Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2099. Niewinny jak biała lilia czarny diabeł



Panny




Anna

1996 | kwiecień

Chłód, który przenika jej ubranie, chociaż ma na sobie gruby czarny sweter, jest niczym w porównaniu z chłodem, który wdziera się do jej serca. Wielki, niepowstrzymywalny, groźny chłód. Mrożący krew w żyłach i wszystko wokół. Jej długie czarne włosy szarpie porywisty wiatr, niosący ze sobą zapowiedź kolejnych mrozów, chociaż od kilku godzin jest już kwiecień i świat powinien zielenić się na nowo, cieszyć, zabarwiać kolorem pierwszych kwiatów i drzew. W jej sercu jednak panuje mroźniejsza zima, niż tutaj kiedykolwiek. Nie umie przestać. Nie może. Sama nie wie dlaczego, ale musi tak robić; wyłamywać palce i snuć najczarniejsze wizje przeplatane srebrnymi nićmi nadziei. Wydaje jej się, że samo słowo nadzieja smakuje jak najprawdziwsze srebro, jest piękne i obrzydliwe zarazem. Wyobraża sobie drobinki topiące się na języku jak lody. Nadzieja, chociaż brzmi jak coś niosącego lepsze czasy, często okazuje się jedynie gorzkim rozczarowaniem.
Grube płaty śniegu przysypują powoli całą ziemię.
Dookoła, wydawałoby się, nie ma żywej duszy. O to jej właśnie chodziło, to miała na myśli brnąc z dwoma zawiniątkami przez pustkowie i las, narażając się na niewygody, zamiast iść główną drogą. Nie mogła znieść myśli, że ktoś ją zobaczy, przyłapie, domyśli się co planuje. Znienawidziliby ją, chociaż nie bardziej, niż ona sama siebie nienawidzi. Bolą ją ręce, tak strasznie bolą, ale musi wytrwać. To kara za wszystko, czego się dopuściła. I za to, co się jeszcze nie stało.
Dom, który majaczy jej na horyzoncie, jest tak pięknie oświetlony, że przez chwilę w oczach stają jej najprawdziwsze łzy. Ona, ta, która nigdy nie płacze, wzrusza się błahym widokiem zadbanej posesji, zamieszkanej przez rodzinę, której sama nie mogła mieć. Boi się tego, co zamierza uczynić, ale wie, że tak będzie lepiej, najlepiej. To jedyne, co może im dać – lepsze życie, lepsze od tego, którego sama doświadcza od narodzin, z wiecznie pijanym ojcem, agresywną matką i rodzeństwem rządzącym się prawem dżungli. Gdyby ktoś kiedyś zechciał ją uratować, być może wszystko skończyłoby się inaczej. Jest zbyt młoda, zbyt naiwna, zbyt przestraszona, by postąpić inaczej. Ma za mało wsparcia; właściwie w ogóle go nie ma. Jej chłopak, kiedy dowiedział się o wszystkim, po prostu zniknął. Rodzicom nawet nie ma co opowiadać, babcia nie żyje od lat. Tak bardzo kochała babcię, była jej jedyną rodziną. 
Zaczaja się w krzakach nieopodal, zerka co chwilę w okna. Rolety są nadal odsłonięte, ktoś mógłby ją zauważyć. Jest jej tak zimno, tak strasznie zimno. Ma wrażenie, że palce u rąk odpadną jej jeden po drugim, jeśli się nie rozgrzeje. A przecież nie ma rękawiczek, nie ma czapki, nie ma ciepłych butów. Nawet płaszcza nie ma. Założyła na siebie wszystkie ubrania, które posiada, ale to niezbyt wiele. Dwie koszulki i gruby sweter, wiszący na niej jak na wieszaku. W domu tak często brakuje pieniędzy i jedzenia. Ona ma niecałe piętnaście lat. Myśli o przyszłości i modli się, chociaż tak naprawdę nie zna żadnych modlitw ani żadnego boga.
Światło w oknie na parterze zapala się nagle i niespodziewanie, czyjaś dłoń szarpie za sznurek rolety, zasuwa ją. Serce dziewczyny bije tak szybko i mocno, tak mocno i szybko. Teraz albo nigdy. Nigdy albo teraz. Zrywa się biegiem, chociaż każdy mięsień jej ciała płacze z bólu, wysiłku i ogólnej rozpaczy. Biegnie i zwalnia, nie może się zdecydować, ale wie, co musi zrobić. Niepewnym, cichym krokiem zbliża się do ciężkich, bogato zdobionych drzwi. Jedno z dzieci wydaje z siebie coś na kształt westchnięcia, tak jej się przynajmniej wydaje. Ostrożnie układa je na wycieraczce, tak by nikt nie usłyszał. Ostatni raz przygląda się śpiącym buziom, czarnym kępkom włosów na główkach, identycznym jak u niej. Dałaby im wszystko, gdyby tylko cokolwiek miała.   

– Bądźcie grzeczni – szepcze, pochylona tuż nad nimi, owiniętymi w dwa grube koce. Boi się, że to za mało, ale nic nie mogła zrobić. Nowe, lepsze życie czeka na nie tuż za ścianą. – I przepraszam. Nic tutaj nie zależy ode mnie – dodaje jeszcze, przełykając kilkakrotnie gromadzącą się w ustach ślinę. Ściśnięte gardło przełyka łzy, które nie mogą popłynąć, nie teraz, jeszcze nie teraz. Całuje ich w niemowlęce czółka, najpierw Ją, a potem Jego – musiała się zmusić, by nie nadać im jakichś imion, choćby prowizorycznych. Delikatnym gestem pociąga kocyk, chcąc nieco lepiej okryć dzieci, wstaje, krótko naciska dzwonek do drzwi i ucieka w popłochu, błagając, by okazało się, że uczyniła dobrze.  

Nazywa się Anna Eyre. 



Ranna

1999 | luty

– Boże! Ja zwariuję, Hans. Zwariuję z tą dwójką niedorozwiniętych bachorów. Cholera jasna! Głupi gówniarz, oczywiście już zapomniałeś, czego cię uczyłam? Myślisz, że ja nie mam nic lepszego do roboty, tylko po tobie sprzątać? Jesteś obrzydliwym, małym gnojkiem i nigdy w życiu nic tego nie zmieni – cedzi wreszcie, patrząc mu prosto w oczy. Jej długie palce tak mocno zaciskają się na jego wątłym ramieniu, że niemal czuje kwitnące na skórze siniaki. Chciałby nie patrzeć, ale nie może, mama zawsze denerwuje się wtedy jeszcze bardziej. Masz słuchać, co do ciebie mówię, więc patrz na mnie!, powtarzała przez kilkanaście pierwszych razów, a kiedy nie mógł zapamiętać, dostawał karę. On nawet chciał zapamiętać, ale ciężko było mu stać i nie ruszać się, czasem tak bardzo długo, bo Rozzłoszczona Mama mówi ciągle i ciągle, bardzo dużo mówi. Najgorsze w Rozzłoszczonej Mamie jest to, że pamięta wszystkie jego przewinienia z ostatnich trzech lat, od momentu, gdy się urodził. Już wtedy był niegrzecznym, niewdzięcznym dzieciakiem; tak mu powiedziała, a przecież mama wie wszystko na całym świecie. Chloe, jego siostra, też była okropna, ale ona nie robiła nic, żeby kogokolwiek zdenerwować. Siedziała tam, gdzie się ją zostawiło i nie odzywała się w ogóle. Wszyscy uważali, że Chloe nie potrafi mówić, ale to nie była prawda, bo kiedy byli sami, mówiła, mówiła do niego. Czasem jednak wolał ciszę od jej głosu, bo nie opowiadała miłych rzeczy.
Mocniejszy ucisk przywraca go do rzeczywistości. Kocha mamę, ale przede wszystkim boi się jej, zwłaszcza, gdy jest taka wściekła. 

– Przepraszam, mamusiu – szepcze cicho, ale nie patrzy na nią, a to duży błąd. Opętańczy wrzask sprawia, że uszy krwawią mu jeszcze zanim, odepchnięty, uderza głową w kawowy stolik i pojawia się prawdziwa krew. Jest skołowany, boli go, kleją mu się włosy. Dotyka tego miejsca ręką i na palcach zostaje mu czerwona, gęsta substancja. Nie płacze, nie robi nic poza beznamiętnym wpatrywaniem się w swoją dłoń, przynajmniej dopóki z góry schodów nie atakuje go przeraźliwy pisk – trochę podobny do tego matki, ale cieńszy, bardziej dziewczęcy, bardziej przerażony niż rozwścieczony. Chloe zbiega w dół na złamanie karku, zazwyczaj blade policzki ma rozpalone do czerwoności, w oczach najprawdziwszy gniew; a Chloe rzadko się gniewa, to Chase musi jej przyznać. Jego siostra jest równie mała i chuda jak on sam, ale teraz ma wrażenie, że nawet najsilniejszy człowiek na świecie nie zdołałby jej powstrzymać, miniaturowego tornada, które rzuca się z drobnymi piąstkami na mamę. Chase słyszy, jak krzyczą i on sam też krzyczy.

– Chloe, przestań! Przestań, proszę! Mama nie chciała!

To był wypadek, to był wypadek, to tylko wypadek, chodzi mu po głowie. Bardziej czuje, niż widzi, że ktoś (ojciec) odrywa jego siostrę od matki, opanowuje kaskadę krzyków i wrzasków, od których tak bardzo boli go głowa. Tata odstawia Chloe na podłogę, prześlizguje wzrokiem po ranie Chase'a. Oczy ma ciemne, zachmurzone, poważne. Łapie mamę pod rękę i prowadzi ją do sypialni; słychać, jak żali mu się po drodze, chociaż nie da się rozróżnić słów. 
Minuty mijają wolno, ale wreszcie ojciec wraca. 

– Nikogo nie wolno bić, rozumiemy się? – Mówi do Chloe, kucając tuż przed nią. Ona wbija wzrok w gruby dywan w kwieciste wzory. Nigdy nie patrzy na nich, ani na niego, ani na mamę. Chase by tak nie potrafił, ale to on stara się być dobrym dzieckiem, ukochanym synkiem mamusi, chociaż nie zawsze to się udaje. Tata nie czeka na odpowiedź; wie, że się nie doczeka. Bierze go na ręce, wkłada mu buty i kurtkę, wychodzi z domu. Kiedy siedzi już w samochodzie, przez szybę widzi swoją siostrę, która świdruje ich wzrokiem.



Naganna

1999 | marzec

Ona ma na sobie gruby sweter w kratę i długą spódnicę, prawie do kostek. Wygląda niezbyt miło, nie uśmiecha się prawie wcale, jedynie półgębkiem. Długo rozmawia z rodzicami, chociaż bardziej z tatą – mama po prostu siedzi, patrzy w stół albo swoje splecione dłonie. Chase widział ukradkiem, jak ocierała oczy. Właściwie nie powinno ich tutaj być, bo w tym domu podsłuchiwanie jest surowo zabronione, ale przez grube drzwi i tak nic nie słychać. Przez ostatnie dni wszyscy zachowują się dziwnie nerwowo. Wolałby pobawić się klockami, ale wrodzona ciekawość nie pozwala mu odejść zbyt daleko. Chloe siedzi nieruchomo na krześle, jej ręce spoczywają na kolanach. Nie odzywa się, nawet do niego. Tak bardzo chciałby wiedzieć, co dzieje się w kuchni.
Podrywa się gwałtownie, kiedy słyszy dochodzący z pomieszczenia hałas odsuwanych od stołu krzeseł. Przestraszony, że przyłapią go na podglądaniu, kuca tuż przy krzesełku siostry, starając się nie zwracać na siebie uwagi. Drzwi otwierają się, głosy dorosłych rozbrzmiewają już głośniej, pewniej, jakby zrzucili z ramion jakąś okropnie ciążącą im tajemnicę. Mama się śmieje – Chase tak dawno nie słyszał, żeby się śmiała. Jego serce cieszy się szczęściem mamy, bardzo chciałby dać jej wszystko, co najlepsze. Bardzo chciałby, żeby pogłaskała go po czarnych lokach, szepnęła Mój królewiczu, jak kiedyś, kiedy był jeszcze bardzo mały. To na pewno będzie dobry dzień, nie taki smutny jak te ostatnie. Od jego wypadku mama rzadko wychodziła z łóżka, jeszcze rzadziej z domu. Nauczył się wtedy, że zimne jedzenie też jest całkiem dobre, kiedy nie ma się nic innego. Próbował usmażyć naleśniki, ale nie potrafił jeszcze czytać, a Chloe odmówiła współpracy twierdząc, że będą z tego kłopoty, no i miała rację. Strasznie nabałaganił, a naleśnik przywarł do patelni i spalił się. Mama okropnie krzyczała. 

– Sama widzisz – słyszy głos mamy tuż nad uchem i unosi głowę, chcąc na nią spojrzeć, posłać jej swój najpiękniejszy uśmiech i nacieszyć się jej uśmiechem, ale usta mamy są wykrzywione w dziwaczny sposób. Chase nie rozumie, dlaczego już nie jest szczęśliwa jak przed chwilą, ale czuje niepokój gdzieś w żołądku. Mama wskazuje na niego ręką, na Chloe również. – Tylko kłopoty. Ten się do mnie potwornie klei, a przy tym jest tak głupi, że trzeba mu milion razy powtarzać. A ta jest chyba cofnięta w rozwoju, bo do tej pory nie nauczyła się mówić, chociaż wszystko rozumie, jak najbardziej. Czasem czuję na sobie jej wzrok i mnie to przeraża... – urywa, przez chwilę zawieszając wzrok na Chasie. Chłopiec nieruchomieje, spogląda jej w oczy tak jak chciała, jak go zawsze uczyła, a ona wzdycha ciężko. – Zobacz. Śledzi mnie jak pies.

– Rozumiem twój problem, Amelio. – Ona współczująco kładzie mamie rękę na ramieniu, jakby chciała ją pocieszyć. Ale właściwie dlaczego trzeba ją pocieszać? On by to zrobił lepiej; kiedy był dużo mniejszy, mama uwielbiała, jak ją przytulał i mówił: Kocham cię po raz pierwszy, a potem kolejny, kolejny i kolejny. – Myślę, że będę mogła was uwolnić od odpowiedzialności. U nas mieszka jeszcze trójka dzieciaków, mamy duży dom z ogrodem. To sieroty, co prawda, ale nie martw się – mruga do mamy konspiracyjnie. – Wszystko można jakoś załatwić. W końcu czego się nie robi dla jedynego brata i jego wspaniałej żony?

Chase czuje, jak dobry humor go opuszcza, a jego miejsce zajmuje lęk. Nie wie, czego właściwie się boi, ale czuje, że powinien, szczególnie wtedy, gdy ręka Chloe odnajduje jego rękę i mocno, mocno ściska. Ona również czuje ten strach.

– Mamusiu – mówi cicho, cichutko, podnosząc na nią swoje niebieskie oczy, ciemne jak atrament w piórze wiecznym. – Będę już grzeczny. Uśmiechnij się jeszcze, proszę.

I nagle, niby spełnienie jego marzeń, twarz mamy rozjaśnia piękny, szczery uśmiech.






Godła




Żądło

2000 | lipiec

Żar leje się z nieba tak intensywnie, że Chase czuje, jak włosy kleją mu się do karku. Dłonie ma lepkie, całe w jakimś piasku, kurzu i pyle, co tak go obrzydza, że trzyma je wyciągnięte daleko przed siebie, byleby nie dotknęły jego świeżej koszulki. Hilda nie pozwala się brudzić; asystowanie przy zmaganiach z górą prania było dla niego wystarczającą lekcją, by zacząć uważać na to, co robi dziesięć razy bardziej. Odkąd zamieszkał u Hildy, wszystkiego uczy się znacznie szybciej. Na szczęście nie wymaga, by mówić do niej ciociu, bo nie mógłby się przełamać. Tęsknota za mamą jest tak ogromna, że nigdy nikogo już chyba nie nazwie ciepłym, rodzinnym określeniem. Kraj, w którym teraz mieszka, nazywa się: Norwegia i pachnie obcością. Wszyscy mówią w dziwnym języku, innym niż ten, który już opanował. Hilda go uczy – norweskiego i liczenia, bo to podstawa, tak mówi. On woli mówić po angielsku, tak jak w domu. To miejsce nie jest domem, przesiąknięte jest smutkiem i tęsknotą. Poznał starsze dzieci mieszkające razem z nim pod jednym dachem; Elfie ma pięć lat, Judie czternaście, a Nils siedemnaście. To sieroty, znaczy, że nie mają rodziców, i dlatego Hilda postanowiła się nimi zaopiekować. Ale on i Chloe przecież mają mamę, tatę również. Chase nie rozumie. 
Noga za nogą wlecze się w stronę czterech ścian, które od teraz każą nazywać mu domem. Jego pokój nie przypomina ani trochę tamtego poprzedniego. Tamten miał regały pełne zabawek i szafę pełną ubranek, miękkie łóżko posłane kołdrą z bohaterami najróżniejszych bajek, ciepłe piżamy na zimę i lekkie na letnie wieczory. Na ścianach była tapeta z gwiazdami, a na suficie kilka innych gwiazdek, świecących w ciemności. Uwielbiał zasypiać, wpatrując się w sufit, jak gdyby było to nocne niebo. Tutaj ma tylko niewygodny, twardy materac na skrzypiącym łóżku, szaroburą kołdrę i komodę z książkami, których nigdy nie przeczyta, a które kiedyś należały chyba do męża Hildy, Arnolda. Wytarte, pękate grzbiety przerażają go w ciemności, bo tutaj nie wolno zostawiać zapalonej lampki. Hilda uważa, że musi walczyć ze strachem, bo inaczej wyrośnie na roztrzęsioną galaretę, a to przecież wstyd i ona, Hilda Vrubel, w życiu nie pozwoli, by spod jej ręki wyszło takie dziecko. Chase niewiele zrozumiał z tego całego wykładu, tyle tylko, że nie można się bać, ale przecież każdy się czegoś boi. Judie piszczała ostatnio na widok pająka w łazience, strasznie piszczała, aż pękały bębenki. Nils śmiał się z niej wtedy, on sam nie miał ani odwagi, ani ochoty. Do tej pory wydawało mu się, że to nic złego, strach. Teraz sam nie wie, co powinien myśleć. 

Wsuwa głowę przez drzwi i rozgląda się dookoła. Hilda porusza się bezgłośnie jak kot, czasami zaskakuje kompletnie znienacka, więc woli nie ryzykować, że przyłapie go z ubrudzonymi dłońmi. Chce tylko szybko prześlizgnąć się do łazienki, najlepiej tej na górze i pozostać niezauważonym; najchętniej zniknąć na zawsze. Tęsknota za mamą tak strasznie rani mu serce, nieomal czuje szwy, pękające przy każdym głębszym oddechu. Ma ochotę płakać i krzyczeć, byleby tylko mógł wrócić do domu. 
Bezszelestnie, na ile tylko pozwalają mu wiecznie plączące się kończyny, Chase przechodzi przez obszerny przedpokój i wchodzi po schodach na górę. Dopada drzwi łazienki w tym samym momencie, w którym słyszy nawołujący, zimny głos Hildy. Obiad! – niesie się echem po sporym domu, po chwili słychać trzaskanie drzwiami, tupot dwóch par stóp i szuranie trzeciej. To Nils tak szura, jest wysokim, przygarbionym blondynem lekko pokracznej postury. Duże stopy zawsze mu przeszkadzają, ma długie ręce, długie nogi, chude ciało i wiecznie zwichrzoną czuprynę, wpadającą w zmęczone oczy. Oczy Nilsa w ogóle sprawiają wrażenie, jakby widziały tak wiele okropieństw, że muszą to ukryć pod warstwą pustki. Chase jeszcze tego nie rozumie; jest zbyt mały, by pojąć istotę owijania swoich ran obojętnością, niczym bawełnianym prześcieradłem. Przysuwa sobie niewysokie krzesełko, bo tylko tak jest w stanie dosięgnąć kranu i stara się możliwie szybko domyć ubrudzone dłonie. Jeżeli nie zjawi się na dole w przeciągu kilku minut, Ona, jak zaczął nazywać Hildę, kompletnie zrujnuje mu resztę tygodnia.
Wyciera mokre ręce w swój zielony ręcznik, odstawia krzesło na miejsce i równym krokiem schodzi do kuchni. Już z samej góry schodów dobiega go zapach zupy pomidorowej i pieczonego kurczaka; a zdążył się nauczyć, że pieczony kurczak najczęściej oznacza Jej dobry humor albo ważne wydarzenie i zaczyna się zastanawiać, co takiego mogło się wydarzyć. Dopiero teraz czuje, jak bardzo jest głodny. Brzuch zaczyna boleć go tak bardzo, że mógłby pochłonąć wszystko w zasięgu ręki, jak tylko czterolatek potrafi. Siada na swoim miejscu przy stole i nie odzywa się, tak dla pewności. W pomieszczeniu panuje cisza, słychać tylko głuche dźwięki naczyń i pęknięcia zarumienionej skórki kurczaka. Chase przygląda się uważnie dzieciakom, z którymi do tej pory nie udało mu się za bardzo nawiązać kontaktu i zauważa, że nie ma wśród nich Chloe. Żołądek podchodzi mu do gardła, przez krótką chwilę ma ochotę pobiec i znaleźć siostrę, przez krótką chwilę jego głos niemal wyrywa się z krtani w pytaniu o to gdzie jest, i dlaczego nie ma jej tutaj. Elfie, tylko rok starsza od niego, niemal niezauważalnie kręci głową, Judie wbiła wzrok w talerz, a Nils jak zwykle wydaje się nieobecny.

– Co z naszą niemową? – Pytanie Hildy dociera do jego uszu jak przez mgłę, zagłuszone i wyblakłe. – Czy ktoś może być tak uprzejmy i pójdzie ją przyprowadzić, czy mam zrobić to sama?

Judie, obowiązkowa jak zawsze, podrywa się z miejsca i posłusznie idzie na górę. Chase tak bardzo, tak okropnie chciałby za nią pobiec. Cisza i pustka, którą zostawiła po sobie dziewczyna jest niemal namacalna. Czuje, że chyba trochę się boi. Z góry nie dobiegają go żadne hałasy i sam już nie wie czy to dobrze, czy raczej niezbyt dobrze.
Kiedy Chloe schodzi do kuchni z zaciętą miną, po części oddycha z ulgą. Od zawsze się o nią martwi, chociaż jest tym młodszym bliźniakiem, wydawałoby się – delikatniejszym, wrażliwszym, bardziej podatnym na zranienie. O jego siostrze mówią, że wszystko spływa po niej, jak woda po kaczce, ale on wie, że wcale tak nie jest.

– Wreszcie jesteś. Mówiłam coś o punktualności, prawda?

Chloe wzrusza ramionami i milczy. Atmosfera jest tak ciężka, że można ją kroić nożem, a Chase trochę boi się ostrych przedmiotów. Pozostałe dzieci siedzą przy stole, z kamiennymi minami wpatrując się w drewniany blat i swoje puste talerze. Hilda wzdycha głośno, nakładając po kolei każdemu porcję zupy. Kiedy krząta się po kuchni, na jej twarzy majaczy uśmiech, jak gdyby było to jedyne zajęcie sprawiające jej przyjemność. Chłopcu wydaje się także, że lubi mieć ich wszystkich w jednym miejscu, jakby była pajęczycą, która chwyta każdego w pajęczą sieć.



Imadło

2003 | wrzesień

Od kiedy zaczął chodzić do szkoły, jest mu jakby luźniej w okolicach serca. Czuje się nieco lepiej, tęsknota nabrała tępego wyrazu beznadziei, bo wie, że nigdy już nie wróci do mamy i taty. Musi nauczyć się żyć na nowo i stara się, naprawdę bardzo. Nie spędza już całych dni z Hildą, dzięki temu ma czas przewietrzyć głowę, odpocząć od jej wymogów i narzekań. W domu również zrobiło się nieco luźniej, Nils wyjechał i nie mieszka już z nimi, a Judie znika gdzieś na całe godziny. Ma już szesnaście lat, więc jest prawie dorosła. On też by tak chciał; wyrwałby się stąd i uciekł na zawsze. Chase czuje, że będzie tęsknił, kiedy Judie się wyprowadzi. Z biegiem czasu bardzo ją polubił, chociaż jest strasznie nieśmiała i zamknięta w sobie. Kiedy mu smutno, może do niej przyjść i się przytulić. Zawsze doda mu otuchy, powie coś miłego i tak ciepłego, jakby była jego mamą. Chciałby mieć własną mamę, taką prawdziwą, ale ostatecznie godzi się z tym, jak jest. 
Chloe w szkole rozmawia ze wszystkimi, czym wprawia w zdumienie panią Johansson, ich nauczycielkę. Hilda uprzedziła ją, że dziewczynka jest niemową, ale wygląda na to, że po prostu twardo trzyma się własnych postanowień. Kiedy Ona wychodziła ze szkoły po rozmowie z dyrektorem, była strasznie wściekła, widział to po zaciśniętych ustach. Nie wie, co zrobiła jego siostrze w ten dzień, bo popołudniu długo jej nie było, ale Chloe nigdy nie mówi o tym, co się z nią działo. Wyglądała normalnie; może była tylko nieco bardziej rozczochrana. Ma długie włosy, bardzo szybko jej rosną. Jemu też, dlatego Hilda co jakiś czas sadza go na fotelu i obcina je nożyczkami. Chase zawsze wtedy modli się, by nie przyszło jej do głowy coś głupiego w związku z jego fryzurą. Jeżeli chodzi o niego, mógłby nosić wpadające do oczu loki, tak jak starsi chłopcy, ale ona się na to w życiu nie zgodzi. 
Wracając, wlecze się najwolniej jak tylko potrafi, Chloe też ledwie powłóczy nogami. Wcale im się nie spieszy. Dzień jest piękny, ciepły, nie za gorący, lekki wiatr rozwiewa im grzywki i podwiewa koszulki. Chcieliby zostać na zewnątrz, pobawić się razem z kolegami z klasy, ale Hilda surowo zabrania włóczenia się gdzieś po szkole. Mają wracać na obiad, odrobić lekcje i zająć się pracami domowymi; w tych czterech ścianach praca nigdy się nie kończy. Dzisiaj przypadło mu w udziale robienie prania, czego nienawidzi najbardziej na świecie. Prześcieradła są większe od niego, ale gdyby tylko spróbował narzekać, Ona surowo by go ukarała. Nie można też wykonać zadania niedokładnie – małe zabrudzenie od kontaktu z podłogą zaraz zostanie dostrzeżone sokolim okiem. Nie jesteście moimi dziećmi, więc nie muszę się wami opiekować, powtarza zawsze, przybierając jeszcze zimniejszy wyraz twarzy niż zwykle. Ale to robię, niewdzięczni gówniarze, więc musicie jakoś na siebie zapracować! Chase wolałby, żeby opiekowała się nim mama, lecz nie ma nic do powiedzenia. 
Nie tęskni już tak bardzo, w końcu minęło sporo czasu odkąd ostatnio widział matkę. 

– Hej, zaczekajcie!

Odwraca się, zwalnia, ale nie zatrzymuje się zupełnie. Jasną grzywkę Elfie rozwiewa wiatr, pęd, dziewczynka biegnie w ich stronę. Chloe nie reaguje, chociaż zrównuje się z nim. Elfie ma chude nogi, włosy spięte w dwa warkocze i podbite oko, to koloru bardzo, bardzo zielonego. Jej drugie oko jest znacznie jaśniejszej barwy.

– Co ci się stało? – marszczy brwi Chase, a ona macha ręką.
– To nic. Możesz powiedzieć Hildzie, że mam w szkole kółko teatralne czy coś w tym rodzaju?
– Po co? – dziwi się, czując w żołądku nieprzyjemny ucisk. Nie umie tak dobrze kłamać.
– Bo cię o to proszę. Lubię cię, Chase. Proszę. Zrób to dla mnie. Zrobię co zechcesz.

Chłopiec wzdycha ciężko. Okłamać Hildę jest naprawdę bardzo trudno. On również lubi Elfie, chciałby jej pomóc, a jednocześnie boi się, że ściągnie na siebie kłopoty. Ciekawi go też, co takiego może mieć do załatwienia ośmiolatka; a potem gani się w myślach za takie pytania. Przecież sam ma swoje własne sprawy, o których nie chciałby nikomu mówić. Poza tym, to brzmi paskudnie, jakby byli nieważni tylko dlatego, że są dziećmi. 

– Dobrze, zrobię to. Ale ona się strasznie wścieknie.
– Chloe ci pomoże. Prawda, Chloe?

Kiedy jego siostra ostrożnie przytakuje skinięciem głowy, oczy Elfie rozjaśnia nagły blask wielkiej nadziei. Nadziei, która smakuje jak najprawdziwsze srebro – cudownie i wstrętnie jednocześnie.



Straszydło

2009 | listopad

– Chodź, Chase! Spóźnimy się i zamkną nam wszystkie sklepy. No chodź! 

Z niejaką trudnością nadąża za swoją nową koleżanką, Danielle Morrow. Danielle jest bardzo miła, bardzo ładna i bardzo energiczna, co w przypadku Chase'a, który raczej trzyma się na uboczu stanowi coś na kształt problemu. Cieszy go, że zainteresowała się nim najładniejsza dziewczynka w klasie (nie, żeby miał coś na myśli; w wieku trzynastu lat pozostawał nadal niewinnym chłopcem), chociaż zaczynał zauważać, że dziewczynki w całym ogóle wyjątkowo go lubiły. Ostatnio podczas lunchu przysiadła się do niego Julia z równoległej klasy. Oczy Julii bardzo błyszczały. Były niebieskie. Rozmawiali wtedy o ostatnio przeczytanych książkach. Opowiedział jej o Sonetach, a ona jemu o jakiejś młodzieżowej powieści, której tytułu nie mógł zapamiętać. Obiecał, że do niej zajrzy, ale tego nie zrobił. Po lekcjach Danielle zaprosiła go na wspólne wyjście na zakupy i wtedy książka Julii niespecjalnie się już liczyła. 
Prawdopodobnie gdyby Chase Vrubel wiedział, że Morrow jest dziewczynką-huraganem, wróciłby do domu i zajrzał do tej głupiej powieści, a następnego dnia skomplementował wybór jasnowłosej Julii. Danielle miała ciemne włosy, miękkie fale opadające na ramiona i brązowe oczy. Ubierała się zawsze w modne ubrania, a przynajmniej tak mu się wydawało, bo do mody ani nie miał za bardzo głowy, ani go ona nie interesowała. Nie rozumiał, jak dziewczyny mogły wystawać godzinami przed lustrem i mierzyć te wszystkie spódniczki, koszulki, sweterki. Całe szczęście, że Chloe ani Elfie nie zachowywały się tak... zabawnie. 

– Pospiesz się, C h a s e, nie zdążymy. Chodź, wejdziemy tutaj.

Coś, co sprawiało, że przy bardzo pewnych siebie osobach chłopak nie potrafił zdobyć się na protest, działa i tym razem. Próbując zamaskować nieszczęśliwą minę i chęć ucieczki z tego okropnego miejsca, podążył za Danielle do kolejnego sklepu z markowymi spódniczkami. Choćby chciał, nie mógłby kupić w takim miejscu nawet guzika do koszuli, który ostatnio odpadł. A, swoją drogą, wcale nie chciał.  
Dziewczynka, przygarnąwszy na swoje ramiona chyba tuzin wieszaków z różnokolorowymi szmatkami, władczym gestem nakierowała Chase'a w stronę przebieralni. Ten z kolei, wlokąc się powoli i bardzo, naprawdę bardzo żałując, że w ogóle tutaj przyszedł, kątem oka dostrzegł na korytarzu galerii handlowej znajomą twarz. Elfie. Stała sobie samotnie pod ścianą, taka smutna i śliczna ze zwieszoną głową i ściętymi ostatnio włosami – teraz ledwie dotykały ramion. Kiedy Chase ją dostrzegł, poczuł coś na kształt bijącego od niej żalu; a może był to jego żal, jego uczucia. Zapragnął do niej podejść, spytać czy wszystko w porządku, czy nie potrzebuje pomocy, ale z drugiej strony nie mógł zostawić Danielle bez słowa. To byłoby niegrzeczne. Chociaż... Na samą myśl o dalszym przebiegu tej randki, miał ochotę uciec. 

– Słuchaj, Danielle. – Korzystając z okazji, że dziewczyna nie może zawiesić na nim swojego twardego spojrzenia, kontynuuje. – Przepraszam cię, ale wypadła mi nagła sprawa. Muszę pomóc siostrze. Naprawdę bardzo mi przykro. Sama rozumiesz. Spódniczkę na pewno świetnie dobierzesz sama, masz wyjątkowy gust.

Z tymi słowami oddala się pospiesznie w stronę Elfie, ignorując okrzyki złości i niedowierzania dobiegające z przebieralni. Czuje się trochę podle, nienawidzi zawodzić innych ludzi, ale z drugiej strony ma również dość ciągłego rozczarowywania siebie. 

– Cześć. Potrzebujesz pomocy?

Podnosi na niego te swoje dziwne zielone oczy o różnym nasyceniu tęczówek, w których lewa jest niemal agrestowa, a prawa ma kolor mchu; piękne, duże oczy, zdradzające tak wiele, chociaż chciałaby to ukryć; niesamowite, osobliwe i bardzo, bardzo załzawione sarnie oczy. Ten widok przyprawia go o strach, szybsze bicie serca, bo najwidoczniej coś się stało – może coś w domu, coś z Chloe, coś z Judie – a on nie wie, nie może wiedzieć, nie może pomóc. Nie było go, kiedy był potrzebny. Ta myśl prześladuje go w najgorszych snach, jedyny mężczyzna wśród swoich sióstr i prawie-sióstr, obarczony obowiązkiem opiekowania się nimi, chociaż były od niego starsze. Tak naprawdę wcale nie czuje się mężczyzną. Chciałby jednocześnie dorosnąć i uciec, pozostać chłopcem na zawsze i uciec, wieść inne życie, uciec. Z rozsądku wybrałby dorosłość, ale złamałby tym samym swoje własne serce. 

– C-Chase. To ty. Cześć. Nic mi nie jest. Ale dziękuję. – Uśmiecha się do niego blado, nie podoba mu się ten uśmiech, bo Elfie to wcielenie pięknych, radosnych uśmiechów, a nie akwarelowych, ukrytych jakby za mgłą. Mimo to nie naciska, po prostu staje obok, ukradkiem przypatruje się jej delikatnym rysom, takim jeszcze dziecięcym, chociaż jej oczy nigdy nie były oczami dziecka. Elfie ma prawie czternaście lat i to w dziwny sposób do niego nie dociera. Słowo kobiecość jest dla niego jeszcze czymś tak tajemniczym, jak tylko może być dla dojrzewającego chłopaka. Czasem go zastanawia, ale na ogól nie chciałby wiedzieć. Zmiany przerażają go, naruszają osobistą przestrzeń, której i tak wiecznie mu brakuje. 

– Wszystko w porządku? – pyta z troską w głosie. – Wyglądasz...
– Żałośnie, to chciałeś powiedzieć? – I znów ten uśmiech. Za blady, zbyt niejasny, prawie nieuśmiech. A kiedy Chase już ma zaprzeczyć, ona unosi dłoń. – Przecież wiem, że tak jest, głuptasie. Nawet, jeśli ty jesteś za bardzo poprawny kulturalnie, by mi o tym powiedzieć. 

Potem milczy, a Chase tak bardzo nie wie co zrobić, kiedy ona tak milczy. Cisza pomiędzy nimi jest pulsująca, niemal namacalna. Nawet, kiedy Elfie dyskretnie ociera jedno oko, a potem drugie, nie wydaje z siebie nawet jednego chlipnięcia, jednego westchnienia. 

– Wcale nie wyglądasz żałośnie, Em. Jesteś piękna – mówi, rumieniąc się od środka okropnie, strasznie, aż do czerwoności. A ona tylko patrzy i patrzy.
– Zostawiła mnie. 
– Kto? – Chase nie rozumie.
– Moja matka. Zostawiła mnie, znowu. Powiedziała, że tak jest jej lepiej. Nie potrzebuje kolejnego obciążenia, chciałaby się wreszcie wyszaleć. I tak dalej, i tak dalej.
– Znasz swoją matkę? – pyta, zszokowany.
– Nie. Tego nie mogę powiedzieć.

Chase nie wie, co odpowiedzieć, ale rozumie, co Elfie ma na myśli. Dokładnie to, co on sam, kiedy myśli o kobiecie, która oddała jego i Chloe dziesięć lat wcześniej. Poznał ją, ale nigdy tak naprawdę jej nie znał. A kilka dni rozmowy na pewno nie zastąpi całych czternastu zim, jesieni, wiosen. 

– Pamiętasz, kiedyś prosiłam, żebyś dla mnie skłamał – przypomina, nie patrząc na niego, w dłoniach mnie rąbek spódnicy w kratkę. – Poszłam wtedy spotkać się z siostrą. Dużo starszą. Miała jakieś dwadzieścia parę lat, wyprowadziła się od rodziców tuż po moich narodzinach, a potem nie mogła skontaktować się z żadnym z nas. Nie wiedziała, że mnie oddali. Strasznie płakała, przepraszała, że mi nie pomogła. Chciała nadrobić stracony czas. Nie wiem, jak mnie znalazła. Nie zdążyłam zapytać. Najpierw cieszyłam się ze spotkania tak bardzo, przeleciało kilka miesięcy, a potem zniknęła. Wtedy podjęłam decyzję, że odnajdę matkę. Wiesz, u Hildy bardzo ciężko się za coś takiego zabrać, próbowałam, ale niewiele mogłam wtedy zrobić. Przez lata nagromadziłam trochę materiałów, popytałam ludzi. Ona mieszkała w sąsiednim mieście, wiesz? – pyta, chociaż wcale nie chce, żeby jej odpowiadał. – Cały ten czas. I nawet przez myśl jej nie przeszło, żeby się do mnie odezwać. W ogóle mnie nie chciała. Wychowała moje rodzeństwo, ale nie mnie. Dlaczego?
– Bo może ona... Jakoś...
– Nie pocieszaj mnie. 

Kiedy on tak bardzo chciałby ją pocieszyć. Nie może patrzeć na jej płacz, nie może słuchać smutku w jej głosie, nie może czuć w ustach tego dojmującego poczucia bezradności. Najchętniej wyplułby je tu i teraz, ale to nie jest czas ani miejsce. 

– Powiedz, jak mogę być cokolwiek warta, skoro nawet ona potraktowała mnie jak śmiecia? – Gwałtownie podrywa głowę, patrząc na niego zaszklonymi oczami. – Po co mieć dziecko, skoro się go nie kocha? Nigdy nie będę dla nikogo naprawdę ważna. Nikt nigdy nie pokocha mnie tak naprawdę. 

Chase czuje się, jakby ktoś uderzył go z całej siły pięścią w splot słoneczny; czuje się tak bardzo obolały jej bólem, tak bardzo przestraszony, że jego czeka podobny los, bo Elfie jest jedną z najmądrzejszych osób, jakie zna; tak bardzo pokruszony na milion małych części przez przytłaczającą świadomość, że tak potwornie smutne jest to, co ona mówi. 

– Ja cię kocham.






Czyny




Iloczyn

2013 | grudzień

Grube płaty śniegu powoli przysypują całą ziemię. Ubrana choinka stoi w kącie, lampki świecą ciepłym światłem, żółtym i czerwonym. Dość niedbale zapakowane prezenty leżą pod drzewkiem, na stole pyszni się wiele potraw, znacznie za dużo jak na ich czwórkę. To smutne święta, może dlatego Hilda nie czepia się wszystkiego, co wpadnie jej w ręce lub oczy. O Nilsie nikt już nawet nie mówi, Elfie spakowała się parę dni temu i zniknęła. Skończyła osiemnaście lat, nikt jej nie mógł zatrzymać. Tylko Judie, wierna Judie, zawsze przyjeżdża i traktuje ten dom jak rodzinny. Pewnie nie potrafi inaczej; Judie zawsze miała miękkie serce, łatwo było ją złamać, uzależnić. Zaledwie przed miesiącem Arnold zginął w wypadku. Pierwszy raz widział wtedy, jak Hilda płacze, chociaż zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, żeby jej nie podglądał. 
Chase ostrożnie stawia na stole jeszcze jeden talerz, liczy je skrupulatnie, a potem jeszcze raz. Marszczy brwi, zastanawia się, kto zje to wszystko i czy Hilda zaprosiła jeszcze kogoś, może jakąś rodzinę? Nigdy nie poznał nikogo z nich, poza swoim własnym ojcem, ale to było tak dawno temu... Już nawet nie bardzo pamięta. Przyzwyczaił się do życia w tej ciemności. Kiedyś tak strasznie tęsknił, że miał wrażenie, jakby jego serce ściskała niewidzialna dłoń, za każdym razem, gdy pomyślał o mamie. 

– Chase. Idziesz na papierosa? – Chloe staje w drzwiach kuchennych, z ciepłym płaszczem narzuconym na ramiona. Gdyby Hilda była bardziej uważna, na pewno domyśliłaby się, że rodzeństwo pali. Gdyby była mniej nieobecna, zabroniłaby. Kiwa siostrze głową, zerka jeszcze raz na talerze. Jeden, dwa, trzy... Z trudem odrywa od nich wzrok i wychodzi. Szybko wkłada kurtkę, narzuca na czarne włosy kaptur i wraz z Chloe wychodzi na zaśnieżone podwórko. Chloe jest jego kopią. A może to on jest jej kopią. Z wiekiem coraz mocniej widać podobieństwo między nimi, zwłaszcza w charakterze, który u niego zmienia się nie do poznania. Ona zawsze była zamknięta, małomówna, nieco przerażająca w swoim uporze. To on się starał, on pragnął szczerej, słodkiej miłości, on zabiegał o uwagę osób, które się nim opiekowały. A potem przestał; sam już nie wie, czy dojrzewanie zabiło w nim resztki szacunku do otaczającej go rzeczywistości, czy może z upływem lat każdy staje się kamiennym posągiem, obojętnym na płynące z zewnątrz uczucia. 

Odpala papierosa pożyczoną od siostry zapalniczką i zaciąga się mocno. Po raz pierwszy w życiu czuje nadchodzący ocean wolności, ogromną falę, która może go ponieść daleko, jak równocześnie bez problemu zatopić. Wydaje mu się czasami, że nie da rady płynąć pod prąd, jeśli będzie trzeba, a z drugiej strony – czym żył przez ostatnie piętnaście lat?
Chloe trąca go w ramię, patrząc uważnie w jego oczy, identyczne odbicie jej oczu. Czai się w nich nieme pytanie, ale on tylko wzrusza ramionami, nie potrafi odpowiedzieć. Gasi fajkę, niedopałek wyrzuca do kosza na śmieci, śnieg przysypie wszystkie ślady przestępstwa. Czuje, jak obecny w powietrzu smutek przytłacza go, oplata jak pajęczyną.

– Czasami... to nawet mi jej żal – mówi w końcu, nie patrząc w żaden konkretny punkt ani nie wspominając, o kim właściwie mowa. Jego siostra, drobna i czarnowłosa, ciemny punkt pośród sypiącego śniegu, przez chwilę nie spuszcza z niego wzroku. 
– Czasami to ci nawet współczuję, Chase.




Karmazyn

2019 | 31 marca

Ann Marie zrywa się bladym świtem. Na jej ustach maluje się szeroki, pełen szczerej radości uśmiech; na grzbiet szybko zarzuca byle jaki, rozciągnięty sweter pamiętający jeszcze czasy liceum i na palcach udaje się do kuchni. Nastawia czajnik z wodą, do trzech kubków wrzuca po torebce czarnej herbaty, jedną słodzi dużo, drugą średnio, a ostatnią w ogóle. Zna swoich przyjaciół już kilka lat, niektórzy powiedzieliby: długo, a inni, że to za krótko. Dla niej jednak przede wszystkim liczy się to, jacy są, a nie to, ile czasu ze sobą spędzili. Bo ten, który dane im było przeżyć wspólnie, wyłonił na światło dzienne zbyt wiele spraw, o których mogłaby zapomnieć. Ma w sobie coś takiego, co nie pozwala jej porzucić ludzkich tragedii, nawet jeżeli wydarzyły się one w zamierzchłej przeszłości; żyje nimi, współczuje i na swój specyficzny sposób zachwyca. Jest osobą, której życie było zbyt stabilne, by mogło jej kiedykolwiek przyjść do głowy, że takie rzeczy dzieją się pod jej nosem – chociaż tragedie, trzeba to przyznać, uwielbiała od lat najmłodszych. Literacko-dramatyczna natura skłaniała ją wciąż i wciąż do kreowania własnych smutków i cudzych łez.
Wschód słońca o tej porze roku jest niebywale piękny. Żałuje, że niektórzy są zbyt zaspani, zbyt zapracowani, by móc codziennie pozwolić sobie na luksus odkrywania piękna istniejącego świata. Ona lubi z tego korzystać. Każdego dnia coś jest w stanie wprawić ją w zachwyt. Ann Marie w ogóle należy do ludzi, których łatwo jest wprawić w zachwyt. Wszystkie emocje przeżywa tak samo intensywnie, co powoduje płynne przechodzenie ze stanów depresyjnych w euforyczne, a ludzi wokół przyprawia czasem o ból i zawroty głowy. Nikt, kto nie poznał Annie lepiej, nie uwierzyłby, że są takie dni, kiedy nie ma siły podnieść się z łóżka, a cała ta otoczka jest dbałością o wszystkich innych, bo przecież nie o siebie. 

– Chryste, Annie, czy ty w ogóle położyłaś się spać? – Głos Chase'a wyrywa ją z rozmyślania nad kubkiem parującej herbaty. Odwraca się w jego stronę, uśmiecha, wskazuje krzesło i podsuwa gorący napój. Chase śmieje się czasem, że jest jak mama, ale mając tyle rodzeństwa musiała nauczyć się porządnej troski o innych. 
– Daj spokój. Wiesz, jaka jest twoja siostra – odpowiada mu, mrużąc oczy z udawaną obojętnością, jakby kompletnie nie miała nic niestosownego na myśli. Dopiero, kiedy chłopak prycha śmiechem, Ann Marie pozwala sobie na szerszy uśmiech. – Ciężko się przy niej wyspać. A jak łóżko w pokoju Reubena? Ujdzie? 
– Wygodne. Ale, boże, co on...
– Dobrze ci radzę, nie pytaj. Bo będę musiała się nad tym zastanowić. 

Twarz Annie rozjaśnia się nieznacznie na widok wchodzącej do kuchni Chloe. Chloe ma na sobie za szeroką koszulkę brata i krótkie jeansowe spodenki, w których wczoraj przyszła. Koszulka opada jej z ramienia, odsłaniając kawałek bladej skóry, a dziewczyna opada na ostatnie wolne krzesło przy stole i bierze w chłodne dłonie gorący kubek. 

– Dziś wielki dzień – stwierdza Ann Marie po chwili milczenia. – Jak zamierzacie go uczcić?
– Lepiej spytaj: czy w ogóle – odrobinę warkliwym tonem odpowiada Chloe. Poranki nie są jej najmocniejszą stroną, ale siedząca obok dwójka doskonale o tym wie, więc nikt się nie obraża. 
– Dobre pytanie. Pójdę do Galway zalać się w trupa. Zjem tort, który kupię sobie w cukierni nieopodal, bo jest tanio i obrzydliwie słodko. A co, Aneczko? – Chase akcentuje znienawidzone zdrobnienie z wyraźną przyjemnością. – Chciałaś się załapać na jakąś imprezę?

Teraz Annie warczy na niego. Chloe mu przytakuje.

– Wpadnę do was wieczorem, co? Chętnie zaleję się w trupa i skosztuję tego obrzydliwie słodkiego, taniego tortu, a potem nie będę wam śpiewać Sto lat, dmuchać baloników, ani puszczać imprezowej muzyki. Jak tradycja nakazuje. 
– Taa jest, szefowo! – Chase salutuje, a Chloe całuje Ann Marie w blady policzek.  – Żadnej pompy. To tylko urodziny. Nie pierwsze i nie ostatnie, niestety.




To tak: po pierwsze, serdecznie dziękuję za dobrnięcie do końca. Po drugie, brak niektórych lat i luki są zamierzone – wszak to tylko pamięć dzieciaka, który wcale nie chce pamiętać, a ja muszę zostawić sobie część smaczków na kolejne opowiadania. I po trzecie – zapraszamy wszystkich chętnych do grupowego wątku, którego akcja odbywa się właśnie na nie-imprezie urodzinowej Vrubelków. Możecie znaleźć się tam przypadkiem, celowo, możliwości jest wiele, a wszystkie chwyty dozwolone. (Ja mogę pisać zarówno Chasem, Chloe, jak i Ann Marie.) Nie pozwólmy im siedzieć we troje w Galway i rozpamiętywać!
Informacja na koniec: gdyby ktoś zechciał, Nils i Judie są do przejęcia. :) 

4 komentarze

  1. Korzystając z tego, że w pracy czekam na spotkanie, zabrałam się za czytanie i całe szczęście, że jeszcze nie poprosili mnie na dół, bo chyba bym ich zabiła za oderwanie od notki! A to oznacza tylko jedno: bardzo, ale to bardzo mi się podobało! :) Czytałam jednym tchem i kompletnie zapomniałam o tym, gdzie jestem, za to cały czas stałam za plecami Chase'a.
    Bliżej wieczora ja i Jerome postaramy się wpaść do Galway, a tymczasem muszę już uciekać i wracać do roboty!

    OdpowiedzUsuń
  2. [rety!!!! Sama nie pamiętam kiedy ostatni raz napisałam notkę, więc podziwiam za wene i w ogóle za to, co mogłam przeczytać :)
    Opisy za dzieciaka to jakaś magia. Ta wyrwa na duszy jest cudowna, a ja zakochałam się w bliźniakach! Milcząca siostra, która ma swoje zasady to majstersztyk. Ale ten wrażliwy brat, bierze za serce od razu i bez wątpienia ma najpiękniejszy ufny uśmiech dziecka ever !
    Czekam na kolejne notki :*]

    Charlie, Elizabeth, Verity, Gwendoline

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja,ja przeczytałam całość! Bardzo ładnie napisane :) w stylu, który sobie cenię. Choć jakoś tak podczas lektury smutno i ciężko mi się zrobiło, bo ta perspektywa Chase'a taka jednak przepełniona bólem jest. Sama struktura notki też na ogromny plus <3 Pozdrawiam cieplutko!

    OdpowiedzUsuń
  4. Przychodzę dopiero teraz za co ogromnie przepraszam. Notka umiliła mi wczoraj siedzenie w poczekalni u dentysty i dzięki niej prawie (!) nie słyszałam tego wiercenia i borowania i ah. Czytało się ją z zapartym tchem, dawno nic mnie tak nie wciągnęło. Ogromnie podoba mi się Twój styl pisania, więc niecierpliwie czekam na kolejne notki i tym razem, być może, z perspektywy kogoś innego. Jestem ciekawa tych różnych punktów widzenia, bo niewątpliwie każda z tych postaci jest inna

    OdpowiedzUsuń