1
Miała jedenaście lat, kiedy uznała, że bogowie nie powinni być atrakcyjni fizycznie.
Dekadę później, z malującym się na twarzy frasunkiem, zapytała jedną ze swoich chrześcijańskich znajomych, zdaje się, że katoliczkę, a może protestantkę:
– Czy Jezus ci się podoba?
Lecz kiedy w odpowiedzi została obdarowana bezbrzeżnie zdumionym spojrzeniem, wzruszyła tylko ramionami i zmieniła temat.
We wczesnej podstawówce, wzorem co bardziej uduchowionych koleżanek, postanowiła obudzić w sobie metafizyczny głód. Że ośrodkiem melancholika jest śledziona, a choleryka żółć, wiedziała, nikt jednak nie zdradził, gdzie ogniskuje się wiara – jej pokłady zamierzała znaleźć bez wiwisekcji. Gdy – mając nadzieję, że spośród wielu obrazów zawieszonych na ścianach babcinego mieszkania, wybrała najwłaściwszy – klęka, przez chwilę nie jest pewna, co dalej. Kołysze się, kościste kolana wbijają się w posadzkę i dopiero skoncentrowanie całej uwagi na oprawionym w ramy wizerunku pomaga przegonić ból.
Ściągnięte brwi i lwia bruzda między nimi, a pod nimi – oczy koloru pozbawionego chmur nieba, choć w spojrzeniu więcej już z burzy niż ładnej pogody. Stopniowo rozszerzający się nos, po ptasiemu zakrzywiony. Zastygły usta ledwie widoczne zza miękkiej brody, nie ujarzmił nikt gęstej czupryny, spadających na czoło kosmyków. I wygięty płatek, jakby ktoś mocniej docisnął palec, kiedy miesił ciasto ucha; nad nim zbłąkany pojedynczy włos, mogący umknąć szczegół. Jeszcze wrysowany w tę pociągłą twarz smutek, więc choć nie sposób przed srogością uciec – może to nie groźba, może to troska o świat.
Modliła się do autoportretu Wyspiańskiego. W drzwiach przystanęła babcia i zajęta chichotem, nie wyprowadziła wnuczki z błędu.
2
Kartki wchłonęły grafit i teraz przewraca się je ciężko, ze chrzęstem oporu. W notatniku żyją warszawskie staruszki, te eleganckie i te mniej. Te, z naciągniętymi do łokci rękawiczkami i fantazyjnymi kapeluszami, bywalczynie teatrów i te, przygarbione i ściskające w dłoniach pękate torby, częściej spotykane na targowiskach.
Wyspiański urodził się w Krakowie i tamże zmarł, ale Kraków Mirele nie bawił, więc dłużej zabawiła w stolicy. Wrysowała w pospiesznych szkicach impresje, które miała przekłuć w coś poważniejszego, ale wciąż jest czas, niech odpoczywają i nasiąkają, może potem, jeszcze kiedyś. Znajdzie się i w Nowym Jorku miejsce dla scenek z innego świata. Przypuszczalnie.
Kolebiąc się w metrze, usłyszała:
– Jesteś piękna!
Nie zrozumiała, ale z tonu głosu i mowy ciała wiedziała, że było to coś miłego. W Europie czuła się jak pies i nawet nie chodziło o, jak jej się zdawało, rodowód kundla, lecz odbieranie form, nie treści. Mogła entuzjastycznie zareagować na wypowiadane słodkim głosem obelgi.
Ale starsza kobieta, chyba z rodzaju tych, które są w stanie zachwycić się sfruwającym na stolik gołębiem, który dodane do kawy ciasteczko dojada po spieszącym się kliencie, była szczera. Gdy po poznaniu tłumaczenia Mirele podziękowała, przez chwilę w oczach staruszki widziała odbicie swojego uśmiechu.
– Moja babcia raczej nie przepada za zabieraniem głosu w miejscach publicznych, a już na pewno nie lubi rozmawiać na zewnątrz, w tłumie i w ruchu – powiedziała, odnosząc się do tamtej sytuacji, kilka tygodni później, na spotkaniu z przyjaciółką, kiedy w jasnym wnętrzu broadwayowskiego Chalaitu próbowały zmieścić wszystkie rzeczy na okrągłym stoliczku. – Zawsze jest wtedy spięta i zakrywa usta, żeby tylko nie pokazać zębów, ale myślę, że bardziej wstydzi się akcentu. Angielszczyzna? Perfekcyjna. Akcent? Nieamerykański. Zastanawiam się, czy gdyby nie musiała wyjeżdżać, gdyby nie żyła z gryzącym poczuciem zdrady, to jak… – Wzruszenie ramion.
– Jakbyś ją sportretowała? – Evelyn dokończyła pytanie, wodząc palcem po filiżance. – W każdym razie, miejmy nadzieję, że twój dziadek nie komentuje urody obcych, młodych dziewcząt.
3
I jeszcze tylko zanurzy w szklance rozcieńczonego wodą dżemu pędzel, i jeszcze tylko przejedzie nim po świeżo wyciągniętym z piekarnika cieście – i gotowe. Kiedy tylko ostygnie i wyschnie, będzie lśniło.
– Wygląd czasem jest równie ważny jak treść – powtarzał Daniel, a Mirele w milczeniu się z bratem zgadzała, choć nigdy nie miała na myśli jedzenia.
Zasiadła kiedyś na widowni kameralnego teatru i obserwowała, jak uwijający się na scenie aktorzy odgrywają Annę Kareninę. Kiedy byli zachowawczy, powinni wspiąć się na wyżyny doskonałości formalnej, kiedy podejmowali nieśmiałe próby odważniejszych interpretacji, nie powinni pozwolić, aby ich środki zanachronizowały się już przed dekadami. Pozwolili i nie osiągnęli, ale poza tym, że przedstawienie nie osiągnęło sukcesu, nie poniosło również klęski – dlatego trudno je na dłużej zapamiętać. We wspomnieniach Mirele zachował się tylko Mikołaj Dmitricz Lewin – wymizerowany, z wykrzywioną twarzą, w za dużych, ale lepiących się do ciała ubraniach, z przedziwnym splotem gorzkiej czułości i oskarżeń. Nie poruszał się zwyczajnie, lecz tańczył, tylko taniec, taniec, taniec, który jednak ocalić nie mógł, bo zbyt wiele było w nim nerwowości i dogorywania, epileptycznych ruchów i przedśmiertelnych drgawek.
Właśnie ten niemogący odnaleźć równowagi Mikołaj wyglądał czasem zza Daniela. Nie w kuchni, bo tam tracił przynależny sobie niepokój, gwałtowność słów i czynów, nie podrygiwał i oj, nie, nie, nóżka już nie chodziła. Nagle, choć szybki, nigdzie się nie spieszył, potrafił przystanąć, poczekać i czerpać z pokładów cierpliwości, o którą nikt by go wcześniej nie podejrzewał.
Gdyby ktoś miał nadzieję, że zostanie przed nim postawiony talerz z jedzeniem przypominającym babcine wypieki, nie mógłby się nie zawieść. Potrawy Daniela były nowoczesne w swojej restauracyjnej formie – niewielkie dawki, ślicznie podane; tak, że aż szkoda jeść. Zdawało się, że policzył ziarna pieprzu, których użył. Że wymierzył kąt, pod jakim ułożył jedzenie na talerzu. Przyciął warzywa, dokolorował przybladłe, skropił sosem uzyskanym jakby z chemicznego eksperymentu. Precyzja i dokładność, niepozostawienie miejsca przypadkowi rodziły obcość, ale sterylność wykonania nie oznaczała sterylności smaku.
Dziadek gotował inaczej. Pewnie nawet nie dla przyjemności, chyba że tej przemieszanej z patologią, bo kompulsywność, może też kompensacja, wykluczały nieskażoną niczym radość. Więc pod ciężarem garnków, mis i półmisków, waz, talerzy i brytfanek jęczały stoły. Tak, jak w tamtym dniu, chyba rocznicowym, kiedy całe mieszkanie wypełniło się marchwiowym ciastem, które jak kit uszczelniło framugi. Domownicy zjeść wszystkiego nie mogli, ale zawsze znajdzie się przecież ktoś potrzebujący. Gdy choć raz zaznasz głodu… Och, całego świata i tak nie dokarmisz.
Daniel nie próbował. Ograniczał się do rodziny, bliższych i dalszych znajomych. Grunt, żeby wszystko lśniło.
Lśniło tak, jak lśniły ich – Hirschów – włosy, których jednak nikt nigdy dżemem nie posmarował.
– Wygląd czasem jest równie ważny jak treść – powtarzał Daniel, a Mirele w milczeniu się z bratem zgadzała, choć nigdy nie miała na myśli jedzenia.
Jadła, bo tego domagał się organizm. O to, jak się prezentuje, dbała dlatego, że miała na to ochotę. Tylko z włosami nie za wiele robiła, poza ich myciem, oczywiście. I tak były zdrowe i połyskiwały z mocą. Czasem irytowały; zazwyczaj zbyt, zdawało się, nieśmiałe, by zmienić się w loki – a może tylko zbyt ciężkie – przy dużej wilgoci nagle poszczególne kosmyki skręcały się, te przy uchu.
– Może to taki atawizm – wzruszał ramionami Daniel, choć wiedział, że to w ten sposób nie działa.
W kwestii fryzury Mirele najbardziej zaszalała jako dziecko, kiedy spontanicznie skróciła włosy, grzywkę modelując na kształt harfy. Według opowieści rodziców zrobiła to przy pomocy pamiątki rodzinnej, starych, krawieckich nożyc (To takie stereotypowe, mawiał brat), ale tak naprawdę było to najpewniej coś bezpieczniejszego. Nie miała jednak pewności, że kiedy kilkanaście lat później Daniel, w tym samym okresie, kiedy chciał tatuować numery, świecił nagą czaszką, nie użył tego sprzętu. Zanim chwycił za maszynkę, rzecz jasna.
4
Kolebiąc się w metrze, usłyszała:
– Twoje buty są absurdalnie wysokie. Niedorzecznie.
– Wiesz, że kiedy promyk słońca wpada w twoją brodę, świeci ona rudo?
– Pobłyskuje złotawo. – Chyba trochę go uraziła. – Poza tym jesteśmy pod ziemią.
Widziała już wystarczająco wielu brunetów, których zarost przy sprzyjających okolicznościach pogody powodował rude powidoki, więc wzruszyła tylko ramionami, a kiedy kolej się zatrzymała, posłała jeszcze uśmiech, zanim wysiadła.
A absurdalne buty na niedorzecznie wysokim obcasie są najpiękniejsze.
5
To trochę wstydliwe, wiesz, zawsze, kiedy o tym mówię, czuję się jak nastolatek, który dopiero zaczyna odkrywać wielką literaturę i się ekscytuje niesamowicie, jakby nagle, ja wiem, poczuł, uświadomił sobie, że wszystko, co do tej pory czytał, było bez sensu. Chyba że jest z rodziny inteligenckiej, to się, kurwa, czytać uczył na Mannie. Nie no, dobra, nie, ale wiesz, o co chodzi, ja wiem, ty wiesz, wszyscy wiemy, z autopsji przecież. Tak to się tylko snobuje dalej, ten nasz nastolatek, coraz bardziej i będzie w każdym swoim wierszu… No, bo nie ukrywajmy, na pewno coś sam grafomani. Więc w każdym swoim wierszu będzie niby to przypadkiem zaznaczał, że aj-aj, ale Prousta to on już łyknął. Wiesz, jakieś czarno za oknem/kawy akwenem/płynie dym papierosowy/poskąpiono mi magdalenki/ty kurwo czy inne gówno. Bo pewnie jeszcze jest zbuntowany i czyta Burroughsa i kumpli, Bukowskiego i tak dalej, a potem będzie się wstydził. Jakiejś przeintelektualizowanej niedojrzałości czy coś, że popylał po mieście w pozie na pisarza-erudytę.
– Tylko zamiast elokwencji, najwyżej grandilokwencje?
– Taa, generalnie bełkot gorszy niż mój. Ale. To więc trochę mi głupio, bo zachwycać się Faulknerem… no, każdy, każdy wie… Umiał pisać, skurwiel – skończył nareszcie Benjamin.
Rozłożył się na podłodze, jak podnóżek dla siedzących na kanapie dziewuch. W pomieszczeniu było duszno nawet nie ze wzglądu na jego rozmiar, ale liczbę obecnych w nim ludzi. I może przez wypluwane przez niektórych z nich gorączkowe monologi.
Benjamin już dawno wyszedł z młodzieńczego zakochania w Faulknerze; teraz tkwił z nim w toksycznym związku. Faulkner najpewniej miał na niego wyjebane, a on nie do końca potrafił poradzić sobie z jego twórczością, choć próbował. Czytał jego teksty i teksty o tekstach, pochłaniał, tworzył własne, przetwarzał, powracał, badał prozę i życie, bo znał i książki, i biografię, ale czasem obawiał się, że im więcej wie, tym mniej rozumie.
Przed zapoznaniem się z biografią jakiegokolwiek twórcy, Mirele zawsze ze strachu drżała. Bo zwykle okazywało się, że to albo nudziarz, albo chuj. Z dwojga złego lepszy pierwszy typ, ale to o drugim czytało się ciekawiej – tyle że potem jakby trudniej spojrzeć znów na jego dokonania.
Dlatego o życiu Wyspiańskiego wiedziała tylko z fragmentów, wyimków, machinalnie łączonych pracą własną skrawków. Gdyby przyszło jej wymienić ludzi, którzy byli jej mistrzami, inspiracjami, odcisnęli największe piętno, nawet przez myśl nie przeszło, by wspomnieć o krakowskim artyście. Choć przecież kiedy przed jego portretem wyszeptywała słowa nieistniejących modlitw, nie było to pozbawione znaczenia. Ważny nie był sam akt, lecz wybór.
Gdyby miała, może trochę w stylu Benjamina, o tym opowiedzieć, spróbowałaby:
– Każdy mężczyzna, którego kochałam, miał w sobie coś z Wyspiańskiego. Choć uczciwiej z prawdą byłoby powiedzieć, że z tego, co o Wyspiańskim wytworzyłam. Każdy chłopak, kochanek, każde niewinne zauroczenie i fascynacja nauczycielem czy profesorem, nawet, niestety, ojciec i brat, och, pan Freud, pan pozwoli, pan w tańcu się nie pierdoli. To nie kwestia miękkości włosów, ale ich rozczochrania, nie koloru oczu, lecz tego, co z nich wyziera. Czysta hodowla popędu śmierci, niech sensem będzie jego unicestwianie. Niezgoda na poukładanie się ze światem, przerzucanie się winami, cudzymi i własnymi, ewokowanie tego, co pozornie zapomniane i zaraz może okazać się, że jedynym realnym spotkaniem, będzie spotkanie w międzyświatach.
Próbę, jedynie próbę, byłaby w stanie podjąć. Tylko po co?
od autorki
Jeśli każdy Twój urlop ma się kończyć takim powrotem, to zdecydowanie powinnaś brać je częściej! Możesz nawet siedzieć cały czas na urlopie, jeśli regularnie będziesz publikować.
OdpowiedzUsuńPrzyznam szczerze, że kilka użytych przez Ciebie słów to ja sobie musiałam sprawdzić w Internetach, ale tak to czasem bywa i wcale się tego nie wstydzę, przynajmniej nauczyłam się paru nowych rzeczy, o! Pierwsza część za to rozłożyła mnie na łopatki, a Jezus zdecydowanie nie jest w moim typie. Wyspiański chyba też nie... W każdym razie doskonale znam przypadek brunetów z rudawymi brodami w odpowiednim świetle i chyba żaden nie lubi, gdy mu się o tym mówi. To co, kiedy będziemy mogli przeczytać więcej?
Jaka fabuła? Po co fabuła, skoro czyta się dobrze i na koniec odczuwa się drażniący niedosyt? Odnoszę wrażenie, że Mirele żyje w zupełnie innym świecie niż ja i podziwiam Panią Autorkę za to, że wykreowała go tak dokładnie (a przynajmniej takie wrażenie odnoszę).
OdpowiedzUsuńPozostaje mi czekać na ciąg dalszy - nawet jeśli bezfabułowy - przygód, przemyśleń i odczuć Mirele. :)