wiedział, że jeśli raz sięgnie po coś, czego brać nie powinna, wrócą do punktu, z którego już nie będzie wyjścia. Dlatego teraz, choć miał ją przy sobie, choć siedziała tuż obok, cały czas czuł, jakby walczył z czymś, czego nawet nie potrafił nazwać.
    Odwrócił głowę i spojrzał na nią z bliska. Światła odbijały się w jej oczach, ale nie potrafiły przyćmić tej ich czystości.
    — Nie. — Powiedział cicho, ale stanowczo. — Właśnie ty tego unikniesz.
    Przeniósł rękę na jej kark i przyciągnął ją do siebie, jakby potrzebował czuć, że wciąż może to kontrolować. Że jeszcze nie popełnił tego błędu. A wtedy to nie będą już pocałunki w jego kuchni o świcie, wspólne śniadania i te wszystkie momenty ciszy, w których byli tylko dla siebie. Tylko awantury, kłamstwa, które trzeba będzie powtarzać, żeby się nie posypało, pytania w oczach i żadnych odpowiedzi.
    Nie. Carter znał ten świat za dobrze. I nie miał zamiaru jej w nim zgubić. Choćby miał jej tego wieczoru nie spuścić z oczu nawet na minutę.
    Carter nawet nie musiał na nią patrzeć, żeby wiedzieć, że Sophia poczuła na sobie to spojrzenie. To, którego nie dało się pomylić z żadnym innym, chłodne, oceniające, może i trochę zbyt znajome. Cassie zawsze patrzyła tak samo, kiedy coś lub ktoś burzył jej układankę. Ale tym razem Carter nie zamierzał jej tego ułatwiać. Bo już nic nie był jej winien..
    Uśmiechnął się krótko, gdy jej palce znów odnalazły miejsce tuż pod jego uchem. Znała go. Znała ten drobiazg i nie zawahała się go użyć, dokładnie wtedy, kiedy trzeba. Działało. Oparł czoło o jej skroń, czując, jak bardzo jej obecność tonuje mu puls. Ten m dotyk działał na niego w sposób, którego nie potrafił do końca zrozumieć. Przesuwające się powoli paznokcie po karku, delikatny, wręcz leniwy ruch kciuka tuż pod jego uchem, wybijał go z tego całego zgiełku. Prawie jak zaklęcie.

    OdpowiedzUsuń
  105. Nie była świadoma, jak bardzo odcinała go tym od wszystkiego, co działo się wokół. Jak skutecznie przywoływała go do siebie, do chwili, do oddechu, do czegoś, co nie przypominało chaosu.
    — Sophia. — Jego głos był niższy, głębszy. Taki, który rzadko wyciągał na zewnątrz. — Nigdy nie ukrywałem tego, jaki jestem. — Przeniósł wzrok na jej oczy. Była blisko. Blisko w sposób, który nie mieścił się w żadnych ramach tego klubu, ani tego towarzystwa. Ale nie zamierzał jej odsuwać.
    — Gdybyś chciała księcia z bajki, już by cię tu nie było. — Dodał półgłosem, bez śladu zgrywy. — A ty wciąż tu siedzisz. Więc domyślam się, że nie przeszkadza ci to tak bardzo.
    Zamknął palce na jej dłoni, tej na jego torsie. Przytrzymał ją tam na ułamek sekundy dłużej, zanim przesunął spojrzenie na stolik, gdzie barmanka zostawiła drinki. Bez odwracania głowy, tylko kątem oka.
    — A może dopiero dociera do ciebie w co się wpakowałaś… — Wzruszył nieznacznie ramionami. — I będziesz chciała się wycofać wcześnej. — Dodał. Istniała taka możliwość. — Chociaż coś mi mówi, może w twoim sporzeniu, albo w tym uśmiechu, kiedy odsyłam inne dziewczyny, że to ci się podoba, ten dreszczyk emocji… Mylę się? — Pochylił się jeszcze bliżej, szepcząc już niemal wprost w jej usta.
    — A oni mogą sobie gadać, co chcą. To ja decyduję, kto zostaje. I z kim wychodzę.
    Ujął jej kieliszek, podał go w palcach z tą lekkością, z jaką robił wszystko w klubie, ale jego spojrzenie było całkiem poważne, nawet jeśli usta wciąż miały cień uśmiechu. Nie miał zamiaru tłumaczyć się z każdej kobiety, którą przeleciał, z każdego szalonego seksu, z tego że korzystał ze swojej pozycji i próbował tego, co było mu udostępniane. To wszystko nie miało teraz znaczenia.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  106. Carter był przyzwyczajony, że ludzie patrzyli na niego z zazdrością albo niepokojem. Że chcieli czegoś od niego albo chcieli go zatrzymać, nie po to, żeby się zatroszczyć, tylko żeby ugrać coś dla siebie. A mimo to, siedząc tu, z jej ręką na karku i szeptem z ust ledwie kilka centymetrów od jego własnych… miał wrażenie, że po raz pierwszy od dawna ktoś nie próbuje go zatrzymać po to, żeby coś ugrać, tylko dla siebie.
    Jej dotyk koił go, ale też przypominał mu, że nie może się całkowicie zatracić, nie dziś. Może mógłby, gdyby Sophii tu nie było. Może już dawno by odpłynął, gdyby siedział w innej loży, z inną dziewczyną na kolanach, bez tej obecności, która miała w sobie coś… piekielnie jasnego. Ale była. I sprawiała, że musiał się pilnować. Że to, co trzymał w kieszeni, co schował wcześniej za barem, nagle przestało być aż tak kuszące.
    Spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek. Z bliska. Tak, jak lubił. Jej głos trafiał do niego, nawet gdy muzyka dudniła w tle, a wokół toczyły się rozmowy, których już nie słuchał.
    — Właśnie to mnie czasem martwi — mruknął, kciukiem muskając linię jej szczęki. — Że jesteś zbyt gotowa, żeby wierzyć. Za bardzo ufasz. Za dużo dajesz.
    To nie była krytyka. Bardziej wyznanie. Bo wiedział, że właśnie przez to Sophia mogła kiedyś bardzo mocno oberwać. I choć nie był pewien, co go bardziej przerażało, że ktoś inny ją skrzywdzi, czy że on to zrobi niechcący, to wiedział, że jeśli już, to zrobi to tak, że ona tego nawet nie zauważy.
    Carter zaśmiał się cicho, prawie bezgłośnie, bardziej przez nos niż gardło. Westchnienie przetoczyło się przez jego pierś, jakby coś właśnie rozbroiło go od środka. Jakby zbiła go z rytmu.
    — Wiesz… — zaczął, odsuwając głowę tylko na tyle, by mógł jej spojrzeć prosto w oczy. — Prawdopodobnie wszystko, co dziś o mnie usłyszysz, to prawda. Albo przynajmniej jakaś jej wersja. Ubarwiona, przejaskrawiona, ale… nie wyssana z palca.
    Nie powiedział tego z wyrzutem ani z cynizmem. Raczej z rezygnacją, która brzmiała znajomo. Jakby już dawno pogodził się z tym, kim bywał w oczach innych. I że czasem bywał właśnie taki. Przez moment milczał. Tylko obserwował ją w tym półmroku, gdzie każdy cień przesuwał się wolniej, a jej oczy błyszczały od świateł nad nimi.
    — I może właśnie to mnie w tobie przeraża. — Jego głos był cichy, chropowaty. — Że jakby ktoś ci to wszystko pokazał na filmie, czarno na białym, to powiedziałabyś, że jest to jest sfabrykowane. — Pokręcił głową ze śmiechem. Była tak niewinna i naiwna, że to było aż nieprawdopodobne w jego świecie. — Masz we mnie… za dużo wiary.
    Nie było w nim dumy. Ani tego typowego uśmieszku, którym mógłby obrócić to w żart. Był tylko Carter, przez krótką chwilę bez maski, bez adrenaliny, bez publiki. Patrzący na nią tak, jakby nie rozumiał, dlaczego ona wciąż tam siedzi, tak blisko.
    Patrzył na jej uśmiech, gdy mówiła o szarym rycerzu. I może faktycznie nie miał białego konia. Ale miał czarne oczy, przesiąknięty mrok i… ręce, które potrafiły ją ochronić przed wszystkim, przed czym sam ją sprowadzał. Paradoks. Jak wszystko w nim.
    — Nie zasługujesz na moralnie szarego. — Pochylił się jeszcze bliżej. Ich usta prawie się stykały. — Ale masz go. I, cholera, nawet nie protestujesz.
    Zadrżała. Wiedział. I zamiast cofnąć się, nachylił się jeszcze odrobinę niżej, zostawiając ledwie muśnięcie ust na jej dolnej wardze.
    — Nie zasługuję na twoją uwagę, Soph — mruknął. — Ale ją mam i całkiem mi się to podoba. To takie… inne.
    Uśmiechnął się leniwie, tym swoim kącikiem ust, który często poprzedzał jakąś piekielnie niebezpieczną decyzję. Czasem dobry pocałunek. Czasem obietnicę, której nie zamierzał dotrzymać.
    I nie mówił tego tylko dlatego, że siedziała tuż obok. Ani dlatego, że spojrzenia całej loży, nawet jeśli tylko kątem oka, wciąż do nich wracały. Mówił, bo naprawdę to czuł. Bo mimo chaosu, dymu, świateł i ciasnych sukienek wokół… to ona była jego punktem zaczepienia.

    OdpowiedzUsuń
  107. Jeszcze przez chwilę jego palce przesuwały się po jej udzie, raz leniwie, raz nieco pewniej. Później pochwycił jej spojrzenie i zanim ktoś inny zdążył im przerwać, pochylił się raz jeszcze i pocałował ją, głęboko, spokojnie. Wbrew całemu światu dookoła.
    Jego dłoń lekko przesunęła się po jej udzie, jakby chciał jej coś przekazać w tym dotyku, coś, czego w takich miejscach nie mówiło się na głos.
    — Zaire, chodź, stary, właściciel chce się z tobą przywitać — przerwał im głos menedżera, który pojawił się znikąd. Jak zawsze, nie w porę. Carter tylko przymknął na sekundę oczy. Nie było w nim złości. Po prostu ciężkie westchnięcie, jakby ktoś właśnie wyrwał go z momentu, którego nie chciał przerywać.
    — Daj mi dwie minuty — rzucił przez ramię, nie patrząc jeszcze na tamtego. Spojrzał z powrotem na Sophię. Przesunął knykciami po jej szczęce, jakby na chwilę miał się upewnić, że naprawdę jest.
    — Zaraz wracam. Nie ruszaj się stąd. — Nachylił się jeszcze, muskając jej usta szybko, ale z tą samą intensywnością, co wcześniej. — I nie każ im za dużo o mnie mówić, kiedy mnie nie będzie. — Mruknął półżartem, ale coś w jego głosie było zbyt poważne, żeby całkiem to zignorować. Potem się uniósł, wyprostował. Ten sam Carter, ale już nie tylko jej. Znów był częścią świata, który pchał go do przodu. Zatrzymał się przy barze wraz ze swoim menedżerem. Nie odchodził daleko, wciąż był w zasięgu jej wzroku.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  108. Carter zauważył ją z daleka. Między tłumem ciał, wirującym światłem i ciężkim od basów powietrzem wyłowił ją bez trudu. To zawsze była jego zdolność, instynkt, widzieć ją, nawet gdy zniknęła w chaosie. I tym razem nie było inaczej. Patrzył. Najpierw tylko kątem oka.
    Ktoś właśnie mówił coś o jakimś nowym DJ-u, który „totalnie musi zagrać na kolejnym afterze”. Manager rzucał uwagi w tle, narzekał na brzmienie, na światła. On kiwał głową, ale jego wzrok raz po raz mimowolnie uciekał w stronę parkietu. Sophia tańczyła. I to nie był ten niewinny, grzeczny taniec, jaki można zobaczyć na szkolnej imprezie. Nie. Ona płynęła przez rytm. Pewnie. Śmiało. Jakby przez chwilę kompletnie o wszystkim zapomniała. Miała zamknięte oczy. Uśmiech. Poruszała się tak, jakby muzyka wpływała jej pod skórę, wciągała ją i całkowicie pochłaniała. Miała wokół siebie miejsce, którego nikt nie zakłócał, nikt nie śmiał. Wyglądała jak ktoś, kto przez moment należy do tej nocy. Zanurzona w muzyce. Ciało zbyt swobodne, zbyt miękkie, zbyt… zmysłowe jak na nią. I nie była sama. Ta druga dziewczyna, wyglądała znajomo. Zbyt znajomo. Może tylko kojarzył ją z widzenia. A może… nie tylko z widzenia. Może było między nimi coś więcej. Może noc. Może rozmowa w jego kuchni, której nie pamiętał. A może po prostu typowa twarz, jakich wiele w jego świecie. Nie wiedział.
    Nie ruszył się od razu. Stał tak jeszcze moment. Sophia wyglądała… dobrze. Bawiła się. Z uśmiechem. Bez spięcia w barkach, bez tej swojej wewnętrznej ostrożności. I nie było w niej nic sztucznego. Dał jej tę chwilę. Zamiast tego wrócił do loży. Przeszedł obok ludzi, którzy go zaczepiali, jakby był jakimś pieprzonym królem imprezy. Przysiadł między Kaiem a Jade, których rozmowa zeszła już na coś zupełnie nieistotnego, coś o tatuażach i złych decyzjach. Było głośno. Carter co jakiś czas zerkał w stronę parkietu. Nie, żeby ją kontrolować. Bardziej… jakby nie chciał przegapić żadnej sekundy.
    Rytm, który przejmował jej ciało. Jej biodra dopasowane do muzyki. Ręce, które sunęły po jej talii. Skórę, która lśniła w świetle reflektorów.
    Zatrzymał się. Pozwolił sobie patrzeć. Nie podszedł. Nie przerwał. Skinął głową Kaiowi, który coś do niego powiedział. Odparł coś od niechcenia. A potem, bez słowa, opadł na skórzany narożnik. Z głową odchyloną lekko w tył. Ramiona rozłożył nonszalancko na oparciach, dłonie splótł za karkiem.
    Patrzył.
    Uniósł lekko kącik ust. W jego oczach było coś pomiędzy fascynacją a czymś, co przypominało… głód. Bo Sophia nie była już tą cichą dziewczyną, która przylgnęła do jego boku jak bezpieczna przystań. Teraz przypominała coś zupełnie innego, kogoś, kto smakował tego świata i nagle… potrafił się w nim poruszać. Jej ruchy były zmysłowe. Płynne. Kobiece.

    OdpowiedzUsuń
  109. Carter siedział nieruchomo, z rękami swobodnie, a jego sylwetka opadała głęboko w skórzane oparcie kanapy. Ze szklanki już nie pił. Drinka w ogóle nie zauważał. Wzrok utkwił w jednym punkcie na parkiecie, w tej jednej postaci. A raczej dwóch. Zamknięta w rytmie muzyki, której wcześniej chyba nawet nie słuchała. Jej ciało poruszało się w zmysłowy, płynny sposób, miękko, bez zawahania. Była jak w transie. Biodra falowały dokładnie w tempo, ręce unosiły się i opadały w półmroku świateł, jakby każda nuta przepływała przez nią i zmuszała ją do ruchu. Ale to nie sam taniec przyciągał jego uwagę. To była ona. I sposób, w jaki reagowała na dotyk. Tamta dziewczyna, kruczowłosa, drobna, o spojrzeniu zbyt śmiałym, nie tańczyła obok Sophii. Tańczyła z nią. Blisko. Intymnie. Ich ciała zderzały się i znów oddalały, biodro o biodro, udo o udo. Ręce tamtej sunęły po talii Sophii, raz po raz muskając jej brzuch, plecy, ramię, a Sophia… Nie odsuwała się. Nie cofała. Wręcz przeciwnie. Dopasowywała się. Płynęła z tą dziewczyną tak, jakby znały się całe życie. I Carter wiedział, że to nie była gra. Nie udawała. Była tu. W tym. Obecna. Obłędnie naturalna.
    Zahipnotyzowało go to. Był jak przyklejony do tego obrazu. Zbyt spokojny. Zbyt cichy. W głowie zaczynały się kotłować myśli, których nie chciał wypuszczać na powierzchnię. Nie potrafił oderwać wzroku od tej jednej sceny. Sophia. Jej rozpuszczone włosy. Odsłonięta szyja. Ten wyraz na twarzy… Przymknięte oczy. Rozchylone usta. Oddanie. Carter nie ruszał się ani o milimetr. Jakby bał się, że jeśli poruszy się zbyt gwałtownie, coś zniknie. W jego ciele zrobiło się duszno. Piekielnie duszno. Czuł ten znajomy skurcz pod żebrami, to rozedrganie, które zaczynało się w żołądku i rozchodziło w dół. Sophia tańcząca w ten sposób… To był zupełnie nowy obraz. Intrygujący. Obłędnie piękny. Zacisnął palce na udzie, żeby się nie ruszyć. Był zahipnotyzowany. Z każdą sekundą bardziej. Jakby wszystko inne, rozmowy, muzyka, śmiechy i lód w szklance, przestało mieć znaczenie. Patrzył, jak tamta dziewczyna dotyka jej szyi. Jak ich biodra zderzają się w tempie, które niewiele miało wspólnego z grzecznością. Jak Sophia nie odsuwa się ani o centymetr.
    Miał ochotę ją stamtąd zabrać.
    Miał też ochotę patrzeć dalej.
    I to właśnie było najgorsze.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  110. — Poprzednia nalewka była czysto eksperymentalna, mi również nie przypadła do gustu — odparł beznamiętnie Leonard, aby chwilę później ponownie przywołać na swojej twarzy uśmiech. Prędko uzupełnił puste kieliszki i nałożył na dwa talerzyki przygotowanej sałatki. Allen niemal wepchnął jedzenie w ręce przyjaciółki, co miało dobitnie znaczyć, że nie miał zamiaru wypuścić jej stąd dopóki osobiście nie upewni się, że ta najadła się w bardzo solidny sposób.
    — Każdy ma coś na głowie, doskonale rozumiem brak czasu — westchnął między kęsami. — Ale i tak wiem, że coś się za tym kryje więcej — dodał wzruszając ramionami zupełnie nie zmuszając kobiety do głębszych zwierzeń. Nigdy tego nie wymagał, nigdy tego nie robił i w zasadzie, to czułby się bardzo niekomfortowo z myślą, gdyby Soph powiedziała mu coś, co niekoniecznie było dla niej wygodne, tylko i wyłącznie z czystego przymusu.
    — Książka? — uniósł brew. — Stoi nienaruszona od miesiąca. Nie mam do niej siły odkąd jej pierwsza część Where the fire sleeps, trafiła na pierwsze miejsce w USA Today Best - Selling Books. Ciągle podpisuje zgody na tłumaczenia w innych krajach, odrzucam propozycje spotkań autorskich, wydawnictwo naciska na kolejną część, ale ja tak nie umiem. Nie umiem pisać pod presją. Musi być to coś, gdyby tak nie było, obecna książka nie usytuowała by się tak wysoko. Miałem nawet propozycję filmu, ale nie skorzystam.
    Leonard odłożył pusty talerz na stolik i cicho westchnął. Gdyby ktoś na samym początku powstawania jego bestsellerowej książki powiedziałby mu, że ta stanie się najchętniej kupowaną książką w kraju, jak i w paru miejscach na świecie, prawdopodobnie nie uwierzyłby w to. Dziś był kimś, choć nikt nie znał jego prawdziwego imienia i nazwiska, więc tak na dobrą sprawę w otaczającym go świecie nadal był zupełnie prozaicznym człowiekiem.
    — Kupiłem za to działkę za domem. Nie jest ogromna, ale na parę domków dla przyjezdnych się nada. Zamówiłem sporo artykułów budowlanych, zacząłem również współpracę z architektem. Powoli spełnia się to, o czym razem z Poppy po cichu marzyliśmy — powiedział, chwytając jednocześnie za kieliszek, co miało być małym przypieczętowaniem jego kolejnego, drobnego sukcesu. Uśmiechnął się szerzej. — Ludzie będą mogli prawdziwie odpocząć, poznać lepiej naturę, być blisko zwierząt. Będzie, to czasochłonne, potrzebuje jeszcze wiele zgód i miliona papierków, ale jestem naprawdę dobrej myśli, Soph.

    Leoś

    OdpowiedzUsuń
  111. Carter nie drgnął. Siedział dokładnie tam, gdzie wcześniej, na rogu loży, z łokciem zarzuconym nonszalancko o oparcie, ręką za głową i nogą założoną na kolano. Zupełnie, jakby nic się nie działo. Jakby był tylko obserwatorem. Ale pod skórą gotował się jak cholerny piec wysokociśnieniowy. Z każdym ruchem Sophii, z każdym przesunięciem dłoni po jej udzie, biodrze, z każdą kolejną sekundą tańca z tamtą dziewczyną, narastało w nim napięcie, Patrzył, jak z każdą chwilą przesuwa granice. Z uroczej i grzecznej staje się kobieca, pewna siebie, obłędnie zmysłowa. Pozwala tamtej się prowadzić. Przylgnąć. Dotknąć. Z każdą kolejną sekundą tego tańca Sophia stawała się kimś innym. Nie dziewczyną, którą przyprowadził tutaj, miękko wchodzącą pod jego ramię, trzeźwą, czujną. Nie tą, która jeszcze przed chwilą zbliżała się do jego ucha, żeby powiedzieć coś z tym swoim półuśmiechem i błyskiem w oczach, który znał na pamięć. To, co działo się na parkiecie, nie przypominało żadnej wersji Sophii, którą znał. I właśnie to wbijało mu się pod skórę najmocniej. Nie wiedział, co bardziej go oszołomiło, te ruchy bioder, zsynchronizowane z ruchem tamtej dziewczyny, czy to, jak pozwalała, by dłonie prześlizgiwały się po jej ciele, jakby należała do niej. Ale wiedział jedno: Sophia oddychała tym momentem. Tak bardzo, że nie było już żadnego „na chwilę”. Żadnej granicy. I cholera, kiedy ta dziewczyna przesunęła dłonią po jej szyi… Carter poczuł ten gest pod na własnej skórze. Znał ten rodzaj szepnięcia. To nie był flirt. To była gra, która rozchodziła się po Sophii jak ogień. Carter niemal zamknął oczy, bo. A potem ten szept. Widocznie coś jej powiedziała, bo Sophia uniosła wzrok. I wtedy ich spojrzenia się skrzyżowały. To trwało ledwie ułamek sekundy.
    Ale wystarczyło. Zobaczył ją. Taką rozedrganą, zamroczoną, rozpaloną. I wcale się nie odsunęła. Zamiast tego… poddała się.
    Gdy tylko ich usta się spotkały, przez ciało Cartera przeszło coś pierwotnego. Coś dzikiego. Miał ochotę wstać. Wyrwać Sophię z tego parkietu, z tego pocałunku, z tej całej cholernej przestrzeni i przypomnieć jej, do kogo należy.
    Ale się nie ruszył. Bo był… zahipnotyzowany.
    Przez sposób, w jaki usta Sophii odpowiadały.
    Jak jej palce przesuwały się niepewnie po biodrach dziewczyny. Jak wyglądała w tym wszystkim, cholernie niewinna i jednocześnie… jakby stworzona do grzechu. Zrobiło mu się duszno. Pod tą luźną koszulką, gorąco. W ustach sucho. Napił się wody, a potem
    whisky. I ani przez sekundę nie próbował udawać, że to go nie rusza.
    Nie powinna. To nie był jej świat. To nie była ona. A jednocześnie… coś w nim się rozrywało od środka. Bo to, co widział, było cholernie piękne. Była w niej miękkość, której nie miał prawa oglądać nikt poza nim. Była lekkość i płynność ruchu, której nie spodziewał się zobaczyć, a może właśnie się spodziewał, ale nie chciał. Zacisnął palce. Raz. Potem drugi.
    Nie ruszał się. Nie miał prawa tego przerwać, choć miał ochotę. Choć czuł, że już za chwilę nie wytrzyma.
    Cholerny pocałunek.
    Powolny. Rozsadzający. I kompletnie nierealny.
    Jakby jego własna dziewczyna całowała się na środku parkietu z kimś innym tylko po to, żeby pokazać mu, że potrafi. Że nie potrzebuje pozwolenia. Carter już nie wyglądał na gościa, który przyszedł się odprężyć. Już nie siedział wyluzowany z rękami za głową, jakby miał cały klub pod sobą, choć przecież miał. Jego ciało przestało udawać nonszalancję. Pochylił się powoli do przodu, zsunął na brzeg kanapy i oparł łokcie na kolanach.

    OdpowiedzUsuń
  112. Nie spuszczał wzroku z parkietu. Z niej. Z nich. Na jego twarzy nie było żadnego uśmiechu. Ani rozbawienia. Tylko intensywne skupienie. Cień pożądania i coś, co tliło się pod skórą, czego nawet on sam nie potrafił do końca nazwać. Nie był już sam. Kai w pewnym momencie zamilkł w pół zdania. Obrócił głowę i zamarł w tej samej pozycji co Carter. Do ich spojrzeń dołączyły inne, pojedyncze, ciekawskie, niektóre rozbawione. Courtney już dawno przestała udawać, że jej to nie obchodzi, a Jade przestała udawać, że to w ogóle się nie dzieje. Bo działo się. Tuż przed nimi. Sophia była nie do poznania. Gdyby ktoś w tamtej chwili zapytał Cartera, jak się czuje, nie odpowiedziałby. Bo w tej jednej sekundzie jego ciało mówiło wszystko: napięte ramiona, śledzący każdy ruch wzrok, zaciśnięta szczęka. Serce tłukło się mu jakby zbyt mocno, zbyt szybko. I nawet nie próbował tego zatrzymać.
    Powinien był. Powinien wstać, podejść, przerwać to wszystko jednym słowem, jednym spojrzeniem, jedną ręką na jej talii. Wyrwać ją stamtąd i przypomnieć, do kogo przyszła. Kogo tu reprezentuje. Ale nie mógł. Bo to, co widział, było cholernie podniecające.
    Zbyt piękne.
    Zbyt wyzwalające.
    Zbyt intensywne.
    A Carter… lubił patrzeć. Więc siedział. Jak widz na najlepszym, najbardziej chorym spektaklu. Bo takiego show… Nikt się nie spodziewał. Nawet on.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  113. Kai nie był w stanie się powstrzymać. W końcu przekręcił głowę w stronę Cartera, marszcząc brwi w lekkim rozbawieniu, jakby wciąż nie był pewien, czy powinien coś powiedzieć, ale oczy mu się świeciły. Widok na parkiecie był zbyt dobry, żeby siedzieć cicho.
    — Ty to naprawdę masz szczęście do kobiet, — mruknął pod nosem, ale wystarczająco głośno, by Carter usłyszał. Oparł się wygodniej, podciągając brwi. — Nie powiesz mi, że to nie na twoją cześć.
    Carter nie zareagował. Kai zaśmiał się cicho, klepiąc go lekko w ramię. — Zawsze wiedziałem, że Sophia to nie tylko słodka buzia. — Ale nie próbował ukrywać zaskoczenia. — Stary, ta dziewczyna robi to tam… — przerwał, kręcąc głową z niedowierzaniem. — Robi to tak, jakby się urodziła w tym klubie.
    Carter tylko zacisnął mocniej palce. Patrzył dalej. Kai przekręcił się na bok, zerkając raz jeszcze na parkiet. Śmiał się i gadał jak zawsze, ale w jego głosie pojawił się cień ciekawości… może nawet napięcia. Bo Sophia właśnie zaczęła igrać z ogniem i chyba sama nie wiedziała, jak bardzo.
    A Carter nadal się nie ruszał. Tylko patrzył. Jade, która do tej pory sączyła drinka z cienkiej, wysokiej szklanki, w końcu odezwała się tonem, który był równie jedwabisty co kąśliwy. Przysunęła się nieznacznie, spojrzenie leniwie przenosząc z parkietu na Cartera.
    — Carter i te jego trójkąty, — westchnęła z lekką drwiną w głosie. — Zawsze kończy się tak samo. Jedna jest zakochana, druga się mści, on znika na tydzień, a ja sprzątam syf…
    Ktoś parsknął śmiechem. Może Kai, może jedna z dziewczyn. Ale Carter nie zareagował. Wciąż patrzył, teraz już nie tylko zahipnotyzowany, ale i wyraźnie spięty. Oparł przedramiona mocniej na kolanach. Jade przekręciła głowę, jakby dokładniej chciała mu się przyjrzeć.
    — Tym razem też znikniesz? — Zapytała już ciszej, nie złośliwie, ale z cieniem jakiegoś wspomnienia w głosie. — Czy może zrobisz coś zanim tamta dziewczyna zaciągnie twoją świętą Soph za daleko, żeby jeszcze zawróciła?
    W jej głosie nie było zazdrości. To było raczej obserwacyjne, chłodne, może nawet rozbawione. Ale gdzieś w tle unosił się ten cichy, niepokojący podtekst, który wszyscy tu już znali. Carter grał z ogniem. A jego ogień zwykle płonął zbyt mocno, by go ugasić bez strat.
    Kai wyprostował się lekko.
    — No i co, Zaire? Bo wygląda jakbyś właśnie miał do wyboru: oglądać dalej… albo zejść tam i przypomnieć wszystkim, że ona przyszła z tobą.
    A parkiet wciąż płonął. Sophia wciąż tańczyła. I patrzyła na niego.
    Był wkręcony. Zbyt mocno. Ten taniec, te spojrzenia, ten cholerny pocałunek, najpierw nieśmiały, a potem tak głęboki, tak świadomy i gorący… Wciągnęło go to jak narkotyk. Mógłby patrzeć i tylko patrzeć. Mógłby się poddać tej fali, obserwować jak dziewczyna, która jeszcze chwilę temu tuliła się do niego z cichym „mam ciebie” na ustach, całuje teraz kogoś innego. Dziewczynę. Pewną siebie, doświadczoną, niepokojąco zmysłową. I cholernie skuteczną.

    OdpowiedzUsuń
  114. Gdyby przyszły do niego razem, gdyby pociągnęły go w jakąś grę, gdyby szepnęły mu coś w stylu „chodź z nami”, nie opierałby się. Dałby się wciągnąć. Zatonąłby. Ale kiedy ją odciągnęła… Kiedy Ruby złapała Soph za rękę i zaczęła ją prowadzić przez tłum coś poczuł. Ciśnienie. Krew. Temperaturę. Uderzenie niepokoju. Nie zazdrość. Ten, który zaczyna się gdzieś w żołądku, a kończy w zaciśniętych zębach. Nie tak się to miało skończyć. Odsunął się od loży. Ktoś coś do niego powiedział, ale nie odpowiedział. Przestał słyszeć. Przeszedł przez tłum, nie zwracając uwagi na spojrzenia, które łapał. Niektórzy go poznali, niektórzy usuwali mu się z drogi, jakby instynktownie czuli, że teraz lepiej się nie zbliżać. Szukał ich. Szybko. Uważnie. Bez zawahania. Aż zobaczył błysk kruczoczarnych włosów, lekki ruch głowy. Gdzieś na korytarzu, w miejscu… dobrze mu znanym. Gdy tylko skręcił i zobaczył je znów, razem. Jej dłonie na szyi Sophii. W tym momencie już nie czuł ciepła. Ani podniecenia. Tylko napięcie w karku i białą, ostrą złość. Może do niej. Może do siebie. Może do całego tego popieprzonego wieczoru. Ruby znów całowała Sophię. Intensywniej. Głębiej. Sophia stała przy ścianie, z odchyloną głową i dłonią przy biodrze dziewczyny.
    — Sophia. — Jego głos był niższy niż zwykle. Matowy. — Co ty do cholery robisz?
    Stał naprzeciw nich. Nieruchomy. Ramiona napięte, wzrok wbity tylko w nią. Złość, nie taka, która rani. Taka, która piecze. Taka, która mówi: nie tak się to miało potoczyć.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  115. Carter nawet nie drgnął, kiedy Ruby się do niego zbliżyła. Patrzył tylko na Sophię. T ta drżąca niepewność w oczach. Cholernie piękna. I cholernie rozbita. Tak jak on. Dłoń Ruby przesunęła się po jego torsie, bezczelnie, gładko, jakby znała każdy centymetr tej drogi.
    Wszystko było dla niego. Wiedział to. I właśnie dlatego go to tak wkurwiało. Bo Sophia się pogubiła. A on to pozwolił. Nie tylko… Tam, na sofie, był gotów do niej dołączyć, był gotów się w to wciągnąć, odurzyć się nimi obiema. Widokiem ich razem. Ich dotykiem.
    Carter nie odsunął się, kiedy Ruby zatrzymała dłoń na jego pasku. Stał nieruchomo, pozwalając jej na to, jakby był zupełnie obojętny. A przecież nie był. Coś w nim drgnęło, jakby jego ciało na sekundę zawahało się między dawnym a teraźniejszym. Bo nagle przypomniał ją sobie: Ruby. Nie od razu, ale powoli, jak przez gęstą mgłę. Ciasny, duszny pokój. Światła, które nie dawały wytchnienia. Sloane. Ruby. I on. Smak alkoholu, gorąca skóra, cichy śmiech, który wtedy tak mocno wżarł mu się w pamięć. Przez jego kark przeszedł dreszcz, ale nie był to dreszcz podniecenia. To był cień czegoś, co już kiedyś rozpadło mu się w dłoniach. I choć jej dotyk nadal czuł przy pasku, cała jego uwaga, każda cząstka jego skupienia była wpatrzona w Soph. Jej oczy były szkliste, oddech ciężki. Opierała się o ścianę jakby to była jedyna rzecz, która trzyma ją przy rzeczywistości. Roztrzęsiona, zarumieniona, z rozmazanym makijażem i ustami, które zdradzały, co się działo chwilę wcześniej. Spojrzała na niego, bezbronnie, jakby szukała ratunku. Ale to przecież ona pozwoliła się odciągnąć. Ona dała się całować. Ona… mu to zrobiła. Dłoń Ruby sunęła po jego klatce piersiowej, usta znajdowały się tuż przy jego uchu. Nie odsunął jej, ale patrzył tylko na Sophię. Na tę dziewczynę, która jeszcze godzinę temu szeptała mu do ucha, że chce go tylko dla siebie.
    — O to chodzi, Soph? — zapytał, cicho, ale bez żadnego zawahania. Jego głos był niższy, głębszy, surowy. — Tego chcesz?
    Jego szczęka zacisnęła się lekko, a ręce miał nadal wzdłuż ciała. Nie podnosił głosu. Nie robił sceny. Ale napięcie w jego ciele było wyczuwalne z daleka, spięte ramiona, oczy, które iskrzyły się w półmroku.
    — Odrobina szaleństwa? — Mówił w taki sposób, żeby nie mogla wyczytać z jego twarzy ani głosu prawdziwych emocji. Czuł jej perfumy, ten słodki zapach, który teraz mieszał się z czymś ostrzejszym, może alkoholem, a może czymś, co zostawiła po sobie Ruby. Nie było w nim ani grama udawanego chłodu. Nie próbował się bronić sarkazmem ani ironią. Patrzył teraz na nią z takim zawieszeniem, jakby próbował odczytać, co jej chodzi po głowie. Jakby próbował rozgryźć układankę, której brakowało zbyt wielu kawałków. Twarz miał nieruchomą, nie dawał po sobie poznać, co się w nim kłębi.
    Nie był ani naprawdę zły, ani naprawdę podniecony, ale był gdzieś pomiędzy, w tym dziwnym miejscu, gdzie wszystko drgało pod skórą i nie dawało się nazwać. Palce dłoni lekko drgnęły przy jego udach, jakby miał ochotę się poruszyć, coś zrobić… ale sam nie wiedział co. Mógłby podejść, przyciągnąć ją do siebie, zetrzeć z niej każdy dotyk, który nie należał do niego. Albo mógłby się odwrócić i odejść bez słowa. Ale stał. Między impulsem a rozsądkiem. Zagubiony.
    — Wymyślasz sobie te wszystkie zasady… tylko po to, żeby je potem łamać. — W jego głosie nie było chłodu. Nie było krzyku. Może cień czegoś, co próbował w sobie zdusić, a co teraz wypływało mimochodem. Odetchnął przez nos. Cicho. Głęboko.

    OdpowiedzUsuń
  116. Przez chwilę patrzył gdzieś obok niej, jakby szukał w sobie jakiegoś punktu zaczepienia, czegokolwiek, co mogłoby go popchnąć we właściwą stronę.
    — I nie wiem, co mnie bardziej wkurwia… — dodał po chwili. — To, że uciekłaś z nieznajomą do ciemnego korytarza i całowałaś ją tak, jakbyś to robiła od zawsze… czy to, że mnie to kręci. — Jego usta zadrżały w czymś, co mogło być uśmiechem, ale nie było. To była walka. Wewnątrz niego samego. Bo chciał ją złapać za nadgarstek i stąd zabrać. Bo chciał przycisnąć ją do ściany i przypomnieć jej, czyje usta powinny ją całować. Bo chciał zamknąć się w pokoju z nimi obiema, patrzeć jak się zabawiają. Bo chciał do nich dołączyć. A jednocześnie chciał zniknąć, nie zostawiać po sobie ani jednej cząstki, która jeszcze chwilę temu była tak cholernie zaangażowana. I może właśnie dlatego nie robił nic. Stał tylko i patrzył. A oczy miał ciemne i rozdygotane, jakby nie poznawał już sam siebie. Gdy podeszła, bez uśmiechu, bez kokieterii, cała jej jego spojrzenie przygasło. Nie z chłodu. Z ciężaru, który nagle w niego uderzył.
    „Nie bądź na mnie zły…”
    Zaciągnął się powietrzem przez nos. Głębiej, niż to było konieczne. Nie odpowiadał od razu. Tylko patrzył. Na jej twarz, na zmieszanie w oczach, na sposób, w jaki stała przed nim, jakby nie wiedziała, czy ma zostać, czy uciec.
    Odwrócił lekko głowę. Westchnął. I wtedy… zbliżył usta do jej ucha. Bez złości. Cicho. Prywatnie.
    — Nie jestem zły, Soph… Tylko cholernie blisko granicy, której nie chcesz, żebym przekroczył.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  117. Jego wzrok przesunął się po niej powoli, niespiesznie, jakby próbował jeszcze raz przeczytać list, którego treść już znał, ale mimo wszystko nie był pewien, czy dobrze go zrozumiał. Patrzył na nią uważnie, ciemnymi oczami, w których tliło się zbyt wiele emocji naraz i zbyt mało słów, by je opisać. Carter nie zareagował od razu. W milczeniu pozwalał jej mówić, pozwalał jej dotykać, pozwalał nawet na to jedno spojrzenie, które posłała Ruby. Ale kiedy Sophia skończyła, przez chwilę było tylko napięcie, gęste, zawieszone między trójką ciał, co jeszcze przed chwilą ocierały się o siebie nawzajem. Tylko teraz już nie było w tym zmysłowości. Było coś surowego, bolesnego. Nachylił się nieco, zbliżając do Sophii. Jego głos był cichy, ochrypły, niemal zbyt spokojny, żeby nie brzmieć groźnie.
    — Dawałem ci za mało uwagi? — zapytał. — Że potrzebowałaś jeszcze więcej?
    Zanim zdążyła odpowiedzieć, głos Ruby przeciął przestrzeń między nimi, łagodny i gładki, jakby właśnie czytała wiersz.
    — Podobało mu się — mruknęła, miękko, niemal z uśmiechem. — I to bardzo. Widziałam to w jego oczach. Może ty tego nie rozumiesz, Soph, ale to nie była tylko gra… Każdy z nas by na tym dobrze wyszedł. — Przesunęła spojrzeniem raz na Carterze, raz na Sophii. — Naprawdę nie wiem, czemu się tak wściekasz, Zaire. Zamiast skorzystać…
    Carter odwrócił głowę powoli w stronę Ruby. Oczy miał już inne. Nie było w nich tej miękkości, która gościła tam czasem, kiedy był z Sophią. Nie było też już dezorientacji. Coś w nim się przestawiło. Bo powiedziała prawdę. Bo to naprawdę mu się podobało. Bo Ruby, pieprzona Ruby, trafiła w punkt. Znowu. Bo on już kiedyś tam był. W takich sytuacjach, takich układach, takich pokojach, gdzie wszystko było możliwe, byle tylko nikt nie miał wyrzutów sumienia. A dziś… nie był pewien, czy ma prawo być inny, lepszy. Ale Sophia była inna. Miała być inna. A wystarczyło, że spędziła z nim trochę czasu i zaczynała się psuć, od środka, jak on.
    — Wystarczy, Ruby. — Jego głos się zmienił. Był już inny. Twardy. Lodowaty. — Zostaw nas samych.
    Ruby uniosła brew, jakby próbowała wyczytać, ile jeszcze może ugrać. Przesunęła się nieco bliżej niego, ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo Carter odsunął się na krok i spojrzał na nią z góry.
    — Nie rozumiesz? — powtórzył, tym razem ostrzej. — Spływaj…
    To nie było proszenie. To nie było pytanie.
    To był rozkaz. I Ruby w końcu to zrozumiała. Jej twarz stwardniała, uśmiech zniknął, usta lekko zadrżały, ale nie powiedziała już nic. Odwróciła się na pięcie i odeszła. Bez dramatu. Bez teatralnych gestów. Tylko z tą swoją słodką pewnością, że jeszcze się kiedyś spotkają. Ale nie dziś.
    Carter wciąż stał blisko. Cień padał mu na oczy, ale i tak widziała, jak ciemnieją jeszcze bardziej. Nie ruszał się. Nie dotykał jej. Oddychał ciężko, jakby walczył sam ze sobą. Wciąż czuła na ustach smak Ruby, ale patrzyła tylko na niego, jakby szukała w tym spojrzeniu odpowiedzi, której nie umiała znaleźć w sobie. I wtedy zapytała.
    — A tobie się podobało? — Jej głos był miękki, zawieszony gdzieś pomiędzy nadzieją a lękiem. — Tam na parkiecie… i tutaj? Jak daleko chciałaś się posunąć, Soph?
    Jego wzrok na moment zsunął się niżej, na jej szyję, na policzki wciąż zarumienione od tamtego dotyku, na rozchylone usta, które jeszcze kilka minut temu nie należały tylko do niego. A potem wrócił wyżej. Prosto w jej oczy.
    — Jarają cię trójkąty? Dwie dziewczyny i facet? Czy odwrotnie? Powiedz, śmiało…
    Milczał chwilę, jakby sam siebie nie poznawał. A potem prychnął gorzko i odwrócił na chwilę wzrok, przesuwając dłonią po karku.
    — Właśnie dlatego… właśnie, kurwa, dlatego nie chciałem cię brać ani na backstage, ani tutaj. — Odwrócił się z powrotem do niej, patrząc już bezpośrednio, szczerze i surowo. — Bo wiedziałem, że tak będzie, że zaraz się wszystko, kurwa, rozpierdoli.

    OdpowiedzUsuń
  118. Słowa wyszły z niego niepowstrzymane. Surowe. Prawdziwe. I choć brzmiały jak oskarżenie, w jego oczach było coś więcej niż tylko wściekłość. Zamilkł na moment, jego szczęka drgała, zaciśnięta do granic.
    — A jeśli to była gra… Jeśli naprawdę potrzebowałaś jakiegoś pierdolonego „show”, żeby zobaczyć, czy mnie to rusza… — Wykrzywił usta w coś, co miało być uśmiechem, ale wyszło gorzko. — To gratulacje. Rusza.
    Zrobił krok w tył. Nie uciekał, ale jakby potrzebował oddechu. Jakby sam siebie bał się dotknąć. Jakby coś w nim znów chciało się uruchomić, coś, czego dla niej obiecał nie wyciągać. Patrzył na nią tak, jakby próbował znaleźć w niej coś, czego jeszcze nie zdążyła mu pokazać. Coś, co by go uspokoiło. Uziemiło. Ale nie znajdował. I może dlatego w jego głosie zabrzmiało to tak ostro, niemal z desperacją:
    — Nie graj ze mną, Soph. Nie wciągaj mnie w żadną pieprzoną grę na udowadnianie sobie czegokolwiek.
    Odsunął się na krok. Ręce zsunął wzdłuż boków. Przeszedł dłonią po karku, jakby próbował rozładować napięcie, które narosło w nim do granic. Jego głos nie był już ostry. Był cichy, zmęczony. Jakby już sam nie wiedział, czy bardziej go to wszystko rani, czy podnieca. A może i jedno, i drugie. Bo wciąż na nią patrzył. Wciąż nie mógł przestać. Mimo wszystko.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  119. Jego milczenie było jak ściana, chłodna, nieprzenikniona. Stał wciąż przed nią, z tym samym spiętym wyrazem twarzy, jakby każda emocja, która kotłowała się w nim od środka, próbowała znaleźć ujście, ale żadna nie była tą właściwą. Sophia coś mówiła jej głos był miękki, drżący, znajomy… I może właśnie dlatego nie chciał go słyszeć. Bo znał ten ton. Bo brzmiała jak ona, ta prawdziwa, jego, dobra. Ta, którą obiecał sobie nie skrzywdzić. A tymczasem właśnie to się działo.
    Jego ciało się nie poruszyło, ale spojrzenie, owszem. Drgnęło. Z jej oczu do dłoni na jego twarzy. Do tych delikatnych opuszek, które próbowały mu przypomnieć, że tu jest. Że to wciąż ona. Ale to nie wystarczyło. Nie teraz.
    — Sophia… — wypowiedział jej imię nisko, niemal bezdźwięcznie, jakby sam się przed tym wzbraniał. Wypuścił powietrze z westchnieniem, ale nie takim, które przynosi ulgę. Raczej jakby zbierał się w sobie. Żeby powiedzieć to, co i tak od dawna wisiało między nimi. Coś, co próbował ignorować, udawać, że nie istnieje.
    — To wszystko… — Jego ton był niższy, cięższy. — To był zły pomysł. Od początku. Wiedziałem, że to się, kurwa, nie uda.
    Cofnął się o krok, jakby każdy centymetr między nimi był mu teraz potrzebny, żeby nie powiedzieć za dużo. Ale mówił dalej.
    — Myślałem, że może… że się uda, że wystarczy pilnować cię trochę bliżej. Ale nie mogę… — Jego oczy zatrzymały się na niej. Nie były puste. Były pełne sprzeczności. — Nie mogę cię ciągle pilnować, Soph.
    Zamrugał raz, potem drugi. Wzrok mu się wyostrzył, głos spadł do czegoś między gniewem a rezygnacją.
    — Ty nie jesteś na to gotowa. — Jego głos był spokojny, ale chłodny. Twardy. — Nigdy nie byłaś. Może chciałaś, żeby ci się wydawało, że jesteś… Ale prawda jest taka, że nie masz wystarczająco grubej skóry, Soph. — Pokręcił głową. Słowa były ostre, ale nie było w nich okrucieństwa. Były desperacko szczere. Przepełnione strachem, który próbował schować pod maską chłodu.
    — Tam, na parkiecie… — urwał.
    Najgorsze w tym wszystkim, i właśnie ta myśl tłukła mu się po głowie jak niechciany refren, było to, że naprawdę niewiele brakowało. Sekundy. Jeden ruch. Może jeden prowokujący gest więcej. Jedno dłuższe spojrzenie. I przyłączyłby się do nich. Tam, na parkiecie. Do tej gry, która z każdą minutą stawała się coraz bardziej bezwstydna, coraz mniej kontrolowana. Już się przecież pochylał. Już czuł, jak adrenalina w nim buzowała. Już myślał o tym, jak zatopiłby się w tej scenie, jakby to była jeszcze jedna noc, jeszcze jedna historia bez znaczenia. Gdyby wtedy ruszył z miejsca, pozwolił sobie na to, do czego całe ciało go popychało, to stałoby się coś, czego Sophia by żałowała. Nie teraz. Nie w tej chwili. Może nawet nie następnego dnia. Ale później. Gdy wróciłaby do siebie i spojrzała na siebie z dystansu. W świetle poranka, z umysłem już nieotępionym przez alkohol, bez tej ciężkiej muzyki w tle i bez jego dłoni na swojej talii. Wiedział, że przekroczyliby granicę, zza której nie dało się już wrócić. I może właśnie dlatego teraz był taki wściekły. Bo to, że się powstrzymał, nie czyniło go lepszym.
    — Wiedziałem, że to się kurwa nie uda. — Rzucił to w przestrzeń. Jak przekleństwo. Jak wyrok.
    — To był zły pomysł. To wszystko. — Wyprostował się. Spojrzał na nią już nie jak mężczyzna, który się o nią martwi, ale jak ktoś, kto się właśnie oddziela. Kto zaczyna się wycofywać. — Ten układ, to coś… To nie miało szans. Nie w tym świecie. — Wskazał lekko ręką wokół, ale chodziło o coś więcej niż klub. — Nie ze mną. I nie z tobą.

    OdpowiedzUsuń
  120. Głos mu nie drżał. Mówił spokojnie. Zbyt spokojnie. — Koniec zabawy. — Powiedział, jakby to była linia, której nie można już było cofnąć. — Tej całej farsy. Tego „układu”…
    I choć w jego oczach była odrobina bólu, nie było tam już zawahania. Nie był tylko zły. On był… zmęczony. Zrezygnowany. Jak ktoś, kto za długo próbował utrzymać coś w rękach, ale to i tak mu się wyślizgnęło. A teraz wreszcie przestawał walczyć
    — Koniec, Soph. — Powiedział cicho, ale wyraźnie. Zamknął oczy na sekundę. Otworzył je z powrotem.
    — Nie jestem dla ciebie dobry. I to wszystko, też nie jest, i nic dobrego ci nie przyniesie.
    Zrobił jeszcze jeden krok w tył. Jego głos był spokojny, ale w spojrzeniu coś pękało.
    — Nie chcesz zobaczyć, co się dzieje, kiedy w mojej głowie robi się za głośno. — Zamilkł. — Lepiej, żebyś nie musiała tego oglądać.
    Potem odwrócił wzrok. Przez moment czuł, jak wszystko w środku mu się zapada. Ten obraz nie wychodził mu z głowy, choćby chciał. Sophia w ramionach Ruby. Jej dłonie na plecach tamtej, jej usta, rozchylone od pocałunku. I to spojrzenie. Była jedyną czystą rzeczą w jego życiu. Tą częścią świata, której nie dotknął jeszcze jego jego chaos. Od samego początku wiedział, że z Sophią musi uważać. W niej było coś, co działało jak jasne światło i może pierwszy raz od lat naprawdę go to przyciągnęło. Teraz to światło migało, zniekształcone. Kiedy powiedziała mu, że jej się to podobało, nawet przez chwilę, coś w nim się zatrzęsło. Nie to, że nie widział, bo widział. Widział jej rozluźnione ciało, widział, jak zamyka oczy, kiedy Ruby dotykała jej szyi. Widział, jak się do tego pochyla, jak odpowiada pocałunkiem. Ale słyszeć to z jej ust… to było jakby ktoś zdjął mu ostatnią iluzję.
    Było w nim coś jeszcze. To ciepło, ten wstydliwy dreszcz, który przeszedł mu po kręgosłupie, kiedy patrzył na nie na parkiecie. Bo to była prawda: podobało mu się patrzeć. Ten spektakl był podniecający. Ale kiedy zobaczył, że ona się w tym zatraca, poczuł, jak cały ten obraz zaczyna się w nim psuć. Carter miał wrażenie, że wszystko mu się wymyka z rąk.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  121. Oczy Cartera nie odrywały się od niej nawet wtedy, gdy jego ciało pozornie było spokojne, ręce luźno zwisały przy bokach, barki napięte, jakby ledwie powstrzymywał się przed zrobieniem czegokolwiek. Ale to nie była obojętność. Wręcz przeciwnie. W środku kipiał. Bo zamiast się oddalić, ona znów zrobiła ten jeden pieprzony krok bliżej.
    Jej pytanie, czy wyglądała, jakby potrzebowała być pilnowana, tylko wyciągnęło z niego więcej. Wszystko, co przez cały wieczór trzymał w ryzach, próbując być tym cholernym dorosłym, który „wie, jak to się skończy”.
    — Tak — rzucił ostro, krótko. — Tak, kurwa, wyglądałaś. Dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy byłaś tu ostatnim razem z koleżankami. I wtedy, gdy wzięłaś drinka od Kai, jakby to była woda z cytryną, a nie jebana mieszanka z MDMA… — przerwał. Zacisnął szczękę. — A to, że dałaś się owinąć Ruby wokół palca... Myślisz, że nie wiem, jak to się kończy? Znam ją. Wiem, co robi. Wiem, co bierze. Wiem, co daje ludziom w zamian.
    Zrobił krok do przodu, wolno, ale zdecydowanie, nie żeby ją przestraszyć, ale jakby chciał, żeby każde słowo zapadło jej w pamięć.
    — Ale może właśnie tego chcesz, Soph. Chciałaś posmakować „wolności”, nie? To czemu, do cholery, prosiłaś mnie o wyłączność? — Głos mu się nie załamał, ale w jego oczach coś drgnęło, coś pomiędzy wściekłością a tym, czego nie chciał pokazywać. — Po co to pieprzenie, że nie chcesz się dzielić? Że mam być tylko twój, skoro wystarczyło kilka drinków i spojrzenie Ruby, żebyś zapomniała o wszystkim?
    Nie uniósł głosu. Nie musiał. Wszystko w jego postawie mówiło jedno: był wściekły, rozczarowany, zmęczony… i zawiedziony tak bardzo, że nie potrafił tego ukryć.
    — Bo wiesz, Soph — parsknął cicho, gorzko. — Ja naprawdę myślałem, że jesteś inna. Ale widocznie tylko mi się wydawało. Może chciałem, żebyś taka była. — Spojrzał jej w oczy. — Może po prostu miałem nadzieję, że choć jedna osoba w moim życiu... — urwał i pokręcił głową jakby to już nie było istotne. Odwrócił się na moment, ale nie żeby odejść. Wręcz przeciwnie. Cofnął się tylko o krok, jakby chciał złapać dystans, żeby nie powiedzieć więcej, niż powinien. A potem się zaśmiał, krótko, ironicznie. Bez śladu wesołości.
    — Chcesz iść do Ruby? — zapytał z przekąsem. — Proszę bardzo. Nie zamierzam cię powstrzymywać. Jeśli nie przeszkadza ci to, że spała z moją byłą, że spała ze mną… to droga wolna.
    Zanim zdążyła odpowiedzieć, Carter chwycił ją za nadgarstek. Jego dotyk był mocny, ale nie brutalny, jakby tylko nie chciał, żeby mu się znów wymknęła. Poprowadził ją z powrotem na salę. Wokół grała muzyka, światła pulsowały rytmem, a tłum wciąż tańczył jakby nic się nie stało. A może i tak właśnie było. Ruby stała tuż przy drzwiach, z drinkiem w ręce, z tym samym cholernie zadowolonym uśmieszkiem, jakby dokładnie wiedziała, że to ona rozdaje teraz karty. Carter się nie zatrzymał. Nie zawahał ani przez moment. Podszedł do niej pewnym krokiem, puścił nadgarstek Sophii… i bez słowa wpił się w usta Ruby. Pocałunek nie trwał długo, ale był intensywny. Właśnie taki, jakim całował kogoś, kto nic nie znaczył. Kogoś, kto był tylko narzędziem. Gdy się odsunął, spojrzał na Sophię, ten jeden raz, długo i uważnie, a potem zerknął na Ruby z półuśmiechem.
    — Jest twoja — powiedział cicho, nie kryjąc w głosie tej lodowatej nuty obojętności. — Bawcie się dobrze. Wieczór jest wasz.
    I odszedł. Bez słowa więcej. Nie oglądając się za siebie. Jakby już nic w nim nie zostało.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  122. Zobaczył tylko ruch. Smukła dłoń przecinająca powietrze i dźwięk, który zagłuszył wszystko, muzykę, gwar, ludzi. A może to tylko jego głowa nagle ucichła. Tak samo, jak wszystko w nim. Potem czuł już tylko ciepło rozlewające się po jego policzku i piekący impuls, który nie był bólem, był czymś więcej. Czymś głębiej.
    Nie odwrócił wzroku. Ani na moment.
    Stał, jakby uderzenie go zakotwiczyło w miejscu, a całe napięcie w jego ciele zmieniło się w coś… gęstszego. Przez ułamek sekundy nie był pewien, czy Sophia właśnie go znienawidziła, czy może… zrozumiała go nareszcie. Ale jedno było pewne, przestała być bezpieczna. Już nie tylko dla siebie.
    Kącik jego ust drgnął nieznacznie. Nie był to uśmiech. Nie był to też grymas złości. To było coś pomiędzy: coś niebezpiecznie bliskiego akceptacji. Spojrzał na nią tak, jakby widział ją po raz pierwszy. Nie tę słodką, cichą, wycofaną Sophię, którą znał, tylko dziewczynę, która przed chwilą bez mrugnięcia okiem uderzyła go w twarz przy całym klubie. Dziewczynę, która miała w sobie ogień. Której serce waliło jak szalone, a oczy błyszczały złością i czymś dzikim, nieokiełznanym.
    Sophia już dawno przekroczyła tę cholerną granicę. Przesunął powoli językiem po wnętrzu policzka, który jeszcze piekł, ale nie ruszył się ani na milimetr.
    — Naprawdę? — odezwał się w końcu, głosem niskim, miękkim, ale z nutą czegoś o wiele ostrzejszego. Przepełnionym niedowierzaniem, jakby jeszcze się łudził, że się przesłyszał, że to wszystko było tylko pijanym zwidem. Jego spojrzenie na moment zsunęło się na Ruby, która nadal stała z tym swoim cholernym uśmieszkiem. Nie potrzebował więcej powodów. Ale nie powiedział nic. Wrócił wzrokiem do Sophii. Wziął powolny wdech, jakby próbował się utrzymać na powierzchni.
    Podniósł rękę, zatrzymując się tuż przy jej twarzy. Nie był czuły. Ale nie był też brutalny. To był ten rodzaj pewnego, kontrolowanego dotyku, który nie zostawiał miejsca na dyskusję. Nie uderzył jej. Palce objęły jej szczękę przy linii żuchwy. Odchylił jej twarz w bok. Tak, żeby mogła poczuć jego oddech tuż przy uchu.
    Był blisko. Aż za blisko. Że to nie był już ten Carter, który odszedł. Ani ten, który się wycofał. To był Carter, który właśnie przestawał się kontrolować.
    — Chcesz odpowiedzi? — Warknął jej do ucha. Głos miał niski, napięty, twardy. — Tak. Patrzyłem, bo mi się podobało. Bo lubię patrzeć na twoje ciało i na twoją twarz, kiedy jesteś nie wiesz czy możesz być podniecona, czy powinnaś być zawstydzona.
    Nie udawał. Nie musiał. Sophia czuła, jak jego palce zaciskają się mocniej na jej skórze, jakby trzymał ją nie tylko fizycznie, ale też emocjonalnie, próbował coś w niej zatrzymać, coś zdusić, czego może nie chciał usłyszeć.
    — I byłem o pół kroku od tego, żeby tam podejść. Żeby cię przelecieć. Zrobić to przy niej, jeśli trzeba. Żebyś poczuła różnicę. Żebyś nie miała już wątpliwości, do kogo należysz. — Zaciął się na moment, szczęka mu drgnęła. — Ale nie zrobiłem tego. — Puścił jej twarz, choć nie cofnął się ani o centymetr. Przełknął ślinę, a jego palce przesunęły się z jej szczęki niżej, na kark, gdzie zatrzymały się w uścisku, w którym było tyle samo ostrzeżenia, co pragnienia.
    Patrzył na nią z góry, ciemne oczy błyszczały, nie tylko złością.
    — Wiesz, dlaczego? — wychrypiał. — Bo choć mnie wkurwiasz, to mam dla ciebie więcej szacunku niż do całego tego pierdolonego towarzystwa. — Zamilkł na ułamek sekundy. — Ale to, że mi się podobało nie znaczy, że masz mi z kimkolwiek znikać z oczu — ciągnął dalej, wolniej, niżej.

    OdpowiedzUsuń
  123. Odsunął głowę od jej ucha tylko na tyle, by móc na nią spojrzeć. — Musisz znać granice. Jeśli nie chcesz, żebym ci musiał przypominać, gdzie jest twoje miejsce. — Wypowiedział to z taką intensywnością, jakby próbował przywrócić jej świadomość. Albo ją zawłaszczyć. Pauza. Krótka. Ciężka. W jego oczach paliło się coś niepokojącego. Coś, co świadczyło o tym, jak cienka była linia między zranieniem a pożądaniem. I chociaż nic w tym momencie nie było czułe, wszystko w nim było szczere. Zbyt szczere. Carter właśnie trzymał ją w dłoni, jakby jedynym sposobem, by nie rozwalić tej nocy jeszcze bardziej, było przytrzymać ją mocno, aż znów stanie twardo na nogach. Ale czy sam jeszcze stał? Tego już nie był taki pewien. A z tą cholernie niewinną, cholernie uparcie dobrą dziewczyną, było tylko gorzej.
    Zacisnął szczękę. Ale nie cofnął się. Nie puścił jej. Nie teraz. — No i co? — syknął półgłosem, przejeżdżając palcami po jej talii. — Dalej chcesz się bawić? — Bo on właśnie wrócił do gry. Tylko że ta wersja Cartera nie była tym facetem, z którym chodziła do galerii sztuki i całowała się nad kuchennym blatem. To był Carter, którego miała nigdy nie poznać, ale nie zostawiła mu już wyboru.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  124. Wciągnął cicho powietrze nosem, jakby chciał stłumić coś, co buzowało pod skórą. Coś, co równie łatwo mogło zamienić się w złość, jak i w pragnienie. A prawda była taka, że było jedno i drugie.
    — Ty mnie chyba naprawdę nie słuchasz — mruknął i zanim zdążyła coś odpowiedzieć, jego dłoń znów znalazła się przy jej twarzy, tym razem łagodniejsza. Kciukiem przetarł jej dolną wargę, ścierając z niej ten pieprzony błyszczyk, powoli, prawie z czułością, choć spojrzenie miał wciąż gorące i ciężkie od myśli, których nie wypowiedział na głos. Carter nie odsunął się ani o milimetr. Jego dłoń wciąż spoczywała na karku Sophii, palce wbite lekko w jej skórę, zbyt mocno, by nazwać to czułością, zbyt miękko, by uznać to za przemoc. Patrzył jej w oczy. W jego spojrzeniu była gorzka prawda. I pęknięcie. Takie, którego się nie opatruje. Tylko pozwala się sączyć, aż wyleje się wszystko.
    — Właśnie o to chodziło, Soph — powiedział cicho, głucho. Nie puścił jej. Nawet nie drgnął. Tylko głos miał niższy. Jakby coś w nim pękło dokładnie w tej samej sekundzie, w której jej usta dotknęły tamtej dziewczyny. Pochylił się bliżej, a jego głos stwardniał jeszcze bardziej, niski, napięty, surowy.
    — Bo dopóki patrzę, mam nad tym kontrolę. Mogę powiedzieć stop. A wtedy… to tylko gra. Tylko scena. Ale jeśli mnie nie ma, jeśli znikasz mi z oczu i robisz coś naprawdę, to już nie jest zabawa, Soph. Wtedy nikt nie ma nad tym kontroli. Ani ty, ani ja.
    Słowo zabrzmiało między nimi jak wyrok. Jak coś, czego nie da się już cofnąć. I może właśnie tak brzmiało w jego głowie przez cały ten czas, od tamtej chwili, kiedy jeszcze patrzył, jeszcze miał ją tylko dla siebie, jeszcze miał kontrolę. Zanim to spieprzyło. Przycisnął czoło do jej skroni, nie jak ktoś czuły. Jak ktoś, kto walczy o resztki spokoju. O coś, czego jeszcze nie dał się sobie odebrać.
    — Wtedy to zdrada.
    Nie była to zazdrość. Nie ta zwykła. To było coś głębiej. Uczucie, że tracisz coś, co miało być tylko twoje, nawet jeśli nigdy oficjalnie twoje nie było. Że ktoś z zewnątrz właśnie rozsadził ci świat od środka, a ty nawet nie zdążyłeś zareagować. W jego głosie nie było już jadu, tylko jakaś zawzięta, mroczna szczerość. Taka, która nie potrzebowała podniesionego tonu, żeby mieć siłę. Taka, która mówiła: nie odejdziesz, nawet jeśli teraz chcesz.
    — Jeszcze jedna zasada, Soph. Ostatnia. — Zbliżył usta do jej ucha, niemal muskając je oddechem. — Kiedy tu jesteś ze mną, to należysz do mnie. Nie do tych ludzi. Nie do ich rąk i ust. Do mnie.
    Zamilkł na chwilę i pozwolił jej to poczuć. I wtedy, w tej jednej sekundzie, kiedy jej ciało delikatnie zadrżało, a oczy znów spojrzały na niego z tym niepokojem pomieszanym z czymś znacznie głębszym.
    Wszystko się w nim ścierało, pragnienie z irytacją, opiekuńczość z dominacją, chłodna głowa z wybuchem, który właśnie miał miejsce. Zacisnął mocniej palce na jej talii, jakby chciał jej przypomnieć, że to on tu trzyma kontrolę. Ale nie ruszył się ani o centymetr. Patrzył na nią z góry, a jego wzrok był ciężki od zbyt wielu emocji. I zbyt wielu wspomnień, które właśnie teraz przypomniały mu, dlaczego tak rzadko dopuszczał kogokolwiek bliżej. Jego spojrzenie znów stało się ciemne jak noc, ale tym razem nie przez gniew. Nie przez tę cichą wściekłość, która wcześniej pulsowała mu w żyłach, tylko coś znacznie głębszego, cięższego i cholernie niebezpiecznego.
    — A jeśli czegoś chcesz, to masz mi o tym powiedzieć. A ja zdecyduję, czy ci na to pozwolę. — Jego kciuk przesunął się po jej żuchwie, głowa odruchowo odchyliła się w bok.
    Te słowa wypadły z niego wolno, ale z taką surowością, że aż odbiły się jak echo.

    OdpowiedzUsuń
  125. Zatrzymał się blisko, dłoń wsunął w jej włosy przy karku, splótł palce. Nie mocno. Wcale nie musiał. Wystarczała bliskość.
    Nie odpowiedział od razu. Nie musiał. Jej słowa już trafiły w miejsce, które nie powinno było być w ogóle otwierane.
    „Z tobą, tak.”
    Kurwa.
    Coś w nim zadrżało. Cienka, ledwie wyczuwalna linia między opanowaniem a wszystkim tym, co próbował trzymać na wodzy, właśnie zaczynała się rwać. I oboje to czuli. Sophia jeszcze może nie do końca świadomie, ale on już doskonale wiedział, co w niej właśnie pękło. Tak samo jak w nim.
    Jej głos. To lekkie, drżące „powinieneś mi chyba to przypomnieć…” To była prośba. Ale też wyznanie. Nie puścił jej. Nie zrobił nawet pół kroku w tył. Wręcz przeciwnie, zbliżył się jeszcze bardziej, ciało do ciała, nie zostawiając między nimi miejsca nawet na oddech. Złapał ją mocniej. Jeszcze nie całował, jeszcze nie dotykał tak, jak mógłby, ale było jasne, że był o milimetr od przekroczenia tej granicy. Zbliżył usta do jej ucha i wyszeptał już prawie bezgłośnie, drżąc jej skórą.
    — Nie podszedłem do Was tylko dlatego, że wciąż cholernie się łudzę, że zasługujesz na więcej niż brudny dotyk w ciemnym kącie klubu. — Pochylił się, jego nos niemal muskał jej policzek, a usta przesuwały się tuż przy jej skórze. — Ale nie wystawiaj mojej cierpliwości na próbę, Soph. Bo jeśli się złamię, jeśli pozwolę sobie przestać cię oszczędzać, to już nie będzie odwrotu.
    Odsunął się o centymetr, może dwa. Wystarczająco, by spojrzeć jej w oczy.
    — Więc pytam ostatni raz. Tego właśnie chcesz? Bo jeśli powiesz mi, że tak… jeśli naprawdę powiesz, że mam cię potraktować jak każdą… to wyjdziemy przez te drzwi i zrobię to. Bez udawania, że jesteś wyjątkiem.
    Milczał. Napięcie w jego ciele było niemal fizyczne, jak drgająca lina przed zerwaniem. Nie dotykał jej mocniej, nie posunął się dalej. Czekał. Na jedno słowo. Na jedną decyzję, która przesądzi o tym, kim dla niego zostanie tej nocy.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  126. Carter słuchał jej w milczeniu, z tą dziwną, stalową cierpliwością, która w nim zawsze narastała, zanim zrobił coś naprawdę. Patrzył, jak mówi, jak jej głos raz drży, raz twardnieje, jak jej dłonie zaciskają się na jego koszulce, nie żeby go odsunąć, tylko żeby go zatrzymać przy sobie. Jakby tym dotykiem prosiła go o coś, czego nie potrafiła ubrać w słowa. W jej oczach była mieszanina wszystkiego: niepokój, prowokacja, przywiązanie, upór. Dokładnie to, co go najbardziej w niej rozwalało. Powoli przesunął kciukiem po jej brodzie, unosząc jej twarz wyżej. Nie delikatnie, ale nie brutalnie. Tak, żeby spojrzała mu prosto w oczy. W tej chwili nie było w nim ani tej miękkości, do której była przyzwyczajona, ani tego zimnego odcięcia, jakim przed chwilą groził. Był w nim rodzaj skupienia, który sprawiał, że każdy jego gest miał wagę. Przesunął palce w jej włosy, przy karku, lekko zacisnął dłoń. Jej głowa sama odchyliła się w tył. On pochylił się jeszcze bliżej, szepcząc jej do ucha, jego głos był ciepły, ale twardy, jak aksamit z ostrzem pod spodem.
    — Jeśli naprawdę tego chcesz…
    Przesunął dłonią w dół jej pleców, chwycił ją za nadgarstek, odwrócił i poprowadził przed siebie, przez drzwi a potem przez długi, pusty korytarz klubu. Światła były tu przygaszone, muzyka tłumiona. Jego kroki były spokojne, pewne. Zatrzymał się przed drzwiami, wyjął z kieszeni cienką, czarną kartę magnetyczną. Wsadził ją w czytnik. Cichy klik zamka rozległ się jak uderzenie w tym półmroku. Drzwi otworzyły się na wąskie, ciemne pomieszczenie biura, pachniało tam skórą, papierosami i alkoholem. Carter wszedł pierwszy, pociągnął ją za sobą i zamknął drzwi na zamek. W środku było ciszej niż gdziekolwiek w klubie. Odwrócił się do niej zmuszając do tego ny oparła się plecami o ścianę. Oparł dłoń o ścianę tuż obok jej głowy, zbliżając się tak, że ich ciała niemal się stykały. W ciemnym biurze panowała cisza tak gęsta, że każde westchnięcie zdawało się głośniejsze niż klubowa muzyka, która docierała tu z oddali, przytłumiona przez zamknięte drzwi. Pachniało alkoholem, jego perfumami, dymem tytoniowym. Drugą ręką ujął jej dłoń i bez słowa powoli poprowadził ją w dół, spokojnie, pewnie, aż jej dłoń dotknęła paska przy jego spodniach. Zatrzymał się tam. Zostawił ją. Jej palce na skórze, nad sprzączką, ciepłe, delikatne, ale wyraźnie zadrżały. Był blisko, tak blisko, że mogła poczuć, jak drży mu klatka piersiowa przy każdym wdechu. Znał ją już na tyle dobrze, żeby widzieć, kiedy gra, a kiedy naprawdę czegoś pragnie. I teraz… teraz nie grała. Nie cofnęła się. Nie spojrzała w bok. Nie zaprzeczyła. W jej spojrzeniu było coś, co znał zbyt dobrze, ta cholernie niebezpieczna mieszanka zuchwałości i potrzeby. A on? On był słaby na ten rodzaj spojrzenia. Za każdym razem. Zacisnął szczękę, przez sekundę tylko, jakby walczył sam ze sobą. Ale decyzja już zapadła. Ręka, która jeszcze chwilę temu spoczywała poprowadziła jej dłoń na pasek jego spodni zsunęła się niżej, pewnym ruchem wsuwając się pod materiał jej koszulki, muskając nagą skórę.
    — Jesteś moja. Na tyle, na ile będę tego chciał. Wtedy kiedy będę chciał. I nie ma już „może”, „na jedną noc”, „jeśli mi się spodoba”.
    Zacisnął palce na jej talii mocniej, przyciągając ją do siebie jeszcze bardziej, aż poczuła jego oddech na szyi, a potem jego usta. Jeden krótki, pewny pocałunek.
    — Sama chciałaś tej wersji mnie.
    Czekał, aż Sophia zadecyduje, czy naprawdę chce iść za impulsem, który ich tu doprowadził. Aż sama rozepnie mu spodnie i zobaczy, dosłownie, bez niedomówień, jak bardzo zawróciła mu w głowie. Jak bardzo działała mu na nerwy, na instynkty. Jak bardzo, mimo wszystko, należała do niego. Patrzył na nią z góry, spokojnie, intensywnie. W tym spojrzeniu nie było litości, ale nie było też okrucieństwa. Była czysta chęć. Czyste oczekiwanie. Czyste sprawdź, co ze mną robisz.
    W końcu spojrzał jej w oczy. Pochylił się do niej jeszcze bliżej i znów dotknął jej ust, tylko koniuszkiem palca, ścierając resztkę błyszczyka.
    — Śmiało…

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  127. Carter poczuł, jak pod jego skórą zaczyna się gotować coś, czego nie był w stanie już dłużej powstrzymywać. Jej dłonie, pewne, miękkie, zmysłowe dotykały go bez zawahania, jakby znały każdy centymetr jego ciała, jakby od zawsze miały do tego dostęp. Czuł, jak oddech robi mu się cięższy, głębszy, jakby z każdym kolejnym wdechem próbował zapanować nad czymś, co już dawno wymknęło mu się spod kontroli. Jego ciało reagowało błyskawicznie, napięte mięśnie, drżenie w łydkach, w karku, w dłoniach. To nie było czułe pożądanie. To był impuls. Głód. Surowa potrzeba posiadania, która nie dawała się już uciszyć.
    Sophia spojrzała na niego tak, że przez ułamek sekundy niemal się zawahał. Prawie. Bo z jej oczu nie biła żadna pokora, której tak długo w niej szukał. Była w niej decyzja. Zadziorność. Cholerna, zniewalająca pewność. A może to właśnie to go najbardziej do niej ciągnęło?
    Gdy rozpięła mu spodnie i zsunęła je w dół, wydał z siebie ciche, głębokie westchnienie, takie, które uciekło mu z gardła bez pozwolenia, bardziej przypominające pomruk niż świadomy oddech. Kiedy dotykała go z tą pewną siebie, cholernie kuszącą uległością, której nigdy nie chciał w niej krzywdzić, coś w nim się przestawiło. To nie była już gra.
    Naprężony, twardy, gotowy. Nie potrzebował więcej. Nie było już nic do dodania. Zrobił krok, który nie zostawiał miejsca na wahanie. Sięgną jej spodni. Rozpiął je sprawnie, bez zbędnych gestów. Zsunął je kawałek w dół, nie całkiem, tylko tyle, ile trzeba było. Odsłonił pośladki i uda. Jego ruchy były twarde i bezpośrednie, jakby chciał wymazać z niej ostatki wątpliwości i przywrócić porządek według swoich zasad. Jej dotyk nadal go kręcił, ale teraz on przejmował inicjatywę. Przyciągnął ją bliżej, tak blisko, że czuła każdy jego oddech, zapanowała między nimi cisza pełna napięcia, klub i świat za drzwiami przestały istnieć. Jedną dłonią złapał ją za biodra, drugą poprowadził w górę po jej plecach. Nie pytał. Nie prosił. Zamiast tego, jednym, gwałtownym ruchem, obrócił ją do siebie plecami, tak, że musiała oprzeć się dłońmi o ścianę.
    Nie było już nic prócz niej.
    Carter patrzył na nią z góry, ciężko oddychając, a jego klatka piersiowa unosiła się i opadała w nieregularnym rytmie. Czuł, jak adrenalina krąży mu pod skórą, jak serce bije mu mocno, zbyt mocno, jakby zaraz miało się wyrwać z piersi. Każdy mięsień w nim był napięty. Tak, jakby coś pękło, ostatni ślad samokontroli, który go trzymał. Potrzebował więcej. Głębiej. Mocniej. Zamknął oczy na moment, jakby próbował się zatrzymać. Ale nie mógł. Nie po tym, jak zniknęła mu z oczu. Nie po tym, jak całowała się z kimś innym. Nie po tym, jak go uderzyła i wciąż wracała. Każdy jej gest tylko pogłębiał jego obsesję. Uzależnienie.
    Dłoń, która wcześniej dotykała ściany, teraz znalazła się na jej talii. Palce mocno zacisnęły się na skórze. Drugą przesunął wzdłuż jej kręgosłupa, aż do karku. Wplótł palce we włosy i pociągną za nie zmuszając ją do odsłonięcia prawej strony szyi, a potem pochylił się nad jej ramieniem, tak blisko, że jego usta prawie dotykały jej ucha.
    — Wiedziałem — mruknął, głosem chrapliwym od napięcia. — Że w końcu mnie doprowadzisz do tego miejsca. — I może powinien był się powstrzymać. Ale wcale nie chciał. Bo pieprzyć to wszystko, to ona go tutaj przyciągnęła. I bez względu na to, jak bardzo próbował się bronić, już nie miał siły. Już był jej.
    Carter nie czekał już na żadne pozwolenie. Nie musiał pytać, nie musiał sprawdzać, jej ciało mówiło mu wszystko. Było gorące, miękkie i uległe, drżało przy każdym jego ruchu, przy każdym oddechu, którym muskał jej kark. Kiedy szeptał jej do ucha, wsunął dłoń między jej uda. Zatrzymał się tam na krótką chwilę, jakby chciał zapamiętać dokładnie ten moment, to napięcie między nimi. Ciepło, które go uderzyło spod jej skóry, sprawiło, że jego własny oddech wyrwał się spomiędzy zaciśniętych zębów w cichym, chrapliwym westchnieniu.

    OdpowiedzUsuń
  128. Pochylił się nad nią, przesuwając ustami tuż przy jej uchu. Jego oddech był gorący, urwany, nasycony napięciem, które wciąż jeszcze nie miało ujścia.
    — Taka mokra… — wyszeptał z zaskakującą miękkością, w której jednak czaiła się surowa siła. — Jesteś tak cholernie napalona, że mogłabyś spłonąć w moich rękach.
    Nie dał jej więcej czasu na reakcję. W tej chwili nie chciał już żadnych słów, żadnych gier, tylko jej. Przycisnął ją mocniej do siebie i do ściany, nie brutalnie, ale stanowczo. To była siła, której Sophia nigdy wcześniej u niego nie widziała. Nie zapowiadał, nie ostrzegał, po prostu wziął to, po co przyszedł, wsuwając się w nią jednym zdecydowanym ruchem, który sam go zaskoczył swoją intensywnością. Świat wokół zniknął. Muzyka przycichła do dalekiego echa, a klub przestał istnieć. Było tylko to ciasne pomieszczenie, jej plecy, które drżały pod jego dłońmi, i jego oddech, który mieszał się z jej oddechem. Jej plecy wygięły się lekko, a on poczuł pod palcami dreszcz, ten znajomy dreszcz, który mówił mu, że ona tego chce.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  129. Była jego. Tu i teraz, na jego warunkach. Tak, jak sama tego chciała. Nie było w tym czułości. Żadnych zbędnych szeptów do ucha, żadnych pocałunków. Żadnego prowadzenia jej przez to, jakby była krucha i delikatna. Nie tym razem. Carter poruszał się szybko, gwałtownie, dokładnie tak, jak przewidywał, że będzie tego od niego oczekiwać, jakby chciała się przekonać, czy naprawdę potrafi być dla niej obcy. Pierwszy lepszy. Jakby to był test. A on postanowił go zaliczyć. Bez zająknięcia. Jego ręka znalazła drogę do jej włosów, splątała się z nimi brutalnie i pociągnęła w tył, przechylając jej głowę tak, by mógł widzieć bok jej twarzy. Tę twarz, która zwykle była ciepła, zasłuchana w każde jego słowo. Dziś drżała od innego rodzaju emocji. I Carter nie potrafił przestać na nią patrzeć, z chłodnym skupieniem, z odrobiną złości, z czymś, czego nie chciał nawet nazywać. Nie pocałował jej. Nie szukał jej ust, nie zbliżał się bardziej, niż było trzeba. Nie tulił. Nie pieścił. Nie zostawiał żadnych znaków, poza tym jednym, rytmicznym, gwałtownym, pozbawionym wahania ruchem.
    — O to ci chodziło? — warknął cicho przy jej uchu, gdy jego dłoń zacisnęła się mocniej w jej włosach. — Tego chciałaś?
    Nie odpowiedziała od razu, ale Carter nie czekał. Jego dłoń przesunęła się na jej brzuch i odnalazła drogę między jej uda. Znał ją zbyt dobrze. Wiedział, co robi. Wiedział, gdzie ją dotknąć, jak mocno, w jakim tempie. I chociaż nie było w tym czułości, było w tym coś innego, coś, co przecinało ciszę szybciej niż jakiekolwiek słowa. Przypomnienie, że nawet jeśli tego wieczoru próbowała udawać, że chce być kimś innym, to jej ciało wciąż reagowało na niego. Był niemal bezgłośny. Skupiony. Jego oddech był ciężki, ale równy. Jakby wciąż nad sobą panował, ale tylko z trudem. Jakby w każdej chwili mógł się zatracić… ale jeszcze nie teraz. Tylko jego palce zdradzały, że to nie jest dla niego obojętne. Jej jęk i westchnienia były jak pchnięcie nożem pod żebra. Wszystko w nim się spięło, barki, szczęka, każdy mięsień. Oddech miał krótki, urywany, jakby próbował utrzymać nad sobą kontrolę, której już właściwie nie miał. Z jego gardła wyrwało się niskie, zdławione westchnięcie, głębokie i przeciągłe. Gwałtowne. Nie był cichy, nie tym razem. Palce, wciąż między jej udami, poruszały się nieustannie, bez zawahania, bez łagodności. Rytmiczne pociągnięcia, szybkie i pewne, jakby dokładnie wiedział, ile jeszcze zostało jej do granicy. Czuł, jak jej kolana zaczynały mięknąć, jak ciało przy nim drżało, ale nie przestawał. Wręcz przeciwnie. Jego dłoń zacisnęła się mocniej w jej włosach, utrzymując ją przy ścianie. Jeszcze moment. Jeszcze jedno drgnięcie, jeszcze jeden jęk i Carter wbił się w nią do końca, napięty jak łuk, dłonie zaciśnięte, szczęka spięta tak mocno, że aż bolała. Cichy, ochrypły syk wydostał się z jego gardła, a całe ciało przeszedł skurcz, który rozlał się od karku aż po uda. Oddychał ciężko, krótko, nie mogąc złapać powietrza. Nie ruszał się przez sekundę, jakby ten jeden moment był jeszcze jego, zanim znów go straci. Potem… kilka wolniejszych pchnięć. Z premedytacją, jakby chciał podkreślić, że jeszcze tu jest. Że jeszcze nie skończył. Ale nie został w niej. Nie tak jak zwykle. Nie objął jej. Nie pocałował. Nie szepnął niczego przy uchu.

    OdpowiedzUsuń
  130. Po prostu kiedy wrócił do siebie wysunął się z niej, jakby coś się odcięło. Jakby coś się urwało. Podszedł do biurka, sięgną po chusteczki, ogarnął się. Podciągną bokserki i spodnie, szybko, bez słowa. Poprawił koszulkę. Jakby właśnie nie zrobił z nią czegoś, co powinno zmienić wszystko. Podszedł do biurka. Stojąca na nim karafka whisky zadrżała lekko, kiedy chwycił ją jedną ręką. Wlał bursztynowy płyn do dwóch szklanek, jedną odstawił, z drugiej się napił. Długim, powolnym łykiem. Gardło mu zapiekło, ale nie skrzywił się ani nie mrugnął. Potrzebował tego. Czegoś, co go zatrzyma. Czegoś, co go uciszy od środka. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów. Wsadził jednego między wargi, zapalił. Zaciągnął się mocno, wypuszczając dym nosem, nadal stojąc do niej tyłem. Nie powiedział nic przez dłuższą chwilę.
    Dopiero po chwili odwrócił się w jej stronę, oparł się o blat biurka, spojrzał na nią, zaciągną się dymem. Jeśli coś było nieodłącznym elementem takiego seksu, to pustka tuż po.
    — Zadowolona? — rzucił lodowato spokojnym głosem, bez cienia emocji.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  131. Carter nie odpowiedział od razu. Stał nieruchomo, jakby jeszcze nie doszedł do siebie, ale nie z powodu przyjemności. Nic z tego, co przed chwilą się wydarzyło, nie wyglądało na spełnienie fantazji. Przynajmniej nie jego. Usta miał zaciśnięte, wzrok wbity w pusty punkt gdzieś na ścianie, nad jej głową. Palce lekko drżały, gdy znów zaciągnął się papierosem, dym wciągając do płuc tak głęboko, jakby to był jedyny sposób, żeby nie wrzasnąć. Była zadowolona. Tak powiedziała.
    On powinien być też. W końcu zrobił dokładnie to, czego chciała. Bez czułości, bez emocji. Traktował ją jak jedną z wielu, jak dziewczynę z parkietu, jak impuls, jak błąd, który się popełnia z zimną krwią i zapomina tuż po tym, jak się ubierze. Tak miało być. To był warunek. Jej warunek. Tego jej brakowało. Więc czemu do cholery tak go bolało? Bo dał jej wszystko co miał w sobie najczystsze, a jej to nie wystarczyło.
    Słyszał każdy szelest jej ruchu, dźwięk materiału, szklanki na blacie, skrzypnięcie, kiedy usiadła obok. Nie spojrzał na nią. Nie mógł. Gdyby to zrobił, wszystko by się posypało. Jej pytanie uniosło się w powietrzu, z pozoru lekkie, ale trafiło w niego z siłą pięści.
    „To teraz co? Mam iść i udawać, że się nie znamy?” Westchnął. Ciężko. Zbyt głośno. Zgasił papierosa o rant metalowego pojemnika na biurku, dłoń zadrżała mu nieznacznie, kiedy go odrzucał. Nie odpowiedział od razu. Przesunął się kawałek, nie patrząc na nią. Ręce skrzyżował na piersi, a spojrzenie utkwił gdzieś w ciemnym kącie pomieszczenia. Miał w sobie chłód, jakby ten Carter, którego znała, został gdzieś po drodze, zgasł, zniknął.
    — Tak to zwykle wygląda. — Odbił się od blatu i przeszedł na drugą stronę biurka, jakby chciał uciec od tej chwili i jednocześnie ją przedłużyć. Usiadł na krześle, spuścił wzrok, wsunął rękę pod blat i wyciągnął mały kluczyk. Bez pośpiechu otworzył szufladę. W świetle lampy wszystko lśniło trochę za bardzo: kilka foliowych woreczków, małe blistery z tabletkami, ciasne pakunki z jasnym proszkiem. Rzucał je na blat jeden po drugim, jakby wyrzucał z siebie fragmenty tej nocy.
    — Czasem bierzemy jeszcze kreskę. Żeby się rozkręcić. — Jego palce prześlizgnęły się po zawiniątkach. — Koka, MDMA, ekstazy… czasem coś na rozluźnienie, albo na poprawę nastroju…
    Każde słowo miało ciężar i smak, bez zachęty, bardziej konstatując fakt niż proponując. Rzucił na blat garść małych torebek, jakby wystawiał menu. W pomieszczeniu zrobiło się cicho, jakby nawet basy klubu gdzieś się zatrzymały. Jego głos był chłodny, lecz w tym chłodzie czaiła się jakaś prowokacja.
    — Też coś chcesz? — zapytał. Wszystko, co leżało na blacie, pachniało obietnicą i niebezpieczeństwem. Głos mu nie zadrżał; był to suchy stwierdzający ton, w którym kryła się zarówno zaproszenie, jak i studząca obojętność. Z szuflady dobywał się ledwie wyczuwalny zapach chemii i metalu, to była ta część świata, który znał najlepiej: ostry, błyszczący i niebezpiecznie zwyczajny. Carter nie odezwał się ani słowem. Wciąż milczał. Gdy papieros tlił się leniwie między jego palcami, sięgnął drugą dłonią do jednej z szuflad, które jeszcze przed chwilą przeszukiwał, jakby to wszystko było tylko rutyną. Wyciągnął niewielkie, prostokątne lusterko, pokryte już starymi śladami, zarysowane i przybrudzone.

    OdpowiedzUsuń
  132. Bez większego pośpiechu położył je na blacie. Palcami rozchylił foliowy woreczek z drobnym, białym proszkiem. Przesypał odrobinę na środek tafli i przez dłuższą chwilę nie robił nic. Po prostu patrzył na ten niewielki stosik, jakby ważył decyzję, jakby próbował znaleźć w tym sens albo wymówkę.
    Ale żadnej nie było. Chwycił kartę lojalnościową, pierwszą lepszą, może z jakiegoś baru. Starannie, mechanicznie rozprowadził proszek w równą kreskę, dokładnie tak, jak robił to setki razy wcześniej. Ruchy miał powolne, spokojne, ale w środku wrzało. Nie spojrzał na Sophię. Wsunął papierosa między wargi, nachylił się, jedną ręką opierając o blat, a drugą zaczął zwijać banknot. Czuł, jak powoli schodzi z niego napięcie, ale wcale nie przynosiło ulgi. Było raczej jak rozpad. Pustka, która rozlewała się w środku nie miała w sobie nic z tej znajomej obojętności, którą zwykle nosił po takich nocach. To nie było to zwyczajne znużenie, nie ta cisza po zabawie, do której był przyzwyczajony. To była cisza po czymś, czego nie powinien był zrobić. Czuł się… pusto. Bardziej niż zwykle. Jakby coś w nim zgasło. Jakby Sophia mu coś odebrała, albo, gorzej, jakby sam to sobie odebrał, pozwalając jej w ogóle wypowiedzieć te słowa, poprosić o coś, czego nie powinien był jej dać. Odpalił kolejnego papierosa. Zaciągną się głęboko. Dym przeszedł przez gardło szorstko, niemal jak kara, i wypuścił go powoli, unosząc głowę ku sufitowi. Z wszystkich osób, których nie chciał skrzywdzić, jej nie chciał skrzywdzić najbardziej.
    Sophia była… inna. Miękka w dotyku, pełna tych wszystkich emocji, które za bardzo znał i za bardzo rozpoznawał. Była jak coś cennego, co trzymał na krawędzi, próbując nie upuścić. A ona… Ona zmusiła go, by to upuścił. Był zły. Na nią. Na siebie. Ale bardziej niż złość czuł coś, co przeżerało go od środka, zawód.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  133. Carter wciągnął jeszcze raz powietrze przez nos, zatrzymując je na chwilę w płucach, jakby miał nadzieję, że w ten sposób to napięcie zniknie, że cokolwiek się wyprostuje. Ale nic się nie wyprostowało. Wcześniej to była rutyna, gra, przyjemność, teraz wszystko było puste. Patrzył na lustro przed sobą, na proszek rozsypany równą kreską i przez sekundę nawet nie miał ochoty go dotknąć. Po prostu się gapił. Zaciągnął się mocniej papierosem, wypuszczając dym powoli, aż zadrżała mu ręka. Z każdym zaciągnięciem czuł gorzki smak i pustkę, która wcale nie znikała, robiła się tylko wyraźniejsza.
    Carter usłyszał jej pytanie. Jasno, wyraźnie. „Ja też powinnam wyjść?”, ciche, jakby sama nie była pewna, czy chce znać odpowiedź. Ale on nie odpowiedział. Ani słowem, ani gestem, ani nawet spojrzeniem. Celowo. Z premedytacją. Bo prawda była taka, że nie chciał, żeby wychodziła. Ale jeszcze bardziej nie chciał się do tego przyznać na głos. Więc zaciągnął się mocniej papierosem, jakby dym mógł zagłuszyć tę cholerną potrzebę, żeby ją zatrzymać. Milczał więc. Pozwolił ciszy rosnąć między nimi. Pozwolił, żeby pomyślała, co chciała. Bo lepiej było nic nie mówić, niż powiedzieć „Zostań” i potem żałować, że znów się otworzył.
    Nie patrzył na nią. Nie chciał widzieć jej skulonej sylwetki, tych łez. Bo to byłby koniec tej maski, a on nie miał teraz siły jej podnieść. W środku czuł się zły i pusty jednocześnie. Nie wiedział, na kogo bardziej: na nią czy na siebie. Na siebie, że znowu pozwolił komuś tak podejść, żeby w końcu pękł.
    — Tak to wygląda — powiedział cicho, głosem, który brzmiał jakby był zmęczony, nie jakby kpił. — Szybki seks, kreska, zapomnieć. Od nowa. — Powtórzył po niej, bo trafiła w sedno. Powiedział to jak człowiek, który sam słyszy w tym wyrok. Oparł łokcie o blat, pochylając się lekko nad lusterkiem, jakby potrzebował się skupić na czymkolwiek innym niż na dźwięku jej głosu. W palcach powoli obracał zrolowany banknot, ruchem niemal leniwym, mechanicznym. Nie spieszył się, ale było w tym coś niepokojąco precyzyjnego. Jakby to był jego sposób na opanowanie drżenia, które czuł pod skórą. Przesunął rolkę po krawędzi blatu, potem uderzył nią lekko o szkło. Odetchnął. Cicho, ale wyraźnie.
    — Wystarczająco często. — Głos miał niższy niż zwykle. Chropowaty od dymu i zmęczenia. Od ciszy, która wisiała między nimi, od której oboje chcieli uciec. — Na tyle, żeby to już przestało robić różnicę.
    Nie było w jego tonie wyrzutu, ale i nie było w nim dumy. Po prostu stwierdzenie faktu. Jakby opowiadał o pogodzie. Jakby nie chodziło o jego życie, a o cudze. Jakby chciał, żeby właśnie tak to zabrzmiało, obojętnie. Ale Sophia znała go już na tyle dobrze, by zauważyć ten ledwo dostrzegalny moment, gdy jego dłoń zatrzymała się w pół ruchu. Gdy palce lekko drgnęły. Jakby to pytanie… było zbyt blisko. Jakby właśnie w tej chwili uświadomił sobie, że po raz pierwszy od dawna coś jednak zrobiło różnicę.
    Carter uniósł na moment wzrok znad lusterka, jakby chciał jej odpowiedzieć szybciej, ale tylko przetarł dłonią usta i znów wrócił spojrzeniem do proszku. Rolowany banknot obracał się w jego palcach jak bębenek zapalniczki, ruch odruchowy, spokojny, wyćwiczony. Przez chwilę milczał, jakby ważył słowa.
    — Teraz? — odparł w końcu, nie patrząc na nią, tylko na cienką, białą linię. Wzruszył ramionami. — Żeby nie myśleć. Nie czuć. — Wziął głębszy wdech, opierając łokcie mocniej o blat. — Wcześniej… żeby wyjść na scenę i przez dwie godziny rozgrzewać publiczność, robić to, czego ode mnie chcą. — Głos miał matowy, chropowaty, jakby mówił z dna gardła. — Żeby nie czuć tremy. Żeby nie pamiętać, co to w ogóle jest stres.

    OdpowiedzUsuń
  134. Odłożył banknot na bok i przesunął palcem po krawędzi lusterka, jakby sprawdzał, czy jest prosto. Dym z papierosa otulał mu twarz, a spojrzenie, które na nią rzucił, było ciężkie, zmęczone, zupełnie inne niż jeszcze godzinę temu. Jakby naprawdę próbował jej wytłumaczyć coś, czego sam już dawno przestał rozumieć.
    — To nie dlatego, że muszę — mruknął po chwili, odpowiadając na jej pytanie. — Tak jest… łatwiej. Od zawsze.
    W końcu na nią spojrzał. Był w tym spojrzeniu chłód, ale nie było w nim obojętności. Raczej zmęczenie, rezygnacja, coś jak zawód. Siedział tak chwilę, nad rozsypanym proszkiem,
    Carter przycisnął papierosa do krawędzi szklanej popielniczki jednym, płynnym ruchem. Zgasł natychmiast, syknął cicho, jakby coś więcej w nim właśnie gasło. Przez chwilę tylko patrzył na dogasający żar, a potem odsunął popielniczkę na bok, jakby nie mógł już na nią patrzeć. Milczał. Dłoń wciąż zaciskała się na zrolowanym banknocie, który teraz nie służył już do niczego, poza tym, że czymś musiał zająć ręce. Oparł się ciężej o blat, lekko pochylając do przodu, z łokciami wbitymi w kant drewna.
    — Nie powinienem był tego robić — powiedział w końcu. Spokojnie, prawie szeptem. Nie wiadomo, czy mówił o kresce, czy o tym, co wydarzyło się chwilę wcześniej między nimi. A może o wszystkim naraz. Nie spojrzał na nią. Może nie potrafił. Może się bał, co zobaczy w jej oczach. — Z tobą… — głos mu lekko zadrżał, ale zaraz znowu był twardy. — Nigdy nie miało być tak. — Westchnął cicho, głęboko, jakby próbował coś z siebie wyrzucić, ale i tak zostawało w środku. Zbyt głęboko, zbyt zakopane. — Ale na to chyba już za późno, co?

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  135. Carter wciągnął powietrze przez nos, jakby próbował coś w sobie ustabilizować. Kiedy odezwała się ponownie, nie podniósł od razu wzroku – przeciągnął opuszkiem palca po blacie, potem po woreczku z proszkiem, jakby sam musiał sobie przypomnieć, co robił. Banknot leżał zwinięty tuż przy jego dłoni, a on bawił się nim jak zapalniczką, obracał, zginał, prostował.
    Odchylił się lekko, oparł ciężar ciała na krześle, ale nie odsunął się od biurka. Kiedy w końcu na nią spojrzał, było to spojrzenie zmęczone – nie chłodne jak wcześniej, nie pełne gniewu, tylko ciężkie, jakby samo patrzenie wymagało wysiłku. Carter przechylił głowę w bok, jakby chciał coś powiedzieć od razu, ale zamiast tego przez kilka sekund tylko patrzył w blat. Palcami bawił się tym samym zrolowanym banknotem, który coraz bardziej się od tego wyginania rozwarstwiał. Zaciągnął się powietrzem, powoli, głęboko, tak jakby musiał przepchnąć przez gardło wszystkie niewypowiedziane słowa.
    Oparł łokcie o blat, pochylając się do przodu. Oczy miał wbite w lusterko, ale nie widział już odbicia, tylko pusty punkt przed sobą.
    — Zadowalające? Może… — Odezwał się w końcu, chrapliwym, znużonym głosem. — Na chwilę. — Przesunął kciukiem po banknocie, jakby chciał go rozwinąć, ale zaraz zwinął go na nowo. — Zwykle to jest… — zamilkł jakby szukał odpowiednich słów. — Lżejsze. — Westchnął. — Bo obie strony tego właśnie chcą. — Jego głos był spokojny, ale twardy. — Nikt nie oczekuje czegoś więcej. Każdy bierze to, czego chce. I nikt nie musi za nic płacić więcej, niż był gotów. — Zrobił krótką pauzę i uniósł lekko brwi, jakby chciał jej pokazać, że tym razem to nie była gra, żadna manipulacja, tylko prawda. Nagła, surowa, nieoszlifowana. — Nikt nie zostaje po wszystkim, nie zadaje pytań — mruknął, ale mówiąc to kącik jego ust drgną w górę formując na jego twarzy nieznaczny uśmiech.
    Potarł twarz dłonią, przesuwając palcami po wargach, zanim w końcu zareagował na jej słowa.
    — Nie — odpowiedział krótko, sucho. — To nie przez ciebie. — Zsunął wzrok na jej twarz. Miał ten wyraz, którego nie dało się jednoznacznie zinterpretować.
    — Gdyby nie ty… znalazłby się inny powód. – Jego głos był cichy, ale pewny. – Zawsze się jakiś znajduje. Prędzej czy później.
    Pokręcił lekko głową, jakby chciał z siebie zrzucić ciężar, którego nie potrafił już dłużej nosić.
    Carter tylko rzucił okiem na tabletkę, którą trzymała między palcami, jakby jednym spojrzeniem potrafił ją rozpoznać. I pewnie tak było. Uniósł brew, oparł się wygodniej w fotelu, a potem przetarł ręką kark, zanim odpowiedział.
    — Molly — Wskazał brodą na tabletkę, a potem sięgnął po jedną z drugiej strony blatu. — Zaśmiał się krótko, sucho, bez emocji. — Słodki, niewinny cukierek z piekła.
    Wziął ją do ręki, obejrzał przez moment, jakby naprawdę go to obchodziło, a potem odłożył ją z powrotem z taką obojętnością, jakby trzymał cukierek.
    — Po koncercie? — Zareagował dopiero po chwili. Spojrzał na nią. Prosto. Uważnie. Nie unikał kontaktu wzrokowego. — Po prostu… żeby wrócić do siebie.
    Milczał przez moment, a potem wzruszył lekko ramionami. Jego głos był spokojny, pozbawiony tej emocjonalnej szarpaniny, która jeszcze chwilę wcześniej się przez niego przetaczała. Ale ten spokój nie był dobry. Był pusty. Carter wyglądał, jakby znał odpowiedzi na każde z tych pytań od lat, jakby wypowiadał coś, co już dawno przestało w nim cokolwiek poruszać.

    OdpowiedzUsuń
  136. Carter spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek, a w kąciku jego ust pojawił się ten charakterystyczny, krótki, gorzki uśmiech, nie z rozbawienia, a raczej z ironii. Przesunął dłonią po twarzy, opierając się łokciem o blat, a potem oparł podbródek na dłoni, jakby próbował sobie coś przypomnieć.
    — To brzmi jak tekst prosto z lekcji o profilaktyce uzależnień. — Parsknął cicho śmiechem, tym suchym i pozbawionym radości. — Ale tak, a może to… przyzwyczajenie. — Zaciągnął się powietrzem, wbił wzrok w stół, a jego głos stwardniał. — Nie pamiętam. Serio. Może miałem piętnaście lat, może szesnaście. Może wcześniej. — Wzruszył ramionami, jakby nie próbował nawet udawać, że chce być dokładny. — W takim byłem środowisku, wiesz? Starsi kumple, rozjebane domy, nocne wypady, zero zasad. To było normalne. Ktoś przynosił, ktoś częstował, ktoś zostawał, ktoś odpadał. Tak wyglądało życie, zanim w ogóle zacząłem robić to co teraz.
    Pociągnął łyk z niedokończonej szklanki, jakby kończył puentę. Nie unikał wzroku Sophii, ale też nie wyglądał, jakby czekał na jej ocenę. Mówił, bo zapytała. Bo mimo wszystko, wciąż chciała wiedzieć. Chciał, żeby zrozumiała, że nie opowiada tego z dumą ani wstydu, tylko tak, jak się opowiada coś, co stało się faktem życia.
    — Gdybym mógł cofnąć czas, nie zgodziłbym się. — Jeszcze raz odetchnął i tym razem w jego głosie zabrzmiała cicha rezygnacja. Zaciągnął się powietrzem, podniósł szklankę i obrócił w palcach, ale nie upił.
    – I… reszta miała ci się podobać. – Spojrzał na nią z ukosa. – To nie jest coś, czego masz się wstydzić.
    Carter przesunął dłonią po blacie, jakby chciał zetrzeć z niego wszystko, jej pytania, własne odpowiedzi, tę gęstą ciszę między nimi. Oparł się mocniej, plecami na oparciu krzesła, a palce wciąż obracały zwinięty banknot. Patrzył w punkt, nie na nią, jakby próbował wyłowić z powietrza coś, co pozwoli mu wytłumaczyć cokolwiek. Nie rozumiał. Nie rozumiał, dlaczego tego chciała. W głowie odbijały mu się jej słowa sprzed kilku godzin, jej wzrok, ta mieszanka odwagi i drżenia. I to, co sama sobie zamówiła – „potraktuj mnie jak pierwszą lepszą”. Był przekonany, że wie, jak to zrobić. Że umie. A jednak teraz, patrząc na nią, czuł się, jakby dał jej coś, czego wcale nie chciała. W jego myślach przewijała się ta sama historia, która zawsze kończyła się podobnie: dla kogoś jest za twardy, dla kogoś za miękki. Za obojętny, zbyt zaangażowany. Zbyt obojętny, przewrażliwiony. Wcześniej czy później zawsze się okazywało, że to, co daje, jest niewystarczające, niezależnie od tego, czy się stara, czy w ogóle odpuszcza. Przy Sophii naprawdę się starał. Prostował się przy niej, pilnował, kontrolował. Budował jakąś namiastkę porządku wokół siebie. A jednak skończyło się tutaj.
    Dlatego teraz patrzył na tę kreskę, którą przed chwilą posypał, z jakimś gorzkim uśmiechem. Bo przecież chciała go takiego. Chciała „tej wersji”, którą on zwykle ukrywał, nie pokazując jej, co jest za kulisami. Teraz ją dostała. Razem z tym całym chłodem, który zwykle zostaje za drzwiami. Po prostu patrzył na tę cienką linię proszku, jakby w niej szukał odpowiedzi na pytanie, którego nawet nie potrafił zadać.
    Zacisnął szczękę, odwrócił na chwilę wzrok. Z trudem przełknął ślinę. — Dlaczego tego chciałaś? — rzucił w końcu, cicho, ale twardo. Głos miał ochrypły, zmęczony. — Tego wszystkiego. Tej dziewczyny. Tego… — urwał, ale w jego głosie wybrzmiało więcej, niż zdążył nazwać. — Po co?

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  137. Carter uśmiechnął się lekko, pierwszy raz od dłuższej chwili. Nie było w tym uśmiechu kpiny ani chłodu, raczej coś miękkiego, krótkiego, jakby sam był zaskoczony, że jeszcze potrafi tak zareagować.
    — Lubię to w tobie. — Mruknął cicho, nie patrząc na nią, tylko gdzieś w bok, jakby mówił to bardziej do siebie niż do niej. — Nawet jeśli czasami działa mi to na nerwy. — Dodał z westchnieniem, które mogło brzmieć jak rozbawienie albo rezygnacja. — Ale i tak wolę to, niż milczenie, w którym oboje udajemy, że nas tu nie ma.
    Przez moment nie mówił nic więcej. Tylko patrzył na swoje dłonie na blacie, jakby próbował coś jeszcze z siebie wydusić, ale nie wiedział, od czego zacząć. Albo czy w ogóle powinien. Bez tego, bez jej głosu, bez tych ciągłych pytań, które czasem go drażniły, a czasem rozbrajały, pewnie nie powiedziałby nic. Siedziałby w milczeniu, jak zawsze, dusząc w sobie wszystko, co i tak już od dawna nie mieściło mu się pod skórą. Cisza była jego naturalnym środowiskiem. Bezpiecznym. Znanym. Ale Sophia… Sophia potrafiła go z tej ciszy wyrwać, często w najmniej wygodny sposób.
    — Można tak powiedzieć, — rzucił półgłosem, kącikiem ust, z tą dobrze znaną sobie ironią, której używał, kiedy nie chciał się do czegoś przyznać zbyt dosłownie. — Pudrowy cukiereczek z euforią… i zjazdem gratis. — Mruknął jeszcze, opierając łokcie o blat i znowu zaczął rolować banknot między palcami. Spojrzał na nią przelotnie, jakby chciał sprawdzić, czy się za to uśmiechnie. Ale nie była to rozmowa, z której można było się szczerze śmiać. I on dobrze o tym wiedział. Więc wrócił wzrokiem do swoich dłoni. Z jednej strony rozbawiło go, jak łatwo nazwała coś, co dla niego było codziennością, a z drugiej, uderzyło go to bardziej, niż chciałby przyznać. Bo przez to wszystko nagle to, co robił, przestało wyglądać na neutralne. Z jej perspektywy wyglądało… smutno. I może właśnie dlatego to zabolało.
    — Nie codziennie — mruknął z tym swoim półuśmiechem, który nie sięgał oczu. — Ale… często. — Wzruszył ramionami, jakby mówił o czymś błahym, ale nie patrzył już na nią. Przesunął dłonią po blacie, jakby chciał zetrzeć z niego resztki proszku, którego nawet jeszcze nie ruszył. Milczał chwilę, a potem dodał ciszej, bardziej do siebie niż do niej:
    — Kilka dni przerwy, czasem dłużej… a potem kilka dni imprezy. — Pokręcił głową z cichym śmiechem, który bardziej brzmiał jak wydech niż rozbawienie. — Taki cudowny balans.
    Mówił to jakby od niechcenia, półżartem, jak coś, co się przyjęło i już nie wymaga żadnych głębszych wyjaśnień. Ale był w tym cień zmęczenia. Gorycz, której nie próbował nawet ukrywać. Ten cały rytm, może kiedyś wydawał się wolnością, czymś ekscytującym. Dziś… był raczej zaprogramowaną powtarzalnością, z której nie potrafił już wyjść. Przetarł twarz dłonią, jakby chciał z siebie zrzucić ciężar, który nagle znów zaczął go dusić. Nie tłumaczył się. Nie prosił o zrozumienie. Po prostu mówił. Jakby pierwszy raz od dawna ktoś naprawdę chciał słuchać. — Ostatnio mniej — rzucił po chwili, jakby niechętnie, ale jednak z pewnym przełomem w tonie. Cicho, bez patosu, bez tłumaczeń. Po prostu stwierdzenie faktu, które samo z siebie zabrzmiało jak coś więcej. Bo tak było. Ostatnio mniej. Mniej impulsów, mniej potrzeby sięgania po wszystko to, co trzymał teraz rozrzucone na blacie. Mniej uciekania.

    OdpowiedzUsuń
  138. Nie spojrzał na nią od razu, tylko przycisnął palcem krawędź woreczka z tabletkami, przesuwając go lekko w bok, jakby nagle przestał go interesować. Dłoń powoli cofnął z blatu i po chwili odchylił się lekko na krześle, obejmując spojrzeniem jej profil. — Nie wiem, czy przez ciebie… czy przez siebie. Ale… mniej. — Dodał już ciszej, bardziej do siebie niż do niej. Zaskoczyło go to, że w ogóle to powiedział. Ale coś w niej sprawiało, że nie potrafił udawać do końca. Nawet kiedy naprawdę próbował.
    Carter uniósł lekko wzrok znad blatu, jakby jej pytanie wytrąciło go z biegu myśli, do których właśnie zaczął się przyklejać. Nie odpowiedział od razu. Wcisnął opuszki palców w kant biurka i oparł się mocniej na dłoniach, jakby chciał się do tej odpowiedzi zbierać z głębi siebie, nie z powierzchownej anegdotki, którą zwykle rzucał dziennikarzom.
    — Wiesz, to nie było tak, że któregoś dnia obudziłem się i pomyślałem: „będę robił muzykę” — odezwał się w końcu, cicho, bez tej swojej zwykłej, szorstkiej pewności w głosie. — Ale to było… jedyne, co czułem, że mogę robić. Albo że muszę robić. Nie miałem zbyt wielu planów, wtedy. — Uniósł brew z czymś pomiędzy goryczą a wspomnieniem, które nadal gdzieś go bolało. — W domu było… wiadomo jak. Na ulicy każdy chciał pokazać, że ma więcej jaj niż rozumu. A ja po prostu potrzebowałem to z siebie wyrzucić. Gdzieś.
    Zawiesił wzrok na jednej z tabletek, jakby mówił do niej, a nie do niej.
    — A potem ktoś to wrzucił do sieci i nagle się okazało, że da się z tego żyć.
    Przesunął dłonią po karku, jakby próbował zrzucić z siebie wspomnienia, które nie chciały zejść. Uniósł lekko brew, nie patrząc jeszcze w jej stronę, jakby jej słowa powoli w niego wsiąkały. Przez chwilę bawił się tym samym zrolowanym banknotem, który wcześniej przesuwał między palcami z nerwową rutyną.
    — Wcześniej powiedziałaś, że zrobiłaś to dla mnie — odezwał się w końcu, cicho, ale z tą swoją charakterystyczną suchością w tonie. — Że to wszystko… że ten parkiet, ta dziewczyna, ten pokój… że to było dla mnie.
    Uniósł na nią wzrok. Był spokojny, ale ten spokój był jak cisza przed burzą, za gładką powierzchnią zbierało się coś, czego sam jeszcze chyba nie potrafił nazwać.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  139. Carter uniósł lekko brwi, nie patrząc na nią od razu, a raczej na tę samą tabletkę, którą teraz tak uważnie obserwowała. Jego wzrok spoczął na niej krótko, jakby znał ją na wylot, znał każdy gram jej działania, jak długo trzyma, kiedy puszcza, ile trzeba, żeby nie zjechać za mocno. Ile trzeba, żeby znów coś poczuć.
    – Może i nie ma – przyznał spokojnie, prawie obojętnie, jakby mówił o czymś bardzo zwyczajnym. – Ale nie wszystko musi mieć sens, Soph.
    Po tych słowach w końcu spojrzał na nią, ale tym razem inaczej. Jego spojrzenie było ciche, zgaszone, ale uważne, jakby badał, czy jeszcze może, czy ma prawo. I widział w niej to samo, co w sobie: zmęczenie, które nie schodziło z twarzy, które nie odpuszczało nawet wtedy, kiedy próbowała się uśmiechać. Nie odsunął się. Nie cofnął. Nie ruszył, ale jego ramię delikatnie się napięło, wystarczyłby jeden ruch z jej strony. Jedno sięgnięcie dłoni, nawet najdrobniejsze. I nie cofnąłby się.
    Wzruszył ramionami. — W moim świecie to wygląda jak lista zakupów — mruknął, tym swoim półuśmiechem, który brzmiał bardziej jak gorzki komentarz niż żart. — Głównie to — powiedział w końcu cicho, bez wstydu, ale i bez dumy. — Czasem coś na zejście. Diazepam, alpra. Molly, jak trzeba udawać, że dobrze się bawię. — Zrobił krótką pauzę, jakby kalkulował, czy dodać coś jeszcze. — Nie trzymam w szufladzie igieł, jeśli o to pytasz.
    Było w jego głosie coś dziwnie spokojnego, ale pod powierzchnią, jak zawsze, coś się tliło. Coś, czego sam nie do końca chciał dotykać. Może to nie był wstyd, może to nie była duma. Ale było to coś… osobistego.
    Milczał przez chwilę. Dłoń w końcu puściła woreczek, który spadł bezgłośnie z powrotem na blat.
    — To nie jest hobby, Soph. To mechanizm. Przycisk off. — Jego głos był zmęczony, głęboki. Prawdziwy. — Pytanie tylko, co gorsze, czuć za dużo, czy nie czuć nic. — Wzruszył ramionami, jakby znał odpowiedź, ale nie chciał się nią podzielić. Jakby to, co wiedział, było już wystarczająco przytłaczające tylko dla niego. — Nie mówię ci tego, żebyś to rozumiała — dodał ciszej. — Tylko żebyś wiedziała. Skoro już tu jesteś.
    Carter nie odpowiedział od razu. Przez krótką chwilę po prostu siedział w ciszy, nieporuszony, jakby pytanie, które padło, wcale do niego nie dotarło. Ale dotarło. Uderzyło dokładnie tam, gdzie miało, w miejsce, które od dawna otaczał grubym murem. Uniósł wzrok i spojrzał na nią tak, jakby naprawdę próbował zdecydować, ile jest w stanie powiedzieć. Ile jeszcze jest gotów z siebie zdjąć, zanim znów zostanie zbyt nagi.
    — Nie mam z nimi kontaktu — rzucił w końcu krótko. Z pozoru obojętnie. Ale w tej oszczędności słów było wszystko. Sięgnął po szklankę, napił się whisky i dopiero po tym odchylił się nieco na oparcie krzesła.

    OdpowiedzUsuń
  140. — Rodziny… się nie wybiera, nie? — parsknął półgłosem, bez śmiechu. — A jeśli się urodzisz w takiej, która cię zeżre, zanim skończysz piętnaście lat, to jedyne, co możesz zrobić, to gryźć mocniej, albo spierdalać. Ja wybrałem drugie. — Przetarł dłonią kark, jakby próbując z siebie zetrzeć jakieś wspomnienie. Ale ono nie schodziło.
    — Ojciec miał swoją wersję tego, co to znaczy być twardym. Matka… udawała, że tego nie widzi. — Zamilkł, spojrzał w bok. I tym razem sam się zdziwił, że to wszystko z niego wypadło. Bo przecież nigdy o tym nie mówił. Nie tak.
    — Nie wracam tam. Nie odwiedzam. Nie dzwonię. — Jego ton był spokojny, bez śladu żalu, ale nie było też obojętności. Była tylko decyzja, którą nosił w sobie latami. — Nie potrzebuję żadnych powrotów do przeszłości. Mam wystarczająco dużo duchów we własnej głowie. Spojrzał na nią z ukosa, nieco łagodniej niż wcześniej, choć oczy wciąż miał zmęczone.
    Carter nie odpowiedział od razu. Patrzył na nią w milczeniu, z tym samym ciężarem, który coraz mniej miał wspólnego z narkotykami, a coraz bardziej z nią. Z tym, co właśnie powiedziała. Z tym, że chciała dać mu coś, czego wcale nie potrzebował. Że zrobiła to wbrew sobie. Dla niego. A przynajmniej tak jej się wydawało. W końcu odsunął szklankę na bok i odezwał się cicho, ale twardo. Głos miał przygaszony, ale bez złudzeń.
    — Sophia, gdybym naprawdę chciał tego wszystkiego, co dostaję od tamtych dziewczyn… to byłbym tam. Z nimi. — Wskazał ręką na drzwi. — Nie chcę patrzeć na ciebie… i widzieć w tobie którejkolwiek z nich — powiedział w końcu, wolno, prawie szeptem. Ale ten szept miał w sobie więcej ciężaru niż wszystkie ostre słowa wcześniej razem wzięte.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  141. Carter nie odpowiedział od razu. Siedział cicho, z łokciem opartym o blat i dłonią przy ustach, jakby potrzebował chwili, żeby zebrać myśli. To pytanie nie było dla niego nowe, zadawał je sobie nieraz. Ale nie sądził, że usłyszy je właśnie od niej. Nie tutaj, nie teraz. A może właśnie dlatego zadrżała mu szczęka, gdy przez krótką chwilę spojrzał w bok, unikając jej wzroku.
    — Czasami po tych gorszych nocach. Kiedy ciało odmawiało posłuszeństwa, kiedy nie mogłem się wyspać, ani skupić… zaczynałem się zastanawiać, czy coś w głowie się nie sypie na stałe — powiedział w końcu, cicho, bez większych emocji. Zamrugał, jakby chciał odgonić to wspomnienie, zanim go pochłonie.
    — Ale potem wszystko wracało. Praca, trasa, napięcie, ludzie. I wracało to, co działało najszybciej. — Zerknął na nią kątem oka.
    Carter wykrzywił usta w czymś, co trudno było nazwać uśmiechem. Raczej cień uśmiechu, z domieszką goryczy i wstydu, który znał aż za dobrze. Palcami bezwiednie bębnił o blat, zanim w końcu wzruszył ramionami, jakby chciał zbagatelizować coś, co wcale błahe nie było.
    — Bez tego nie ma Zaire’a. — Powiedział cicho, jakby sam przed sobą musiał to wreszcie przyznać. — Nie byłoby tego całego pierdolonego błysku. Ani charyzmy, ani tej wersji mnie, którą wszyscy chcą oglądać.
    Zerknął na nią, krótko, ale celnie, jakby badał, ile jeszcze z niego zniesie. — Zostaje tylko Carter. Zbyt… prawdziwy. Zbyt niedoskonały. Zbyt spięty, żeby otworzyć usta przed kilkutysięcznym tłumem. — Westchnął ciężko i opuścił wzrok na szklankę, jakby tam szukał czegoś, co mu umykało. Albo czego wcale nie chciał znaleźć.
    — Żałosne, nie? — Dodał sucho, z cieniem kpiny w głosie. Ale w tym kpiącym tonie nie było już siły. Tylko zmęczenie. I może trochę wstydu. — Gość, który potrzebuje się naćpać, żeby wejść na scenę, bo inaczej mu się ręce trzęsą i głos się zacina. — Zamilkł, jakby nie miał już siły się bronić. Jakby wszystko, co trzeba było powiedzieć, właśnie padło, między jednym oddechem a drugim.
    Palcami przesunął po blacie, jakby chciał coś zetrzeć z jego powierzchni, choć nie było tam nic poza ciszą, która nagle znów zrobiła się ciężka. Zmarszczył lekko brwi, spojrzał na jej pochyloną głowę, na ramiona, które opadły tak, jakby nagle wszystko w niej zwiotczało. Jakby straciła grunt. Zrobiło mu się dziwnie. Niewygodnie. Bo to pytanie nie było proste. A odpowiedź jeszcze trudniejsza. Wypuścił powietrze nosem, krótko, ostro, jakby sam siebie skarcił za to, że doprowadził ich do takiego momentu. Potarł kark. Odsunął szklankę, jakby nagle mu przeszkadzała. I dopiero wtedy powiedział cicho, sucho:
    — Nie wiem, Soph.
    Zawiesił głos, jakby chciał coś dodać, ale słowa nie chciały przejść przez gardło. Zerknął na nią. I coś w jego spojrzeniu zmiękło, jakby po raz pierwszy od tamtego wieczoru pozwolił sobie zobaczyć nie to, co wydarzyło się między nimi, tylko to, co było przed tym wszystkim. To, kim była dla niego, zanim zaczęli wszystko psuć.

    OdpowiedzUsuń
  142. Jego dłoń przesunęła się wreszcie przez tę niewielką odległość, która ich dzieliła, i sięgnęła po jej rękę, delikatnie, ale stanowczo. Czuł, jak drgnęła pod dotykiem, ale nie wyrwała się. To wystarczyło. Pociągnął ją lekko w swoją stronę, a kiedy się nie opierała, skierował ją na swoje kolana, tak, żeby usiadła ma jego udach okrakiem, przodem do niego.
    Objął ją ramionami. Mocno. Nie jak mężczyzna, który chce ją zdobyć, tylko jak ktoś, kto nie wie, jak to wszystko naprawić, ale wie, że chce ją mieć blisko. Przytulił twarz do jej klatki piersiowej. Czołem oparł się o materiał jej topu, a dłonie zacisnął na jej plecach, jakby właśnie w tym miejscu znajdowało się całe jego bezpieczeństwo. I może trochę tak było.
    — Przepraszam — powiedział tak cicho, że niemal przeszumiało mu to przez gardło.
    Za to, że ją skrzywdził.
    Za to, że sam siebie nie ogarnia.
    Za to, że pozwolił, żeby ta noc wyglądała tak, jak wyglądała.
    — Nie zasłużyłaś na to, Soph. Na mnie w tym stanie. Na to wszystko. — Mógłby dodać jeszcze tysiąc rzeczy, ale i tak żadna nie zmieniłaby faktu, że właśnie w tej chwili trzymał w ramionach dziewczynę, którą prawdopodobnie przegrał. Więc trzymał ją mocniej. I nie puszczał. Jakby to miało wystarczyć.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  143. Carter nie poruszył się od razu, kiedy go pocałowała. Jakby przez ułamek sekundy nie był pewien, czy to w ogóle ma prawo się wydarzyć po wszystkim, co między nimi tej nocy pękło. Ale potem, westchnął. Cicho, jakby wraz z powietrzem uchodziło z niego całe napięcie, które w nim narastało od początku wieczoru. Jego dłonie przesunęły się po jej plecach, wolno, niepewnie, jakby bał się, że zbyt mocnym dotykiem mógłby to zniszczyć. Nie pogłębił pocałunku, po prostu pozwolił mu trwać, delikatny, niepewny, ledwie muśnięcie, które bardziej przypominało pojednanie niż cokolwiek innego. Kiedy się od siebie odsunęli, Carter przez chwilę patrzył na nią, jakby próbował coś w niej odnaleźć. Uśmiechnął się krzywo, ale ten grymas nie miał w sobie nic z lekkości. Był raczej cieniem, znużonym, bolesnym, pełnym rezygnacji. Przetarł dłonią twarz, jakby chciał zetrzeć z niej cały ten ciężar, ale on i tak zostawał, wbity głęboko pod skórę.
    — Chyba nie — mruknął cicho. — Przynajmniej nie dla mnie. — Wzruszył ramionami, tak, jakby to była najprostsza rzecz na świecie, jakby mówił o czymś banalnym, a nie o własnym końcu. Wzrok zatrzymał na niej na moment, potem przeniósł go z powrotem na blat, na rozsypane woreczki i szklaną taflę stołu, która odbijała ich oboje jak przez pęknięte lustro.
    — Nie wiem, czy to kwestia wyboru, czy po prostu… niektórzy rodzą się z tym zepsuciem w środku i potem już tylko uczą się z nim żyć. — Głos mu przycichł, zmatowiał. Sięgnął po szklankę, uniósł ją do ust, ale zamiast napić się, tylko potrzymał, jakby potrzebował w czymś zająć dłonie. — Ty… — zaczął cicho — masz w sobie światło. Takie, które rozlewa się na innych, nawet jak tego nie chcą. — Uniósł na nią wzrok, wolno, z jakimś niepokojącym ciepłem w spojrzeniu. — Wchodzisz do pomieszczenia i robi się jaśniej. Nawet jeśli siedzisz cicho, nawet jak się boisz, nawet jak popełniasz błędy. To i tak. Świecisz. — Zamilkł na moment, a jego palce znów zaczęły nieświadomie przesuwać się po jej plecach. — A potem są tacy, jak ja. — Jego głos nie drżał, był zadziwiająco spokojny. — Mrok. Nie jakiś poetycki, nie ten z okładek płyt. Taki prawdziwy. Brudny, ciągnący za sobą wszystko, co złe. — Wzruszył ramionami. — Nie dlatego, że chce. Po prostu… taki jest. —
    Spojrzał na nią z czymś, nieodgadnionym w oczach. — Nie oczekuję, że to zrozumiesz. Ty jesteś z innej bajki, Sophia. I może właśnie dlatego… jeszcze mnie nie znienawidziłaś. — Uśmiechnął się znowu, ale w tym uśmiechu było coś, co bolało. — Ale to minie. W końcu wszyscy przestają próbować. — Jego dłoń przesunęła się po jej plecach, wzdłuż kręgosłupa, zatrzymując się na karku. Przez dłuższą chwilę nie powiedział już nic. Nie musiał. Siedział z twarzą wtuloną w jej szyję, czołem opartym tuż przy linii obojczyka, jakby chciał zniknąć w niej całkowicie, schować się przed wszystkim, co było na zewnątrz. Odetchnął wolno, głęboko, a potem znów. Równomiernie, jakby jej oddech wyznaczał rytm, do którego musiał wrócić, żeby przestało boleć.

    OdpowiedzUsuń
  144. W tych kilku milczących sekundach Carter nie był ani Zairem, tamtym człowiekiem z chłodnym spojrzeniem i krwią na paznokciach. Nie był gwiazdą, nie był problemem do naprawy, nie był ciężarem. Był tylko facetem, który trzymał w ramionach dziewczynę, i pozwalał sobie przez krótką, kruchą chwilę po prostu poczuć, że może nie wszystko jeszcze stracił. I że to jej światło, mimo wszystko, wciąż go dotykało.
    — Wiesz, Soph… czasem myślę, że jak jesteś obok, to łatwiej mi oddychać. A potem robię coś, co wszystko psuje. — Uśmiechnął się bez radości, ledwie dostrzegalnie. — Może to też jest część mnie. Ten, który psuje. — Nie całował jej znowu, choć jego usta ledwie musnęły jej policzek, bardziej jak znak, jak przyznanie się do tego, że nie potrafił jej puścić. — Nie wiem, jak się z ciebie wyplątać. — Dodał ciszej.
    Wciąż nie odsuwał się ani na milimetr. Trzymał ją blisko, jakby nie mógł, albo nie chciał jej puścić. Palcami wciąż leniwie gładził jej plecy, zatapiając się w tej chwili ciszy, która po raz pierwszy tej nocy nie była dusząca, tylko potrzebna. Uspokajająca. Odetchnął cicho, tuż przy jej skórze.
    — Wrócisz ze mną do domu? — zapytał cicho. Nie zabrzmiało to jak prośba, ani jak rozkaz. Raczej coś pomiędzy. Nie spojrzał w górę. Nie szukał odpowiedzi w jej oczach. Jeszcze nie. Bo ta prośba nie była o noc. Była o coś więcej. O to, żeby chciała zostać. Z nim.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  145. Carter słuchał jej uważnie. Każdego słowa. Nie przerywał, nie komentował, nie prostował, choć w jego głowie narastało jedno wielkie: „Nie masz pojęcia, Soph.” Jej ciepło, dobro i wiara w ludzi była czymś, czego nie rozumiał, ale do czego lgnął jak ćma do światła. Ale to było właśnie to: Sophia widziała tylko fragment. Mały, wybielony kawałek jego układanki, który sam jej podał, wystarczająco przygaszony, by nie uciekła, i wystarczająco prawdziwy, by się nie czuła oszukiwana. Sophia nie znała jego. Znała obraz, który przy niej przybierał. Nie widziała go, gdy zatykało mu płuca, bo organizm błagał o kolejną dawkę. Nie znała go w nocy, kiedy nie spał, tylko łaził po mieszkaniu, gotów rozwalić lustro, byle tylko coś poczuć. Nie widziała jego paranoi, gdy siedział z pistoletem w dłoni i sprawdzał drzwi trzeci raz z rzędu. Nie widziała go, kiedy był potworem, kiedy miał ręce w czyjejś krwi, kiedy był w amoku. Bo dziś, mimo wszystko, to, co zobaczyła, to nie był Carter „w pełnej krasie”.
    Przede wszystkim był uzależniony. I nie było takiej liczby ciepłych słów, które mogłyby tego dotknąć, a co dopiero zmienić. Żadne „jesteś dobry” nie miało znaczenia, kiedy jego system nerwowy wrzeszczał o więcej. Narkotyki były jego pancerzem. Dawaniem sobie siły i złudnego poczucia władzy. Na scenie. W łóżku. W klubie. To był jego świat. Jego królestwo. I on nie był w nim ofiarą, był królem. Ale nie powiedział tego na głos. Nie teraz. Zamiast tego skinął lekko głową.
    — Wracajmy — posiedział cicho. I kiedy Sophia zsunęła się z jego kolan, powoli, bez pośpiechu wstał. Jego dłonie przesunęły się po jej ramieniu, zanim się oddaliła, jakby chciał ją jeszcze przez chwilę zatrzymać przy sobie. Sięgnął po paczki z narkotykami leżące na biurku. Zgarnął je do szuflady i przekręcił kluczyk w zamku z cichym klik. Zamek zaskoczył. Klucz ukrył z powrotem tam gdzie wczesniej. Potem przeniósł wzrok na lusterko. Biała kreska. Zakręcony banknot. Gotowe, czekające na jedną decyzję. Jeden ruch. Westchnął. Nie rzucał żadnych dramatycznych gestów. Po prostu wziął to wszystko do ręki, tak, jakby to był talerz po kolacji, który trzeba odstawić do zlewu. Zsunął lusterko nad koszem i jednym ruchem strzepał całą zawartość do środka. Banknot wsunął do kieszeni spodni. Lusterko… odłożył z powrotem na miejsce.
    Nie było już na nim śladu po tym, co wcześniej tak kusiło. Potem jeszcze raz spojrzał na nią.
    — Gotowa? — Zapytał krótko, spokojnie. Nie musiał już nic dodawać. W tej jednej chwili postanowił, że wrócą do siebie. I że choćby tylko na te dwie noce, znów będzie jej Carterem. Nie Zairem. Nie królem. Nie potworem.
    Tylko nim.
    Klub należał do niego. Był inwestycją, miejscem do interesów, przestrzenią do kontrolowania chaosu i bezpiecznym azylem, kiedy potrzebował zniknąć z radarów. Dlatego znał każdy korytarz. Każde ukryte drzwi, każde przejście, każdy pokój, którego goście nie mieli prawa widzieć. Dlatego teraz, kiedy wychodzili, nie musiał się z nikim żegnać. Po prostu chwycił Sophie za rękę i poprowadził tylnym wyjściem, niepozornym przejściem, które wyglądało jak magazynowa rampa. Ochrona skinęła mu tylko głową. Nikt nie zadawał pytań. W samochodzie przez chwilę panowała cisza. Silnik pracował równym rytmem, światła miasta odbijały się w przedniej szybie. Trzymał dłoń na udzie Sophii. Ona powolnymi ruchami gładziła jego przedramię i może dlatego nie odebrał, gdy telefon zadzwonił pierwszy raz. Ani za drugim razem. Spojrzał tylko na ekran, nie mówiąc nic, a potem wyłączył urządzenie jednym ruchem kciuka. Cokolwiek miało go ścigać tej nocy, musiało poczekać.

    OdpowiedzUsuń
  146. W mieszkaniu nie mówił wiele. Nie musiał. Zamknął za nimi drzwi i zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, pociągnął ją delikatnie w stronę łazienki. Światło było przygaszone, w powietrzu unosił się znajomy zapach jego perfum zmieszany z parą. Pod prysznicem było zupełnie inaczej niż wcześniej tej nocy. Bez pośpiechu. Bez chłodu. Bez potrzeby udowadniania czegokolwiek. Każdy gest był świadomy, pełen skupienia, czuły, jakby chciał naprawić to, co roztrzaskało się w nich parę godzin wcześniej. Nie szukał jej ciała, szukał jej samej.
    W łóżku nie odsunął się nawet na centymetr. Objął ją mocno, jakby chciał zatrzymać przy sobie każdą jej cząstkę. Dłoń miał wsuniętą pod jej głowę, druga spoczywała na jej talii. Czuł, jak oddycha. Jak się rozluźnia. Jak mięknie w jego objęciach. Cisza między nimi była cicha i spokojna, tak inna od tej wcześniejszej, już nie napięta, niepełna lęku czy obcości. Odezwał się cicho. Jego głos był niższy niż zwykle, lekko zachrypnięty, ale spokojny. Nie chciał przerywać tej chwili, ale nie mógł też się powstrzymać. Coś w niej, w jej ciszy, w tym, jak go dotykała, jak patrzyła, zostawiło po sobie cień pytania, którego nie zadał wcześniej.
    — Soph… — odezwał się miękko, przesuwając kciukiem po nagiej linii jej biodra, zanim uniósł na nią spojrzenie. — Powiedziałaś wcześniej, że masz złe doświadczenia z narkotykami. — Zrobił krótką pauzę. Nie z ciekawości pytał, raczej z ostrożności. — Co miałaś na myśli?

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  147. Carter zamarł na chwilę, jakby jej słowa spłynęły po nim wolno, kawałek po kawałku, aż w końcu dotarły do środka. Nie drgnął, nie odezwał się od razu. Tylko jego dłoń, ta, która wcześniej leniwie przesuwała się po jej talii, teraz zatrzymała się w pół ruchu. Jakby każda cząstka w nim próbowała powstrzymać instynkt ten surowy, impulsywny, który kazałby mu poderwać się z łóżka, znaleźć tamtego faceta i… Westchnął, głęboko, przez zaciśnięte gardło.
    Przesunął dłonią wyżej, na jej plecy. Uspokajająco. Powoli, rytmicznie, jakby chciał jej tym gestem powiedzieć: jestem, słucham, nic nie musisz więcej. Milczał jeszcze chwilę. W jego spojrzeniu nie było litości ani chłodu. Było coś bardziej surowego, złość, którą próbował utrzymać w ryzach. Ale nie była skierowana w nią. Nigdy w nią.
    Powoli uniósł dłoń, odgarnął jej włosy z policzka, przytrzymał na chwilę, żeby mogła czuć jego dotyk, ciepły, pewny, ale drżący od emocji, których nie był w stanie ukryć.
    — Chcesz powiedzieć, że… — urwał na moment, głos mu się załamał, więc nabrał powietrza i spróbował ponownie, ciszej. — Że wrzucił ci coś do drinka i próbował…?
    Ostatnie słowo zawisło w powietrzu. Nie dokończył go w pełni, jakby sam jego dźwięk był zbyt ciężki, by wypowiedzieć go głośno. W jego oczach błysnęło coś niebezpiecznego, surowy, tłumiony gniew, który ledwie mieścił się w jego ciele. Zacisnął lekko szczękę, a potem potrząsnął głową, jakby próbował wyrzucić z siebie tę myśl.
    — Kurwa… — wymknęło mu się pod nosem, ale cicho, niemal bezdźwięcznie, bardziej jak oddech niż słowo. Carter przez chwilę tylko milczał, trzymając ją przy sobie.
    — Sophia… — odezwał się cicho, jego głos był niski, ale uważny, jakby każde słowo ważył dwa razy, zanim wypowiedział. — Powiedz mi, kto to był. Jak się nazywał?
    Odchylił lekko głowę, żeby na nią spojrzeć. Nie przymuszał, ale było w jego spojrzeniu coś nieznoszącego sprzeciwu, nie chodziło o to, że chciał się zemścić, choć ta myśl też gdzieś w nim buzowała. Chodziło o coś więcej.
    — Zgłosiłaś to gdzieś? — zapytał cicho. — Czy on… poniósł jakiekolwiek konsekwencje?
    Pytanie padło spokojnie, ale w tonie kryła się stal. Taka, która nie zardzewieje, tylko z czasem stanie się jeszcze twardsza. Carter nie był naiwny, wiedział, jak często takie rzeczy przechodzą bez echa. Widział zbyt wiele. Ale Sophia… Ona nie zasługiwała na to, żeby nosić to sama. Delikatnie przesunął kciukiem po jej dłoni, którą wciąż trzymał.
    — Proszę, Soph. Nie musisz mi mówić wszystkiego. Ale powiedz chociaż, że ten gnojek nie przeszedł przez to bezkarnie. Że nie udaje, że nic się nie stało.
    Odchylił się od niej. Nie mocno, nie gwałtownie, ale na tyle, by móc spojrzeć jej w oczy. Żadnego udawanego spokoju. Żadnych półuśmiechów. Patrzył na nią twardo, aż do bólu intensywnie.
    Wystarczyło jedno spojrzenie. Nie potrzebował odpowiedzi. Nie musiała nic mówić. Carter patrzył na nią w ciszy, jakby próbował coś jeszcze z niej wyczytać, ale przecież wszystko już wiedział. Ta delikatna zmiana w jej spojrzeniu. Lekki uciekający wzrok. Cień niepewności na twarzy, kiedy wypowiedział pytanie. Widział to setki razy. U innych. W sobie.
    — Nie zgłosiłaś — powiedział cicho, bez potrzeby pytania. To nie był zarzut. Nawet nie brzmiał zaskoczony. Po prostu… wiedział. Nie gniewał się na nią. Nie obwiniał. Jeśli już winił cały ten pieprzony system, ludzi, świat, który pozwalał takim jak on przechodzić przez życie bezkarnie. Bo wiedział, że to tak właśnie działa.
    — Oczywiście, że nie — mruknął, odchylając lekko głowę, jakby coś go zabolało. — Bo jak miałabyś? — syknął. — I tak by ci powiedzieli, że może sama tego chciałaś. Albo że przesadzasz.

    OdpowiedzUsuń
  148. Znów zamilkł. Dłoń, która leżała na jej talii, zacisnęła się mocniej, nie boleśnie, ale jakby chciał się upewnić, że nadal tu jest. Że nikt jej nie zabrał. Że jeszcze ma ją przy sobie.
    — Cholera, Soph… — wyszeptał, patrząc na nią jakby ją widział inaczej. Z jakimś cichym, surowym podziwem. I jednocześnie z furią pod skórą, której nie potrafił już ukryć. — I właśnie dlatego… chcę wiedzieć, kto to był.
    Tam nie było żadnego dlaczego. Żadnego czemu nie poszłaś, czemu nic nie zrobiłaś. Bo znał świat, w którym żyli.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  149. Carter milczał długo. Nie dlatego, że nie wiedział, co powiedzieć, ale dlatego, że każda możliwa odpowiedź wydawała się zbyt ostra, zbyt brudna, zbyt prawdziwa. Patrzył na nią. Nie jak na kogoś kruchego, kogo trzeba ratować, ale jak na kogoś, kto już dawno przetrwał więcej, niż powinien. A mimo to siedział tu, słuchał, z dłonią na jej ciele, i po raz pierwszy od dawna miał wrażenie, że nic, co powie, nie będzie wystarczające.
    — Chase… — powtórzył to imię, cicho, przeciągle, jakby testował je na języku, próbował zapamiętać. A raczej wypalić je sobie w głowie. Tak, żeby zostało. Żeby kiedyś, przypadkiem, nie zapomniał. Potem lekko uniósł głowę, oparł czoło o jej ramię. Czuł zapach jej skóry. I z każdym oddechem w nim coś narastało, zimne, ciemne, znajome. To samo, co pojawiało się, gdy wchodził na scenę i miał świadomość, że świat leży mu u stóp. Tyle że teraz nie chodziło o tłum, tylko o zemstę.
    Nie odpowiedział jej od razu. Jego ręka, do tej pory spokojna, zsunęła się z jej pleców na biodro, zatrzymała się tam, jakby szukał punktu, który mógłby uziemić jego własne myśli.
    — Wyrównane rachunki, hm? — mruknął w końcu, głos miał niższy niż zwykle, chropowaty, ledwie kontrolowany. Jego brew lekko się uniosła, ale ton nie był szyderczy, bardziej gorzki. — To chociaż tyle. Małe, pieprzone pocieszenie. Nie zasłużył na nic łagodnego. Ale nie kupuję tego… — Zamilkł na chwilę, jakby ważył, czy powinien zapytać dalej. Palcami znów przesunął po jej plecach, tym razem nieco mocniej, głębiej, jakby ten gest był jedynym, co trzymało go w miejscu. — I tak, wiem, że nie chcesz do tego wracać — powiedział w końcu, nisko, prawie szeptem. Przygryzł policzek od środka, czując, jak napina mu się szczęka. Nie potrafił się rozluźnić. Każdy mięsień jego ciała był spięty, jakby wciąż walczył ze sobą, by nie zacząć wypytywać o więcej, nie dopytywać o każdy szczegół, nie wydusić z niej imienia, nazwiska, adresu, czegokolwiek, co pozwoliłoby mu doprowadzić sprawę do końca. Takiego, jaki tylko on uznawał za sprawiedliwy.
    — Ale on chodzi gdzieś po mieście i żyje sobie spokojnie, jakby nic się nie stało?— mruknął w końcu, cicho, ale z tą mroczną nutą, która rzadko przebijała się przez jego gardło, gdy mówił do niej.
    — Bo wiesz, Soph… To, że ktoś mu napierdolił, nie znaczy, że zapłacił. — W jego głosie nie było już chłodu. Była czysta, spokojna furia. Taka, która potrafiła zamilknąć na dni, tygodnie… zanim wybuchła we właściwy sposób. Wciągnął powietrze przez nos. Powoli. Jakby się uczył znowu oddychać.
    — A ty siedzisz tu teraz i próbujesz mnie przekonać, że to „zamknięta sprawa”? Że „nic ci nie jest”? — zapytał, patrząc na nią twardo, ale w tym spojrzeniu nie było złości na nią. Była złość na wszystko inne. Na to, że ktoś pozwolił temu gówniarzowi dorosnąć bez konsekwencji. Na to, że Sophia musiała nosić w sobie to wspomnienie. Na to, że nie powiedziała nikomu, bo najwyraźniej bała się bardziej systemu niż tego, co się mogło z nią stać.
    W jego głowie obraz tamtego „Chase’a” już się zakorzenił. Twarz, której nigdy nie widział, a mimo to czuł, że mógłby ją rozpoznać.
    — I jasne, to twoja decyzja — dodał po chwili, jeszcze ciszej, z tą niebezpieczną, chłodną nutą w głosie, którą Sophia znała aż za dobrze. — Ale jeśli kiedykolwiek go zobaczysz… powiedz mi. Tylko to. Resztą się zajmę.
    Nie uniósł na nią wzroku od razu. Wiedział, że nie chciała tego słyszeć. Ale też wiedział, że mówił prawdę.Nie obiecywał niczego więcej ani, że zapomni, ani że odpuści. Tego nie potrafiłby zrobić. Zamiast tego znów przesunął dłonią po jej plecach. Spokojnie. Ustalonym, jednostajnym ruchem, który miał ją wyciszyć. Nie powiedział już nic więcej tylko słuchał, jak jej oddech powoli się uspokaja, a jego własny wraca do rytmu. Carter milczał przez dłuższą chwilę, wpatrzony w jeden punkt gdzieś za jej ramieniem, jakby próbował sobie wyobrazić twarz tego skurwiela. Twarz, której nie znał, a której i tak nienawidził z całych sił.
    — I obiecuję ci coś. Nie pozwolę, żeby ktokolwiek jeszcze próbował cię skrzywdzić. Nigdy.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  150. Carter milczał. Bo tylko milczenie było w stanie utrzymać go jeszcze po tej stronie granicy. Granicy, po której człowiek nie cofnie już słów, ani działań. Jego oddech był spokojny, ale serce waliło miarowo, z każdą chwilą coraz ciężej, jakby jej historia wgryzała się w niego głębiej, zostawiając ślady tam, gdzie nigdy nie powinno być blizn. Jej dłonie, ciepłe i lekkie, działały jak ostatnia kotwica. Sprawiały, że nie wstał. Że nie sięgnął po telefon. Że nie kazał komuś sprawdzić wszystkich „Chase’ów” w ich wieku, w ich środowisku, w całym pieprzonym mieście, jeśli będzie trzeba. Czuł, jak się spina, jak próbuje nie pokazać, ile to wszystko w niej zostawiło. A jednak on to widział. Czuł pod palcami. W cichym grymasie twarzy, w tym jak ścisnęła usta, jak wtuliła się w niego mocniej, jakby w nim szukała czegoś, czego nie miała tamtej nocy: bezpieczeństwa. Jej słowa, że to nic nie znaczyło, że nie chciała, żeby ktoś wiedział, trafiały do niego. Ale nie mógł się z nimi pogodzić. Bo to, co się stało, zostawiło w niej pęknięcie. Może niewidoczne na pierwszy rzut oka. Ale on je widział. W jej oczach, w tych cichych westchnieniach, w tym, jak zacięcie unikała nazwania rzeczy po imieniu. Odpowiedziała. Powiedziała, że da mu znać, jeśli go zobaczy. Wiedział, że zrobi to tylko wtedy, gdy naprawdę nie będzie miała innego wyjścia. I że może nie chce wiedzieć, co on wtedy zrobi. Może to właśnie dlatego mówiła o „zamkniętej sprawie”. Żeby nie musieć potem patrzeć, co on z tym zrobi.
    Objął ją mocniej, może zbyt mocno, ale nie na tyle, by sprawić jej ból. Przeciwnie tak, jakby próbował powiedzieć każdą częścią swojego ciała: nikt cię więcej nie tknie.
    I wiedział, że tego dotrzyma. Bo były w nim rzeczy, których nie powinien w sobie mieć. Rzeczy, których jeszcze jej nie pokazał, i może nigdy nie pokaże. Ale w jednej sprawie był absolutnie pewien, jej krzywda nie zostanie bez odpowiedzi. I choćby miał za to zapłacić, to zrobi to bez wahania.
    Nie dodał nic więcej. Leżał z nią tak, wtulony, czując jak jej palce suną po jego plecach, a jego własna dłoń wodziła powoli po jej kręgosłupie. Bez pośpiechu. Bez agresji. Z czułością, której nie znał od dawna, i którą ledwie potrafił nazywać. Ale właśnie to teraz jej dawał. Nie obietnice. Nie wielkie słowa. Tylko siebie. W tej chwili. W pełni obecnego.
    Obudził się późno. Światło przesączało się przez zasłony, gęste i ciężkie, jakby dzień już dawno ruszył bez niego. Sięgnął dłonią w bok, odruchowo, nie do końca przytomnie, ale nie natrafił na ciepło, które powinno tam być. Tylko zimna pościel.
    Otworzył oczy, zmarszczył brwi. Była dwunasta. I Sophii… nie było. Zamarł na kilka długich sekund, gapiąc się w sufit, jakby ten mógł mu podpowiedzieć, co się właściwie wydarzyło. Ale odpowiedź była tylko jedna, wyszła. Znowu.
    Zamrugał. Powoli usiadł na łóżku, mięśnie miał napięte, kark sztywny od snu w jednej pozycji, ale nie to było teraz ważne. Zasunął dłonią po materacu, jakby mógł cofnąć czas i zatrzymać ją w tej konkretnej przestrzeni. Ale jej nie było. Ani jej zapachu. Ani ciepła. Ani obecności.
    Pomyślał, że może przemyślała wszystko z ubiegłej nocy. Pomyślał, że może się przestraszyła. Że uznała, że to wszystko jednak było błędem. Zacisnął palce na własnym karku i pochylił się do przodu, opierając łokcie na udach. Milczał. Zamiast emocji, pustka. Bo chyba na to właśnie się przygotowywał, prawda? Że któregoś dnia Sophia po prostu zniknie. Że odejdzie. Że się obudzi, a jej już nie będzie. I może właśnie ten dzień właśnie nadszedł.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  151. Zrezygnowany, powoli podniósł się z łóżka. Ruszył do łazienki, wciąż senny, z ciężką głową i uczuciem, które nie dawało mu spokoju. Stał przez chwilę nad umywalką, opierając się na krawędzi z rozcapierzonymi palcami, zanim odkręcił zimną wodę i zanurzył w niej dłonie. Chwilę później przemywał twarz, pozwalając, by chłód rozlał się po jego skórze i rozgonił to ciężkie, bezwładne coś zalegające pod mostkiem. Spojrzał na swoje odbicie. Milczące. Trzeźwe. Trochę zgaszone. Potem przetarł twarz ręcznikiem, odgarnął palcami włosy z czoła i ruszył w stronę kuchni. Myślał o kawie. Albo czymś gazowanym. Może zamówi coś do żarcia, cokolwiek, co da się zjeść bez konieczności gotowania. Musiał też w końcu zlokalizować gdzieś swój telefon. Przeszedł przez garderobę zgarniając po drodze dresowe spodnie. Wsunął je bez większego entuzjazmu, nie fatygując się nawet, by znaleźć koszulkę.
    Ruszył w stronę kuchni. Kroki miał ciche, leniwe, jakby wciąż nie był pewien, czy to dzień, który chce zacząć. Myślał tylko o tym, żeby napić się czegoś zimnego, ogarnąć swój telefon i może zamówić jedzenie, byle coś niewymagającego wysiłku.
    Najpierw poczuł zapach. Delikatny, ale wyrazisty. Aromatyczna nuta, której sam by w tym mieszkaniu nie stworzył. I która nie mogła pojawić się tu sama. Wanilia. Czekolada. Coś ciepłego, znajomego. I muzyka. Cicha, ale wyraźna. Wtapiała się w poranny zgiełk miasta za szybami, ale wybijała ponad wszystko inne. Zatrzymał się. Zmarszczył brwi, a potem w miejscu, gdzie chwilę wcześniej malował się cień niepokoju, pojawił się cień ulgi. A potem uśmiech. Krótki, prawie niedostrzegalny. Ale szczery. Oparł się bokiem o futrynę kuchni. I patrzył. Sophia. W jego koszulce. Boso. Kręciła biodrami w rytm piosenki, nucąc pod nosem, jakby ten poranek należał tylko do niej. Do nich. Stała przy blacie, pochylona nad deską do krojenia, z nożem w dłoni i skupionym wyrazem twarzy. Obok niej kubek z herbatą, a w tle piekarnik i aromat czegoś.
    Nie uciekła.
    Nie przemknęła po cichu do drzwi, nie zostawiła pustej szklanki na blacie ani kartki z lakonicznym „dzięki, ale nie”. Była tu. Gotowała. I do cholery, wyglądała, jakby dokładnie tu pasowała. I choć jeszcze parę godzin temu nie wierzył, że można coś naprawić po takim wieczorze, teraz stał w progu i miał wrażenie, że dostał drugą szansę. Nie odezwał się. Jeszcze nie. Nie chciał jej spłoszyć. Chciał się napatrzeć. Z tym półuśmiechem, który nie chciał zejść mu z twarzy.
    Nie znał takiej wersji siebie, która stałaby i po prostu… chciała tego. Tego ciepła, tego zapachu, tej ciszy przerywanej tylko jej głosem. Tej myśli, że ktoś z własnej woli po tym wszystkim został, żeby rano zrobić mu śniadanie. A przecież nic się nie zmieniło. Wciąż był sobą, facetem z głową pełną mroku, z uzależnieniem przyczajonym pod skórą, z imieniem, które czasem dominowało nad wszystkim. Ale teraz, przez ułamek sekundy, kiedy patrzył na nią w tej kuchni, pachnącej czekoladą, wanilią i czymś jeszcze, czego nie umiał nazwać… przez moment miał wrażenie, że nie jest już tylko tym wszystkim.
    Nie potrzebował teraz więcej. W tej chwili miał wszystko.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  152. Carter uśmiechnął się szerzej, kiedy jej biodra poruszały się jeszcze w rytm piosenki, mimo że ta już dawno ucichła. Była zupełnie nieświadoma jego obecności, pochłonięta tym wszystkim, co działo się na blacie i w jej głowie. Piekarnik, plasterki, nucenie pod nosem, widział to wszystko. I cholernie mu się to podobało.
    Ten obraz nie miał nic wspólnego z tym, co działo się zeszłej nocy. Nie było w tym mroku, niepewności ani ciężaru, który wtedy po nich ciążył. Była tylko ona. Taka… obecna. Jego. W jego przestrzeni, we własnej wersji spokoju.
    Gdy dostrzegła go kątem oka, nie ruszył się. Nie odpowiedział od razu, tylko nadal się jej przyglądał, jakby nie chciał niczego spłoszyć. I dopiero kiedy podeszła, kiedy otuliła jego szyję ramionami i poczuł ją znów blisko, pozwolił sobie poruszyć. Jakby próbował zapisać sobie w pamięci dokładnie to, co widzi: ją, w jego koszulce, w jego kuchni, z bosymi stopami na zimnych kafelkach i tym porannym choć przecież było już południe ciepłem bijącym od niej jak od kogoś, kto naprawdę tu należał.
    Z tym ruchem bioder, z nutą na ustach. Z jej własnym światem, w który przez przypadek wślizgnął się nieproszony, a który… nie chciał się kończyć. Kiedy podeszła, jego dłonie same odnalazły jej talię. Była miękka i ciepła, pachniała jak ciasto i kawa. A może to tylko złudzenie, może tylko jego głód i brak snu. Ale przyciągnął ją do siebie, nie mówiąc jeszcze nic.
    Jego nos musnął jej skroń, czoło, potem odetchnął głęboko.
    — Dzień dobry. — Mruknął w końcu, nisko, chrypliwie, nie odsuwając się ani o centymetr.
    Spojrzał jej w oczy. Przez moment tylko patrzył, jakby chciał zapamiętać ją właśnie taką, trochę zawstydzoną, trochę rozczulającą, do bólu bliską. Nachylił się powoli. Najpierw musnął jej usta. Delikatnie, bez pośpiechu. Potem przesunął ustami w bok, zostawiając jeszcze cichszy pocałunek na jej policzku.
    — Mam ochotę. — Odpowiedział dopiero wtedy, szeptem. — Ale nie wiem, czy bardziej na kawę czy na ciebie.
    Uśmiechnął się lekko, a jego palce przy jej talii zacisnęły się nieznacznie. Trzymał ją przy sobie, nie zamierzając puścić. Jeszcze nie. W tym prostym stwierdzeniu nie było pożądania. Nie było tej pazerności, którą znała z ich wcześniejszych nocy. Było coś innego, coś, co mówiło więcej niż cokolwiek, co kiedykolwiek do niej powiedział. Coś, co dotykało głębiej niż jego dłonie, nawet teraz, gdy trzymał ją przy sobie.
    — Stoję tu tak długo, że aż zapomniałem, po co przyszedłem. — Uśmiechnął się. Powoli, miękko, ale prawdziwie. Z tym rozczulającym, niemal zdezorientowanym błyskiem w oczach.
    Złożył krótki pocałunek na jej skroni. Potem jeszcze jeden, tym razem na czole. Czułość, która jeszcze kilkanaście godzin temu wydawałaby się niemożliwa.
    Uśmiechnął się pod nosem, czując, jak z każdą kolejną chwilą jego ciało robi się lżejsze. Jakby cały ten chłód i ciężar, powoli zaczynał znikać tylko dlatego, że była. Nie musiała robić nic więcej. Po prostu być.
    — Kiedy się obudziłem i cie nie było… — urwał na moment, bo głos mu lekko zadrżał. Nie przyznał się do tego głośno, ale serce wtedy naprawdę mu zamarło. — Pomyślałem, że może uznałaś, że wczoraj… że przegiąłem. A ty po prostu… robisz śniadanie.
    Zacisnął lekko palce na jej dłoni, splatając je pewnie, jakby chciał jej pokazać, że nigdzie jej nie odda.
    — Jesteś najlepszym porankiem, jaki miałem od… — westchnął cicho — cholera, może od zawsze.
    Jego czoło dotknęło jej. Wyszeptał to już tak cicho, że niemal niezauważalnie. Ale był tam cały on. Cała jego niepewność, wdzięczność, potrzeba. I coś jeszcze To, czego wciąż nie nazywał. Ale co już powoli rozlewało się po nim jak ciepło.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  153. Dziś Sophia była jego spokojem. Tą drobną, jasną chwilą wśród wszystkiego, co było brudne, duszne i przytłaczające. Jej obecność coś w nim wyciszała. Coś, co zazwyczaj tylko narkotyki potrafiły zagłuszyć. I może właśnie dlatego nie chciał się spieszyć. Pozwolił sobie zanurzyć się w tej jednej, czystej chwili, jej dotyku, ciepłym głosie i tej niepozornej pewności, z jaką mówiła „potem ja”, jakby naprawdę nie miało być niczego w tym dniu poza nimi. Kiedy oparła czoło o jego klatkę, objął ją mocniej.
    — Wszystko po kolei brzmi cholernie dobrze. — Mruknął nisko, przy jej skroni, a potem zamknął oczy, kiedy jej usta odnalazły jego w dłuższym, spokojnym pocałunku. Takim, który nie miał nic wspólnego z ich układem, nie był zapowiedzią czegoś więcej, nie był obietnicą ani grą. Był prosty. Ciepły. Prawdziwy.
    I może właśnie dlatego zrobiło mu się w środku tak miękko. Zaśmiał się cicho, gdy przypomniała mu, po co właściwie przyszedł do kuchni.
    — Twoje upierdliwe śniadania — mruknął tuż przy jej uchu, z ledwie wyczuwalnym uśmiechem w głosie — to najlepsza część mojego dnia. — Powiedział z przekąsem, ale nie miał w tym żadnej złośliwości. Był rozbawiony. Palcami przesunął po jej talii, wolno, jakby chciał podkreślić znaczenie tych słów. Nie wypowiadał takich rzeczy często. Nie mówił o codzienności, o tym, co dobre i warte zapamiętania. A już na pewno nie w ten sposób, nie miękko, nie z czułością. Ale Sophia… Sophia od początku była wyjątkiem. Nawet jeśli jeszcze sam przed sobą się do tego nie przyznawał.
    Zasłużyli. Na ten dzień, na śniadanie, na oddech bez ciężaru tamtej nocy. Na moment, w którym wszystko było dobrze. A może nawet… na więcej.
    — Foremki do babeczek? — Dodał z rozbawieniem. — Serio? To jak deklaracja, że planujesz zostać na więcej niż jedną noc.
    Spojrzał jej w oczy, poważniejąc na moment. W tych kilku sekundach była cała gotowość, by usłyszeć prawdę, niezależnie od tego, jaka by nie była.
    Carter nie znosił samotności. Nie tyle jej nie lubił, on jej unikał jak ognia. Pustka i cisza przyprawiały go o niepokój, który narastał w nim jak napięcie przed uderzeniem burzy. Gdy był sam, jego myśli stawały się zbyt głośne. Miał je wtedy na wyciągnięcie ręki, obnażone i bez litości, wspomnienia, błędy, brudne sprawy, które tak starannie wypychał poza kadr codzienności. Dlatego zawsze się kimś otaczał. Kumple, ekipa, imprezy, jego świat kręcił się wokół hałasu, ludzi, obecności. Nie było znaczenia, czy faktycznie czuł z kimś bliskość, wystarczało, że ktoś po prostu był. Partnerki zmieniał płynnie, bez przerw, jakby nie potrafił znieść nawet krótkiego etapu bycia tylko ze sobą. Z Jade do Sloane. Ze Sloane do Sophii. I każda relacja z pozoru różna, ale każda była w jakiś sposób wygodną ucieczką. Nawet, jeśli tego nie chciał przyznać.
    Gdy miał słabsze momenty, rozluźniał się narkotykami. Dla siebie. Dla spokoju. Dla wyciszenia, które wbrew pozorom mógł osiągnąć tylko wtedy, gdy wszystko w jego krwi wrzało. I gdyby dzisiejszego południa nie zastał jej w kuchni, gdyby nie usłyszał muzyki i nie poczuł zapachu czegoś pieczonego, najpewniej sięgnąłby po pierwszego lepszego energetyka z lodówki, po czym pojechałby do kumpli. Albo zaprosił ich do siebie. Zapaliliby coś, może obejrzeli mecz. Cokolwiek, byle dzień ruszył z miejsca i nie pogrążył go zbyt mocno w tej głuchej ciszy. Ale nie musiał tego robić. Bo była tam. Stała przy kuchennym blacie w jego koszulce, tańczyła, nuciła pod nosem, jakby nieświadoma tego, że właśnie ratuje mu dzień. Może nawet więcej niż dzień.

    OdpowiedzUsuń
  154. Carter przymknął oczy i na moment schował twarz przy jej szyi, głęboko wciągając powietrze, jakby chciał się nią nasycić. Tym ciepłem, zapachem, obecnością. Tym, że w ogóle była. Że mimo wszystkiego, została. Nie przestraszyła się tego, co zobaczyła wczoraj. Nie zostawiła go samemu sobie, chociaż miała ku temu wszystkie powody.
    Palcami delikatnie sunął po jej plecach, w jednostajnym, niemal odruchowym ruchu, jakby sam tym gestem próbował się uspokoić. Ale coś w nim już pracowało. Wciskało się pod żebra. Nie odsunął się. Tylko mówił cicho, prawie w nią, z twarzą przy jej skórze.
    — Na zawsze? — zapytał z cieniem uśmiechu w głosie, jakby chciał obrócić wszystko w żart. Niezobowiązujący, lekki, taki jak trzeba, żeby nie wystraszyć jej za dużym słowem. A jednocześnie coś w nim zdradzało, że może i zabrzmiało to półżartem, ale wcale nie było wypowiedziane zupełnie na żarty.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  155. Carter trzymał ją wciąż przy sobie nie tylko fizycznie, ale jakby wewnętrznie próbował zakotwiczyć jej obecność, uczepić się tej delikatnej czułości, którą mu dawała, jakby była jego jedynym punktem zaczepienia w rzeczywistości. I może właśnie tak było.
    Nie odsunął się, gdy rzuciła to “możemy o tym pomyśleć”. Nie zaśmiał się z przekąsem, nie zbagatelizował jej słów. Tylko przymknął na moment oczy i pochylił się, żeby oprzeć czoło o jej skroń. Westchnął cicho, długi, głęboki wydech, w którym było wszystko, czego nie powiedział: ulga, że nie odeszła; wdzięczność, że została; lęk, że kiedyś zniknie. Ale jeszcze nie teraz.
    — Jeśli upierdliwe śniadania to cena za ciebie… to jakoś to przeżyję. — mruknął, półgłosem, niemal w jej usta. — Ale tylko jeśli będą z babeczkami.
    Nie potrzebował nic więcej. Ani obietnic, ani planów na pięć lat. Tylko tego momentu, tej koszulki, w którą była ubrana, i zapachu babeczek. I może to właśnie ten moment, ten spokój, ta lekkość, która się między nimi rozlała sprawił, że słowa po prostu z niego wypadły, zanim zdążył pomyśleć.
    — Soph… — mruknął, patrząc na nią z tą mieszaniną ciepła i intensywności, która była dla niego tak charakterystyczna. — Chcę, żebyś zamówiła sobie wszystko, czego potrzebujesz, żeby nocować tu częściej. Wszystko.
    Pauza. Nie zawahał się, ale złagodniał, jakby wiedział, że zaraz ją zaskoczy.
    — Szczoteczkę już masz, ale… nie wiem, kosmetyki, ubrania, cokolwiek. Nie chcę, żebyś musiała się rano zbierać, bo czegoś ci tu brakuje.
    Nie cofnął się, nie zaśmiał po tym, jakby próbował obrócić to w żart. Nie był to impuls w stylu “a, żartuję, nie przejmuj się”. Nie tym razem. To było szczere. Może nieplanowane, może rzucone bez wcześniejszego zastanowienia, ale wypowiedziane z serca.
    Po prostu chciał ją częściej widzieć rano. Bez konieczności wychodzenia.
    Zobaczył po jej twarzy, że ją zaskoczył, może nawet zbił z tropu. Ale nie wycofał się. Ani o krok. Nie odwrócił wzroku, nie parsknął śmiechem, nie powiedział „nieważne”. Nie, Carter stał w tej futrynie z jej ciałem wtulonym w swoje, z dłońmi opartymi na jej talii i pewnym spojrzeniem utkwionym w jej oczach. I pierwszy raz od dłuższego czasu, to, co mówił, nie miało w sobie żadnej obronnej ostrości. Był po prostu szczery. Bo to nie był plan. To nie była strategia, która miała coś naprawić albo odzyskać. To był impuls, ale z tych, które wyrastają z potrzeby. Z tego, co zdążyło się rozwinąć między nimi, mimo że oboje się przed tym bronili.
    — Nie chcę, żebyś wpadała tu tylko na jedną noc, z torbą na ramieniu i planem na szybkie wyjście rano — dodał cicho, przesuwając kciukiem po materiale koszulki, którą miała na sobie. Jego koszulki. — Nie chcę, żebyś się czuła się tu jak gość. Bo nie jesteś.
    Zamilkł na chwilę, ale nie dlatego, że brakowało mu słów. Po prostu chciał dać jej przestrzeń.
    — To nie musi nic znaczyć, jeśli nie chcesz. Nie mówię, że masz się wprowadzać. Ale… chcę żeby było ci tu wygodnie. I żebyś wiedziała, że jesteś tu mile widziana. Zawsze.
    Ostatnie słowo zawisło w powietrzu, jakby sam do końca nie wierzył, że je wypowiedział. Ale wypowiedział. A potem, jakby potrzebował tylko jej jednego znaku, jednego małego przyzwolenia nachylił się i musnął jej czoło ustami. Długo nie odsuwał się, po prostu trwał przy niej, przymykając oczy, jakby próbował zapamiętać dokładnie tę chwilę. Nie miał pojęcia, jak długo to wszystko potrwa. Czy za kilka dni wszystko się nie posypie. Ale właśnie dziś, właśnie teraz… Chciał, żeby została. I żeby wracała.

    Carter

    OdpowiedzUsuń
  156. — Dla mnie… to mogłoby coś znaczyć — przyznał po chwili milczenia, nie odrywając od niej wzroku. Mówił cicho, ale pewnie, jakby właśnie to zdanie było w nim od jakiegoś czasu i w końcu pozwolił mu wybrzmieć. Nie poprzedził go żartem, nie rozmył w półuśmiechu, jak robił zwykle, gdy coś stawało się zbyt realne. Zbyt blisko. Zbyt poważne.
    Jego dłoń przesunęła się wolno z jej talii na plecy, zatrzymując się między łopatkami, przyciągnął ją odrobinę bliżej. Jej włosy łaskotały go przy każdym oddechu. Przesunął nosem po jej skroni, z czułością, która rozchodziła się po nim powoli, ale nieodwołalnie.
    — Może nie od razu „wszystko”… ale chcę, żeby to było coś — dodał jeszcze ciszej.
    A potem, nie byłby sobą, gdyby nie próbował rozładować napięcia. Bo mimo że chciał tego wszystkiego, co właśnie powiedział, to jego serce zawsze uciekało do półżartu. Do jakiegoś słowa, które pozwoliło nie odsłonić się do końca. Nie całkiem. Uniósł lekko brew, a kącik jego ust zadrgał.
    — Ale jeśli chodzi o kota… — mruknął z udawaną powagą. — No cóż, ktoś tu będzie musiał wybrać. Albo moje życie, albo mruczący sabotażysta.
    Zerknął na nią kątem oka, udając śmiertelnie poważnego. — I nie oszukujmy się. Przegrałbym z kretesem. — Musnął jej usta krótkim, miękkim pocałunkiem, wciąż trzymając ją blisko.
    Carter skinął lekko głową, jakby właśnie coś sobie dopowiedział w myślach. Ten jego ciepły półuśmiech nie znikał, ale teraz pojawiło się w nim coś jeszcze, konkretna decyzja. Jak to u niego bywało, kiedy już coś powiedział, działał natychmiast. Bez przeciągania, bez odkładania na potem.
    — Wiesz co… — odezwał się, przysuwając usta bliżej jej ucha. Głos miał spokojny, ale tym razem też nie znosił sprzeciwu. — Powinnaś to zrobić od razu po śniadaniu.
    Oderwał się lekko, żeby spojrzeć jej w oczy. W jego spojrzeniu nie było ani presji, ani chłodu. Była troska. Taka rzadko u niego spotykana i może właśnie przez to tak prawdziwa.
    — Przygotują wszystko w sklepach — wyjaśnił miękko, kciukiem muskając jej bok. — Mój kierowca to potem odbierze. Gdziekolwiek będzie trzeba. A wieczorem… wszystko, czego potrzebujesz, będzie tutaj.
    Zrobił krótką pauzę. Dobrze wiedział, że Sophia może się zawahać. Nie dlatego, że tego nie chciała, ale dlatego, że zaczynało to wyglądać, jak coś więcej. A oboje wciąż nie wypowiedzieli na głos, czym to dokładnie jest.
    Dlatego dodał jeszcze spokojniej:
    — Nie musisz zapełniać tu szafy. Po prostu… bądź przygotowana, jeśli kiedyś zostaniesz na dłużej. — Uśmiechnął się lekko. — I żebym już nigdy nie musiał cię odwozić do domu w tej samej sukience, w której przyszłaś wieczorem.
    — Przesunął dłonią po jej plecach, przysuwając ją z powrotem bliżej do siebie. — A teraz… kawa i babeczki, zanim cię porwę z powrotem do łóżka...

    Carter

    OdpowiedzUsuń