Witaj w Nowym Jorku
mieście, które nigdy nie zasypia...

2041. O, spectaculum miserum et acerbum!

Gwizdek. Cisza. Rozbieg. Uderzenie. 
Ten cudowny dźwięk, który sprawia, że umysł wchodzi swój dodatkowy tryb, ciało napina się gotowości, a wszystkie zmysły zastygają w oczekiwaniu. 
Ktoś przyjmuje na siebie pierwszą piłkę. Trochę płaski dźwięk - podanie nie będzie równe. Trzeba się ruszyć. Bieg. Spojrzenie w bok na boisko przeciwnika, spojrzenie na piłkę. Spojrzenie na swoich zawodników. Przyjęcie i wystawa. Opadasz na ziemię i biegniesz na pozycję. Być w pogotowiu. Dźwięk uderzenia, szum. I to przeszywające brzmienie piłki uderzającej o parkiet. 
Jest punkt.

Lionel z zaciśniętymi pięściami oglądał mecz. Powinien być tam, na boisku. Wystawiać Louisowi, a nie patrzeć, jak robi to Bob. Jego zmiennik, który potrzebuje ładnych piłek, żeby wystawić. Bob, który był od niego gorszy. Bob, który nie potrafi wykorzystać potencjały atakujących. Nie zna Louisa tak dobrze jak Lionel i nie wie, że piłkę należy wystawić nieco wyżej, żeby atakujący nie musiał przykurczać ramienia tak, jak to zrobił przed momentem. Bob, który jest zdrowy.
Dwa sety później Thompson wyszedł z budynku. Jego drużyna wygra, nie ma po co dłużej na to wszystko patrzeć. Louis wie, co robi. 
Tymczasem Lionel poprawił torbę na ramieniu i poszedł na najbliższy przystanek autobusowy. W oddali zauważył nadjeżdżający autobus, dlatego ruszył biegiem. Dopadł drzwi w ostatniej chwili. Wsiadł i odetchnął głęboko. Usiadł na wolnym miejscu. Rozmasował skroń. Potem wyciągnął telefon z kieszeni i spojrzał na ekran. Miał jeszcze trochę czasu.

Pół godziny później wszedł na salę gimnastyczną ubrany w strój sportowy. Pozostałych jeszcze nie było, więc zdecydował się poćwiczyć serwy. Wziął kosz z piłkami i ustawił sobie za linią boiska. Potrzebował zużyć nieco energii, żeby potem móc się skoncentrować na grze. Może mecz nie będzie wymagał tak wiele wysiłku jak ten, który niedawno rozegrał jego zespół, ale Lio nauczył się nie lekceważyć amatorów, którzy byli znacznie słabsi technicznie, ale przez to jeszcze bardziej nieprzewidywalni. 
- Chyba ktoś ma dziś za dużo energii - usłyszał donośny głos mężczyzny o dość dużej tężyźnie. Jednak jego wygląd był bardzo mylący, bo na boisku potrafił się poruszać nad podziw szybko. 
Lio spojrzał na niego i skinął głową.
- Jestem całkiem spokojny - odpowiedział i zaczął zbierać porozrzucane piłki. W końcu same się nie posprzątają. W tym czasie zaczęli schodzić się kolejni gracze. 
Potem podzielili się na drużyny i rozpoczęli grę.

- Lio… czemu ty nie grasz gdzieś w jakimś zespole, co? - zapytał go po meczu jeden z zawodników. Niski, ale skoczny facet około trzydziestki, który w wolnych chwilach musiał pakować na siłowni, żeby mieć takie buły z łap. Mike to taki typ zawodnika, który nigdy się nie poddaje, a swoimi sprytnymi zagraniami nadrabia braki we wzroście. 
- Bo wiesz… ze mnie to taki karzeł trochę, więc mnie nie chcieli, ale ty… Wzrost masz, umiejętności nie byle jakie, a marnujesz czas z nami. 
Chłopak spojrzał na mężczyznę poważnie, ale posłał mu nieco głupkowaty uśmiech.
- Więc jednak przyznajesz, że jesteś skrzatem, co? - zażartował. Mike być dość drażliwy w kwestii swoich nikłych rozmiarów i rzadko można mu było pocisnąć bez konsekwencji. 
- Ty mnie tu nie łap za słówka, tylko gadaj, co z tobą nie tak! - oburzył się mężczyzna. 
- Wylali mnie - wzruszył ramionami Lio i narzucił na siebie jesienną kurtkę. - Widocznie nie jestem tak dobry, jak myślisz - odparł, nieco się krzywiąc. Nie mógł powiedzieć prawdy, ponieważ wtedy i ci nie pozwoliliby mu grać. Tyle, że ten komentarz wystarczył, aby nikt więcej już nie wracał do tematu, przynajmniej tego dnia. 
- To chodź na piwo - rzucił Mike, żeby nieco rozluźnić atmosferę, a Thompson tylko się uśmiechnął.
- Wreszcie mówisz z sensem… 

Lionel dotarł do domu o drugiej w nocy. Rodzice szczęśliwie już spali, więc awantura została odwleczona do rana. Raczej nie miał co liczyć na miłosierdzie i to, że nie obudzą go o jakiejś chorej godzinie, żeby po raz tysięczny wygarnąć mu, że jest nieodpowiedzialny i w ogóle nie liczy się z ich zszarganymi nerwami. Bo w końcu padną na zawał, jeśli ich dorosły syn nie wróci przed dobranocką do domu, prawda?
Na wszelki wypadek zamknął się w pokoju na klucz i założył słuchawki przed snem. Włączył spokojną ścieżkę muzyczną, która jednak miała szansę zagłuszyć poranne hałasy. Nie miał zbyt wielkich nadziei, ale... kilka piw wystarczająco go znieczuliło, żeby nie martwić się zbytnio spodziewanymi lamentami matki. 

Miał bardzo ładny sen. Czy to za sprawą alkoholu, czy zmęczenia po grze, czy może muzyki - nie wiedział. Najważniejsze było to, że jego umysł odpłynął na spokojne wody wyobraźni. Towarzyszył mu lekki, letni wiaterek, o którym można tylko pomarzyć w jesiennej porze, i jasne słońce. 
Lionel leżał na trawie gdzieś w górach. Z jego miejsca roztaczał się widok na dolinę pełną drzew, pól porośniętych kolorowymi kwiatami i drewnianych domków. Ludzie wydawali się malutcy jak mróweczki i z równą zaciętością dreptali to w jedną, to w drugą stronę. Ich sprawy w żadnym stopniu nie dotyczyły chłopaka.Thompson spoglądał na świat. Mogło się wydawać, że jest sam, gdyby nie niebiesko-białe cienie unoszące się za jego plecami. Cienie te szumiały między sobą na podobieństwo szeptu, komentowały ruch światła i obłoków, dyskutowały o długości listka bzu, wydawały się niezwykle zainteresowane ilością kropel wody w strumieniu. Lionel z politowaniem słuchał rozmów głupiutkich istotek, czując, że jest za nie w jakiś sposób odpowiedzialny. Przed kim? Długo się nad tym zastanawiał. A odpowiedź znalazła się sama, kiedy pod wpływem mocniejszego podmuchu wiatru, pojawiła się przed nim chmura o nieco innym odcieniu. Bardziej zielona i smukła. Szybko nabrała konkretnego kształtu - pięknej dziewczyny o długich, butelkowozielonych włosach i śniadej cerze. Stanęła przed nim i uśmiechnęła się anielsko swoimi czerwonymi usteczkami. 
- Tęskniłeś? - zapytała śpiewnym głosem i obróciła się wokół własnej osi jak chmurka pchnięta wiatrem. Znalazła się przy nim na trawie i pocałowała go czule.
- Mam nadzieję, że dzieciaki były grzeczne… - szepnęła mu do ucha. - Matka zawsze pyta, czy są grzeczne…

Łup! Łup! Łup!
Lionel poderwał się na łóżku, kiedy jego rodzicielka zaczęła dobijać się do drzwi. Zwlekł się z łóżka i przekręcił klucz w zamku.
- Jak tak możesz?! Całą noc cię nie ma! Zamykasz się! Nie dopowiadasz! Ja tu się denerwuję, ojca wysyłam na policję, a ty nawet się słowem nie odezwiesz! I jeszcze śmierdzisz piwskiem! A lekarstwa? A terapia? Miałeś na siebie uważać! Zero rozsądku! Zero pomyślunku! W ogóle nie potrafisz się…
Słowa matki przepływały gdzieś obok Lionela, który tylko kiwał głową od czasu do czasu i zastanawiał się, jakie są szanse, że zdąży wpaść na siłownię przed zajęciami. 

Na dworze dął silny wiatr, a mgła była tak gęsta, że równie dobrze można było chodzić w chmurze. 

[Przepraszam za tak mało merytoryczną notkę. Po prostu czułam, że muszę więcej pisać Lionelem, żeby go wreszcie poznać. A to taki produkt uboczny tych prób.]

1 komentarz

  1. Musze przyznać, że mnie zaintrygowałaś! Teraz będę się głowić, co też takiego jest Lionelowi, że nie może profesjonalnie grać w siatkówkę i że jego matka tak mu suszy o to głowę. Mam nadzieję, że jeszcze uchylisz nam rąbka tajemnicy i nie będzie to ostatni post o Lionelu? Byłoby mi bardzo miło, gdybym mogła poznać go odrobinę lepiej :)

    OdpowiedzUsuń