2008, kwiecień, Filadelfia.
— Nie rozumiem co do mnie mówisz.
Przewrócił oczami, dogaszając papierosa. Ich rozmowa miała wyglądać zupełnie inaczej. Nie potrafił sobie przypomnieć od jakiego czasu mówiła o tym, że chce stąd wyjechać, a teraz nagle nie potrafiła zrozumieć kilku prostych zdań. Jeszcze niecały tydzień temu planowała co zrobi po zakończeniu szkoły, a do tego zostało jej naprawdę bardzo mało czasu. Teraz musiała tylko podjąć odpowiednią decyzję, uświadomić rodziców i po odebraniu dyplomu wyjechać.
— Mówię, że…
— Wiem, że czym mówisz — przerwała mu. Ponownie wywrócił oczami, powoli zaczynając tracić cierpliwość. Wiedział jak jest, zdążył się przyzwyczaić. Do niej i do jej dziwnego charakteru, którego po latach jeszcze nie zdążył rozgryźć. — Tylko… Sam widzisz jak to wygląda. Nigdy nie pozwolą mi wyjechać. A już na pewno nie tak daleko i to samej.
— Wiem, że czym mówisz — przerwała mu. Ponownie wywrócił oczami, powoli zaczynając tracić cierpliwość. Wiedział jak jest, zdążył się przyzwyczaić. Do niej i do jej dziwnego charakteru, którego po latach jeszcze nie zdążył rozgryźć. — Tylko… Sam widzisz jak to wygląda. Nigdy nie pozwolą mi wyjechać. A już na pewno nie tak daleko i to samej.
— Będziesz ze mną, prawda? A z tego co pamiętam to nie tak dawno twój ojciec mi mówił, że jestem jednym osobnikiem płci męskiej, któremu mógłby powierzyć swoją małą córeczkę. Myślisz, że teraz zmieniłby zdanie?
— Myślę, że sobie to uroiłeś, albo cię podpuszczał — odparła. Westchnęła ciężko. Chciałaby pojechać, naprawdę bardzo by chciała, ale wiązało się to z wieloma problemami. Rodzice nie chcieliby jej puszczać tak daleko. Mimo, że by ich odwiedzała przy każdej możliwej okazji i przecież oni też by do niej zaglądali, jeśli będzie taka potrzeba. Poza tym jeszcze nie skończyła nawet osiemnastu lat. Miała całe życie przed sobą i… I co jeśli w Filadelfii czeka na nią przygoda życia? Jeśli zdecyduje się wyjechać to zostawi wszystko. Będzie musiała rozpocząć całkiem nowe życie w zupełnie nieznanym jej miejscu. Gdyby tylko Matt nie patrzył na nią tymi niebieskimi oczami pewnie już dawno by go wykopała i kazała znaleźć inną, która z nim pojedzie. Planowali to wspólnie, bo on też chciał zamieszkać w Nowym Jorku. I mogli to planować razem. Ich rodzice się znali i lubili, może nie będzie z tego tyle problemów ile Joyce myślała, że będzie. A jeśli… Naprawdę nie wiedziała co robić. Może po prostu tu zostanie i będzie żyła takim spokojnym życiem? To była dobra myśl.
— Joyce, sama tego chcesz. Bardziej niż myślisz. Co będziesz tutaj robić po skończeniu szkoły? — spytał. Czy tego chciała czy nie musiała szczerze, sama przed sobą przyznać, że naprawdę nie ma pojęcia co takiego chciałaby robić. Zaraz skończy szkołę, a ona nie miała konkretnych planów. Chciała tylko stąd wyjechać. Wyjechać do Nowego Jorku.
W odpowiedzi na jego pytanie wzruszyła ramionami. Siedziała chwilę z łokciami, które ułożyła na kolanach, a brodę oparła o dłonie. Wpatrywała się w popielniczkę, szukając jakiegoś dobrego rozwiązania. Rodzice się na wyjazd nie zgodzą, nie ma nawet o tym mowy, ale z kolei… Będzie pełnoletnia. I będzie mogła podejmować własne decyzje. Pewnie inaczej by zareagowali, gdyby jechała tam na studia, a tak naprawdę nie miała pomysłu co będzie tam robić. Na studia może w każdej chwili przecież dołączyć, to nie będzie problem. Pierwsze co by tam zrobiła to poszukała pracy. Jakoś trzeba będzie opłacić rachunki, czynsz, kupić jedzenie i coś dla siebie.
— Zastanowię się i dam ci znać, dobrze? Tylko… nie nastawiaj się zbytnio, okej? — poprosiła podnosząc wzrok na chłopaka i uśmiechnęła się lekko. Bardziej, niż pewne było to, że nie pojedzie. Była zbyt młoda na samodzielne mieszkanie. Zwłaszcza tak daleko od rodziców. I była ich jedyną córką, normalne, że się o nią martwili. — I przestań palić. Strasznie cuchniesz.
— Dopiero ci zaczęło to przeszkadzać? — zapytał z łobuzerskim uśmieszkiem na twarzy — pogadaj z rodzicami, mała. I nie daj im sobie wejść na głowę. Nikt za ciebie życia nie przeżyje.
Wiedziała doskonale, że Matt ma rację. Rozmowa z rodzicami mogła jakoś załatwić sprawę. Może jeśli przedstawi im wszystkie zalety tej wyprawy to przestaną się tak o nią martwić? I przecież z Filadelfii do Nowego Jorku nie było wcale tak daleko. Dwie godziny drogi. Patrząc tylko na mapie wydawało się, że to daleko. Dojechaliby tam nawet pociągiem! Joyce nie chciała przez resztę życia chodzić po kawiarni mamy i zbierać zamówienia. To było dobre na okres szkolny czy wakacje. Po wyjściu Matta długo myślała nad tym wszystkim. Notesie rozpisała czego może potrzebować na taki poważny wyjazd. Miała sporo zaoszczędzonych własnych pieniędzy, na początek na pewno wystarczy. Zanim nie znajdzie jakiejś pracy, nawet tej słabo płatnej. No i mieli wynajmować razem przecież mieszkanie.
Była naprawdę pełna nadziei, że to się uda.
~*~
— Chyba sobie żartujesz — rzucił Jonathan spoglądając na córkę. Joyce opierała się o blat kuchenny, bawiąc się frędzlami od spódnicy. Wiedziała, że to się tak skończy. — Słyszałaś ją?
— Aż za wyraźnie.
Skąd wiedziała, że to się tak skończy? Zaciskała mocno usta, aby nie powiedzieć czegoś, czego mogłaby żałować. Czemu nie mogli zrozumieć jej planów? Długo rozmyślała nad rozmową z Matthew. I w końcu podjęła konkretną decyzję — jedzie do Nowego Jorku. Szkoda tylko, że rodzice nie wyglądali na chętnych do zrozumienia jej. Nie mogla tutaj zostać, nic nie czekało na nią w Filadelfii. Nie chciała spędzić całego życia pracując w kawiarni mamy, to było dobre jako dorywcza praca, ale nie na zawsze. Na samą myśl o parzeniu codziennie kawy — robiło się jej niedobrze.
— Porozmawiam z Bree, może wybije mu ten durny pomysł z głowy — powiedziała Lynette. Choć z drugiej strony chciała bardzo córce pomóc w ukształtowaniu życia, ale jednak Nowy Jork był daleko, a w dodatku miała jechać tam z Matthew. Oczywiście, lubiła chłopaka, był bardzo miłym, ale nie ufała mu na tyle, aby powierzyć swoje jedyne dziecko.
— Nikt z nikim nie będzie rozmawiał! — Zaprotestowała głośno. — Chcę tam pojechać i tam pojadę, mam odłożone pieniądze, zapewnione mieszkanie i znajdę jakąś pracę, żeby się utrzymać. Poradzę sobie.
Nikt nie wątpił w zaradność dziewczyny. Chodziło tu o zwyczajny rodzicielski strach. Joyce była ich jedynym dzieckiem, dzieckiem, którego nie chcieli stracić. Ale jednocześnie nie chcieli jej ograniczać i obiecali sobie, że nie będą córki powstrzymywać, kiedy będzie chciała spełniać swoje marzenia. To naprawdę była skomplikowana sytuacja.
— Uważam, że temat jest zakończony. Teraz masz szkołę, przed tobą ostatnie egzaminy, nie złożyłaś nawet podania na żaden uniwersytet, masz o czym myśleć, a ten Nowy Jork to beznadziejny pomysł. Jeśli Matt chce – niech jedzie sobie sam.
— Ale tato…
— Koniec, Joycelyne. Nie będziemy o tym więcej rozmawiać. Ten temat jest zakończony.
W nadziei, że jej mama coś powie spojrzała na nią. Lynette również nie wyglądała na chętną do tego, aby dalej prowadzić tą rozmowę. Matt był przecież przyjacielem rodziny od lat, tak samo jak jego rodzice! Wszyscy znali się, aż za dobrze. Nie potrafiła zliczyć ile razy zostawała sama z Matthew, ukrywał ją, kiedy zaliczyła pierwszego kaca, wymyślał alibi, kiedy chciała wyjść na imprezę do koleżanki i był niczym starszy brat, którego nie miała, a teraz nagle się okazywało, że wcale nie jest taki godny zaufania jak myślała! To naprawdę było śmieszne, ale nie miała zamiaru się poddać.
Dla niej to był dopiero początek.
2008, czerwiec, Filadelfia
Wreszcie nadszedł ten czas.
Wszystkie egzaminy zaliczyła wręcz śpiewająco, choć rodzice nadal nie byli zadowoleni faktem, że dziewczyna nadal nie wysłała żadnej aplikacji, to nie mówili o tym. Nie licząc tych spojrzeń, które jej rzucali, kiedy któraś kuzynka się chwaliła, gdzie wysłała podanie. Joycelyne miała na siebie zupełnie inny plan, który jak dobrze pójdzie – wypali. Od samego rana była zdenerwowana, czarna toga leżała przygotowana na łóżku. Trudno było jej uwierzyć, że właśnie dziś kończyła szkołę. Zamykała za sobą ten rozdział i rozpoczynała zupełnie nowy. Nie mogła się już go doczekać.
Chwilę później w jej pokoju pojawiła się mama.
— Jeszcze nie gotowa?
— Szykuję się — odparła i cicho westchnęła. To naprawdę się działo. — Trochę się boję — wyznała.
— Czego? Kochanie, wszystko będzie w porządku — zapewniła pewnym siebie głosem. Usiadła obok blondynki i objęła ją ramieniem. Farbowane, rude loki połaskotały dziewczynę w twarz, co wywołało u niej lekki uśmiech. Nie pamiętała mamy z blond włosami, farbowała je na rudy od kiedy pamięta. Ale pasował jej ten kolor. O wiele bardziej, niż naturalny blond.
W odpowiedzi wzruszyła jedynie ramionami. Naprawdę nie wiedziała czego się boi. Może ich reakcji, może wszystkich ludzi, którzy tam będą. Może życia. Ciężko było wybrać.
— Nie martw się. Z tatą mamy miejsca w trzecim rzędzie, będziemy blisko.
— Wiem, wiem. Po prostu… Tak jakoś, dziwnie mi. Nigdy więcej już tam nie pójdę. Nie będę siedzieć na biologi i kroić żab, Dom nie będzie rzucał papierkami do kosza, które będą padać obok, a na wf… no nie ważne.
— A na wf-fie, co? — Zapytała z zaciekawieniem i uniesioną brwią.
— A wf-fie już nie będzie, więc nie będzie też na co patrzeć — wyjaśniła, a przed oczami miała Bena, który bez koszulki grał w kosza ze swoimi kolegami. Będzie jej brakować tego widoku, ale na szczęście miała dobrą pamięć, a parę miesięcy wcześniej okazję, aby się przekonać czy te mięśnie są prawdziwe.
Lynette chciała dodać coś jeszcze, ale wołający je z dołuj Jonathan im skutecznie przerwał. Nadszedł czas, aby wyszli. Już i tak brakowało im czasu. Joyce wcisnęła się w togę, a potem zeszła na dół z mamą. To będzie dziwny i jedyny w swoim rodzaju dzień.
Ceremonia była naprawdę udana.
Wszyscy uczniowie z szerokimi uśmiechami opuszczali szkole mury, choć wiele osób też płakało. Joyce należała do tych osób, które nie mogły powstrzymać łez. Żegnanie się z ulubionymi nauczycielami, rówieśnikami z którymi nie miało się na co dzień kontaktu, ale w szkole bardzo się lubiło, ze wspomnieniami. Do domu wróciła z zapuchniętymi i czerwonymi oczami. Wykorzystała prawie dwa opakowania chusteczek, zamoczyła rękaw bluzki mamy, kiedy ta siedziała z nią na tylnym siedzeniu auta i pocieszała. Mimo łez, pożegnań i świadomości, że niektórych już więcej nie zobaczy, była szczęśliwa.
Przez resztę popołudnia szykowała się na pożegnalną imprezę, która urządzała razem ze swoją klasą, a raczej starą klasą. Myślała tez co powie następnego dnia rodzicom i jak to przyjmą. Wyjazd był dopięty na ostatni guzik. Matt poprzedniego dnia pokazał jej mieszkanie, które co prawda nie zachwycało, ale jak na początek było naprawdę dobre. Bała się reakcji rodziców, zwłaszcza mamy, której nie chciała ranić swoim wyjazdem. Jednak decyzja została podjęta i nie miała zamiaru jej zmieniać.
Następnego dnia
Matt czekał na jakąś wiadomość od blondynki.
Wczoraj, grubo po północy, odebrał ją z imprezy. Mocno wstawioną, ledwo kontaktowała i obawiał się, że ich plan może się nie udać. Cóż, brał to pod uwagę od samego początku. Znał też jej rodziców i jeśli nie będą chcieli jej puścić, to jej nie puszczą. Odezwała się dopiero po drugiej. Według wiadomości była już ogarnięta i gotowa do drogi, ale kiedy do niej zadzwonił wcale tak nie brzmiała. Nie mogli jednak przekładać wyjazdu na następny dzień, a bez niej nie chciał jechać. Jaki sens byłby w jechaniu do Nowego Jorku bez niej? Dał jej dwie dodatkowe godziny i dopiero wtedy pojawił się pod domem swojej przyjaciółki. Od kwietnia temat wyjazdu ucichł, możliwe, że jej rodzice nawet nie podejrzewali, że właśnie teraz przyjechał, aby porwać im jedyne dziecko.
Joyce zauważyła go ze swojego okna.
Wyglądała na zdenerwowaną, czemu się wcale nie dziwił. No trudno, będzie musiała jakoś przeżyć to, że przez najbliższe tygodnie jej rodzice mogą mieć do niej o to pretensje, ale musiała zacząć żyć swoim życiem. Czuł się trochę źle, bo dziewczynie do ukończenia osiemnastu lat brakowało jeszcze niecałego miesiąca. Jakby zaczekali mieszkanie przeszłoby im koło nosa, a szukanie czegoś w dobrym stanie i cenie w tym mieście było wyzwaniem. Dlatego było teraz, albo wcale.
— Matt!
Z rozmyślań wyrwał go głos ojca dziewczyny. Oho, zaczęło się. No trudno, będzie musiał to przeżyć. Chłopak uśmiechnął się do niego i pomachał na przywitanie.
— Dzień dobry, panie Starling — przywitał się — ja do Joyce.
— Obawiam się, że jeszcze nie kontaktuje — odparł ze śmiechem. Jak dobrze, że nie był, aż tak sztywny. Większość rodziców dałoby pewnie szlaban na całe życie za upicie się, ale dziewczyna miała dobry powód, aby to zrobić. — Wejdź, właśnie Lynette nakładała obiad. Może masz ochotę?
Głupio było mu odmówić.
Zgodził się więc na zjedzenie obiadu. Dołączyła do nich blondynka, ale nie tknęła nawet trochę. Piła jedynie wodę. Szklanka za szklanką, co rozbawiało jej ojca, a ta posyłała mu groźne spojrzenia. Gdyby sytuacja była normalna, Matt dawno wysłałby ją do łóżka i kazał odpocząć.
— Tato, mamo -— zaczęła, choć niezbyt pewnie. Westchnęła cicho i spojrzała na nich — muszę wam o czymś powiedzieć. O czymś co zrobię.
— Nie.
— A tak. I mnie nie powstrzymacie.
— Joycelyne Esther Starling!
Jak na zawołanie oboje, Matt i Joyce, przewrócili oczami. Ten poważny, zatroskany ton i wypowiedzenie pełnego imienia wcale niczego nie zmieni.
— Z całym szacunkiem, Jonathan, Lynette, ale ona już podjęła decyzję. Wiem, że nie tego się spodziewaliście i pewnie wolelibyście, żeby jechała tam na studia i najlepiej w towarzystwie Pauline, albo Kristen, prawda? Wtedy mielibyście pewność, że nie wydarzy się nic niechcianego, nie? Ale mogę was zapewnić, że chcę dla niej równie dobrze jak wy. Może się jej nie spodoba tam, może do was wróci po tygodniu, albo będzie zachwycona i zostanie na zawsze. Nie blokujcie jej, pozwólcie jej jechać, pozwólcie jej robić co chce…
— O tak, z pewnością ty mi będziesz mówił jak mam postępować ze swoją córką. Wychowałeś jakieś dziecko?
— O ile liczymy Natalie, to tak. Wychowałem.
— Wynoś się. Natychmiast.
— Tato! Ale to ja chce jechać! Ja, ja! Ja go prosiłam, żeby mi pomógł, jedzie tam, bo ja chcę!
Nie pozwoliła ojcu dojść do słowa. Pobiegła prosto na górę. Słychać było jak tłucze się po swoim pokoju. Miała już spakowaną walizkę, do torby wrzuciła jedynie najważniejsze rzeczy. Ciągnęła ją po schodach, niemal się wywróciła, ale w końcu ściągnęła.
— Ty chyba sobie żartujesz! Nigdzie nie jedziesz, Joyce!
— Jadę! I koniec, żadne z was nie będzie za mnie powstrzymywać przed podejmowaniem decyzji o własnym życiu!
Nie chciała wyjeżdżać w kłótni, ale nie dawali jej wyboru. Gdyby to zaakceptowali wyglądałoby to zupełnie inaczej. Mama pomogłaby się jej pakować, tata pewnie pojechałby pierwszy na miejsce i ogarnął mieszkanie, żeby wyglądało lepiej, niż teraz. Może nawet zawieźliby ją do miasta i tam pożegnali ze łzami w oczach, choć teraz to też było pożegnanie ze łzami. Tylko nie takimi jakie wyobrażała sobie Joyce.
— Kocham was, zawsze będę i to się nie zmieni, ale nie poradzę nic na to, że chcę zacząć żyć po swojemu.
— Ale tak z dnia na dzień…
— To nie była decyzja podjęta z dnia na dzień. Dorosłam do niej, myślałam o tym przez ponad rok i jestem tego bardziej, niż pewna. Wiem, że się wam to nie podoba, ale kiedyś to zrozumiecie.
Poczuła się teraz jakby to ona była rodzicem, który wmawia swoim dzieciom, że kiedy będą starsze to doskonale zrozumieją co takiego mają teraz na myśli. Liczyła, że ją teraz zrozumieją. Oczywiście, że chciałaby dalej z nimi mieszkać. Było jej wygodnie z nimi, ale potrzebowała tego. Chciała być odpowiedzialna za siebie, za swoje życie. I chciała spróbować tego w Nowym Jorku. Nawet jeśli ceną tego miały być kłótnie z najbliższymi.
— Będę dzwonić, codziennie jeśli tego chcecie. I to tylko dwie godziny drogi, nie wyjeżdżam na koniec świata…
Rozumiałaby gdyby powiedziała, że chce nagle wyjechać do Australii czy jakiegoś miasta w Europie. Ale to był Nowy Jork. To było dziewięćdziesiąt siedem mil, a nie tysiące kilometrów. Spokojnie w dwie godziny bez korków się dojedzie. Blondynka westchnęła i podeszła najpierw do taty, który najbardziej był z tego niezadowolony i objęła go z całej siły.
— Kocham cię, tato. Zawsze będziesz moim tatą, choćby nie wiem co. Chcę tego, muszę to zrobić. Dla siebie.
— Wiem, słońce.
I dopiero teraz zaczęły się te właściwe łzy. Na samą myśl, że tą noc spędzi w obcym zupełnie miejscu, bez mamy i taty, chciało się jej wyć. Było teraz tak jak sobie wyobrażała. Wyjechali jednak z Mattem znacznie później. Spakowała z mamą jeszcze więcej rzeczy, zabrała ulubione książki, dostali więcej jedzenia, niż będą w stanie zmieścić, a po cichu, o czym jeszcze nie wiedziała, rodzice zasili dodatkowo jej konto. Wcale o to nie prosiła, ale skoro wyjeżdżała to uznali, że dobrze będzie jeśli to zrobią. Dopiero koło dwudziestej zebrali się do wyjścia, dawno powinni być już na miejscu, ale nikt nie przewidział tego, że w ten sposób się potoczy dzisiejszy dzień. Wyjeżdżała z szerokim uśmiechem, choć na policzkach wciąż miała ślady gorzkich łez.
Zaczynała właśnie zupełnie nowy początek swojego życia. W towarzystwie najlepszego przyjaciela. Pewna jej część chciała zawrócić, schować się w ciepłym łóżku, albo na kanapie i włączyć film, który obejrzy w towarzystwie rodziców, a druga, ta bardziej rozgarnięta i mająca większe znacznie, kazała jechać i to właśnie Joyce robiła.
Dwie i pół godziny później jej nogi po raz pierwszy stanęły w Nowym Jorku.
Cześć wszystkim, którzy dotrwali do końca! *ciasteczka dla was*
Notkę dla tej panny planowałam już od długiego czasu, ale dopiero niedawno dostałam kopa, aby napisać ją do końca. Nigdy nie wiem co tu napisać, więc będę kończyć. Dziękuje z góry wszystkim, którzy dotarli, aż tutaj! :D
*bierze ciasteczko i zasiada do komentowania* Jej, nie spodziewałam się, że przedstawisz nam historię Joyce niemalże od samego początku i przyznam szczerze, że spodziewałam się w tym poście pewnego kulminacyjnego momentu jej życia... Ten oczywiście również był kulminacyjny, ale pewnie wiesz, o którym myślę ;) I cieszę się, że to dopiero początek historii, bo to oznacza, że czeka nas jeszcze wiele postów fabularnych w Twoim wykonaniu! Prawda?
OdpowiedzUsuńMając na uwadze to, że Maille również ma za sobą przeprowadzkę do Nowego Jorku, bardzo przyjemnie było się dowiedzieć, jak to wyglądało u Joycelyne. Co zabawniejsze, w jednym z moich wątków Maille aktualnie przebywa w Filadelfii, więc może wpadnie do rodziców Joyce na herbatkę? ^^ A dwie godziny jazdy samochodem to nic w porównaniu z siedmiogodzinnym lotem na inny kontynent. Gdyby rodzice Joyce do dziś mieli obiekcje co do jej miejsca zamieszkania, Maille chętnie z nimi pogada ;)
Mam nadzieję, że ciacho smakowało. :D
UsuńOd samego początku chciałam opisać jej historię od początku do końca, a zmieścić może i bym się zmieściła w jednej notce, ale po co skoro mogę historię rozłożyć na kilka mniejszych i was katować? :D
Jonathan i Lynette serdecznie zapraszają! :D Zwłaszcza do kawiarni, może akurat Maille trafi kawiarnie jej mamy? ;D Jej rodzicom już przeszło, na szczęście, teraz mają do kogo wpadać na zakupy w NYC. A jakby im się wyprowadziła tak daleko, to chyba urwaliby jej głowę. :D
Ślicznie dziękuję za komentarz.♥
Dawno nie widziałam tylu postów fabularnych w tak krótkim odstępie czasu. Miło jest poznać historię bohatera, nawet jeśli nie ma się z nim wątku, od samych podstaw. Ciekawa jestem, jakie przygody spotkały Joyce po przyjeździe do Nowego Jorku. :)
OdpowiedzUsuńJednak z tego, co zdążyłam zaobserwować w karcie, nie jest kolorowo, dlatego tym bardziej z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy.
Chyba nie miałam okazji poznać jeszcze Twoich postaci na jakimkolwiek blogu, na pewno nie tu, na NYCu, niemniej z wielką ochotą zasiadłam wczoraj do czytania postu z perspektywy Joyce. I się nie zawiodłam! Dziękuję pięknie za umilenie mi krótkiej przerwy w pracy. :D Tak jak moim poprzedniczkom notkę czytało mi się bardzo płynnie i przyjemnie i chciałabym więcej, bardzo. Po zerknięciu w kartę panienki Starling zorientowałam się, że już spory kawał czasu jest w Nowym Jorku, a to znaczy, że jest szansa, że coś nam jeszcze zaserwujesz. <3 Zazdroszczę Ci tak lekkiego pióra. Oby więcej takich postów!
OdpowiedzUsuńGdzieś mi zabrakło czasu na skomentowanie, ale przeczytałam już wczoraj w pracy, więc jedno ciacho dla mnie!
OdpowiedzUsuńJoyce trochę podstępem to rozegrała, ale ostatecznie nie wyszło chyba aż tak źle. Nawet mogę się z nią utożsamiać, bo do teraz (a osiemnastka już jednak parę lat temu była...) czasami bawi mnie to gadanie "chyba zwariowałaś jak myślisz, że tam pojedziesz", gdy już to robię, no ale cóż - z nadopiekuńczością nie da się inaczej walczyć. :D
Te nastoletnie rozterki są bardzo przyjemne do czytania i pozwalają pokazać, że z Joyce to uczuciowa dziewczyna była skoro aż tak przeżywała zakończeniu roku.
No nic, w dopisku odautorskim widzę, że to tylko początek do całej historii, więc czekam na kolejne części ;)