Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2065. Mówili o niej: „pokręcona”, bo nie była taka jak wszyscy

Na Maurę należy patrzeć przez palce, a na tekst przez mikroskop. W innym wypadku opowiadanie stanie się opowiadaniem o niczym.

Dziwny dźwięk. Bawi ją trochę, trochę irytuje. Nie wie skąd dochodzi, nie wie czym jest. A przecież już go kiedyś słyszała, pamięta na pewno. Jakieś dziecko kopie w jej fotel. Chciałaby, żeby nie kopało, cholera. Rzadko się denerwuje. Ale nie lubi dzieci. Ma ochotę mu przyłożyć. Żeby tylko przestało. Zaciska kościste dłonie w pięści. Lot ma potrwać ponad pięć godzin. Nie wie, co zrobi, jeśli ten mały się nie uspokoi. Minęło dopiero trzydzieści siedem minut.
Wzdycha, próbuje się poprawić w niewygodnym fotelu. Łup-łup, rytmicznie za jej plecami. Masuje skronie palcami, odwraca się, patrzy groźnie na brzdąca. Jest mały. Mogłaby zamknąć go w toalecie. Ale by miał nauczkę. Ręce ją świerzbią, lecz ogranicza się do groźnego spojrzenia. Jest mistrzynią groźnych spojrzeń. Dzieciak odsuwa się, odwraca wzrok. Przestaje kopać, nareszcie. 
Może się teraz odprężyć. Dobrze, że wzięła książkę. Jest w śmiesznej torbie, kupiła ją kiedyś na bazarze za jakieś grosze, torbę, nie książkę. Wyhaftowała mnóstwo naszywek i już miała ozdobę, własny znak rozpoznawczy. Na torbę, nie na książkę. Książkę dostała od kolegi z San Francisco. Na pożegnanie, tak powiedział. Jakby już nigdy miała tam nie wrócić. Rozśmieszyło ją to. Nie miała jeszcze planów na przyszłość. Chciałaby kiedyś zobaczyć Fjällbackę, tą ze skandynawskich kryminałów. I Hallstatt w Austrii.
Zamawia herbatę. Nie mają zielonej jaśminowej, trudno. Bierze tą ze skórką pomarańczy. Pani stewardessa uśmiecha się do niej, pewnie sądzi, że ma do czynienia z jakąś małolatą. Maura wzrusza ramionami. Przywykła.
Zakłada słuchawki na uszy. Ma discmana i mnóstwo płyt w torbie. Woli starocie od nowości. Nie zabrała ze sobą dużo rzeczy. Nie potrzebuje ich. Rzadko przywiązuje się do przedmiotów. Często do roślin. Do zwierząt. Lubiła swoją paprotkę, Hildę. No to zabrała ją ze sobą.

Ktoś coś do niej mówił. Pan, siedzi dwa fotele dalej. Zdejmuje jedną słuchawkę, patrzy pytająco. On też patrzy.
– Słucham? – pyta go niepewnie, czuje się trochę zagubiona. On coś mruczy pod nosem, nie słyszy. Z powrotem wkłada słuchawkę do ucha. Mężczyzna robi zdegustowaną minę. Nic z tego nie rozumie. – Tak, proszę? – ponawia pytanie i wyłącza muzykę.
– Cholerni smarkacze – mruczy. Głos ma nieprzyjemny. Wolałaby słuchać swoich płyt. Zerka na wyświetlacz telefonu.
Za dwadzieścia trzecia.
Ma nadzieję, że da jej wreszcie spokój. Nie wie, co zrobiła nie tak. Nie obchodzi jej to ani trochę. Zauważa zegarek na jego ręku. Ogląda go, uprzejmie niezainteresowana, aż stewardessa pyta ją, czy wszystko w porządku. Uśmiecha się tylko, kiwa głową, milczy. Tak, wszystko jest w porządku. Nie ma się czym przejmować.
Wypija herbatę duszkiem. Lubi gorącą, tak samo jak gorące zupy. Tylko kawy nie lubi gorącej. W ogóle jej nie lubi. Kiedy już wylądują, pójdzie na czekoladę z bitą śmietaną. I tosty.
Uwielbia tosty.

Jeszcze cztery godziny.
Wydaje jej się, jakby już wieki minęły, odkąd weszła na pokład. Ubawiła się wtedy, trzech chłopaków postanowiło jej towarzyszyć, chociaż bilety mieli kompletnie na inny lot. Komplementowali ją, a ona się śmiała. Jeden był nawet posiadaczem metalowej płytki w kolanie i bramki zaczęły piszczeć. Josh, tak miał na imię. Nosił czarną koszulkę z napisem: Bez tej koszulki też wyglądam całkiem nieźle. Chciał dać jej bluzę, bo się rozpadało, ale ona niekoniecznie chciała przyjąć. Bała się, jeszcze złapie wszy albo coś. Uśmiechała się tylko zagadkowo. Niewiele mówiła. Oni gadali cały czas. Nawet nie zapamiętała imion tych dwóch pozostałych. Trudno. Przynajmniej było zabawnie.
Teraz się nudzi. Chciałaby trochę pospać, ale nie może. O, znowu ten dziwny dźwięk. Drażni ją i rozprasza. Wygląda przez okno, widać tylko chmury. Nie wie, co mogłaby robić. Pan z dwa-fotele-dalej patrzy na jej słuchawki nienawistnie. Maura wzdryga się i chowa je do torby. Dziwny jakiś. Może nie lubi muzyki. W zamian wyciąga książkę. Czyta, trochę. Kilka stron, pięć, siedem. Nie potrafi się skoncentrować. Wsuwa do ust paznokieć kciuka. Nie gryzie go, szkoda jej. W dzieciństwie wszystkie paznokcie miała obgryzione do krwi. Teraz już tego nie robi. Po prostu tak trzyma. To pozwala jej zebrać myśli.
Tęskni za pociągami. Wolałaby jechać pociągiem, ale to za daleko. Nawet samochodem jedzie się prawie dwie doby. I koszty wychodzą o wiele większe. Zresztą, ona i tak nie ma jeszcze prawa jazdy. Nie po drodze jej było do tej pory. Ale chciałaby mieć samochód. Jakiś stary, czerwony. Podobają jej się.

Trzy godziny.
Ziewa, zasłania usta dłonią. Drapie się po głowie. Do niedawna miała długie, ciemne loki. Bardzo długie. Teraz ta dziewczynka z chustką na głowie ma piękną perukę. Fryzjerka zachwycała się gęstymi puklami Maury. Ale jej było wszystko jedno. Chciała pomóc. Włosy odrosną. A teraz przynajmniej nie musi się martwić o fryzurę. No i dostała kartkę z podziękowaniem. Machnęłaby ręką, ale polubiła ją. Tą kartkę. Ją też zabrała.
Zamawia drugą herbatę. Żałuje, że nie pomyślała o czymś pożywnym. W kieszeni kurtki ma żelki. Rozrywa paczkę. Jakaś mała po drugiej stronie rzędu patrzy na nią wielkimi oczami. Schodzi z miejsca, staje w przejściu. Maura częstuje ją żelką. Jej rodzice śpią, nikt nie interesuje się córką. Pan, który nie lubi muzyki, też zasnął. Ona też chętnie poszłaby spać, ale jakoś nie może. Nudzi się potwornie. Nudzi się jak mops. Wyciąga z torby rzemyki i plecie bransoletkę. Ma ich już całe dwanaście, ale woli nieparzyste liczby. To nowy splot, musi się na nim skoncentrować. Dzięki temu czas szybciej jej zleci. Może za chwilę oderwie się od bransoletki, spojrzy na zegarek i okaże się, że zaraz lądują. Byłoby miło.
Jakaś para kłóci się zawzięcie. Siedzą kilka rzędów dalej, ale i tak wszystko słychać. Ludzie wokół udają niezainteresowanych, ale ona widzi, jak strzygą uszami, by wyłowić co ciekawsze fragmenty. Chłopak mówi spokojnie, dziewczyna prawie krzyczy. Kłócą się o pieniądze, o wakacje. O kredyt na dom. O dzieci, których jeszcze nie ma. Ale może kiedyś będą. Ona wytyka mu jakąś blondynkę z knajpy, on jej faceta w garniturze.
– Co robisz?
Unosi głowę, rozgląda się. Mała, ta od żelek, ciągle stoi naprzeciwko. Gapi się na nią i gapi. Chciałaby odpowiedzieć, ale w sumie nie wie co. Mała ma dwie kitki przewiązane wstążkami i sukienkę w groszki. Maura ma podarte spodnie, glany i koszulkę ze słoniem. Sama ją sobie zrobiła. Wygląda jak chłopiec, chuda i płaska. Poza tym, że nosi pierścionki. Paznokcie pomalowała na czarno. Ale teraz to już właściwie żadna różnica.
– Plotę – odpowiada w końcu. Słowo ma smak makaronu. Głodna jest, nie najadła się tymi żelkami. Ma już dość, za słodko. Częstuje jeszcze małą. Byleby nie pytała.
– A co pleciesz? – Nie daje za wygraną. Gada z paszczą wypchaną słodyczami. Obrzydliwe. Nie odpowiada, nie chce rozmawiać. Dyplomatycznie wbija wzrok w jedną trzecią bransoletki, którą udało jej się wyprodukować. Próbuje kilka kolejnych węzłów. Chyba nic nie popsuła. Mała stoi nad nią. Chciałaby, żeby sobie poszła.
– Izzy! Izzy, chodź tu natychmiast!
Odwraca głowę i idzie do matki. Strofuje dziecko po cichu, dolatują do niej ciche szmery. Patrzy spode łba, odwraca wzrok. Kobieta mówi coś dziwakach.

Godzina.
Otwiera oczy, trze gorące powieki. Musiała jednak zasnąć, wcale nie chciała tego zrobić. Czas szybciej zleciał, ale ona potrzebuje kontrolować sytuację. Rozgląda się nerwowo, szuka torby, sprawdza, czy bransoletki są na swoim miejscu. Dotyka czubkami palców swojej głowy, przejeżdża opuszkami po gęstych lokach. Ma wszystko, co miała do tej pory. Mruga kilkakrotnie, przykłada dłoń do czoła. Nie powinna była spać.
Jakaś pani uśmiecha się do niej. Maura oduśmiecha się do pani. Pani daje jej batonik. Pewnie myśli, że ma do czynienia z prawie-dzieckiem. Nie chce słodkiego, ale bierze. Dziękuje skinieniem głowy. Odwija papierek, gryzie niewielki kawałek, czekolada. Mdli ją od cukru. Chciałaby zwymiotować, ale to nieładnie. Nie powinna była spać. Wówczas nie byłaby taka dziwna. Wówczas nie pamiętałaby.
Plecie kilka kolejnych węzłów, od niechcenia. Batonik chowa ukradkiem do kieszeni torby. Ma nadzieję, że papierek jest czekoladoszczelny, nie chce ubrudzić całego materiału. Serce przyspiesza na chwilę, tłucze się pomiędzy żebrami. Miała kiedyś brudne jeansy, błoto na kolanach. Trudno było je sprać i musiała wyrzucić. Pamięta. Czasem żal jej tych głupich spodni. Że też akurat do nich musiała się przywiązać.
Przez szparę między fotelami widzi kartkę papieru i dłoń. Z przodu siedzi taki student, okulary ciągle zjeżdżają mu z nosa. Odwrócił się raz i speszył okropnie, kiedy dotknęła go spojrzeniem. Udawał, że wcale nie, ale zdradził go rumieniec na policzkach.
Może jest nieśmiały.
Maurę ciekawi, cóż on takiego rysuje.
– Co rysujesz?
Ach, jak on się wystraszył! Podskakuje niczym oparzony, a przecież nie odezwała się głośno. Przełyka ślinę, okulary mu się przekrzywiły, oczy ma wielkie jak spodki. Patrzy na nią ze strachem, szybko chowa obrazek, ale ona i tak widzi. Ciemne loki. I koszulkę ze słoniem.
Siebie.
Rysunkowa Maura śpi zwinięta w fotelu. Oczy ma zamknięte, powieki wygładzone, drobną dłoń zaciśniętą w pięść. Drugą ręką obejmuje się w pasie; na ustach czai się delikatny uśmiech, pewnie śni jej się coś miłego. Prawdziwą Maurę opada mgła wstydu, a jednocześnie ulga, że nie gapił się na nią cały czas, rysował z pamięci.
Ona miała zły sen.
– Dlaczego? – Jest zdziwiona, mógł przecież narysować tyle ciekawszych rzeczy. Miał na to całe pięć godzin nudnego, nużącego lotu. Nie rozumie, nie potrafi.
– Bo jesteś ładna – mówi. Odwraca wzrok, coś cieniuje, rozmazuje palcem ołówek. Ręce ma poplamione grafitem. Wprowadza jakieś poprawki. – Przedtem nie zauważyłem, że ten lok opada ci trochę na czoło, o, tak – pokazuje jej czubkiem ołówka konkretny punkt – i coś mi się nie zgadzało, ale nie wiedziałem co – ciągnie. – Jak siedzisz do mnie przodem, widzę więcej.
Pochyla się nad obrazem, coś ulepsza, coś dorysowuje. Ona patrzy z zainteresowaniem, śledzi jego ruchy. Jest uważna, może będzie umiała powtórzyć. Myśli o Nim, jakie miał inne dłonie i inne priorytety. I usta, szorstkie, twarde, zaborcze.
– Chłopak? – Nawet na nią nie patrzy, ale i tak zagaduje. Skupia się na rysunku. Poprawia powieki, wydłuża rzęsy, nadaje włosom ciemniejszy kolor. Dorysowuje kolczyk w uchu i dwa pierścionki.
– Mhm. – Ostatecznie chyba można tak powiedzieć. – Jaka jest Irlandia?
Dziwi się, podnosi wzrok. Rysunek na chwilę przestaje się zmieniać, kartka papieru zamiera. Patrzy na nią, jakby starał się wyryć sobie jej portret w korze mózgu. Okulary znowu zjeżdżają mu z nosa – ma ochotę je poprawić, ale to nie wypada.
– Proszę? – Pyta on w końcu. Głos ma jakiś taki przyduszony, drapie się po nosie ołówkiem i zostają mu śmieszne kreski. Głupio wygląda z szarym nochalem. Jak kominiarz. Albo coś.
– Jesteś Irlandczykiem – wzdycha Maura. – Nie byłam w Irlandii.
Wygląda, jakby chciał o coś zapytać, ale ona tylko uśmiecha się krzywo, kątem ust i unosi brwi. Rozmawiają, ale to rozmowa bez słów. Oboje wiedzą, że czasem aż szkoda byłoby się odzywać. Chwilę niemego porozumienia bardzo łatwo jest spłoszyć. Nie można za długo. Dziwny chłopiec wraca do pracy, ona wyciąga szyję.
– Kraj jak kraj – mruczy, wlepiając swojego czterookie spojrzenie w obrazek. Przydługie włosy spadają mu na czoło, przecinają twarz, niby-blizny. Ładne ma to czoło. Ładne ma te włosy. I ładnie rysuje. Ona też by tak chciała. Nie pyta już o nic więcej.

Wreszcie można wyjść.
Otula się płaszczem i włóczkowym szalikiem we wszystkich kolorach tęczy. Sama go sobie uszyła, razem z tymi dwoma swetrami, które matka uważa za paskudne. Zarzuca torbę na ramię, idzie do hali przylotów. Robi się ciemno, robi się chłodno. Myśli o tym, co zwiedzi najpierw, dokąd pojedzie. Powinna iść do brata. Tam chce zamieszkać. Ale brat nie wie, że przyleciała. Ale może poczeka. Ucieszy się, kiedy ją zobaczy. Chyba. Ostatnio tak mówił.
Czuje, że on idzie za nią i kiedy odwraca głowę, jasna czupryna jest już znacznie bliżej. Przyspiesza kroku, on też przyspiesza. Nie chce, żeby ją śledził. Boi się być. Boi się iść. W Nowym Jorku miało być bezpieczniej, niż w San Francisco. Tak sobie obiecała. Że się nie da. Że będzie w porządku.
Niemal krzyczy, kiedy on łapie ją za ramię.
– Hej – mówi, poklepując ją po ramieniu. Uśmiecha się szeroko. Ma kurtkę z milionem naszywek i błękitne oczy. – To tylko ja. Nie bój się.
– Wcale się nie boję – odpowiada cicho, nieco speszona. Nie wiedzieć kiedy ruszają w dalszą drogę do budynku; ona się wlecze, on równa krok.
– Można iść do sklepu w szlafroku i nikogo to nie zdziwi – szczerzy się do niej. Kompletnie go nie rozumie. – I nic nie naprawiamy, bo to się nie opłaca – wzrusza ramionami, zerka na nią z góry. – Za drogo jest – dodaje, już mniej pewny siebie. – W sensie: w Irlandii...
Kiwa głową na znak, że zrozumiała, ale nie odzywa się. Jeżeli myślał, że zasypie go pytaniami, był w błędzie. Nie lubi, kiedy ktoś dużo gada. I czasem woli oględny opis niektórych rzeczy. To daje wyobraźni większe pole do popisu.
W hali trzeba przeciskać się między ludźmi, tylu ich tutaj jest. Idzie przodem, on idzie za nią. Dziwnie się czuje. Zatrzymują się wreszcie, czekają na bagaże. Nie rozmawiają; tym razem nawet bez słów. Zastanawia ją, czy czuje się urażony, że nie pociągnęła pytań o Irlandię – jego zastanawia, czy zrobił coś nie tak. Odbierają bagaże, idą ramię w ramię do wyjścia. Łapie ją za rękę, zatrzymuje, patrzy uważnie.
– Zdenerwowałem cię? – Pyta, głos ma poważny, spojrzenie czujne. Zamiast odpowiedzieć, wspina się na palce i całuje go, wkładając w ów pocałunek ciało, serce i duszę, by choć przez tych kilkanaście sekund, być może ostatni raz w życiu poczuć jak to jest, tak dla zachcianki, tak z własnej woli. On ma gęsią skórkę, ona cała drży, gdy znowu patrzą na siebie z odległości kilku centymetrów. Odsuwa się, ona, nie on.
– Muszę iść – szepcze, odwracając się na pięcie i idzie do wyjścia, prawie biegnie.
– Zaczekaj! – krzyczy, ale nie rusza się z miejsca. – Nie wiem, jak masz na imię.
Odwraca głowę, patrzy na niego dłuższą chwilę, milczy wymownie.
– Isla – mówi w końcu, łapie walizkę, wychodzi. On powtarza pod nosem jej imię, dodaje Do widzenia, uśmiecha się. Ale ona już tego nie widzi. Ale ona już tego nie słyszy. Chłodny wiatr rozwiewa jej włosy, oczy szczypią. Rysunkowa Maura, którą będzie nazywał Islą, została w jego plecaku, w teczce z rysunkami.
Prawdziwa Maura ucieka, kolejny raz.

4 komentarze

  1. jak ja absolutnie kocham gdy ludzie piszą o (teoretycznie) niczym, treść taka piękna i mięsista <3 A Maura brzmi coraz bardziej jak Maura którą miałam w głowie, jak tworzyłam powiązania.
    No i sama muszę się zmotywować do stworzenia czegoś, teraz to czuję się wręcz zobowiązana.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem ile jeszcze razy to powtórzę, ale lubię Cię czytać, lubię Twoje krótkie zdania i lubię Twój styl. Przepraszam, że tak długo zajęło mi zabranie się do notki, ale jestem i pochłonęłam ją całą. Genialna. I Maura też jest genialna. I może niech już nie ucieka, co? Może takimi krótkimi zdaniami też się da mówić idąc spokojnie? :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zawiesiłam wzrok na tekście, przeczytałam pierwsze zdanie i ani się nie zorientowałam, a już przebrnęłam przez cały tekst. Chociaż słowo "przebrnęłam" raczej nie jest tutaj odpowiednie, bo moje czytanie nic wspólnego z mozolnym brnięciem nie miało, wręcz przeciwnie. Ależ mi się podobają te Twoje krótkie zdania! Dzięki nim tekst posiada osobliwy rytm i człowiek chcąc, nie chcąc czyta również w tym rytmie. Szybko. Krótko. I jeśli o mnie chodzi, wcale nie jest o niczym, a o wszystkim. Przemycasz tutaj tak dużo informacji o Maurze, że nie mogę wyjść z podziwu. Bo niby lot samolotem, niby nic takiego, a jednak tak dużo! Także ja chcę więcej i liczę na kolejne posty, które wyjdą spod Twoich palców :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Lubię narrację w czasie teraźniejszym, a tutaj świetnie się sprawdza. Bardzo dynamiczny, lekki tekst, który się wręcz połyka. Mam nadzieję na ciąg dalszy, bo przecież w końcu ktoś musi biegać szybciej niż Maura. :D

    OdpowiedzUsuń