Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2060. Siła rodzi się z przymusu, a umiera z wolności.


Nie wiem, ile tygodni upłynęło, zanim przestało mi przeszkadzać to miejsce. Zobojętniłem się na przebywanie ciągle w zimnych czterech ścianach, chrapanie niejakiego pana Charlestona z łóżka po drugiej stronie celi i na strażników, którzy więcej sentymentu mieli do wyrzucanych przez siebie opakowań po papierosach, niż do zamkniętego w izolatce bez powodu dwudziestolatka. Ze wszystkich niedogodności najbardziej przytłaczała mnie bezczynność i ten nieustający natłok myśli, któremu nie mogłem dać upustu w żaden sposób. Siadałem wieczorami z nogami zaplecionymi w precel i dłubiąc palcami i tak już wyskubaną poduszkę, zastanawiałem się nad swoim położeniem. Gdzieś tam, poza murami tego budynku, podejmowano decyzje mogące zaważyć na całym moim dotychczasowym życiu, a jedynym moim w tym udziałem było bierne oczekiwanie na werdykt. Coraz śmielej dochodziłem do wniosku, że nie czeka tam na mnie nic, ani nikt, kto wierzyłby w moją niewinność. Tym bardziej, że sam przestawałem w nią wierzyć. Patrząc na swoje dłonie, dostrzegałem na nich jedynie plamy krwi, brud, którego nie sposób było wyczyścić i palce zaciskające się na rękojeści noża. Choć nie mogłem tego zapamiętać. Czy byłbym w stanie skrzywdzić Alice? Moją Alice? Wracałem do tego wieczoru setki razy, usiłując prześledzić swoją drogę pomiędzy szpitalem, a domem; poprzez odwiedzony przy okazji supermarket i sąsiadkę z mieszkania piętro niżej, która zwymyślała mnie za głośne trzaskanie drzwiami. Utkwiły mi w pamięci banalne szczegóły i potrafiłem je odtworzyć jak przy oglądaniu ich na filmowych migawkach. Wszystko aż do momentu rzucenia swojej teczki na kanapę w salonie i zapadnięcia się w fotelu z filiżanką zupełnie już ostygłej kawy w dłoni. Nie mogłem przebić się dalej. Próbowałem podsuwać samemu sobie potencjalne scenariusze, koncentrowałem się na nich z całych sił jednak żaden nie zamierzał okazać się prawdziwym. Wypierałem tą noc ze swojej pamięci i pozostawały niewyjaśnioną zagadką powody, dla którego tak się działo. Zobaczyłem coś, czego nie powinienem zobaczyć, czy może zrobiłem coś, czego nie powinienem był robić? Ta niepewność powoli doprowadzała mnie do obłędu.
— Nie powinieneś być trochę bardziej… Entuzjastyczny? — pan Charleston przekręcił się na swoim łóżku, którego metalowe ramy zaskrzypiały i grzmotnęły głucho o ścianę. Maleńkie pomieszczenie tonęło w półmroku, a ustawiona w przeciwległym kącie szafa przypominała bardziej bezkształtną plamę, niż konkretny kształt. Za drzwiami odbijały się echem kroki rosłego strażnika, bardziej zainteresowanego swoim telefonem, niż przydzielonymi na tę noc obowiązkami — Jutro wypuszczają cię do domu.
Whitlock spojrzał na niego spode łba, podciągając swoje kolana jeszcze bliżej brody. Siedział tak skulony już od pewnego czasu, a pozycja ta dawała mu złudne poczucie bezpieczeństwa. Był otępiały.
— Wolałbym zasnąć — mruknął, nie odrywając wzroku od punktu zawieszonego gdzieś w przestrzeni przed sobą. Wpatrywał się w niego z taką intensywnością, jakby z nicości zamierzał wyłowić podpowiedzi dla targających nim wątpliwości i obaw. Nic takiego jednak się nie wydarzyło — Nie mogę zasnąć.
— Jesteś tkliwy jak dziecko — starszy, w przeciwieństwie do Geralda siwiejący już mężczyzna ożywił się nieco i dźwignął się na poduszce, by siadając oprzeć się plecami o ścianę. Jego bystre oczy zdawały się jarzyć błękitem w ciemności — Albo to, że tu siedzisz, jest jednym wielkim nieporozumieniem, albo jesteś skończonym socjopatą.
Pan Charleston nie wyobrażał sobie bowiem, że obsesyjna tęsknota za domem może połączyć się w jednym człowieku z kamienną twarzą i monotonnym tonem głosu, nieważne czy mówiącym o rodzinie, czy o mrugającej bez przerwy jarzeniówce.
— Skończony socjopata brzmi dobrze. Trzymaj się tego, że jestem skończonym socjopatą.
— Twoja narzeczona naprawdę wiedzie z tobą bajkowe życie. Jak jej było na imię? Felicity?
Po raz pierwszy tego wieczora Whitlock wykazał minimum zainteresowania rozmową. Drgnął i tym drgnięciem wyrwawszy się z odrętwienia, wbił podejrzliwe spojrzenie we współosadzonym.
— Nie przypominam sobie, żebym wspominał ci o jej imieniu.
— Nie musiałeś. Powtarzasz je przez sen prawie każdej nocy, a nikt nie powtarza przez sen imienia swojego psa albo rybki.
— Jesteś niesamowicie błyskotliwy.
Faktem było, że Gerald nie sypiał najlepiej już od kilku lat, a trzy miesiące spędzone w areszcie niemal zupełnie pozbawiły go tego przywileju. Przymykał oczy na godzinę lub dwie, przewracał się z boku na bok i w przypływie bezradności dłubał paznokciami ukruszoną tuż przy jego głowie ścianę. Był nieprzytomny, ciągle nieobecny, a krótkie drzemki sprowadzały na niego koszmary, które choć męczyły go w nocy, rano nie pozwalały się odtworzyć w pamięci. Czuł, że oskarżenie o zabójstwo paradoksalnie sprowadziłoby na niego więcej spokoju niż perspektywa powrotu do domu, w którym mógł zastać puste cztery ściany i nikogo wśród nich, kto czekałby na niego z utęsknieniem.
— Siedzę tu już trzeci raz — pan Charleston zsunął się na krawędź swojego łóżka i przysiadł na nim pochylony niczym rzeczoznawca lub mistrz zdradzający tajemnice swojego rzemiosła. Jego głos przybrał konspiracyjny, niski ton — Kiedy zwolnili mnie stąd ostatnim razem, okazało się, że moja żona zdążyła ułożyć sobie życie na nowo i dziwnym zbiegiem okoliczności zapomniała uwzględnić w tych planach mnie.
— Do czego pijesz?
— Może ty też posiadasz nieaktualne informacje o swojej narzeczonej — mężczyzna machnął pogardliwie ręką — One wszystkie są takie same.
Whitlock wyprostował powoli obolałe nogi i równie powoli wygrzebał się ze swojego azylu. Wiedział, że słowa te padły z ust rozgoryczonego i rozczarowanego życiem człowieka, nie mającego wokół siebie nic, o co zamierzałby jeszcze walczyć, a jednak poruszyły czuły punkt jego świadomości. Ten najbardziej podbity strachem i najczarniejszymi scenariuszami, który coraz częściej przejmował kontrolę nad jego myślami.
— Wszystkie, na które trafiłeś — sprostował, choć nie wiedział, komu bardziej to sprostowanie miało służyć; Charlestonowi, który wpadał coraz śmielej w zgryźliwy nastrój, czy jemu samemu – by nie pozwolić się sprowokować — Felicity jest…
— Inna? Nie dość, że tkliwy, to jeszcze naiwny jak dziecko. Dla takich jak my życie kończy się dokładnie tutaj, w tych murach. I przestań, do diabła, kręcić mi się przed nosem.
Kroki Geralda odbijały się echem od ogołoconych ścian, gdy ten krążył pomiędzy drzwiami, a ustawionym w rogu celi biurkiem; zrobiło mu się duszno, oddychał coraz ciężej i miał wrażenie, że za moment zwali mu się na głowę cały sufit. A co, jeśli Charleston miał rację? Jeśli odebrał komuś życie tylko dlatego, żeby jego dobiegło końca w więzieniu stanowym gdzieś na drugim końcu kraju? I dlaczego wszystkie jego słowa zaczęły wybrzmiewać nagle niepodważalną prawdą?
— Przestanę, jeśli ty przestaniesz drążyć ten temat.
— Tak sobie myślę — Charleston puścił uwagę towarzysza mimo uszu — Że szczwany z ciebie egoista, Whitlock. Zabiłeś kogoś lub nie, sam nie jesteś tego pewien. Jesteś albo mordercą, albo w najlepszym razie obłąkańcem, a i tak masz nadzieję na to, że świat się nad tobą ulituje.
— Skąd w tobie tyle jadu?
— Jadu? Nie, to nie jad. To doświadczenie i dobre rady przyjaciela, który niejedno już widział i niejedno przepracował. Trzęsiesz się od pierwszego dnia, kiedy cię tu zamknęli. Nie łatwiej byłoby pogodzić się z kilkoma faktami? Spójrz na mnie. Wiem, że system mnie zeżre i wyrzyga. Nie martwię się o to, że moją kobietę obraca w tym momencie czwarty z kolei ochotnik, a rodzinę skreśliłem podobnie, jak…
— Coś ty powiedział? — Gerald zatrzymał się wpół kroku i zwrócił się ku starszemu mężczyźnie spojrzeniem pełnym niedowierzania. Niedowierzania i gniewu. Bańka, którą otaczał się pieczołowicie w minionych miesiącach pękła nagle, a wszystkie świry, od których próbował się tym oddzielić, spętały go ciasno i zaczęły przejmować nad nim kontrolę. Sam nie wiedział, czy miota nim bardziej złość, ostatek zdrowego rozsądku czy bezwzględna, podświadoma obawa, że to wszystko mogło okazać się prawdą. Egoizm, ślepe zaufanie, nadzieja na to, że wszystko można było jeszcze uporządkować. Nadzieja bez pokrycia. Zimny dreszcz przeszył jego plecy i spłynął z nich do każdego zakamarka jego ciała podobnie jak nienawiść, którą obdarzył w jednej chwili zmęczoną, pomarszczoną twarz Charlestona.
Jego palce zawinęły się w pięść, choć wcale ich nie kontrolował. Mięśnie napięte do granic możliwości znalazły dla siebie jedyny sposób, w który mogły sobie ulżyć. I zrobiły to.
— Oszalałeś?! — siła uderzenia niemal zwaliła Charlestona z łóżka. Splunął na podłogę i nim zdołał chwycić swój obity, obolały policzek, poczuł kolejny, równie silny cios po drugiej stronie twarzy. Pociągnął nosem, sapnął i odchrząknął głośno, nim poderwał się na równe nogi i odepchnął od siebie Geralda tak, że ten padł plecami na przeciwległą ścianę. Widział, że Whitlock stracił nad sobą panowanie, a zaślepione afektem oczy mężczyzny mrużyły się dziko jak u napastnika czającego się na swoja ofiarę w zaroślach. Nastąpiła chwila ciszy, przerywana głębokimi oddechami i świstem powietrza przedzierającego się przez zaciśnięte zęby. Kilka sekund, nim taniec rozpoczął się na nowo. Tym razem Charleston nie pozostawał Geraldowi dłużny.
Szarpali się, miotali sobą nawzajem po meblach, ścianach, okładali pięściami na oślep. Słychać było wrzaski, jęk i dźwięk rozdzieranych drelichowych koszul, rozciągniętych i zachlapanych krwią z pękniętej brwi. Połamane krzesło grzmotnęło o podłogę, w powietrze wyleciały sterty notatek zebranych w rogu biurka. Świsty, trzask i przekleństwa, które przenikały się w jednostajny, nieskończony chaos.
Drzwi do celi otworzyły się i w tym samym momencie walczący ze sobą mężczyźni wypadli na zimny korytarz, na jego wyłożoną linoleum podłogę, tuż pomiędzy otaczających ich z każdej strony strażników. Zostali rozdzieleni, każdy pociągnięty ku przeciwległemu końcowi bloku, wleczony po ziemi i na wpół przytomny, jednak ciągle rozpalony gniewem.
— Ty mały sukinsynu! — Charleston krzyczał i powtarzał ciągle te same przekleństwa, podczas kiedy Gerald osunął się bezwładnie po nogach ciągnącego go za koszulę strażnika. Czuł piekący ból w skroni i strużkę gorącej krwi spływającej po jego policzku i szczęce. Próbował pozbyć się metalicznego posmaku z ust, kaszląc i plując na samego siebie w żałosnej, upokarzającej niemocy. — Nie spieszy ci się na wolność, co panie Whitlock? — ten szyderczy ton głosu rozbrzmiewał mu w głowie na długo po tym, jak trafił do więziennego medyka i został wepchnięty do kolejnej, dusznej celi. Zupełnie sam, obolały i posiniaczony zastanawiał się nad tym, jak niewiele potrzebował do tego, aby stać się zupełnie innym człowiekiem. Skoro nie zapanował nad sobą teraz, czy istniało ryzyko, że… Nie zapanował nad sobą półtora roku temu? Ta myśl sprawiła, że kolejne dni zdołał spędzić na granicy świadomości, leżąc na wznak i powtarzając jak mantrę imię, które nie mogło należeć ani do psa, ani do rybki.
Chwila zapomnienia kosztowała mnie kolejne dwa tygodnie zmarnowane w tym przeklętym miejscu. Nie rozmawiałem z nikim w stołówce, unikałem towarzystwa w świetlicy i zniszczyłem kolejne dwie poduszki, wpatrując się każdej nocy w popękany sufit. Wstyd mi było przed samym sobą, że tak łatwo dałem się sprowokować. I to komu! Człowiekowi, który choć żył, to całe życie miał już za sobą. To co mówił, nie było zupełnie pozbawione sensu, ale musiałem wierzyć, że po powrocie do domu znajdę chociaż namiastkę swojego dawnego świata. Minęło wiele czasu od chwili, gdy siłą wywlekli mnie z naszego mieszkania i zatoczyłem krąg, zatrzymując się ponownie przed tymi samymi drzwiami. Drzwiami, za którymi słyszałem dźwięczny śmiech biegających po salonie dziewczynek i cichą krzątaninę dobiegającą z przylegającej do niego kuchni. Strach sparaliżował moje ciało i zacisnął się nieprzyjemnym skurczem na moim żołądku. Wiedziałem, że nic nie jest w stanie dodać mi teraz odwagi i nic nie jest w stanie zapewnić mnie, że po drugiej stronie czeka mnie coś więcej, poza odrzuceniem. Przytuliłem skroń do chłodnej framugi i zapukałem, błagając los nie o potwierdzenie swojej niewinności, a jedną, jedyną szansę na wytłumaczenie kłamstwa, niedopowiedzenia, na którym próbowałem budować swoje życie od nowa.

3 komentarze

  1. Miałem czytać podręcznik do makroekonomii, a zamiast tego zabrałem się za Twoją notkę i muszę przyznać, że nie żałuję. :) Jest napisana naprawdę przyjemnie. Do tego mam dziwną słabość do klimatów więziennych, więc po prostu nie mogłem przejść obok niej obojętnie.
    Trochę szkoda, że Gerald tuż przed wyjściem na wolność popsuł sytuację, no ale zrobił to z takich powodów, że w sumie mu się nie dziwię.
    Ale no, nie umiem pisać konstruktywnych komentarzy, dlatego już się zamknę. :) Na zakończenie dodam tylko - na pewno będę czekać na kolejne notki Twojego autorstwa.

    JAMES HUNTER & Matthew Winters z roboczych

    OdpowiedzUsuń
  2. O w mordę! napisałaś to swietnie, połknęłam na raz :D
    Boże jak on mocno kocha Felicity! <3 to takie piekne! oficjalnie zostajecie moją ulubioną parą blogową :D w sumie nie wiem, czy jest ich więcej ^^
    Mam nadzieję, że wróci do życia, którego nie popsuje mu już żaden niechciany incydent widziany przypadkiem, żaden wypadek, ani nic :)

    Charlie, która trzyma kciuki

    OdpowiedzUsuń
  3. Nieprzerwanie molestując Cię na poczcie w zasadzie po dziś dzień, chyba wystarczająco udowodniłam jak bardzo potrafię przywiązać się do samej postaci, czy autora ❤ Prawdę powiedziawszy nie wiem, czy potrafiłabym poprowadzić pannę Dowell dalej, gdybym miała pewność, ze Geri już nie wróci, co mam nadzieję nigdy się nie zdarzy ❤ Notka jest cudowna i będę do niej wracała z pewnością, gdy złapie mnie nuda, aby umilić sobie czas, zaś sama Felicity nie odda tym razem tak łatwo swojego doktorka za kratki, a nie raz nie dwa udowodniła, że jej drobna postura, to tylko pozory ❤❤ Kochamy mocno ❤

    OdpowiedzUsuń