Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2042. Memories

Według policyjnego raportu to wszystko było wynikiem najzwyczajniejszego wypadku.
Mama i tata, razem z moją siostrą, wracali wówczas z jednego z licznych szpitali, do których co i rusz wozili Annabelle od momentu, gdy jako czterolatka zaliczyła Upadek. Już nie pamiętam, czy to ja ją popchnęłam, czy sama się przewróciła – w końcu bywa i tak – ale pamiętam doskonale ssące, skręcające wnętrzności poczucie winy. Towarzyszy mi ono do dzisiaj. 
Człowiek, który zniszczył moją rodzinę, przeżył; był pijany. Dostał jakiś marny wyrok, jak gdyby cokolwiek mogło przywrócić ich do życia.
Ojciec zginął natychmiast. Annie nie doczekała nawet przyjazdu karetki. Mama zmarła w szpitalu, po dwóch dniach. Wiedziałam, że walczyła dla nas: dla swoich ocalałych dzieci.
Znajomości tego wszystkiego nie zawdzięczam, oczywiście, własnej pamięci – byłam wówczas w domu z Henrym i Danielem, moimi starszymi braćmi – wyczytałam je w policyjnych aktach w dniu osiemnastych urodzin.
Według policyjnego raportu w tych kilku kartkach i suchym, rzeczowym opisie, można zawrzeć milion ludzkich tragedii.

***
Żałuję, że nie pamiętam, jak to było wcześniej. Że nie pamiętam koloru oczu mamy, włosów taty, ani tego, czy faworyzowali swoje najmłodsze córeczki; najbardziej zżyta jestem z braćmi. Oni zastąpili mi całą rodzinę. Oni i babcia.
Wiem na pewno, że z siostrą zdarzało nam się kłócić, gdy byłyśmy mniejsze, ale potem, po tamtym Upadku, Annie stała się całkiem inną osobą. Łobuzy z osiedla mówiły, że brak jej piątej klepki. Tak, jakby coś w głowie mojej siostry poprzestawiało się raz na zawsze i nie można było tego odwrócić. 
Mam takie zdjęcie naszej czwórki: podobnych do siebie jak dwie krople wody dziewczynek, obejmowanych przez starszych braci. Wyglądamy na bardzo szczęśliwych, ale ja nie pamiętam już, jak to właściwie było. Czy przyszło im kiedyś przez myśl, że Annabelle zginie, a ja będę żyła dalej? Albo że stracimy rodziców i to na nas spadnie obowiązek zastąpienia sobie nawzajem głowy rodziny?
– To nie jest twoja wina – mówi mi łagodnie doktor Chase, wysoka, szczupła blondynka w rogowych okularach. – Nie mogłaś temu zapobiec. 
Ale ani trochę nie umniejsza to faktu, że wciąż czuję się tak, jakbym mogła.

***
Większość czasu spędzam na oddziale zamkniętym z Jamie. Jamie jest siedmiolatką z niebywałą skłonnością dążenia do samozagłady. To przez nią wszystkie talerze i sztućce w stołówce są plastikowe – bo to ona, parę miesięcy temu, rozbiła talerz i zwinęła kawałek szkła, żeby zrobić sobie krzywdę. I chociaż zabrzmi to dziwnie, czasem ją nawet rozumiem. Nie jest jeszcze w takim wieku, by móc opisać własne uczucia, ale być może za kilka lat przyjdzie jej do głowy to, o czym nieustannie myślę ja sama: że dobrze wiem, jak to jest. Próbujesz z czymś skończyć, bo ranisz siebie i wszystkich wokół, ale za każdym razem to coś pożera cię na nowo.
Nie leczymy tu bezmyślnie dzieciaków; stabilizujemy ich stan: lekami, rutyną, terapią i tym, co jest dostępne. Próbujemy poznać, skąd bierze się ta wściekłość – bo, wbrew pozorom, ta skierowana na siebie i ta skierowana na otoczenie najczęściej mają całkowicie różne podłoże – dopiero wówczas można decydować, co dalej. Zamknięte placówki, powrót do domu pod bacznym lekarskim nadzorem – to tylko niewiele z możliwych opcji. Niektóre robią postępy. Inne popełniają zbrodnie, jeszcze inne: samobójstwa. Część z nich, na miarę własnych możliwości, dorośnie, znajdzie pracę i stanie się jako-tako porządnym człowiekiem. To już jest sukces. Kilkoro trafi na pierwsze strony gazet w artykule o młodocianych bandytach. Tak już chyba bywa w życiu, że udaje się wyłącznie nielicznym. Ale, mimo wszystko, wciąż nie rozumiem, jaki czynnik decyduje o tym, komu konkretnie może się udać. Dlaczego jednych dotyka tragedia za tragedią, a inni wiodą spokojne życie milionera. I czy faktycznie ktoś nad tym czuwa; a jeśli tak, to dlaczego zachowuje się jak niesprawiedliwy, okrutny potwór.

***
Wiem, co sobie teraz pomyślicie. Wybrałam tę, a nie inną pracę, żeby pomóc tym, na których wszyscy postawili już krzyżyk, jak gdybym była jakąś pieprzoną altruistką lub kimś w tym rodzaju. Niektórzy znajdują w tym jeszcze więcej wyższego dobra: zapobieganie takim tragediom, o których co i rusz czyta się w gazetach, ogląda w wiadomościach. I naprawdę rozumiem, dlaczego tak sądzicie.
Ale przecież Wy mnie jeszcze nie znacie. 

Dziękuję za dobrnięcie do końca;
obiecuję poprawę w długości i stylu;
to tylko wprowadzenie, nie bijcie!

2 komentarze

  1. [Mi się bardzo podoba. Dynamiczne opisy, treściwe. Plus kwestia pamięci jednostki, a pamięci grupy. Ciekawie i przyjemnie. Choć oczywiście smutno. Przy okazji łatwiej mi będzie pisać nasz wątek, kiedy mniej więcej wiem, co się wydarzyło.
    Jedyne zastrzeżenie to pod koniec: "Wybrałam tą, a nie inną pracę" -> powinno być "tę".
    :)]

    Elaine vel Lionel

    OdpowiedzUsuń
  2. Na pewno nie będziemy bić, a ja cieszę się, że w końcu znalazłam chwilę spokoju, by usiąść i przeczytać ten post :) I oczywiście liczę na więcej!
    Nie potrafię sobie wyobrazić, jakby to było, gdyby mnie spotkała podobna tragedia, co Trixie. Co więcej, chyba nawet nie chcę sobie tego wyobrażać i pozwolę sobie na życie w błogiej niewiedzy. Cieszę się jednak, że wtedy mała Trixie miała wsparcie w rodzinie i nie została kompletnie sama, ponieważ to na pewno dużo jej dało. Trzymam za nią kciuki i mam nadzieję, że wyprowadzi na prostą niejednego swojego pacjenta :)

    OdpowiedzUsuń