Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2059. I need a hope I can't deny



Piętnastolatek zamknął wieko, przesunął ze spokojem palcami po wierzchu obitym naturalną skórą. Klamry wskoczyły na miejsce, kiedy tylko do nich dotarł, zaledwie je muskając. Odetchnął, czując niewyobrażalną ulgę. Bolał go kręgosłup, chciał rozruszać kark, kiedy za swoimi plecami usłyszał ciche chrząknięcie. Nie odwrócił się, ponieważ doskonale wiedział, kto za nim stoi.
— Za krótko.
Ojciec. Mężczyzna, którego szanował równie bardzo jak nienawidził. Nie mógł na niego spoglądać bez odrazy, a zarazem bez strachu. Jednocześnie chciał się buntować i uciekać. W ostateczności nie robił nic. Podniósł się z klęczek. Otrzepał spodnie z pyłków, które tylko sobie wymyślił, byle mieć czym zająć zmęczone dłonie. Ich dom zawsze był perfekcyjnie czysty. Oni byli perfekcyjną rodziną. Ale tylko w mniemaniu innych, praktycznie obcych osób.
— Nieważne — odpowiedział cicho, ale był to najwyższy szczyt odwagi na jaki mógł się zdobyć, kiedy próbował przeciwstawić się sile, jaką emanował ojciec. Nastolatek w końcu odwrócił się do mężczyzny. Nie mógł unikać go wiecznie, a przecież wpojono mu, że rozmówcę powinien mieć przed oczami, a nie w dupie — co właśnie próbował i chciał zamanifestować.
Cooper pragnął buntować się przeciwko wszystkiemu, co tylko stawało na jego drodze. Nienawidził deszczu, wiatru i upału. Miał dość płaczliwego potakiwania matki, która zastraszona przez własnego męża nie była w mieście od paru lat. Miał dość wiecznie rozwrzeszczanej pięciolatki i naburmuszonego dwa lata młodszego brata. Przede wszystkim jednak miał dość ojca. Mężczyzny-góry. Górował nad wszystkimi, nad całą rodziną, całym domostwem. Nie mieli zwierząt, bo nad tymi, które Cooper przygarnął, ojciec się znęcał. Nie zapraszali znajomych, bo ojciec nie życzył sobie, aby ktoś oglądał jego bezpieczną przystań. Byli odizolowani na tyle, na ile przyzwalały minimalne normy społeczne. On, Jackson i Callie.
— Masz grać, dopóki nie powiem, że możesz przestać. Czego nie rozumiesz, synu? — mężczyzna zapytał ze spokojem. Zwodniczym spokojem. Cooper, który teraz nie spuszczał wzroku z twarzy ojca, zauważył burzę tlącą się w jego oczach i z każdą chwilą przybierającą na sile.
— Nie chcę. — Stanowcza odpowiedź chłopaka zaskoczyła go samego. Nieomal nie zachłystnął się powietrzem, kiedy tak stał, powoli uginając się pod ciężarem spojrzenia ojca, który był coraz bliżej syna. Dzieliło ich niespełna pół metra, gdy drzwi do pokoju Coopera skrzypnęły na nienaoliwionych zawiasach.
— Mama woła na obiad! — zawołała wesoło niewysoka dziewczynka, która buzię miała umorusaną sosem pomidorowym, a końcówki włosów nim posklejane. Nie przejmowała się napiętą atmosferą, bo prawdopodobnie nie miała pojęcia, co się dzieje w niewielkim pomieszczeniu. Nie miała możliwości, aby rozumieć. Nie była zdolna do tego, aby poprawnie dostrzegać i oceniać zachowania. Nie potrafiła jeszcze rozróżnić prawdziwego zła od równie prawdziwego dobra. Jej świat nie miał granic. Jej naiwność również.
Calliope była prawdopodobnie najpoważniejszą z pięt achillesowych ojca. Nie była chłopcem, była wpadką, była zbyt mała i zbyt głupiutka, według niego, aby stanowić zagrożenie dla jego porządku. Ojciec chrząknął. Odwrócił się na moment do córki i niedbałym gestem ręki przegonił ją. Po chwili usłyszeli jej pospiesznie kroki na drewnianych schodach.
— Po obiedzie dokończysz.
Niemal warknął, ale zaraz po tym jego twarz złagodniała. Cooper pozostał na miejscu. Nie ruszył się. Miał ochotę wyrzucić pierdoloną wiolonczelę za okno. Wybić pudłem szybę. A potem skoczyć zaraz za nią. Zamiast tego, założył za ucho niesforne włosy i zszedł na dół. Podniósł Callie na ręce, pozwalając jej udawać, że jest szybowcem. Jadalnię wypełnił jej perlisty śmiech, niepewny monolog Jacksona kierowany do ojca i mamrotanie matki. Podszedł do niej, wystawiła policzek, który musnął ustami, a ona szybko się odwróciła, tylko dlatego, aby jej mąż nie mógł dostrzec tego gestu.
Zdecydowanie byli dysfunkcyjni.

***

Tego dnia nie zagrał już więcej. Nie zagrał przez najbliższe dwa lata, ze wstrętem spoglądając na skryty w futerale instrument. Nienawidził go już trochę mniej, ale nadal nie potrafił przemóc się do tego, aby go dotknąć. Miał wrażenie, że to jego wina, że to przez jego odzywki, niesubordynację i nonszalancję ojciec wściekł się na tyle, że jadąc z Jacksonem i matką do szpitala, nie był w stanie zapanować nad pojazdem w sytuacji kryzysowej. Cooper wiedział, że to nie ludzkie, ale z jednej strony odetchnął z ulgą, z drugiej zaś – czuł niewyobrażalne wyrzuty sumienia, zwłaszcza wtedy, kiedy spoglądał na młodszą siostrę.
Nie potrafił powiedzieć dlaczego, ale nad grobem ojca nie uronił ani jednej łzy i nie powiedział o nim nic dobrego. Był oszczędny w słowach nawet przesadnie, bo nad grobem ojca nie padło ani jedno. Nad grobem Jacksona zapłakał. Ale były to pojedyncze łzy, które szybko otarł. Znacznie więcej łez wylał w szpitalnej sali, gdzie wykonywano powoli wyrok na matce, jaki wydał na nią ojciec.
Alice miała już nigdy nie chodzić, Alice prawie cały czas spała, Alice próbowała nie oddychać, odmawiać przyjmowania leków i nie potrafiła spojrzeć na dwójkę swoich dzieci. Alice nie walczyła o nie z opieką społeczną, trafiła do domu pełnego podobnych jej ludzi. „Warzywek”, które z własnej woli nie podejmowały walki. Alice była boleśnie świadoma otaczającej ją rzeczywistości, rozumiała, co wszyscy do niej mówią, rozumiała, co oznaczają załzawione oczy coraz większej i piękniejszej córki. Rozumiała, ile poświęcić musiał syn, żeby wiedli w miarę godne życie, żeby wyrwać się z łap nadopiekuńczej ciotki. Alice rozumiała, że powinna być wdzięczna szwagierce. I była, ale nigdy tego nie okazała. Martwym spojrzeniem omiatała za każdym razem ich twarze, Coopera i Callie, dziwiąc się, że nadal są tacy ludzcy.
Tacy ludzcy, po tym, co ich spotkało.
Zostali bez rodziny. Złośliwy los zabrał im ojca, zabrał im brata i chciał zabrać także ją. Ale to nie los pozbawił ich matki. To była tylko i wyłącznie jej decyzja, i wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Oceniali ją, choć nie mieli prawa.
Nie mieli prawa.
Alice straciła to, co w jej życiu było najważniejsze. Męża. I choć Noel nigdy nie okazywał czułości, nigdy nie pozwalał na to, aby poczuła się piękna i potrzebna, to kochała go. Miłością żywą jak ogień i wieczną. Wbrew wszystkiemu, co działo się w ich domu, pożądała męża do samego końca i tylko ze smutkiem oddawała mu swoje ciało, aby w prosty sposób, zupełnie nie myśląc o niej, dopełniał małżeńskich obowiązków. A potem cicho, na palcach, w długiej i brzydkiej koszuli wracała do swojej sypialni. Alice doskonale wiedziała, że jej życie nie było idealne, ale mogłoby być. Chciała tylko, żeby wrócił jej mąż. Nie potrzebowała Coopera i Callie, z biegiem czasu przestawała czuć do nich cokolwiek. Byli obcy. Nie znała ich.
Tak było łatwiej.

***

Minęło pięć lat od tragicznego w skutkach wypadku. Cooper coraz rzadziej myślał o konsekwencjach, coraz rzadziej odwiedzał zarówno cmentarz, jak i matkę. Nie mógł jednak powstrzymać przed tym Callie. Miał wrażenie, że siostra, choć teraz zaledwie trzynastoletnia, próbuje to wszystko zrozumieć. Na co dzień była wesołym dzieckiem, jednak w każdy weekend ciągnęła niechętną ciotkę na cmentarz. Nadopiekuńcza siostra ich ojca nigdy nie miała stosownego podejścia do dzieci, dlatego otaczała ich przesadną opieką na każdym kroku. Cooper, już dorosły, czuł się z tym fatalnie. Nie miał jednak możliwości, aby wyprowadzić się i uciec od tłustych dłoni ciotki, którymi z satysfakcją gładziła jego włosy. Zadrżał na tę myśl.
Dom ciotki nie był duży, na piętrze znajdowały się dwie sypialnie, jedną z nich zajmowała ciotka, drugą Callie, Cooper sam wybrał nocowanie na kanapie w salonie, jakby usilnie starając się uświadomić kobietę, że to tylko chwilowe. Wiedział, że wieloma czynnikami okazuje brak wdzięczności dla kobiety, która wcale nie musiała przyjmować ich pod swój dach, a mimo to czerpał garściami z tego, co oferowała. Chłonął jej kuchenną wiedzę jak spragniona wody gąbka. Zadawał pytania i notował, gotował i w końcu osiągnął coś, czego nie osiągnęła nawet ona. Kończył kursy, na które ciężko pracował, dorabiając na wszelakie sposoby. Po ukończeniu szkoły, pracował na stałe w firmie kurierskiej, a mimo to chwytał się każdej możliwej fuchy. Czuł, że dzień wyprowadzki jest coraz bliżej. Musiał jeszcze tylko uświadomić co do swojego planu inne osoby. Musiał przekonać Callie, żeby poszła za nim – w końcu czuł się cholernie odpowiedzialny za własną siostrę. Musiał przekazać to wszystko ciotce, która na wieść o tym, że Cooper nie wróci na noc do domu, zaczynała panikować.
Nie wiedział, jak poradzić sobie z uderzającą do jego drzwi dorosłością. Nie chciał być taki, jak ojciec. Ani tym bardziej jak matka. Zdołał pogodzić się z myślą, że nie ma rodziców. Dzięki temu otworzył się na świat i poszukiwał nowych wzorców, ale wbrew pozorom nie było to takie łatwe.
— Coop!
Głos nastolatki wyrwał go z zamyślenia. Drgnął. Ostatnio przyłapywał się na tym, że myślami uciekał zdecydowanie zbyt daleko.
— Śmierdzi. — Callie nie poddawała się, kiedy brat nie zareagował na jej uwagę. Trzepnęła go z otwartej dłoni w ramię. Drgnął znowu i w końcu spojrzał na brunetkę. I nagle, jakby obudzony z letargu, poderwał się z kuchennego taboretu, aby wyciągnąć kaczkę z piekarnika. W jego zamyśle miała być miękka i soczysta, a teraz jej skórka była intensywnie brązowa, w niektórych miejscach nawet czarna. Był zły. Brytfankę odłożył na blacie.
— Coś chciałaś? — spytał siostry, odciągając myśli od kolejnego kulinarnego niepowodzenia. Zerknął na zegar wiszący nad drzwiami prowadzącymi do niewielkiej jadalni. Za godzinę zaczynał fuchę u sąsiadów.
— Już nic. — Burknęła oburzona, bo wcale nie podobał jej się ton brata. — Ostatnio jesteś jakiś dziwny — dodała, mrużąc oczy. — Idę do Tanyi, ciocia wie, ale podobno wróci późno z pracy. Cześć!
I już jej nie było, a Cooper nie mógł nawet stosownie zareagować. Zdenerwowany na kaczkę, na siostrę i na cały świat, zaczął przeszukiwać dom w poszukiwaniu roboczych ciuchów.
— Jeszcze tylko trochę. Dasz radę — mruknął do siebie, kiedy z irytacją zauważył, że ktoś poukładał ciuchy w jego szafkach. Czuł się osaczony. Chciał w końcu móc robić coś, co przyniesie mu satysfakcję i coś, co będzie tylko jego.
Jeszcze tylko trochę, Coop…

Ja wiem, że bez ładu i składu, a w dodatku krótko, ale jakiś wstęp musiałam skrobnąć. 

3 komentarze

  1. Z ładem i ze składem, bo czytało się tak szybko, że nawet nie wiem, kiedy dobrnęłam do końcówki posta. Tym bardziej, że spodziewałam się czegoś całkowicie innego. Z humorem i jajem, czyli czymś, z czym kojarzę obecnego Coopera. Na swój jednak sposób ta dramatyczna przeszłość pozwala chyba lepiej zrozumieć jego obecny stosunek do życia i brania z niego tego, co najlepsze. Albo przynajmniej do bawienia się życiem ;)
    Historia z ojcem jest bardzo przykra - ta stanowczość i oziębłość musiały odcisnąć bardzo mocne piętno na całej rodzinie. Po części można starać się zrozumieć postawę Alice, ale... chyba tylko po części. Nie wiem jak mocno trzeba kochać jakiegoś mężczyznę i jaką on musi mieć władzę nad kobietą, żeby ta zignorowała dzieci, które sama urodziła i które były częścią niej. Dobrze, że z Coopera twardy facet i zajął się jeszcze młodszą siostrą! Tylko wiesz co... teraz mi go żal trochę i jak tu odpisać teraz na ten nasz wątek z przytupem! :D
    Pisz więcej, bo chcę dowiedzieć się, co tam dalej działo się w jego przeszłości, no i jak to będzie w teraźniejszości ;)

    Lisa Riccon

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę, że ostatnio panuje moda na posty z przeszłości, nawet ja sama właśnie taki post planuję, ale to dobrze. To świetne uczucie, móc dowiedzieć się czegoś o postaci nie tylko z samej karty i bardzo się cieszę, że jakoś od miesiąca te notki pojawiają się jak grzyby po deszczu :)
    Podobnie jak latessa, dobrnęłam do końca zdecydowanie szybciej, niż bym chciała i było mi smutno, że nie ma nic więcej do przeczytania. Mam nadzieję, że gdzieś tam pomału już tworzą się kolejne części tej historii :) Historii niezmiernie ciekawej, bo chyba mało kto podejrzewa, że osoba tak pozytywna i beztroska jak Coop może mieć za sobą nie taką znowu wesołą przeszłość. Dobrze, że nie zabrakło mu determinacji i wierzę, że skoro Cooper jest tu teraz z nami, to wytrzymał jednak z nadopiekuńczą ciotką tyle, ile było trzeba ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeczytałam już jakiś czas temu, ale zabrakło mi czasu na skomentowanie, więc korzystając z wolnej chwili odświeżyłam sobie pamięć, zaglądając tu dzisiaj. I, nieodmiennie, jestem zachwycona tym postem. Dosłownie rzuciłaś nim na mnie urok! Choć przeważnie rażą mnie wulgaryzmy w narracji (wyłączając pierwszoosobową), tutaj wplotłaś je tak zgrabnie, że niemal ich nie zauważyłam, sprawiłaś, że były wręcz na miejscu. Zazdroszczę takiego smaku i wyczucia.
    W prosty i może właśnie dzięki temu tak ujmujący i czytelny sposób przekazałaś nam kawałek z historii Coopera, bardzo smutny kawałek. Nigdy bym nie odgadła, że obecny Hughes mógłby mieć za sobą tak przykrą przeszłość. Tym bardziej cieszy mnie to, jakiego mogę go poznawać w wątku, takie historie zawsze dodają mi odrobinę optymizmu. Oby w jego życiu już tylko dobre rzeczy się działy i nigdy więcej nie musiał mierzyć się z ludźmi podobnymi jego rodzicom. Po cichu liczę, że to nie jedyna notka Twojego autorstwa i pozwolisz nam jeszcze zajrzeć w przeszłość/teraźniejszość Coopera, ja w każdym razie chętnie o tym poczytam. :)

    Darlene Hopper

    OdpowiedzUsuń